HMP 86 Tygers Of Pan Tang
Nowy numer (No. 86) e-Magazynu Heavy Metal Pages to 59 wywiadów i ponad 170 recenzji; 208 stron, które na pewno zadowolą każdego maniaka tradycyjnych odmian heavy metalu. Wiele interesujących informacji i ciekawostek do przeczytania w wywiadach, między innymi z Jag Panzer, Tygers Of Pan Tang, Overkill, Saxon, Wolf Spider, Dragon, Holy Moses, Mayhayron, Sortilege, Aggression, Necronomicon, Mezzrow, Kruk & Wojtek Cugowski, Tredegar, Scars Of Athrophy, Pandemic, Exul, Burning Starr, Tad Morose, Power And Glory, Sleazer, Rexor, Rage And Fire, Vigilance, Steel Inferno, Ceaseless Torment, Air Raid, Gomorra, Whirlwind, Freeroad, Screamer, Firmament, Night Demon, Hydra, Crom, Savage Grace, Witch Blade, Invaders, Leviathan, Exelerate, Rokker, Haggemy, Riverside, Kamelot, Ciryam, Threshold, Abstract Algebra, Uriah Heep, Albert Bell’s Sacro Sanct i inne. Zachęcamy do czytania!
Nowy numer (No. 86) e-Magazynu Heavy Metal Pages to 59 wywiadów i ponad 170 recenzji; 208 stron, które na pewno zadowolą każdego maniaka tradycyjnych odmian heavy metalu. Wiele interesujących informacji i ciekawostek do przeczytania w wywiadach, między innymi z Jag Panzer, Tygers Of Pan Tang, Overkill, Saxon, Wolf Spider, Dragon, Holy Moses, Mayhayron, Sortilege, Aggression, Necronomicon, Mezzrow, Kruk & Wojtek Cugowski, Tredegar, Scars Of Athrophy, Pandemic, Exul, Burning Starr, Tad Morose, Power And Glory, Sleazer, Rexor, Rage And Fire, Vigilance, Steel Inferno, Ceaseless Torment, Air Raid, Gomorra, Whirlwind, Freeroad, Screamer, Firmament, Night Demon, Hydra, Crom, Savage Grace, Witch Blade, Invaders, Leviathan, Exelerate, Rokker, Haggemy, Riverside, Kamelot, Ciryam, Threshold, Abstract Algebra, Uriah Heep, Albert Bell’s Sacro Sanct i inne. Zachęcamy do czytania!
Transform your PDFs into Flipbooks and boost your revenue!
Leverage SEO-optimized Flipbooks, powerful backlinks, and multimedia content to professionally showcase your products and significantly increase your reach.
3 Spis treści
4 Jag Panzer
6 Jag Panzer
8 Tygers Of Pan
Tang
12 Overkill
16 Saxon
18 Wolf Spider
20 Dragon
24 Holy Moses
26 Mayhayron
28 Sortilege
30 Kruk & Wojtek
Cugowski
33 Tredegar
38 Scars Of Athrophy
41 Pandemic
44 Exul
48 Burning Starr
50 Tad Morose
53 Power And Glory
56 Nigromante
58 Sleazer
60 Rage And Fire
68 Rexor
70 Vigilance
72 Ceaseless
Torment
74 Retador
76 Steel Inferno
79 Detraktor
Spis tresci
82 Air Raid
83 Gomorra
84 Whirlwind
86 Leviathan
89 Exelerate
92 Critical Defiance
94 Hydra
96 Crom
98 Savage Grace
100 Witch Blade
102 Invaders
104 Doomocracy
106 Doomster Reich
108 Albert Bell’s
Sacro Sanct
112 Freeroad
114 Screamer
116 Firmament
118 Night Demon
120 Aggression
122 Necronomicon
124 Mezzrow
126 Threshold
128 Infidel Rising
130 Abstract Algebra
132 Riverside
134 Kamelot
136 Ciryam
138 Uriah Heep
140 Uriah Heep
142 Rokker
144 Haggemy
146 Nazareth
150 Metalowiec
Gawędziarz
152 Despotz Records
156 Live From The
Crime Scene
160 Zelazna Klasyka
161 The Music Of
Erich Zann
162 Decibels` Storm
198 Old, Classic,
Forgotten...
3
HMP: Cześć Harry, jak Ci popołudnie mija?
Harry Conklin: Całkiem dobrze. Siedzę sobie
u siebie w Grecji.
Wiem, że tam mieszkasz.
Dokładnie. Mieszkam tu już od czterech lat.
Jestem już bliski wieku emerytalnego, a swoją
emeryturę zawsze chciałem spędzić w miejscu
właśnie takim jak Grecja. Bardzo lubię ten ciepły,
śródziemnomorski klimat. Podobają mi
się bardzo tutejsze plaże. Uwielbiam także grecką
kuchnie.
Ja też!
To znaczy, że masz dobry smak! (śmiech).
Dzięki! Pomówmy może o muzyce. Tak się
Z perspektywy zwierzęcia
Po paru latach wydawania singli zespół Jag Panzer postanowił uraczyć
swych miłośników kolejnym pełnym albumem. "The Hallowed" to nie tylko porcja,
jak zazwyczaj w przypadku tego bandu wyśmienitej muzyki, ale również intrygują,
trzymająca w napięciu oraz dająca do myślenia historia. O szczegółach
opowiedział nam wokalista tego kultowego bandu, Harry Conklin.
z tych wieczorów był dla nas czymś wyjątkowym.
Sprzedaliśmy też kupę naszego merchu.
Z rozmów, które przeprowadziłem z uczestnikami
niektórych koncertów, dowiadywałem
się, że kompletnie nie znali oni naszej muzyki
wydanej po "Ample Destruction". Była to zatem
doskonała okazja, by uświadomić ich, że
Jag Panzer nie skończył się na pierwszym albumie.
Takich ludzi pewnie nie jest mało.
Żebyś wiedział!(śmiech).
koncept tego albumu, gdyż jak zapewne zauważyłeś
wszystkie numery mają pewien
wspólny mianownik. Nie pamiętam dokładnie,
skąd to się wzięło i który z nas na to
wpadł, ale postanowiliśmy, że wspomniany
mianownik zawarty w każdym utworze będzie
w jakiś sposób nawiązywał do zwierząt. Inny
zaś aspekt, który również w widoczny sposób
przewija się przez cały album nawiązuje do
ludzi. Na tej idei zbudowaliśmy całą historię,
koncepcyjną stronę tego wydawnictwa. Cała
historia została podzielona na pięć rozdziałów.
Każdy utwór swą aranżacją jest dostosowany
do konkretnej części tej opowieści i oddaje
nastrój momentu, w jakim jesteśmy podczas
przeżywania tej przygody. Również tytuły poszczególnych
kawałków są do tego odpowiednio
dostosowane i widać, że stanowią one
część konkretnej całości. Część utworów jest
pisana ze zwierzęcej perspektywy widzenia,
część natomiast prezentuje typowo ludzkie
spojrzenie. Masz zatem przedstawione obok
siebie dwa zupełnie odmienne punkty widzenia
dotyczące dokładnie tej samej kwestii. Na
bazie tej historii powstał również komiks, który
będzie dostępny w momencie wydania albumu.
Na pewno będzie on częścią specjalnego
boksu.
Zauważyłem, że niektóre utwory zaczynają
się dość specyficznymi monologami. Rozumiem,
że głównym ich celem jest tutaj budowanie
klimatu całej opowieści.
Dokładnie. Jak już wspomniałem, "The
Hallowed" to concept album, więc w tym wypadku
podtrzymywanie napięcia było dla nas
niezwykle istotną kwestią. Niektóre utwory z
różnych względów potrzebowały urozmaicenia
w postaci tego typu narracji. Głównym celem
było wprowadzenie słuchacza w nastrój utworu
i w kontekst momentu, w którym aktualnie
znajduje się historia. Nie zawsze są to monologi.
Zdarzają się też dialogi pomiędzy dwiema
osobami. Wszystko zależy od tego, czego w
danej chwili wymagał kontekst sytuacyjny.
jakoś zdarzyło, że w styczniu wpadliście do
Warszawy.
O tak! Byliśmy bardzo podekscytowani chociażby
z racji tego, że był to pierwszy koncert
na tej trasie. To zawsze jest ogromne przeżycie.
Powiem Ci szczerze, że polska publiczność
jest jedną z tych, które najlepiej wspominam
biorąc pod uwagę wspomnianą trasę. Ludzie
obecni na tamtym koncercie znali praktycznie
wszystkie teksty granych utworów, czym naprawdę
mnie ujęli.
Reszta trasy pewnie też się udała, czyż nie?
Pewnie! Większość koncertów zostało wyprzedanych
do ostatniego miejsca, co muszę przyznać
bardzo pozytywnie nas zaskoczyło. Każdy
Jak już mówimy o trasie, to co Twoim zdaniem
jest najważniejsze, by zaliczyć heavy
metalowy koncert do udanych?
Najważniejsze jest to, żeby zarówno członkowie
występującej kapeli, jak i publiczność pod
sceną mieli z tego wydarzenia kupę zabawy.
Tak po prostu? (śmiech)
Dokładnie! (śmiech)
Foto: Ryan Kercher
Ten rok przyniósł nowy album Jag Panzer zatytułowany
"The Hallowed". Jak się wam
nad nim pracowało?
Najpierw pojawił się pomysł na okładkę. Jest
to grafika osadzona w mroźnym, postapokaliptycznym
świecie, ale czymś równie istotnym
jest zawarty na niej motyw zwierzęcia. Ostatecznie
padło na psa, gdyż to zwierzę towarzyszy
człowiekowi od zarania dziejów. Wokół
tego obrazka postanowiliśmy zbudować cały
Te wprowadzenia nie zawsze są ludzkimi
głosami. "Bound as One" zaczyna się na
przykład partią dziwnych niepokojących
dźwięków.
To dźwięki, które mają za zadanie oddawać
postapokaliptyczne otoczenie, w którym rozgrywa
się cała akcja. Huk metalu, zawodzenie
i ryki zwierząt, szum wiatru, skrzypienie przymrozku
razem połączone tworzą ten niesamowity
efekt. Posłuchaj tego na słuchawkach,
wtedy dostrzeżesz w tym prawdziwą magię.
Bardzo podobają mi się orkiestracje w
utworze "Edge of a Knife". Skąd ten pomysł?
Ten pomysł ma podobne źródło, jak reszta
wszystkich podobnych smaczków zawartych
na tym albumie. Orkiestracje mają za zadanie
kreowanie klimatu tego numeru. W tym przypadku
owy nastrój jest dość mroczny. Oddaje
on upadek ludzkości w postapokaliptycznym
świecie. Chcieliśmy, by był on odczuwalny od
samego początku. Ta orkiestrowa partia również
jest czymś w rodzaju narracji, tyle, że w
tym wypadku słowa zostały zastąpione dźwiękami.
"The Hallowed" kończy się najdłuższym
utworem na całej płycie. Mam tu na myśli
"Last Rites". Po jego zakończeniu następuje
dłuższa chwila ciszy, po której możemy usłyszeć
bzyczenie pszczół, ćwiergot ptaków, ra-
4
JAG PANZER
dosne krzyki dzieci i jeszcze kilka innych odgłosów.
Jaki jest cel tego nagrania?
To rodzaj podsumowania całej historii, na której
ten album jest oparty. Pewna kobieta opowiada
ją grupce dzieci. Wprowadza je ona w
niezwykłą podróż, w dużej mierze skupiając
się na jedności ludzi i zwierząt. Jej głos można
też usłyszeć w kilku utworach zawartych na
albumie.
"The Hallowed" to Wasz pierwszy album
wydany przez Atomic Fire Records. Jak się
zaczęła Wasza wspólna przygoda?
Mieliśmy kilka propozycji od różnych wytwórni,
natomiast nie bez znaczenia przy wyborze
pozostał fakt, że wielu naszych przyjaciół
współpracuje właśnie z Atomic Fire. Są to ludzie
związani z Nuclear Blast, która jest marką
sama w sobie. Okazało się, że są oni długoletnimi
fanami Jag Panzer. Nasza współpraca
od samego początku układała się świetnie. Nawiązaliśmy
z nimi bardzo miłą przyjemną komunikację.
Mają oni w swojej kadrze ludzi z
dobrze rozwiniętym zmysłem marketingowym.
Kilka ich pomysłów związanych z kampanią
reklamową albumu naprawdę mnie zaskoczyło
w bardzo pozytywny sposób. Mam
szczerą nadzieje, że na tym albumie się ona
nie zakończy.
Jag Panzer ma w składzie nowego gitarzystę
Kena Rodarte. Jak w ogóle ten gość trafił w
Wasze szeregi?
Potrzebowaliśmy dodatkowego gitarzysty na
koncerty, które były organizowane w roku
2019. Padło na Kena. Jest to człowiek, który
grywał w kapelach thrash metalowych, ale nie
obcy był mu też prog rock. Mimo to, idealnie
pasował do Jag Panzer. Poza tym, prywatnie
to naprawdę przesympatyczny facet. Pandemia
niestety bardzo mocno ograniczyła naszą
działalność koncertową, więc zaproponowaliśmy
mu w zamian, by wsparł nas w tworzeniu
nowego albumu. Stworzył on na "The Hallowed"
kilka naprawdę wyśmienitych partii gitarowych.
Jego dzieła spodobały się wszystkim
pozostałym członkom kapeli, zatem uznaliśmy,
że celująco przeszedł egzamin na oficjalnego
członka Jag Panzer. Jest on dokładnie
tym, kogo szukaliśmy. Pasuje do nas zarówno
pod względem umiejętności instrumentalnych,
jak i pod względem profilu osobowościowego.
Foto: Dan Russell
Wróćmy na chwilę do przeszłości. Właściwie
w tym roku mija równe trzydzieści lat od pojawienia
się pierwszych podziemnych nagrań
Jag Panzer (singiel "Death Row" i EP "Jag
Panzer"). Co ci przychodzi do głowy, gdy sięgasz
pamięcią do tamtych czasów?
Nie były to dla nas łatwe czasy. Utwory, które
finalnie trafiły na wspomniane przez Ciebie
wydawnictwa tworzyłem razem z Markiem
Briody'm. Tak naprawdę byliśmy wtedy bardzo
młodzi, gdyż ledwo co skończyliśmy dwadzieścia
lat. Mieliśmy w sobie duże chęci i
sporo zapału, ale nasze umiejętności jeszcze
wymagały podszlifowania.
Wspomniałeś, że wielu słuchaczy nawet w
dzisiejszych czasach kojarzy Jag Panzer
głównie z albumem "Ample Destruction".
Ten album wywarł duże piętno na heavy metalowej
scenie. Jak Ty,jako jeden z jego twórców
postrzegasz go po tylu latach?
Stary, ja dalej bardzo kocham ten album. Te
utwory dalej budzą we mnie przeogromne
emocje. Za każdym razem, gdy gramy na żywo
"Harder than Steel" albo "Licenced to Kill"
czuję napływ niezwykłej ekscytacji. Pierwszy z
tych numerów trafił na ścieżkę dźwiękową do
filmu "Mroczny Zakątek", co jest dla mnie
kolejnym powodem do dumy. Jestem też cholernie
dumny, że już kolejne pokolenie słucha
tych numerów.
Myślisz, że nowym albumem będziecie w
stanie przekonać słuchaczy, którzy siedzą
głównie waszych wczesnych nagraniach?
Oczywiście! Jestem głęboko przekonany, że
"The Hallowed" do nich trafi. Zresztą nie brakuje
na nim nawiązań do naszych starszych
nagrań. Właściwie jeśli do kogoś przemawiają
takie płyty, jak chociażby "Mechanical Warfare"
czy nawet "Ample Destruction", to nasza
najnowsza produkcja jest czymś w sam raz
dla niego.
Udzielasz się na scenie już kupę czasu. Na
pewno podczas całej twojej kariery zdarzały
się momenty, których szczerze żałujesz.
Nie, nie żałuję kompletnie niczego. Może jedynie
swojego odejścia po nagraniu EP-ki "Tyrants".
Choć z drugiej strony… Nie wiem, czy
to nie patrząc na to z perspektywy czasu nie
pomogło to tej kapeli. Gdybym jednak miał
możliwość cofnięcia się w czasie, nie wiem czy
bym się na to zdecydował. Ale powiem Ci
szczerze, że jestem cholernie dumny z faktu,
że byłem i jestem częścią Jag Panzer. Zespołu,
który na dobre zapisał się w historii.
W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że pierwszym
zespołem, który Cię naprawdę zainspirował
był Kiss. Czy dziś postrzegasz ich
w ten sam sposób jak w czasach, gdy byłeś
dzieciakiem?
Ciągle ich uwielbiam. Nie chodzi tu nawet o
ich image, ale głównie o muzykę. Graliśmy na
festiwalu Sweden Rock, gdzie Kiss był headlinerem.
Cholernie mi się podobał ich show, a
przynajmniej te fragmenty, które widziałem,
bo w międzyczasie udzielałem wywiadów.
Uważam, że nawet dziś ta kapela kopie dupę
nie mniej, jak robiła to w latach siedemdziesiątych.
Bartek Kuczak
Foto: Randall Fishburn Jr
JAG PANZER 5
HMP: Witaj Mark. Rzadko mam tak wielką
radochę rozmawiać ze starymi zespołami o
nowych płytach. W waszym "Hallowed" jest
wszystko, co najlepsze w metalu: Dio,
Priest, Maiden, nawet lata 70. Zapytam cię
o kilka wiodących utworów. Weźmy na początek
"Bound as One". Mógłby spokojnie
znaleźć się na którymś z pomnikowych albumów
NWOBHM.
Mark Briody: Cechą wspólną wszystkich numerów
na "Hallowed" jest to, że sam rozpocząłem
pracę nad podstawowymi riffami. Potem
reszta zespołu w istotny sposób zaczęła je
zmieniać, więc pod koniec pracy wyglądały
one już kompletnie inaczej. Twoje porównanie
do NWOBHM jest jak najbardziej na miejscu.
To ten gatunek spowodował, że zacząłem grać
na gitarze, w ogóle zmienił moje życie. Ja tu
nawet słyszę Tygers of Pan Tang.
"Prey" cofa nas do lat 70...
Zwierzęta przeciw ludziom
Nie było w historii naszego kraju roku tak dobrego dla amerykańskiego
heavy metalu. W krótkim czasie mogliśmy podziwiać bowiem występy Jag Panzer
i Helstar, a teraz jeszcze nadszedł czas premiery nowej płyty tych pierwszych,
czyli "Hallowed". Jest to album niesamowity. Rozmowa z Markiem Briody przybliży
wam kulisy jego powstania.
W "Ties That Bind" słychać sporo Dio...
Oczywiście. Dio jest naszą wielką inspiracją.
Od debiutu Rainbow, przez karierę solową,
do albumów z Black Sabbath. Każdy z nas
bez wyjątku jest jego fanem. Nasz nowy gitarzysta
Ken Rodarte gra nawet w stylu Viviana
Campbella.
"Stronger then you Know" jest najszybszy, z
riffami w stylu najlepszych płyt Judas Priest.
Interesujące jest też to, że pożyczyliśmy tu kilka
aranżacji, z utworu "Warfare" z naszego debiutu
"Ample Destruction".
"Onward We Toil" to prawdziwy hymn. Jak
powstawał?
Oj długo na tym pracowaliśmy, wiele zmienialiśmy.
Założenie, tak jak przy innych utworach,
było takie, że ma on pasować do tekstu i
opisanej na albumie historii. A ta mówi akurat
o współpracy ludzi i zwierząt. Bohaterowie
myślą: "Sprawy idą w dobrym kierunku, bo ze sobą
współdziałamy". Stąd bojowy nastrój utworu i
refren wyśpiewany chórem. Riffy są tu bardzo
wojenne, ale i chaotyczne zaś solo dodaje nieco
aksamitu i bardzo mi się podoba, jak wyszedł
ów kontrast. Na pewno będziemy grać
Ciężko było go napisać i zajęło to chyba z pięć
tygodni. Podobnie długo męczyliśmy się z
"Last Rites". Z drugiej strony "Prey" powstał
niemal natychmiast. Też się baliśmy, że będziemy
go pisać tygodniami, ale po kilku godzinach
posłuchaliśmy efektów naszej pracy i
stwierdziliśmy: "parzcież, to jest gotowe!".
W jednym z utworów zwrotka robi dużo
większe wrażenie, niż sam refren - mam na
myśli "Weather the Storm"…
O tak. To z powodu dziwnej partii gitarowej w
tle. W refrenie. Tu z kolei słychać Accept i ich
hymn "Princess of the Dawn", ale zagrany
mniej czytelnie. Nigdy jeszcze nie napisaliśmy
takiego refrenu.
Mówiłeś, że ten album będzie miała brudne
brzmienie. To nie prawda. No, ale z drugiej
strony ja jestem przyzwyczajony do podziemnego
black metalu z lat 90., więc co by
Jag Panzer nie nagrał i tak będzie dla mnie
bardzo przejrzyste…
(Śmiech). Chodzi o to, że grałem w czasie nagrywania
bardzo głośno. Normalnie ustawiam
potencjometr niżej, aby dźwięk był czystszy.
Teraz pozwoliłem jednak mojej gitarze na
sprzężenia i brud.
Jestem po wrażaniem garów na tym albumie.
Rikard to wierny uczeń Billa Warda i Vinniego
Appice.
Dobre porównanie. Byłby z niego bardzo zadowolony.
Rikard w czasie sesji był w innym
nastroju niż zwykle. Na dwóch poprzednich
albumach używał kilku mniejszych zestawów
perkusyjnych - a ma ich w domu chyba ze
cztery. Nagrywał je do tej pory w bardzo małym
pokoiku. Ludzie pytali potem, czy na
ostatnich albumach użyliśmy sampli lub automatu
perkusyjnego. Zawsze odpowiadałem, że
to niedorzeczne, a on się wściekał na te komentarze.
Teraz użył zatem swojego największego
zestawu i dużego studia z dużymi pomieszczeniami.
Teraz dopiero się mógł wyżyć.
Grał cały czas wściekły.
Wyjaśnij mi, co kryje się za historią opisaną
na nowym albumie i w promującym go komiksie.
Fabuła komiksu przedstawiona jest z
perspektywy zwierząt, a...
Na odwrót. Album jest z perspektywy zwierząt,
a komiks z perspektywy ludzi.
No właśnie. Co sądzisz o pomyśle zwracania
się do swoich zwierząt jak do dzieci i nazywaniu
ich synami i córkami?
Sam się czasem na tym łapię! (śmiech)
Tak jest inny niż pozostałe. Jest zagrany w
skali B 4. Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy
i faktycznie używano tego patentu często w latach
70. Tak grały też wczesne kapele punkowe.
W tekście pantery atakują ludzką rodzinę
- stąd narodziła się potrzeba, aby kawałek
brzmiał inaczej.
ten utwór na żywo.
Foto: Jag Panzer
Ten heroiczny fragment nadaje się znakomicie
do śpiewania przez publiczność - podobnie
jak "Dark Descent". On też ma takie bojowe
refreny - powstał w ten sam sposób?
Nie, bo opiera się na nieco innej historii. Bohaterowie
naszej opowieści schodzą przez ruiny
wieżowca mającego sto metrów wysokości.
Ale zwróć uwagę, jak trudno wyklepać do
niego rytm, mimo że riff brzmi całkiem wyraźnie,
klasycznie, metalowo, ale są tu specjalnie
pogubione nuty. Ma to wywrzeć wrażenie
czegoś chaotycznego. Jest tu sporo napięcia.
Czy to nie zaszło za daleko?
Tak, to trochę głupawe, ale czasem działasz
pod wpływem emocji.
Czy konkluzją "Hallowed" jest stwierdzenie,
iż zwierzęta są bardziej wartościowe od
ludzi?
Te z naszej opowieści nie są tak samolubne jak
ludzie. Na początku historii zwierzęta i ludzie
tworzą jedną ekipę, potem jednak zwycięża
instynkt wolności i ich nastawienie się
zmienia. Przez ten czas wszyscy starają się
przetrwać z zamarzniętym postapokaliptycznym
świecie i po prostu zdobyć coś do jedzenia
i obronić się przed zmutowanymi potworami.
Ludzie marzą w tym momencie o
miejscu, gdzie jest ciepło, które nazywa się
"Hallowed" (Świętość) i nie wiedzą nawet, czy
6
JAG PANZER
na pewno istnieje. Zwierzęta w owej peregrynacji
stają się tylko tanimi sługami.
To nie będzie happy end…
To zależy, z czyjej perspektywy się patrzy
(śmiech). To nie będzie happy end dla ludzi.
Z tego co jednak słyszę - bo na razie nie udostępniliście
jeszcze tekstów, to bohaterowie -
czyli ludzie i zwierzęta tworzący jedną ekipę
w postapokaliptycznym świecie, niemal do
samego końca albumu są ze sobą zgodni.
Narracje pomiędzy utworami też są wypowiadane
przez ludzi i nie ma tam głosów przerażania
zachowaniem zwierząt, głosów sugerujących
ich porzucenie. Gdzie ten konflikt
się rozgrywa? W którym utworze drogi
zwierząt i ludzi się rozchodzą?
Zwierzęta są świadkami owych rozmów, monologów
między utworami. W pierwszych
utworach traktują ludzi niemal jak cześć swojego
stada. Jedną ekipę. Ale ludzie zaczynają
traktować je strasznie. Ten związek rozpada
się w utworze "Last Rites". Pomruki w tym
utworze sugerują, iż zwierzęta stają się bardzo
niespokojne. Odchodzą od ludzi na początku
utworu.
Najsmutniejszy moment w komiksie to ten,
gdy cała ekipa zabiera się do przepłynięcia
morza. Zwierzęta tymczasem zostają zostawione
same sobie. Niech radzą sobie same,
nie ma dla nich miejsca na tratwach - mówią
ludzie.
To pierwszy moment gdy zwierzęta zdają sobie
sprawę, z jak obrzydliwymi istotami trzymają.
Dziczeją, podpatrując ludzi.
W ostatniej scenie komiksu widzimy drapieżniki
zakradające się do ludzkiej rodziny. Rozumiem,
że dorośli padną ofiarą zemsty, ale
co z dziećmi? Czy one są winne zachowania
rodziców? Czy mają zginąć, bo są ludźmi?
Dobre pytanie. Każdy musi je rozstrzygnąć po
swojemu. Nawet my w zespole nie jesteśmy co
do tego zgodni. Na albumie słyszysz tylko nauczycielkę
przy ognisku prowadzącą lekcję dla
dzieci, ale w komiksie widzisz te drapieżniki,
jak się skradają. Ta opowieść nie ma jednego
zakończenia. Rozpęta się na pewno krwawa
wojna. Część z nas chciałaby jednak zakończania,
w którym zwierzęta przychodzą jedynie
posłuchać ludzi...
Ostatni raz rozmawialiśmy jeszcze przed
wydaniem "Scourge of Light". Mówiłeś
wtedy, nawiązując do Black Sabbath z Dio,
że tamten album będzie nowym "Heaven and
Hell". Biorąc pod uwagę np. utwór "Let it
Out" i jego riffy to się zgadza.
Tak, to chyba powiedział Harry (Conklin -
przyp. red.), ja nie mam aż takiego tupetu, aby
porównywać nas do czegoś tak wielkiego jak
"Heaven and Hell". To oczywiście jest komplement.
"Bring of the End" miał w sobie nawet coś z
Rainbow...
To też jest nasz gigantyczna inspiracja.
Zwłaszcza John (Tetley - przyp. red.) jest ich
fanem.
Foto: Randall Fishburn Jr
Harry mieszka teraz Salonikach. Wy cały
czas w Kolorado. Taka rozłąka może osłabić
więzi w grupie. Kapela nie powinna być tylko
zbiorem muzyków, ale paczką kumpli...
Nie ma takiego zagrożenia. Zanim wyjechaliśmy
na trasę, Harry mieszkał u mnie w przez
sześć tygodni, dostał nawet osobny pokój. Poza
tym widzimy się cztery razy w roku.
Kilka lat temu środowisko obiegła smutna
widomość o śmierci Billa Tsamisa z Warlord.
Byłeś z nim bliżej zaznajomiony?
To mnie zdruzgotało. Byłem ich wielkim fanem,
zanim jeszcze wydali EP-kę "Deliver
Us". Kolega podesłał mi ich kasetę na początku
lat 80., mówiąc, że wkrótce wydadzą album.
Zadzwoniłem natychmiast do Briana
Slagela, który miał już wówczas swoją wytwórnię,
ale cały czas pracował w sklepie z płytami
o nazwie Oz Records. "Dawaj mi pierwszą
kopię, jak tylko się pojawi!" krzyknąłem przez
telefon. Kilka tygodni później miałem już w
rękach jedną z pierwszych kopii "Deliver Us".
Potem wiele razy rozmawiałem z Willem
przez telefon. Był geniuszem.
Wy, Helstar, Warlord, Manilla Road czy
Griffin jesteście uznawani za rodzaj dość
zwartego środowiska o nazwie US Power
Metal. Gdy jednak pytam poszczególne
zespoły o realia takiej współpracy w latach
80., to okazuje się, iż wasze kariery rozwijały
się osobno i nie było mowy o żadnym współdziałaniu
i wspieraniu się. Okazuje się, iż
pierwszy raz potykaliście się wszyscy w
drugiej połowie lat 90. dzięki Niemcom i
odrodzeniu heavy metalu, jaki miało miejsce
w ich kraju.
To dość prozaiczna przyczyna. Na przykład z
Kolorado do Wilchita gdzie mieszkają, czy też
mieszkali goście Manilla Road jest siedem godzin
samochodem w jedną stronę. To tak jakby
jednak kapela mieszkała w Polsce, a druga
gdzieś na krańcu Niemiec. Z waszej europejskiej
perspektywy wygląda to inaczej niż u
nas. Z innymi zespołami było jeszcze gorzej.
Helstar i Warlord mieszkali na przeciwległych
krańcach kraju.
Szekspir, "Foggy Dew", Achilles, "Działa
Nawarony". To wszystko elementy kultury
europejskiej. Co was, facetów z samego środka
USA tak w niej fascynuje?
Moi rodzice uwielbiają Europę. Urodziłem się
w Colorado, ale bardzo szybko mając pięć lat,
wyjechałem do Europy. Mieszkaliśmy przez
długi czas w Niemczech, gdyż mój ojciec służył
w armii amerykańskiej.
A zatem w Bawarii. 7 Armia?
Tak, ale nie pamiętam dokładnie jednostki.
Tak czy inaczej, w czasie urlopu zwiedzaliśmy
ościenne kraje, Francę, Belgię, Holandię i
Wielką Brytanię i tak pokochałem Europę.
Na festiwali KIT w 2008r. Harry przedstawił
się publice w dość interesujący sposób:
"To ja Harry Conklin, facet z naprawdę
wielkim fiutem!".
(Śmiech)
Trochę zabrakło mi jego wyczynów scenicznych
na warszawskim koncercie...
On tego nie planuje, wszystko zależy od chwilowego
nastroju i czasem mu po prostu odwala.
Pamiętaj jednak, że on ma małoletniego
syna, który te występy może zobaczyć na
YouTube, głupio byłoby gdyby pochwalił się
tym przed kolegami z klasy. (śmiech)
Wasza set lista pozostaje niezmieniona od
dłuższego czasu, z tego co pamiętam to na
festiwalu Keep it True w 2008r. wyglądała
niemal tak samo jak w Warszawie kilka miesięcy
temu. Podejrzewam, że po tym albumie
to się zmieni.
Nasza setlista nie zmienia się, bo zawiera te
utwory, które wszyscy znają i uwielbiają. Nie
stanowiło więc dla nas problemu jej skompletowanie.
Teraz jednak będziemy chcieli zagrać
przynajmniej cztery utwory z nowego albumu.
I robi się problem, bo jak sobie wyobrazić koncert
Jag Panzer bez takiego "Iron Eagle" czy
"Achillesa"?
Czy wasi sąsiedzi w Colorado w ogóle są
świadomi, co wy wyprawiacie w czasie wolnym?
Że gracie jako główna gwiazda metalowych
festiwali?
(Śmiech) Wszyscy tutaj są w błędzie. Myślą ze
gramy dla dziesięciu gości i że nie zarabiamy
ani centa na sprzedaży koszulek. Są też inni
twierdzący, że gramy dla dziesięciu tysięcy
ludzi. Za każdym razem gdy jedziemy na trasę,
padają te pytania. W Europie ludzie chętniej
śpiewają nasze kawałki. Czasem jestem
tym zaskoczony. W USA gramy dla zdecydowanie
mniejszej ilości ludzi.
Jakub "Ostry" Ostromęcki
JAG PANZER 7
Słuchawki na kask i jazda z tygrysami
Wiosną 2021 roku gitarzysta Tygersów, Robb Weir, deklarował: "Jedyne,
o co nam zawsze chodziło, to tworzenie świetnych utworów oraz granie ich na żywo.
To nas zawsze napędzało. (…) Od września 2020 napisaliśmy dwadzieścia nowych
kawałków opartych o ciężkie riffy. Chcemy nagrać je tak szybko, jak to możliwe,
aby fani wreszcie je usłyszeli". Minęły dwa lata i oto jest: Tygers Of Pan
Tang "Bloodlines".
8
Robb Weir gra na gitarze w pozycji siedzącej.
HMP: Super widzieć Cię z gitarą.
Robb Weir: Gram bez przerwy, gdyż szykuję
siedem nowych utworów na kolejny set.
Nigdy nie widziałem Tygers Of Pan Tang
na żywo, mimo że jesteście moim ulubionym
zespołem NWOBHM.
A w której części Polski mieszkasz?
Cóż, wprawdzie zapis naszej dzisiejszej
rozmowy ukaże się w polskim czasopiśmie,
ale ja akurat mieszkam na Islandii.
Oh, rozumiem. Zapytałem, ponieważ trzy tygodnie
temu graliśmy w Polsce.
W Goleniowie, czyli prawie nad Morzem
Bałtyckim.
Dokładnie. Było fantastycznie. Tygers Of
Pan Tang zagrał w Polsce po raz trzeci. Polską
gościnność oceniłbym poza skalą. Rampa
Kultura i Twierdza Design to świetne
miejsce. Spędziliśmy tam niezapomniany
czas. Polska publiczność przyjęła nas niesamowicie
entuzjastycznie. Nie możemy się
doczekać, kiedy znów wystąpimy w Polsce.
TYGERS OF PAN TANG
Przybyliście z Anglii tylko na ten jeden koncert.
W okolicy 28 stycznia 2023 nie zagraliście
w żadnym innym miejscu. Nie kusiło
Was, żeby dodać po drodze kilka gigów?
Agencja koncertowa zapytała naszego promotora,
czy chcielibyśmy zmienić plan i zabookować
więcej show wokół tej daty, ale
organizatorzy z Goleniowa prosili i nalegali,
żebyśmy wystąpili właśnie u nich. "Nie, nie,
proszę przyjedźcie, musicie przyjechać, prosimy,
zagrajcie dla nas". Polecieliśmy do Berlina, porobiliśmy
zdjęcia i gdy tylko wsiedliśmy do
podstawionego busa, otworzono w nim bar
(śmiech). Po dwóch godzinach wtoczyliśmy
się do hotelu.
Supportował Was znakomity niemiecki zespół
Iron Fate.
Oryginalny zamysł polegał na zaproszeniu w
roli supportu holenderskiego Picture. Korzystamy
ze wsparcia tego samego agenta, ale
nie jestem pewien, co dokładnie się wydarzyło,
że nagle Picture został zastąpiony
przez Iron Fate. Obserwowałem ich z boku
sceny. Przypominali mi wczesny Queensryche.
Bardzo utalentowani muzycy, świetna
kapela. Zatrzymaliśmy się w tym samym
hotelu i zjedliśmy wspólnie śniadanie.
Foto: Steve Christie
Show w Goleniowie był Waszym pierwszym
w 2023 roku, ale nie pierwszym po
dwuletniej przerwie, gdyż już 21 maja 2022
roku wzięliście udział w hiszpańskim
Pounding Metal Fest XIV.
Zgadza się, w Madrycie. To było nasze pierwsze
show z włoskim gitarzystą Francesco
Marrasem. Nigdy wcześniej go nie
spotkaliśmy, mimo że już od roku należał do
składu Tygers Of Pan Tang. Francesco
mieszka teraz w Niemczech. Trzy razy próbowaliśmy
zaprosić go do Wielkiej Brytanii,
ale nie udało nam się. EP-ka "A New Heartbeat"
(2022) oraz LP "Bloodlines" (2023)
nagrywaliśmy na odległość. Gdy wreszcie
spotkaliśmy się, ćwiczyliśmy przez dwa dni,
ponieważ potrzebowaliśmy się zgrać. Nigdy
dotąd nie graliśmy w tym samym czasie, to
była dla nas kompletnie nowa rzecz. Przyjęliśmy
również nowego brytyjskiego basistę
Huwa Holdinga, który również ćwiczył z
nami te dwa dni. Także koncert w Madrycie
był wyjątkowy, bo występowaliśmy po raz
pierwszy z dwoma nowymi muzykami w
składzie. To niesamowite, że od pierwszej
chwili czuliśmy się tak, jakbyśmy współpracowali
od zawsze.
Wkład Francesco zaprezentowaliście na
EP-ce "A New Heartbeat" z nowymi wersjami
dwóch klasyków: "Fireclown" (1980) i
"Killers" (1980) oraz dwoma premierowymi
utworami: "A New Heartbeat", "Red
Mist". Wierzę, że zrobiliście najlepsze, co w
Waszej mocy, a jednak jeden spośród tych
dwóch premierowych utworów nie załapał
się na "Bloodlines". Dlaczego?
W wersji "Red Mist" ze wspomnianej EP-ki
zagrał nasz poprzedni basista Gavin Gray.
Ostatnio nagraliśmy "Red Mist" ponownie z
Huwem, a nasz obecny inżynier dźwięku dokonał
nowego miksu. Wykorzystamy tą najnowszą
wersję przy innej okazji. Na europejską
edycję "Bloodlines" wejdzie dziesięć
utworów, na edycję daleko-wschodnią jedenaście,
a na amerykańską - też jedenaście, ale
bonusowe kawałki będą różne. W sumie wypuszczamy
dwanaście kompozycji, ale zawartość
płyty "Bloodlines" różni się w zależności
od obszaru geograficznego.
Dwa lata temu stwierdziliście (wywiad w
HMP nr 79 - przyp. red.), że już w 2021 roku
mieliście aż dwadzieścia numerów.
To prawda. Skomponowaliśmy ich ponad
dwadzieścia, cały czas powstają nowe, ale
nagraliśmy tylko dwanaście. Przygotowanie
wszystkich zajęłoby nam dwa razy więcej
czasu i kosztowałoby dwa razy więcej. Niewykorzystane
pomysły czekają na swoją kolej.
Powrócimy do nich ze świeżymi uszami.
Możliwe, że niektóre wejdą na następną płytę
Tygers Of Pan Tang. Zawsze dobrze jest
mieć więcej materiału do wyboru.
Czy zademonstrowanie możliwości nowego
składu Tygers Of Pan Tang uznałbyś za
jeden z celów towarzyszących premierze
"Bloodlines"?
W pewnym sensie tak. Talent Francesco
Marrasa pokazaliśmy już na "A New Heartbeat",
a Huw Holding zagrał na wszystkich
trackach "Bloodlines" oraz na nieopublikowanej
wersji "Red Mist". Wspomniałbym
o jeszcze jednej osobie. Otóż album "Bloodlines"
został zmiksowany przez duńskiego
producenta Tue Madsena. Myślę, że stanowiło
to dla niego wyzwanie, ponieważ do tej
pory zajmował się bardziej ekstremalnym
metalem. Znakomicie wywiązał się ze swojego
zadania. Dał nam niesamowicie potężny
sound!
Potężny i epicki.
Swego rodzaju epicki, absolutnie. Jesteśmy
bardzo usatysfakcjonowani z ostatecznego
brzmienia "Bloodlines".
Pomiędzy albumami "Ritual" (2019) i
"Bloodlines" (2023) ukazał się longplay
Sainted Sinners "Taste It" (2021) z Jacopo
Meille za mikrofonem (wywiad w HMP nr
82 - przyp. red.). Po wysłuchaniu "Bloodlines"
zastanawiałem się, czy celowo stronili
od rozwiązań charakterystycznych dla
"Taste It".
No cóż, Sainted Sinners jest stosunkowo
nowym zespołem (2006). Zapytali Jacopo,
czy chciałby śpiewać na ich nagraniach. Natomiast
Tygers Of Pan Tang działa już
czterdzieści pięć lat, a Jacopo jest z nami od
osiemnastu lat. Sainted Sinners gra muzykę
znacznie łagodniejszą od naszej.
Niemalże pop rockową. Kowerowali nawet
R.E.M. "Losing My Religion" (1991). Jacopo
bardzo zaciągał na "Taste It", powiedzmy
że z robertoplantowską manierą, kompletnie
inaczej niż na "Bloodlines".
Zdecydowanie Sainted Sinners brzmi inaczej
niż Tygers Of Pan Tang. To dobrze, bo
każdy zespół potrzebuje odrębnego charakteru.
Jacopo zawsze śpiewał po swojemu w
Tygers Of Pan Tang, natomiast zaadoptował
inne podejście na potrzeby Sainted Sinners.
Foto: Steve Christie
Dyskutowałeś z nim potrzebę pozostania
metalowcem?
Nie. Raczej pozwoliłem, żeby swobodnie realizował
wizje śpiewania w
każdym zespole wedle własnego
uznania.
Foto: Steve Christie
Robb, nie wiem, na ile podzielasz
tą opinię, ale partie
gitarowe na "Bloodlines" są
prawdopodobnie jednymi z
najlepszych w całej Twojej
karierze.
Dziękuję. To bardzo miłe. Ja
również myślę, że są jednymi
z moich najlepszych. Cały album
nagrywaliśmy w zupełnie
inny sposób, niż wszystkie
wcześniejsze krążki Tygers
Of Pan Tang. Nawet
nie dlatego, że Francesco
mieszkał na Sardynii, a Jacopo
we Florencji. Gdybyśmy
chcieli, moglibyśmy spotykać
się w studiu. Tylko, że
praca we własnych domach
przebiegała w praktyce znacznie
wydajniej. Wszystkie
gotowe ścieżki wysłaliśmy do
Francesco, a on zebrał je w
spójną całość. Nie ciążyła na
nas presja czasu. Nie było takiej
sytuacji, że każdy potrzebuje
wszystko zrobić prawidłowo
w dwa tygodnie,
więc masz np. na jakąś solówkę
tylko pół godziny. We
własnych domach mogliśmy
przeznaczyć na każdą partię tyle czasu, ile
chcieliśmy, a także próbować różnych rozwiązań.
Panowała bez porównania bardziej
zrelaksowana atmosfera, co sprzyjało robieniu
użytku z pełni naszego potencjału oraz
uzyskiwaniu najlepszego możliwego brzmienia.
Przy czym nie tylko zrealizowaliście pełen
potencjał każdej osoby z osobna, ale też
udało Wam się doskonale współbrzmieć.
Słychać to w rozwiązaniach harmonicznych
na "Bloodlines", np. w wideoklipie "Edge of
the World" widać, jak dzielisz się solówką z
Francesco.
Fakt, wymieniamy się solówkami. Ogólnie
uważam, że nigdy wcześniej nie grałem lepiej
niż obecnie. Wersje demo moich partii
gitarowych zarejestrowałem we własnym
studiu, ale później przeniosłem się do studia
przyjaciela (inżynier Dave Hills; Swamp
Freaks Recording Studio, Durham, UK).
Super pracowało nam się tam we dwójkę.
Nawet więcej czasu spędziliśmy na rozmawianiu
o muzyce i na żartowaniu, niż na nagrywaniu.
Nie istniała żadna presja, nie musiałem
się śpieszyć. Dave wydobył ze mnie
wszystko co najlepsze, ale zrobił to naturalnie
i właśnie dlatego bardzo podobała mi się
moja część sesji. Jestem bardzo dumny z efektu
końcowego. Grałem, odsłuchiwaliśmy i
zadawaliśmy sobie pytanie, czy wyszło fajnie.
Zazwyczaj tak, dlatego nie przypominam
sobie, żebym potrzebował więcej niż sześciu
podejść do którejkolwiek solówki. A i tak
mieliśmy z czego wybierać najlepsze wersje.
Zdarzało nam się szczegółowo je omawiać,
ale nie wprowadzałem elementów obcych dla
Tygers Of Pan Tang. Nie szpanowałem też
tempem. Nigdy nie pędziłem dwustu mil na
godzinę i nigdy w życiu nie miałem wirtuozerskich
ambicji. Należę do starszej szkoły
gitarzystów, którzy bardziej cenią trzy dobrze
dobrane nuty z feelingiem niż trzysta
przypadkowych. Osobiście wychodzę z założenia,
że zbyt pogmatwanemu technicznie
graniu często brakuje feelingu. Jednocześnie
moje partie na "Bloodlines" są jednymi z najlepszych
pod względem wyczucia, z jakim je
zagrałem. Jestem wdzięczny Dave'owi, że
wydobył to ze mnie.
Pierwszy album Tygers Of Pan Tang po
najdłuższej w Waszej karierze przerwie,
"Mystical" (2001), rozpoczyna się kawałkiem
"Detonator", w którym jeszcze nie Jacopo,
lecz Tony Liddell, śpiewał: "You
might think that we have fallen from space/
TYGERS OF PAN TANG
9
Our name has been lost in the constellation".
Tak brzmiały dwa pierwsze wersy
powrotnego Tygers Of Pan Tang. Po ponad
dwudziestu latach jeden z Waszych nowych
utworów nosi znamienny tytuł "Back
for Good".
Gdy słuchasz "Back for Good" w samochodzie,
lub na słuchawkach poprzez kask podczas
jazdy motocyklem, robi się niebezpiecznie.
Utwór wywołuje ekscytację, jest
świetny i posiada w sobie wszystko, co najlepsze.
Znajdzie się w naszej nowej setliście.
Ćwiczę go. W przyszłym tygodniu pozostali
muzycy Tygers Of Pan Tang przylecą na
próbę. Czekają nas trzy show w Wielkiej
Brytanii: 8 marca w Hard Rock Hell w Great
Yarmouth, 11 marca w Bradford Nightrain
oraz 12 marca w Preston Continental. Zaprezentujemy
nową setlistę z siedmioma nowymi
utworami. "Bloodlines" ukaże się
dopiero 5 maja, ale zawsze jest tak, że jak
masz nowy album, to chcesz go grać na żywo.
A wtedy coś z poprzedniej setlisty musi
wypaść. Naradziliśmy się w tej sprawie. Ktoś
z nas mówił: "dobra, pozwólmy temu numerowi
odpocząć". Na coś ktoś inny protestował: "nie,
nie, uwielbiam go grać, musi pozostać". Cóż,
setlista ma swoje ograniczenia, potrzebowaliśmy
się dogadać. Tym razem dojdzie do
dużej zmiany, bo siedem kawałków wypada,
a siedem wchodzi na ich miejsce.
Czyli zagracie więcej niż połowę "Bloodlines".
Nie. Dodamy trzy kawałki z "Bloodlines"
oraz cztery starsze. Fani ciągle nas o nie prosili.
Wykonywaliśmy już je dawniej na żywo,
ale przez jakiś czas tego nie robiliśmy, a teraz
znów je zagramy.
Foto: Steve Christie
Zawsze prezencja wizualna była ważną
częścią Tygers Of Pan Tang. Poprzednie
płyty promowaliście atrakcyjnymi wideoklipami,
natomiast teraz postawiliście na mroczniejszą
atmosferę w klipie "Edge of the
World". Okładka "Bloodlines" też wygląda
krwiściej.
Co do okładki, podjęliśmy współpracę z nowym
artystą, Andy'm Pilkingtonem. Na
pierwszy rzut oka wydaje się, że tygrys na tej
okładce przebywa w lesie. Lecz jeśli przyjrzysz
się uważniej, wokół niego wcale nie ma
drzew, tylko żyły przepuszczające krew. To
bardzo sprytne.
Tygrys wyłania się z krwi.
A zatem ewoluuje.
Jak feniks.
Z kolei nasz nowy wideograf Steven Christie
wykonał zdjęcia podczas naszych występów
na żywo i wysłał je Andy'emu, żeby
przygotował wideo "Edge of the World". Gdy
zobaczyłem efekt na sześćdziesięciocalowym
HD ekranie, poczułem się oszołomiony, jakbym
znalazł się na dystopijnej planecie.
Obecnie Andy pracuje nad kolejnym wideo
do naprawdę szybkiego metalowego killera,
napisanego przez Francesco. Pokazałem
Francesco wszystkie moje gotowe utwory i
zapytałem, czy on ma jakiś pomysł do dodania
od siebie? Gdy to usłyszałem, pomyślałem,
że sam chciałbym takie coś napisać
(śmiech). Ten killer rozwali heavy metalowe
łby. Gdy Francesco gra solówkę gitarową, ja
staram się dotrzymać mu tempa. To jedna z
tych kompozycji, w których szybkie solo
świetnie się sprawdza. Z niecierpliwością i
ekscytacją czekam, żeby wszyscy ją usłyszeli.
Nie zgadnę. Nie wiem, który to może być
numer.
"Fire on the Horizon".
No to będzie gorąco.
(śmiech) Oj będzie.
Myślałeś może o wydaniu oficjalnego
DVD z koncertem Tygers Of Pan Tang?
Jak najbardziej tak. Rozmawialiśmy już o
tym wewnątrz zespołu. Niewykluczone, że
nagramy jakiś koncert w 2023 roku. Zależy
od miejsc, w jakich przyjdzie nam występować,
przy czym spodziewamy się wielu wspaniałych
okazji.
Które miejsca byłyby perfekcyjne na nagranie
takiego DVD?
Istnieje tak wiele fantastycznych festiwali, że
trudno byłoby je wszystkie wymienić. W
czerwcu zagramy np. w Hiszpanii wraz z
Deep Purple i Kiss, a w październiku wybierzemy
się do Mexico City. W maju wystąpimy
na nowym festiwalu Dominion w północno-wschodniej
Anglii. Mógłbym jeszcze
długo wymieniać. Rozglądamy się za fachowcami,
którzy podjęliby się wyzwania na
miejscu. Dopiero okaże się, jaka opcja będzie
najlepsza.
Fani wyczekują takiego wydawnictwa, bo
nie macie jeszcze żadnego DVD z Jacopo, a
właśnie uformował się nowy, mocny skład,
a także wychodzi nowy longplay Tygers Of
Pan Tang "Bloodlines".
Nastał wymarzony czas dla Tygers Of Pan
Tang. Wypatrujcie więcej zapowiedzi z naszej
strony.
Sam O'Black
Foto: Steve Christie
10
TYGERS OF PAN TANG
Gdybym tylko mógł normalnie rozdziawić gębę
Chcieliśmy iść przez ogień. Chcieliśmy czuć ogień. Chcieliśmy pozostawić
ściany tylko trochę spalone. Czarne, ale nie zburzone. W planach przeszkodził
gwałtowny opad śniegu. Dwa dni później błysnąłem niewiedzą, pokazałem swojemu
idolowi środkowy palec i zapytałem go o rozstanie sprzed trzydziestu trzech
lat. Wtem spontaniczny, nieobliczalny i żywiołowy wokalista Bobby Blitz Ellsworth
przywołał startujący helikopter i opowiedział nam o zawartości nowego albumu
Overkill pt. "Scorched" (2023).
Bobby "Blitz" Ellsworth: Cześć. Jak się masz?
Czy to ten przełożony wywiad?
HMP: Cześć. Świetnie wreszcie Cię widzieć
i słyszeć. Mogliśmy rozmawiać już we wtorek,
ale to nic, pogadajmy teraz, dwa dni później.
We wtorek napadało w New Jersey mnóstwo
śniegu. Zajęło mi aż pięć godzin, żeby odśnieżyć
cały wjazd do domu (śmiech). Dzisiaj mamy
znacznie lepszą pogodę.
Dwa dni temu wstawiłeś post na swoim oficjalnym
Facebookowym profilu z zapytaniem,
jaki utwór wprowadził nas w twórczość
Overkill. W moim przypadku był to "Walk
Through Fire" (2007).
ściana jeszcze nie zburzyła się od ognia, ale
jest już cała czarna. Ale można też powiedzieć
slangiem: "ten samochód jest scorched" / "ten utwór
jest scorched", czyli coś jest rozpalone w pozytywnym
sensie. Inne użycie słowa: "ten zespół is
scorching tej nocy", czy też: "on naprawdę scorched
piłkę podczas meczu". Taka ekspresja kryje się za
tytułem naszego nowego albumu.
Czy zatem słowo "scorched" dobrze pasuje
do opisu stanu, w jakim znajduje się obecnie
zespół Overkill?
Niekoniecznie. Gdy zastanawialiśmy się nad
doborem tytułu, braliśmy pod uwagę nazwy
poszczególnych kawałków. Napisałem liryki i
melodie przewodnie. Naprawdę miałem wolne
pole do zrobienia cokolwiek chciałem zrobić.
"Twist of the Wick" (2023) wyróżnia się
chórem w środkowej części.
Cały utwór "Twist of the Wick" (2023) posiada
unikalną atmosferę. Zaklasyfikowałbym go do
progresywnego thrashu z melodyjną linią wokalną
i gotycką częścią środkową. W chórze
wzięli udział D.D. Verni oraz Derek Tailer.
Zmiksowaliśmy ich głosy. O ile się nie mylę,
gitarzysta Symphony X, Michael Romeo,
pomógł im w nagraniu tego chóru, z wykorzystaniem
klawiszy. Bardzo lubię tę partię,
szczególnie że sam nigdy nie zamierzałem jej
śpiewać. Moim zdaniem, cały album "Scorched"
(2023) charakteryzuje się zróżnicowanymi
motywami i wieloma ciekawymi niuansami.
Pod tym względem wyróżnia się na tle
całej naszej dyskografii.
Wyjątkowy motyw słuchać na "Scorched"
(2023) już na samym początku. Wasz gitarzysta
prowadzący Dave Linsk dołaczył do
Overkill tuż po ukazaniu się albumu "Necroshine"
(1999) i wydaje mi się, że dopiero
teraz doczekał się własnego intra na miarę
"Necroshine" (1999).
(śmiech) Coś jak "Necroshine" (1999) albo
Judas Priest "Victim of Changes" (1976).
Często zaczynaliśmy album od intra, ale nigdy
od takiego na gitarę, jak na "Scorched"
(2023). Doskonale wprowadza ono w wyjątkowy
klimat płyty. Nie sądzę, żebyśmy mogli
wstawić tą partię gitary np. w piątym kawałku.
Koniecznie musiała znaleźć się na najbardziej
wyeksponowanym miejscu, aby wywrzeć najlepszy
możliwy efekt.
Czy Dave Linsk próbował kiedyś zastąpić
dźwięk helikoptera w "Necroshine" (1999)
swoją grą na gitarze, oczywiście po lekkim
jego zmodyfikwoaniu?
Nie, on nigdy tego nie grał. Zawsze podczas
koncertów używaliśmy taśm z gotowym nagraniem
startującego helikoptera. Da się zrobić
to "pam-pam-pam-pam" na gitarze, ale zawsze
uważaliśmy, że najlepiej brzmi ono z taśmy.
Na początku 2020 roku zagraliśmy trasę
po Stanach Zjednoczonych wraz z Exhorder.
"Necroshine" (1999) znajdowało się w naszej
ówczesnej setliście. Mniej więcej w tym samym
okresie wybraliśmy się do Niemiec, i gdy
tylko dotarliśmy na lotnisko, natychmiast skojarzyliśmy
sobie intro "Necroshine" (1999,
Blitz rytmicznie przecina ręką powietrze -
przyp. red.) O tym ono jest.
Ja tego postu nie wstawiłem. To nie moje konto.
Nie korzystam z Facebooka wcale i nigdy
tam nie zaglądam. "Walk Through Fire"
(2007) graliśmy na całej trasie promującej album
"Immortalis" (2007). Bardzo mi się
podoba, bo posiada rock'n'roll-owy drive. To
nie jest czysty thrash, tylko swego rodzaju
kombinacja rocka z metalem.
A więc w 2007 roku przechodziliście przez
ogień, na pierwszej płycie Overkill czuliście
ogień ("Feel the Fire", 1985), a teraz używacie
słowa - klucz "scorched", które według słownika
oznacza coś tylko trochę spalonego.
W dosłownym tłumaczeniu tytuł płyty "Scorched"
(2023) znaczy "spalony", w sensie że np.
Foto: Overkill
Wybrałem "Scorched" (2023), bo spodobało
mi się to słowo, a poza tym rozpoczęcie płyty
właśnie od tego numeru uznałem za "gorące".
Pozostali muzycy Overkill chętnie przystali
na tą propozycję. Ja jeszcze myślałem nad
"Twist of the Wick" (2023), ale reszta wolała
"Scorched" (2023). W porządku, dla mnie to
żaden problem. "Scorched" (2023) brzmi jak
oświadczenie: oto w jakim stanie znajdujemy
się w naszym życiu. Nie sądzę jednak, żeby
nasza muzyka kiedykolwiek powstawała z tego
rodzaju zamysłem. Komponujemy spontanicznie.
Cieszymy się kreatywną chwilą, odsłuchiwaniem
fajnych efektów i dzieleniem się
nimi z odbiorcami.
Wspomniałeś Exhorder. Wkrótce znów z nimi
zagracie.
I to całą europejską trasę. W kwietniu zagramy
kilkanaście koncertów w Europie wraz z
Exhorder oraz Heathen w roli supportów.
Spodziewam się wspaniałej metalowej trasy.
Nie wystąpimy na żadnych wielkich arenach,
ale na pewno damy świetne show w porządnych
klubach.
Rozumiem, że wydanie "Scorched" (2023) plasujesz
na samym szczycie Twoich obecnych
życiowych priorytetów?
Mogliśmy wydać tą płytę już w 2021 roku, ale
zależało nam, by zrobić to prawidłowo.
Gdybyśmy nie wyruszyli w żadną trasę po premierze,
obawiam się, że album zostałby szybko
zapomniany. Aby nowe nagranie zapadło
fanom w pamięci, koniecznie trzeba grać promujące
go koncerty. Za każdym razem, gdy
gdzieś występujemy, w Internecie pojawia się
mnóstwo wpisów i komentarzy. Ludzie o tym
12
OVERKILL
mówią. Nadaje to sytuacji odpowiedniego
momentum. Lecz gdy nie odbywają się żadne
koncerty, nie da rady wzbudzić i utrzymać
hecy na płytę.
Gdybyście wydali ją w 2021 roku, brzmiałaby
kompletnie inaczej, dlatego że później dwa
razy napisałeś ją całą od nowa.
Technicznie byliśmy gotowi do nagrywania w
2021 roku. Dla mnie jednak tą pierwszą wersję
przepełniała depresja. Linie wokalne i teksty
należały do przygnębiających. Dobrze się
stało, że pracowałem nad swoimi wokalami aż
do listopada 2022. Teraz czuję się z nimi bardziej
usatysfakcjonowany na poziomie osobistym,
gdyż lepiej odzwierciedlają moją osobowość.
Nie jestem zdołowanym gościem
(Blitz robi dziwne miny i śmieje się - przyp.
red.). Więc gdy wreszcie pojawiła się energiczność
i żywiołowość w moim wykonaniu, poczułem
podekscytowanie, że udało mi się osiągnąć
właściwy efekt pracy. Usłyszałem wewnętrzny
głos, płynący zarówno z serca, jak i z
głowy: "ok, gotowe, teraz jest dobrze".
W jaki sposób Twoje zmiany wpływały na
ścieżki instrumentalne? Prosiłeś pozostałych,
by grali inaczej?
Nie, zupełnie nie. Używałem gotowe ścieżki
demo na różne sposoby. Nie mogliśmy się
spotkać w jednym pomieszczeniu. Nagrywaliśmy
na odległość. Jason Bittner zarejestrował
perkusję już w lipcu 2020, a ja otrzymałem
demo w marcu 2021. Od tego momentu kompozycje
zaczęły się szybko rozwijać. Wysyłaliśmy
do siebie wzajemnie pliki, dodając do
nich coraz to więcej wokali, gitar i basu. Jason
w międzyczasie dokonywał zmian w ścieżkach
perkusji. Na przestrzeni ponad dwuletniego
okresu szkielety struktur utworów nie zmieniały
się, ale dodawaliśmy do nich nowe, coraz
bardziej pozytywne, pomysły.
Niemniej, Tygers Of Pan Tang wydaje
obecnie nowy album z utworem "Back for
Good" (2023), Megadeth wydał ostatnio
nowy album z utworem "We'll Be Back"
(2022), podczas gdy Wy macie "Won't Be Comin'
Back" (2023). Dlaczego tak?
Muszę Ci powiedzieć, że podoba mi się Twoja
koszulka (wstałem, ukazując wydrukowany na
koszulce główny symbol okładki "!!! Fuck You
!!!", 1987, ku wybuchowi śmiechu Blitza -
przyp. red.).
Kupiłem ją po Waszym koncercie w 2016 roku
w holenderskim Leiden. Pamiętam, że supportowało
Was wtedy One Machine.
Zgadza się, One Machine ze Stevem Smythem.
Wykonywaliście wtedy sporo numerów z
"Horrorscope" (1991).
Z "Horrorscope" (1991) oraz z "Feel the Fire"
(1985). Raczej nie obchodzimy żadnych naszych
rocznic, ale wtedy wypadała dwudziesta
piąta rocznica "Horrorscope" (1991) oraz powiedzmy,
że trzydziesta "Feel the Fire"
(1985), więc z tej okazji przymierzaliśmy się
do wydania albumu koncertowego. Plan polegał
na tym, by na każdym show prezentować
po połowie tych albumów i mieszać setlisty.
Ostatecznie jednak ukazało się "Live In
Overhausen" (2018) z jednego występu w
Foto: Overkill
Oberhausen w Niemczech, zarówno w wersji
audio, jak i wizualnej. Zawiera koncertowe
wersje wszystkich utworów pochodzących z
"Feel The Fire" (1985) oraz "Horrorscope"
(1991).
Dokończ zdanie: "Scorched" (2023) jest najlepszym
albumem Overkill od...
"Scorched" (2023) jest najbardziej śmierdzącym
(gra słów: "since" / "stinks" - przyp.
red.) albumem Overkill od... (Blitz długo zastanawia
się - przyp. red.). Dwie rzeczy przychodzą
mi teraz do głowy. Wypowiem nie
jedno, a dwa zdania. "Scorched" (2023) jest
najlepszym albumem Overkill od "Ironbound"
(2010). Ale uwielbiam również "The
Electric Age" (2012, śmiech). Pozostańmy
przy "Ironbound" (2010). To też był nasz bardzo
urozmaicony album. Znalazło się nam
nim mnóstwo świetnego heavy oraz thrash
metalu, podobnie zresztą jak na "Scorched"
(2023). Nowy kawałek "Wicked Place" (2023)
nawiązuje wręcz do bluesa i do rock'n'rolla.
"Fever" (2023) ma zaś bluesujący groove w
środku. W innych miejscach można usłyszeć
bardziej progresywno - thrashowe momenty, a
w jeszcze innych - średniowieczne melodie, a
nawet gothic.
Przy czym "Fever" (2023) zaczyna się jak ballada.
Jak ona ewoluowała w ostry numer?
Od początku chcieliśmy ukazać kontrast pomiędzy
spokojniejszym wstępem "Fever"
(2023) a jego cięższym rozwinięciem. Dawniej
nagrywaliśmy trochę ballad. Pojawiła się jedna
na "Horrorscope" (1991, ballada "Soulitude"),
jedna na "The Years of Decay" (1989, ballada
"The Years of Decay), jedna na "The Killing
Kind" (1996, ballada "The Morning After /
Private Bleeding"), a także jedna na "From
The Underground And Below" (1997, ballada
"Promises"). Zawsze śpiewanie ballad uważałem
za najtrudniejsze, bo potrzebowałem
wczuwać się w określony nastrój. Zdarzało mi
się szeptać liryki. Irytowałem się, jakie to głupie.
Gdybym tylko mógł normalnie rozdziawić
gębę, uporałbym się z nimi w godzinę.
Zaskakiwało dopiero, gdy lekko się unosiłem.
Możliwe, że mój głos zupełnie nie pasuje do
ballad, ale robiłem tak, żeby poszczególne ballady
Overkill dobrze brzmiały. Gdy w "Fever"
(2023) przechodzę w metalowy atak, słychać
znaczną różnicę. Jedno z drugim tworzy udaną
harmonię.
Bardzo często wykonywaliście na żywo "The
Years of Decay" (1989), ale ostatnio wyrzuciliście
ją z setlisty.
Bo ballada "The Years of Decay" (1989) należy
do przeszłości. Nie uznaję ballady za konieczny
element występu na żywo. Rozumiem,
jak ważna jest dynamika podczas koncertu, ale
wolę zwolnić tempo z numerami typu "Horrorscope"
(1991) lub "Wicked Place" (2023), które
nie pędzą na złamanie karku. Dla mnie ballady
służą do słuchania w domu, a nie do doświadczania
na żywo.
Jak to było powrócić po dłuższej przerwie w
koncertowaniu wprost na główną scenę
Wacken Open Air 2022?
Zawsze świetnie wraca mi się do Europy, ale
pozwól, że wyjaśnię Ci coś. Planowo mieliśmy
wystąpić na edycji Wacken Open Air 2020,
lecz ten festiwal został przełożony o dwa lata.
Przepadła nam amerykańska trasa 2020, na
którą powróciliśmy dopiero po sześciuset dziewięciu
nocach. W listopadzie 2021 wystąpiliśmy
m.in. w dużym teatrze w New Jersey
przed około dwutysięczną publicznością. W
marcu 2022 roku powróciliśmy na amerykańską
drogę. To były nasze pierwsze show po
przerwie. Dopiero latem następnego roku wybraliśmy
się do Europy: Wacken 2022,
Rockstadt Extreme Festival 2022 w Rumunii,
Leyendas del Rock 2022 w Hiszpanii.
Tak więc graliśmy, gdy tylko mogliśmy.
OVERKILL
13
14
Czy zdarzyło Ci się grać koncert promujący
album, którego nie dało się kupić?
Nie, ale wykonywaliśmy pojedyncze utwory
pochodzące z dopiero zapowiadanych płyt.
Np. w grudniu 2022 zagraliśmy "Wicked
Place" (2023) na Ruhrpott Metal Meeting w
Niemczech, aż cztery miesiące przed premierą
"Scorched" (2023). Świetnie się przy tym bawiliśmy.
Zauważyłem, że pierwszy koncert z serii
"Scorching The Earth Tour" odbędzie się w
niemieckim Bochum 13 kwietnia 2023, podczas
gdy płytę "Scorched" (2023) będzie można
nabyć dopiero 14 kwietnia 2023.
Czyli będziemy mieć jeden taki wieczór
(śmiech).
Podobno gdy Judas Priest promowało na żywo
"Painkiller" (1990) w październiku 1990,
ich wytwórnia CBS zawaliła tłoczenie i dystrybucję
"Painkillera" (1990) na czas, w związku
z czym fani nie mogli go kupić przy okazji
występu.
O cholera, nie wiedziałem o tym. Wierzę, że
"Scorched" (2023) będzie normalnie dostępne
14 kwietnia.
No dobrze, zmieńmy temat. Opowiedz proszę,
jak doszło do tego, że zielono-czarny stał
się kolorem Overkill.
Zaczęliśmy tworzyć pierwszą muzykę, gdy byliśmy
dzieciakami. Gitarzysta Bobby Gustafson
dołączył do nas około 1983 roku. Posiadał
odpowiednie narzędzia i robił nadruki na
koszulkach. Pierwszy t-shirt Overkill był
biały. Nie podobał nam się. Następnie Bobby
zrobił dla nas czerwono-czarną koszulkę. Ale
za każdym razem, gdy występowaliśmy w
jakimś klubie, wszyscy nosili różne czerwonoczarne
koszulki. Potrzebowaliśmy czegoś, co
wyglądałoby specyficznie dla Overkill. W pewnym
momencie Bobby zauważył, że nikt nie
nosi zielonych t-shirtów, więc my możemy to
robić. Nawet, jeśli ktoś nie czytał, co jest na
nich napisane, od razu było wiadomo, że to
jest t-shirt Overkilla. Marketingowy geniusz
(śmiech).
To ciekawe, bo zawsze wydawało mi się, że
OVERKILL
wpadliście na ten pomysł dopiero po "Taking
Over" (1987), dlatego że tamta okładka
była raczej czerwona i fioletowa, a nie
zielona. Tymczasem wybraliście swoją barwę
już w 1983 roku.
Ależ już okładce "Feel The Fire" (1985) nadaliśmy
zielono-czarną barwę. Jeszcze wcześniej
nasze pierwsze profesjonalne wydawnictwo, a
więc EP-ka "Overkill" (1984 według Blitza,
1985 według Metal Archives - przyp. red.),
miało okładkę taką jak Twoja koszulka, ale
bez palca - po prostu czarna koperta z zielonym
logo. Wyglądała prawie jak piąty longplay
Metalliki (1991), lecz z zielonym logiem
Overkill na samej górze.
Foto: Overkill
Przyznałeś, że zaczynaliście od koloru białego,
a w 2014 roku wyszedł longplay Overkill
pt. "White Devil Armory" (2014) właśnie
z białą okładką.
Zdecydowaliśmy się na zastosowanie dużego
kontrastu. Użyliśmy nawet inne logo. Wprawdzie
nazwa jest napisana tą samą czcionką, ale
jest popękana pośrodku. Na pomysł wpadł
nasz perkusista. Podejrzewam, że na eBay można
znaleźć koszulkę "White Devil Armory".
Na koniec pozostawiłem jeszcze jedno, bardziej
kontrowersyjne pytanie. Czy gdybyś
mógł cofnąć się w czasie, włożyłbyś więcej
wysiłku w to, by Bobby Gustafson pozostał
w składzie Overkill?
Nie wydaje mi się.
W porządku. Przyjmuję taką odpowiedź i nie
będę tego więcej drążyć.
Nie zrozum mnie źle. To nie jest tak, że ja nie
lubię Bobby'ego Gustafsona. Nie żywię wobec
niego żadnych negatywnych odczuć. Problem
polega na tym, że nasza współpraca nie
przetrwałaby próby czasu. Bardzo niewiele zespołów
przetrwałoby tyle dekad, co Overkill,
tylko z uwagi na muzyczną pasję. Zazwyczaj
nieprzerwanie utrzymują się tylko ci, którzy
stale potrafią zarabiać pieniądze na swojej
działalności. Myśmy nigdy nie uznawali Overkilla
za maszynkę do drukowania kasy. Nie
dorobiliśmy się fortuny na Overkillu. Robiliśmy
to wyłącznie z pasji, a normalni ludzie nie
robiliby czegoś przez 40 lat bez otrzymywania
wynagrodzenia (śmiech). Nie sądzę, żeby
Bobby Gustafson pozostał w Overkill do
dziś. Bardzo go lubię i doceniam, że dokonał
wiele wspaniałych rzeczy na naszych pierwszych
albumach. Moja odpowiedź na jego
temat nie brzmi: "nie chcę o nim więcej słyszeć ani
gadać". Stwierdzam natomiast, że zmiana w
składzie Overkill była konieczna. On nie napisałby
"Walk Through Fire" (2007), "Ironbound"
(2010), "The Electric Age" (2012),
ani "Scorched" (2023). Doszło do zmiany
chemii pomiędzy nami oraz do zbyt dużych
różnic osobowości.
Wyszło na to, że po jego odejściu Ty oraz
D.D. Verni staliście się liderami Overkill.
Uważamy się za dobrych przyjaciół i artystycznych
partnerów. Pozostaliśmy wspólnikami
dlatego, że kierujemy się tymi samymi zasadami.
Chcemy tego samego. Czasami z różnicy
zdań powstają ciekawe, twórcze efekty. Czasami
dobrze jest się nie zgadzać, by dojść do
wspaniałych wniosków. Obaj doskonale to rozumiemy.
Nie uważamy jednak siebie za liderów
Overkill. Staramy się kontynuować nieprzerwanie
naszą współpracę na podstawie
wspólnie uznawanych zasad. Nikt z nas do nikogo
nie krzyczy: "jestem numerem jeden, to ja tu
rządzę".
W pewnym momencie D.D. Verni zapragnął
pojeździć Cadillaciem bez Ciebie na drugim
fotelu.
D.D. Verni and the Cadillac Band? Lubisz
to?
Kompletnie inna bajka niż Overkill. Grunt,
że ludzie dobrze się przy tym bawią.
Ano właśnie. D.D. Verni ma szerokie gusta
muzyczne. Jego zespół The Bronx Casket Co.
brzmi całkiem gotycko, natomiast Cadillac
Band to rockabilly.
Skład Overkill byłby stabilny od ponad dwudziestu
lat, gdyby nie zmiana na stanowisku
perkusisty. Od dwóch albumów bębni u Was
Jason Bittner.
Nigdy nie powiedzieliśmy żadnemu perkusiście:
"spadaj". Ludzie sami zmieniają się wraz z
upływem czasu. Potrzebują i chcą zarabiać
pieniądze, aż w pewnym momencie nie wystarcza
im, by utrzymywać rozrastającą się
rodzinę, czy nowy dom. Perkusiści sami informowali
nas o potrzebie odejścia. Tym razem
jest tak, że z Jasonem przyjaźnimy się od dawna,
więc błyskawicznie zaaklimatyzował się
w zespole i idealnie do nas pasuje. Czy taki
układ przetrwa wiecznie? Nie sądzę. Prawdopodobnie
nie. Ale na chwilę obecną słychać
znakomite rezultaty jego zaangażowania na
albumie "Scorched" (2023). Jason jest cholernie
dobrym perkusistą.
Bardzo fajnie mi się z Tobą dzisiaj rozmawiało.
Spoko. Zadawałeś dobre, przemyślane pytania.
To było udane spotkanie.
Dziękuję. (Blitz wyciągnął do kamery środkowy
palec, a ja odwzajemniłem się tym samym
- przyp. red.).
Sam O'Black
opóźnionym jubileuszu czterdziestej rocznicy
istnienia Saxon, więc mieliśmy mnóstwo starszych
kawałków do zaprezentowania, natomiast
teraz promujemy "Carpe Diem".
HMP: Jak się masz? Czy dzwonisz teraz z
Francji?
Biff Byford: Dobrze. Osiem lat temu mieszkałem
we Francji, ale przeniosłem się do Yorkshire
(w zasadzie to historyczne hrabstwo zostało
zlikwidowane w wyniku reformy administracyjnej
w 1974 roku, ale przyjmijmy, że
chodzi o angielski region Yorkshire and the
Humber - przyp. red.).
Mamy co najmniej dwie informacje do przekazania
polskim fanom Saxon: w marcu odbywa
się europejska trasa Saxon i Rage, a
tuż po jej zakończeniu ukazuje się album
"More Inspirations". Wygląda na to, że macie
tyle pomysłów, że potrzebowaliście zaczekać
z premierą płyty na zakończenie
Psychiatria w Erze Wiktoriańskiej
Roześmiany Biff Byford udzielił nam wywiadu przed zaplanowanym na
marzec 2023 roku koncertem Saxon w warszawskiej Progresji. Opowiedział o
relacjach zespołu z supportującym go Rage oraz o właśnie wydanej drugiej płycie
Saxon z kowerami pt. "More Inspirations". Przy okazji stanowczo podkreślił, jak
ważne dla utrzymania wysokiej formy wykonawczej są szerokie horyzonty i
artystyczna wszechstronność.
odcinka trasy promującej poprzednią.
Mamy wiele pomysłów (śmiech). Tak już jest,
cały czas. Inspiracja do stworzenia drugiej
płyty z kowerami pt. "More Inspirations"
wzięła się z sukcesu pierwszej pt. "Inspirations"
(2021). Wiele zespołów z lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych wywierało na nas
wpływ, więc łatwo poszło nam nagranie ich
kompozycji. Trasa nazywa się "Seize The Day
World Tour II", bo pierwsza część odbyła się
już w zeszłym roku, a po marcowych występach
w Europie udamy się do Ameryki Południowej
oraz Północnej. Dojdą do tego festiwale.
Bardzo lubimy występować na festiwalach
w Europie Wschodniej. Cieszymy się w
Polsce sporą grupą fanów.
Jak opisałbyś relacje pomiędzy Saxon a Rage?
Rage jest wspaniałym zespołem metalowym.
Zdobył popularność w latach dziewięćdziesiątych.
Wielokrotnie widzieliśmy ich występy, a
także graliśmy na tych samych festiwalach.
Nasza muzyka trochę się różni, ale jestem
przekonany, że nasi fani uznają zestawienie
Saxon z Rage za trafione.
Czy 14 marca zagracie w warszawskiej
Progresji więcej utworów z albumu "Carpe
Diem" (2022) w porównaniu do Waszej setlisty
z Mystic Festival 2022? Ćwiczycie je na
Dlaczego Andy Sneap produkował "Carpe
Diem", ale "More Inspirations" już nie?
Andy Sneap jest zajęty z Judas Priest (radosny
śmiech). Nie miał czasu. Zazwyczaj wysyłam
mu miksy swoich nagrań i tym razem
też to zrobiłem, ale on nie angażował się bezpośrednio
w proces produkcji "More Inspirations".
Na pewno Andy będzie w przyszłości
czuwał nad powstawaniem albumów Saxon.
W jaki sposób Twój syn Seb Byford oraz
Jacky Lehmann podzielili się rolami i odpowiedzialnością
za produkcję "More Inspirations"?
Jacky zajmował się instrumentami, a Seb wokalami
i niektórymi solami gitarowymi. Myślę,
że obaj wykonali zbliżoną ilość pracy.
Andy Sneap powiedział mi w 2019 roku odnośnie
albumu z Twoim udziałem The Scintilla
Project "The Hybrid" (2019): "Ten projekt
wykraczał nieco poza strefę komfortu
Biffa, ponieważ śpiewał linie melodyczne
napisane przez kogoś innego. Myślałem, że
może sprawić mu to trudność, ale znakomicie
sobie poradził". Czy śpiewanie utworów pisanych
przez innych kompozytorów stanowi
dla Ciebie wyzwanie?
(śmiech) Niezbyt. Jest to takie samo wyzwanie,
jak śpiewanie kowerów. Dobry wokalista
musi być wszechstronny, potrafić śpiewać
utwory utrzymane w różnych stylach, dla różnej
publiczności.
Foto: Elżbieta Piasecka-Chamryk
próbach?
Koncertujemy tak intensywnie, że pozostajemy
w formie i nie potrzebujemy oddzielnie
ćwiczyć. Podczas drugiej części trasy promującej
"Carpe Diem" wykonamy sześć lub siedem
utworów pochodzących z tego longplaya.
Dlaczego na Mystic Festival nie zagraliście
ani jednego kawałka z "Carpe Diem"?
Ponieważ wtedy ta płyta jeszcze się nie ukazała
(premiera "Carpe Diem" była 4 lutego
2022, a koncert Saxon w ramach Mystic Festival
odbył się 3 czerwca 2022 - przyp. red.).
W tamtym okresie koncentrowaliśmy się na
Czyli rozumiem, że wykonywanie kowerów
zupełnie nie wytrąca Ciebie poza artystyczną
strefę komfortu?
Nie znam czegoś takiego jak "strefa komfortu".
Jestem wokalistą, więc śpiewam (śmiech).
Wiesz, analogicznie niektórzy gitarzyści są kojarzeni
z jednym gatunkiem, ale w rzeczywistości
grają na gitarach w różnych stylach.
Wszyscy muzycy powinni być elastyczni, a nie
ograniczać się do jednej estetyki.
No właśnie, spośród 21 kowerów zamieszczonych
na obu częściach "Inspirations" tylko
dwa lub trzy można uznać za metalowe bądź
proto-metalowe: Motorhead "Bomber" (1979)
oraz Deep Purple "Speed King" (1970), ewentualnie
Uriah Heep "Gypsy" (1970) i Led
Zeppelin "Immigrant Song" (1970).
W latach sześćdziesiątych metalu jeszcze nie
wynaleziono, a my w największym stopniu inspirowaliśmy
się tamtą dekadą. Przy doborze
kowerów nie zastanawialiśmy się, które utwory
najbardziej lubimy, a raczej które w największym
stopniu inspirowały twórczość Saxon.
Metal wyłonił się dopiero w kolejnej dekadzie
lat siedemdziesiątych, wraz z pojawieniem
się zespołów typu Black Sabbath czy
Uriah Heep, chociaż nie używano jeszcze
określenia "heavy metal", lecz "heavy rock". W
mojej ocenie Ozzy Osbourne i Ian Gillan zaliczają
się do wokalistów heavy metalowych.
Ian Gillan był oczywiście wielkim fanem Jamesa
Browna, co pokazuje, że inspiracje bywają
zaskakujące i mogą pochodzić z nieoczywistych
źródeł. Zresztą, klasyfikacja gatunkowa
pozostaje kwestią osobistej opinii każdego
człowieka, a każdy ma swoje własne opinie.
Wydaje mi się, że jednak w obecnych czasach
16 SAXON
coś się zmieniło. Teraz jeśli ktoś jest dajmy na
to totalnie za Slipknotem i zakłada kapelę, to
okazuje się, że jego zespół brzmi jak Slipknot.
Opowiedz proszę, w jaki sposób utwory
wybrane na "More Inspirations" są powiązane
z historią zespołu Saxon.
Tych powiązań jest mnóstwo. W latach siedemdziesiątych
uczęszczaliśmy na przynajmniej
dwa koncerty Nazareth rocznie. Jeszcze
przed wydaniem "Wheels Of Steel" (1980)
Saxon grało pierwszą wspólną trasę z Nazareth.
Później wielokrotnie dzieliliśmy z nimi
scenę. Całkiem dobrze znaliśmy się też z Alice
Cooperem. Posiadałem jego album "From
The Inside" (1978). W utworze tytułowym
użył słów "denim and leather", które trzy lata
później zaadaptowaliśmy na naszym LP
"Denim And Leather" (1981). Każdy kower z
"More Inspirations" ma coś wspólnego z Saxon.
Nawet Cream "Tales of Brave Ulysses"
(1967)?
Eric Clapton inspirował naszego gitarzystę
Paula Quinna. Ja w tamtym okresie grałem na
basie i uwielbiałem Jack'a Bruce'a. Mogliśmy
wybrać bardziej popularny utwór, np. "Sunshine
of Your Love" (1967), ale wybraliśmy
"Tales of Brave Ulysses" jako że postawiliśmy
na własne inspiracje, a nie na znane przeboje.
Czy brałeś choćby przez moment pod uwagę
opcję zaśpiewania The Sensational Alex
Harvey Band "The Faith Healer" (1973)
wspólnie z Udo Dirkschneiderem, który
skowerował ten sam kawałek na "My Way"
(2022)?
Prawdopodobnie nagrywaliśmy w tym samym
czasie i nie wiedziałem, że Udo to śpiewał,
więc nie. W latach siedemdziesiątych widzieliśmy
Alex Harvey Band na żywo niezliczoną
ilość razy. Sporo osób ich lubiło, więc liczę na
to, że dzięki "The Faith Healer" mamy szansę
wzbudzić zainteresowanie większej liczby
słuchaczy. Alex Harvey nie grał heavy metalu,
ale mocno nas inspirował, co słychać w identycznej
aranżacji utworu Saxon "Solid Ball of
Rock" (1990).
Jakie znaczenie przy doborze "We've Gotta
Get Out of This Place" (1965) z repertuaru
The Animals miał dla Was fakt wykorzystywania
tego przeboju jako swoistego hymnu
podczas wojny w Wietnamie?
Żadne. Nie zajmuję stanowiska w wietnamskim
konflikcie. Jimi Hendrix najgłośniej domagał
się tam pokoju. "We've Gotta Get Out of
This Place" to największy hit The Animals, a
wykorzystywanie jego ścieżki dźwiękowej przy
różnych okazjach jest czymś wtórnym. Wykonywałem
go, gdy jeszcze przed Saxon grałem
w lokalnym zespole na basie.
Na okładce "Inspirations" widzimy zespół
stojący naprzeciwko miejsca, w którym rejestrowaliście
tamtą płytę.
Zgadza się.
Dlaczego na okładce pokazany jest profil
mózgu człowieka z lewej strony zamiast z
Foto: Elżbieta Piasecka-Chamryk
prawej, skoro lewa strona odpowiada za logikę
i myślenie analityczne, a prawa strona
za kreatywność, wyobraźnię i ekspresję artystyczną?
(śmiech) Ponieważ tworzyłem ją mając do wykorzystania
tylko profil z lewej strony. Grafika
pochodzi prawdopodobnie z ery wiktoriańskiej
(1837-1901), gdy ludzie nie rozumieli
jeszcze, jak funkcjonuje mózg. Podoba mi się
ta grafika, bo doskonale nadaje się na koszulkę.
Nawiązuje do psychiatrii. Mózg człowieka
nie jest jednorodny, tylko dzieli się na
rozmaite części, którymi chirurdzy zajmują się
podczas operacji czaszki. Postanowiliśmy ulokować
tytuły poszczególnych utworów w różnych
częściach mózgu. Postać z okładki myśli
o utworach muzycznych.
Zasłynąłeś jako jeden z najbardziej konsekwentnych
wokalistów w historii heavy metalu.
Przez ponad czterdzieści lat śpiewasz
nieprzerwanie w tym samem zespole - Saxon.
Co powoduje, że ta rola okazała się dla Ciebie
tak istotna?
Saxon nigdy mnie nie nudził. Ten zespół zawsze
był i nadal pozostaje nieprzewidywalny.
Ekscytuje mnie możliwość próbowania nowych
rzeczy w Saxon. Kocham pisać nową
muzykę, a tutaj zawsze mogę to robić. Nigdy
nie nastąpiła zmiana na moim stanowisku,
może dlatego, że to ja jestem liderem zespołu
i zależy mi, żeby wszyscy się wzajemnie dogadywali.
W 2007 roku ukazała się Twoja autobiografia
"Saxon - Never Surrender (or Nearly Good
Looking)" (Biff śmieje się z tytułu - przyp.
red.). Myślałeś może o dopisaniu dalszej jej
części?
Owszem, chciałem, ale nie miałem na to czasu.
Ostatnio pracowałem nad nowymi albumami:
Saxon, Heavy Water oraz solowym, a to
wszystko jest bardzo czasochłonne. Drugi tom
autobiografii jest na mojej liście rzeczy do zrobienia
w przyszłości.
Ostatnio w moje ręce wpadła biografia "Denim
And Leather - Historia Zespołu Saxon"
autorstwa Martina Popoff'a. Widziałeś ją?
Ledwo co słyszałem, że w ogóle istnieje. Chyba
nawet jej nie widziałem. Czy to dobra
książka?
Bardzo dobra. Można się z niej dowiedzieć
ciekawych rzeczy, o których typowy fan Saxon
nie zdawał sobie sprawy (w 2021 roku
polska oficyna Kagra wydała jej polskie
tłumaczenie, opracowane przez Annę Cichosz
- przyp. red.). Rozumiem, że jesteś
obecnie bardzo zajęty, bo jak wspomniałeś
wkrótce wyjdzie longplay Heavy Water, także
Twój solowy LP, a Saxon już podobno
skomponował następcę "Carpe Diem".
Cały czas pracuję nad nowymi utworami.
Śpiewam i gram na gitarze. Muzyka na następną
płytę jest napisana, ale ja nie zaproponowałem
jeszcze żadnego tytułu ani liryków.
Wkrótce się za to zabiorę. O ile wiem,
Heavy Water jest już gotowe, więc można się
spodziewać premiery zimą 2023 roku. Solową
płytę jeszcze tworzę, więc musi ona zaczekać
do 2024 roku, a może nawet do 2025 roku.
Staram się, żeby moja muzyka niosła jakiś
przekaz. Lubię, gdy utwory coś konkretnego
znaczą, a nie tylko opowiadają o rock'n'rollu,
trzeba się w nie wsłuchać i samemu je zinterpretować.
Każdy człowiek jest inny, ma inne
zdanie, inaczej interpretuje muzykę i właśnie
dlatego muzyka jest tak wspaniała.
Sam O'Black
SAXON 17
Muzyczny mega dopalacz
Wydaje mi się, że zawsze staraliśmy się iść jakąś własną ścieżką, szukać
własnych muzycznych rozwiązań, łapać jakąś odmienność - mówi Piotr Mańkowski,
lider i gitarzysta Wolf Spider. Poznańska grupa zdecydowanie przedwcześnie
dała za wygraną na początku lat 90., ale po reaktywacji nadrabia stracony
czas, zaś najnowszy, nagrany z nowym wokalistą Janem Popławskim, album "VI"
potwierdza to nader dobitnie.
HMP: W roku 2011 wróciliście do pełnej aktywności,
czego zwieńczeniem był album "V"
(2015) z premierowym materiałem. Do tego
został on świetnie przyjęty na koncertach,
mieliście więc pewnie akumulatory podładowane
na przysłowiowego maksa i myśleliście
o kolejnej płycie. Tymczasem okazało się, że
z nagrań nic nie będzie, bo po rozstaniu z
Maciejem "Rockerem" Wróblewskim musicie
szukać wokalisty?
Mankover: Tak dokładnie, to pierwszy koncert
zagraliśmy w Poznaniu na początku 2012
roku, a faktycznie przygotowania ruszyły, jak
dobrze pamiętam, w sierpniu 2011. Nie udało
się, niestety, utrzymać składu reaktywacyjnego
z Jackiem Piotrowskim na wokalu, ale po
dołączeniu Rockera do zespołu, wydaniu płyty
i koncertach wydawało się, że będziemy szli
za ciosem. No i pewnie, abyśmy się za bardzo
Jacka Hiro?
Nie, na poprzedniej płycie też mieliśmy gości.
Mega się ucieszyłem, że Jeff zdecydował się
zagrać - to jest kawał historii zespołu - muzycznie
i tekstowo - dlatego wspaniale, że jest i
na tej płycie. A z Jackiem jesteśmy w bardzo
dobrych relacjach towarzyskich, sporo ostatnio
razem współpracowaliśmy i naturalnym
wydało się poprosić go o solówkę. A na marginesie,
moim skromniutkim zdaniem, Jacek
jest jednym z najlepszych gitarmenów w naszym
metalowym światku - za co go z resztą
szczerze nie lubię (śmiech), ale to jedyna zadra
w naszych kontaktach. A co do kwartetu, to
po rozstaniu z Przemkiem znowu stanęliśmy
przed sporym wyzwaniem. Wtedy Maryś i
Beata namówili mnie do spróbowania grania
w kwartecie z pomocą drugiego mnie grającego
"zza pleców". Na pierwszych kwartetowych
koncertach mieliśmy nawet taką atrapę na scenie
drugiego gitarowego (śmiech). Okazało się
to dla nas strzałem w dziesiątkę. Od początku
reaktywacji jesteśmy we trójkę niezmiennym
trzonem i rozumiemy się świetnie. Stąd kwartet
- choć dla publiki brzmieniowo kwintet.
Gdyby nie pandemia "VI" ukazałby się pewnie
znacznie wcześniej, a tak, z racji tych
wszystkich zawirowań zrobiło się z tego nieoczekiwanie
ponad siedem lat odstępu pomiędzy
waszymi ostatnimi albumami - można
się wkurzyć, wręcz załamać, bo przecież
wcześniej czasu straciliście już dość?
To jest kolejny dramat, choć faktycznie pandemia
pokrzyżowała baaardzo dużo, to większość
winy leży po mojej stronie. Zamiast
spiąć dupę i dokończyć materiał w czasie posuchy,
popadłem w jakiś pieprzony niebyt
działaniowy i nie potrafiłem dokończyć nagrań,
napisać tekstów, nagrać z Jaśkiem wokali
i zgrać tego wszystkiego. Dni uciekały, a
materiał stał i czekał. A z drugiej strony
chciałem nagrać materiał, wydać i zacząć koncertować
- a na to trzeba było poczekać. Szczerze
powiem, że jestem wdzięczny reszcie zespołu,
że wytrzymali ten mój kiepski czas i
byli cierpliwi do bólu.
nie cieszyli, Rocker zdecydował o swoim zaangażowaniu
w inny projekt i stanęliśmy
przed kolejnym wyzwaniem. Na krótko zagościł
Łukasz Szostak, który nagrał z nami "Niestabilność"
z "V" w wersji polskiej. Potem
Rocker wspierał nas gościnnie (śmiech) na kilku
koncertach, ale przed występem na Metalmanii
zrezygnował ostatecznie. I wtedy zrobiło
się trochę nerwowo.
To w sumie dla was nie pierwszyzna, ale taka
sytuacja zawsze wybija z uderzenia, wymaga
czasu, ale w końcu udało się znaleźć
kogoś odpowiedniego i skład dopełnił Jan Popławski.
Co ciekawe jeszcze młodszy człowiek
i znowu ktoś spoza Poznania - nie obawialiście
się, że może mieć to w przyszłości
18 WOLF SPIDER
Foto: Łukasz Miętka
niekorzystny wpływ na waszą współpracę?
Zdecydowanie nie pierwszyzna i jak tak dobrze
spojrzysz na naszą historię to okazuje się,
że nagraliśmy sześć płyt z pięcioma różnymi
wokalistami - normalnie dramat. To zawsze
było dla nas trudne i deprymujące. Na szczęście
trzon kompozytorski, który tak naprawdę
wyznaczał kierunki muzyczne Wolf Spider,
był ten sam. Ale prawdą jest, że zmiana wokalisty
- lub inaczej, brak spójności wokalnej, jest
ogromnym problemem dla zespołu. Ale jak
wspomniałeś udało się kogoś znaleźć - pojawił
się Jasiek Popławski. I powiem ci, że na początku
wcale różowo to nie wyglądało, bo Jasiek
zgodził się wesprzeć nas i zaśpiewać tylko
koncert na Metalmanii. Ale jak przyjechał na
próbę, to niewyobrażalnym własnym urokiem
osobistym tak go omamiliśmy, że zdecydował,
że zostaje (śmiech). I powiem ci, że całe szczęście.
Jasiek świetnie wpisuje się w repertuar
zarówno Leszka, Jacka, czy Macieja, a dodatkowo
wnosi mnóstwo nowych wartości i możliwości.
Dodatkowo jest wokalistą, który nie
wymaga dużej ilości prób, co mnie bardzo cieszy.
Osobiście nie za bardzo lubię, jak na próbach,
gdzie trzeba się skupić na detalach instrumentalnych
ktoś wyje mi nad uchem i
przeszkadza (śmiech). Zatem odległość Warszawa
- Poznań nie wnosi zagrożenia.
Byliście kwintetem, jesteście kwartetem, bo
gitarzysty Przemysława Marciniaka też nie
ma już w składzie. To dlatego zaprosiliście
do gościnnego udziału na nowej płycie nie
tylko Macieja Matuszaka, który rozstał się z
zespołem podczas nagrywania "V", ale też
Plusem tej sytuacji nie było jednak to, że mogliście
dopracować nowy materiał, dopieścić
go do perfekcji?
Mogłoby się wydawać, że tak powinno być, ale
nie było. Kończyliśmy wszystko na styk, choć
nie na wariata, więc można powiedzieć, że
materiał został dopracowany. Ale niestety, nie
uchroniliśmy się od błędu. W książeczce przy
gościach są odnośniki do utworów, w których
zagrali solówki - w ostatniej chwili zdecydowałem
się na wprowadzenie dodatkowego indexu
na intro - ale nie uwzględniłem tego w przypisie.
Bo Maciek zagrał solo w "Niemoc", a Jacek
w "VII XV". A żeby było weselej, to zdałem
sobie z tego sprawę wczoraj, czyli tydzień
przed premierą.
Wiele zespołów w tym pandemicznym okresie
wydawało różne krótsze materiały, albo
koncerty w wersjach audio i video, żeby tylko
fani o nich nie zapomnieli. Was półśrodki nie
interesowały; czekaliście, aby w sprzyjającym
momencie ujawnić światu całość "VI"?
Tak jak wspomniałem wcześniej, bardzo mi
zależało, aby po wydaniu płyty móc koncertować,
a nie siedzieć i czekać na zniesienie obostrzeń.
Być może to błąd, bo przerwa stała się
bardzo duża i tak naprawdę trzeba po części
od nowa pokazywać, że cały czas jesteśmy.
"V" dała wam dobry start, przypomniała o
zespole starszym fanom i dała wam nowych.
Domyślam się, że z "VI" wiążecie jeszcze
większe nadzieje?
Wiesz, dla mnie jest zawsze najważniejsze,
aby to, co dajemy w postaci nowego materiału,
a możesz mi wierzyć, że w przypadku Wolf
Spider to wyciąganie na zewnątrz najbardziej
schowanych bebechów, trafiło do naszych fanów,
żeby przekonało się trochę nowych i aby
tę akceptację móc obserwować na koncertach.
I tak naprawdę na to mamy największe nadzieje.
Wydaje mi się, że zawsze staraliśmy się
iść jakąś własną ścieżką, szukać własnych muzycznych
rozwiązań, łapać jakąś odmienność.
Oczywiście nie istniejemy w oderwaniu na innej
planecie, więc muzycznych analogii nie
jesteśmy w staniu uniknąć, ale chcemy by
Wolf Spider, aby to był dalej Wolf Spider, a
nie kolejny zespół wspaniale grający nowoczesny
metal (który naprawdę lubię), ale trudny
do wyróżnienia, bo sound, wokal, kompozycje
są świetne, ale bardzo podobne. I nie
chcę mówić, że jesteśmy jacyś super oryginalni,
czy inne pierdy opowiadać, nie. Ale nie
idąc stricte z nurtem zawsze pojawia się myśl,
czy to co nam się podoba, czy to co proponujemy
- spodoba się ludziom - powtórzę zatem,
że z tym wiążę największe nadzieje - że będzie
się podobać.
"V", "VI" - wygląda na to, że czasy takich tytułów
jak "Kingdom Of Paranoia" czy "Drifting
In The Sullen Sea" już za wami, stawiacie
tu na prostszy przekaz?
(śmiech) Chyba nie. Jeszcze tym razem udało
mi się to rzutem na taśmę w zespole przewalczyć,
ale sądzę, że następny album, będzie
miał bardziej złożony tytuł.
Teksty, tak dla odmiany, są po polsku - to
przypadek, czy z racji tego, że poruszacie jednak
ważkie tematy, chcieliście dotrzeć z
tym przekazem do odbiorców w 100 %?
Wiesz, bardzo widzimy na koncertach fakt, że
kiedy śpiewamy po polsku publika zdecydowanie
żywiej reaguje. Już "V" mieliśmy w planach
zrobić w dwóch wersjach językowych, ale
na planach się skończyło. I tak, fajnie jest kiedy
teksty są dla ludzi, dla których gramy zrozumiałe
i widzimy to już na koncertach, na
których promujemy nową płytę, że to była dobra
decyzja. Gramy w naszym kraju i mimo
tego, że polski język nie jest wygodny w takiej
muzyce i zdecydowanie po angielsku przekaz
brzmi lepiej, to jednak wybór polskiego wydawał
się właściwy. I znów powiem, że może
zrobimy wersję alternatywną, ale czy na pewno
plan się uda?
Kolejna zmiana jest taka, że po wielu latach
wróciliście do wytwórni Metal Mind. Płytę
można wydać samodzielnie, ale jej dystrybucja
i promocja to już spore wyzwanie, wymagające
nie tylko czasu, ale też doświadczenia,
tak więc lepiej powierzyć je fachowcom?
To prawda - dziś wydać płytę, to niewielki
problem. I tak też zdecydowaliśmy się zrobić z
"V". Ale przez ten okres po wydaniu odnowiliśmy
wspólne kontakty z MMP. Z panią prezes
(Mariola Dziubińska - przyp. red.) mamy
wiele wspaniałych wspomnień z czasów, kiedy
wspólnie jeździliśmy na trasy pod egidą Tomka
Dziubińskiego. I oczywiście masz rację -
ciężko jest panować nad wszystkim, zwłaszcza
nad dystrybucją i promocją, kiedy jest się malutkim
graczem (jak moja firma). Zdecydowanie
lepiej robić to, na czym się znamy, a
resztę zostawiać fachowcom. Jako zespół zdecydowaliśmy,
że to jest właściwe rozwiązanie i
bardzo się cieszymy, że MMP przyjął nas pod
skrzydła wydawnicze.
Foto: Romana Makówka
Wasze starsze albumy są regularnie wznawiane,
ale na CD. Myślicie o ich reedycjach na
LP, a do tego o wersjach cyfrowych, tu również
najnowszego materiału, bo jednak
streaming to obecnie podstawa?
Jeśli chodzi o reedycje, to nie mam zielonego
pojęcia. To pytanie zdecydowanie do wydawcy
i właściciela materiału, czyli Metal Mind
Productions. Jeśli chodzi o "VI", to nie mamy
oporu przed LP (śmiech), ale tu też decyzję
będzie podejmować MMP. Płyta winylowa
odrodziła się znacznie i ma wielu swoich zwolenników
- to charakterystyczne "wycięte igłą"
brzmienie ma swój niepowtarzalny "magiczny"
charakter.
Pierwszy utwór singlowy to "VII XV". Trudno
było go wybrać przy tak wyrównanym
materiale i potencjalnych innych, jak choćby
"Hejt" czy "Szaleńczy pęd"?
W ogóle dla twórcy wybór tego jednego jest
trudny - ja bym chciał, żeby wszystkie były
singlami (śmiech). Ale z tego co powiedziałeś
wychwyciłem sformułowanie mega ważne dla
mnie - że jest to wyrównany materiał - dzięki,
bo bardzo starałem się, aby każdy z utworów
miał swoją siłę i aby nie było słabych punktów.
Wygląda na to, że warto czekać w takich
kryzysowych sytuacjach z premierą płyty, bo
dzięki temu już od marca promujecie "VI" na
koncertach. Jak publiczność przyjmuje nowe
utwory?
Tak, jest płyta i są koncerty - trzy zagraliśmy
przed jej ukazaniem się, ale kolejne będą już
po premierze. Wspomniałem już, że ze względu
na język polski jest fajny odbiór, ale i muzycznie
są one dobrze odbierane. Dla nas to
mega dopalacz. Chce się grać.
Ale nie zapominacie o waszych klasycznych
numerach, "Memento mori" i "Zemsty mściciela"
nie może zabraknąć?
Nie da się!!! Oba numery były zagrane na
wszystkich koncertach po reaktywacji i nie zanosi
się, aby miało być inaczej. Choć jest do
grania coraz więcej utworów i czasem trudno
dokonać wyboru co ma być, a co nie, to te dwa
szczególne utwory muszą być zawsze.
Macie już zaplanowane kolejne koncerty, a
co dalej? Może warto byłoby pomyśleć o powrocie
do Chin, skoro metal cieszy się tam
takim zainteresowaniem?
Gramy wspólną trasę z Dragonem pod nazwą
Metal Tour 2023. Niesamowite, że po tylu
latach przerwy możemy wspólnie dzielić scenę
i spędzać razem koncertowy czas. Jarek Gronos
Gronowski zorganizował większość koncertów
(sami też dołożyliśmy kilka cegiełek) i
gramy wiosną, a później jesienią drugą część
trasy. A do Chin, nie ukrywam, chętnie byśmy
wrócili. To było bardzo fajne doświadczenie.
Jak znam Marysia, to z pewnością będzie próbował.
(śmiech)
Zespół miał sporą przerwę, to fakt, ale nie da
się nie zauważyć, że za dwa lata będziecie
obchodzić 40-lecie. Myślicie już o czymś ekstra
z tej okazji, na przykład jakimś okolicznościowym
wydawnictwie czy zagraniu na
żywo całej materiału z debiutu, na przykład z
gościnnym udziałem Leszka Szpigla, czy jest
jeszcze za wcześnie na takie plany, waszą
uwagę zaprząta obecnie promowanie "VI"?
Nie da się ukryć, że pojawiają się przebłyski w
rozmowach o 40-leciu. Podczas 30-lecia graliśmy
ponad trzygodzinny koncert ze wspaniałymi
gośćmi. Ciekawe są twoje propozycje, ale
jeszcze nie wiemy jak do tego podejdziemy.
Co do Leszka, to już kilka razy namawialiśmy
go do wspólnych wykonań przy okazji reaktywacji,
nagrania "V", czy 30-leciu, ale bezskutecznie.
Zobaczymy co pokaże czas.
Wojciech Chamryk
WOLF SPIDER
19
Geneza zła w metalowym wydaniu
- Metal to dla nas pasja - deklaruje Jarek Gronowski. Po tym, co jego zespół
zaprezentował na powrotnym albumie "Arcydzieło zagłady", a już szczególnie
na najnowszym "Unde Malum", raczej nikt nie ma już co do tego żadnych wątpliwości.
- "Unde Malum" to najlepsza płyta Dragona - najlepiej skomponowana,
najlepiej zaaranżowana, najlepiej brzmiąca. Dlatego wierzymy, że spodoba się ona
i naszym fanom, tym, którzy polubili poprzednie nasze płyty - podkreśla gitarzysta
i lider Dragona.
HMP: Nigdy nie wiadomo czy reaktywacja,
szczególnie po wielu latach milczenia, wypali.
Jednak w waszym przypadku okazało
się, że fani czekali na Dragona, a powrotny
album "Arcydzieło zagłady" został bardzo
dobrze przyjęty - nie mogło być lepiej?
Jarek Gronowski: Cześć! Wiesz, nasz powrót
miał kilka, powiedzmy, etapów. Najpierw okazało
się, że dalej lubimy grać metal, że wspólne
granie na próbach to frajda. Potem przyszły
koncerty, gdzie fani przyjęli nas bardzo ciepło.
No i w końcu, jako że zawsze powtarzam, że
był akurat kolejny lockdown, tak, że ostatecznie
promowaliśmy "Arcydzieło..." dopiero na
jesień 2021.
Koncerty w końcu wróciły. Ile udało się wam
zagrać sztuk promujących "Arcydzieło zagłady"
i jak ten materiał był przyjmowany na żywo?
Zagraliśmy w sumie siedem koncertów razem
z Faust i Destroyers i jeden z Wolf Spider,
a do tego jeszcze doszedł koncert "okolicznościowy"
z okazji premiery książki Mateusza
lockdownów było w takiej samej sytuacji jak
wy: wydały płytę lub czekały na jej premierę,
jednocześnie pracując nad nowym materiałem,
bo w sumie co miały robić innego. Można
stwierdzić, że gdyby nie to zatrzymanie
się wszystkiego, to nowy album Dragona nie
ukazałby się tak szybko?
Nie, raczej nie. Myśmy w tym największym
lockdownie dopinali materiał na "Arcydzieło..."
- była jeszcze zmiana bębniarza, wiążące
się z tym spore zmiany w aranżacji, tak, że
ówczesna skumulowana energia znalazła
wyraz w materiale z poprzedniej płyty. "Unde
Malum" jest efektem tego, że dopracowaliśmy
się sprawnie działającego systemu. Przynoszę
kolejne numery, instrumentale, na próby, razem
z Fazim obrabiamy je i wbijamy w Guitar
Pro, potem materiał posyłamy do Mikołaja,
żeby sobie bębny obczaił i pod siebie dostosował,
a razem z Fredem układamy "ryby" pod
wokale. Na koniec procesu trzeba jeszcze już
ułożone wokale "wpisać", dopasować teksty,
które jednocześnie piszę, do zbioru na płytę.
20
granie ma sens tylko wtedy, kiedy jest połączone
z tworzeniem nowej muzyki, nagraliśmy
"Arcydzieło zagłady", a dzisiaj prezentujemy
kolejny album "Unde Malum". Nigdy nie jest
tak, że "nie mogło być lepiej" ale jest naprawdę
dobrze.
Trudno było przewidzieć tylko jedno: pandemię.
Z tego co pamiętam to i tak odwlekaliście
premierę tego albumu, aż w końcu podjęliście
decyzję, że nie ma na co czekać?
Pandemia nas nawet tak bardzo nie zahamowała
w pracy nad "Arcydziełem..." - singiel z
albumu zaprezentowaliśmy w lutym 2020, a
całą płytę nagraliśmy jesienią, natomiast mocno
mam poplątała możliwości koncertowe.
Kiedy należało ruszyć z nową muzyką w trasę,
DRAGON
Foto: Dragon
Żyły na temat koncertu Metalliki w Polsce,
zagraliśmy krótki set. Muzyka z "Arcydzieła..."
została przyjęta przez fanów bardzo dobrze,
praktycznie tak samo, jak nasze starsze
numery. Tutaj ciekawa sprawa. Zawsze w
przeszłości baliśmy się grać zbyt nowe numery,
takie, które jeszcze nie pokazały się na płytach.
Fani na koncertach chcieli się bawić przy
znanej muzie, a takie nowe kawałki to był zawsze
jakiś element zaskoczenia. Szykując na
trasę setlistę trochę wróciły tamte obawy, no
ale sytuacja była tym razem zupełnie inna -
"Arcydzieło..." zdążyło już się "osłuchać" i ludzie
wspólnie z nami mogli śpiewać "Nie zginaj
kolan" czy właśnie "Arcydzieło zagłady".
Wiele zespołów w czasie pandemicznych
Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie
wyszło, bo "Unde Malum" to 100% Dragona
w Dragonie, godna następczyni nie tylko poprzedniego,
ale też waszych klasycznych albumów
sprzed lat. Musicie mieć świadomość
siły rażenia tego materiału, skoro zapowiadasz
go jednoznacznym "rozerwie was na
strzępy!"?
To jest tak - my mamy pełne przekonanie do
tego materiału. Wiem, że to może brzmieć
banalnie, ale naprawdę uważamy, że "Unde
Malum" to najlepsza płyta Dragona - najlepiej
skomponowana, najlepiej zaaranżowana,
najlepiej brzmiąca. Dlatego wierzymy, że spodoba
się ona i naszym fanom, tym, którzy polubili
poprzednie nasze płyty.
Wiadomo, że każdy przypadek jest inny, ale
jak sądzisz, od czego zależy to, że jeden zespół
wraca po latach tak jak wy, z tarczą i w
wielkim stylu, a inne, często nawet bardzo
znane, robią klapę, nagrywając nikomu niepotrzebne,
pozbawione energii, po prostu słabe
płyty?
Dzięki za dobre słowa i za wysoką ocenę naszej
muzy (śmiech). Niezręcznie byłoby mi
tutaj wypowiadać się o kimkolwiek w negatywnym
kontekście ani oceniać; ważne jest jednak
zawsze po co kapela wraca. Jeśli kieruje nią
wyłącznie nadzieja na jakieś korzyści finansowe,
no to jest ryzyko, że efekt artystyczny będzie
słaby. My jesteśmy życiowo poukładani,
metal to dla nas pasja a nie tylko sposób zarabiania,
ta muzyka była w nas i stąd szczere
emocje w jej graniu.
Ważne wydaje mi się również to, że Dragon
wrócił, bo mieliście coś do przekazania, gdy
wiele znanych zespołów ze świata wznawia
działalność, ponieważ dostały intratną ofertę
koncertową, więc często siłą rozpędu nagrywają
również płyty, chociaż nie powinny już
tego robić?
My akurat nie dostaliśmy intratnych propozycji,
to może nam było łatwiej. (śmiech)
Po tym, co Tomasz Zed Zalewski zrobił z
"Arcydziełem zagłady" pod względem brzmienia
pewnie nawet nie rozważaliście możliwości
pracy z innym realizatorem i współproducentem?
Dokładnie tak. Byliśmy tak bardzo zadowoleni
z "Arcydzieła...", z wkładu Zeda, z jego
wiedzy, świadomości, smaku muzycznego, że
od początku celowaliśmy z nowym materiałem
do niego (nagrywając, jak poprzednio, przestrzenne
bębny w gościnnym MAQ). A dodam
przy tym, że w mojej ocenie "Unde Malum"
brzmi jeszcze lepiej niż "Arcydzieło...", Tomek
tu jeszcze lepszą robotę zrobił, mocniej
"przesiąknął" dragonową muzą. (śmiech)
Przy wczesnych wydawnictwach Dragona
nie było o tym mowy, dopiero w drugiej połowie
lat 90. zacząłeś produkować płyty
swego zespołu - jak rozumiem daje ci to znacznie
większe możliwości przekazania słuchaczom
albumu w takiej formie, jaką sobie
założyliście, bez żadnych półśrodków czy
kompromisów?
Na początku to człowiek jest zupełnie oszołomiony
samym faktem nagrywania - że jest
studio, mikrofony, realizator, to nie pozwala z
dystansem, kompleksowo, spojrzeć na muzykę.
Z nagraniem kolejnych płyt jednak jest coraz
większa świadomość, coraz większa wiedza
i coraz bardziej sprecyzowane pomysły na to,
jak ta muzyka ma ostatecznie się prezentować,
jak brzmieć. Ale prawdziwym przełomem jest
jednak nasza aktywność po reaktywacji. Po
pierwsze, stanowimy z Fazim "unitandem",
wzajemnie się uzupełniamy, podkręcamy swoje
pomysły, zaskakujemy się, również na niwie
producenckiej. No, a po drugie - Zed - jego
spokój, wizja, wiedza i doświadczenie pomogły
w ostatecznym wykuciu naszych nowych
materiałów. Jego rola, nie tylko realizacyjna,
ale właśnie producencka, jest tutaj nie do
przecenienia.
Nowy materiał potwierdza, że z wiekiem nie
łagodniejecie i chyba nie jest to tylko zasługą
posiadania w składzie znacznie młodszego
perkusisty?
Może właśnie wymaganiami dotyczącymi tej
"energii" wymęczyliśmy poprzednich naszych
bębniarzy? (śmiech). Zdecydowanie - metal to
metal, tu trzeba grzać na ostro, my jeńców nie
bierzemy; takiego też potrzebowaliśmy garowego,
który nie tylko "nie odstawi nogi", ale
wręcz będzie podkręcał i zachęcał - dokładnie
tak, jak to robi Miki.
Z kolei choćby "Nie mieszaj w to diabła"
świadczy o tym, że thrash/death w waszym
wydaniu wciąż może być również zaawansowany
technicznie, wręcz odjazdowy - płyta
jest dość długa, tak więc musiała być urozmaicona?
Ona i tak jest nieco krótsza - naprawdę dużo
wątków, wtrętów, arabesek i pobocznych tematów
zostało wycięte z materiału w drodze
eliminacji. Najpierw to były naprawdę kolubryny;
potem a to ja coś przyciąłem, a to Fazi,
Foto: Dragon
a to Guitar Pro się rzucał, a na sam koniec z
wielkimi nożycami dopadł nas jeszcze Zed.
(śmiech)
Dotyczy to nie tylko warstwy muzycznej, bo
podobnie jest z tekstami. Kontakt z nimi nie
napawa optymizmem, bowiem od lat eksplorujesz
podobne tematy i nie dość, że nie widać
zmian na lepsze, to jest wręcz coraz gorzej.
Dlatego ponownie wróciłeś do postaci
Upadłego Anioła, obecnego zresztą na poprzednim
albumie tworząc utwór "Upadły
Anioł II", a człowiek wcale nie wydaje się być
najdoskonalszym ze stworzeń?
Problematyka pochodzenia Zła (czyli właśnie
"unde malum" - skąd zło) nurtuje mnie praktycznie
od samego początku Dragona. Już na
"Hordzie Goga" (ba, na numerach wcześniejszych,
które na "Hordę..." już nie weszły) była
ona obecna, a "Upadły
Anioł" to już był wręcz album
koncepcyjny poświęcony temu
tematowi. I, jak się okazuje,
ten temat jest mi bliski,
siedzi we mnie do dziś i owocuje
kolejnymi tekstami.
Przecież tytuł poprzedniej
płyty "Arcydzieło zagłady"
dotyczył człowieka - wskazywał
że to my sami jesteśmy
źródłem tego zła. Jeszcze mocniej,
koncepcyjnie podszedłem
do tego na najnowszej
płycie. Wybrałem z mej przepastnej
szuflady (gdzie cały
czas dokładam kolejne moje
teksty, mam dziesiątki moich
tekstów, wierszy, ryb, itp.)
odpowiedni zestaw, dopisałem
tytułową trylogię no i
jest!
Foto: Wojciech Ziemski
Długie, wielowątkowe kompozycje
są waszym znakiem
rozpoznawczym od lat, ale
po raz pierwszy (instrumentalne
etiudy z "Sacrifice" to
jednak coś zupełnie innego),
zamieściliście na płycie trzy
części jednego utworu. Skąd
pomysł, żeby rozdzielić je innymi
kompozycjami?
Jak to rozmawialiśmy między
sobą na próbach - podczas narad
i ustaleń dotyczących kształtu płyty, jakby
trzy "undemalumy" miały być razem, to byśmy
je nagrali razem (śmiech). A skoro są oddzielnie,
no to takie ich przeznaczenie na płycie,
żeby materiał niejako "oplatał" się naokoło
nich. Te trzy numery są połączone - myślą
przewodnią, tematami muzycznymi, narastającym
napięciem, ale ich rolą jest ułożenie płyty,
nadanie jej szczególnego kształtu, rytmu
opowieści. Mają wracać jak refren pieśni.
To zarazem tytułowy utwór płyty "Unde
Malum", zapewne zainspirowany rozważaniami
filozofa Gottfrieda Wilhelma Leibniza
- wpasowały się w tematykę albumu idealnie,
zresztą pytanie, skąd bierze się zło i
jakim cudem mogło w ogóle zaistnieć w
świecie-boskim dziele, ludzie zadają sobie
od dawna, lecz niestety wygląda na to, że
DRAGON 21
długo jeszcze będzie ono aktualne?
No, Leibnitza i jego rozmodlonych "monad"
bym tutaj nie mieszał, za łatwo przychodzi mu
rozgrzeszenie Boga z przyczyn niezawinionego
zła. Bezpośrednią inspiracją albumu był słynny
wiersz Tadeusza Różewicza, i jego początek:
"Skąd się bierze zło?
jak to skąd
z człowieka
zawsze z człowieka
i tylko z człowieka"
Tak jak już mówiłem przed chwilą - to pytanie
będzie wciąż aktualne, ono się, o zgrozo, robi
wręcz za aktualne. Znamienne jest, że premiera
"Unde Malum" będzie miała miejsce 24
lutego, w rocznicę napadu Rosji na Ukrainę…
Pod koniec nagrywania płyty zaapelowaliście
do fanów, żeby nadsyłali wam nagrania
tytułowej frazy w dowolnej formie, powtarzane,
wykrzykiwane, etc. Z tego co słyszę w
części III nie zawiedli, dzięki czemu płytę zamyka
to niepokojące pytanie, swoiste finałowe
memento?
Tak, wiedząc, że płytę będzie kończyło wielokrotnie
powtarzane pytanie tytułowe, w pewnym
momencie wpadliśmy na pomysł, by
oddać głos naszym fanom. Przesłane przez
nich nagrania frazy "unde malum" wgraliśmy w
finał albumu.
Symboliczna okładka również daje do myślenia
- niczego nie pozostawiliście przypadkowi,
ten element również musiał podkreślać
wymowę płyty, będąc zarazem pierwszą
informacją co do jej zawartości?
Chcieliśmy uzyskać maksymalnie spójny przekaz,
efekt artystyczny, stąd taka mroczna, sugestywna
grafika.
Co oznaczają te rzymskie
cyfry VI na torsie i dłoniach
okładkowej postaci, skoro
"Unde Malum" to wasz
siódmy album? Chyba, że
nie wliczacie do dyskografii
"Twarzy", tego swoistego
skoku w bok sprzed lat?
(śmiech)
Sam sobie słusznie odpowiedziałeś.
(śmiech). "Twarze"
to była fajna przygoda, projekt
muzyczny, pół kroku do
tyłu w kierunku hard rocka,
pół kroku do przodu ku tanzmetalowi
Rammsteina, ale to
była zabawa jednorazowa.
Miała się nazywać "Virtual
Vision", ale jako że materiału
pod tą nazwą wytwórnie kupić
nie chciały, MMP chciał
natomiast nowy materiał
Dragona, no to wyszło pod
logiem Dragon. Niemniej to
właśnie "Unde Malum" traktujemy
jak nasz szósty album
- stąd rzymskie VI.
Singlowy numer "Nie zabijaj",
teledysk do "Upadłego
anioła II" to ważne aspekty
promocji, ale trasa pewnie
cieszy was najbardziej. Od
początku marca do połowy
Foto: Wojciech Ziemski
maja zagracie łącznie dziewięć
koncertów, ale to zapewne dopiero początek,
musicie nadrobić pandemiczny przestój?
Pandemia wszystkich nas metali mocno wyhamowała
- przez półtora roku nie można było
praktycznie zagrać koncertu. A koncerty to
sól metalu, największa frajda
w graniu tej muzy. "Arcydzieło
zagłady" wyszło wiosną
2021, bez szansy na trasę
promocyjną. Udała się nam
jednak trasa jesienna, wraz z
Faust i Destroyers zagraliśmy
też z naszymi kompa-nami
z Wolf Spider.
Skoro Wolf Spider dorobił
się właśnie szóstego albumu
"VI" uznaliście, że połączenie
sił podczas takiej trasy
będzie wyśmienitym pomysłem,
a zarazem powrotem
do dawnych, dobrych czasów,
kiedy, wraz z kilkoma
innymi zespołami kładliście
w Polsce podwaliny pod te
mocniejsze odmiany metalu?
Bardzo się lubimy, a znamy
"od zawsze" (jeszcze od pierwszego
zaciągu metalowego w
Polsce), i my i oni wydajemy
teraz płyty (trzeba trafu, że
obie jako VI), z wielką przyjemnością
ruszamy zatem razem
na wspólne granie.
Na szczęście to, co proponujecie
obecnie, dociera również
do młodych słuchaczy, co
wydaje się dobrym prognostykiem,
zadając jednocześnie
kłam twierdzeniom "znawców", że metal, czy
szerzej rock, jest obecnie martwą muzyką,
ponieważ nie jest już w stanie zainteresować
kolejnych generacji odbiorców?
Metal z manifestu młodzieńczego buntu, jakim
był pod koniec XX wieku, jest teraz samodzielnym,
poważnym elementem pop-kultury
i sztuki. Jego ówcześni fani przez lata
dojrzeli, ale jego mocny, zbuntowany przekaz,
a także energia oraz artystyczne wyrafinowanie
przyciągają uwagę otwartych, poszukujących
młodych ludzi.
Myślicie jednak o każdej grupie docelowej,
dlatego "Unde Malum" będzie dostępny nie
tylko w wersji cyfrowej, ale też na limitowanym,
efektownie wydanym CD oraz na LP -
trzeba wykorzystywać wszelkie sposoby,
żeby docierać ze swoją muzyką do różnych
odbiorców, zarówno tych, którzy słuchają jej
tylko z telefonu, albo wyłącznie z płyt winylowych?
Absolutnie! Podstawą dzisiejszych czasów jest
właśnie "dotrzeć do słuchacza" - dać mu szansę
posłuchania, wyrobienia sobie zdania. Wierzymy
w naszą muzę, wierzymy, że jeśli tylko
ktoś ją usłyszy, to wróci po więcej. Dlatego
każdy kanał komunikacji jest dobry - streamingi,
Facebook, YouTube. Niemniej metal to
muzyka celebrowana, to powaga i skupienie.
Na komórczaku można złapać zarys utworu,
ale bogactwo kompozycji i aranżacji kryje się
w głębi, wymaga lepszego brzmienia i poświęcenia
uwagi. A w końcu metal to też kolekcjonerstwo
- dlatego chcemy, by w tej mierze
nasza muzyka miała wiele do zaoferowania.
Wojciech Chamryk
Foto: Wojciech Ziemski
22
DRAGON
HMP: Witaj Sabino! Holy Moses w ostatnich
latach nie należał do specjalnie aktywnych
formacji. Od wydania Waszego ostatniego
albumu zatytułowanego "Redeifined
Mayhem" minęło już dziewięć lat.
Sabina Classen: Mimo że nie byliśmy aktywni
pod względem wydawniczym, to dość
sporo w tym okresie koncertowaliśmy. Trochę
też komponowaliśmy. Pierwsze riffy, które pojawiły
się na nowy album powstały dość dawno,
ale nie byliśmy w nastroju, by napisać
Pieprz to! Po prostu rycz
Wiem, że wiek kobiet to temat tabu, niemniej jednak przypomniała mi się
pewna historia. Pamiętam recenzję albumu "Disorder of the Order" w jednym z
popularnych periodyków. Autor pisał, że bardzo podziwia Sabinę Classen, że w
tym wieku jeszcze jest w stanie śpiewać i aktywnie koncertować z thrash metalową
kapelą. Znalazły się tam też porównania do Tiny Turner i Cher. Wszystko ładnie
i pięknie, tylko to było w roku 2002, a nasza "seniorka" miała wówczas całe… 39
lat. Na szczęście rockendrollowy styl życia jej nie wykończył i 21 lat później udało
mi się przeprowadzić z nią całkiem miłą pogawędkę.
mnie, skąd pomysł na ten tytuł.
Na dobrą sprawę dotyczy on mojej osoby
(śmiech). Jak zapewne wiesz, pierwszy album
Holy Moses nosił tytuł "Queen of Siam".
Mnie często określano jako "queen of thrash
metal", co troszeczkę moim zdaniem jest infantylne
i niespecjalnie lubię to określenie. Faktem
jest, że jestem chyba pierwszą kobietą na
świecie, która śpiewała growlem. Nie ukrywam,
że "Invisible Queen" jest ostatnim albumem
w historii Holy Moses, a trasa, która go
Jeśli chodzi o growlujące panie, to zdecydowanie
przetarłaś szlaki. Jestem ciekaw, co w
ogóle Cię do tego zainspirowało.
(śmiech) Z tym wiąże się pewna zabawna historia.
Ciężko tu właściwie mówić o jakichkolwiek
inspiracjach. Wróćmy może na moment
do tamtych czasów. Byłam wówczas ogromną
fanką hard rocka. Uwielbiałam Black Sabbath,
AC/DC i inne podobne bandy. Myślałam
wówczas, że jeżeli miałabym kiedyś śpiewać,
to chciałabym to robić właśnie w tym
stylu. W naszej szkole działała kapela, do
której dołączył Andy Classen, był wtedy
moim chłopakiem (później był jej mężem -
przyp. red.). Już wówczas używali nazwy Holy
Moses. Śpiewał u nich młody wokalista, który
naśladował manierę Bona Scotta, a sam zespół
grał klasycznego hard rocka. Pewnego
razu ich basista, Ramon Brussler wyskoczył
mi z tekstem: "Słuchaj Sabina, kręcisz się tu cały
czas, jesteś na każdej próbie, ale żadnego z Ciebie
pożytku. Mogłabyś, chociaż pośpiewać!". Odpowiedziałam
mu zgodnie z prawdą, że nie potrafię.
Mimo wszystko namawiał mnie, żebym spróbowała.
Chwyciłam za mikrofon i coś mnie
podkusiło, żeby zacząć wydawać z siebie dziwne
ryki. Stwierdził, że to było niesamowite i
poprosił, żebym powtórzyła. Zapytałam go,
czy żartuje. Jednak nie żartował. Pokazał mi
kilka tekstów i kazał śpiewać. Mówię mu:
"Stary, ale ja nawet nie wiem kiedy mam wejść, kiedy
zrobić przerwę, jaka właściwie jest melodia itd.".
On odpowiedział "Pieprz to! Po prostu rycz!".
Dołączyłam wówczas na stałe w szeregi zespołu,
graliśmy próby i dalej już się potoczyło.
I jak widać, do dnia dzisiejszego jestem wokalistką
Holy Moses. Zadecydował czysty
przypadek. Ja właściwie tylko chciałam udowodnić
jednemu kolesiowi, że nie potrafię
śpiewać (śmiech).
Twierdzisz, że nie potrafisz śpiewać, jednak
w niektórych utworach możemy usłyszeć
twój czysty głos.
Tak, to prawda, jednak zwróć uwagę, że nigdy
to nie jest stricte śpiew. Zazwyczaj są to różnej
maści szepty i rozmaite melorecytacje. Na co
dzień pracuję jako psychoterapeutka. W mojej
normalnej pracy często stosuję różne metody
hipnotyczne, które wymagają ode mnie używania
różnych tonów głosu.
cały materiał. Pełny entuzjazm odzyskaliśmy
niestety dopiero na krótko przed rozpoczęciem
pandemii. Zgodnie z naszym pierwotnym
założeniem, album "Invisible Queen"
miał się ukazać w roku 2021. Covid jednak
nam wszystko pokrzyżował. Uznaliśmy, iż wydawanie
płyty w tym momencie jest pozbawione
jakiegokolwiek sensu. Choćby z tego
powodu, że nie bardzo istniała możliwość zorganizowania
trasy koncertowej, na czym przeogromnie
nam zależało. Nie ukrywam, że cała
ta sytuacja nieco mnie zdołowała, gdyż nikt
nie był w stanie, przewidzieć ile ten cały lockdown
potrwa i jakie będą jego wszystkie konsekwencje.
Wpłynęła ona również na naszą
pracę. Byliśmy wszyscy zamknięci w swoich
domach, a nasz kontakt odbywał się głównie
przez Skype. Mamy rok 2023, album jest gotowy,
możemy koncertować i wszystko wróciło
do względnej normy.
Wspomniałaś o nowym albumie. Ciekawi
Foto: Holy Moses
promuje, będzie naszą trasą pożegnalną. Zatem
zgodnie z tytułem, "królowa" stanie się
niewidzialna (śmiech). Bezpowrotnie znikam
ze sceny.
Miałaś w głowie jakiś konkretny koncept,
gdy tworzyłaś teksty, które trafiły na "Invisible
Queen"?
Dobre pytanie! Częściowo w założeniu miała
być to kontynuacja historii z albumu "A New
Machine of Liechtenstein". Pojawiają się tam
wątki o zniszczeniu maszyny, tym samym nie
dopuszczając do końca świata. Później trochę
ten pomysł poszerzyliśmy. Generalnie teksty
Holy Moses zawsze dotyczyły ciemnej strony
ludzkiej natury. Tak samo jest tym razem.
Nad tekstami spędziliśmy trochę czasu. Powodem
jest to, że każdy z członków zespołu
zainteresowany jest psychologią. Co prawda,
jestem jedyną osobą w Holy Moses, która zajmuje
się tym zawodowo, jednak pozostali muzycy
są również na tym punkcie nie mniej zakręceni.
Ostatnie lata z wiadomych powodów
u wielu ludzi spowodowały depresję i nasilenie
się złego nastroju. Przymusowe zamknięcie w
domach musiało się odbić w negatywny sposób
na psychice. Odczuło to też wielu muzyków
metalowych. Brak możliwości grania koncertów
spowodował swego rodzaju oddzielenie
wykonawców od fanów. Odzwierciedlenie tego
stanu można znaleźć w naszych tekstach. Istotną
kwestią dla nas jest jednak to, by każdy
rozumiał słowa naszych tekstów po swojemu.
Niech każdy spojrzy na to indywidualnie ze
swojej perspektywy. Czasami ten sam tekst
może być zupełnie inaczej odczytany przez
dwie różne osoby. To jest jeden z uroków sztuki.
Jesteś najdłużej w tym zespole, więc pewnie
rządzisz nim twardą ręką. (śmiech)
Coś Ty! (śmiech) Jestem osobą, która kompletnie
nie potrafi rządzić. Moje zdolności
przywódcze są bardzo marne. W zespole panuje
pełna demokracja. Każdy z nas ma też
swoją działkę, którą się stale zajmuje. Peter
Geltat prowadzi nasze profile na wszystkich
24
HOLY MOSES
social mediach, Thomas Neitsch zajmuje się
wszelkimi materiałami video oraz grafiką,
Gerd Lucking ogarnia zaś stronę organizacyjną
oraz techniczną koncertów. Zdarzają się
sytuacje, w których przydałaby się twarda
ręka, ale są one na szczęście rzadkością
(śmiech). Kiedy się jednak już pojawią, to
Thomas bierze to na siebie. Faktem jest, że
jestem w zespole najdłużej, ale chłopaki też
nie grają w nim od wczoraj. Thomas gra w
Holy Moses od piętnastu lat, Gerd i Pete od
dwunastu, zatem przez ten okres nauczyliśmy
się ze sobą współpracować i razem znajdować
rozwiązania dogodne dla wszystkich.
Jak sama wspomniałaś, skład Holy Moses
jest ustabilizowany od kilkunastu lat. Nigdy
nie myślałaś o drugim gitarzyście?
Nie jest to do końca dobry pomysł. Mówię tu
oczywiście o pracy w studio. Co innego granie
na żywo. Tam dwie gitary naprawdę wydają
się być niezbędne. Jesteśmy jednak na tyle
zgraną drużyną, że postanowiliśmy pozostać
czteroosobowym teamem. Thomas poza tym,
że gra na basie, jest również świetnym gitarzystą.
Ponadto potrafi grać w taki sposób, że
jego bas momentami brzmi jak druga gitara i
świetnie uzupełniają się z Petem na scenie. Na
samym początku Holy Moses też grał z jedną
gitarą, ale wtedy grał trochę inną muzykę. Jeśli
chodzi o występy sceniczne, to czasem do niektórych
starych kawałków gościnnie zapraszamy
na scenę Andy'ego Classena, zatem czasem
gramy na dwie gitary (śmiech).
W ciągu całej swojej kariery często zmienialiście
wydawców…
Tak. Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, co
jest tego powodem. Dwa albumy nagraliśmy
dla SPV. Współpraca była bardzo dobra, póki
nie zaczęli mi sugerować zmiany sposobu śpiewania,
co ich zdaniem miało przynieść wzrost
popularności Holy Moses. Nie chciałam się
do tego stosować. Zresztą w moim przypadku
byłoby to niemożliwe, bo jak już ustaliliśmy,
nie potrafię śpiewać (śmiech). Wówczas nasz
ówczesny manager założył swoją własną wytwórnię,
jednak dystrybucja w dalszym ciągu
była po stronie SPV. Mieliśmy epizod w Century
Media, potem ponownie wróciliśmy do
SPV. Na dzień dzisiejszy jesteśmy pod skrzydłami
FireFlash Records. Jest to sublabel wytwórni
Atomic Fire. Działają tam osoby, które
znamy od wielu lat i które są wielkimi entuzjastami
muzyki Holy Moses. Czujemy się
tam jak w jednej wielkiej rodzinie. Żeby było
śmieszniej, za dystrybucję odpowiada Warner
Bros, czyli wracamy do naszych korzeni
(śmiech).
Wielu niemieckich heavy metalowych wokalistów
np. Udo, wspomina, że w latach
osiemdziesiątych miało ogromny problem ze
śpiewaniem po angielsku. Jak to było z Tobą?
Mój angielski na początku też był bardzo cienki
(śmiech). Pewien postęp w tym kierunku
zaczął się, gdy miałam piętnaście lat. Byłam
wówczas w Nowym Jorku i New Jersey na wakacyjnym
obozie piłkarskim, na którym mówiło
się tylko po angielsku, więc siłą rzeczy
musiałam się tego języka dobrze nauczyć. Kiedy
stamtąd wróciłam, mój nauczyciel angielskiego
zadawał standardowe pytania w stylu,
jak spędziliście wakacje. Gdy nadeszła moja
kolej, płynnie opowiedziałam mu o moich wakacjach
w USA. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem
i zapytał, co się do cholery stało, że
tak świetnie nauczyłam się mówić (śmiech).
Osiągnęłam w niecałe dwa miesiące coś, czego
on nie był w stanie mnie nauczyć przez pięć
lat (śmiech). Oczywiście zdaję sobie sprawę, że
mojemu angielskiemu daleko do perfekcji, ale
nie mam kompletnie żadnych problemów z
komunikacją.
Jako nastolatka miałaś również epizod z grą
na basie.
To też ciekawa historia. Zanim Andy Classen
dołączył w szeregi Holy Moses grał w zespole
Disaster. Nazwa jest jak najbardziej adekwatna,
gdyż ta muzyka to była jedna wielka katastrofa
(śmiech). To było coś bardzo zbliżone do
punku z niemieckimi tekstami. Grywałam tam
trochę na basie. Kapelę tą trafił szlag, gdy Andy
odszedł do Holy Moses.
Słyszałem taką historyjkę, choć nie wiem ile
w niej prawdy, bo w Internecie można znaleźć
kilka różnych wersji, że na początku
działalności Holy Moses grywał czasem
próby w salce parafialnej. Pewnego dnia podobno
zostawiliście tam odwrócone krzyże.
(wybuch śmiechu) Tak, ta historia jest prawdziwa,
choć sama nie brałam w tym udziału.
To miało miejsce, zanim dołączyłam do tej
kapeli. Poza tym nie zrobili tego członkowie
Holy Moses tylko fani, którzy wówczas kręcili
się wokół zespołu. Ta salka, w której grali próby,
była ulokowana w piwnicy kościoła. Faktycznie
pewnego dnia zostawili tam krzyże
odwrócone do góry nogami. Ale to było przed
moimi czasami. Zresztą gdyby moi rodzice
wtedy się dowiedzieli, że zrobiłam coś takiego
albo mam z tym cokolwiek wspólnego, chyba
by mi łeb urwali (śmiech).
W latach dziewięćdziesiątych udzielałaś się
w Temple of Absurd. Co właściwie się z nią
stało?
Lata dziewięćdziesiąte były cholernie ciężkie
dla sceny thrashowej. Jako Holy Moses nie
umieliśmy się całkowicie w tamtej rzeczywistości
odnaleźć. Wówczas Schrödey i Ozzy z
Warpath mieli pomysł na założenie nowej kapeli
i bardzo chcieli, żebym też się w ich pomysł
zaangażowała. Nagraliśmy dwa albumy,
ale karierę zespołu przerwał mój wypadek motocyklowy,
który miał miejsce w roku 2000.
Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł reaktywacji
Holy Moses, gdyż wszyscy mnie kojarzyli
jako "Sabinę z Holy Moses", a nie
"Sabinę z Temple of Absurd" (śmiech). Mimo
że całkiem miło wspominam swój udział w
tamtym projekcie.
Płyta jeszcze nie wyszła, a już zapewne macie
spore plany związane z promowaniem jej
na żywo.
Tak. Do końca roku każdy weekend od najbliższego
(rozmowa odbyła się 16.02.2023 -
przyp. red.) mamy wypełniony koncertami.
Dwadzieścia pięć z nich jest już potwierdzonych,
reszta jest w fazie dogadywania szczegółów.
Czeka nas spory wysiłek.
Wytrzymasz takie tempo?
Pewnie. Napędza mnie fakt, że to ostatnia
trasa Holy Moses. Wraz z końcem roku kończymy
swoją działalność i Holy Moses przechodzi
do historii. Widzisz te konie za mną?
(Sabina mówi o tle swojego ekranu - przyp.
red).
Oczywiście.
To moje zwierzaki, którymi się opiekuję. Kocham
życie na łonie natury. W tym roku stuknie
mi sześćdziesiątka. Czterdzieści lat swojego
życia poświęciłam temu zespołowi. Z tego
też powodu zdecydowałam się, że rok 2023
będzie ostatnim rokiem istnienia tej formacji,
a potem stanę się niewidzialna (śmiech).
Nie odczuwałaś takich chęci już w przeszłości?
Być może, ale nie było one tak silne jak teraz.
Po prostu czuję, że naprawdę wystarczająco
dużo czasu poświęciłam tej kapeli. Uważam,
że osiągnęłam z nią naprawdę sporo. Gdy do
niej dołączałam, nie przypuszczałam, że kiedykolwiek
będziemy grać trasy na całym świecie.
Niektórzy muzycy twierdzą, że chcą
umrzeć na scenie. Ja zdecydowanie do tej grupy
nie należę. Chcę wejść w nową część mojego
życia, którego większość mam już za sobą.
Mam mnóstwo zainteresowań i pasji, które
chcę realizować, a którym wcześniej z różnych
względów nie mogłam się oddać. Uważam, że
wybrałam dobry moment na koniec, gdyż zespół
jest naprawdę w formie. Nie jest jakimś
tworem na siłę trzymanym przy życiu. Popatrz
na współczesną scenę metalową. Z jednej strony
mamy wysyp młodych utalentowanych zespołów,
z drugiej strony cały czas grają dinozaury
pokroju Iron Maiden czy Judas Priest,
a patrząc na scenę thrashową, cały czas aktywne
są bandy takie, jak Exodus czy Overkill.
Nie uważam się za wyrocznię, która decyduje,
kto powinien już sobie dać spokój z graniem,
ale można się zastanowić, czy jest jakiś głębszy
sens blokowania tej zmiany pokoleniowej na
scenie. Holy Moses znika i mam nadzieje, że
w to miejsce wskoczy jakaś młodsza kapela.
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Dzięki. Na koniec zaapeluje do naszych fanów.
Jeżeli podoba Wam się muzyka Holy
Moses i nasz najnowszy album "Invisible
Queen", proszę, jeśli tylko Wasza sytuacja
materialna Wam na to pozwala, kupcie jego
fizyczną kopię. Ogólnie kupujcie płyty zespołów,
które lubicie. Nie wierzcie tej propagandzie,
że słuchając streamingu, również
wspierasz swoich ulubionych wykonawców.
Tak naprawdę wbijacie im tym gwóźdź do
trumny!
Bartek Kuczak
HOLY MOSES 25
Nikt nas nie goni
Mayhayron to zespół, który istnieje dla przyjemności, radości z heavy
metalu i fajnych relacji kumpelskich. Nadal śmieszą ich stare żarty, nie wypierają
się sentymentów do swoich początków, nikt ich nie goni, nagrywają i grają, kiedy
mają ochotę. A tę ostatnimi czasy mają szczęśliwie częściej, niż dawniej. Ja mam
w pamięci ich zeszłoroczny świetny koncert w Krakowie, niedawno zagrali na doskonałej
trzeciej edycji Helicon Festival. Kto ich widział, ten na pewno czuje, że
ta naturalna, nienadęta atmosfera, jaka otacza Mayhayronów dobrze rezonuje z
odbiorcami. A kto nie widział... niech czyta poniższy wywiad z chłopakami! Spodoba
się nie tylko sentymentalnym heavymetalowcom "dorastającym" 20 lat temu.
jemności, oderwania się od naszych kieratów.
Na pewno duży wpływ na to miała utrata
naszego legendarnego w niektórych kręgach
garażu, gdzie dawniej co weekend odbywały
się nasze próby, a często przeradzały się w
pokaźne imprezki. (śmiech) Teraz gramy nie
u siebie, czasem trudno się zgrać na konkretny
termin, każdy z nas ma swoje życie, rodziny,
prace i Mayhayron trochę zszedł na
dalszy plan. Ale zespół cały czas funkcjonował,
na zwolnionych obrotach.
Michał: Ważne jest to, że, mimo słabej aktywności,
nigdy nie zawiesiliśmy działalności.
Jakoś naturalnie przeszliśmy w tryb grania
"jak się uda", z nadzieją, że coś może się kiedyś
ruszy. No i ruszyło. Zwyciężyło chyba to,
że nigdy nie byliśmy przypadkowym zlepkiem
"grajków" o wspólnym celu, ale kumplami,
którzy lubią ze sobą pograć.
Olek: Można chyba powiedzieć, że Mayhayron
dla każdego z nas jest czymś więcej niż
tylko zespołem, w którym aktualnie gramy.
Nie mamy ciśnienia, nikt nas nie goni. Każde
nasze spotkanie to cały czas przyjemność,
okazja do głupich żartów (mimo ciągłego powtarzania
ich od lat, nadal śmiesznych) i
trzepania łbem w rytm najlepszej muzyki na
specjalnie z emigracji, żeby poczuć ten stary
dobry klimat makaronowej imprezy. Także
wehikuł czasu to również dla nas.
Olek: Ja raczej nie miałem poczucia "wehikułu
czasu". Szczerze, gdy weszliśmy na scenę,
czułem się, jakbyśmy poprzedni koncert
grali nie 8 lat temu, a może 8 tygodni. Nigdy
to z nas nie wyszło. Niemniej, zobaczyć tyle
ludzi i to tak się bawiących po takim czasie -
mocno budujące przeżycie.
Kiedy zakładaliście Mayhayron, wszyscy
cieszyli się, że "w Polsce heavy metal grają".
Jednak chyba nie uwierzylibyście, gdyby
Wam ktoś wtedy powiedział, że w 2023 roku
będziecie otoczeni aurą "kultowego zespołu
sprzed 20 lat"? (śmiech)
Maciek: (śmiech!) Kultowego? Fajnie być
kultowym. Rozumiem zamysł, zresztą słyszałem
już takie opinie na nasz temat, ale myślę,
że jest to małe nadużycie. Ale fakt, że ludzie
nas pamiętają i mile wspominają, mimo naszego
delikatnie mówiąc skromnego dorobku
jest naprawdę wspaniały.
Michał: No to pojechałaś z tym "kultowym"...
(śmiech)
Kiedy zaczynaliście, w metalowym światku
heavy wciąż było trochę niszowe i przebrzmiałe.
Obecnie doczekaliśmy się reaktywacji
popularności gatunku wraz z całą jego
estetyką oraz boomu na nowe kapele. W
2003 roku nie do uwierzenia, prawda?
Maciek: Jak zakładaliśmy Mayhayron to
faktycznie granie heavy było niszowe, ale zaczynał
się nowy etap i to nie tylko w Polsce.
Wtedy przecież zaczynał m.in. HammerFall
Primal Fear czy Rhapsody. A po naszych
koncertach zawsze słyszeliśmy teksty typu
"to ktoś jeszcze tak gra?". A w Polsce jak się
okazało było już sporo kapel w tej stylistyce,
z którymi zaczęliśmy się spotykać później na
koncertach, choćby Monstrum, Dragon's
Eye czy Motorbreath. Fakt że przy wiodącej
roli cięższej muzy w tamtej rzeczywistości,
reakcja na nasze koncerty początkowo mocno
nas zaskoczyła.
Michał: Nasz heavy metalowy styl dał nam,
jak się okazało naprawdę dużo koncertów na
początku. Nieświadomie wstrzeliliśmy się w
ten trend. Ludzie zapraszali na z czystej ciekawości,
pobawić się przy wesołym starym
brzmieniu. Jakoś nikomu nie przeszkadzało
mieszanie death metalu z heavy na jednej
scenie.
HMP: Jak to jest z tą Waszą przerwą w
graniu? Mayhayron nigdy się nie rozwiązał,
co jakiś czas coś się u Was działo, ale i tak
ogłoszenie, że zagracie m.in. na Heliconie
wywołuje komentarze o "powrocie Mayhayron"
albo takie w stylu: "to oni żyją?".
Maciek: No zwolniliśmy nieco, a nawet bardzo.
Spotykaliśmy się sporadycznie przez
ostatnie kilka lat, grając próby tak dla przy-
Foto: Mayhayron
świecie. Każdy, kto widzi nas na żywo może
z łatwością wyczuć, że mamy z grania ogromną
radochę. A chyba jeszcze większą z zarażania
nią publiczności.
Zgadza się, ja też się przyznaję, że Wasz
"powrót" budzi we mnie radość i podobnie,
jak dla wielu osób, działa jak wehikuł czasu.
Wasz zeszłoroczny koncert w Krakowie był
naprawdę kapitalny. Też macie poczucie takiego
"wehikułu czasu"?
Maciek: Fajnie, że się podobało. Dla nas to
też było wspaniałe wydarzenie, po ośmiu latach
niebytu wrócić na scenę. Tak naprawdę
zupełnie inaczej się gra, jak jest przed tobą
jakiś cel, nawet jeżeli jest to tylko jeden koncert.
A i frekwencja w Zaścianku mocno przerosła
nasz oczekiwania, niektórzy przyjechali
Właśnie, zmienił się też sposób koncertowania.
Kiedyś graliście supporty przed
death/black metalowymi kapelami. Dziś
mamy całe heavymetalowe trasy, nie mówiąc
już o tak spójnych stylistycznie festiwalach
jak Helicon, na którym lada moment
zagracie. Cieszycie się z tej zmiany,
czy jeszcze nie zdążyliście się dobrze
wgryźć w ponowne koncertowanie, żeby to
móc porównać?
Maciek: Tak było, faktycznie. Gdy graliśmy
nasz pierwszy wyjazdowy koncert mieliśmy
grać przed trzema kapelami black/death metalowymi.
Jako że mieliśmy grać pierwsi, to
podróż była mocno zakrapiana, bo zaraz gramy
przecież. Na miejscu okazało się, że
wszystkie kapele proszą, żebyśmy zagrali
ostatni, bo nie chcą grać po heavymetalowcach.
(śmiech) Czekaliśmy więc jeszcze trzy
26
MAYHAYRON
godziny na backstage no i jak weszliśmy na
scenę to już byliśmy mocno wyluzowani.
(śmiech) Ale koncert był super i reakcja publiki
niesamowita. Takie mieliśmy młode
głowy.
Michał: Formuła Helicon jest nam bardzo
bliska. Sami byliśmy organizatorami podobnego
przedsięwzięcia, festiwalu Rise Your
Fest. Temat był bardzo podobny, dużo
heavy i dobrej zabawy. Wspomnienia są bardzo
miłe, gościliśmy wiele wspaniałych kapel,
jak Ceti, Stos, Kruk, Dragons Eye, Witchking
i wiele, wiele innych fajnych formacji.
Koncertowanie zatem mamy chyba we krwi.
Ja osobiście wolę zabawę na scenie niż siedzenie
w studiu. Zmienił się może trochę
sposób organizacji, promocji, ale koncerty same
w sobie wciąż są takie jak dawniej.
Róznica też taka, że u progu działalności
Mayhayron byliście bardzo młodzi, chwilę
wcześniej byliście dzieciakami. Dziś na
Wasze koncerty przychodzą między innymi
ci sami ludzie co kiedyś. Zdarza się, że
przychodzą z własnymi dzieciakami? Rośnie
nowe pokolenie fanów Mayhayron?
Maciek: Sami czasem zabieramy swoje dzieciaki.
(śmiech) Nie wiem, czy rośnie nowe
pokolenie, sporo młodych ludzi na koncertach
bywa i chyba nieźle się bawią.
Olek: Dokładnie, sami to nowe pokolenie
wychowujemy. Uważam, że nie ma co biadolić
o nowych czasach i nowych pokoleniach
słuchających innej muzyki - trzeba robić
swoje i zarażać swoją energią.
Absolutnie, zgadzam się! Wydaliście demo,
jedną płytę, w Krakowie (i nie tylko!) mieliście
prawdziwe grono fanów. Jest coś, co mogliście
wtedy jeszcze zrobić, żeby kuć żelazo,
póki gorące, ale z różnych przyczyn nie
zrobiliście?
Maciek: Lista grzechów i zaniedbań jest całkiem
długa. Fakt, że przez pierwszy okres
działalności mieliśmy z różnych względów
trochę pod górę. Zaraz na początku zabrali
nam bębniarza do wojska, więc koncertować
zaczęliśmy dopiero po dwóch latach. Po wydaniu
"Still Want it Heavy" mieliśmy wiatr
w żaglach chcieliśmy więcej, mocniej i częściej,
ale wygoniło nam pół składu na emigrację
i znów stagnacja. Koncerty były rzadsze,
a na wokalu wspomagał nas Tymek,
obecnie Ragehammer. Gdy emigracja wróciła
odszedł od nas pałker - Ryży i wokalista -
Staszek. Po uzupełnieniu składu, który do
tej pory jest tym aktualnym zaczęliśmy robić
nowy materiał i grać koncerty, nagraliśmy też
jakieś singielki, zagraliśmy niezapomniany
koncert na X-lecie, plany były spore. Ale po
chwili dopadło nas życie i tak jak mówiłem
wcześniej trochę się to posypało. Ale też zawsze
trochę brakowało nam takiego profesjonalnego
zacięcia. Makaron to był twór
imprezowo - koncertowy, ważne dla nas było
że dobrze się bawimy grając próby, koncerty
i trochę brakowało kogoś kto trochę poprowadzi
to do przodu. Ja osobiście nie do końca
tego żałuję, bo są kapele, które działały profesjonalnie,
sporo osiągnęły, ale już ich nie
ma. A my gramy dalej i dalej mamy jeszcze
coś do zrobienia.
Olek: "Nowy" materiał na płytę jest. Nie wywieszamy
białej flagi. Takie eventy jak Helicon
dodają wiatru w żagle.
Zanim powstał Mayhayron graliście w innych
zespołach. Utrzymujecie kontakt z
ludźmi, z którymi tworzyliście Sheol i Amethyst?
Czy to już jakaś totalnie abstrakcyjna
przeszłość?
Maciek: Amethyst wiecznie żywy, w obecnym
składzie jest 2/3 Amethystu.
Michał: Sheol był dla mnie wspaniałą bardzo
młodzieńczą przygodą. Nie mam pojęcia
co to było, co graliśmy, ale było mega fajnie i
wiele się nauczyłem w tamtym czasie. I tak,
wiem co u chłopaków, przynajmniej u większości.
Foto: Mayhayron
Niektórzy, słysząc nazwę Mayhayron od
razu przywołują też Sorcerer i Witchking.
Powstawaliście w podobnym czasie, kumplowaliście
się, a wiele osób uważało, że
tworzycie "heavymetalową scenę".
Maciek: Tych zespołów było więcej, ale fakt
było kilka takich z którymi grało się często i
trochę piwerka się wychyliło. Zresztą grający
w tamtych czasach w Sorcerer Strzelec, trochę
się przyczynił do tego naszego "powrotu"
zapraszając na wspólny koncert z Monasterium.
Chłopaki w końcu na nim nie zagrali,
ale koncert się odbył i być może zaczął coś
nowego dla nas. A o tamtych czasach i heavymetalowej
scenie może powie coś Olek, który
wtedy zawsze był w pierwszym rzędzie pod
sceną.
Olek: Jest trochę tak jak mówisz, Strati. To
też były czasy początków muzycznych for internetowych
(PMZ, Gondolin, ID - kmwtw),
gdzie można było spotkać aktywnie piszących
tam muzyków tych kapel, co jeszcze
bardziej zwiększało hype. Dla mnie, jako
młodego, nastoletniego metalowca, który
koncertów Mayhayron nigdy nie odpuszczał
(pozdro dla naszej stałej ekipy spod barierek
- Karusia :*, Boczek, Lobo, Gutek, Kwaśny,
Rusek), te zespoły były absolutnym kultem i
widzieć je razem to było coś. Teraz, z perspektywy
czasu, uderza mnie mocne poczucie
nostalgii - kurwa, tyle wspomnień. Magia.
Ktoś, kto tego nie widział ma czego żałować.
Serio, ja cały czas wracam do płyt, które te
kapele wydały i uważam je za absolutną klasykę
gatunku. A zacząć śpiewać w jednej z
tych kapel to było jak sen. Tego uczucia nostalgii
nie mam myśląc o naszych aktualnych
koncertach. Tutaj wracam do tego co mówił
Maciek - Mayhayron nigdy nie przestał istnieć
i zawsze robiliśmy i będziemy robić swoje
utrzymując ten sam Metal Spirit co 20 lat
temu.
Domyślam się, że mimo tego ładunku
wspomnień nie chcecie być zamknięci w
sentymentalnej bańce i zrobicie wiele, żeby
być normalnym, aktywnym zespołem, który
cały czas tworzy, a nie "jedzie jedynie na
sentymencie"?
Maciek: Jak najbardziej chcemy się trochę
otrzepać z kurzu i tyle ile się da tyle jeszcze
zrobić na muzycznym poletku. Aczkolwiek
ten sentyment też fajny jest.
Michał: Czas pokazał, że mimo różnych
deklaracji, różnie się układa. Mam nadzieję,
że powalczymy jeszcze długo i aktywniej niż
przez kilka ostatnich lat. Rzeczywistość to
zweryfikuje..
Olek: Proszę wybaczyć ten umiarkowany
optymizm starszym kolegom po czterdziestce.
Tak, gramy i grać będziemy. Materiału
mamy na więcej niż jedną płytę. Nie zaszkodzi
go w końcu nagrać.
Dla mnie takim znakiem myślenia o teraźniejszości
jest choćby świetna sesja zdjęciowa,
jaką widziałam na Waszym FB. To
chyba Wasza pierwsza tak profesjonalna
sesja?
Maciek: Przede wszystkim chcieliśmy, żeby
ludzie zobaczyli, jak nadszarpnął nas ząb
czasu. (śmiech) Mieliśmy już jakieś sesyjki w
przeszłości, ale wiesz, niektóre włosy obcięte,
niektóre bródki posiwiały, trzeba było zrobić
coś bardziej aktualnego. Poza tym zrobiliśmy
ją też z myślą o przyszłych nagraniach.
Michał: Mamy to niesamowite szczęście, że
nie samą muzyką człowiek żyje i posiadamy
też inne hobby. Grelson jest niesamowitym
fotografem. Do niedawna amatorsko, już coraz
bardziej profesjonalnie zajmuje się fotografią.
Jest autorem tej sesji. Zdjęcia przero-
MAYHAYRON
27
sły nasze oczekiwania, są po prostu zajebiste.
Mówicie, że macie prawie gotowy "nowy"
materiał na płytę. Macie w repertuarze
nowe kawałki. Rozumiem, że planujecie
przekuć je w następcę "Still Want it
Heavy"?
Maciek: Trochę wstyd się przyznać, ale
bębny są nagrane ponad 8 lat temu... Także
nie wiem, czy można te kawałki nazwać
nowymi. (śmiech) Od długiego czasu w sylwestra
u nas panuje hasło "no to co, płyta w
tym roku?". (śmiech) Także z deklaracjami
będę ostrożny, ale w przyszłym roku mija 20
lat od wydania "Metal Spirit" może to dobra
data, więc spróbujemy spiąć poślady.
Olek: Ostatnio na próbie szukałem tekstu do
jednego z nowych numerów, który sobie
odświeżaliśmy. Znalazłem wątek mailowy, w
którym z Grelsonem ten tekst przesyłaliśmy
sobie. To było 12 lat temu. (śmiech) Patrząc
na to z innej strony, czy to nie gwarancja, że
nowy materiał będzie odzwierciedlał ducha
"tamtych" czasów?
17 lat to wystarczająco dużo czasu, żeby
złapać nowe inspiracje, albo zmienić gust
muzyczny (jak to się przydarzyło choćby
muzykom Miecza Wikinga). Zgaduję, że u
Was żadnych niespodzianek stylistycznych
nie będzie? (śmiech)
Maciek: Mimo że niektórzy z nas może i
chcieliby coś zmienić, (prawda Olek?) to raczej
nic z tego. Zostaniemy przy mało odkrywczym,
wesołym, czasem epickim heavy
metalu, bo to sprawia nam najwięcej frajdy.
Olek: Nie, Grelson, nieprawda. Każdy z nas
ma różne muzyczne inspiracje i odkrycia (np.
z Sadem obaj lubujemy się w epickim doom
metalu), ale consensus co do muzyki Mayhayron
nie jest absolutnie zagrożony. Poza
tym i tak Ty piszesz wszystkie piosenki, to o
czym my mówimy. (śmiech)
Dzięki za poświęcony czas dla Heavy
Metal Pages! Do zobaczenia na Heliconie!
Maciek: To my dziękujemy, bardzo miło
znów gościć na Waszych legendarnych łamach
po tylu latach. Może niedługo coś podeślemy
do recenzji:)
Olek: Dzięki. Pozdro dla całej ekipy i czytelników
HMP!! Widzimy się w Remoncie 18-
go marca!
Sado i Jawor: Badum.
Jesteśmy zdecydowanie zorientowani na teraźniejszość...
Układając pytania do wywiadów wysyłanych mailem, staram się wyobrazić
sobie, jak ta rozmowa mogłaby przebiegać na żywo. Przeważnie muzycy wyczuwają
moje intencje i chętnie włączają się w zabawę. Wtedy wywiady wydają się
naturalne. Niesyty bywa, że ktoś nie odczyta pomysłu na wywiad, no i cala koncepcja
sypie się z hukiem, a wywiad wygląda jak ten poniżej. Na dodatek Christian
Augustin albo nie lubi anielskiego i odpisał zdawkowo, albo ogólnie jest mało rozmowny.
No cóż, następnym razem trzeba będzie sprawdzić jak Zouille reaguje na
wywiad w języku francuskim. Wracając do sedna sprawy. Sortilege pod wodzą
Christiana wydał nowy album "Apocalypso", który zawiera bardzo solidną dawkę
heavy metalu. I właśnie na to wydarzenie chciałem Wam zwrócić uwagę.
HMP: W 2021 roku wydaliście album "Phoenix",
większość jej zawartości to na nowo
nagrane utwory Sortilege z lat osiemdziesiątych.
Chcieliście w ten sposób zaznaczyć, że
jesteście kontynuatorami tamtego zespołu, a
zarazem nadmienić, że rozpoczynacie nowy
rozdział Sortilege?
Christian "Zouille" Augustin: Niekoniecznie.
Chcieliśmy tym albumem pokazać fanom, jak
jesteśmy w stanie sobie poradzić ze starymi
utworami, grając z naszym aktualnym wyczuciem.
Te dwie nowe kompozycje istnieją jako
punkt odniesienia do nowego sposobu pisania
muzyki.
Nie słyszałem "Phoenix", więc zrozumiecie,
że słuchając "Apocalypso" zdumiało mnie jego
nowoczesne brzmienie. Coś na wzór Judas
Priest i ich "Firepower". Nie jest to zarzut,
bo lubię właśnie takie brzmienie, które
bazuje na starych i tradycyjnym heavy metalu,
ale brzmi współcześnie. No cóż, czas
nie stoi w miejscu?
Musisz koniecznie posłuchać "Phoenix", ma
taką samą intensywność jak ta, którą można
znaleźć na "Apocalypso". Poza tym "Apocalypso"
zawiera więcej harmonii wokalnych i
znakomitych aranżacji.
Jednak niektórzy ze starych fanów Sortilege
pewnie będą ciągle tęsknić za starym brzmieniem
zespołu. Jak myślisz?
Nostalgia jest zawsze
obecna, to jest naturalne
ludzkie zachowanie.
Jesteśmy zdecydowanie
zorientowani
na teraźniejszość
i na przyszłość.
Moim zdaniem na
"Phoenix" przeważają
dwa rodzaje
kompozycji. Do pierwszej
grupy zaliczyć
można kawałki, które
mają swoją szybkości
i bardziej eksponują
oddanie tradycyjnemu
heavy
metalowi. Do drugiej
grupy zaliczyłbym
utwory wolniejsze, w
średnich tempach,
bardziej masywne,
zagrane miarowo, z
pewną motoryką i
pewnym epickim zacięciem.
Do szczęścia
brakuje mi jednego
utworu z takim
mega-speedowym
tempie. Planujecie
coś takiego na kolejnych
albumach?
Chyba tak. To może
się wydarzyć.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Nidhal Marzouk
Co do tekstów, to
przede wszystkim
nie jestem jakimś
znawcą języka fran-
28
MAYHAYRON
cuskiego, ale wydaje się, że utrzymane są w
tej samej konwencji, co na pierwszych płytach?
Absolutnie. Wciąż inspirują mnie te same tematy,
które są częściami mojego sposobu pisania.
Jak myślisz, czy wytwórnie i promotorzy będą
was naciskali na to, abyście śpiewali po
angielsku? Jak dla mnie czasy się zmieniły i
nie jest to warunek, aby w dzisiejszych czasach
uzyskać większy rozgłos...
Moglibyśmy spróbować to zrobić, ale myślę,
że nie przyniosłoby to spodziewanego efektu.
Jedynie pozbylibyśmy się francuskiej poezji,
która jest obowiązkowym elementem brzmienia
Sortilége.
Do zespołu zaprosiłeś zupełnie nowych muzyków.
Mógłbyś ich przedstawić i krótko
skomentować, dlaczego wybrałeś właśnie
ich?
Zacznijmy od Oliviera Spitzera, który jest
moim przyjacielem i współpracownikiem od
dwudziestu lat. Jest kompozytorem i producentem
i było to naturalne, że dołączył do
mnie przy tym projekcie. Zadzwonił też do
perkusisty, Clémenta Rouxela oraz basisty,
Sébastiena Bonneta, którzy grali z Zuul Fx.
Bruno Ramos (były członek Manigance) już
wcześniej współpracował ze mną przy tribute
bandzie Sortilége. Oczywiście dołączył do
nas.
Jak pracujecie nad nową muzyką? Bardziej
współcześnie, każdy pracuje w swoim domu i
później wymieniacie się w sieci swoimi
pomysłami? Czy tradycyjnie na sali prób w
czasie improwizowania?
Olivier ma swoje studio nagrań. Przygotowujemy
tam dema, które wysyłamy do pozostałych
muzyków, którzy potem mogą nad nimi pracować.
Spotykamy się razem raz w miesiącu
na próbach.
Czyli "Apocalypso" nagraliście w studio u
Oliviera?
Tak, nagraliśmy go w studiu Oliviera. Album
zarejestrowany został przez niego samego, a
następnie Antony Arconte go zmiksował. Natomiast
Ted Jensen dokonał masteringu.
Jakiś czas temu rozpoczęliście promocje albumu,
jaka jest reakcja dziennikarzy na
"Apocalypso"? A może macie jakieś przecieki
od fanów?
Otrzymaliśmy bardzo dobre recenzje. Wszyscy
byli zaskoczeni walorami artystycznymi i
muzycznymi, które znaleźli na płycie.
Współpracujecie z Verycords Records macie
w nich odpowiednie wsparcie?
Można powiedzieć, że mamy dobre wsparcie
ze strony naszej wytwórni.
Bardzo ważną rolę w promocji odbywają koncerty.
Z tego co wiem, wyruszacie na trasę w
kwietniu. Jest szansa, że wpadniecie do
Polski?
Niestety w tym roku nie mamy tego w planach.
Nie mogę się jednak doczekać, by się
spotkać z naszymi polskimi fanami.
Teraz czas, aby porozmawiać o dawnych czasach.
Jednak zacznijmy od tego, że reaktywację
Sortilége rozważałeś ze swoimi starymi
druhami. Dlaczego ta współpraca nie
wypaliła?
Cóż, w zasadzie nie jest możliwe, aby rozwiedziona
para z trzydziestoletnim stażem
mogła ponownie zamieszkać razem, prawda?
Jak sądzisz, czy twoi byli koledzy, są w
stanie uruchomić swój własny zespół? Jak im
się to uda, będą też używali nazwy Sortilége?
Próbowali, ale bez sukcesów… Trochę na to za
późno.
Jak wspominasz początki Sortilége? Pamiętasz,
dlaczego chciałeś śpiewać i grać w zespole?
Jakie miałeś wtedy marzenia?
Nie mam wielu wspomnień z tamtych czasów
i już mnie to nie interesuje. Nie wiem, dlaczego
chciałam śpiewać. Zostałem do tego
stworzony. Marzyłem o odkrywaniu świata i
dzieleniu się moją muzyką.
Dlaczego wybrałeś w ogóle heavy metal?
To muzyka, którą kocham najbardziej!
Może jednak zachowałeś jakieś wspomnień
z tamtego okresu? Coś szczególnego zapadło
w twojej pamięci?
Foto: Nidhal Marzouk
Dobre wspomnienia mam z czasu spędzonego
za kulisami z gwiazdami podczas festiwali tak,
jak na festiwalu Breaking Sound w 1984 roku
z Dio, Ozzym i Garym Moorem.
Co was wtedy napędzało, że pisaliście
właśnie taką muzykę? Mieliście przeczucie,
że tworzycie muzykę, o której po latach będą
mówić, że jest kultowa?
Chciałem tworzyć coś, co sam chciałbym sobie
posłuchać. I pomyślałem sobie, że mam trochę
tematów do pośpiewania. Ale nie, nie wtedy.
Pojawiło się to trzy lata temu podczas spotkania
z fanami uczestniczących w nowych koncertach...
Wasze wczesne albumy doczekały się też
anglojęzycznych wersji. Czy wtedy była
realna szansa, żebyście zaistnieli na międzynarodowym
rynku?
W cholerę z angielskim. Jeśli Sortilége ma
stać się czymś większym na rynku międzynarodowym
to, będzie to po francusku.
Wtedy scena francuska była niesamowita.
Działały wtedy, chociażby Attentat Rock,
Satan Jokers, Vulcain czy H-Bomb. Tworzyliście
wtedy jakąś wspólnotę, czy każdy z
zespołów walczyły o własny byt?
Żadnych walk w tej społeczności nie było, po
prostu każdy kroczył swoją ścieżką.
Z jakiego powodu doszło do rozpadu zespołu.
Czy to były wewnętrzne tarcia, czy też
nie osiągnęliście odpowiedniej popularności,
aby kontynuować karierę?
Obie przyczyny miały w tym swój udział.
W zasadzie wydając "Apocalypso" osiągnęliście
to, co w latach osiemdziesiątych, ale
mam nadzieję, że to nie koniec Sortilége i stosunkowo
w niedługim czasie będziemy słuchać
kolejnych równie udanych albumów a
może nawet lepszych...
Zobaczymy, co przyniesie jutro. Pozdrawiam
naszych polskich fanów.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
SORTILEGE 29
30
Nie tylko koncertowa pamiątka
Mało kto spodziewał się, że tak szybko po studyjnym albumie "Be There"
dyskografia Kruka powiększy się o kolejne wydawnictwo, w dodatku koncertowe.
Okazało się jednak, że nagrany bez wiedzy muzyków występ podczas festiwalu
Rock Pogoria jest tak udany, iż pozostawienie go w zespołowym archiwum byłoby
ogromną stratą. Tym większą, że poza materiałem autorskim Kruk gra tu równie
porywająco utwory Deep Purple, a Wojtek Cugowski jest nie tylko wokalistą, ale
również gitarzystą.
HMP: Mało kto spodziewał się, że wasza
dyskografia powiększy się tak szybko, w
dodatku o wydawnictwo koncertowe. Co
więcej, ponoć nie mieliście pojęcia o tym, że
materiał, który trafił na "Live At Rock Pogoria",
był rejestrowany?
Piotr Brzychcy: Sami jesteśmy w szoku, że to
się dzieje naprawdę, na naszych oczach. Nie
zakładaliśmy wydawnictwa koncertowego...
no może po drugiej płycie. Nasz realizator
Olek Boroń nagrał jednak ten koncert i na
następny dzień zaprezentował mi te nagrania.
Byłem ciekaw jak to wyszło, bo koncert był
porywający, bez najmniejszych nawet błędów,
a jednocześnie spontaniczny i improwizowany.
Pomyślałem wtedy, że to będzie fajna
pamiątka do szuflady. Olek jednak wpadł na
pomysł żeby zrobić z tego płytę koncertową.
Mój entuzjazm był ogromny, ale początkowo
zakładałem, że to się nie uda. Jednak gdy
wszyscy posłuchali tych śladów nie było wątpliwości,
że chcemy zrealizować ten pomysł.
Tak oto mamy koncertową pamiątkę, która
trafi także do was i zasili naszą dyskografię.
Często dochodzi do takich sytuacji, że Olek
nagrywa wasze koncerty, czy też muszą
zaistnieć jakieś dodatkowe okoliczności, tak
jak podczas festiwalu Rock Pogoria, bo graliście
przecież w rodzinnym mieście, przed
własną publicznością?
Dowiedziałem się później, że Olek zawsze stara
się nas rejestrować, gdy technicznie jest to
KRUK & WOJTEK CUGOWSKI
możliwe. Dodatkowo zawsze rejestruje na tablecie
cały koncert żeby później pewne rzeczy
przejrzeć, przesłuchać i przeanalizować. Z tego
co zauważyłem, większość zespołów tak robi,
ale o tym, że w Kruku dzieją się takie rzeczy
dowiedziałem się dopiero na koniec lata roku
zeszłego (śmiech). Niemniej nagrywać to jedno,
a umiejętnie zarazić do wydania albumu
to drugie. Niezmiernie się cieszę razem z chłopakami,
że udało nam się zaprezentować wydawniczo
ten etap z Wojtkiem z życia Kruka
w wersji koncertowej.
Foto: Kruk
Jaka jest różnica pomiędzy wyjściem na scenę
ze świadomością, że koncert jest nagrywany,
a takim na luzie, kiedy nie macie świadomości
faktu, że realizator włączył record?
Teraz mi zadałeś pytanie, które wcale nie jest
łatwe (śmiech). Z jednej strony fajnie jest, gdy
świadomie uczestniczysz w takim wydarzeniu
z kategorii rejestracja własnego albumu live.
To też jest masa emocji, które towarzyszą i
przygotowaniom, i później tej adrenalince,
rozsadzające nasze zmysły, gdy koncert się
zbliża i w końcu trwa. Z drugiej jednak strony
brak tej świadomości daje pełny obraz jaki zespół
jest bez presji tzw. czerwonej lampki record...
Tego, co w danym momencie potrafi, w
jakiej jest kondycji i jak aktualnie brzmi. W tej
właśnie opcji nie ma żadnych kalkulacji i
ustaleń. To co zrobiliśmy w ten wieczór, dla tej
imprezy, dla tej publiczności, dla nas samych
jest dokładnie tym, co znajduje się na krążku
"Live At Rock Pogoria". Każda opcja jest dobra,
niemniej nic bym w tym względzie w
przypadku tego wydawnictwa nie zmienił.
Macie już na koncie koncertowe wydawnictwo
"Beyond Live", ale od jego wydania minęło
już kilka lat i dokumentuje ono inny etap
historii zespołu - niejako naturalnie przyszła
pora na kolejne?
Dokładnie tak! Słuchając moich ukochanych
zespołów zawsze lubię śledzić tę drogę ewolucji.
Wszystkie zmiany i nowe oblicza, które
mają miejsce w karierach zespołów. Taka możliwość
dokumentacji w formie płyt dla pokazania
wszystkich przystanków zespołu to coś
naprawdę cennego dla każdego zespołu. Niesamowicie
cieszę się, że Kruk dostał takie możliwości.
W tym miejscu dziękuję wszystkim
wam za to, że kupujecie nasze płyty i słuchacie
naszej muzyki, i że bywacie na koncertach.
Bez was nie mielibyśmy na coś takiego najmniejszych
szans. Jeśli chodzi o "Beyond Live"
to minęło już osiem lat od tego koncertu, aż
trudno uwierzyć, że ten czas tak się spieszy.
Wtedy byli goście, duża produkcja, nagranie
nie tylko audio, ale też DVD, a wszystko
było zaplanowane i przygotowane wcześniej.
Uznaliście, że muzyka Kruka powinna być
dostępna w wydaniu koncertowym również
w takiej odsłonie naturalnie-autentycznej, w
jakiej można posłuchać was na co dzień, stąd
wydanie "Live At Rock Pogoria"?
Na koncertach z Wojtkiem, na których promowaliśmy
płytę "Be There" pojawiło się wiele
ekscytujących sytuacji. Byli goście specjalni
(Kasia Bieńkowska, Maciek Lipina, Łukasz
Jakubowicz), były różne rozmimprowizowane,
nieoczekiwane sytuacje, były bisy zagrane po
bisach, a i były nawet zaręczyny (śmiech). Na
Pogorii nie było żadnych gości specjalnych i
jakichś fajerwerków, jedynie co założyliśmy to
fakt, że nagramy dwa klipy video z uwagi na
piękne okoliczności miejsca tego festiwalu i
później jeden wrzucimy do sieci. Każdy koncert
przynosi jakieś niespodzianki. To dlatego
na twoje pytanie mogę odpowiedzieć tak -
nigdy w Kruku nie zdarzyło się żeby, którekolwiek
z koncertów były takie same. Jeśli lubimy
powtarzalność to dotyczy ona tylko
brzmienia instrumentów, komfortu na scenie i
właściwego brzmienia Kruka na przodach, a o
to dba Olek Boroń, więc jest, jak ma być.
Przychodząc na koncert Kruka możesz być
gotowy na różne niespodzianki. Nie ma jednak
opcji, żeby cokolwiek było w stanie negatywnie
wpłynąć na to co chcemy na koncercie
zaprezentować, a spontan dodaje nam tylko
skrzydeł. Ta muzyka ma to do siebie, że sama
nas na tych skrzydłach unosi. Nasz publiczność
to też prawdziwi melomani, fani muzyki,
znający doskonale dyskografie artystów z
naszej muzycznej bajki, więc granie dla grona
takich wyjątkowych ludzi, którzy znają się na
muzyce sprawia, że aż chce się ich czymś zaskoczyć.
Niektórzy nasi sympatycy jeżdżą na
kilka, albo i wszystkie koncerty, które gramy i
zawsze cieszę się gdy później opowiadają mi o
tych różnicach pomiędzy wykonami. Zresztą
sam lubię jechać na więcej niż jeden z koncertów
trasy danego zespołu i dostać różnorodność,
a nie sterylnie odklepane scenariusze.
Kruk na "Live At Rock Pogoria" i Kruk na
"Beyond Live" to ten sam Kruk. Lubimy kombinować,
bawić się muzyką i pomysłami na
nią, to nasza naturalna wizytówka.
Domyślam się, że było to nagranie wielośla-
dowe, umożliwiające profesjonalne zmiksowanie
tego materiału, etc. - w czasach streamingu,
kiedy album jako taki coraz bardziej
traci na znaczeniu, nie można proponować
szerszemu gronu słuchaczy płyty typu oficjalny
bootleg, musi być to wydawnictwo
wysokiej jakości nie tylko pod względem
artystycznym?
Uwielbiam wydawnictwa typu bootleg, zarówno
te oficjalne, jak i nieoficjalne. Mam
chyba dwie tony nieoficjalnych bootlegów, na
których czasem mało co słychać (śmiech). Nie
spotkałem się jednak na swojej drodze na jakikolwiek
oficjalny bootleg polskiego zespołu.
Pewnie czegoś nie wiem, albo coś mnie ominęło,
ale takie wydawnictwa kojarzą mi się raczej
z zagranicznymi zespołami. Mam tu jednak
na myśli oczywiście nazewnictwo, bo
wszystkie oficjalne bootlegi wydawane przez
zespoły, które znam i które w większości posiadam
to jednak taka sama robota jak u nas.
Nagrywanie na ślady, odpowiednie zmiksowanie
poszczególnych tracków, obróbka pasm i
mastering. Myślę, że nasz album ma charakter
bootlegu właśnie dlatego, że został nagrany
bez tych wszystkich przygotowań, przemyśleń
i przede wszystkim przeprodukowania, o którym
wspominasz w pytaniu. Mało tego, żaden
nasz album koncertowy, a mamy już w sumie
cztery oficjalne wydawnictwa koncertowe, nie
był nigdy upiększany, czy poprawiany właśnie
po to żeby pokazać pełnię naszych możliwości
koncertowych, a uważam, że są lepsze niż te
studyjne. Na "Beyond Live" jest taka sytuacja
gdy gramy z Józkiem Skrzekiem "Memento z
banalnym tryptykiem": nagle kamerzysta przez
przypadek wypina mi gitarę w trakcie solówki
i gitara przestaje grać. Michał Kuczera, nasz
znakomity producent z MAQ Records, przy
składaniu materiału zapytał czy wycinamy tę
dziurę, czy zostawiamy. Powiedziałem, że bezdyskusyjnie
zostawiamy, za czym oczywiście
był też Michał. Wszystko to pomimo, że koncert
był bardzo świadomie rejestrowany i przygotowywany.
Można to zresztą zobaczyć w
sieci. To są takie smaczki, bez względu na to
gdzie gramy. Problemem jest oczywiście to, o
czym wspominasz - dziś jest takie produktowe
oczekiwanie. Wszystko musi miażdżyć i być
absolutnie dosadne. Traci się dusza muzyki na
konto cyfryzacji i cyferek, jakie wyciskają liczniki
wyświetleń.
Jako zagorzali fani klasycznego rocka cenicie
też zapewne koncertowe płyty tych wszystkich
wielkich zespołów - marzy wam się
własne "Made in Japan" czy "Live... In the
Heart of the City"?
Do tego właśnie dążymy (śmiech) Przecież to
byłoby piękne, gdyby w dzisiejszych czasach
wznieść jeszcze raz muzykę spod znaku hard
'n' heavy na takie wyżyny. Jesteśmy na to chętni
i gotowi. Gotowi też na poświęcenia, dlatego
walczymy o ten rodzaj muzyki w naszym
kraju, gdzie w populistycznych mediach nie
ma już prawie miejsca na przesterowaną gitarę,
a o solówkach można zapomnieć, gdzie
kompozycje muszą być miałkie i nie dłuższe
niż dwie minuty. Takie koncertówki, o których
wspominasz to też znak danych czasów.
To nie zespoły wyznaczały taką moc przekazu
tylko zainteresowanie ludzi. Jeśli tu jesteście i
czytacie te słowa, to zróbmy dziś wszystko,
bez względu na Kruka, ale dla muzyki żeby
gatunki takie jak rock, metal i blues wskoczyły
jeszcze na salony i znalazły swoją przestrzeń,
odsuwając plastik od monopolu na tym rynku.
To w nas wszystkich siła, to właśnie my dbamy
o kondycję muzyki w tych gatunkach.
Pamiętam swe rozczarowanie, kiedy dowiadywałem
się, że choćby "Alive!", "Live And
Dangerous" czy "Unleashed In The East
(Live In Japan)" aż tak znacząco poprawiano
w studio - mieliście podobnie czy rozgrzeszacie
ich twórców, bo ważny jest efekt końcowy,
nie koncertowy dokument słabszej jakości?
Płyty, które wymieniłeś znałem, zanim lata
później dowiedziałem się, że były poprawiane
w studiu. To dlatego wolę pozostawić w sercu
te emocje, które towarzyszyły w czasach, gdy
tej wiedzy nie posiadałem. To tak jak z płytą
Deep Purple "Nobody's Perfect", o której
myślałem w kontekście całego koncertu, a nie
pozlepianych utworów z różnych występów.
Foto: Kruk
Dziś dalej tak właśnie odbieram tę płytę, jako
całość. Jestem przeciwnikiem usilnego poprawiania
koncertów w studiu, bo to mija się z
celem. Z drugiej jednak strony nigdy nie byłem
w sytuacji, w której zaplanowałem album
koncertowy, ruszyły wszystkie inwestycje i zapowiedzi
medialne, a nagle coś nie wyszło, coś
się posypało. Być może jakieś zobowiązania
sprawiają, że później trzeba to poprawiać w
razie wpadek. Życzę wszystkim muzykom aby
takich wpadek nigdy nie zaliczali, bo pewnie
musi być to bolesna sprawa.
Słychać, że akurat tego wieczoru w Dąbrowie
Górniczej udało się dosłownie wszystko,
co przekłada się na waszą ogromną i namacalną
wręcz radość grania. Ale przecież zawsze
wychodzi się na scenę z myślą, że trzeba
zagrać jak najlepiej, dać z siebie wszystko,
ale jednak czasem nie ma takiej magii - od
czego to zależy?
Grając z Krukiem nie zszedłem jeszcze ze sceny
bez poczucia tej magii. Czasem różne sytuacje
albo ludzie skutecznie bili w tą magię, ale
jakoś na szczęście nigdy nie udało się sprawić
żebym zszedł ze sceny z poczuciem niezadowolenia.
Ludzie mają świadomość, że w mniejszym
klubie koncert będzie inny niż na hali
koncertowej i inny niż w plenerze, a jeszcze
inny niż gdy scenę dzielimy z takimi tuzami
jak Deep Purple, czy Carlos Santana. Przez
ponad 20 lat pracuję z tym zespołem tylko i
wyłącznie dlatego, że każde wejście do studia i
każde wejście na scenę wiąże się z tymi samymi
emocjami. Uwielbiam opisywać to wszystko
słowem magia, bo jest to coś niepojętego
dla umysłu niepojętego, coś wyjątkowego, a
ogromnie cieszącego. Zdarzają się oczywiście
takie koncerty jak ten na Pogorii gdzie od samego
przyjazdu, od przywitania z organizatorami
i ekipą techniczną oraz muzykami współdzielonymi
scenę (jeśli coś takiego ma miejsce)
czujesz dodatkowy wiatr w żaglu. Czujesz, że
jest dobra atmosfera od samego początku, że
nie musisz mierzyć się z żadnymi problemami
bądź niedogodnościami. Wtedy w sposób
oczywisty wracasz do tych chwil z większym
sentymentem.
Nie dziwi, że mając tak udaną płytę jak "Be
There" zagraliście wszystkie pochodzące z
niej utwory, zmieniając tylko ich kolejność.
Nie korciło was jednak dorzucenia do tego
zestawu czegoś mniej oczywistego z wcześniejszych
albumów Kruka?
Oczywiście, że nas korciło. Chcieliśmy jednak
zaprezentować każdy utwór z płyty "Be There"
w wersji live. One przeszły w moim odczuciu
dobrą drogę ewolucji i zyskały na mocy
od wydania płyty. Doszła druga gitara w Kruku,
a Wojtek jest po prostu świetny. Nie mogliśmy
odebrać sobie tej przyjemności żeby zaprezentować
ten wspólny album po całości.
Pojawił się też Mariusz Prętkiewicz z Kata,
który wpłynął na utwory. Poza tym album był
mocno skrzywdzony, gdyż nie można było go
koncertowo promować po premierze z uwagi
na pandemię. W przyszłości z całą pewnością
do czegoś wrócimy i powspominamy wcześniejsze
oblicza Kruka.
Po kompozycje Deep Purple sięgaliście z powodzeniem
od dawna, również w wydaniu
koncertowym, by przypomnieć tylko "When
A Blind Man Cries" czy "Burn". Teraz wybraliście
aż trzy, z różnych epok i składów
Purpli - lista była pewnie znacznie dłuższa,
ale trzeba było dokonać selekcji?
Oj lista była zdecydowanie dłuższa (śmiech).
Gramy to dla zabawy, dla czystej frajdy, nie
jako coverband tylko jako fani muzyki, bo na
koncercie wszyscy wciąż jesteśmy fanami
muzy, którą uwielbiamy od lat. To jest prawdziwa
frajda gdy składamy takie hołdy i to
KRUK & WOJTEK CUGOWSKI 31
jeszcze w naszych interpretacjach. Oczywiście
znajomość tych utworów z różnych okresów
danej grupy sprawia, że sięgamy po takie wersje,
które uważamy za najciekawsze i dodajemy
tam też nas samych.
Czasem po danym koncercie pojawiają się
jakieś małe sugestie, albo rozmowy o tym, jak
się wzajemnie zaskoczyliśmy jakimiś pomysłami
czy zagrywkami. Myślę, że to jest w tym
wszystkim najlepsze, bo nie kalkulowane i po
prostu zdrowe, dające nam radość i poczucie
spełnienia.
Gitara gitarą, ale na "Live At Rock Pogoria"
nie brakuje też partii solowych klawiszowca
Michała Kurysia, tak więc pod tym względem
też macie w zespole demokrację, nikt nie
jest ograniczany?
To równorzędny instrument w Kruku. Zdarza
się, że i czasem ważniejszy niż gitara. Michał
zawsze grał na sto procent siebie i pracowaliśmy
wiele lat, a ja miałem poczucie ogromnego
wsparcia i radości grania z nim. Niestety w trakcie
prac nad płytą podjął decyzję o rezygnacji.
Zawsze będę miał go w sercu i cieszę się, że
ta pamiątka w postaci płyty live zyskuje jeszcze
ten dodatkowy i wyjątkowy aspekt. Teraz
w zespole instrumenty klawiszowe obsługuje
Radek Mokrus, próbujemy się i sprawdzamy
co z tego wyjdzie. Znam się z Radkiem już
długi czas i też świetnie się rozumiemy, mam
na nich liczyć. Choć i tak nawet teraz jestem w
szoku, że to naprawdę się dzieje. (śmiech)
Skoro mówimy o koncertach: już 12 czerwca
zagracie wraz z Deep Purple i Nazareth podczas
"Hard Rock Heroes Festival". Domyślam
się, że to dla was wielkie wydarzenie?
Przeogromne i przeniesamowite. Widziałem
ich w akcji dziesiątki razy, grałem z nimi aż
trzy razy. Te chwile są niezapomniane. W
ogóle sam festiwal to jakiś niesamowity sen,
który właśnie się ziścił. Taki skład. Jak Metal
Mind Productions ogłosili ten festiwal to skakaliśmy
z radości jak małe dzieci. Nie wiedzieliśmy
wtedy i nawet chyba nikt nie śmiał marzyć,
że dostaniemy taką propozycję zagrania
na tym festiwalu. Po telefonie z propozycją
byłem w takim szoku, że zaniemówiłem. Po
kilku minutach dotarło do mnie, że mój syn
Kuba w kółko pyta mnie, co się stało
(śmiech). Dla fanów tego gatunku to spełnienie
marzeń i nie mam tu na myśli, że też tam
wystąpimy, a tylko samą ideę i przepotężny
skład festiwalu. Dla nas to zaszczyt najwyższej
rangi.
Zagracie coś Deep Purple, mając świadomość,
że ktoś z tego zespołu może zechcieć
was posłuchać?
Nie zrobimy tego, bo są w line up'ie festiwalu.
No chyba, że nas zaproszą na scenę (śmiech).
Za każdym razem gdy graliśmy z nimi, zawsze
z boku sceny nagrywali nas prywatnymi kamerkami.
To było zadziwiające i oszałamiające.
Chłopaki z mojego ukochanego Deep Purple
właśnie są na naszym koncercie i z uśmiechami
na twarzy nagrywają dla siebie, dla swoich
wspomnień to, co gramy. I co ciekawe nie
budziłem się wtedy. (śmiech)
32
I ciekawostka, bo w niektórych nagraniach,
choćby w "Highway Star", słychać dwie
gitary - ciężko było ci dopuścić Wojtka do
głosu, bo w końcu od początku istnienia Kruk
był kojarzony jako grupa gitarzysty-lidera, a
jej skład nawiązywał do klasycznego rozwiązania
gitarzysta-klawiszowiec?
To stało się naturalnie. Słyszałem Wojtka już
wcześniej jak gra i było to inspirujące. Przyjechał
na pierwszą próbę już po wydaniu "Be
There", założył gitarę, uderzył w struny, ja mu
odpowiedziałem i tylko się do siebie uśmiechnęliśmy,
gdy usłyszeliśmy jak te gitary współbrzmią,
jak warczą (śmiech). Twoje pytanie
skierowało moje myśli w stronę Iron Maiden
i ich pomysł w 2000 roku na trzy wiosła
(śmiech). Znakomicie udało im się osiągnąć
jeszcze lepsze brzmienie i nowe, ciekawe rozwiązania
właśnie dzięki powiększonemu składowi
instrumentalistów. Pamiętam reakcję naszych
fanów gdy zagraliśmy "Highway Star",
którzy zastanawiali się nad tym, który z nas
zagra to pomnikowe solo gitarowe. A my, gdy
po raz pierwszy zagraliśmy ten utwór na próbie,
to nawet słowa nie zamieniliśmy jak to ma
wyglądać. Samo z siebie poszło na dwa gitarowe
głosy (śmiech). Poza tym na płytach studyjnych
zawsze dogrywa się więcej gitar, różnych
smaczków itd. dlatego nie ma szczególnej
różnicy. Korzyścią jest kunszt gitarowy
Wojtka, niesamowita intuicja gitarowa i
wyobraźnia muzyczna.
To w sumie podobna sytuacja jak w Van
Halen, gdzie Sammy Hagar sięgał po gitarę
tylko okazjonalnie, ale jednak w waszym
przypadku nie ma mowy o tak wielkim ego,
jesteście w stanie porozumieć się dla jak
najlepszego efektu końcowego? (śmiech)
W ogóle na ten temat nie dyskutujemy, a gdy
jammujemy na koncertach i gramy swoje
solówki to nie ma mowy o tym żeby była sytuacja
gdy ktoś jest ważniejszy, albo ktoś kogoś
ogranicza. Mamy szacunek do tego co robimy
i każdy ma takie samo pole żeby się "wygrać".
KRUK & WOJTEK CUGOWSKI
Foto: Kruk
nadzieję, że przełoży się to na stałą współpracę.
Okładka tego albumu nawiązuje do plakatu
festiwalu "Rock Pogoria" - skoro zdecydowaliście
się na taki tytuł, nasunęło się to niejako
automatycznie, żeby całość była jak najbardziej
zwarta?
Tak, zdecydowaliśmy się na taki zwarty koncept
całości. Ta płyta jest poniekąd inna właśnie
przez to, że sama nas zaskoczyła. Dlatego
też zrezygnowaliśmy z koncepcji, która jest z
nami w kontekście tytułów i okładek już od
kilku płyt. W mieście Dąbrowa Górnicza muzyka
rockowa cieszy się sporym powodzeniem.
W centrum miasta jest rondo imieniem Jimiego
Hendrixa, a pomiędzy tym rondem i Pałacem
Kultury Zagłębia sam Jimi ma swoją
ławeczkę, na której siedzi z ulubioną gitarą.
Marzy mi się żeby więcej miast było tak zaangażowanych
nie tylko w sztukę i muzykę popularną,
ale w coś więcej w tej materii. Miasto
poparło nasz pomysł na takie wydawnictwo i
udzieliło nam pełnej zgody na wykorzystanie
marki festiwalu Rock Pogoria. Zawsze można
"Be There" ukazała się dwa lata temu, ale
pewnie myślicie już powoli o nowym albumie
studyjnym, w myśl zasaady, że jeśli jest wena
i chemia, to trzeba z tego korzystać?
Pracujemy intensywnie nad nową płytą. Mam
nadzieję, że będzie to kontynuacja projektu
Kruk & Wojtek Cugowski i płyty "Be There".
Pomysły na kompozycje ewoluują, a same
kompozycje po tym jak przyniosłem je na próby
i zagraliśmy już wspólnie, nabierają rumieńców
i siły, wręcz zaczynają żyć własnym
życiem. Mamy już więcej niż połowę materiału
na nową płytę. Jestem z tych kompozycji
bardzo zadowolony i rajcuje mnie to, że efekt
finalny, jak w przypadku poprzednich płyt,
pozostaje nieznany, taki ma być, bo później
rodzi się z tego coś co zawsze przyprawia nas
o radość. Dzięki za wywiad. Pozdrowienia dla
waszej ekipy. Dzięki, że dalej tworzycie magazyn,
że żyjecie tą pasją! Pozdrowienia oczywiście
dla czytelników. Do zobaczenia na koncertach!
Wojciech Chamryk
Całe życie i czas zgromadzony w jednym miejscu...
Mam wrażenie, że muzyka Budgie była ze mną od zawsze, także siłą rzeczy,
o zespole i około zespołowych sprawach też trochę wiedziałem. Miałem więc
wiedzę również o Six Ton Budgie, ale ich płyty "Unplucked!" i "Ornithology - Volume
1" jakoś mnie nie przekonały do siebie. No i to był błąd, bo właśnie to odwiodło
mnie, od próby poznania albumu formacji Tredegar. Tę moją ignorancję
pomogli mi naprawić włodarze High Roller Records, którzy w boxie "Antholgy"
zebrali wszystko - a może tylko większość - co Tredegar zdołał nagrać w swojej karierze.
Oczywiście to kawał historii hard'n'heavy, ale też całkiem niezła muza, którą
warto poznać. Niemniej najważniejsze zadziało się później, bo miałem możliwość
porozmawiać z perkusistą Budgie, Tredegar i Six Ton Budgie, Ray'em Phillipsem,
a efekt tej rozmowy znajdziecie poniżej...
Ray Phillips: Widzę, że przygotowałeś wiele
pytań do tego wywiadu. Najpierw jednak
chciałbym przywitać wszystkich polskich fanów
Budgie i Tredegar oraz tych fanów, którzy
poświęcili tak wiele czasu, aby śledzić mnie
przez cały okres mojej kariery na przestrzeni
tak wielu lat. Bardzo wam wszystkim dziękuję.
Polsko, dziękuję ci za to.
HMP: Przejdźmy, więc do wspomnianych
pytań. Wraz ze śmiercią Burke Shelley'a - 10
styczeń 2022r. - zespół Budgie przeszedł do
historii. Czy w momencie, gdy dowiedziałeś
się o jego śmierci, miałeś chwilę refleksji odnośnie
Burke'a i Budgie?
Miałem telefon od Paula Coxa, który był menedżerem
Budgie przez ostatnie lata. Zadzwonił
do mnie o około 23:00 i powiedział mi, że
Burke odszedł. Rozmawiałem z nim przez
dwie godziny i poszedłem spać o około pierwszej
w nocy. I pomyśleć, że kilka tygodni
przed jego śmiercią, rozmawiałem z Burkiem
przez telefon. To może cię zainteresować,
uważam siebie jako osobę uduchowioną, ale
zajęło mi to trochę czasu, aby w pełni to zrozumieć.
Nigdy nie było to dla mnie problemem,
było to po prostu częścią mojego życia i
wydawało mi się bardzo normalne. Kiedykolwiek
mówiłem o tym innym, mówili, że musi
być ze mną coś nie tak. Kiedy zmarła moja
mama, a miałem wtedy osiemnaście lat. Burke
i ja byliśmy już wtedy w zespole, który nazywał
się Hills Contemporary Grass. Kilka dni
po jej śmierci, pewnej nocy, kiedy spałem,
obudziłem się i kiedy otworzyłem oczy, moja
mama, Esther, siedziała na krześle obok mojego
łóżka. Spojrzałam na nią i po prostu zapytałem:
"co tu robisz, mamo?", po czym rozpłynęła
się w powietrzu. To samo stało się, gdy
Burke odszedł. Widziałem go stojącego przy
moim łóżku i po prostu zapytałem go: "co tu
robisz, Percy?". Percy był przydomkiem Burke'a.
Była wtedy 4:30 rano. Jak już mówiłem,
takie rzeczy zdarzały mi się wiele razy w życiu.
Zasmuciła mnie wiadomość o odejściu Burke'a.
To była wielka strata dla Budgie i dla
świata muzyki rockowej, dla mnie i wszystkich
fanów Budgie. Ale nie sądzę, żeby Budgie
przeszło do historii, a przynajmniej jeszcze nie
teraz. Zespół tworzył swoją historię i będzie to
robił do czasu, aż reszta zespołu przejdzie na
drugą stronę.
Budgie powstało w 1967 roku, jego liderem
był Burke, ale ty też od początku miałeś
Foto: Tredegar
wpływ na to jak brzmiał zespół. Jak wspominasz
początki kapeli? Jak poznałeś się z Burke'a?
Jakie mieliście wtedy marzenia? Jak próbowaliście
dojść do wyznaczonego przez siebie
celu?
Nieraz o tym już mówiłem, w Budgie nie było
lidera. Zespół składał się z trzech przyjaciół,
którzy dobrze się bawili. Interesowałem się
muzyką klasyczną od piętnastego roku życia i
to właśnie ona ukształtowała i wpłynęła na
moją grę na perkusji. Myślałem o strunie E i
strunie D na gitarze basowej Burke'a jako o
moim bębnie basowym i werblu. Wyróżnia się
ona szczególnie w takich utworach jak "Nude
Disintegrating Parachutist Woman", "Guts" i
"Homicidal Suicidal".
Wracając do twojego
pytania o tym, jak poznałem
Burke'a. Przyszedł
pewnego dnia do
mojego domu w Cardiff
i zapytał mnie, czy nie
chciałbym dołączyć do
zespołu, w którym wtedy
grał. Ten zespół nazywał
się Hills Contemporary
Grass. Zgodziłem
się. Z czasem
zespół się rozpadł.
Wtedy Burke i ja zaczęliśmy
szukać gitarzysty
i spotkaliśmy
Tony'ego Bourge. Z
czasem z czteroosobowego
zespołu przeszliśmy
do trzyosobowego.
Pewnego dnia rozmawiałem
z Tonym i Burkiem
i powiedziałem
im, że nie sądzę, abyśmy
mieli duże szanse
jako czteroosobowy zespół.
Dlatego drugi gitarzysta,
Brian Goddard,
musiał odejść.
Brian nie był wcale złą
osobą, wręcz przeciwnie,
czasem dobrze się
przy nim bawiliśmy. Po
prostu wydawał się nie
mieć kontaktu z naszymi
pomysłami. To ja
powiedziałem Brianowi,
że odchodzi z zespołu.
Nie byłem dumny
z tego, że musiałem to zrobić. To był
początek Budgie w trzyosobowym składzie.
Jak patrzę teraz wstecz, to był decydujący
krok dla zespołu. To właśnie sprawiło, że
Budgie brzmiało jak Budgie i dlatego działało
tak dobrze. Jako trzyosobowy skład wszyscy
musieliśmy mieć swoje miejsce na scenie i tak
samo było w studiu nagraniowym. To właśnie
wtedy moja miłość do muzyki klasycznej weszła
w grę i pomogła mojej perkusji się wyróżnić.
Wypełniałem przestrzeń i luki, ale bez
przesady. Nie grałem tylko prostego rytmu
4/4, ale wzmacniałem odczucia Burke'a na basie
i gitarze. Odbijałem się również od wokali.
Robiłem to często w "Breadfan". Kiedy patrzę
wstecz na perkusję w "Breadfan", to wciąż wywołuje
uśmiech na mojej twarzy. Na początku
była to świetna zabawa i spędzaliśmy razem
dużo czasu, ucząc się wielu numerów, najpierw
Beatlesów, a potem Led Zeppelin. Zawsze
koncertowaliśmy w naszej części Walii. Ale
muszę powiedzieć, że zanim poznałem Burke'a,
żyłem w moim domu jak we śnie, grając
na perkusji w każdym zespole, jaki mogłem
znaleźć. Byłem w tym śnie też z Budgie. Tak
istnieje pogłoska, że Budgie najpierw nazywało
się Budgie Droppings. To jest mit. Nigdy
ten zespół się tak nie nazywał.
Lata 70. i później lata 80. były pozbawione
mediów społecznościowych, ale w jakiś swój
sposób wielu ówczesnych młodych muzyków
nie wiedząc nawzajem o sobie, robili podobne
rzeczy. W jaki sposób dochodziliście do swojego
hard rocka, tak że spokojnie można było
zaliczyć was do tej samej sceny co Deep Purple,
Black Sabbath czy Uriah Heep?
TREDEGAR 33
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
wszyscy słuchaliśmy wszystkiego, co się dało.
Ja również słuchałem dużo muzyki klasycznej.
Jak już mówiłem, zbudowałem swoją technikę
perkusyjną na podstawie muzyki klasycznej.
Nigdy nie widziałem nas jako Deep Purple
czy Uriah Heep, ale mieliśmy wiele wspólnego
z Black Sabbath czy Led Zeppelin. Jeśli
się tak zastanowić, wszystkie zespoły rockowe
z końca lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
można jeszcze dziś zobaczyć w większości
sklepów z płytami. To mówi, że te zespoły
są wielkie, z repertuarem składającym się z
wielkich kawałków, które napisane są przez
wielkich muzyków. Niestety, wydaje mi się, że
te dni należą już do przeszłości. Ale mam teraz
siedemdziesiąt cztery lata i młodzi ludzie mogą
powiedzieć, że jestem zbyt stary, by zrozumieć
dzisiejszą muzykę rockową. Moja odpowiedź
dla nich jest taka, że do dziś można
kupić te wspaniałe albumy i utwory z lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych. Jeśli posłuchasz
Burke'a Shelleya to, on tylko śpiewał,
bardzo rzadko krzyczał. Ja mogę zaśpiewać
falsetem, ale nigdy nie słyszałem, żeby Burke
to robił. Chodzi mi o to, że jeśli wszystko, co
robisz w muzyce to krzyk, powinieneś zrozumieć,
że twoi fani będą się starzeć i pewnego
dnia będą mieli dość ludzi jedynie drących
japy. A może rzeczywiście to ja jestem stary?
Wraz z Budgie nagrałeś trzy albumy "Budgie",
"Squawk" i "Never Turn Your Back On
A Friend". Tą ostatnią wielu do tej pory ocenia
jako tą najlepszą w dyskografii Budgie, a
na pewno utwory "Breadfan" i "Parents" należą
do najlepszych kawałków tego zespołu.
Jak wspominasz te lata
spędzone w Budgie.
W ogóle myślałeś wtedy,
że były to dla ciebie
najlepsze chwile w muzyce
i show-bussinesie?
Mogę powiedzieć, że w
większości był to wspaniały
czas, ale kiedy nagrywaliśmy
"Never
Turn Your Back On A
Friend", mój czas w
zespole dobiegał końca.
Burke kiedyś powiedział,
że nigdy tak naprawdę
nie lubił tego
tytułu, mówiąc, że to
był mój pomysł. A tak
nie było. Owszem, to
było coś, co powiedziałem
do Tony'ego Bourge'a
w trakcie prac studio.
Po prostu powiedziałem
"nie odwracaj się
plecami do przyjaciół".
Dave Howells z MCA
Records był wtedy w
studio i to usłyszał. Powiedział
wtedy, że taki
tytuł powinien nosić
nasz trzeci album. Ten
tytuł mi się spodobała,
tak samo, jak Dave'owi
Howellsowi.
Jak to bywa wśród różnych
formacji, wcześniej
czy później dochodzi
do różnych tarć.
Foto: Tredegar
Ponoć twoje odejście z
Budgie wiązało się z konfliktem z Burke.
Pamiętasz, o co poszło i dlaczego podjąłeś
decyzję o opuszczeniu zespołu?
Nie odszedłem z Budgie. Zostałem wyrzucony.
Tak, były tarcia między mną a Burkiem.
Czułem, że ani Burke, ani Tony nie rozumieją,
że Budgie to biznes, a urząd skarbowy zajmował
się również naszą sprawą i był zadowolony
z tego, że zespół prowadzi księgowość,
a to ja załatwiałem sprawę z fiskusem. Na dodatek,
w zasadzie prowadziłem biznesowe
kwestie zespołu we wszystkich aspektach. Z
perspektywy czasu mogę powiedzieć, że gdybym
się pomylił, to reszta zespołu dałaby mi
popalić, podobnie jak urzędnik skarbowy i tak
zwany menadżer. Kiedy Chris Pike wydał
pierwszą książkę o Budgie, to Tony Bourge
powiedział, że problem z Rayem polegał na
tym, że za bardzo angażował się w sprawy biznesowe.
Po tych wszystkich latach nadal nie
rozumiał sytuacji. Ktoś musiał prowadzić księgowość,
bo menadżer nie zajmował się tą
stroną biznesu. Byłem żonaty, miałem dwójkę
dzieci i zdarzało się, że wyjeżdżaliśmy w trasę,
a moja żona zostawała bez pieniędzy. Wtedy
jechała i zostawała u swojej matki i ojca, a oni
utrzymywali ją i dwójkę dzieci. Ja i moja żona,
Carol, jesteśmy razem od pięćdziesięciu
trzech lat. Mamy troje dzieci, czworo wnuków
i dwoje prawnuków. Mamy nasz dom na farmie,
mam tam też swoje 24-ścieżkowe studio.
Tak więc wyszło nam to naprawdę dobrze.
Chciałem jak najlepiej dla Burke'a i Tony'ego.
To ja robiłem wszystko, co mogłem dla całego
zespołu, przez co zostałem wyrzucony z Budgie.
Teraz gdy patrzę wstecz, nie żałuję tego,
co się stało.
Czy po opuszczeniu szeregów Budgie interesowałeś
się tym, co dzieje się w kapeli?
Słuchałeś ich płyt, ogólnie śledziłeś dalszą
karierę Budgie?
Pewnego dnia byłem w sklepie muzycznym i
leciał jakiś kawałek. Pomyślałem sobie, że
mógłbym świetnie zagrać na perkusji w tym
utworze. Kiedy wokalista zaczął śpiewać, wiedziałem,
że to Budgie, a ten kawałek to
"Breaking All the House Rules". W tym
momencie poczułem się parszywie i ogarnął
mnie smutek z powodu tego, co zostało stracone
dla mnie i Budgie. Ale musiałem się z
tym pogodzić, miałem żonę i dzieci. Zawsze
miałem nadzieję, że pewnego dnia zostanę
poproszony o ponowne dołączenie do zespołu,
ale tak się nie stało. Przez lata wiele osób
mówiło, że Budgie nigdy nie było takie samo
po moim odejściu z zespołu. Tak jak powiedziałeś,
pierwsze trzy albumy były ważne. Po
opuszczeniu Budgie założyłem kolejny zespół,
który nazywał się Ray Phillips Woman.
Graliśmy wiele koncertów w Wielkiej Brytanii.
Nie trwało to długo, ponieważ opuściłem swój
własny zespół ze względu na narkotyki, którymi
raczyła się reszta kapeli. Jedynie gitarzysta
Ned Edwards nie brał narkotyków i później
przez siedem lat pracował z Van Morrisonem.
Teraz przychodzi do mojego studia i nagrywa
ze mną, kiedy tylko może. W trakcie
odpowiadania na ten wywiad właśnie do mnie
zadzwonił. Cóż za zbieg okoliczności, prawda?
Ray Phillips Woman nagrało kilka kawałków
w Rock Field Studio.
W roku1978 Budgie opuszcza gitarzysta Tony
Bourge. To z nim wtedy zakładasz zespół
Freeze. Czy tę decyzję o ponownej współpracy
podjęliście od razu po odejściu Tony'
ego? Łatwo było podjąć taką współpracę ze
starym druhem?
Nie było żadnego problemu. Tak naprawdę,
była to kolejna okazja do porządnego pisania i
nagrywania. Freeze był tworzony przeze mnie
i Tony'ego, ale zespół nie funkcjonował długo.
Nagraliśmy trzy lub cztery kawałki w studiach
Pathway w Londynie. Te utwory są gdzieś w
moim studio. Tak myślę.
Nazwę Freeze zmieniliście na Storm, aby w
końcu przyjąć miano Tredegar. Skąd pomysł
na taką nazwę?
Tredegar to nazwa miasta, które znajduje się
nieco ponad trzy kilometry od naszego domu
na farmie. Tredegar brzmi ciężko i było idealne
dla zespołu.
Wydaje mi się, że Graham Moloney (również
menadżer Budgie) wtedy sporo wam
pomagał...
Graham był miłym facetem, ale prawdę mówiąc,
był kiepskim menadżerem. Był bardziej
przyjacielem niż impresario. Smutne, ale takie
jest życie.
Jak to bywa w zespołach rockowych, ciężko
jest utrzymać stały skład kapeli. Nie inaczej
było w Tredegar, niezmiennym był filar w
postaci twojej osoby i Tony'ego, pozostałych
muzyków z pewnością szukaliście pod kątem
ich umiejętności, jednak chyba najważniejszym
kryterium było ich możliwości zaangażowania
się w zespół. Mam rację?
Najważniejszą rzeczą w każdym zespole jest
zaangażowanie w jego działalność i to zawsze
34
TREDEGAR
było problemem. Ludzie dołączali do Tredegar
tylko z powodu powiązań z Budgie. Myśleli,
że osiągną wielki sukces bez zbytniego
wysiłku, ale nigdy nie mieli tego, co jest potrzebne,
aby odnaleźć się w muzyce w zespole
rockowym. Jeśli nie jesteś przygotowany do
ciężkiej pracy w zespole, nigdy nie osiągniesz
sukcesu.
Przesłuchując nagrania z dem Tredegar, moją
uwagę zwróciła udział sporej ilości wokalistów?
Nie potrafiliście zdecydować się,
kto powinien śpiewać w waszym zespole? To
był wtedy największy wasz problem?
To był duży problem, który wynikał z braku
zaangażowania i zrozumienia. Mieliśmy
trzech lub czterech wokalistów w Tredegar.
Ian Hornsby był pierwszy i teraz myślę, że
był najlepszy. Carl Sentence, który śpiewał
na albumie, nie był zainteresowany dołączeniem
do zespołu. On sam w tym czasie grał w
innym zespole.
Szczerze mówiąc, każdy z wokalistów z
waszych nagrań demonstracyjnych pasuje
mi, choć każdy ma swój charakter to, ich
śpiewanie jest zbliżone do siebie...
Mam takie same odczucia jak ty, Michale.
Muszę przyznać, że mam wrażenie, że masz
dobre ucho, co do kawałków i wokalistów.
Natomiast muzycznie ciągle nawiązywaliście
do hard rocka takiego, którego graliście w
Budgie, ale już coraz więcej przemycaliście
elementów z heavy rocka, a nawet heavy
metalu. Słowem wpasowaliście się w to, co
działo się wokół was, czyli w nurt NWO
BHM. To był przypadek czy już wtedy
impulsy ze sceny były silniejsze i trudno było
się ich ustrzec?
Nigdy nie próbowałem kopiować muzyki
innych zespołów czy ich stylów. Po prostu
robiłem i nadal robię to, co mi odpowiada. W
Tredegar odważyłem się pisać własne kompozycje.
Aby to zrobić, musiałem zająć się grą
na gitarze i to właśnie zrobiłem i robię do dziś.
Mam Stratocastera i Telecastera Fendera
plus około dziesięciu innych gitar, kilka gitar
basowych i moje klawisze. Mam wszystko,
czego potrzebuję, aby pisać własne utwory i
nagrywać je we własnym studio. Zawsze uwielbiałem
muzykę pop z tamtych czasów, od
kiedy byłem dzieckiem i tak zostało do dziś.
Kiedy byłem w Budgie, zawsze wiedziałem,
jak ważna jest muzyka pop. Albo muzyka i
utwory, które przetrwałyby próbę czasu.
Wiele zespołów za naszych czasów używało
kompozycje big-bandów jako podstawy do
osiągnięcia sukcesu. Budgie tak nie robiło.
Burke nie był zainteresowany tym pomysłem.
Najbliżej tego pomysłu było "Baby Please
Don't Go". Chyba pamiętam, jak rozmawiałem
z zespołem o moich pomysłach na ten temat,
ale nie byli zainteresowani. Być może gdybyśmy
poszli tą drogą, zespół mógłby stać się
znacznie większy. Ale jestem zadowolony z
ostatecznego rezultatu, ponieważ dzięki temu
staliśmy się bardziej legendarni.
Wasz pierwszy album - mam na myśli
Tredegar - to już klasyczny heavy rock,
porównałbym to z tym, co robił Burke Shelley
na albumach "Power Supply" i "Nightflight"
czy też Dokken na swoich pierwszych płytach.
Oczywiście we własnym stylu. Gdyby
nie to, że album ukazał się w roku 1986 zamiast
na początku lat 80. to, podejrzewam, że
mógłby trochę namieszać na scenie.
Kiedy założyłem Six Ton Budgie, graliśmy
utwory z pierwszych trzech albumów Budgie i
ich kompozycje z czasów Johna Thomasa.
John był świetny w tym co zrobił dla Budgie
oraz sprawdził się jako główny gitarzysta
zespołu. I mogę powiedzieć, że nie zawracałem
sobie głowę Budgie po odejściu Johna z zespołu.
W sten sposób załapaliście się jedynie na to,
że udanie zamknęliście okres, który nazwano
NWOBHM...
Nigdy mnie nie obchodziły definicje różnych
gatunków muzyki. Po prostu postrzegam ją
jako rzecz uniwersalną. Nie jestem więc ograniczony
w tym, co piszę. Teraz piszę o swoim
życiu, a mając siedemdziesiąt cztery lata mam
o czym pisać. Tredegar był dla mnie tym samym
i zestaw płyt Tredegar z "Anthology"
wydany przez High Rolla Records właśnie to
pokazuje. Zawsze lubiłem angażować innych
w moje projekty, wszystkie te kompozycje, miks
tych utworów wraz z całą pracą artystyczną
i wysiłkiem włożonym przez ludzi takich jak
Chris Pike dały nam coś, co było dla wszystkich.
Jednak samo nagrywanie waszego debiutanckiego
albumu nie obyło się bez problemów.
Pierwotnie wokale miał nagrać Paul
Parry, nawet jakąś ich część nagrał. Dlaczego
nie dokończył swojej roboty?
Paul był zabawnym, miłym facetem, ale jak
wspomniałem wcześniej w tym wywiadzie, nie
był wystarczająco zaangażowany. Dostał szansę
ułożenia po swojemu wokali, ale wolał odejść
i spędzić czas z jakąś dziewczyną.
Ostatecznie wokale nagrał Carl Sentence,
wokalista z Persian Risk, który - jak wspomniałeś
- nie był zainteresowany stałą współpracą.
Zdecydowaliście się na Russa Northa,
który później wspierał Cloven Hoof.
Nawet z Russem zarejestrowaliście utwór
"Which Way To Go"...
To jedyny kawałek, który Russ zaśpiewał dla
zespołu. Zdecydował się opuścić Tredegar dla
Cloven Hoof. Nie opłaciło się to Russowi.
Ale, po raz kolejny, jak sobie pościelisz, tak się
wyśpisz. Bycie zachlanym w trupa na scenie
nie pomaga ci iść do przodu, co nie?
Wasze teksty tyczyły się głównie bardzo
epickich tematów, czyli bitew, wojowników,
królów, średniowiecza itd. Skąd pomysł na
taką tematykę?
To był chyba pierwszy nasz basista, Alan
Fish, który wpadł na pomysł wykorzystania
postaci Ryszarda III. Napisałem "Battle of
Bosworth" z perspektywy żołnierza na polu
bitwy.
Wśród utworów znalazł się kawałek
"Wheels", który dotyczył kwestii motorów i
motocyklistów. To był temat, który chyba
był bardziej ekscytujący dla ówczesnych
heavymetalowców?
To był pomysł Tony'ego. Stary z niego headbanger...
Współpracowaliście wtedy z basistą Tomym
Princem i gitarzystą Andy Woodem. To był
krótki, ale chyba najbardziej stabilny i najszczęśliwszy
okres działalności Tredegar?
Nie, zdecydowanie nie. Andy zawsze widział
siebie jako muzyka Iron Maiden. Miał wielkie
TREDEGAR 35
pomysły, ale nie miał gotówki, aby popchnąć
je do przodu. Zawsze mówił mi, co mam robić,
więc powiedziałem mu, że lubię jego pomysły,
ale niech w końcu zacznie je wprowadzać w
życie, a my dorzucimy coś od siebie. Jak można
się domyślać, nie zrobił tego.
Próbowaliście zainteresować tymi nagraniami
duże wytworni, ale nic z tego nie wyszło.
Dlaczego?
Też się nad tym zastanawiam. "Tredegar" był
dobrym albumem. Tony Bourge powiedział
kiedyś, że wolał słuchać tego albumu niż albumów
Budgie.
Foto: Tredegar
36 TREDEGAR
W tamtym okresie dość sporo koncertowaliście,
czasami w telewizji można było znaleźć
wasz teledysk "Duma". Wasz album bardzo
dobrze się prezentował. Mieliście wszystko,
aby zaistnieć w szerszym wymiarze. Niestety
czas wam w ogóle nie sprzyjał. Wtedy fani
coraz mniej interesowali się heavy rockiem i
klasycznym heavy metalem...
Masz rację Michał, ale ja naprawdę wierzyłem
w to, że Tony i ja możemy wiele osiągnąć. Koniec
końców, myliłem się. Sprawy przybrały
bardzo zły obrót dla mnie i mojej żony. Zaciągnąłem
sporą pożyczkę w wysokości dwudziestu
sześciu tysięcy funtów pod zastaw naszego
domu na farmie. W ten sposób mogliśmy
nagrać album oraz wideo. Z czasem
wszyscy odeszli, a ja i Carol zostaliśmy z wielkim
problemem. Musieliśmy spłacić to wszystko
sami. Był moment, w którym rozważałem
samobójstwo, ale jak już wspomniałem wcześniej,
jestem osobą uduchowioną i coś mi mówiło,
że będzie dobrze. Carol i ja ciężko pracowaliśmy,
by spłacić tę pożyczkę bez pomocy
żadnego z członków zespołu. Gdyby nie
Metallica, byłoby to o wiele trudniejsze. Ale
Carol i ja w końcu spłaciliśmy wszystko bankowi.
W sieci widziałem trochę materiału, który
powstał o was w telewizji przy okazji waszej
działalności. To, co mnie uderzyło to, że
bardzo dobrze czuliście się ze sobą, tworzyliście
wtedy team, mieliście dystans do siebie
i byliście skorzy do żartów...
Zgadzam się. Byłem dość znany z żartowania
w trakcie wywiadów radiowych czy telewizyjnych.
Przyjęliście wtedy taki glamowy image. Powiem
wam, że nie do końca mi pasował on do
tego co robiliście...
I znowu masz rację. Zawsze się dołowałem,
gdy dopadały mnie przeciwności losu i to był
jedyny sposób, aby przejść przez codzienne
funkcjonowanie Tredegar. To zabawne, że
kiedy próbowałem pchnąć zespół do przodu,
zawsze ktoś znalazł się w zespole, by to zatrzymać.
Najbardziej się to uwydatniło, kiedy powiedziałem
jednemu z muzyków, że musimy
zainwestować w nasz własny autokar na trasę.
To był istny koszmar. Mieliśmy wtedy dwóch
menadżerów. Oni i jeden z członków zespołu
nie widzieli sensu posiadania własnego autokaru.
Ale ja pomyślałem, że w cholerę z wami
wszystkimi, zrobię to. Kupiłem autokar, umieściłem
w nim łóżka i trochę rzeczy do gotowania.
Menadżerowie zorganizowali trasę koncertową
i powiedzieli mi, że autokar to był
świetny pomysł. Pomyślałem wtedy, dlaczego
nie zgodziliście się od
razu? Nie musieliśmy
płacić za hotel, cały
sprzęt był w autokarze
i tam też gotowaliśmy.
W rzeczywistości byliśmy
w lepszej sytuacji
niż w Budgie. Ha, gdy
teraz piszę, jest 43 minuty
po północy, 23
stycznia 2023. Ned
Edwards, o którym już
wspominałem, wpadł
do mnie. Ned nagrał ze
mną w moim studio
kilka bluesowych utworów,
które kiedyś napisałem.
Zanim wyszedł
z mojego domu, powiedział,
żebym napisał
więcej bluesa. Zgodziłem
się. To duża pochwała,
Michale, jako
że Ned był głównym
gościem u Van Morrisona
gitarzystą i muzykiem.
Więc myślę, że
napiszę trochę więcej
bluesa. Zobaczymy, dokąd
mnie to zaprowadzi?
Na czym to stanęło?
Rok po wydaniu albumu
postanowiliście go
poddać nowej obróbce
studyjnej. Dlaczego
pomyśleliście o re-miksie?
Co was do tego
skłoniło?
Pierwszy miks nie był najlepszy, czyż nie?
Postanowiliśmy więc uporać się z tym problemem.
Nową wersję "Tredegar" wydaliście w roku
1990. Niewiele wiem na ten temat, możecie
powiedzieć coś ciekawego o tym wydaniu?
Nie bardzo. To był tylko remix z dużo lepszym
brzmieniem. Kiedy wydaliśmy pierwszy
tysiąc albumów Tredegar, użyliśmy złota
płatkowego, ale na drugim wydaniu był to już
tylko złoty tusz. Pierwszy nakład kosztował
sporo pieniędzy. Była to w tamtym roku druga
najdroższa okładka albumu wydrukowana
przez tę firmę, z której korzystaliśmy. Pierwszą
był "Tusk" Fleetwood Mac.
Jak wiadomo debiutancki album Tredegar nie
przyniósł spodziewanego sukcesu, to spowodowało,
że powoli zaczął się sypać skład. Aż
w końcu z grania zrezygnował Tony Bourge.
Długo zwlekał z tą decyzją?
Tony powiedział mi coś pewnego dnia i od
razu wiedziałem, że zamierza opuścić zespół.
Szczerze mówiąc, kiedy w końcu powiedział
mi, że odchodzi, to było tak, jakby ogromny
ciężar został zdjęty z moich ramion.
Utrzymywałeś z Tonym kontakt? Chyba
ciężko było przyjąć do wiadomości, że wieloletni
przyjaciel zrezygnował z grania?
Nie. Za dużo się między nami zdarzyło. Było,
minęło.
Tony bardzo długo trzymał się z dala od
muzykowania, ale natura w końcu zwyciężyła
i co prawda w formie cyfrowej, po 2010 roku
nagrał dwa solowe albumy. Słyszałeś nowa
muzykę Tony'ego?
Nie. Nie interesuje mnie jego muzyka.
No dobra, wróćmy do Tredegar. Ty nie poddałeś
się i postanowiłeś kontynuować działalność
zespołu. Szukałeś odpowiednich muzyków,
aż w końcu w 1991 roku wraz z
gitarzystą Kessem Loy'em oraz basistą Jasonem
Marshem zarejestrowałeś album "Re-
Birth". Muzyka na nim to ciągle dynamiczny
heavy rock, ale więcej w niej słyszymy hard
rocka, bluesa, są też wycieczki w akustyczne
formy, tak jakbyś chciał połączyć w niej
wszystkie swoje dotychczasowe muzyczne
doświadczenia...
To prawda, że tam na nowo wkradła się stara
muzyka. Ten skład miał swoje problemy, w
tym problemy z dziewczynami. Nie jest to
wina dziewczyn, tylko pieprzonych facetów,
którzy nie mieli jaj, by powiedzieć swoim dziewczynom
prawdę. Mówili, że kochają grać i
kochają swoje dziewczyny, jednak kiedy
wszystko się sypało, to mówili, że to wina tych
dziewczyn, że nie mogli zaistnieć w muzyce.
Rozumiesz to, Michał? Miałem w swoim czasie
do czynienia z kilkoma pojebanymi ludźmi
w kapeli. Ale to część grania w zespole, jak
sądzę. Kiedy byliśmy w studio w Cardiff, basista
Jason Marsh powiedział, że on i gitarzysta
Kess nie chcą nagrywać utworu "Talk".
Powiedziałem mu, że nie mamy wystarczająco
dużo muzyki, więc "Talk" zostaje. Kiedy Jason
odpalił ten kawałek fanom rocka, których
znał, powiedzieli mu, że "Talk" jest genialne.
Uwagę zwraca też gitarzysta Kess Loy. W
jego grze słychać zacięcie typowe dla gitarowych
wymiataczy typu Joe Satriani, Randy
Rhoads, Eddie VanHalen, Jake E. Lee
itd...
Kess był świetnym gitarzystą, ale korzystaliśmy
też z usług Samuela Leesa. Facet grający
na gitarze w stylu slide to mój przyjaciel Paul
McLusky ze Szkocji. Ja natomiast gram na gitarze
akustycznej w "No Surprises" i "Love No
Other".
Jako gość specjalny na płycie udziela się Trixie
Thorne, kobieta ma głos jak dzwon, ale
jakoś nie pasuje mnie do muzyki Tredegar,
zdecydowanie wolę twoje śpiewanie...
Dziękuję za miłe słowa, Michale. I masz rację.
Wziąłem ją na wszelki wypadek, gdybym nie
wyrobił wokalnie. Koniec końców okazała się
stratą czasu. Ale ponieważ był to mój pierwszy
raz, kiedy robiłem wokale, potrzebowałem jej
na wszelki wypadek.
W niektóre utwory wplecione są komentarze
(głos Dai Shella). Czy to sugestia, że "Re-
Birth" ma coś wspólnego z concept-albumem?
Nie, to tylko takie moje żarciki, tak samo, jak
z początkiem pierwszego utworu, gdzie słychać
strojenie orkiestry. Pamiętam rozmowę
przy filiżance herbaty z Burkiem w moim domu.
Powiedział, że niektórzy ludzie odbierają
muzykom radość z grania i nagrywania. Tak
więc Burke i ja mieliśmy takie samo zdanie na
temat muzyki. To jest zabawa, więc grając,
baw się przy tym.
"Re-Birth" wraz z "Re-Mix" ukazał się dopiero
w 1994 roku nakładem niewielkiej wytwórni
Axel Records. Jednak najważniejsze
było to, że właściciel tej firmy Axel Thomas,
okazał się jednym z największych twoich
przyjaciół i ogromnym wsparciem w twoich
dalszych poczynaniach muzycznych...
Axel był świetnym facetem i byliśmy wspaniałymi
przyjaciółmi. Bardzo za nim tęsknię. Poznałem
Axla na koncercie, na którym graliśmy
w Swindon w Anglii. Zapytał mnie, czy mam
kopię płyty "Tredegar". Nie miałem, a on powiedział,
że byłoby w porządku, gdyby ponownie
wydano tę płytę. Ten moment nas połączył.
Kilka miesięcy później spotkałem Axla
ponownie w Boltonie, gdzie mieliśmy grać.
Koncert został odwołany kilka tygodni wcześniej,
a właściciel klubu nie poinformował nas
o tym. Nie mieliśmy więc koncertu i nie mieliśmy
pieniędzy na paliwo, aby dotrzeć na następny
koncert. Zapytałem Axla, czy mógłby
mi pożyczyć sto funtów. On bardzo uprzejmie
się zgodził. Oddałem mu pieniądze, jak tylko
wróciłem do domu. Często przyjeżdżał i zatrzymywał
się u mnie i Carol w naszym domu
na farmie, podobnie jak Simon Wilson. Spędziliśmy
kilka wspaniałych nocy na piciu w
lokalnym pubie Top House w Trevil.
Jeszcze przez pewien czas twoje muzykowanie
toczyło się pod szyldem Tredegar, jednak
w dość naturalny sposób przeszło ono w
nazwę Six Ton Budgie. Ta nazwa ponoć była
używana w początkowej wazie działalności
Budgie. Możesz rozwiać wątpliwości?
Tak było, ale na krótko. Dziennikarz gazety z
Cardiff napisał artykuł o Budgie i wypowiedział
się w nim, że Budgie brzmi bardziej jak
"Six Ton Budgie". Po tym, jak Tony Bourge
opuścił Tredegar, moja przyjaciółka, Kate
Davidson, zapytała, dlaczego nie zaczniemy
od nowa z nazwą Six Ton Budgie. Tak więc
zrobiliśmy. To sprawiło, że zespół przez jakiś
czas cieszył się większym zainteresowaniem.
Inną fundamentalną sprawą był fakt, że w
Six Ton Budgie jako gitarzysta wspierał cię
syn Justin Hayward, co pewnie, jak nigdy
dotąd dało ci pewność o stabilności zespołu.
Jednak czy nie było problemów związanych z
relacjami na linii ojciec - syn?
Nasze relacje nigdy nie były problemem ani
dla Justina, ani dla mnie. Justin był tak
dobry, jak to tylko możliwe. Na jego pierwszej
trasie z zespołem wszyscy chcieli z nim rozmawiać.
Dla mnie to było po prostu wspaniałe.
Oczywiście miałem swoich adoratorów, nieźle
wstawionych gości, którzy czadzili mi, jak to
dobry jestem na perkusji. Po prostu byli na
niezłej bani. (śmiech) Proszę wybaczyć mój
żarcik. Tak naprawdę, wszystko, czego chciałem
to trochę spokoju na koniec koncertu, by
zrobić to, co do mnie należy, z dala od światła
reflektorów. Justin mi to zapewniał. Justin
był świetnym wokalistą, autorem piosenek, gitarzystą
i wspaniałym frontmanem. Był wielkim
atutem dla zespołu i naprawdę chciałbym,
żeby to trwało. Ale koniec końców to był zaszczyt
grać na scenie u boku własnego syna.
W sumie Six Ton Budgie to była muzyczna
kontynuacja Tredegar w połączeniu z tym co
działo się na początku w Budgie. Niedowiarki
mogą posłuchać sobie utworu "Southern",
które jest z repertuaru właśnie Six Ton Budgie...
To jest kawałek, który stworzył Justin. Zagrał
mi go kiedyś i zwalił mnie z nóg. Pewnego
dnia zapytałem go, czy byłoby w porządku,
gdybym do "Southern..." napisał tekst, a on
ochoczo się na to zgodził. I tak powstało
"Southern Girl". Teraz czuję, że popełniłem
błąd, powinienem był zostawić to Justinowi.
Justin napisał i nagrał kilka świetnych utworów,
które można znaleźć na płytach Six Ton
Budgie. Na "Anthology" możecie posłuchać
też jeszcze jednego kawałka jego autorstwa,
"Bye Bye". To taka piękna piosenka. Posłuchajcie
tych utworów Justina, on ma niesamowity
talent.
Zresztą wszystkie nagrania, o których do tej
pory rozmawialiśmy można posłuchać z pięknie
wydanego boxu Tredegar "Antholgy".
Co czułeś, jak pierwszy raz trzymałeś to
wydawnictwo w swoim ręku? Oba boxy w
wersji CD i LP przedstawiają się naprawdę
świetnie...
Byłem tak szczęśliwy i dumny widząc całą muzykę
Tredegar zgromadzoną w boxie "Anthology".
Całe życie i czas zgromadzony w jednym
miejscu... Tyle lat łez, bólu i ciężkiej pracy,
która zostawiła mnie i Carol bez grosza
oraz z wrażeniem całkowitego wyczerpania.
Ale teraz czuję, że było warto. Jestem taki
szczęśliwy. Czuję się teraz jak błogosławiony
przez Boga. I zawsze będę.
Chyba czas wspomnieć o Robercie Grzesiaku
z polskiego magazynu Metal Up!, który
przyczynił się, że tak piękne wydawnictwo w
końcu się ukazało...
Tak, Robert odwalił kawał świetnej roboty,
czyż nie? Robercie, dziękuję ci za to i za wysłanie
mi magazynów Metal Up!. Niech pokój
będzie na zawsze z tobą.
Z Six Ton Budgie wydałeś dwa albumy
"Unplucked!" i "Ornithology - Volume 1". Są
to raczej płyty trudne do zdobycia. Może
teraz czas przypomnieć fanom o tych płytach?
Zastanawiałem się nad ponownym wydaniem
tych nagrań. Jednakże inspiracja jest dość trudna
do znalezienia w dzisiejszych czasach. Ale
właśnie sprawiłeś, że znowu nad tym zacząłem
myśleć.
Tak w zasadzie nigdy nie przestałeś zajmować
się muzyką. Już po rozpadzie Six Ton
Budgie nagrywałeś jeszcze solowe płyt, wydałeś
swoją biografię, no i chyba ciągle sobie
coś tam grasz...
Nigdy nie przestanę pisać i nagrywać. To jest
to, co potrafię robić. To jest to, co kocham robić.
To pomaga mi czuć się ciągle młodym.
Ten wywiad z tobą, Michale, był dla mnie
przyjemnością i również sprawia, że czuję się
młody. Kiedy czytałem twoje pytania, zdałem
sobie sprawę, że dokładnie przestudiowałeś
utwory na płycie "Anthology". Otworzyłeś mi
oczy na rzeczy, o których myślałem już wiele
razy, takie jak różne głosy pasujące do różnych
utworów, ale wciąż brzmiące świetnie na swój
własny sposób. Na koniec chciałbym podziękować
za wszystkie wzloty i upadki bycia
członkiem Budgie i Tredegar oraz innych zespołów,
które stworzyłem, a także za wszystkie
znajomości z ludźmi, których poznałem
dzięki muzyce. Chcę podziękować każdemu z
nich za rolę, jaką odegrali w moim życiu, idąc
naprzód lub wstecz. Tak więc za to, co dobre,
złe i brzydkie, dziękuję wam wszystkim. Miałem
wspaniały czas i wspaniałe życie robiąc to,
co robiłem. Było wielu dobrych, życzliwych,
pomocnych ludzi, którzy pomogli mi popchnąć
Budgie i Tredegar do przodu. To
wszystko było częścią mojego wspaniałego życia
w rock and rollu. Chciałbym zadedykować
ten wywiad Axelowi Thomasowi, Simonowi
Wilsonowi, Dave'owi Bakerowi oraz Chrisowi
Pike'owi. Podziękowania również dla
Thorstena i High Roller Records za podjęcie
się wydania albumów Tredegar i wykonanie
tak wspaniałej pracy. Dziękuję wam wszystkim.
Fanom Budgie i Tredegar na całym
świecie również dziękuję. Przesyłam miłość do
wszystkich ludzi z Ukrainy i wszystkich ludzi
w Polsce, Niemczech i z reszty Europy za pomoc
i wsparcie okazane dzielnym mężczyznom,
kobietom, dzieciom i żołnierzom z
Ukrainy. Oni walczą o swoją wolność, o pokój
i o to samo, co świat. Pokój z wami wszystkimi
na zawsze.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
TREDEGAR 37
mencie chcę po prostu zostawić dwa oryginalne
albumy Atrophy jako nasze dziedzictwo.
Uwierz mi, mówię to, jako jeden z największych
fanów Atrophy. Kocham ten zespół i
nigdy z niego nie zrezygnowałem. Robert
Stein (gitara), który był w Atrophy przez
ostatnie sześć lat i Scott Heller (bas), który
był w Atrophy przez ostatnie trzy lata zgadzają
się ze mną i nadal są największymi fanami
Atrophy. Po prostu nie możemy uwierzyć,
że Brian lub ktokolwiek inny byłby tak przebiegły
i w taki sposób wbił nam nóż w plecy.
Moim zdaniem to szpeci imię Atrophy. Skonsultujcie
się z chłopakami, którzy faktycznie
napisali kawałki Atrophy. Jak myślisz, czy
wśród nich był Brian? Oczywiście, że nie.
...Atrophy 2022...
Perkusista Tim Kelly i wokalista Brian Zimmerman byli ostatnimi oryginalnymi
muzykami Atrophy. Po odejściu wokalisty Briana Tim wiedziony poczuciem
przyzwoitości, postanowił zmienić nazwę zespołu na Scars of Atrophy. Nie
przypuszczał, że parę miesięcy później Brian bez porozumienia z muzykami oryginalnego
składu, ani muzykami, którzy tworzyli Atrophy przed jego odejściem,
podpisze umowę na wydanie płyty pod oryginalną nazwą. Historia rocka i metalu
pełna jest takich historii, niemniej Tim Kelly ma zamiar kontynuować swoją działalność,
próbując ze swoimi przyjaciółmi, kontynuować dobre imię Atrophy, a
przy okazji nadać swojej muzyce nowego charakteru. O tym jednak lepiej opowiada
sam zainteresowany, więc zapraszam wszystkich do przeczytania tego, co powiedział
Tim Kelly.
A może swój zespół nazwałeś Scars Of
Atrophy ze względu na to, że to Ty nie masz
praw do nazwy Atrophy?
Nie, po prostu czułem, że zmiana nazwy to
najlepsze rozwiązanie w tej sytuacji. Kontynuowanie
działalności jako Atrophy, jako jedyny
oryginalny członek lub perkusista, wydawało
się niewłaściwe. Nienawidzę, kiedy zespoły
się reformują, a w składzie jest tylko jeden
oryginalny muzyk i grupa wciąż używa
oryginalnej nazwy. Dla mnie jest to nieuczciwe
wobec fanów zespołu.
Także Scars Of Atrophy to bezpośrednia
kontynuacją Atrophy, bowiem w jego ostatniej
fazie twoi aktualni współpracownicy
tworzyli właśnie Atrophy?
Tak, wszystkie kompozycje z debiutanckiej
EP-ki Scars Of Atrophy są utworami pisanymi
dla Atrophy. Nie potrafiliśmy nakłonić
Briana do współpracy przy muzyce czy napisania
tekstów. Wydawało się, że pracuje z innymi
ludźmi, a nie z nami i naszym materiałem.
Brian Zimmerman nie poddaje się i powoli
kompletuje nowy skład zespołu. Jak oceniasz
jego szanse? Czy pod jego wodzą Atrophy
będzie nadal działał, koncertował i nagrywał
nowe płyty?
Na ten moment nie sądzę, żeby któregokolwiek
z byłych członków Atrophy obchodziło,
co robi Brian. Wiemy, kim jest i uważamy, że
to, co robi, jest obrzydliwe. Po prostu swój nowy
zespół powinien nazwać Zimmerman lub
Zimmerman's Atrophy, jakkolwiek, co pozwoliłoby
ludziom zorientować się, że to nie
jest tak naprawdę Atrophy. Powtarzam, nigdy
nie chciałem opuszczać Atrophy. Tak samo
ani Scott (Heller - przyp. red.), ani Bobby
(Stein - przyp. red.). Byliśmy zgranym zespołem
pracującym nad nowym albumem. Brian
po prostu zrobił to na własną rękę, za naszymi
plecami. Nie mieliśmy pojęcia, co knuje.
Obrzydlistwo, moim zdaniem. Atrophy było
kochanym dzieckiem pięciu facetów, nie tylko
jego.
38
HMP: To nie jest żadna nowość, gdy muzycy
nie mogą dojść do porozumienia. Jakie są
przyczyny twojego konfliktu z Brianem Zimmermanem?
Tim Kelly: Szczerze mówiąc, relacje między
mną a Brianem nigdy nie były szczególnie
bliskie, ale dogadywaliśmy się. Konflikt zaczął
się od jego odejścia z zespołu. Przysłał nam
maila, w którym stwierdził, że nadszedł czas,
aby zakończyć działalność zespołu i że zaszliśmy
z nim tak daleko, jak tylko mogliśmy. Nie
żywił urazy i podziękował nam za naszą pracę.
Powiedział, że nadszedł ten czas. Wciąż mam
ten mail. Reszta zespołu nadal chciała grać, ale
czułem się dziwnie pozostając przy nazwie
Atrophy. Zdecydowałem się nazwać naszą
formację Scars Of Atrophy, aby ludzie wiedzieli,
że to inny projekt, ale nadal będziemy
grać utwory Atrophy na żywo. Trzy miesiące
po utworzeniu Scars Of Atrophy, Brian zdecydował
się podpisać kontrakt płytowy pod
SCARS OF ATROPHY
Foto: Scars Of Atrophy
nazwą Atrophy. W tym czasie był jedynym
członkiem swojej kapeli. Nie wspomniał o tym
żadnemu z muzyków, którzy tworzyli ostatni
skład zespołu, oryginalnych członków Atrophy,
ani wytwórni płytowej. To był najbardziej
perfidny cios poniżej pasa, jaki kiedykolwiek
widziałem i nie chcę mieć z nim nic
wspólnego. Jestem pewien, że ja lub inni
członkowie moglibyśmy spróbować pozwać go
za bezprawne użycie nazwy, ale w tym mo-
Wydaliście "Nations Divide" w czerwcu zeszłego
roku, więc minęło trochę czasu i z pewnością
dotarły do Was opinie fanów i recenzentów.
Jak przeważnie oceniają oni Waszą
płytę? Bywały jakieś negatywne opinie?
Nie, nie było. Wydaje się, że wszystkim podoba
się nasza EP-ka, co jest naprawdę wspaniałe.
Jedyne, co zauważyłem, to że ludzie mówią,
że brzmi ona inaczej niż Atrophy, a tego
właśnie chcieliśmy. Chcę zrobić cięższe Atrophy.
Atrophy 2022, jeśli chcesz tak to nazwać.
Wokal jest zdecydowanie cięższy, bardziej
agresywny. Myślę, że to pasuje do tego,
co dzieje się w dzisiejszej muzyce, ale moim
zdaniem nasza muzyka jest szybsza, cięższa,
ale ciągle w tym samym duchu co Atrophy.
Te cztery kawałki są niesamowicie ostre,
bardzo intensywne, zagrane są na najwyższych
obrotach, wokal Mike'a Niggla bardzo
dobrze podkreśla ich najbrutalniejsze momenty,
a całość rozjaśniają cięte, ale melodyjne
gitarowe sola. Czyli to jest thrash,
który będzie grali pod szyldem Scars Of
Atrophy?
Tak! Myślę, że aktualną fajną rzeczą w Scars
Of Atrophy jest to, że możemy teraz robić, co
chcemy. Kiedy zaczynaliśmy pisać nową muzykę,
mieliśmy na uwadze brzmienie Atrophy,
ale teraz nie musimy brzmieć jak
Atrophy. Możemy brzmieć, jak co tylko chcemy.
Moim zdaniem, to zawsze będzie brzmiało
trochę jak Atrophy, ponieważ to są moje
korzenie i to jest muzyka, którą kocham. Szybka
podwójna stopa, ogólnie wysokie tempo i
świetne riffy, dodatkowo cięższy wokal i trochę
mroczniejszy klimat. David (Dave Ruiz -
przyp. red.) i Bobby są świetni w solówkach,
więc na albumie będziemy mieli sporo świetnej
pracy gitarowej.
Najciekawszym utworem dla mnie jest urozmaicony
"DSM-6", a Ty, którą z tych czterech
kompozycji byś wyróżnił?
Tak jak w przypadku Atrophy, naprawdę podobają
mi się wszystkie utwory. Jest jeszcze
osiem kawałków, których nie ma na EP-ce,
które są jeszcze szybsze, cięższe i po prostu
zabójcze. Nie mogę się doczekać, aby podzielić
się nimi ze wszystkimi. Wkrótce wejdziemy do
studia, żeby je skończyć. Mieliśmy kilka ofert
kontraktów płytowych, ale nic nam nie pasowało,
więc może po prostu zrobimy to na
własną rękę. Tak naprawdę chodzi o muzykę i
granie. Dla mnie biznesowa część muzyki jest
po prostu upierdliwa.
Za mikrofonem wrzeszczy u Was wspomniany
Mike Niggl. Słuchając go, bardzo łatwo
zapomnieć o wyczynach Briana Zimmermana...
Dokładnie. Mike (Niggl - przyp. red.) jest bardzo
wyrafinowanym wokalistą i potrafi bardzo
wiele. Usłyszycie dużo więcej tego, co potrafi
na nadchodzącym albumie. Ma świetne nastawienie
i jest zabójczym frontmanem. Daje
nam energię, której naprawdę potrzebujemy.
Brian miał bardziej wyluzowany styl. Ja sam
lubię agresywność Mike'a.
Foto: Scars Of Atrophy
Pozostali muzycy również wykazują się sporym
zaangażowaniem i umiejętnościami.
Możesz teraz przedstawić ich naszym czytelnikom?
Proszę bardzo. Na gitarze rytmicznej i prowadzącej
mamy Roberta Steina. Dołączył do
Atrophy w roku 2016 i od tego czasu jest jednym
z moich najlepszych przyjaciół. Uwielbia
pracować nad nowymi kawałkami i dopieszczać
stare. Jest stąd, z Tucson, i był największym
fanem Atrophy w dawnych czasach. Jego
stary zespół, Cadaverous Quartet w późnych
latach 80. i wczesnych 90., zwykł otwierać
nasze koncerty. Scott Heller dołączył do
zespołu w roku 2019 i miał natychmiastowy
wpływ na to, co robimy. Jego starszy brat był
bardzo dobrym przyjacielem Chrisa Lykinsa,
oryginalnego gitarzysty Atrophy. Scott wiedział
o Atrophy i był częścią naszej historii od
dłuższego czasu. Jest niesamowitym tekściarzem
i motywatorem tak jak Chris. Mike
Niggl, nasz wokalista, dołączył do zespołu
jeszcze w roku 2020. Pochodzi z Phoenix w
Arizonie. Zaprosiliśmy go do wspólnego jamowania,
a on nas rozłożył na łopatki. Nie mogliśmy
uwierzyć w moc i agresję, jaką dał naszym
utworom. Jest niesamowity, nie potrafi
iść na pół "gwizdka", nawet na próbach wspina
się na głośniki i skacze dookoła. To dość niesamowity
widok. David Ruiz jest bardzo utalentowanym
autorem tekstów i głównym gitarzystą.
Grał w wielu różnych zespołach, takich
jak Prelude to Ruin, żeby wymienić tylko jeden.
Thrash nie był jego mocną stroną, ale lubi
wszystkie rodzaje ciężkiej muzyki. Myślę, że
zdecydowanie wczuł się w ten styl. On naprawdę
wnosi wiele do tego projektu, jest bardzo
utalentowanym muzykiem i bardzo kontaktową
osobą, z którą można łatwo się dogadać. W
zasadzie wszyscy członkowie zespołu są teraz
bardzo życzliwi wobec siebie, dlatego świetnie
razem się bawimy. Nie ma już więcej gadania
za plecami i nastawiania członków przeciwko
sobie. Dla mnie jest to negatywny sposób podejścia
do spraw i nieszczęśliwy sposób na życie.
Wasze teksty raczej dotykają tematów ważnych...
Mam rację?
Tak, podobnie jak Atrophy, teksty są dla nas
bardzo ważne. Naprawdę lubimy pisać o sprawach
społecznych, o tym co dzieje się w dzisiejszym
świecie. Zdecydowanie nie przepadamy
za tekstami typu krew i flaki, choć lubię
taką muzykę. Po prostu tekstowo nie jest dla
nas.
Okładka "Nations Divide" zawiera elementy,
nawiązują do tematów płyty, ale też symbole,
które jednoznacznie kojarzą się z Atrophy...
Tak, chcieliśmy włączyć do tego dzieła pewne
niuanse kojarzące się z Atrophy. Jak już mówiłem,
nikt z nas nie chciał tak naprawdę
opuścić Atrophy. Chcieliśmy po prostu pójść
o krok dalej.
Jak powstaje Wasza muzyka? Pracujecie nad
nią w starym stylu, czyli w sali prób? Czy
wymieniacie się plikami i pracujecie nad swoimi
partiami we własnych domach?
Nie, robimy to po staremu. Wchodzimy do
sali, ktoś wymyśla riff i pracujemy nad nim godzinami,
aby stworzyć utwór. To moja ulubiona
część grania muzyki. Jeśli trzeba, będę pracował
nad sekcją kompozycji godzinami i
cieszył się jej każdą minutą. Zawsze myślimy o
tym, jak sprawić, żeby było szybciej, ciężej lub
fajniej, z uderzeniami lub przesterami itp. Myślę,
że kiedy gitarzysta nagrywa riffy w domu i
składa całe kawałki, dodając perkusję itd., to
po prostu zabija cały utwór. Uważam, że perkusista
i gitarzysta naprawdę muszą się spotkać,
aby znaleźć odpowiednie tempo i uderzenia
perkusji, aby utwór był jak najlepszy. W
taki sposób zrobiłbym to z Chrisem i w taki
sposób zrobiłbym to z Jamesem (oryginalny
basista Atrophy i autor tekstów). Tak jak powiedziałem,
to jest największa frajda, współpraca
z gitarzystą. Gram do gitary. Dla mnie
gitara rytmiczna jest wszystkim.
Dla każdego zespołu bardzo ważne jest koncertowanie.
Jak wam idzie w tej kwestii?
Ostatnio graliśmy dużo koncertów, ale przez
pewien czas koncertowanie było trudne, bo
wszystko było zamknięte. W końcu wszystko
zaczęło się tutaj otwierać. Myślę, że kiedy wy-
SCARS OF ATROPHY
39
damy pełny album, będziemy mieli więcej
okazji do wyruszenia w trasę.
Pamiętasz początki Atrophy? Co spowodowało,
że chcieliście założyć zespół i grać
thrash?
Tak, pamiętam to doskonale. Grałem na perkusji
w magazynie, gdy rozległo się pukanie do
moich drzwi, a byli to Chris Lykins i James
Gulotta. Grali oni w zespole o nazwie Heresy.
Inny zespół z drugiej strony magazynu powiedział
im o mnie. Słyszeli moją próbę i powiedzieli,
że chcą, żebym przyszedł sprawdzić ich
zespół, ponieważ potrzebują perkusisty, który
grałby na podwójnej stopie i trochę szybciej
niż to, co mieli do tej pory. Następnego dnia
James przyszedł do mojego domu i przyprowadził
mnie na próbę. Pomyślałem, że jest
fajnym gościem, ale kiedy zobaczyłem Chrisa
Lykinsa grającego na gitarze rytmicznej, pomyślałem,
że jest zajebisty. Niestety nie mogłem
wtedy usłyszeć, jak śpiewa Brian. Właściwie
myślałem wtedy, że ich zespół jest do bani,
ale byłem o wiele lepszy od ich perkusisty i
szczerze mówiąc, nie miałem wtedy nic do roboty,
więc pomyślałem, że spróbuję zagrać z
nimi i zobaczę, co się stanie. Na pierwszej pełnej
próbie pracowaliśmy nad "Product of The
Past", który później znalazł się na "Socialized
Hate" i był to najlepszy utwór, który kiedykolwiek
współtworzyłem. Myślę, że od tego momentu
wszyscy wiedzieliśmy, że tworzymy coś
naprawdę dobrego.
Foto: Scars Of Atrophy
Czy towarzyszące Wam wtedy marzenia w
jakiś sposób zrealizowały się? Czy też prowadząc
teraz z Scars Of Atrophy ciągle próbujesz
zrealizować młodzieńcze marzenia?
Wszystkie moje marzenia się spełniły, ponieważ
byliśmy w stanie nagrać albumy, odbyć
trasę po świecie z Sacred Reich, trasę z Coroner
i wieloma innymi wspaniałymi zespołami.
Byliśmy w wielu czasopismach, co było po
prostu niesamowite. Mogliśmy nagrywać z legendą
w postaci Billa Metoyera. Bill naprawdę
nam wiele ułatwił i był wspaniałą osobą
do pracy nad naszym pierwszym albumem.
Czuliśmy się z nim bardzo komfortowo i to
było wspaniałe doświadczenie. Nagraliśmy z
nim oba albumy. Byłem dosłownie cztery lata
po ukończeniu szkoły średniej w trasie po
świecie. To niesamowite. A to, że ludzie wciąż
wspominają o Atrophy jest po prostu niebywałe.
Kiedy wychodzę do klubów tutaj w Arizonie
lub poza granicami kraju, ludzie cały
czas do mnie podchodzą. Nie mogę uwierzyć
we wpływ, jaki mieliśmy na innych.
Kiedy zorientowaliście się, że nowi fani
ponownie zaczęli wspominać o Atrophy i
bardzo chętnie sięgać po ich płyty?
Zawsze o tym wiedziałem, szczególnie tutaj w
Arizonie, gdzie mieszkałem, ale kiedy pojawił
się Facebook, ludzie zaczęli o tym mówić jeszcze
bardziej. Kiedy jeden z fanów zapytał
mnie, czy mógłby założyć stronę Atrophy na
Facebooku, zauważyłem rozmiar tego rozgłosu
i to, że staliśmy się szanowani za granie prawdziwego
thrashu. Nie zdawałem sobie sprawy,
jak bardzo byliśmy popularni. I nie mogłem
uwierzyć, jak młodzi byli niektórzy z nowych
fanów. Ci ludzie nawet nie urodzili się, gdy
nasz pierwszy album się ukazał. Po prostu było
to szalone.
Czy kwestia rozpadu Atrophy na początku
lat 90. była podobna do tego, co zdarzyło się
niedawno w latach 2000.?
Atrophy w latach 90. rozpadło się, ponieważ
Chris opuścił zespół, aby studiować medycynę,
co było jego planem przez cały czas. Był
kręgosłupem i motywatorem zespołu, więc
kiedy odszedł, staraliśmy się utrzymać to
wszystko razem, ale moim zdaniem nie mieliśmy
szans zrobić tego bez niego.
Podejrzewam, że materiał na pełny album
Scars Of Atrophy jest już gotowy? Czego w
najbliższym czasie możemy spodziewać się z
Waszej strony?
Tak, mamy co najmniej dwanaście napisanych
kompozycji, które są po prostu niesamowite.
Teraz nagrywamy, więc mam nadzieję, że
wkrótce coś wydamy. Jak już wspomniałem,
szukaliśmy jakiegoś kontraktu płytowego, ale
nie jestem pewien, czy istnieją już dobre kontrakty
płytowe. No, chyba że jesteś dużym zespołem.
Więc może po prostu wydamy to
własnym sumptem. Zdobędziemy dobrą dystrybucję
od jakiejś firmy i zobaczymy, co się
stanie. Ale dla mnie zawsze chodziło o granie
muzyki, jamowanie z moimi przyjaciółmi,
tworzenie super zabójczych utworów i jeśli
ludziom się to spodoba, to tym lepiej! Chcę,
żeby ludzie zrozumieli, że jedynym powodem,
dla którego założyliśmy Scars of Atrophy,
było to, że Atrophy było rzekomo skończone.
Zawsze widziałem siebie jako członka Atrophy
i to jest jedyny zespół, w którym kiedykolwiek
chciałem być. Nie myślałem o tym,
aby były dwie kapele w tym samym czasie,
Scars Of Atrophy i Atrophy. Mam więc nadzieję,
że nasi thrashmetalowi przyjaciele zrozumieją,
że po prostu kochamy grać muzykę i
chcemy wydać coś nowego dla nich i dla nas!
Oczywiście nadal będziemy grać utwory Atrophy
na żywo. Bardzo dziękuję za wywiad.
Świetne pytania! Do zobaczenia na trasie!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Foto: Scars Of Atrophy
40
SCARS OF ATROPHY
HMP: Cześć Marcin! Miło, że znalazłeś
chwilę na rozmowę z Heavy Metal Pages.
Jak się miewasz w niedzielny wieczór?
Marcin Konieczny: Hej Adam! Dzięki Wam
za zaproszenie. Bardzo w porządku. Emocje
już powoli opadają po wyczekanym wydaniu
debiutu, także myśli wracają trochę na ziemię
i wraca codzienność, ale nadal bardzo pozytywnie.
No właśnie miałem poruszyć kwestię chyba
najważniejszego wydarzenia dla zespołu
Pandemic w ostatnich tygodniach. Jakie to
uczucie mieć w końcu ten fizyczny egzemplarz
w dłoniach?
Fizycznie, jeszcze na dziś, po niego niestety
nie sięgnęliśmy. Musimy jeszcze chwilę poczekać,
bo cały nakład jest już, z tego co się dowiedzieliśmy,
po stronie Awakening Records,
na etapie ostatniego dopięcia i w niedługim
czasie część fizyków wyruszy do nas przesyłką.
Ciężko powiedzieć jakie to będzie uczucie jak
już położymy na CD-kach ręce, ale nawet w
takiej formie jak teraz, gdy debiut wylądował
w formie cyfrowej, ze swojej strony mogę powiedzieć
że odczuwam mega dużo pozytywnych
emocji! Trochę duma, radość z domknięcia
jakiegoś rozdziału, ale też ulgę. Myślę,
że długo dusiliśmy te emocje i takie wydarzenie
to jak katalizator tego wszystkiego.
Nowy Etap
Końcem marca 2023 roku pojawił się oficjalnie wyczekiwany album krakowskiej
grupy Pandemic. Tym samym dołączyli oni do grona polskich zespołów
zadomowionych w chińskiej wytwórni Awakening Records z materiałem nazwanym
"Crooked Mirror". Z tej okazji umówiłem się na wymianę zdań z gitarzystą
Marcinem Koniecznym, żeby wyciągnąć parę informacji na temat najświeższych
wydarzeń. Wiadomo - rozmowa oscylowała głównie o płycie, ale nie obyło się też
bez kilku ważnych kwestii… Zresztą, przekonajcie się sami. Przed Wami krótki,
ale myślę, że rzeczowy, zapis zaistniałej sytuacji.
cji, o których mówiłeś wyżej - zdałem sobie w
sumie przed chwilą sprawę, że premiera albumu
zbiegła się prawie, o kilka dni, z kolejną
rocznicą odejścia waszego przyjaciela i gitarzysty,
Sebastiana Wikara... Wiem, że jest
nadal w waszych sercach. To chyba też w
dużej mierze dla niego ten album...?
Myślę, że zdecydowanie. Działalność Pandemic
jako Pandemic, począwszy od składu,
przez charakter tej muzy, stoi trochę na podwalinach
pracy i serducha które Sebastian w
to włożył. Nawet na debiucie muzyka Sebastiana
znalazła swoje miejsce: jeden z
utworów, "Destined for the Gutter", złożyliśmy
w całość na podstawie intra i kilku riffów,
Będąc na waszym koncercie w Poznaniu przy
okazji imprezy Heavy Artillery II na scenie
w utworze "Deaf Nite", tym właśnie, który
ozdabiał grą Sebastian, pojawił się na wokalu
Piotrek Drobina, który również był częścią
Pandemic. Nie kusiło, żeby i na "Crooked
Mirror" coś zaśpiewał?
Hmmm, wiesz co, nie pojawił nam się ten pomysł
w głowie przy nagrywaniu tego albumu.
Piotrek był, i nadal jest zresztą, ważną częścią
historii Pandemic jako wokalista-basista jeszcze
sprzed EP "Deaf Nite". Myślę, że w ramach
tej EP-ki, memoriału dla Seby, na którym
udzielili się wszyscy członkowie którzy
mieli okazję z nim grać pod tym szyldem, to
było super elementem. Teraz Piotrek ma na
głowie swoje rzeczy, jak świetny zresztą
Species, a my osadziliśmy się z Gniewkiem w
roli wokalisty, nie wspominając o tym, że to są
z perspektywy wokalnej, melodycznej, jego kawałki.
Myślę, że tam gdzie mamy ten wspólny
historyczny mianownik z Piotrkiem zawsze
znajdziemy miejsce żeby pośpiewać/zagrać razem,
jak chociażby "Deaf Nite", pod warunkiem,
że też pozostanie chętny żeby do nas
doskoczyć. Natomiast "Crooked Mirror" to
nowy etap, nowy rozdział nas jako zespołu.
Myślę, że dlatego pomysł sam nie wpadł do
Pamiętasz jak to się zadziało, kto pierwszy
podjął temat, skąd wzięło się w historii Pandemic
Awakening Records?
Temat Awakening Records towarzyszył nam
w zasadzie od etapu zakończenia prac nad finalnym
mixem i masterem, czyli gdzieś w okolicach
lipca zeszłego roku. Wiedzieliśmy o
nich oczywiście wcześniej, widząc efekty ich
współpracy z innymi zespołami z kraju jak
Pandemic Outbreak, Species, Frightful. Towarzyszył
nam ten label, natomiast trzeba
przyznać że to nie był pierwszy wybór. W
sumie nie wiem czemu nie uderzyliśmy do Li
Menga od razu, natomiast początkowo uderzaliśmy
z gotowym materiałem do innych wytwórni
zza granicy - tutaj czasami odbiło się to
bez odpowiedzi, czasem bezpośrednim "nie",
finalnie zdecydowaliśmy się podesłać wszystko
do Awakening i dzień później dostaliśmy
pozytywną odpowiedź. W międzyczasie odezwała
się do nas inna wytwórnia, też zainteresowana
tematem, ale już stwierdziliśmy, że nie
będziemy kombinować. Myślę, że to był dobry
wybór.
Czas pokaże, czy był dobry, jednak już teraz
można stwierdzić, że wytwórnia ta robi dla
polskich zespołów dobrą robotę. Wspomniałeś
kilka załóg, które też wydały u nich swoje
krążki. Chciałem na moment wrócić do emo-
Foto: Pandemic
które Seba jeszcze po sobie zostawił. Dostaliśmy
zgodę jego rodziców, żeby to wykorzystać
i rozbudować ten utwór o swoje cegiełki i tak
o to jest. Można więc powiedzieć, że Sebastian
towarzyszy nam też i na tej płycie.
głowy. A kto wie, może w przyszłości znajdziemy
miejsce i na taką kolaboracje na nowych
utworach.
Jasne, tak też sobie pomyślałem, że ten album
otwiera nowy etap w historii grupy.
Skład się ustabilizował, materiał jest świeży
i premierowy. Chciałem zapytać teraz o sesję
do "Crooked Mirror". Jak wspominasz czas
w studio?
Studio to była długa przygoda, masa pracy,
stresów, ale też naprawdę dobrej zabawy i myślę,
że czas większego "zżycia" się między nami.
Temat studia to w ogóle grubsza sprawa,
bo poszliśmy w to nagrywanie z dość dużym
nastawieniem pokroju DIY - zgadaliśmy się z
moim kumplem, właścicielem Uphill Productions,
tak naprawdę niewielkiego i młodego
studia, na te sesje. To sprawiło, że atmosfera i
PANDEMIC 41
formuła były bardzo luźne, ale też z perspektywy
czasu myślę, że w niektórych momentach
można było mocniej tę śrubę dokręcić.
Nie były to bynajmniej rejestracje nieprofesjonalne,
w znaczeniu że podeszliśmy do tego na
30%, ani że realizator był cienki. Po prostu
przy następnej okazji będę jednak raczej chciał
pójść do kogoś kogo nie znamy personalnie i
kto też czasem przyciśnie nas mocniej.
Idąc dalej tym tropem, chciałem dopytać już
o stricte pracę Ciebie jako gitarzysty. Głównie
jak sobie układaliście nagrania razem z
Wiktorem?
Wiesz co, wydaje mi się że na dzień dzisiejszy
udało nam się wypracować naprawdę mocną
równowagę. Z mojej perspektywy, my mamy
zdecydowanie odmienne style i podejście do
grania na instrumencie, co natomiast można
myślę wykorzystać do naprawdę dobrego efektu
i uzyskania szerokiego spektrum motywów
i smaczków w ramach kawałka, albumu, i tak
dalej. My nigdy nie ustalaliśmy kto będzie gitarą
prowadzącą, a kto rytmiczną, bo w sumie
oboje pełniliśmy funkcje prowadzącej w Pandemic
w ciągu historii tego zespołu. Teraz to
wychodzi zawsze jakoś tak naturalnie, że staramy
sobie zostawić wzajemnie miejsce na
Foto: Pandemic
popisy w solówkach, w ramach jakiegoś utworu,
albo jeden z nas bierze jedno solo w ramach
całego utworu jeśli ma to przygotowane,
opracowane i brzmi to fajnie z perspektywy
pozostałych członków.
Zdziwiło mnie bardzo, ale też od razu zostałem
fanem waszego intro, czyli "Genesis
of The Crooked Mirror". Absolutnie fantastyczny
kawałek, natchniony i nasycony
wielką wrażliwością. Kto wpadł na pomysł
tak znakomitego wprowadzenia w resztę
albumu?
Tu ukłon w stronę Gniewka. To nasz chłopak
wielu talentów, bo poza basem, śpiewaniem,
jest pojedynczym autorem albo współautorem
sporej części riffów gitarowych na debiucie.
Chcieliśmy jakoś wprowadzić w cały album i
któregoś dnia Gniewko podesłał nam to intro
na dwie gitary - brzmiało super, więc nawet
ani ja, ani Wiktor nic nie dodawaliśmy ani
zmienialiśmy. W studio tak samo, nagrałem je
w duecie właśnie z Gniewkiem.
Racja - intro brzmi super, ale dalej też jest
dobrze. Słucham i słucham "Crooked Mirror"
przekonując się coraz bardziej. Wiesz, rozmawiałem
chwilę z Wiktorem prywatnie i w
Foto: Pandemic
sumie tak doszedłem do wniosku, że moje
lekkie uprzedzenie i doszukiwanie się "lekkości"
spowodowane było tym, że ja ostatnio
bardzo dużo obcuję z thrashem w jego brutalnej
odsłonie. Na waszej płycie jest z kolei
więcej techniki, też pojawia się klimat heavy
metalowy jak w otwierającym "Caged-
Estranged" czy wspomnianym przez Ciebie
wyżej "Destined For The Gutter". Wyszło to
tak samo z siebie czy to efekt świadomego
działania?
Pewnie, rozumiem. Wiesz co, z mojej perspektywy
to jest w pełni świadome. Pandemic to
jest w ogóle teraz bardzo zróżnicowany twór,
bo każdego z nas ciągnie na naprawdę różne
strony jeśli chodzi o samą estetykę thrashu.
Melodyka, nietypowe tempa, nieprzesterowane
partie, tak jak wspomniałeś - trochę nawiązania
do heavy, a z drugiej strony agresja i
pędzenie na złamanie karku, oraz szczypta
brudu. Przez te różnice między nami długo
staraliśmy się te elementy poskładać w ramach
jednego tworu, nie zadowalając się przy tym
papką bez wyrazu i charakteru. Wydaje mi się,
że "Crooked Mirror" jest tego efektem i to
jest coś co chcieliśmy osiągnąć, żeby każdy z
nas miał tam tą swoją przestrzeń, żeby to było
różne, ale zachowało nadal tę spójność. Na pewno
nie jesteśmy najbardziej brutalną, agresywną
załogą we współczesnym thrashu. Tak samo
ciężko mówić o nas w kategoriach wirtuozerii
czy topowych, technicznie złożonych kapel.
I dobrze, nie o to nam chodzi, a na pewno
nie mi. Czy to zostało wykonane dobrze i oddaje
moje słowa - mam nadzieję, że tak. Czas
pokaże.
Wiadomo, czas zawsze jest najlepszym recenzentem
i weryfikatorem. Zgodzić się jednak
możesz, że jesteście innymi muzykami
niż na początku swojej drogi…
To z pewnością. Z czasem przychodzą nowe
umiejętności, człowiek i jego podejście się
zmienia. Sam na to patrzę z perspektywy tej
płyty co do swojej twórczości: najstarszy numer
na tej płycie to "Necessary Insanity", myślę
że spokojnie z jakiegoś 2015/2016 roku,
jeszcze napisany przeze mnie przy Sebie i pod
wokal Piotrka. Najmłodszy to chyba "Ignorance
is Bliss", też mojego pióra na bazie riffu
Gniewka - dla mnie przestrzał niesamowity.
Fajnie w sumie na to spojrzeć z perspektywy
czasu i trochę gdzieś obejrzeć swoją drogę.
Hmm… w sumie możliwe, że "Gambler's Fortune"
jest starszy, ale to pióra Gniewka, także
nie mogę tego 100% zweryfikować. Biorąc natomiast
pod uwagę moją perspektywę to wciąż
długa droga między "Necessary…" a "Ignorance…".
Chwilę odpocznijmy od "Crooked Mirror".
Wspomniałeś w sumie, przed chwilą, drogę
siebie jako muzyka, ale teraz chciałbym podpytać
o inspiracje. Pamiętasz swoje pierwsze
płyty czy wykonawców, którzy dali impuls
żeby sięgnąć po instrument?
Jak patrzę z perspektywy czasu to za chwycenie
za instrument odpowiada zdecydowanie
Black Sabbath, Dio, Ozzy Osbourne i jego
kariera solowa. Myślę, że też Iron Maiden.
Sądzę, że impuls twórczy natomiast przyszedł
dopiero po zapoznaniu się z Megadeth. To
jest zespół który zawsze notuje w moich top
czterech największych inspiracjach do grania i
pisania w ogóle. Poza tym na pewno Death,
solowa twórczość Marty'ego Friedmana czy
Coroner. Gdzieś po drodze ważnym odnoś-
42 PANDEMIC
nikiem były dla mnie też kapele z trochę innej
sceny, jak Van Halen i Extreme. Nadal bardzo
lubię ich słuchać, ale nie wiem czy kiedykolwiek
będę się czuł na tyle swobodnie z techniką
i tym stylem, żeby luźno inkorporować
w stylistykę Pandemic.
Ten Megadeth faktycznie słychać w Pandemic.
Przebrzmiewa również Toxik czy Forbidden...
Tak, to zdecydowanie ta scena. Toxik, Forbidden,
ogólnie amerykańska scena to też te
składy, które bardzo lubił Szarpał, choć wiadomo,
nie tylko. Myślę, że znaleźliśmy właśnie
na tej bazie wspólny język i pobrzmiewa to
do dzisiaj.
Naturalnie. To dobrze, kiedy ludzie grający
razem się dogadują i umieją dopasować.
Przecież Wiktor brutalniej młóci w Gallower,
a w Pandemic pokazuje swoje drugie
oblicze. Chciałem jeszcze zapytać o tytuł i
okładkę. Była jakaś burzliwa debata czy
raczej jednogłośnie padło na efekt już znany?
Okładka miała rzeczywiście kilka wersji.
Początkowo koncept był inny natomiast
pewne elementy zostały te same. Ja chciałem
pójść w stronę troszkę inną - dama z opaską na
oczach przed dość ozdobnym lustrem z
wykrzywionym obliczem, zza którego wyłania
się ręka. Po bokach nawet były kurtyny. Chłopaki
ostudzili ten mój temperament i zapał,
proponując odmienny kierunek. Jednak finalnie
wszyscy klepnęli to co mamy widoczne
teraz, także udało się gdzieś wypracować kompromis
z satysfakcjonującym efektem.
A teksty? To domena Gniewka czy któreś
powstały wspólnie?
Wiesz co, teksty w zasadzie pisze każdy. Na
płycie mamy teksty Gniewka, mamy teksty
moje, mamy teksty Wiktora, mamy teksty
które pisaliśmy wspólnie na bazie jakiegoś
konceptu. Nie ograniczamy się - dopóki
Gniewkowi jest okej z zaśpiewaniem tego, co
nam siedzi w bani, to wszystko się spina.
Rozumiem, że inspirują Was wszelakie tematy?
Z tekstami mamy tak, że jeśli wpadnie nam na
tapetę coś interesującego - wydarzenie, motyw,
jakaś idea, doświadczenie - to po prostu o
tym piszemy. Wiadomo, staramy się trzymać
pewnej formuły i tematyki, która jest nam w
jakiś sposób bliska i spójna z muzą. Ale rzeczywiście,
jest to szerokie pole inspiracji.
No i nie boicie się sięgać po cięższy kaliber -
"Fog Of Birkenau" jest tego dowodem. Nie
jest łatwo pisać o takich tematach...
Prawda. Swoją drogą pamiętam sytuację po
pierwszym koncercie Pandemic po śmierci
Szarpała, kiedy zaczynaliśmy tworzyć nowe
kompozycje, wyszliśmy właśnie na scenę z
"Fogiem". Dostaliśmy feedback od jednego z
uczestników koncertu, że trochę za mocno, za
grubo z tym utworem. Ale dlaczego o tym nie
śpiewać i nie mówić w rzeczywisty sposób?
Pod tym względem nie czujemy ograniczeń.
Ja uważam, że o tym trzeba śpiewać i mówić
jak było. Trzeba umieć się zatrzymać i znaleźć
refleksję... Dla mnie, na przykład, trochę
osobisty jest "Gambler's Fortune". Często
spotykasz się w rozmowach z fanami po koncertach,
że pewne teksty są komuś bliskie i
chce podzielić się tym z wami?
Foto: Pandemic
Rozumiem. Nie, szczerze mówiąc to nie.
Natomiast myślę, że może tak być. Myślę, że
dla nas też i muzyka, i teksty są czasem przelaniem
pewnych wewnętrznych przeżyć, przemyśleń,
emocji na papier. Dla mnie tekst "The
Juggernaut", w sposób może niebezpośredni,
też w pewnym sensie znajduje takie wewnętrzne
odzwierciedlenie. Jeśli te utwory mogą
rezonować, a szczególnie skłaniać właśnie do
takiego, jak to określiłeś, zatrzymania i refleksji
- to dobrze.
Foto: Pandemic
Jak najbardziej. Myślę, że może to być
dobrym zakończeniem naszej krótkiej, aczkolwiek
treściwej, myślę, rozmowy. Zanim
jednak to nastąpi chciałem, żebyś przybliżył
terminy jakichś szczególnych koncertów
Pandemic w tym roku...
Bardzo mi miło i cieszę się, że mogłem w niej
uczestniczyć! Na ten moment nie ma tego
wiele - zapraszam 15 lipca na Live and Burn
Festival w Leśniczówce, w Chorzowie. Niby
połowa roku już za niedługo, ale jeśli chodzi o
występy jeszcze dużo pracy przed nami. Coś w
tym temacie trwa i się rozkręca, ale na ten moment
jeszcze nie mamy szczegółów. Jedno jest
pewne, że występów będzie na pewno więcej
jeszcze w tym roku, a wszystkie informacje
będziemy wrzucać na bieżąco na naszych mediach
społecznościowych.
No to więc zdecydowanie warto tam zajrzeć
i zostać na dłużej! Cóż, mi również było miło
pogawędzić! Życzę dużo zdrowia i powodzenia
na koncertach!
Jeszcze raz serdeczne dzięki za zaproszenie i
do zobaczenia pod sceną - najszybciej jak tylko
się da!
Adam Widełka
PANDEMIC 43
HMP: Jesteście dla mnie zespołem znikąd.
Jak to się stało, że do tej pory nic o Was nie
słyszałem? Czy ten problem mogą mieć też
inni fani heavy metalu w Polsce?
Jakub Wróbel: Nie jest to dla nas zaskoczenie
- poza "Path To The Unknown" mamy
na swoim koncie dwie demówki, których w
ogóle nie promowaliśmy, a dodatkowo nie
graliśmy też ogromnej liczby koncertów po
całej Polsce, więc naturalne, że dla większości
osób jesteśmy nieznanym tworem. Miejmy
nadzieje, że jednak w najbliższym czasie się to
zmieni.
Wspomniany debiutancki album "Path To
The Unknown" też dotarł do nas z opóźnieniem…
Jakub Wróbel: Krążek ujrzał światło dzienne
w grudniu 2022r., ale proces nagrywania zaczęliśmy
na początku 2019r. - ten album to
jedno wielkie opóźnienie. (śmiech) A tak na
poważnie to początkowo album wypuściliśmy
w formie cyfrowej i planowaliśmy wydanie fizyczne
własnymi siłami. Jednak niedługo po
premierze odezwał się do nas Piotrek z Defense,
materiał bardzo mu siadł i zaproponował
współpracę - zgodziliśmy się. Jednak
zanim faktycznie udało nam się spotkać,
obgadać wszystko minęło chwilę czasu. Dodatkowo
gdy cały proces już ruszył, to z racji
różnych problemów logistycznych mieliśmy
Wygnaniec
Excul powstał w Zamościu w roku 2011, ale myślę, że wtedy o zespole
wiedział jedynie Vlad Nowajczyk. No, chyba że ktoś był z rodziny chłopaków,
albo przez przypadek trafił na ówczesne nieliczne koncerty kapeli. Niemniej ten
stan rzeczy powinien się zmienić. Ich debiutancki album "Path To The Unknown"
robi wrażenie i fani thrash metalu powinni go poznać. Z nadzieją, że tak się stanie
Zapraszam Was do rozmowy, którą przeprowadziłem z filarami zespołu, Jakubem
Wróblem i Bogdanem Sroką.
kolejną obsuwę i suma sumarum między premierą
w sieci a fizycznym wydaniem zrobiło
się pół roku różnicy.
Gracie pełen energii i mocy oldschoolowy
thrash, ale tak dobrze, że człowiek dziwi się,
że Exul to polska kapela...
Jakub Wróbel: Miło! No niestety thrash w
ostatnich latach w naszym kraju nie cieszy się
zbyt dużą popularnością - mało jest większych
gigów, na festiwalach można trafić tylko na
pojedyncze thrashowe kapele, na pewno to
nie służy popularyzacji tego gatunku. Wydaje
mi się, że gatunek trochę zabrnął w ślepą
uliczkę - zdecydowana większość dąży do próby
odtworzenia legend lat 80., jednocześnie
nie próbując wzbogacać muzyki o coś nowego,
dodania czegoś od siebie co sprawiłoby, że nie
jest się kolejną kapelą na siłę próbującą cofnąć
Foto: Exul
się w czasie. Coś, co nie ewoluuje niestety powoli
ginie. Brak tej świeżości na pewno nie
jest zachęcająca dla nowych słuchaczy, a im
ich mniej, tym mniejsza liczba kapel - naturalna
kolej rzeczy. Tu dla kontrastu można spojrzeć
na scenę około black metalową, która w
ostatnich latach przeżywa rozkwit - powodem
jest rozwój gatunku i masa kapel, które mają
naprawdę ciekawą muzykę do zaoferowania.
Jeśli porówna się dzisiejsze blackowe granie,
do protoplastów z lat 80. czy Skandynawów z
początku 90. to jest to totalnie inne muza.
Porównując natomiast pierwsze wydania
thrashowe i dzisiejsze dokonania - różnica jest
bardzo mała. Mimo że nasz debiut jest opisywany
jako "oldschool thrash" nie chcielibyśmy
tatuować sobie tego na czole - pisząc nowy
materiał staramy się odrobinę wychodzić poza
te ramy, miejmy nadzieje, że nie czeka nas w
przyszłości lincz z tego powodu. (śmiech)
Bogdan Sroka: Wydaje mi się, że thrash w
takim wydaniu jest w Polsce swego rodzaju niszą,
którą fajnie byłoby zagospodarować. Z
drugiej tak jak powiedział Kuba, nie chcemy
się zaszufladkować i odgrzewać w kółko tego
samego kotleta. Już teraz widzimy to po naszych
wstępnych pomysłach na nowy materiał,
że nasza muza ewoluuje. Thrash oczywiście
pozostanie w naszych korzeniach, ale nie
mamy zamiaru stać cały czas w tym samym
miejscu, i planujemy rozbudowywać nasz styl.
W recenzji napisałem, że Wasz thrash inspirowany
jest pierwszymi dokonaniami Testament
i Exodus. W jakim stopniu zgadzacie
się z moim spostrzeżeniem? Jakie płyty i
zespoły naprawdę zainspirowały Was do
tworzenia muzyki?
Jakub Wróbel: Nie umiem wskazać dokładnej
inspiracji - na pewno nie piszemy muzy na
zasadzie "chcemy grać jak XYZ" i tego się trzymamy
- riffy powstają spontanicznie, a kto co
w tym słyszy to już subiektywna kwestia. Na
pewno gdzieś tam za młodu skorupka nasiąknęła
klasyką, czyli wspomniany Testament,
Exodus, Metallica, Overkill, Slayer, Heathen.
Jeśli chodzi o konkretne płyty to, jest
kilka, do których mam ogromny sentyment i
na pewno pchnęły mnie w kierunku pisania
muzyki - "Human Factor" Metal Church
(aczkolwiek uwielbiam wszystkie płyty Metal
Church z niestety nieżyjącym już Mikiem
Howe), "By Inheritance" Artillery, "Master
Of Puppets" wiadomo kogo i mniej thrashowo
- "Blizzard of Ozz" Ozziego i "Static
Age" Misfits. W ostatnich latach totalnie zajarałem
się dwoma pierwszymi albumami
Dissection - "The Somberlain" i "Storm of
The Light's Bane". A przechodząc całkiem do
współczesności - patrząc na podsumowanie
roku na Spotify to, albumy z 2022r., których
słuchałem najwięcej to "Lifeblood" In Twilight's
Embrace, "Loner" Hangman's Chair i
"Zeal & Ardor" od Zeal & Ardor.
Bogdan Sroka: Ach ten Testament. Mnóstwo
osób o tym mówi, że się im z nimi kojarzymy.
Choć przyznam, że ja tego za bardzo
nie czuję tutaj jakieś wielkiego podobieństwa.
Może chodzi o to, że nie gramy po prostu jak
najszybciej na złamanie karku, a do tego lubimy
dużą dozę melodyjności? Ale przecież nie
tylko Testament tak gra. A do tego wokalowo
to ja mogę Chuckowi buty czyścić, czy raczej
kamizelkę pastować. (śmiech) Co do Exodusa
to tak się składa, że zawsze lubiłem styl gry
Gary'ego Holta. Ma bardzo charakterystyczne
solówki, no i oczywiście świetne, ciekawe
riffy, które mega fajnie się gra. Gitarowo zdecydowanie
jedna z inspiracji. Podobnie jak
Kuba wskazałbym również na Heathen, i
Metal Church, który też uwielbiam. Do tego
zdecydowanie Pariah, (zwłaszcza na "Blaze of
Obscurity", Michael Jackson na wokalu robi
robotę!), "Twisted into Form" Forbidden,
Fallen Angel "Faith Fails", oraz całościowo
Paradox z Niemiec. A jakbym miał wymienić
taką pierwotną inspirację do gry i tworzenia,
to oryginalny nie będę. Po tym jak za gówniarza
w podstawówce usłyszałem "Fight Fire
44
EXUL
With Fire" nic już nie było takie samo i to
właśnie Metallica jest zespołem, który zapoczątkował
u mnie fascynację ciężką muzą. Na
koniec jeszcze wspomnę, że spoza ostrzejszego
spektrum muzycznego mam ogromną
słabość do Deep Purple, lubię też posłuchać
basowych wygibasów w funku, a ostatnio
wkręciłem się też w future funk. Natomiast
zespołem, do którego wracam chyba najczęściej,
jest mój ulubiony przedstawiciel N.W.
O.B.H.M., czyli Tank (oczywiście klasyczny z
Algy'm, a nie jakiś tam podrabianiec!).
Może to Was zdziwi - mnie to zdziwiło - ale
Wasza płyta i muzyka na niej zawarta przypomniała
mi demo Testora "The Torment".
Słyszeliście kiedykolwiek ten zespół i ich demo
z 1989 roku?
Bogdan Sroka: Nigdy nie słyszałem, ale po
odsłuchaniu muszę przyznać, że zaskoczyłem
się jakością nagrania. Jak na polskie demo z
tamtych lat brzmi naprawdę świetnie, a do tego
muzyka mega spoko. Sprawdziłem, że zespół
ma w dorobku kilka płyt. To, co na szybko
obczaiłem to, wpadło mi w ucho, na pewno
jeszcze porządnie przesłucham. Dzięki
za rekomendację. (śmiech)
Jednak Wasze brzmienie jest bardziej współczesne
niż oldschoolowe. Nie chodzi mi, że
gracie metalcore'a czy groove, ale korzystać z
dobrodziejstw współczesnego studia nagraniowego…
Jakub Wróbel: Zależy co masz na myśli mówiąc
"oldschoolowe brzmienie" - mi od razu
na myśl przychodzą brzmienia lo-fi, które są
popularne ostatnimi czasy. Nie jestem fanem
tego typu produkcji, brzmienie albumu jest
dla mnie tak samo ważne jak i utwory które,
na nim są - niedbała produkcja to w mojej
opinii wsadzenie sobie przez zespół kija w
szprychy na samym wejściu. Jeśli chodzi o
"Path To The Unknown" to nie mieliśmy jakiegoś
z góry zdefiniowanego brzmienia docelowego
- było to na zasadzie raczej "wyjdzie w
praniu". Staraliśmy się, po prostu uzyskać jak
najlepiej brzmiący album korzystając ze
sprzętu i umiejętności, które posiadamy. Na
pewno grając muzykę kojarzoną z oldschoolem
chcieliśmy nadać jej trochę powiewu
świeżości - niech całość jednak nie brzmi, jakby
było robione 35 lat temu. Ogólnie wszystko
nagraliśmy sami w domowym zaciszu i salce
prób, a miksem zająłem się osobiście. Może
warto wspomnieć, że pracując przy naszym
albumie, gdzieś tam jako referencje miałem
album Power Trip "Nightmare Logic" -
moim zdaniem doskonale łączy mocno klasyczne
brzmienie gitar z nowocześnie wyprodukowaną
całością. Tak według mnie powinien
brzmieć oldschoolowy thrash, a nie na
zasadzie "nagrywane pisuarem".
Foto: Exul
N-ty raz tego samego utworu i niestety to
bardzo częsta bolączka zespołów z fali tzw.
"modern thrashu". Nie brakuje tam techniki,
precyzji i szybkości, ale kawałki są pisane na
jedno kopyto. U nas priorytetem jest niepopadanie
w monotonię, co niestety wpływa
negatywnie na czas tworzenia kawałków.
(śmiech)
Bogdan Sroka: Dokładnie tak. Lubimy, jak
muza daje solidnego kopa na twarz, ale nie
jest przy tym odarta z chwytliwości i melodii,
zwłaszcza w gitarach. Przy czym bardzo
ważny jest dla mnie odpowiedni balans
między agresywnością a wspomnianymi elementami.
Nieszczególnie
przepadam w
thrashu za młócką bez
namysłu, ale za dużo
cukru i ozdobników to
też nie za dobrze. Może
wybredny jestem,
ale właśnie uzyskanie
takiego wyważenia jest
dla mnie ambicją i celem,
do którego chcę
dążyć.
Natomiast taki "The
Hunt" jest bardziej
heavymetalowy...
Bogdan Sroka: Nieco
wolniejsze tempo, trochę
inny klimat i mamy
ciekawy przerywnik
od bezpośredniej
łupanki. Kawałek w
sam raz na środek płyty,
żeby dać nieco oddechu.
ko punkowy klimat. No i świetnie się to gra
na żywo, zdecydowanie jest to jeden z naszych
faworytów.
No i na krążku macie dwóch prawdziwych
morderców "Fight For Liberty" oraz "Weaker
Ones"...
Bogdan Sroka: Szybko, agresywnie, ale też z
fajną melodyjką, czyli dokładnie tak jak lubimy.
I choć generalnie co do zasady można
by w taki sposób opisać całą płytę, to jednak
udało się nam uzyskać zestaw utworów, które
nie brzmią jednakowo. A właśnie zachowanie
takiej świeżości jest dla nas istotne. Bardzo
Większość "Path To The Unknown" stanowią
utwory złożone i różnorodne. Zaliczyłbym
do nich "Stupidity Regime", "Rise
Again" oraz "Path To The Unknown". Niemniej
nie staracie się, aby Wasza muzyka
była technicznie zawiła, a raczej, aby melodia
była zdecydowanie wyeksponowana…
Jakub Wróbel: Pisząc kawałki, staramy się,
aby każdy był z nich w miarę niepowtarzalny
i miał w sobie charakterystyczny motyw/melodie,
które już po pierwszym przesłuchaniu
zostaje w głowie. Sam bardzo nie lubię, kiedy
odsłuchując płytę, ma się poczucie słuchania
Zaś w "Lose All Control"
zdecydowanie
podkreślacie Wasz
oldschool...
Bogdan Sroka: "Lose
All Control" ma luźniejszy
charakter w porównaniu
do reszty
płyty, ale jest bardzo
energiczny i daje niezłego
czadu. Na refrenach
powiedziałbym,
że wpada nawet w lek-
Foto: Exul
EXUL 45
46
nie chcielibyśmy zostawiać wrażenia u odbiorcy,
że słucha tej samej piosenki przez całą
płytę, no i pod tym względem jesteśmy zadowoleni
z tego jak to wyszło na "Path To The
Unknown".
EXUL
Rozszyfrujmy teraz teksty, o czym najchętniej
piszecie?
Bogdan Sroka: Do tej pory w tekstach
przewijały się dość zróżnicowane tematy. Od
banalnego opisu metalowego koncertu, czy
oklepany już w thrashu komentarz o zabarwieniu
społeczno-politycznym, po takie tematy
jak polowanie wilczej watahy, sztuczna
inteligencja eliminująca człowieka, czy rozważania
nad życiem po śmierci. Zatem jak widać,
jest tutaj dość spory rozrzut. Na tę chwilę
nie mamy ustalonego żadnego motywu przewodniego,
który ma się pojawiać w tekstach, i
nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek taki ustalili.
Jako autor większości tekstów uważam, że
mamy tutaj spore pole do rozwoju i jest to element,
któremu z pewnością
będę chciał
poświęcić jeszcze więcej
uwagi przy pisaniu
nowego materiału.
Album nie jest za długi,
trwa 36 minut, ale
w latach, gdy królowały
winyle to, był
standardowy czas.
Szykujecie się z wydaniem
"Path To The
Unknown" na winylu?
Jakub Wróbel: Obecnie
nie mamy takich
planów, jednak nie wykluczamy
tego w przyszłości.
Jeśli chodzi o
długość albumu to te
okolice 35-40 minut są
dla nas idealne. Zdarzają
się prawie godzinne
płyty składające się
10+ kawałków i jest to
ciężkie do przełknięcia
za jednym posiedzeniem.
Chcieliśmy tego
uniknąć i sprawić, żeby
album jako całość był
łatwo przyswajalny.
Bogdan Sroka: Uważam,
że lepiej jest zostawić
słuchacza z lekkim
niedosytem, tak
aby chciał wrócić po
więcej, niż żeby ze
Foto: Exul znudzenia wyłączył
płytę w połowie. Co do
winyla to nie mówimy kategorycznie nie, ale
jeśli to nastąpi, to raczej nieprędko. Pier-wotnie
raczej nie planowaliśmy wydania "Path
To The Unknown" w innej formie niż CD.
Jesteście maniakami winylowymi kolekcjonerami?
A może zbieracie inne nośniki, CD
albo kasety?
Jakub Wróbel: Totalnie nie, osobiście nie
posiadam ani jednego winylu. Kupuję tylko
CDki, ale też nie nazwałbym się maniakalnym
zbieraczem, porównując się do niektórych
to, moja kolekcja jest pewnie bardzo
uboga. A jeśli chodzi o kasety to, totalnie nie
czuję tej fascynacji i magii i tak jak z winylami
nie posiadam ani jednej - może to kwestia
wieku. (śmiech) Podobnie jest u reszty chłopaków.
Jestem pod dużym wrażeniem kreatywności
gitarowego duetu, Wasza współpraca, rytmiczne
tyrady i solowe popisy, są najwyższej
jakości…
Bogdan Sroka: Super słyszeć takie słowa, bo
nie ukrywam, że włożyliśmy sporo wysiłku w
ten element. Ogółem dla mnie istotne jest,
żeby tworzyć muzykę, której będzie mi się dobrze
słuchało, ale przy tym też fajnie grało.
Technicznymi wirtuozami gitary może i nie
jesteśmy, ale jednak staramy się z Kubą, żeby
coś ciekawego się działo w naszych partiach.
Duży akcent idzie u nas na melodyjność solówek,
i na próby tworzenia agresywnych, ale
przy tym chwytliwych motywów. W efekcie
mi jako gitarzyście granie naszych kawałków
daje sporo radochy. Jeśli komuś sprawia przyjemność
słuchanie tych naszych, jak to
określiłeś "popisów" to tylko mnie to cieszy.
(śmiech)
Jakub Wróbel: Staramy się korzystać z posiadania
dwóch gitar w zespole i wykorzystać
nasze umiejętności w jak najciekawszy sposób.
Mam tylko nadzieje, że nie popadniemy
z tym w przesadę i utwory nie będą słuchalne
tylko dla innych gitarzystów.
Bogdan piastujesz również stanowisko wokalisty.
Twoje wrzaski i skandowanie dodają
dodatkowej agresji Waszej muzyce.
Niby pasuje to do ogólnego wyrazu Exul, ale
Twój wokal wydaje się jednostajny i mało
plastyczny, więc może spróbować temu
zaradzić? Choć zalecałbym ostrożność, bo
nie należy robić niczego na siłę...
Bogdan Sroka: Szczerze mówiąc, z mojej
strony pełna zgoda. Zacznijmy od tego, że tę
rolę przejąłem trochę w trybie awaryjnym gdy
nasz poprzedni wokalista Michał zrezygnował
z gry w zespole. Ponieważ wciąż nie
mieliśmy w tym czasie dopracowanych wszystkich
ścieżek wokalu na płytę, trzeba było coś
z tym fantem zrobić. A, jako że wydzierałem
się wcześniej na chórkach, to podjęliśmy decyzję,
że spróbuję się na głównym wokalu.
Tak jak już na wstępie wspomnieliśmy, trzeba
pamiętać, że ścieżki z płyty są z 2020 roku.
Generalnie podczas nagrań jeszcze się "docierałem"
wokalnie, że tak to nazwę. To, co
słychać na "Path To The Unknown" to było
moje absolutne maksimum, w czasie jak ją
nagrywaliśmy. Teraz z pewnością zrobiłbym
to trochę inaczej i pewnie lepiej, ale i tak
jestem zadowolony z rezultatu, biorąc pod
uwagę okoliczności. Natomiast na nowym
materiale z pewnością wokal będzie mniej jednostajny.
Mam plan się trochę z tym pobawić,
z racji, że możliwości teraz mam już większe
niż trzy lata temu, a poza tym zaczęło mi
to sprawiać sporą frajdę.
Jakub Wróbel: Bogdan jako wokalista (i perfekcjonista)
na pewno bardziej krytycznie patrzy
na swoje nagrania, ale ja osobiście jestem
mega zadowolony, jak brzmią wokale na płycie.
Nie dopatruję się też tej monotonności -
jest to jeden styl, ale za to jaki!
Na "Path To The Unknown" sekcję rytmiczną
tworzyli Bogdan Sroka (gitara basowa)
i Mateusz Grela (perkusja). Ten duet całkiem
wiarygodnie zaprezentował się na płycie,
ale to już stan nieaktualny. Po prostu
Exul ma nową sekcję rytmiczną. Opowiedz
o nowych kolegach...
Jakub Wróbel: Zarówno z Maćkiem (bas) i
Patrykiem (perkusja) znam się z czasów liceum
i działania na lokalnej zamojskiej scenie
muzycznej, a więc nie są to przypadkowe
ziomki. Warto wspomnieć, że Maciek ma też
doświadczenie wokalne, więc mamy towarzyszący
wokal z prawdziwego zdarzenia - poza
oczywistymi chórkami pisząc nowy materiał,
będziemy starać wykorzystać się ten potencjał.
Patryk natomiast jest absolwentem akademii
muzycznej co czyni go jedynym pełnoprawnym
muzykiem w Exulu. (śmiech) Ogólnie
bardzo dobrze się razem dogadujemy i w
zespole panuje fajna, kumpelska atmosfera co
tylko umila pracę nad nowymi rzeczami.
W sumie przez Exul trochę muzyków się
przewinęło…
Jakub Wróbel: Tutaj mogę trochę przybliżyć
historię zespołu. Kapele założyłem w liceum z
czterema kumplami w rodzinnej miejscowoś-
ci, czyli Zamościu. Już w tym okresie mieliśmy
problem ze stołkiem basisty - przewinęło
się ich ze trzech. W roku 2013 większość
z nas trafiła do Krakowa na studia i coś
tam chwilę graliśmy, ale jakoś wyparowała
chęć i motywacja do grania i wszystko się
rozleciało. Około roku 2016 roku Michał
"Świder" Sadło (wokalista) poznał mnie z
Bogdanem, z którym znał się ze studiów.
Zaczęliśmy się spotykać we trójkę, żeby sobie
pograć jakieś covery for fun. Po jakimś czasie
wykiełkowała myśl, by reanimować Exula -
jesienią 2017 roku we trzech nagraliśmy demo,
żeby po prostu zaprezentować muzykę,
jaką planujemy grać i zaczęliśmy szukać
brakujących członków. Parę tygodni po wystawieniu
ogłoszenia do sieci do składu dołączyli
Piotrek Kacperczyk (bas) i Mateusz
Grela (perkusja). W tym składzie pograliśmy
około roku, a później rozstaliśmy się z Piotrkiem.
Po kilku miesiącach na bas wskoczył
Maciek, który jest już z nami do dziś. Jakoś
na początku 2020 roku zespół przeżył dosyć
mocny cios, bo skład opuszcza garowy Mateusz,
a kilka miesięcy później ze składu odchodzi
Świder, który był w Exulu od początku.
A żeby nie było zbyt kolorowo to, zaraz
wjechała pandemia. W tym momencie mieliśmy
już większość nagrań na płytę i nie wiedzieliśmy,
co dalej robić. Nie ukrywam, że
przychodziły mi do głowy myśli, żeby poddać
się i rzucić to wszystko, bo wizja kolejnego
kompletowania składu w tym momencie, była
naprawdę przytłaczająca. Na szczęście do tego
nie doszło - Bogdan zdecydował, że to on
obejmie wokal i z kwintetu zrobiliśmy się docelowo
kwartetem. Powtórzyliśmy proces nagrywania
wokali, a po kilku miesiącach do
składu dołączył Patryk - i tak żyjemy sobie
wesoło do dzisiaj.
Kto odpowiada za muzykę i teksty w Waszej
kapeli? Jak opracowujecie utwory? Robicie
to w starym stylu, czyli w sali prób, czy
każdy ćwiczy nad swoimi partiami w domowym
zaciszu?
Jakub Wróbel: Muzykę tworzymy razem z
Bogdanem, ale teksty to już w większości jego
działka. Jeśli chodzi o tworzenie kawałków to,
robimy to w zdecydowanie nowoczesnej
formie. Nagrywamy pomysły na kompach,
wymieniamy się plikami, dogrywamy pomysły,
robimy szkic garów w MIDI. Oczywiście
jakieś detale często dopracowujemy już
na sali prób całym zespołem, ale sam szkielet
kawałka, riffy powstają raczej w domowych
warunkach. A jeśli chodzi o ogrywanie, to
każdy w miarę możliwości opanowuje materiał
poza próbą, ale później katujemy na salce,
aż coś już wejdzie w krew.
Bogdan Sroka: Materiał z "Path To The Unknown"
pod tym względem wygląda tak, że
część kawałków w całości stworzył Kuba,
część ja, a wspólnie dopracowywaliśmy tylko
detale. Właściwie jedynie "Fight for Liberty"
było pisane w ścisłej kooperacji. Natomiast, w
tej chwili mamy trochę nowego materiału w
powijakach i tu sprawa wygląda już bardziej
zespołowo. Mimo że nadal większość materiału
powstaje w domu, to jednak zdecydowanie
więcej jest wspólnej burzy mózgów i testowania
różnych rzeczy na salce niż wcześniej.
Jak rozszyfrować Waszą nazwę?
Jakub Wróbel: Zespół jako tako powstał około
2011 roku i nazywał się początkowo Painless.
Po jakimś czasie uznaliśmy z chłopakami
to za strasznie lamerską nazwę i postanowiliśmy
się przemianować - jednak nie mieliśmy
za bardzo pomysłu jak. Nasz ówczesny drugi
gitarzysta, Hubert Rusinek wpadł na pomysł
wertowania łacińskiego słownika z nadzieją
znalezienia czegoś spoko. No i wynalazł "exul"
- wygnaniec. Nazwa krótka, łatwa do zapamiętania,
a do tego zawiera "ex", co w tym czasie
wydawało nam się mega spoko - no wiesz
Exodus, Exumer, Exciter… (śmiech) Ze
zmianą nazwy wiąże się jeszcze anegdota -
tego czasu graliśmy próby w zamojskim domu
kultury. Niedługo po zmianie zostaliśmy, jednak
delikatnie mówiąc, wydaleni przez dyrekcje
- nie będę wchodził w szczegóły, ale
chodziło o drobny akt wandalizmu. Także dorobiliśmy
sobie ideologię do naszego wygnańca
i nazwa miała jak najbardziej sens.
(śmiech)
Zdecydowaliście się na współpracę z Defense
Records. Czy ta kooperacja pokrywa się z
tym co sobie wymarzyliście?
Jakub Wróbel: Do miliona sprzedanych płyt
jeszcze trochę nam brakuje, ale jesteśmy na
dobrej drodze! A tak na poważnie, to patrząc
na krajowych wydawców nasza twórczość najbardziej
wpasowuje się w katalog Defense.
Piotrek ma na swoim koncie kilka naprawdę
przyzwoitych kapel i jest nam bardzo miło, że
dołączyliśmy do tego grona.
Jak idzie wam promocja "Path To The Unknown"?
Bogdan Sroka: Tak naprawdę idzie nam to
dosyć powoli - jak wspomniałem wcześniej, na
ten moment nie mamy w planach za dużo
koncertów, a po premierze płyty zagraliśmy
tylko dwa, ale obiecujemy
poprawę! Obecnie
pracujemy nad merchem
i miejmy nadzieje,
że w przeciągu kilku
tygodni będziemy mogli
pochwalić się na
naszych social mediach
konkretami. Ogólnie
mimo tak małej promocji
materiał w sieci
zyskuje mega dużo pozytywnych
opinii. Totalnie
nas zaskoczyła
ilość odtworzeń "Path
To The Unknown" na
naszym kanale You
Tube - w ciągu 20 dni
nabite było 20k, co dla
zespołu naszego formatu
uważam za mega
dobry wynik. Powoli
spływają też do nas
recenzje z portali i fan
zinów - wszystkie są
bardzo pozytywne, na
szczęście nikt jeszcze
nie zmieszał nas z błotem!
Co dalej z graniem na
żywo?
Jakub Wróbel: Na ten
moment nie mamy ich
za wiele - potwierdzone
mamy dwa koncerty -
w czerwcu w Katowicach
i w październiku
w Bydgoszczy. W
Foto: Exul
międzyczasie dogadujemy kilka koncertów,
ale tutaj na razie nie ma konkretów. Jednak
planujemy trochę zagęścić nasz kalendarz.
Wspomnieliście, że rozpoczęliście już prace
nad następnym albumem? Będzie to kontynuacja
"Path To The Unknown", czy coś
zupełnie innego?
Bogdan Sroka: Mamy jeszcze trochę materiału,
który był gotowy, lub prawie gotowy
jeszcze w trakcie nagrywania "Path To The
Unknown". Stylistycznie jest to podobna
rzecz i pomysł jest taki, żeby tym utworom
dać szansę na EP-ce i zamknąć w ten sposób
pewien rozdział. Planujemy zrobić to jeszcze
w tym roku i mamy nadzieję, że tym razem
pójdzie nam sprawniej niż z płytą. Natomiast
na kolejnego longplaya trafią tylko najświeższe
pomysły, które są ewolucją i rozbudową
stylu prezentowanego przez nas do tej pory.
Jakub Wróbel: Mnie osobiście nowy materiał
bardzo ekscytuje, uważam go za ciekawszy,
bardziej dopracowany i dojrzalszy. Uważam,
że nadal baza wszystkiego to american-style
thrash, ale dorzucimy trochę elementów bardziej
kojarzonych z death metalem.
Michał Mazur
EXUL 47
Skłaniam się do bardziej bezpośredniego brzmienia
Na następcę "Stand Your Ground" czyli zeszłoroczną płytę "Souls of the
Innocent" czekaliśmy długie pięć lat. Lider Burning Starr Jack stwierdził, że już
tak długo nie chce nagrywać płyt, więc jest nadzieja, że teraz będziemy cieszyć się
krążkami tego zespołu coraz częściej. Niemniej zanim to nastąpi, poczytajcie sobie,
co Jack Starr miał do powiedzenia o ich ostatnim albumie "Souls of the Innocent".
HMP: Odejście Todda Michaela Halla to
chyba był dla Was cios?
Jack Starr: Odejście Todda było dla nas
wszystkich bardzo trudne i długo trwało, zanim
znaleźliśmy kogoś, kto byłby podobnego
kalibru lub nawet bliski bycia tak dobrym jak
Todd. Kiedy zaczęliśmy pracować z Alexem,
byliśmy zaskoczeni tym, jak jest on dobry i
jaką ma wiedzę na temat tego, co trzeba zrobić,
by być świetnym metalowym wokalistą.
Jak znaleźliście Alexa Panza? Ktoś Wam
pomógł w poszukiwaniach? Kiedy byliście
pewni, że to właśnie on powinien zająć miejsce
za mikrofonem?
Alex został nam polecony przez Barta Gabriela,
który zasugerował, abyśmy go wypróbowali,
co też uczyniliśmy, wysyłając mu tytułowy
utwór "Souls of the Innocent" bez wokalu
oraz ten sam utwór ze "szkicami wokali"
śpiewanymi przez naszego basistę Neda Meloni.
Tydzień później odesłał nam utwór ze
swoimi wokalami i wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni
z jego wykonania i poprosiliśmy go,
aby dołączył do naszego zespołu oraz zaśpiewał
na nowym albumie. Wokale, które nam
odesłał, były tak dobre, że nie nagrywaliśmy
ich ponownie do tego kawałka, zostały oryginalne
wokale, które wysłał nam do przesłuchania!
Na początku nie byłem pewny jego kandydatury,
ponieważ miał tylko 20 lat i myślałem,
że może nie zrozumieć lub źle odnieść
się do rodzaju muzyki, którą gramy, poza tym
jesteśmy o wiele starsi, ale jestem szczęśliwy,
że udowodnił mi, że się myliłem.
Czy utwory oraz teksty na "Souls of the
Innocent" były przygotowane, zanim dołączył
Alex, czy też Alex miał wolną rękę jeśli
chodzi o liryki i ułożenie linii melodycznych?
Wszystkie kompozycje miały już napisaną
muzykę i teksty, ale oczywiście z przyjemnością
słuchaliśmy i korzystaliśmy z pomysłów i
fraz Alexa i myślę, że jego wkład był bardzo
pomocny w tworzeniu albumu.
Moim zdaniem Alex wokalnie wypadł bardzo
dobrze na "Souls of the Innocent" i myślę,
że fani Burning Starr też kupili go od razu. A
jak oceniasz jego talent poetycki? Podobają
się Tobie jego teksty?
Alex jest świetnym młodym wokalistą, oczywiście
wciąż się rozwija i uczy, ale już teraz
jest całkiem dobry i z czasem będzie tylko lepszy.
Myślę, że ma dobre pomysły na teksty i
bardzo dobrze współpracują one z Hittenem,
jego drugim zespołem. Lirycznie Burning
Starr jest skupiony na trochę innych tematach.
Nasze teksty są mroczniejsze i będziemy
kontynuować tę drogę, ponieważ dzisiejszy
świat nie jest taki, jak był, więc chcemy to odzwierciedlić
w naszej muzyce i tekstach.
Zdążyłeś napomknąć o tym, bowiem Alex
współtworzy dobrze prosperujący młody zespół
heavymetalowy Hitten, czy to nie będzie
kolidowało z poczynaniami Burning
Starr?
Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Bardzo zachęciła
mnie postawa Alexa, kiedy poprosiłem
go o zagranie na festiwalu w Grecji w przyszłym
roku na Up the Hammers, nie wahał
się powiedzieć "tak", więc z przyjemnością
ogłaszam, że Burning Starr wystąpi w Grecji
w przyszłym roku jako headliner tego festiwalu.
Muzyka na "Souls of the Innocent" to ciągle
amerykański heavy/power metal z epickim i
neoklasycznym zacięciem. Tym razem jednak
jest bardziej skondensowana, bezpośrednia
i zdecydowanie melodyjna. Coś dorzucisz
do moich obserwacji?
Myślę, że twoje spostrzeżenia są prawdziwe i
było to celowe działanie z naszej strony, chciałem
zrobić album, który miałby mniej dłuższych
kompozycji i był z mniejszą ilością nakładek.
Chciałem okrojonego brzmienia, które
można byłoby łatwiej odtworzyć na żywo,
więc mamy znacznie mniej ścieżek gitarowych
niż na poprzednim albumie "Stand Your Ground",
a także znacznie mniej nakładek wokalnych.
To była decyzja, którą podjęliśmy
wspólnie, ponieważ dla Burning Starr bardzo
ważne jest, aby brzmieć jak ich nagrania. Nie
chcemy używać podkładów muzycznych, więc
zdecydowaliśmy się na bardziej bezpośrednie
brzmienie z mniejszą ilością ozdobników.
Czy tak będzie wyglądała teraz muzyka Burning
Starr?
Tak, to jest brzmienie, w kierunku którego
ewoluujemy. Proste, bezpośrednie i bardzo
ciężkie.
Foto: Burning Starr
Moimi ulubionymi utworami na "Souls of the
Innocent" są "Demons Behind Me", fantastyczny,
płynny, pełen luzu kawałek, w klimacie
klasycznego heavy metalu oraz "Road
to Hell", utwór monumentalny, z ciężką
48
BURNING STARR
sekcją rytmiczną i riffami oraz ze znakomitym
wokalem Alex Panza. Czy przy pisaniu
tych utworów wszystko od początku było jasne,
czy też musieliście mocno pracować, aby
uzyskały swój ostateczny kształt?
Dzięki, cieszę się, że podoba Ci się album i
tak, mieliśmy jasny kierunek, w którym
chcieliśmy podążać. Po prostu nie chcieliśmy
robić drugiej części "Stand Your Ground",
ponieważ nagrywanie jej trwało zbyt długo.
Jestem za stary, żeby wydawać album co sześć
lat. To szaleństwo i nigdy więcej tego nie zrobię!
Mimo że "Stand Your Ground", był bardzo
dobrym albumem to, nie było warto spędzać
tego całego czasu na jego tworzeniu.
Świat idzie do przodu i my musimy iść z nim,
albo powinniśmy po prostu przestać. Poza tym
ja naprawdę mocniej skłaniam się do bardziej
bezpośredniego brzmienia z ostatniego albumu
i uwielbiam pierwsze dwa utwory, które
nagraliśmy już na nowy album. Chcemy tworzyć
cięższą muzykę. Myślę, że właśnie nowy
album to pokaże.
W zasadzie każda kompozycja na "Souls of
the Innocent" na swój charakter. Każda też
ma potencjał, aby stać się czyimś ulubieńcem,
chociażby prący do przodu "Winds of
War", singlowy "I Am the Sinner", czy też
dynamiczny i skoczny "Ships in the Night".
Jakie utwory są Twoimi ulubionymi z tej płyty?
Jako gitarzysta, moimi ulubionymi utworami
są te, w których myślę, że gram dobrze, więc są
to "I Am the Sinner" i "Winds of War".
Jako bonus zamieściliście utwór "When Evil
Calls" z udziałem Todda Michaela Halla.
Jaki był powód umieszczenia go na płycie?
Powodem włączenia utworu "When Evil Calls"
było to, że Ned i ja naprawdę byliśmy rozczarowani,
że nie znalazł się on na "Stand Your
Ground". Pomyśleliśmy, że powinien znaleźć
się na normalnym albumie Burning Starr, a
nie tylko na limitowanym wydaniu winylowym,
więc kiedy pojawiła się w końcu możliwość
wydania go, skorzystaliśmy z okazji.
Jak w ogóle powstawała muzyka na tę płytę?
Czym ten proces twórczy różnił się od poprzednich
przygotowań na płyty Burning
Starr?
Ned i ja piszemy wszystkie utwory, więc w zasadzie
zaczynamy od pomysłu, riffu lub nawet
tytułu kawałka, a następnie zaczynamy go dopracowywać.
Główną różnicą w porównaniu z
poprzednim albumem jest to, że Ned miał
większy wkład i to jest świetne, ponieważ jego
gust muzyczny jest inny niż mój, co sprawia,
że współpraca jest eklektyczna. Ja słucham dużo
muzyki klasycznej i bluesa, a Ned słucha
wszystkiego. Ostatnio słuchał Sabaton, jak
również zespołów takich jak Rainbow i Uriah
Heep itp.
A jak przebiegała sama sesja nagraniowa? Z
jakimi problemami musieliście zmierzyć się
tym razem?
Problemem, który napotkaliśmy, było to, że
przyzwyczailiśmy się do przesadzania i posiadania
zbyt wielu pomysłów w kompozycjach i
zbyt wielu zmian tempa, więc musieliśmy się
od tego odzwyczaić i wymyślić siebie na nowo.
Mam wrażenie, że fani i krytycy bardzo ciepło
przyjęli "Souls of the Innocent". Wy-daliście
go pod sztandarem nowej wytworni
Global Rock Records. Dlaczego wybraliście
tę wytwornię? Czy promocja "Souls of the
Innocent" odbyła się według Waszych wyobrażeń?
Mój dobry przyjaciel Carl Canedy, perkusista
The Rods, zasugerował mi kontakt z Global
Rock. Powiedział nam o tym, gdy w trakcie
naszej rozmowy, zwierzyłem mu się, że nie
zamierzamy pozostać w wytwórni, w której
byliśmy, a mamy nowy album, który jest prawie
ukończony i gotowy do wydania. To była
dobra rzecz, ponieważ nie chcieliśmy tracić
Foto: Burning Starr
więcej czasu, bo samo nagrywanie albumu zajęło
sześć lat, a w dodatku Global Rock spodobała
się nasza płyta, więc ruszyliśmy do wyścigu.
Parę miesięcy po wydaniu "Souls of the Innocent"
wypuściliście kompilację "Eternal
Starr - The Burning Starr Anthology". Co
możesz powiedzieć o tym wydawnictwie?
Czyja to była inicjatywa?
Myślę, że te wszystkie wydania reedycji przez
Global to dobra rzecz, ponieważ niektóre z naszych
nagrań były coraz trudniejsze do znalezienia
i stawały się zbyt drogie, więc kiedy
Global wznowił je z niskimi cenami i upewnił
się, że są dostępne w Internecie, to sprawiło,
że wiele osób odkryło nasz katalog na nowo i
myślę, że to była dobra sprawa dla Burning
Starr.
Czy te wznowienia mają jakieś ciekawe dodatki?
Tak, wszystkie reedycje mają bonusowe utwory,
niektóre z nich nie były nigdy wcześniej
publikowane, są bardzo kompletne i naprawdę
malują pełny obraz historii naszego zespołu.
Po pandemii koncertowanie wróciło do normy.
Imprez jest coraz więcej. Sadzę tak po
obserwacji tego, co dzieje się w Polsce. Jednak
mam wrażenie, że zespołom z poza
Europy aktualnie trudniej jest zorganizować
serię koncertów. Nie mówię o największych
zespołach, które grają w dużych obiektach,
ale o kapelach, które grają koncerty klubowe.
Jakie macie plany koncertowe w najbliższym
czasie?
Wkrótce ogłoszę więcej koncertów w Europie,
bardzo się cieszę, że w przyszłym roku zagramy
w Grecji, a także nie mogę się doczekać,
aby zarezerwować kilka koncertów w miejscach,
w których jeszcze nigdy nie graliśmy, takich
jak Polska.
Jako że jesteś kompozytorem to, z pewnością
nigdy nie przestajesz pisać nowej muzyki, ale
czy przygotowujesz już kompozycje z myślą
no nowym albumie Burning Starr?
Tak, pracujemy nad nowym albumem Burning
Starr i mamy już gotową jedną kompozycję,
którą napisaliśmy z Nedem i zatytułowaliśmy
"Chasing the Ghost". Myślę, że jest
to jeden z naszych najlepszych kawałków i
czuję, że z punktu widzenia gitarzysty ma ona
bardzo fajny riff. Powstał on, kiedy graliśmy
wspólnie z Nedem, a on zatrzymał mnie w
środku jamu i powiedział "czy możesz zagrać to,
co właśnie zagrałeś jeszcze raz?". Odpowiedziałem,
że chyba tak i zagrałem. Na szczęście
Ned miał swoją komórkę i nagrał to, a potem
odsłuchaliśmy i pomyśleliśmy, że powinniśmy
zbudować cały utwór wokół tego riffu. Tak powstał
ten utwór, który będzie tytułowym
utworem naszego nowego albumu. Na koniec
chciałbym podziękować Heavy Metal Pages i
wszystkim naszym braciom i siostrom w metalu,
mamy nadzieję, że pewnego dnia zobaczymy
i spotkamy się wszyscy. Metal On!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Tryk
BURNING STARR 49
aż tak "mroczna", ale często słyszymy takie
opinie, więc może ma to związek z tym, kim
jesteśmy i skąd pochodzimy.
Rzadko kiedy jest to gładka jazda
Jedni nie mogą przekonać się do nowego Tad Morose i ich wokalisty
Ronny'ego Hemlina. Ciągle z rozrzewnieniem wspominają zespół za czasów Urbana
Breeda. Inni, podobnie jak ja, coraz bardziej skłaniają się do nowej wizji muzyki
tego zespołu i coraz chętniej słuchają ich ostatnich dokonań takich jak "March
of the Obsequious". Nie sądzę, abym nieprzekonanych do nowego Tad Morose
przekonał, ale wywiad z liderem tej formacji przeczytać może każdy. Zapraszam.
Niemniej, cały czas mam wrażenie, że Tad
Morose nie zajmuje tej pozycji, którą powinien
mieć na rynku. Masz swoje przemyślenia,
dlaczego tak jest?
Nie, nie mam pojęcia. Ale świat jest pełen niesamowitych
zespołów, które nigdy nie stały się
"wielkie". Faktem jest też to, że dostajesz tylko
to, co dajesz. Więc jeśli chcesz mieć wszystko,
musisz dać z siebie wszystko. Nie wszystkie
zespoły są w stanie "dać z siebie wszystko".
Nie możemy po prostu jechać w niekończące
się trasy koncertowe, nie zarabiając przy tym
ani grosza. Często słyszymy od ludzi po koncercie,
że jesteśmy niesamowici, najlepsi z kapel,
które widzieli ostatnio i że nie mogą zrozumieć,
dlaczego przez cały czas nie gramy na
dużych festiwalach i trasach. Oczywiście jest
to trochę frustrujące, bo ciężko pracujemy, aby
dać dobry występ i wydaje się, że ludziom to
się podoba, a nadal jest tak trudno dostać
W istotę muzyki Tad Morose na "March of
the Obsequious" wprowadza nas już rozpoczynający
utwór tytułowy, ale najlepiej
oddaje ją mocno epicki utwór "Dying". Czy
masz podobne odczucia?
No, nie wiem. Fajnie przeczytać, że uważasz
utwór "Dying" za "epicki", ja jednak uważam,
że to jeden z bardziej podstawowych i chwytliwych
utworów na albumie. Zawsze fajnie i ciekawie
jest poznać myśli innych ludzi na temat
własnej muzyki! Myślę, że to jest właśnie magia
muzyki. Utwór może znaczyć dla słuchacza
dużo więcej niż dla samego autora.
Ciężkie i masywny heavy/power metal przeważa
w każdym momencie waszej muzyki. Z
tego powodu niektórzy zwracają uwagę, że
aktualnie zespół nie jest tak melodyjny, jak
za czasów Urbana Breeda. Jak to wygląda z
Twojej perspektywy?
Dla mnie nie ma takiej różnicy, myślę, że
wciąż jesteśmy tak samo melodyjni. Oczywiście
śpiew jest inny, ponieważ teraz śpiewa inny
wokalista. Urban i Ronny są bardzo melodyjnymi
wokalistami, ale każdy na swój własny,
niepowtarzalny sposób. Więc myślę, że to
jest główny powód, dla którego niektórzy ludzie
uważają, że nie jesteśmy tak melodyjni
jak kiedyś.
HMP: Po odejściu od zespołu wokalisty
Urbana Breeda, Tad Morose to praktycznie
inny zespół. Czy ciężko było odzyskać pozycję,
którą formacja zdobyła do momentu
wydania "Modus Vivendi"?
Christer "Krunt" Andersson: Cóż, tak jakby
pogrążyliśmy się w długiej przerwie po tym,
jak nasze drogi z Urbanem się rozeszły. Przez
krótki czas współpracowaliśmy z Joe Comeau
(ex Annihilator, Overkill, Liege Lord), ale na
dłuższą metę nie wyszło to nam. To świetny
wokalista i świetny facet! Ale to było po prostu
zbyt trudne do zrealizowania, ponieważ Joe
mieszka w Stanach. Potem zostaliśmy porzuceni
przez Century Media, byli zmęczeni czekaniem
na nowy album, który wtedy chyba
nigdy by nie nadszedł. W pewnym momencie
zostaliśmy w zespole tylko ja i Peter (Moren,
perkusja - przyp. red.) i byliśmy bardzo bliscy
tego, żeby po prostu zakończyć działalność.
Im ciężej pracowaliśmy, tym sprawy bardziej
nam się piętrzyły, ale zdecydowaliśmy, że będziemy
kontynuować to, co zaczęliśmy i powoli
wszystko zaczęło zmierzać we właściwym
kierunku. Więc odpowiadając na twoje pytanie,
mogę powiedzieć, że tak, było i nadal jest
bardzo ciężko utrzymać pozycję, którą zdobyliśmy.
Foto: Tad Morose
przyzwoity czas na trasie lub większym festiwalu.
Jest, jak jest, cieszę się, że wciąż możemy
robić to, co robimy, i że ludzie to lubią. Byłoby
miło, gdybyśmy jednak trochę się rozwinęli.
Sporo jest uroku w ciężkim, masywnym i
mrocznym heavy/power metalu, który aktualnie
gra Tad Morose. Ja przynajmniej jestem
pod jego wrażeniem. Jak wielu fanów przekonaliście
do swojego mroku?
Hmm, nie wiem, wygląda na to, że ciągle za
mało. (śmiech) Miło słyszeć, że tobie się to
podoba! Po prostu piszemy kawałki w taki
sposób, w jaki nam to pasuje, a one wychodzą
nam tak jak słychać. Mamy wiele dziwnych
rzeczy w naszych utworach często tylko po to,
żeby się powygłupiać. Ale są też proste i chwytliwe
rzeczy. Wiem, to nie ma sensu, prawda?
(śmiech) Nie sądzę, żeby nasza muzyka była
Jak dla mnie w Waszej muzyce ciągle jest
miejsce na melodie i to bardzo wciągające.
Wystarczy posłuchać wpadający w ucho
"Witches Dance", który przemyca klimat
Kinga Diamonda, czy też "Phatntasm", który
nawet można porównać do Tad Morose za
czasów Urbana Breeda...
Jeśli mnie zapytasz to, wciąż jesteśmy melodyjni
i ciągle brzmimy jak Tad Morose.
Wielu fanów nie może przyzwyczaić się do
maniery wokalnej Ronny'ego Hemlina, często
narzekając, że momentami strasznie lamentuje.
Myślę, że ty masz zupełnie inną
opinię. Dlaczego w ogóle zdecydowałeś się
na współpracę z Ronny'em?
Tak, wiem. Ronny to świetny facet i świetny
wokalista. Jedyny w swoim rodzaju, naprawdę.
Jego talenty muzyczne są po prostu niesamowite,
nigdy nie grałem z wokalistą o takiej
wytrzymałości jak Ronny. Za każdym razem
jego występy są na najwyższym poziomie. Jest
również świetnym autorem tekstów, utworów
i gitarzystą. Znamy się od dawna, więc był dla
nas oczywistym wyborem. Jeśli grasz w zespole,
to bardzo ważne jest, abyście wszyscy dobrze
się dogadywali i przy tym dobrze bawili.
Ronny pasuje do nas idealnie.
Dla mnie Ronny'ego Hemlin świetnie radzi
sobie z melodiami, zawsze są one bardzo ciekawe,
a to, że często śpiewa wysoko to, podkreśla
specyficzne brzmienie i klimat muzyki
Tad Morose. Także, jak najbardziej pasuje
do zespołu...
Wokal jest bardzo ważny dla ogólnego brzmienia
zespołu, a Ronny naprawdę odcisnął swoje
"piętno" na naszym brzmieniu. Bardzo podoba
mi się jego śpiew. Ciężko mi słuchać zespołów,
które mają tylko warczące wokale, to bywa
nudne.
Przez waszą muzykę czasami przewijają się
50
TAD MOROSE
klawisze, tak jak w "Escape", które brzmią
tam bardzo industrialnie i elektronicznie. W
ten sposób podkreślacie znakomite perfekcyjnie
działające, potężne gitary. Czy w
przyszłości będziecie sięgać po takie aranżacyjne
ciekawostki?
Nie wiem, nie jestem fanem zbyt dużej ilości
klawiszy. Ronny za to je uwielbia, więc zawsze
jest ta walka między nim a mną. (śmiech) Co
do przyszłości, kto wie? Czas pokaże...
Wracając jeszcze do "Escape", ma on niesamowity
podniosły i potężny refren...
Tak, całkiem chwytliwy kawałek w stylu pop,
prawda? (śmiech) Lubię go, to dobry utwór.
Natomiast taki "This Perfect Storm" jest
zdecydowanie najbardziej subtelny na płycie,
dzięki czemu bardzo łatwo zapada w pamięci...
Ja też go lubię. Ma trochę klimatu lat 80. Peterowi
się nie podoba, uważa, że jest zbyt
tandetny. Ale to tylko sprawia, że ja i Ronny
lubimy go jeszcze bardziej! (śmiech)
Tak w ogóle, który z utworów na "March of
the Obsequious" uważasz za najlepszy i dlaczego?
Nie wiem, nigdy nie miałem swojego ulubionego
utworu na naszych albumach. Jako gitarzysta
mam tendencję do preferowania tych
kompozycji, które są najbardziej przyjemne
dla mnie do grania na gitarze, ale nie zawsze są
to najbardziej "nośne" kawałki na albumie,
niestety. (śmiech)
A jak jest z tekstami, też są dopasowane do
muzyki i dotyczą spraw mrocznych i posępnych,
z krótkimi chwilami ocierającymi się o
optymizm?
Cóż, teksty są dziełem Ronny'ego. Myślę, że
bardzo dobrze pasują do muzyki.
Od wydania "March of the Obsequious"
trochę czasu już minęło, więc z pewnością
zapoznałeś się z wieloma opiniami o tym
albumie. Jak oceniają go dziennikarze, a jak
fani? Jest jakaś różnica?
Album został bardzo dobrze przyjęty. Przeważnie
otrzymywał ocenę 8/10. Zarówno od
mediów jak i fanów.
Ozdobą każdej płyty Tad Morose są Twoje
gitary. Zawsze masz świetne pomysły na
potężne riffy, znakomite rytmiczne tyrady,
wyborne tematy muzyczne, no i równie udane
sola gitarowe. Czy bywa, że masz problemy
z wymyśleniem dobrego riffu lub dobrego
motywu? Jak sobie wtedy radzisz?
Och, dzięki! Ronny też wpadł na wiele świetnych
riffów i pomysłów. I tak zwykle trudno
jest wymyślić jakiś dobry pomysły, jest w tym
dużo presji. Z każdym albumem jest z jednej
strony łatwiej, a z drugiej trudniej. Jedną z rzeczy,
która może cię trochę przerazić, jest to, że
wiesz ile czasu, ciężkiej pracy, potu, łez, krwi i
piwa musisz przelać, zanim usiądziesz sobie z
nowym, błyszczącym albumem. I to zawsze
musi być najlepszy album, jaki możesz stworzyć.
To ogromne wyzwanie i czasami zadaję
sobie pytanie, dlaczego to robię. To może łatwo
odstraszyć cię od rozpoczęcia pracy, a nawet
o samym myśleniu o pracy nad nowym
albumem. Ale jesteś ciekawy, jak to się skończy,
więc w końcu zaczynasz nad tym pracować.
Po prostu kocham grać na gitarze i tworzyć
muzykę ze swoimi przyjaciółmi.
Na "March of the Obsequious" ponownie
współpracujesz z Markus Albertson. Jak go
oceniasz jako gitarzystę, dobrze współpracuje
się z nim w zespole, jakim w ogóle jest
człowiekiem?
Nie, to Andreas Silen gra na tym albumie.
Dołączył do zespołu, kiedy zaczęliśmy pracować
nad albumem i odszedł po jego ukończeniu.
Bardzo miły facet i świetny gitarzysta.
Markus dołączył do zespołu po raz pierwszy
wieki temu, potem odszedł na jakieś dziesięć
lat, a teraz wrócił. On również jest świetnym
facetem i gitarzystą, naprawdę dobrze pasuje
do reszty zespołu. Zabawne jest to, że odszedł
przed nagraniem "Revenant", a wrócił po nagraniu
"March...", więc mimo że jest w zespole
od dłuższego czasu, do tej pory nigdy nie
nagrywał z nami. Andreas nagrał z nami
"March...", ale nigdy nie grał z nami na żywo.
W pewnym sensie to dziwny splot zdarzeń, ale
w życiu każdego czasem dochodzi do nieoczekiwanych
zmian i nie wszystko układa się tak,
jak powinno.
Do zespołu powrócił basista Tommi Karppanen,
który współpracuje z perkusistą Peterem
Morénem, tworząc konkretną i kreatywną
sekcję rytmiczną. Bez dobrej sekcji muzyka
Tad Morose nie brzmiałaby tak dobrze...
Dokładnie, to jest podstawa. Jednak to Johan
Löfgren gra na basie na tym albumie. Tommy
wrócił do zespołu po nagraniu "March...".
Johan i Andreas opuścili zespół po ukończeniu
albumu. Stwierdzili, że nie mają czasu potrzebnego
do pracy w zespole i uznali, że lepiej
będzie dla wszystkich, jeśli się wycofają.
Jestem zadowolony z ich wkładu w album,
obaj wykonali świetną robotę. Ale było też naprawdę
wspaniale włączyć Tommiego i Markusa
z powrotem do zespołu! Totalny, bardzo
potrzebny zastrzyk mocy!
Wraz z perkusistą Peterem Morénem oraz
wokalistą Ronny'em Hemlinem stanowicie
filary zespołu. Natomiast powrót gitarzysty
Markusa Albertsona i basisty Tommi Karppanena
chyba jeszcze więcej wprowadziło
stabilności w egzystencje zespołu. Jak myślisz,
jak długo jesteście w stanie utrzymać
to obecne status quo Tad Morose?
Cóż, mam nadzieję, że tak zostanie już na
zawsze. Nienawidzę zmian w zespole. To zawsze
spowalnia i jest bardzo denerwujące. Teraz
ostatnia zmiana składu z Tommim i Markusem
poszła naprawdę gładko, ponieważ
obaj byli w zespole już wcześniej, więc to była
miła odmiana.
Przez Tad Moros przewinęło się dość spore
grono muzyków. Nie jest łatwo utrzymać zaangażowanie
muzyków, jeżeli zespół to jedynie
poważne hobby? Jak Tobie i pozostałym
muzykom udaje się znaleźć równowagę
między codziennym życiem, a czasem dla
zespołu?
To jest zawsze walka. Ale jeśli jest wola, to jest
i sposób. Rzadko kiedy jest to gładka jazda,
ale w końcu zawsze warto.
Jak powstaje muzyka w Tad Morose? Czy
to Twoja domena? Przynosisz gotowe pomysły,
które pozostali muzycy ogrywają na
próbach? Czy raczej muzyka to Wasza
wspólna praca? No i jak jest z tekstami?
Zawsze było tak samo, ktoś przynosił mniej
lub bardziej kompletną kompozycję, by wspólnie
podczas jammowania na próbach dopracować
ją. Teksty i linie melodyczne to całkowicie
pomysły Ronny'ego.
Gdzie nagrywacie swoje płyty? We własnych
studiach, czy raczej korzystacie z usług
profesjonalnych studiów oraz fachowej obsługi?
Zazwyczaj gitary i bas nagrywamy u siebie,
perkusję i wokal w profesjonalnym studiu
Ronny'ego. Potem też w studiu Ronny'ego,
Foto: Tad Morose
podczas miksowania, możemy zrobić kilka
dodatkowych nagrań lub poprawić kilka detali.
Następnie wysyłamy to do zewnętrznego
masteringu. Nie jest to najlepszy sposób nagrywania,
ale jest to metoda, która sprawdza
się w naszym przypadku. Byłoby miło móc
robić to tak, jak robiliśmy to przy nagrywaniu
naszych pierwszych albumów, kiedy wszyscy
zostawaliśmy w studiu aż do ukończenia sesji.
Jak radzicie sobie z promocją? Jakie kroki
podjęliście jako zespół, aby wasz najnowszy
album "March of the Obsequious" dotarł do
jak największej liczby fanów?
W ogóle nie dajemy sobie z tym rady.
(śmiech) Szczerze mówiąc, jesteśmy do bani w
promocji. Po prostu gramy najlepiej jak potrafimy.
Myślę, że to jest powód, dla którego
nie jesteśmy wielkim zespołem i jednocześnie
powód, dla którego wciąż tu jesteśmy, mimo
upływu trzydziestu lat.
Teledysk nagraliście do utworu tytułowego,
dlaczego wybraliście właśnie ten utwór?
To był pomysł naszej wytwórni. Nie mieliśmy
żadnego innego pomysłu, więc po prostu poszliśmy
za ich namową.
W promocji bardzo ważna role odgrywają
koncerty? Planujecie ich większą ilość w najbliższym
czasie?
Gramy tak dużo jak to możliwe, granie na
żywo jest paliwem dla naszej maszyny. Niestety,
zdobywanie kolejnych koncertów nie
jest czymś łatwym dla nas. Często bywa to nie
możliwe ze względu na rosnące koszty podróży.
Ale pracujemy nad tym i mamy nadzieję,
że wkrótce będziemy mogli koncertować
trochę więcej niż do tej pory.
Aktualnie wspomaga was wytwórnia GMR
Music, czy ich wsparcie jest wystarczające
dla Was?
Nie, i nigdy nie było. (śmiech) Ale wiemy też,
że nie jesteśmy wielkim zespołem, a oni nie są
największą wytwórnią z garnkiem złota, z
którego można bezkońca czerpać. Więc będąc
realistami, wykonują świetną robotę i jesteśmy
z nich bardzo zadowoleni.
Wersję winylową "March of the Obsequious"
zdecydowaliście oddać w ręce Jolly Roger
Records? Skąd taki pomysł?
To był pomysł ludzi z GMR Music.
Wydaje się, że bardzo zależy Wam, aby
wasze płyty były osiągalne na winylach.
Sami jesteście zwolennikami winyli? Jesteście
kolekcjonerami winyli?
Nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem
kolekcjonerem, ale to format, na którym się
wychowałem, więc fajnie jest mieć swoje
własne albumy na winylu. Nadal mam wszystkie
winyle, które kupiłem w młodości, ale
odkąd mój adapter spalił się wiele lat temu,
nie słucham winyli. Jednak wkrótce kupię
nowy!
Między "March of the Obsequious" a
"Chapter X" jest cztery lata różnicy. Na
następną Waszą płytę będziemy czekać też
cztery lata?
Nie mam pojęcia. Zobaczymy. Czyli między
tymi albumami były cztery lata? Cholera, za
wolno pracujemy! Musimy przyspieszyć,
prawda? (śmiech)
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Tryk
52
TAD MOROSE
HMP: Czy nazwę kapeli wziąłeś z tytułu
albumu Saxon "Power and the Glory"?
Hernan Chaves: Nie, chociaż jestem wielkim
fanem Saxon i jest to jeden z moich ulubionych
zespołów, ale nie, nazwa Power and
Glory powstała w wyniku wielu prób i eksperymentów
z różnymi słowami. Zacząłem od
"Honor and Glory", później było "Power and
Steel", itd. aż doszedłem do Power and Glory,
które obejmuje wszystkie tematy, o których
piszę w moich utworach. Te tematy to
wolność, honor, siła przetrwania, wola zwycięstwa
i sam heavy metal.
Heavy Metal Forever!
Power And Glory to formacja prowadzona
przez prawdziwego argentyńskiego
maniaka heavy metalu
Hernana Chavesa. Hernan jest multiinstrumentalistą,
choć przede wszystkim
gitarzystą, ale także kompozytorem,
aranżerem, tekściarzem,
lutnikiem, producentem, inżynierem
dźwięku oraz posiadaczem
zdolności graficzno-artystycznych.
Był też założycielem zespołu Falcon,
który był pierwszym przedstawicielem
nurtu NWOTHM z Argentyny. Teraz
działa jako Power And Glory i stara się w miarę swoich możliwości nadal krzewić
tradycyjny heavy metal. A jak to robi, wystarczy posłuchać ostatnią płytę jego projektu
zatytułowaną "Road Werewolves". Zanim jednak to zrobicie poczytajcie co
ma do powiedzenia sam Hernan Chaves.
Przed Power And Glory współpracowałeś z
zespołami Cobra i Falcon. Proszę, przybliż
nam te formacje...
Cobra (2002 - 2006) była moim pierwszym
projektem, gdzie skomponowałem swoje pierwsze
utwory i na swoje barki wziąłem prowadzenie
zespołu. Zdołałem jedynie wydać EPkę
z trzema utworami. Jeden z nich przypomnę
na kolejnym studyjnym albumie, który wydamy
pod koniec roku 2023 lub na początku
2024. Ten zespół był nieco bardziej w stylu
hard rocka, nie był to tradycyjny heavy metal,
który gram teraz, ale to właśnie tam zaznaczyłem
swój styl gry na gitarze. Następnie
przyszedł Falcon (2006-2011), który w Argentynie
był znanym zespołem na krajowej
scenie undergroundowej. W 2006 roku był
pierwszym argentyńskim zespołem nurtu NW
OTHM. W tym czasie zdefiniowałem już swój
styl muzyczny, jeśli chodzi o granie i komponowanie.
Wydaliśmy EP-kę z sześcioma
utworami, a następnie debiutancki album z jedenastoma
kawałkami, które zaprezentowaliśmy
w dużej części terytorium Argentyny. W
2011 roku zdecydowałem się opuścić grupę,
ponieważ skomponowałem drugi album zespołu,
ale muzycy nie byli w stanie sprostać
złożoności muzyki i z tego powodu zdecydowałem
się rozpocząć karierę solową. Wiem, że
później wydali drugi album, ale jakość kompozycji
bardzo spadła. Przed stworzeniem Power
and Glory spędziłem kilka lat grając pod nazwą
Africa (2011-2015), z tą formacją wydałem
dwa albumy studyjne. Następnie działałem
jako HCH (Hernan Chaves - 2015-2018).
do chwili obecnej jest to nadal projekt solowy,
ale w przeciwieństwie do innych solowych projektów,
angażuję muzyków, aby mogli do
utworów wnieść swoją charyzmę. W tej chwili
razem z chłopakami, z którymi jestem dzisiaj
(Jorge Arca Goya (wokal) i Juan Manuel Sosa
(perkusja)) pracujemy bardzo dobrze i bardzo
komfortowo, i wkrótce zaczniemy nagrywać
nowy album zatytułowany "Fight for Freedom".
Czy Power And Glory ma coś, co wyróżnia
go na tle innych zespołów sceny określanej
mianem NWOTHM?
Tak, to co nas najbardziej wyróżnia to praca,
jaką wykonuję z gitarami, wszystkie skomplikowane
riffy do zagrania, bardzo dopracowane
i jednocześnie bardzo łatwe do rozróżnienia i
zapamiętania. Zawsze staram się nie kopiować
utworów z zespołów, które mają na mnie
wpływ, a także to, że są to utwory o świetnym
poziomie kompozycyjnym. Ponadto nasze
brzmienie jest nasze własne, ponieważ staramy
się brzmieć po swojemu, oczywiście zachowując
ducha lat 80., ale nie popadając w stereotypy
lub jak robi to wiele nowych zespołów,
które w większości brzmią bardzo podobnie.
Foto: Power And Glory
Był to projekt totalnie instrumentalny, gdzie
wydałem jeden album studyjny. W obu tych
projektach poruszałem się bardziej w gatunku
melodyjnego AOR-u.
Na "Road Werewolves" wydanej przez Steel
Shark Records, jako bonus mamy praktycznie
instrumentalną wersję waszego pierwszego
albumu "The Last Rebel". Czy przed
stworzeniem Power And Glory działałeś
jako jednoosobowy projekt, gitarzysta wirtuoz?
Tak, w wydaniu Steel Shark dodaliśmy wersję
instrumentalną pierwszego albumu "The Last
Rebel". Od 2018 roku pracuję nad muzyką
używając nazwy Power And Glory. Został on
wydany niezależnie na CD w 2019 roku tylko
w Argentynie, a następnie w 2020 roku, wraz
z kilkoma przyjaciółmi, zrobiliśmy wersję śpiewaną
tego samego albumu, ale została ona wydana
tylko wirtualnie/cyfrowo. Od 2018 roku
Ta wersja instrumentalna "The Last Rebel"
podkreśla Twoje umiejętności jako gitarzysty
oraz mówi o tym, że jesteś sprawnym
kompozytorem, który potrafi utemperować
swoje wirtuozerskie zapędy na rzecz melodii
i płynnej budowy utworu. Tak jak to robi do
dzisiaj Joe Satriani...
Dziękuję bardzo za porównanie mnie z taką
bestią jak Joe Satriani. (śmiech) Może kiedyś
uda mi się osiągnąć podobny poziom wirtuozerii.
Jest tak, jak mówisz, dla mnie zawsze najważniejsza
jest kompozycja, a nie to, żeby pokazać,
jak szybko potrafię grać. Melodie i oryginalne
kreacje są zawsze moim celem. Myślę,
że z roku na rok udaje mi się tworzyć coraz lepsze
utwory, co pozwala cieszyć się każdym albumem.
Naprawdę lubię muzykę instrumentalną
i na tym pierwszym albumie udało mi się
zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem,
czyli stworzyć tradycyjny, ale instrumentalny
heavy metal, ale jednocześnie uważam,
że ten styl brzmi o wiele lepiej, gdy śpiewa wokalista,
a wyróżnia się, kiedy jest śpiewany tak,
jak powinien, dlatego wróciłem do formatu
śpiewanego.
Tak przy okazji, jacy gitarzyści są Twoimi
mistrzami oraz jak odnosisz się do wirtuozerii
czy shreddingu w grze na gitarze?
Moi ulubieni gitarzyści pochodzą głównie z
zespołów, nie przepadam za bardzo za gitarzystami
solowymi. Moimi ulubieńcy to: Mathias
Dieth gitarzysta z pierwszych albumów
UDO, Sinner, etc.; Wolf Hoffman z Accept;
KK Downing z Judas Priest; George Lynch
z Dokken; Richie Sambora z Bon Jovi; Eddie
Van Halen (wiadomo skąd); Michael Lee
Firkins; John Sykes z Blue Murder; Akira
Takasaki z Loudness i wielu innych! Nie staram
się pokazać wirtuozerii, szybkości czy dzi-
POWER AND GLORY 53
54
wnych skal podczas grania, ale wręcz przeciwnie
- zależy mi, aby tworzyć dobre, bardzo
melodyjne utwory, łatwe do zapamiętania i takie,
które każdy lubi, ale zawsze z bardzo dobrymi
riffami i dopracowanymi solówkami z
dużą dozą uczucia. Wiem, że jestem bardzo
pirotechnicznym gitarzystą, jak mówimy tutaj
w Argentynie. Gram dive bomby i inne efekty
z Floyd'em...
Na właściwej wersji "The Last Rebel" wspomagają
cię dwaj wokaliści JP Churruarin (z
kapeli Steelballs, wykonał trzy kawałki) i
Cristian "Sider" Biagioni (zaśpiewał cztery
utwory) i powiem szczerze, nie wiem, na którego
z tych śpiewaków wskazać, bo choć mają
inne barwy głosu i sposób śpiewania, to
obaj są równie znakomici. Nawet Ty dałeś
radę, całkiem nieźle wyszło ci śpiewanie w
zamykającym płytę kawałku "True Metal"...
Tak, obaj są świetnymi wokalistami i mają bardzo
różne style, podobało mi się to, że album
jest bardzo zróżnicowany, ponieważ został
wykonany przez gości, również w innym utworze
na albumie śpiewa moja żona (Romina
Porcelli), z którą również od czasu do czasu
robimy covery niektórych piosenek pod nazwą
Heromi. Na kanale YouTube Power and Glory
możecie znaleźć kilka z wykonanych coverów.
Tak "śpiewam" w kawałku, który zamyka
POWER AND GLORY
Foto: Power And Glory
album, (śmiech) chciałbym móc zaśpiewać cały
album, ale nie jestem dobrym wokalistą, nie
radzę sobie dobrze z chórami, dlatego zawsze
szukam wokalistów, (śmiech) mógłbym powiedzieć,
że to moja przysłowiowa pięta Achillesa.
Na "The Last Rebel" zagrało kilku gości.
Opowiedz o nich i dlaczego poprosiłeś właśnie
ich o współpracę?
Tak, jest wielu zaproszonych gitarzystów, którzy
wykonują solówki w prawie wszystkich
kompozycjach. Wszyscy z nich należą do zespołów,
które są zaprzyjaźnione i pochodzą z
rodzącego się argentyńskiego heavy metalowego
ruchu podziemnego. Używają też gitar,
które robię tutaj w Argentynie, ich marka to
Chaves Guitarras. Moim planem jest podanie
pomocnej dłoni muzykom heavy metalowym
i osiągnięcie braterstwa zarówno z moją
muzyką jak i z moimi instrumentami.
Przejdźmy do Waszej drugiej płyty. Na
"Road Werewolves" (tak samo jak na "The
Last Rebel") gracie archetypowy i oldschoolowy
klasyczny heavy metal rodem z lat 80.
zeszłego wieku, inspirowany takimi tuzami
jak Accept, Saxon, Judas Priest, Iron Maiden,
Manowar itd. Myślę, że trafiłem w Wasze
inspiracje bez kłopotów. Jakie kapele
jeszcze byś dodał?
Foto: Power And Glory
Tak dokładnie, te zespoły są moimi ulubionymi.
Mógłbym dodać Dokken, Ratt, Malice,
Loudness, Gravestorm, Sinner, Talon, Axel
Rudi Pell, Bonfire, Chastain, WASP, Icon,
Keel, King Diamond, Mercyfull Fate, OZ,
Omen, Railway, Trance i wiele innych.
Każdy utwór jest bardzo dobrze napisany i
zaaranżowany, ma też swoje własne cechy,
w dodatku niczym nie różnią się od heavy
metalowych hymnów z lat 80. Żeby napisać
taką muzykę, trzeba chyba być przesiąknięty
tradycyjnym heavy metalem...
Dziękuję bardzo! Tak dokładnie, słucham praktycznie
tylko muzyki z lat 80. i jej współczesnych
wersji, od popu, przez AOR, hard rock i
heavy metal. Nie lubię obecnej muzyki, uważam,
że brakuje w niej jakości kompozycyjnej
i jedyne co chcą to brzmieć głośno, nie ma w
niej jakości muzycznej. Dziś wciąż odkrywam
zespoły, które powstały w latach 80., a których
nie znałem i wciąż uczę się z tamtej epoki,
która wyznaczył sposób życia, jak również
sposób komponowania muzyki, niezależnie od
gatunku muzycznego, wszystkie kompozycje
zmierzały w tym samym kierunku.
Mnie podobają się, wpadający w ucho i "judasowski"
utwór tytułowy "Road Werewolves",
w dodatku ozdobiony pewnymi "ironowskimi"
aranżacjami. Poza tym prący do
przodu "Give Me Speed", czy wręcz wzorcowy
kawałek w stylu NWOBHM, "Street
Metal". Jednak ciężko było mi wybrać, bo inne
utwory są również bardzo dobre. A Tobie,
które najbardziej pasują i dlaczego?
Tak, "Road Werewolves" jest jednym z moich
ulubionych kawałków. Bardzo trudno jest znaleźć
mojego faworyta, ponieważ wszystkie
utwory składające się na ten album przeszły
przez proces filtrowania i modyfikacji kilka razy,
zanim została zaakceptowana ich ostateczna
wersja. Jak mówisz, "Street Metal" to hymn,
ale również bardzo lubię "Out Of Control" i
"Born to Win".
Na "Road Werewolves" śpiewa Hiszpan
Jorge Arca Goya, kolejny znakomity śpiewak,
z którym współpracujesz. Ma facet
smykałkę do melodii, a jego głos kojarzy się z
Udo Dirkschneider i Mark Tornillo. No i
szczerze powiedziawszy jest sporym magnesem
dla fanów tradycyjnego heavy metalu...
Tak, Jorge jest świetnym wokalistą, który był
bardziej przyzwyczajony do śpiewania po hiszpańsku,
a przy tym albumie pracowaliśmy,
śpiewając po angielsku, jednak byłem w stanie
wydobyć cały jego potencjał. Wokale są bardzo
dobre, a jednocześnie bardzo proste i bez
zbędnych komplikacji, bez tak wielu popularnych
nakładek wokalnych. Zawsze myślę o
tym, żeby utwory grane na żywo, mogły być
odtworzone bez większej różnicy od wersji studyjnej.
Patrząc po tytułach to tematyka tekstów na
"Road Werewolves" jest raczej typowo
heavymetalowa?
Tematy utworów zarówno na "The Last Rebel"
jak i "Road Werewolves" oraz kolejnego
albumu "Fight for Freedom" mówią o wolności,
walce o nasze prawa i uczucia, honorze, sile
heavy metalu i o tym co to znaczy być metalowcem
jako stylu życia.
Jak pracujecie nad materiałem? Ty wymyślasz
wszystko, a pozostali muzycy w swoich
domach muszą tylko przećwiczyć swoje par-
tie?
Odkąd pisze muzykę, zawsze postępuję według
tej samej formuły, komponuję utwór, modyfikuję
go, aż naprawdę mi się spodoba i będę
zadowolony ze wszystkich jego części, a następnie
przekazuję go muzykom, wyjaśniam podstawy
tego, jak chciałbym, żeby kawałek wyglądał,
ale pozwalam każdemu muzykowi odcisnąć
na nim swoje piętno i swoją charyzmę.
Chłopcy modyfikują swoje części, jeśli to konieczne,
aby było im wygodnie, a następnie
zaczynamy składać go razem, aż do ukończenia.
Dużo pracuję również z perkusistą, w
przypadku "Road Werewolves" i następnego
albumu współpracuję z Juanem Manuelem
Sosą, tak aby rytmy były bardzo mocne i bez
wielu aranżacji czy hamulców, po to, aby podczas
całego utworu można było potrząsnąć
głową i dać się porwać muzyce. Kiedy mam już
gotowe bębny i gitary rytmiczne, sam nagrywam
bas i różne linie gitarowych harmonii. Na
koniec pracuję nad wokalami, tak aby miały
bardzo chwytliwe melodie i łatwe do zapamiętania
refreny.
Gdzie i jak nagrywacie swoje płyty? Korzystacie
z zawodowych inżynierów dźwięku i
producentów?
Poza byciem gitarzystą jestem lutnikiem i jak
wspomniałem robię własne instrumenty pod
własną marką Chaves Guitarras. Oczywiście
używam moich instrumentów do grania i nagrywania,
przeważnie robiąc nowe instrumenty
dla każdego kolejnego albumu, o specjalnych
cechach dla każdej nowej kompozycji,
która wymaga nowych wyzwań. Jestem również
inżynierem dźwięku i producentem muzycznym,
więc wszystkie nagrania, zarówno
gitary, bas, perkusja, jak i wokale, wykonuję
sam przy użyciu własnego sprzętu w moim domowym
studio, a następnie zajmuję się miksowaniem
i masteringiem. Znam się również na
projektowaniu graficznym i wykonuję okładki
do płyt, różnego rodzaju grafiki, loga i ulotki
koncertowe.
Wiele zespołów w tym Power And Glory
bardzo chętnie korzystają z promocji na kanale
YouTube, NWOTHM Full Albums.
Chyba aktualnie ciężko nie uwzględniać przy
promocji tego kanału? Co w ogóle sądzisz o
platformach cyfrowych? Czy to narzędzie,
które ułatwia promocję zespołów jak Wasz?
Czy raczej jest to złodziej, który okrada muzyków?
Tak, kanał NWOTHM Full albums prowadzony
przez Andersona Tiago, to świetne
miejsce do promowania muzyki i poznawania
nowych zespołów, robi on świetną robotę dla
heavy metalu. Na tym kanale możecie posłuchać
naszej cztero-utworowej EP-ki, kompletnego
"Road Werewoleves", oraz kilku oficjalnych
wideoclipów. Tak, platformy cyfrowe są
bardzo pomocne, ale nie można wpaść w pułapkę.
Uważam, że jedynymi, które naprawdę
działają na rzecz zespołów są YouTube i Facebook,
ponieważ nie pobierają od muzyków
opłat za promowanie ich materiału, a publiczność
ma dostęp do treści za darmo. Następnie,
jeśli materiał im się spodoba, kupują fizyczną
płytę lub merchandising. Uważam, że
platformy takie jak Spotify to oszustwo i jedynymi,
którzy na tym korzystają, są ich właściciele.
Jednak nie tylko musisz umieć poruszać
się na polu cyfrowym, bardzo ważne jest również
bycie twarzą w twarz z publicznością i
chodzenie na koncerty, by spotkać inne zespoły
i fanów.
Na YouTube oglądałem Wasz koncert. Na
scenie czujecie się swobodnie i widać, że to
Wasze miejsce. Chyba nie macie problemów
z zorganizowaniem sobie koncertów?
Tak, jeśli jest coś, co naprawdę lubię to granie
na żywo. Myślę, że jest to inny sposób wyrażania
muzyki, ponieważ kawałki, które są zawarte
na albumie, są interpretowane w inny
sposób i konieczne jest przekazanie publiczności
tego, co generuje w siebie muzyka, która
powoduje, że potrząsasz głową i "tańczysz" do
piosenek, to wszystko, co sprawia, że publiczność
szaleje. (śmiech) Jak już mówiłem, w Power
and Glory zajmuję się wszystkim, od
kompozycji, nagrań, grafiki, a także zarządzam
portalami społecznościowymi, montażem
wideo i organizacją koncertów. Jest to
Foto: Power And Glory
bardzo ciężkie zadanie, nie wspominając o
mojej codziennej pracy z moją marką instrumentów
Chaves Guitarras, a także o zajmowaniu
się moją rodziną (żona i dwie córki), ale
doszedłem do wniosku, że aby coś wyszło dobrze
lub przynajmniej było możliwe, musisz
zrobić to sam.
Z tego co widziałem kumplujecie się z muzykami
z Feanor?
Tak, Gus, basista Feanor, jest moim przyjacielem
i właśnie zrobiłem mu nową gitarę basową,
która będzie debiutowała na nadchodzących
koncertach jego projektów. 8 kwietnia
tego roku zagram z nim gościnnie wykonując
na żywo kilka utworów Manowar.
Opowiedz o Argentyńskiej scenie heavymetalowej.
Dużo kryje się tam kapel z potencjałem
jak Wasz? Dużą macie konkurencję?
Łatwo prowadzi się tam interesy zespołu takiego
jak Wasz?
W Argentynie scena heavy metalowa jest bardzo
undergroundowa, jest publiczność, ale nie
jest ona masowa, tym bardziej jeśli chodzi o
tradycyjny heavy metal. Jest kilka zespołów,
które powstały, które są bardzo interesujące,
ale jest ich bardzo mało. Prawie nikt nie zarabia
w Argentynie na heavy metalu, tylko niektóre
zespoły, przeważnie te, które powstały
pod koniec lat 80. lub na początku 90. Tutaj
w Argentynie bardzo trudno jest prowadzić
zespół, wszystko jest bardzo drogie, a heavy
metal nie jest propagowany przez radio czy
telewizję, wszystko musi być robione osobiście
i z pomocą bardzo małych wirtualnych mediów,
takich jak niektóre podziemne magazyny
i programy radiowe.
Ogólnie rzecz ujmując, teraz Europejczycy i
nie tylko będą mieli łatwy dostęp do "Road
Werewolves" Czy jest szansa, że "The Last
Rebel" też wznowi któraś z europejskich wytworni?
Tak, spróbujemy zrobić to poprzez Steel
Shark Records, zresztą sam zespół promuje
materiał i prowadzi sprzedaży na cały świat.
Cały materiał sprzedaje się naprawdę bardzo
dobrze, zarówno CD, kasety jak i DVD. W tej
chwili nie ma planów promocji "The Last Rebel",
pomysł jest taki, żeby promować kolejny
album, który wydamy jeszcze w tym roku lub
na początku 2024 roku, a będzie nosił tytuł
"Fight for Freedom". Zamierzamy włożyć caą
naszą energię w ten kolejny album, który
mamy również nadzieję, że spodoba się wam i
będziemy mogli go dystrybuować i wydawać
ze Steel Shark w Europie i Azji, oraz innymi
dystrybutorami w Ameryce.
Czy współpraca z Steel Shark Records
otworzy Wam nowe możliwości do promocji
oraz uchyli drzwi na podbój Europy?
Tak, moi przyjaciele ze Steel Shark robią
świetną robotę promując "Road Werewolves"
i mam nadzieję, że będziemy mogli zrobić to
samo z następnym albumem "Fight for Freedom".
Mam nadzieję, że uda nam się zagrać
jakieś koncerty w połowie lub pod koniec tego
roku w Hiszpanii lub Francji. Wkrótce będziemy
mieli więcej wiadomości. Jeszcze raz bardzo
dziękuję za przestrzeń do promocji Power
and Glory! Heavy Metal Forever!
Michał Mazur
Translation: Szymon Tryk
POWER AND GLORY 55
HMP: Debiutancki album "Black Magic
Night" wydaliście na początku 2014 roku.
Kolejny, zatytułowany "Summon The Devil",
ukazał się jesienią ubiegłego roku. Ponad
osiem lat to spora przerwa, szczególnie dla
nieznanego zespołu na niesamowicie zatłoczonym
metalowym rynku - nie obawialiście
się, że po takim czasie nie będziecie mieli do
kogo wracać i trzeba będzie zaczynać wszystko
od początku?
Angel Munoz "Choco" Corcuera: Cześć Wojtek,
cieszę się, że mogę wziąć udział w tym
wywiadzie. Cóż, tak faktycznie w roku 2016
Jesteśmy upartymi metalowcami
Nigromante byli blisko 20 lat temu pionierami odrodzenia sceny tradycyjnego
heavy metalu w Hiszpanii. I chociaż Angel Munoz "Choco" Corcuera zauważa
ze smutkiem, że obecnie przeżywa ona zapaść, to jego zespół wydał po długim
milczeniu bardzo udaną, znacznie ciekawszą od debiutanckiej płytę. Więcej,
Choco już zapowiada, że na następcę świetnie przyjętego "Summon The Devil" nie
trzeba będzie czekać aż tyle, bo nowy materiał już powstaje.
Materiał na drugą płytę ewoluował przez te
wszystkie lata, pojawiały się nowe kompozycje,
czy też mieliście już na wczesnym etapie
tych 10 numerów i pozostało już tylko dopracować
je aranżacyjnie i nagrać tak, żeby efekt
końcowy był jak najlepszy?
Większość riffów i linii basu została napisana
między 2014 a 2016 rokiem, po wydaniu
"Black Magic Night". Wiele linii wokalnych i
tekstów również powstała właśnie wtedy, ale
większość z nich przerobiłem po powrocie...
Po prostu czułem, że lepiej śpiewam, mam
więcej energii... lepszy stan umysłu może naprawdę
zrobić różnicę w sposobie podejścia do
tekstów i melodii, i to na nowym albumie zadziałało.
Jednak w sumie warto było czekać, ponieważ
nie zmarnowaliście tego czasu, wasz drugi
album zdecydowanie przebija debiutancką
płytę. Sami również to dostrzegacie, czy po
takim czasie i setkach odsłuchów danego
utworu na etapie jego nagrywania i dalszych,
nie jesteście już w stanie spojrzeć na własny
materiał z perspektywy zwykłego słuchacza
czy bardziej obiektywnie?
Dla mnie ten album jest w stu procentach tym,
do czego Nigromante dążyło. Pierwszy album
zawierał jeszcze stare kawałki z 2003 roku... i
dlatego nie był on tak spójny. Myślę też, że
bardzo poprawiłem swoje wokale i partie solowe.
Bywa, że słuchacie własnych płyt tak dla
przyjemności, jak wydawnictw innych zespołów,
czy zdarza się to tylko przed koncertami,
kiedy trzeba przypomnieć sobie jakiś dawno
niegrany utwór?
Nigdy nie słucham swojej muzyki po jej napisaniu,
nagraniu i zmiksowaniu... To dziwne
uczucie słuchać siebie ponownie. Ale musiałem
na nowo posłuchać niektórych utworów z
"Black Magic Night" przygotowując się do
występów na żywo i byłem po tych ośmiu latach
miło zaskoczony... niektóre z tych riffów
i linii są tak fajne, że słuchanie ich po długiej
przerwie było nawet przyjemne.
rozstaliśmy się na kilka lat, więc w pewnym
momencie nie wiedzieliśmy, czy w ogóle będzie
nowa płyta. Duża jej część była napisana,
ale nie miałem ochoty tego kontynuować. Po
pandemii mieliśmy ochotę wrócić i dokończyć
album, i tak też zrobiliśmy... wystarczająco
długo działamy w heavy metalu, żeby wiedzieć,
że się nie wzbogacimy, więc tworzenie
go z pasją i w najlepszy możliwy sposób było
naszym głównym zmartwieniem. Większość
metalowców to młodzi ludzie, którzy po prostu
o tym zapominają, ale dostajemy też wiele
opinii od ludzi, którzy swego czasu słuchali
"Black Magic Night".
Foto: Gonzalo Vivero
Nie jest też czasem tak, że praca we własnym
studio może nie tyle rozleniwia, ale
wzmaga perfekcjonizm, bo zawsze dąży się
do jak najlepszych rezultatów, nawet kosztem
dokonywania poprawek czy ponownego
nagrywania danego utworu? Poza tym gracie
też w innych, aktywnych wydawniczo, zespołach,
były pandemiczne zawirowania - to
wszystko miało wpływ na ten odstęp pomiędzy
waszymi wydawnictwami?
Cóż, główną trudnością jest czas w studiu, który
muszę zarezerwować dla siebie. Utrzymuję
się z tego, więc czas, który inwestuję we własną
muzykę, jest właściwie stratą finansową.
Dlatego staram się maksymalnie go skrócić i
zmieścić między opłaconymi sesjami. Ponadto,
jak wspomniałeś, gram również w Frenzy,
a Serra współpracuje z Rancora i Slowburn,
co sprawia, że jesteśmy ciągle zajęci, ale głównym
powodem opóźnienia był, jak wspomniałeś
wcześniej, czas rozłąki. Pandemia była w
tym przypadku dobrą rzeczą do powrotu Nigromante.
Nie jest jednak tak, że jak wielu znanych mi
muzyków nie gromadzicie własnych wydawnictw,
płyty Nigromante czy innych zespołów
tworzących z waszym udziałem mają
specjalne miejsce w waszych kolekcjach?
Cóż, mam kopie wszystkich wydawnictw, w
powstaniu których brałem udział, ale są one
na tych samych półkach co moja normalna kolekcja.
Po prostu. Nie kolekcjonuję za to wielu
innych rzeczy (zdjęć, merchu, dekoracji...).
Ciekawe jest również to, że kiedyś ludzie
grający i aktywni twórczo, spełniający się na
polu kompozytorskim, często nie byli zbyt
aktywnymi słuchaczami: nie mieli dobrego
sprzętu audio, nie kolekcjonowali płyt, albo
interesowały ich tylko nagrania z lat młodości,
tak jak na przykład Chuck Berry Lemmy'
ego. Teraz wygląda to zupełnie inaczej i to
zagorzali fani danego nurtu zakładają zespoły,
chcą pójść o krok dalej w swej muzycznej
pasji - u was było podobnie?
Ja ewidentnie pasuję do tej drugiej kategorii.
Przez całe życie byłem krótko mówiąc metalowym
aktywistą, organizowałem koncerty, grałem
w zespołach, chodziłem na koncerty, kupowałem
płyty... Mam w domu naprawdę niezły
sprzęt do słuchania (kolumny Proac Studio
110, wzmacniacz i odtwarzacz CD Yamaha,
gramofon Rega), który bardzo lubię. I jak
tylko mogę słucham najnowszej muzyki oraz
kupuję płyty. To ważne, aby utrzymać muzykę
przy życiu.
56
NIGROMANTE
Kiedy przychodziliście na świat tradycyjny
heavy metal był u szczytu potęgi, kiedy jednak
zaczynaliście interesować się muzyką na
topie były już zupełnie inne dźwięki. Wam
oraz setkom innych młodych muzyków z całego
świata to jednak zupełnie nie przeszkadzało,
stąd powstanie nurtu NWOTHM,
nawiązującego do brytyjskich prekursorów
gatunku z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego
wieku?
Urodziłem się w 1985 roku i zacząłem próbować
nakłonić ludzi w moim wieku do grania
old school heavy metalu w latach 2001-2003...
wtedy było to absolutnie niemożliwe. Wszyscy
byli za grunge, nu-metalem lub euro power
metalem i kiedy mówiłem o coverowaniu Barón
Rojo, Angeles del Infierno... nie wiedzieli
o czym mówię. Skończyło się na tym, że
w wieku 30 lat grałem z facetami, prawie dwukrotnie
starszymi ode mnie... ale oni znali
prawdziwe brzmienie, które lubiłem i pokazali
mi wiele podziemnej muzyki, której nie mógłbym
poznać w inny sposób... mówimy o początkach
Internetu, kiedy nie było niczym powszechnym,
żeby znać takie rzeczy jak Exorcist,
Piledriver, Anvil... Byliśmy zadowoleni
ze starych, używanych (brudnych i tanich) winylowych
płyt MSG, Iron Maiden, Van Halen,
Metal Church...
Można w sumie powiedzieć, skoro Nigromante
powstał blisko20 lat temu, że byliście
pionierami takiego grania w ojczystej Hiszpanii,
a na pewno jednym z pierwszych takich
zespołów, co pewnie napawa was dumą?
Cóż, to tylko pokazuje, że jesteśmy upartymi
metalowcami. Jestem szczęśliwy, że mogłem
być częścią odrodzenia metalowej sceny w
Hiszpanii... ale teraz widzę, że znowu ona zanika,
więc nie sprawia mi to większej radości.
Macie tym większe powody do satysfakcji,
że zespół przetrwał tyle lat, co nie każdemu
było dane - to kwestia tylko pasji, czy też
dochodzą do niej również inne względy, dzięki
czemu można was już określać mianem
weteranów madryckiej czy szerzej rodzimej
sceny tradycyjnego metalu?
Po tym wszystkim zdecydowanie jesteśmy weteranami.
Naszym sekretem jest to, że wiele
zespołów po prostu wypala się w swoim dążeniu
do sławy i koncertowania na całym świecie...
ale po kilku trasach zauważają, że to tylko
ułuda, bo nie ma pieniędzy, by utrzymać
się z metalu. Zarabiaj na życie gdzie indziej i
traktuj tę muzykę jako swoje profesjonalne
hobby. To będzie trzymało cię z dala od sytuacji
wypalenia, która przydarzyła się wielu
wspaniałym zespołom, które spotkałem po
drodze.
Foto: Gonzalo Vivero
Na początku byliście regularnym zespołem,
ale od kilkunstu lat Nigromante to duet, tylko
na koncertach dopełniany sesyjnym perkusistą
- takie rozwiązanie sprawdza się waszym
przypadku doskonale i powrót do pełnego
składu nie miałby już żadnego sensu?
Ostatnim razem, gdy mieliśmy stałego trzeciego
muzyka, skończyło się to rozstaniem, więc
najwyraźniej zamierzamy pozostać kreatywnym
duetem i zatrudniać gościnnych muzyków
do występów na żywo. Serra i ja mamy
bardzo podobne osobowości muzyczne i łatwo
dogadujemy się w swoich pomysłach. W tej
chwili mamy Daniego z Hitten, fantastycznego
gitarzystę, który gra u nas na żywo na basie
i jest to świetna zabawa. On wie, co znaczy
być w zespole... prawdopodobnie więcej niż
my, mimo że jest młodszy, ale pracował tak
ciężko z Hitten i Iron Curtain w przeszłości,
że wie jak być pomocnym przez cały czas.
"Summon The Devil" to mroczny, surowy,
ale też melodyjny materiał, zakorzeniony w
latach 80., wręcz archetypowy. Na takim
efekcie końcowym wam zależało, eksperymenty
zostawiacie innym? Chyba z premedytacją
nagrywacie też albumy nie przekraczające
40 minut, tak jak w czasach świetności
takiego grania? Owszem, wtedy było
to podyktowane pojemnością winylowej płyty,
ale zarazem materiał trwający właśnie
tyle był idealną porcją muzyki do posłuchania
na raz i łatwego przyswojenia, co szczególnie
teraz nabiera dodatkowego znaczenia?
Chcieliśmy, żeby był to w stu procentach
heavy metal, ale też żeby brzmiał świeżo, w
taki sposób, żebyś nie miał wrażenia, że
słyszysz kopię jakiegoś innego zespołu. Mrok
płynący z gitarowych riffów jest głównym
składnikiem naszej muzyki, a mój wokal, choć
jest agresywny i surowy, staram się śpiewać w
melodyjny sposób... może w przyszłości spróbuję
nawet czystych wokali. 30-40 minut to w
sam raz na album, wystarczająco długo, żeby
cię zadowolić i wystarczająco krótko, żebyś
chciał więcej.
Wasz nowy album zbiera dobre recenzje, w
dodatku trafił do Top 10 metalowych albumów
roku 2022 hiszpańskiego magazynu
"Mondo Sonoro", tak więc powodów do satysfakcji
wam nie brakuje?
Tak, dostajemy od wielu ludzi mnóstwo komplementów
za ten album, nawet spoza naszego
komfortowego obszaru heavymetalowego
świata, ludzie z mainstreamowych magazynów
takich jak "Mondo Sonoro", a z drugiej strony
ludzie ze sceny ekstremalnego black metalu
również dają nam wiele wsparcia.
Z koncertami, na przykład podczas niedawnego
"Metal Cova Fest XIII" w Barcelonie,
jest podobnie, fani przyjmują was ciepło po
tak długiej przerwie?
Metal Cova Fest był niesamowity; przybyliśmy
tam w ostatniej chwili, zastępując Dark
Quarterer, i zostaliśmy przyjęci naprawdę
świetnie, z wypełnioną po brzegi salą oraz
ludźmi krzyczącymi i śpiewającymi razem z
nami... Grałem tam już wcześniej i zawsze
towarzyszy nam to niesamowite uczucie... barcelońska
metalowa publika jest naprawdę
silna.
Wygląda więc na to, że pasja i ciężka praca
przyniosły efekty, tak więc kolejna płyta
Nigromante to tylko kwestia czasu?
Zacząłem pisać, mam już kilka riffów, ale
wciąż jestem bardzo daleko od ukończenia
dwóch nowych utworów, więc minie trochę
czasu zanim dowiemy się jaki jest nasz następny
krok... Będę szczęśliwy, jeśli nie zajmie mi
to kolejnych ośmiu lat. (śmiech)
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
NIGROMANTE
57
...nadszedł czas,
aby dać więcej miejsca tym nowym, młodym zespołom...
Włoski heavy/speed metalowy Sleazer powstał w roku 2011, swój debiut
"Fall Into Disgrace" wydal w roku 2017, a drugą płytę "Deadlights" w roku 2022.
Generalnie działa regularnie. Czasami jest to mi ciężko ogarnąć. W latach 70.
bywało, że kapela publikowała dwa studyjne krążki w roku, aby potrzymać zdobywaną
z mozołem popularność. Teraz zdaje się, nikt tym się nie przejmuje. Zmieniły
się czasy i priorytety, ot co. Niestety nie ułatwia to młodym muzykom, aby
doprowadzić swoje kapele do naturalnej wymiany pokoleniowej. Heavy metalowe
tuzy jak się trzymały, tak się trzymają. Niestety nikt nie ma pomysłu, co zrobić,
aby to zmienić. Raczej nikt samemu nie ustąpi swojego miejsca, tak jakby chciał
Clemente Cattalani gitarzysta Sleazera. No cóż, to deliberowanie na dłuższą i
wolną chwilę. Teraz lepiej skupić się nad nową, niezłą płytą Włochów "Deadlights"...
HMP: Dlaczego na następcę "Fall Into Disgrace"
czekaliśmy aż pięć lat?
Clemente Cattalani: Cześć Michał! Cóż, jak
zapewne wiesz, jest bardzo trudno dzisiaj
utrzymywać się z muzyki, szczególnie heavymetalowej,
więc nagrywanie albumu jest kwestią
wysiłku i pieniędzy, a podczas pandemii
nie byliśmy w stanie nic nagrać aż do roku
2021. Pisanie "Deadlights" okazało się być
Aktualne czasy to nie lata 70. i 80. zeszłego
wieku, gdzie trzeba było wydawać płyty co
roku, niemniej pięć lat między debiutem a
drugą płytą zespołu, który dopiero startuje to
jednak dość długa przerwa. Nie martwicie
się, że wielu fanów, których zdobyliście wraz
z "Fall Into Disgrace" o Was zapomniało?
Z pewnością było to ryzyko, ale mieliśmy też
kilka zmian w składzie pomiędzy naszymi
obydwoma albumami i nie pomogło to zespołowi.
Mam nadzieję, że w najbliższych latach
ten skład pozostanie taki sam i że będziemy
w stanie wydać nowy album w zdecydowanie
krótszym czasie. Musimy również skupić
się na promocji naszej muzyki, grając na
żywo. Może na jakimś europejskim festiwalu?
To na pewno może nam pomóc i stworzy solidną
bazę naszych zwolenników i fanów!
Ze składu, który nagrywał "Fall Into Disgrace"
pozostało dwóch muzyków. Ty jako
Foto: Sleazer
solówek i umiejętności gry na gitarze są niezaprzeczalne!
Roberto Cenci nagrywał albumy
z power metalowym zespołem o nazwie Centvrion,
naprawdę uwielbiałem jego wokale na
tych krążkach i byłem przekonany, że jego
głos będzie idealnie pasował do kawałków
Sleazera. Postanowiłem więc do niego zadzwonić,
a on się zgodził. Ten skład jest najlepszy,
jaki mogliśmy mieć i jestem pewien, że
nowe utwory będą jeszcze lepsze!
Na "Deadlights" nadal gracie oldschoolowy
heavy metal, z domieszką innych odłamów
ciężkiego grania, w dodatku udanie eksponujecie
etos lat 80. To jest to, co w Was tkwi i
nikt tego nie zmieni?
Cóż, zawsze byłem fanem muzyki hard'n'
heavy z lat 80., mogę potwierdzić, że to uniwersum
i brzmienia płynął w moich żyłach od
kiedy skończyłem 16 lat. Nie sądzę, żeby ktoś
potrafił mnie zmienić lub sound naszej kapeli.
Jednak jestem również fanem innych gatunków
metalu, takich jak power czy progressive
metal, i myślę, że można zauważyć niektóre z
tych wpływów w naszej muzyce.
Przy okazji wydania "Fall Into Disgrace"
wywiadu udzielił nam Andrea Vecchiotti.
Stwierdził w nim, że jako zespół nie jesteście
w stanie (nie tylko Wy) przebić muzykę swoich
mistrzów, jedynie pozostaje Wam grać to
co lubicie, zachowując to wspaniałe brzmienie
i klimat lat 80., i jednocześnie próbować
dodać coś swojego. Zgadzasz się z wypowiedzią
Andreasa? Czy takie podejście towarzyszyło
Wam przy pisaniu muzyki na
"Deadlights"?
Z "Deadlights" chcieliśmy podnieść sobie poprzeczkę
jak najwyżej i zmienić swój sposób
myślenia o heavy metalu. Myślę, że to osiągnęliśmy,
ale jak na pewno wiesz, ciężko jest przebić
się przez te wszystkie wydawnictwa, które
ukazują się na co dzień! Trzeba stworzyć coś
innego, na bazie własnego gustu i talentu, o to
chodzi i to jest ta cięższa część tej pracy. Oczywiście,
muzyka naszych mistrzów to arcydzieła,
ale musimy podjąć dodatkowy wysiłek i
starać się stworzyć jeszcze lepsze albumy, jeden
po drugim, z naszymi osobowościami, a
może uda nam się opracować również arcydzieło.
Na "Deadlights" znajdziemy kompozycje,
które utrzymane są w stylu dynamicznego
klasycznego heavy metalu, jak właśnie utwór
tytułowy. To taka muzyka jest fundamentem
Sleazer?
Dokładnie tak. Myślę, że dynamika, atmosfera,
teksty i wszystko inne pasują do ducha i
stylu zespołu.
bardziej złożone niż "Fall Into Disgrace". Nie
ma żadnych wypełniaczy czy udziwnień,
wszystko zostało skrupulatnie skomponowane,
a to zajęło nam sporo czasu.
58 SLEAZER
gitarzysta i basista Diego Sbriscia. Jak dobraliście
nowych muzyków i co nowego
wprowadzili do Sleazer?
Jak już mówiłem wcześniej w przeszłości trzy
z pięciu wakatów w zespole, wykonywali różni
ludzie. W ciągu tych pięciu lat zmieniliśmy
dwóch wokalistów, dwóch gitarzystów i dwóch
perkusistów! Myślę, że to dużo, ale takie rzeczy
się zdarzają, gdy nie masz odpowiedniej
mentalności lub prawdziwej pasji do muzyki
czy heavy metalu. Giampaolo Conti, perkusista,
który jest moim przyjacielem, jest bardzo
technicznym muzykiem i dał przewagę zespołowi.
Stefano Viola grał kiedyś na gitarze z
Giampaolo w zespole Obliterated, jest bardzo
dobrym gitarzystą i kompozytorem i od początku
był fanem Sleazer. Jego upodobanie do
Są też utwory jak "Speed Of Fright" czy "Of
Storm And Steel", w których zdecydowanie
idziecie w kierunku speed metalu. To jest wasza
druga twarz?
Jako zespół heavy/speedmetalowy, te utwory
absolutnie odzwierciedlają tę szybką stronę
Sleazer. Na naszym poprzednim albumie było
dokładnie to samo, dynamiczne średnie tempo
z mocnymi refrenami i szybkie utwory z dużą
mocą i energią. W "Deadlights" wprowadzamy
trochę bardziej mroczną i melancholijną
atmosferę, którą można usłyszeć w "Sarnath"
czy "Horror at Red Hook", a także trochę bardziej
chwytliwego i hardrockowego stylu w
utworach takich jak "All My Words Inside" i
"Night Desire".
Właśnie. Nie boicie się też bardziej rockowych
klimatów tak jak we wspomnianych
"All My Words Inside" czy "Night Desire"...
Myślę, że album heavymetalowy może zawierać
również bardziej przebojową i rockową odsłonę,
po prostu, aby przełamać monotonię i
urozmaicić trochę brzmienie. Jasne, trzeba zachować
spójność z resztą utworów i myślę, że
te dwa kawałki absolutnie spełniają swoje zadanie.
Enforcer wydał również dwie ballady,
na swoich ostatnich dwóch albumach.
Preferujecie łagodniejsze, choć ciągle heavy
metalowe brzmienia, ja jednak mam wrażenie,
że jakbyście dodali swojej muzyce trochę
więcej mocy (naprawdę niewiele więcej) to
Wasz heavy metal jeszcze bardziej byłby
atrakcyjny...
To dobre spostrzeżenie i będę mieć to na uwadze.
Myślę, że jeśli dodasz zbyt wiele mocy do
swoich utworów, rezultatem może być to, że
wszystkie twoje kompozycje brzmią tak samo.
Zamiast tego, jeśli popracujesz bardziej nad
częścią melodyczną i utrzymasz wysokie napięcie,
twoje kawałki będą bardziej ikoniczne i
unikalne. Oczywiście możemy być bardziej
niegrzeczni, ale jest mnóstwo zespołów, które
przyspieszają swoje utwory i tworzą teksty nad
gitarowym riffem. Niestety to staje się nudne
po 15 minutach słuchania, a w głowie nic nie
zostaje. Więc tylko trochę więcej mocy i energii
mogłoby uczynić naszą muzykę bardziej
bezpośrednią, zgadzam się.
Wasze teksty są typowo heavymetalowe?
Nie wiem, co rozumiesz przez "heavymetalowe
teksty", ale w naszych utworach lubię opowiadać
o historiach fantazy i horrorach inspirowanych
takimi pisarzami jak Lovecraft, Michael
Moorcock, Howard, Stephen King,
itd... Lubię też opowiadać o prawdziwych sytuacjach,
emocjach i marzeniach, które towarzyszą
nam na co dzień.
Na okładce znalazł się znowu stary samochód
w wersji sportowej. To nie jedyne Wasze
hobby, które zainspirowane jest latami
80.? Muzyka, samochody... komiksy, filmy i
co jeszcze?
Jest wiele wspaniałych rzeczy z lat 80. i myślę,
że wymieniłeś te najważniejsze. Nie ma nic
lepszego niż jazda swoim starym Alfa Romeo,
słuchając ulubionych kawałków zespołów
hard'n'heavy z lat 80.!
Czy tworząc muzykę, też hołdujecie latom
80. i spotykacie się w sali prób, aby wspólnie
metodą improwizacji, prób i eliminowaniu
błędów nadać swoim utworom ostateczny
kształt?
W ciągu ostatnich kilku lat pracowałem więcej
samodzielnie w domu. Z wielu powodów jest
coraz trudniej zrobić wspólne próby. Nawet
raz w tygodniu ciężko jest zorganizować próbę
z każdym członkiem zespołu, więc możesz
sobie wyobrazić, że jedynie próbujemy tylko
po to, by dopracować pewne szczegóły. W kilku
utworach "Deadlights" parę elementów
zmieniliśmy wspólnie.
Jeden z szefów wytworni niezależnych zwrócił
mi uwagę, że zespoły heavy metalowe coraz
częściej korzystają z formy cyfrowych
singli, co do niedawno było domenom artystów
z kręgu muzyki popularnej. W wypadku
waszego zespołu widać, że to się sprawdza.
Do tej pory wypuściliście trzy single "Deadlights",
"Black Witch"
i "Speed Of Fright".
Dlaczego wybraliście
właśnie te kawałki i
czy wypuścicie kolejne
Foto Sleazer:
Wasze promocyjne
single?
Staramy się poprzez
ten "format singla" wypełnić
czas do wydania
płyty i dać fanom coś
nowego do posłuchania
przed całym albumem.
Myślę, że to zadziałało,
również dlatego, że
utwór tytułowy został
wsparty również profesjonalnym
teledyskiem,
a pozostałe dwa kawałki
spełniają swoje zadanie
pod względem atmosfery
i brzmienia.
Trzy single, które wymieniłeś
to najbardziej
reprezentatywne utwory
z albumu. I tak! Mamy
jeszcze jeden singiel,
który zostanie wydany w ciągu najbliższych
miesięcy, nie znamy jeszcze dokładnej
daty, ale teledysk jest już ukończony i gotowy!
"Deadlights" jest do odsłuchu także na
kanale YouTube "NWOTHM Full Albums".
Chyba teraz ciężko jest wyobrazić
sobie promocje nowych wydawnictw kapel z
nurtu NWOTHM bez tego kanału?
Absolutnie tak, może nie każdy, ale wielu fanów
heavy metalu, nawet ja, regularnie sprawdza
ten kanał na YouTube, aby znaleźć nowe
zespoły lub posłuchać konkretnego albumu.
Znalazłem wiele świetnych zespołów na "NW
OTHM Full Album" takich jak Visigoth,
Blazon Stone, Crystal Viper, Ambush czy
Hitten.
Zespoły heavymetalowe chlubią się fanami,
którzy ciągle kupują nośniki fizyczne. Jednak
zdaje się, że dochody z platform cyfrowych
dla takich kapel stanowią coraz większą
część zarobku?
W naszym przypadku przychód z platform
cyfrowych nie jest aż tak wysoki. Dla porównania
trzeba osiągnąć kilka tysięcy odtworzeń
na platformie takiej jak Spotify, żeby mieć podobny
dochód ze sprzedaży jednego albumu.
To działa dobrze, jeśli jesteś sławny, ale jeśli
jesteś tylko podziemnym zespołem to, organizowanie
koncertów i sprzedawanie własnych
płyt jest najlepszym rozwiązaniem.
Co Wy osobiście preferujecie, kasety, winyle,
CD czy też korzystacie z platform streamingowych?
Pod względem relacji między jakością a praktycznością
wolę płyty CD. Kasety i płyty winylowe
wyglądają dobrze, nawet lepiej niż CD,
ale można ich słuchać tylko w domu, a nie na
przykład w samochodzie. Platformy streamingowe
też są dobre, ale są ''zimniejsze'' i mniej
zapadają w pamięci niż format fizyczny, który
moim zdaniem tworzy więź między tym, czego
słuchasz, a tym, czym jest zespół, w dodatku
każdy nośnik możesz wziąć w ręce, obejrzeć
zdjęcia, przeczytać tekst itd.
Jakie macie zdanie na temat nurtu, który
współtworzycie, czyli NWOTHM. Macie
swoje ulubione kapele lub płyty z tego nurtu?
Jak oceniacie swoje aktualne miejsce na tej
scenie?
Tak, mam kilka zespołów, które naprawdę
kocham, są to Visigoth, Skull Fist (chociaż
nie lubię zbytnio ich ostatniego albumu),
Ambush, Enforcer, bardzo podobał mi się też
nowy album Air Raid. Wszystkie te zespoły, a
nawet inne, których nie wymieniłem, zasługują
na większą uwagę. Na dużych festiwalach
na szczycie line up'u zawsze widzimy te same
stare zespoły, czasami z tylko jednym oryginalnym
członkiem zespołu, lub w zupełnie
innym składzie niż z ich najlepszych lat.
Myślę, że nadszedł czas, aby dać więcej miejsca
tym nowym, młodym zespołom, które zasługują
na pozostanie na szczycie listy!
Czy równie uważnie śledzicie włoską scenę
heavymetalową? Dzieje się na niej coś ciekawego?
Tak, we Włoszech mamy niesamowitą podziemną
scenę metalową, która zasługuje na
wiele! Zespoły takie jak Stonewall, Bastet,
Vulture Vengeance, Witchunter, Gengis
Khan, Sign of the Jackall są naprawdę świetne
i stanowią ważną część NWOTHM. Jednym
z moich ulubionych włoskich zespołów
metalowych wszechczasów jest epicko/power
metalowy zespół o nazwie Domine. Ta formacja
powstała w latach 80., wydała kilka albumów
między połową lat 90. a połową lat
2000. Obecnie pracują nad nową płytą i nie
mogę się doczekać, aby jej posłuchać (ich
ostatni album opublikowano w roku 2007!).
Mam nadzieję, że na następcę "Deadlights"
nie będziemy czekali kolejnych pięciu lat?
Ja też! Obiecuję, że kolejny album Sleazer zostanie
wydany dużo wcześniej, tak jak wspominałem
o tym uprzednio!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
SLEAZER 59
HMP: Co się stało z Ravensire?
Rick Thor: Obaj odpowiedzielibyśmy różnie
na to pytanie, ponieważ inaczej wyglądało to z
naszych dwóch różnych perspektyw. Ravensire
istniało w latach 2011 - 2020. To był świetny
czas. Wydaliśmy kilka albumów i zagraliśmy
całkiem sporo koncertów w Europie. W
pewnym momencie przestało mnie to jednak
bawić tak, jak dawniej. Przestałem angażować
się w odpowiednim stopniu. Chciałem zająć
się czymś innym. Otwarcie o tym porozmawialiśmy
i zdecydowałem się opuścić Ravensire.
Nadal pozostajemy dobrymi przyjaciółmi.
Prawdziwy portugalski
underground
Nie tylko hiszpańskie zespoły grają tradycyjny
heavy metal na Półwyspie Iberyjskim.
W Portugalii też od dawna istnieje
ciekawa scena undergroundowa.
Opowiadają o niej: gitarzysta Mário Figueira
oraz basista i wokalista Rick Thor.
Dawniej kojarzeni m.in. z Ironsword, Ravensire
i Filii Nigrantium Infernalium, Mário z Rickiem
startują obecnie z całkiem nowym zespołem
o nazwie Rage And Fire, którego skład uzupełnia
perkusista Vasco Machado oraz drugi gitarzysta
Fred Brum. Pod tym szyldem nagrali
już pierwszy longplay "The Last Wolf" i w
oczekiwaniu na jego wydanie pracują nad kolejnym. Spotkaliśmy się
osobiście w lobby hotelu MeraPrime Gold Design w Lizbonie.
Nie ma między nami żadnymi kwasów, żali
ani tragikomedii. Wiem, że oni planują stworzyć
teraz kompletnie nowy zespół. Gitarzysta
Nuno przysłał mi kilka nowych utworów. Brzmią
świetnie. To żaden sekret.
Mário Figueira: Mamy nadzieję, że nie wyjawiliśmy
teraz żadnego sekretu.
Rick Thor: Raczej nie, bo skoro kompletują
nowy zespół, to przecież prędzej czy później
zechcą pokazać się światu.
Mário Figueira: W przyszłości na pewno.
Rick Thor: W każdym razie tak wygląda moja
wersja wydarzeń. Życzę im jak najlepiej, a nawet
zasugerowałem nazwiska osób, które mogłyby
mnie zastąpić. Mário, Nuno i perkusista
Alex grali jakieś próby. Ja sam chciałem jednak
tworzyć muzykę inną niż w Ravensire.
W międzyczasie zaśpiewałem i zagrałem na
basie na speed thrash metalowej płycie Hellspike
"Dynasties Of Decay" (2021, wywiad
w HMP 84 str. 94, recenzja w HMP 85 str.
152, przyp. red.). Pewnego razu Mário był u
mnie w domu i pokazałem mu cholernie dobry
utwór Pretty Maids "Back To Back" (1984).
Postanowił nauczyć się solówki. Powiedziałem,
żebyśmy pociągnęli temat i skowerowali
wspólnie ten utwór. Mário był w nowym zespole
z pozostałymi muzykami grającymi
wcześniej w Ravensire, więc na tym etapie nie
nazwać. Upewniliśmy się tylko, że żaden inny
zespół na świecie nie nazywa się Rage And
Fire. Rick początkowo nie zgadzał się na ten
szyld, ale pozostali go przegłosowali (śmiech).
Rick Thor: Ostatecznie nazwa Rage And Fire
to hołd dla Ravensire. Nie brakowało nam
własnych pomysłów, dysponowaliśmy kilkoma
ciekawymi kompozycjami, z czego niektóre
tworzyliśmy jeszcze z myślą o Ravensire. Potrzebowaliśmy
coś z nimi zrobić, żeby nie
przepadły. Vasco Machado również przedstawił
swoje trzy pomysły. Wtedy pomyślałem,
że powstaje nowy, porządny zespół. Uznałem,
że potrzebujemy bardziej wyszukanej nazwy.
Pozostali przyzwyczaili się jednak do Rage
And Fire i nalegali, żeby pozostać przy tym
szyldzie. Tak więc zostało. Okazało się, że
myśmy wystartowali prędzej niż nowa wersja
Ravensire. Można zauważyć muzyczne podobieństwa
między Rage And Fire a Ravensire,
głównie ze względu na mój głos. Zależy mi jednak
na tym, żebyśmy nie byli uznawani za
kontynuację tego samego zespołu. Różnimy
się.
Mário Figueira: Nasza nowa muzyka też jest
epicka, ale znacznie mniej doomowa.
Grand Magus jest przykładem zespołu,
który dokonał zmiany stylistycznej z doomu
w kierunku heavy metalu.
Rick Thor: Nigdy nie utożsamiałem Ravensire
z gatunkiem doom metal. Pojedyncze kawałki
owszem, ale kapela jako taka zaliczała
się do heavy metalu. Na nowej płycie "The
Last Wolf" (2023) też znajdują się wolniejsze
momenty, ale jeszcze bliżej jej do tradycyjnego
heavy. Nie wynika to ze świadomie podjętych
założeń, tylko z naturalnej ewolucji. Zarówno
w przeszłości, jak i obecnie, udzielaliśmy się i
udzielamy w rozmaitych konfiguracjach personalnych,
które grają często bardzo różną stylistycznie
muzykę, ale dla mnie to wszystko i
tak jest old schoolowym metalem. Cokolwiek
nagram w przyszłości, tak już pozostanie. Czasami
mam większą ochotę na black metal,
speed, thrash, czy typowe heavy, ale zawsze
pozostaję wierny metalowi zakorzenionemu w
latach osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych.
Foto: Rage And Fire
planowaliśmy zakładania innej kapeli, a jedynie
robiliśmy kower. Z powodów restrykcji politycznych
wszyscy ludzie w Portugalii byli
uwięzieni w domach, dlatego zespoły nie mogły
pracować w studiu. Posiadałem w mieszkaniu
warunki i sprzęt do nagrywania, na którym
swoją drogą zarejestrowałem partie basu na
potrzeby Hellspike - znacznie ułatwiło to zadanie,
chociaż z wokalami zawsze czekam na
wejście do studia, żeby nie irytować sąsiadów.
Wkrótce dołączył do nas perkusista Vasco
Machado. Zamieszczaliśmy filmiki na You-
Tube, na których gramy rozmaite kowery,
m.in. Running Wild, Motörhead, Slayer,
W.A.S.P.
Mário Figueira: Potrzebowaliśmy jakoś się
Czy czułeś, że Nuno nie pozostawia Ci potrzebnej
przestrzeni do realizacji wszystkich
Twoich pomysłów?
Rick Thor: Nie, zupełnie nie czułem żadnego
ograniczenia z jego strony. W rzeczywistości,
nigdy nie komponowałem utworów Ravensire.
Pisałem tylko liryki i linie wokalne. Sporadycznie
zdarzało mi się stworzyć cały numer
dla innych kapel. Bardziej uaktywniłem się
pod tym względem teraz w Rage And Fire.
Zawsze miałem w swoim otoczeniu wielu
wspaniałych kompozytorów.
Mário Figueira: Skomponowaliśmy już siedem
utworów na drugą płytę Rage And Fire.
Rick Thor: No właśnie, mimo że pierwsza
jeszcze się nie ukazała, ja zacząłem już rejestrować
wokale na drugą. Fajnie wnosić własne
idee, ale nie zmuszam się. Poza tym, piszę teksty
i linie wokalne, które czasami mocno różnią
się od pierwotnej wizji twórców struktury
instrumentalnej utworów.
Mário Figueira: Rick błyskawicznie pisze teksty,
jak maszyna.
Rick Thor: Zgadza się, bardzo szybko mi to
wychodzi. Wczoraj poszedłem spać dopiero o
pierwszej w nocy, bo pisałem teksty dla innego
zespołu, On The Loose.
60
RAGE AND FIRE
Czyli pisałeś liryki dla Bruce'a Dickinson'a.
Mário Figueira: To nasz przyjaciel Flávio Lino.
Rick Thor: (śmiech) Oni śpiewają identycznym
głosem. Flávio dołączył w 2019 roku do
angielskich weteranów z Airforce.
Mário Figueira: Z maidenowskim perkusistą.
Rick Thor: Tak, z ex-perkusistą Iron Maiden,
Dougiem Sampsonem.
Wolę Flávio z Master Spy niż z On The
Loose, bo barwa Bruce'a bardziej pasuje mi
do szybkiego heavy metalu niż do doomu.
Rick Thor: Zauważ jednak, że sam Bruce też
miał w swoim repertuarze trochę mroczniejszych,
powolnych kawałków, np. na albumie
"The Chemical Wedding" (1998). Nie pisz
tego w czasopiśmie, ale powiem Ci, że On The
Loose ma teraz nowego wokalistę.
Ależ wszyscy o tym już wiedzą. Został nim
Pedro Fialho de Jesus.
Rick Thor: Pedro nie tylko dobrze śpiewa, ale
przede wszystkim inaczej niż Bruce Dickinson.
Z niecierpliwością wypytują mnie o jak
najszybsze dokończenie liryków, więc lada
miesiąc ukaże się nowy album On The Loose.
Ja nigdy bym tak nie zaśpiewał jak wspominani
wokaliści. Nie potrafię. Najpewniej czuję się
w repertuarze speed/thrashowym typu Perpetratör
czy Hellspike. W heavy metalu zaś,
cóż, mój głos zaniża loty instrumentalistów.
Mam nadzieję, że ludzie dostrzegają, iż brzmię
inaczej niż typowy metalowy wokalista. Zbierałem
krytykę w Ravensire, ale niektórzy doceniali
mój nietypowy styl. Cieszy mnie śpiewanie
inaczej niż wszyscy. Nie dążę do bycia
profesjonalnym muzykiem utrzymującym się
ze śpiewania. W obecnych czasach nie jest to
możliwe. Dzisiaj nie da się żyć ze śpiewania
heavy metalu. Wielkie zespoły heavy metalowe
zaczynały w latach osiemdziesiątych, w innej
epoce. Nie zdarza się, żeby młody zespół
XXI wieku osiągał poziom popularności dawnych
legend.
Zdarza się, ale bardzo rzadko: Sabaton,
Ghost, a w polskiej skali Nocny Kochanek.
Rick Thor: Tak, ale to inna sprawa. Moim
zdaniem Sabaton gra bardzo komercyjny
heavy metal. Tak komercyjny, że nie należy do
grona słuchanych przeze mnie kapel. Ja skupiam
się na old schoolu, nie na Sabatonie czy
Slipknot. Jestem ortodoksem, uwielbiam
Priest i Maiden, a ich nowi naśladowcy nie
osiągają takich wyżyn. Lata osiemdziesiąte
wspominam jako niesamowite dlatego, że granice
gatunkowe dopiero się kształtowały. Często
napotykało się na nazwy fantastycznych
zespołów, których dotąd się nie znało. Ekscytowałem
się, że nigdy nie słyszałem niczego
tak szybkiego jak to, ani niczego tak ciężkiego
jak tamto.
Mário Figueira: Muzyka zabierała słuchaczy
na niesamowite podróże.
Rick Thor: Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem
Candlemass. Ależ kapitalny, wleczący
się metal! Potem znalazłem Cathedral i znów
odniosłem takie samo wrażenie. Byłem w szoku
po usłyszeniu debiutu Obituary, bo nigdy
w życiu nie słyszałem takiego głosu. Wiele
dźwięków pozostawało jeszcze do odkrycia.
Dziś, żeby zrobić coś nowego, trzeba wybrać
się poza zakres lubianej przeze mnie muzyki,
jakiś fusion bądź komerchę. Nie moja bajka.
Można odnieść sukces, grając autentyczną
Foto: Rage And Fire
muzykę, ale zorientowaną na lokalny rynek.
Tak robi polski Nocny Kochanek, tak robi
islandzka Dimma. Może sytuacja dla Was
wyglądałaby kompletnie inaczej, gdybyś
śpiewał w języku portugalskim?
Rick Thor: Prawdopodobnie tak. Uwielbiam
kapele śpiewające w swych lokalnych językach.
Nawet, jeśli nic z ich tekstów nie rozumiem.
Cenię np. Turbo, Kat i Dragon. "Horda
Goga" (1990) tych ostatnich wymiata i nawet
wolę polskojęzyczną wersję od angielskiej,
bo w moim odczuciu brzmi naturalniej. Podejrzewam,
że gdy śpiewali po angielsku, starali
się zrobić to dobrze, ale jak śpiewali po polsku,
po prostu dali czadu. Dorastałem z płytą
"Fallen Angel" (1990), tą z bogiem wskazującym
z niebios na upadłego diabła na okładce.
Uwielbiam też francuskojęzyczne kapele
typu Sortilege, przy czym akurat dobrze rozumiem
język francuski. Gram na basie w lokalnym
zespole black metalowym Filii Nigrantium
Infernalium, w którym wokalista Belathauzer
śpiewa po portugalsku. W efekcie jesteśmy
powszechnie rozpoznawalni w Portugalii,
ale nikt o nas nie słyszał za granicą.
Mário Figueira: Ale występowaliście przecież
za granicą.
Rick Thor: Graliśmy pojedyncze gigi w Finlandii
i w Danii. Zespół został założony trzydzieści
lat temu podczas eksplozji sceny black
metalowej początku lat dziewięćdziesiątych, a
jednak mało kto zna nas poza Portugalią.
Urodziłem się w 1973 roku, więc byłem wtedy
nastolatkiem. Za kilka dni stuknie mi pięćdziesiątka,
co uważam za osobistą tragedię.
Mnie jutro trzydziestka trójka.
Rick Thor: Wiek chrystusowy. Widzisz, dedykowaliśmy
mnóstwo lat muzyce metalowej.
Mário Figueira: Ja już przekroczyłem pięćdziesiątkę
wcześniej.
Rick Thor: Jakiś poeta powiedział kiedyś: nigdy
nie planowałem się zestarzeć, ale to jedyny
znany mi sposób, żeby w międzyczasie
nie umrzeć.
A wracając do tematu, powiedzieliście, że
Rage And Fire nie jest kontynuacją Ravensire.
Czy to samo powiedzieliby kompani
Nuno?
Rick Thor: Tak, oni też. Nie do końca rozumiem,
dlaczego. Odchodząc od nich, poradziłem
Nunowi, żeby śmiało działał dalej jako
Ravensire.
Mário Figueira: Owszem, jak najbardziej
chcieliśmy tak zrobić. Ale Nuno okazał się
jedynym pozostałym oryginalnym muzykiem
Ravensire. Przez jakiś czas ćwiczyliśmy w
trzyosobowym składzie, szukając nowego wokalisty.
Nie udało się znaleźć. Doszliśmy donikąd.
Daliśmy sobie spokój. Stworzyłem cztery
nowe utwory na potrzeby nie tyle Ravensire,
co tej formowanej wówczas kapeli. Były
zbyt dobre, by pozostały w szufladzie. Na
szczęście perkusista Vasco oraz Rick zaakceptowali
je. Od tamtej pory cały czas coś komponuję.
Rick Thor: Podejrzewam, że Nuno nie chciał
przyjąć nowego wokalisty, który kompletnie
zmieniłby charakter Ravensire. Głos stanowił
bardzo ważną część naszego stylu. Pierwsze
demo "Iron Will" (2012) zostało zaśpiewane
przez Zé Gomes. Po jego odejściu, kiedy ja
dołączyłem, wszyscy staraliśmy się zamknąć
opcję dopuszczania nowych ludzi do składu,
ponieważ nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek z
zewnątrz ingerował bądź ciągnął nas w kierunku
typowego heavy metalu.
Mário, a kiedy Ty dołaczyłeś do Ravensire?
Mário Figueira: Tuż po ukazaniu się drugiego
albumu "The Cycle Never Ends" (2016). Pewnego
wieczoru Ravensire supportowało trzy
szwedzkie zespoły: Enforcer, Wolf oraz TNT.
Wybrałem się, a wtedy jeszcze w ogóle nie
znałem Ravensire. Bardzo spodobał mi się ich
występ, nawiązałem kontakt z Nuno i zachwalałem
ich partie gitar. A gdy Zé RockHard/
Zellpike (czyli założyciel Hellspike - przyp.
red.) opuścił Ravensire, Nuno zapytał mnie,
czy znam ewentualnego następcę. Odparłem:
"a czy ja mógłbym spróbować?". Chętnie się zgodził.
Nauczyłem się grać utwory i uczęszczałem
z nimi na próby. Było wspaniale.
Rick Thor: Zachwalałeś gitary, natomiast ja
nie jestem dobrym wokalistą heavy metalowym,
a dobry zespół heavy metalowy takiego
potrzebuje, w dodatku ze skalą i z barwą, jakiej
ja nie mam. Graliśmy zatem po swojemu,
wyłącznie dla własnej satysfakcji, a nie w celu
osiągnięcia mega statusu. Nigdy nie dzieliliśmy
ambicji sprzedawania tysięcy egzemplarzy
płyt, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że to przy
obowiązujących trendach muzycznych nierealne.
Mário Figueira: Kiedyś staraliśmy się o supportowanie
pewnego legendarnego zespołu
metalowego. Zagraliśmy ich kower i zadedy-
RAGE AND FIRE 61
62
kowaliśmy go organizatorowi pewnego festiwalu,
ponieważ próbował wciągnąć w to ów
kultowy zespół. Po miłej rozmowie organizator
wyznaczył bardzo wysoką opłatę i niestety
musieliśmy zrezygnować.
Rick Thor: Celtic Frost.
Mário Figueira: Ach, zepsułeś.
Rick Thor: (śmiech) Dzierżyłem mikrofon
przez niemal całą historię Ravensire. Gdy
przestało mnie to kręcić, wskazałem na osoby
o w miarę zbliżonym zakresie głosu, które potencjalnie
mogłyby mnie zastąpić bez zmieniania
charakteru kapeli. To było kluczowe. Ravensire
miało już wyrobioną markę, wydane
płyty i wyrobiony status w undergroundzie,
więc życzyłem im wszystkiego dobrego w przyszłości
pod nazwą Ravensire. No ale Nuno
ogłosił split-up. To jego decyzja, szanuję ją. Jednocześnie
było mi z tego powodu przykro.
Które zespoły są dla Was teraz najważniejsze?
Mário Figueira: Świetne pytanie (śmiech).
Rick Thor: Rage And Fire. I mówię to nie
dlatego, że siedzi tutaj z nami Mário. Przeznaczam
pełnię swej kreatywnej energii Rage
And Fire. W tym momencie Filii Nigrantium
Infernalium oraz Rage And Fire są moimi jedynymi
aktywnymi zespołami. Gitarzysta
Hellspike, Zellpike, wyprowadził się z Lizbony
na południe Portugalii. Prowadzi tam inny
tryb życia i nie ma żadnych dalszych planów
muzycznych. Możliwe, że za jakiś czas to się
zmieni, ale nie teraz. W związku z tym Hellspike
jest zawieszone. Podobnie stało się z
Perpetratörem - z założenia thrashowym projektem,
bez żadnych planów koncertowych.
Paulo Vieira, gitarzysta Perpetratöra, jest
bardzo zajęty w innych konfiguracjach personalnych,
a także produkuje mnóstwo płyt innych
zespołów. Gdy da mi znać, że ma nowy
materiał do zarejestrowania, podejmę się, ale
póki co na to się nie zanosi. Z Filii Nigrantium
Infernalium jestem związany od 1994
roku, ale ten zespół miewa mniej lub bardziej
aktywne fazy. Czasami koncertuje na okrągło,
a niekiedy mija cały rok pomiędzy ich występami.
Gram u nich tylko na basie, nie śpiewam
tam. Na przestrzeni wielu lat tak ograłem się z
ich repertuarem, że nie potrzebuję się go
uczyć. Gdy mówią mi o jakimś koncercie, bez
RAGE AND FIRE
problemu wskakuję z nimi na scenę. Natomiast
w Rage And Fire jestem i basistą, i wokalistą.
Muszę doskonalić koordynację, żeby
wywiązywać się z obu funkcji w tym samym
czasie.
Mário Figueira: Dramatyzujesz czasami na
punkcie tej koordynacji (śmiech).
Rick Thor: Zdarza się. Nie jest mi łatwo łączyć
obie role, bo muzyką zajmuję się weekendami.
Nikt z nas nie utrzymuje się z grania.
Wszyscy mamy inne prace.
Mário Figueira: Ja również grałem w przeszłości
w wielu różnych zespołach, ale Rage
And Fire jest pierwszym tworzonym przeze
mnie wraz z przyjaciółmi od podstaw. Do
wszystkich innych kapel dołączałem, gdy już
funkcjonowały. Przejmowałem w nich rolę gitarzysty
po kimś innym. Nigdy wcześniej nie
byłem muzykiem - założycielem. Tym razem
jestem.
Rick Thor: Co więcej, Mário komponuje prawie
cały materiał Rage And Fire. Przychodzi
z partiami gitarowymi i pokazuje reszcie, do
Foto: Igor Ferreira
czego mamy dodawać własny wkład.
Mário Figueira: Mówię im: "tak to ma brzmieć,
ok?" A oni na to: "dobrze".
Rick Thor: (śmiech) Bym zapomniał. Gram
na basie w Els Focs Negres (w znaczeniu "The
Black Fire"), którego wokalista Monsenyor
Bthzr śpiewa, jak również gra na gitarze rytmicznej
w Filii Nigrantium Infernalium. Liryki
w Els Focs Negres są pisane w języku katalońskim.
Nagraliśmy dwa longplay'e, z czego
drugi ma się dopiero ukazać. Działamy na odległość.
Osobiście spotkałem się z nimi tylko
dwa razy. Uważamy się za przyjaciół, jednak
nie da się ukryć, że panuje między nami zupełnie
inne dynamika niż w typowym zespole.
Działa to tak, że wpadam na jakiś pomysł,
chwytam gitarę i rejestruję go na komputerze.
Mário Figueira: Obecnie nawet demówki nagrywane
na domowych komputerach potrafią
brzmieć lepiej niż studyjne longplay'e sprzed
dekad. Technologia dynamicznie się rozwija.
Jednocześnie trudniej jest uchwycić organiczny,
naturalny dźwięk gitar, gdy podpina się
instrument pod taki mały wzmacniacz i podkłada
pod niego mikrofon. Odpowiedź uzyskiwana
z wzmacniacza wpływa na sposób artykulacji
dźwięku przez gitarzystę. Komputer
wypluwa plastikową cyfrówkę.
Rick Thor: Dopiero na etapie produkcji nadaje
się instrumentowi pożądane brzmienie. Nie
czuję się z tym w pełni komfortowo. Wolałbym
nagrywać analogowo, a w domu robię to
ze względów ekonomicznych.
Mário Figueira: Ani największe zespoły, ani
undergroundowe, prawie nikt już nie używa
prawdziwych wzmacniaczy przy nagrywaniu.
Korzystają z Fractals, Kempers itp.
Rick Thor: Z takich małych, podręcznych
skrzynek.
Mário Figueira: Mają moc obliczeniową komputera
i potrafią naśladować rzeczywiste brzmienie
wzmacniaczy. Zamykasz oczy i nie
czujesz różnicy.
Rick Thor: Dzięki tym skrzynkom łatwiej
sprawować kontrolę nad brzmieniem i w razie
potrzeby modyfikować je. Praktycznie oznacza
to, że mamy kilka różnych wzmacniaczy
zamkniętych w formie jednego małego pudełka.
Mário Figueira: Ostatnim razem Fred Brum
używał cyfrowych narzędzi, a ja prawdziwy
wzmacniacz. Okazało się, że to on brzmi lepiej.
Fred mógł grać stosunkowo cicho bez
wpływu na jakość dźwięku, a ja potrzebowałem
podgłośnić. (Prawdopodobnie sąsiedzi -
przyp. red.) narzekali, że nadmiernie hałasuję.
Gdy ściszyłem, uszła moc.
Głośne granie wymaga szczególnej akustyki
pomieszczenia.
Mário Figueira: Tak. Więc widzisz, cyfrowe
rozwiązania mają swoje zalety.
Rick Thor: Świat się zmienia, a my pozostajemy
wierni prawdziwemu heavy metalu. Używamy
technologicznych innowacji w celu osiągania
old schoolowego efektu.
Wielu ludzi dopiero dowie się o istnienie
Rage And Fire w przyszłości. Nie wydaliście
jeszcze debiutanckiego longplay'a.
Rick Thor: Ale wydaliśmy już demo. Z łatwością
przyszło nam nagranie kilku utworów,
ponieważ część z nich była już gotowa, gdy
poznaliśmy on-line perkusistę Vasco Machado.
Szybko wydaliśmy je w postaci "Demo
1986+35", wraz z kowerem W.A.S.P. "I
Wanna Be Somebody" (1984).
Mário Figueira: Vasco poznałem dzięki temu,
że nagrywał w domu kowery Running
Wild. Zagadałem, czy chciałby przyłączyć się
do naszego projektu.
Rick Thor: Przy czym Vasco wtedy bębnił w
tribut bandzie Iron Maiden, w którym nadal
się udziela. Myśmy też kowerowali Running
Wild, więc mieliśmy od razu coś z nim wspólnego.
Zanim jednak doszło do naszego spotkania,
Mário programował perkusję, a gitary rejestrował
w warunkach domowych, bo wiesz,
robiliśmy to początkowo tylko dla zabawy.
Vasco zaczął od uzupełnienia naszych kowerów
Slayer "Crionics" oraz W.A.S.P. "I Wanna
Be Somebody" brzmieniem żywej perkusji.
Następnie wydaliśmy wspomnianą demówkę
na kasecie magnetofonowej.
Mário Figueira: Rozeszło się sto sztuk.
Rick Thor: Z czego połowa w kolorze czarnym,
a połowa w kolorze czerwonym. Kolorystyka
miała odzwierciedlać nazwę Rage And
Fire. Na północy Portugalii znajduje się fabryka
profesjonalnie produkująca kasety. Zebraliśmy
fundusze, przygotowałem okładkę i wybraliśmy
nazwę "1986+35". Śmiejemy się, że
ta kaseta powinna ukazać się w 1986 roku, ale
nie zdążyliśmy tego zrobić we właściwym czasie
i spóźniliśmy się jakieś trzydzieści pięć lat.
Mário Figueira: To żart. Nasze utwory brz-
mią tak, że powinny wyjść w 1986 roku.
Rick Thor: Niemniej, sto sztuk natychmiast
się rozeszło, głównie na terenie Portugalii. Za
granicą mało kto słyszał o Rage And Fire.
Mário Figueira: Mamy za granicą przyjaciół,
więc wysłaliśmy kilka sztuk do USA, Francji,
Anglii, Grecji, a nawet do Singapuru.
Rick Thor: Demówkę zamieściliśmy też na
kanale YouTube "NWOBHM Full Albums"
prowadzonym przez Brazylijczyka, którego
spotkaliśmy w Atenach przy okazji ostatniego,
nigdy niezagranego koncertu Ravensire. Mieliśmy
wystąpić na Up The Hammers Festival,
ale w ostatniej chwili został on odwołany.
Planowaliśmy zatrzymać się w Grecji kilka dodatkowych
dni, ale żeby nie utknąć w związku
z restrykcjami, musieliśmy kupić wcześniejszy
bilet powrotny do Portugalii. Obawialiśmy się,
że lotnisko zostanie zamknięte, a nie dałoby
rady zorganizować naprędce żadnego zastępczego
gigu. Zapanował chaos i nie dało się
dodzwonić do żadnej firmy. Na szczęście udało
nam się kupić bilety powrotne przez Internet.
Nie wiedzieliśmy, że Up The Hammers
miał okazać się ostatnim występem Ravensire.
Nigdy później już nie zagraliśmy żadnego
koncertu. W Grecji poznaliśmy właściciela kanału
"NWOBHM Full Albums". Pozostajemy
w kontakcie do dziś. Dzięki niemu dostaliśmy
możliwość zaprezentowania demówki przed
szerszą publicznością. Później nagraliśmy LP
"The Last Wolf" i przystąpiliśmy do poszukiwania
wytwórni.
Podejrzewam, że bardzo intensywnie pracowaliście
przy longplay'u, dlatego że brzmi o
wiele lepiej niż demówka.
Mário Figueira: Demo to tylko demo.
Rick Thor: Nagraliśmy je w domu, natomiast
"The Last Wolf" powstało w porządnym studiu
z doświadczonym producentem. Perkusja
na demówce brzmiała plastikowo, bo została
zaprogramowana. Bardziej zależało nam na
uzyskaniu organicznego brzmienia na pełnym
albumie. W międzyczasie nawiązałem kontakt
z greckim No Remorse Records (Metal
Archives wskazuje, że Rage And Fire należało
do innego labela z Niemiec o tej samej nazwie,
ale Rick Thor potwierdził w wywiadzie, że
chodzi o słynny label z Grecji - przyp.red.).
Napisałem do Andrew: "hej, tu Rick, mam nowy
zespół, szukam kogoś, kto chciałby wydać nasz album,
nie wiem czy byłbyś zainteresowany, tutaj kilka
naszych numerów". Trochę czekaliśmy na odpowiedź,
ale uzyskaliśmy aprobatę. Nie szukaliśmy
alternatyw. Uznaliśmy No Remorse za
idealną opcję. Stanęło na tym, że jeszcze czekamy
na premierę. Czujemy się zawieszeni.
Gramy pojedyncze sztuki w Portugalii, ale
czujemy, że ciężko nam się posunąć do przodu.
Logicznym krokiem powinno być w naszym
przypadku granie festiwali, ale obecnie o
to trudniej niż dawniej. Nie zgłaszaliśmy się
do jeszcze zagranicznych organizatorów, ponieważ
wolimy najpierw wydać album, a label
każe nam czekać w kolejce, prawdopodobnie
do czerwca 2023. Zatem czekamy. Gdy tylko
"The Last Wolf" pojawi się w sprzedaży, spodziewamy
się ukończyć komponowanie materiału
na drugą płytę, a może nawet już ją nagramy.
Ciekawe, jak ludzie odbiorą naszą muzykę,
czy będzie się podobać, czy spotka się z
zainteresowaniem.
Mário Figueira: Na pewno będą porównywać
muzykę Rage And Fire z muzyką Ravensire.
Nie da się tego uniknąć ze względu na powiązany
skład i podobnie brzmiącą nazwę.
Rick Thor: Same kawałki też nasuną skojarzenia.
Mário Figueira: Mimo że utwory Rage And
Fire są żywsze, szybsze, bardziej bezpośrednie.
Rick Thor: Do tego liryki w Rage And Fire są
bardziej urozmaicone tematycznie, jednak mój
głos brzmi jak brzmi, nie zmieniam go.
Powiedzcie mi proszę coś więcej o tekstach
utworów z debiutu Rage And Fire "The Last
Wolf".
Rick Thor: Liryki na tym albumie nie posiadają
żadnego wspólnego tematu. Wszystkie
moje teksty są bardzo osobiste. Nawet w Ravensire,
pomimo epickiego charakteru i odniesień
do historii. Studiowałem historię, a
obecnie pracuję jako archeolog w Museu Arqueológico
de Sao Miguel de Odrinhas. Na pewno
znajdzie to odzwierciedlenie w tekstach
64
Rage And Fire, ale jednocześnie chciałbym
więcej miejsca przeznaczyć na rozmaite inne
zagadnienia.
Mário Figueira: Śpiewasz o podróżowaniu w
czasie.
Rick Thor: Powiedzmy, że o heavy metalu lat
osiemdziesiątych. Kawałek "20th Century
Man" opowiada o byciu pięćdziesięciolatkiem
(śmiech). Żartuję, o wszystkim, co było związane
z życiem w latach osiemdziesiątych. W
pewnym sensie jest to nasz liryczny autoportret,
ponieważ sami doświadczaliśmy tamtej
epoki. Czas mija, a my nadal zajmujemy się
tymi samymi rzeczami. Heavy metal interesuje
mnie m.in. dlatego, że tak mocno związany
jest z tamtą dekadą. Wtedy stałem się metalowcem
i wciąż jestem metalowcem.
Jak wspominasz początki heavy metalu w
Portugalii?
Rick Thor: Od 1926 aż do 1974 roku w Portugalii
panowała dyktatura, w związku z którą
moja ojczyzna pozostawała mocno w tyle za
zaawansowanymi europejskimi krajami (nie
można było wtedy legalnie spotykać się w ponad
trzyosobowych grupach, panowała ostra
cenzura, zakaz importu zza granicy, a wyłamujących
się z opresji mieszkańców torturowano
- przyp. red.). Portugalia potrzebowała
zorganizować się po rewolucji 1974 roku. Początki
demokracji były dla nas trudne. Nieustannie
zmagaliśmy się z problemami politycznymi.
Ja byłem jeszcze małym dzieckiem,
ale starsza młodzież czuła dojmujący głód wolności.
Potrzebowała odnaleźć sposób na uporanie
się ze społecznym cierpieniem. Pamiętam,
jak szybko następowały zmiany. Pierwsza
reklama prezerwatyw w telewizji szokowała
widzów (śmiech). W latach osiemdziesiątych
istniało bardzo mało lokalnych zespołów,
ponieważ brakowało odpowiednich warunków
do zakładania takowych.
Mário Figueira: Producenci w studiach muzycznych
nie mieli najmniejszego pojęcia, jak nagrywać
heavy rock, czy nawet jak uzyskać porządny
dźwięk przesterowanych gitar. Zajmowali
się popem (lub lokalnym folkiem fado,
wyrażającym tęsknotę za żołnierzami udającymi
się na front, jako że do końca okresu dyktatury
trwały potępiane przez liderów innych
RAGE AND FIRE
europejskich post-kolonialnych mocarstw
walki wyzwoleńcze w portugalskich koloniach
w Afryce, np. w Angoli, Mozambiku, Gwinei -
przyp.red.) Pod koniec dekady była taka kapela
Vasco Da Gama.
Rick Thor: W 1980 roku kilka zespołów inspirowało
się już u nas Nową Falą Brytyjskiego
Heavy Metalu: Xeque-Mate, NZZN, Vasco
Da Gama. Owi muzycy balansowali na cienkiej
granicy pomiędzy hard rockiem a heavy
metalem. Zarejestrowanie choćby demówki
wydawało się nie lada wyzwaniem, a im udało
się wydać pełne albumy, z tym że żaden lokalny
label nie dystrybuował ich za granicą.
Trudno oszacować liczbę lokalnych zespołów
z potencjałem, które rozpadły się nie pozostawiając
po sobie żadnego materiału, ponieważ
nie mieli na to funduszy. Zdarzało się, że
fani nagrywali koncerty na gównianych walkmanach.
Wypuszczenie choćby demówki, a
także zakupienie instrumentów, kosztowało
mnóstwo pieniędzy. Teraz jest łatwiej, bo można
wiele rzeczy zrobić w domu. Muzycy Ravensire
sporo ćwiczyli we własnych pokojach,
a przed trasami robili tylko kilka wspólnych
Foto: Sonia Ferreira
Foto: Idol Throne
prób w studiu. Kiedyś chciałem zarejestrować
wszystkie partie basu na płytę Filii Nigrantium
Infernalium u siebie, ale ich producent
wolał mieć nad wszystkim kontrolę, więc zrobiłem
to w studiu. Co więcej, mimo że sprawnie
wszystko zagrałem, on wymagał ode mnie
pięciu podejść, żeby móc wybrać najlepszą
wersję. Luksus! Dawniej młodzież miała puste
kieszenie. Proces zmian trwał bardzo długo.
W dalszej części dekady lat osiemdziesiątych
pojawiały się lepsze zespoły z lepszym sprzętem
i z większymi umiejętnościami, np. Sepulcro
i Alkateya. Na początku lat dziewięćdziesiątych
otworzono solidne studio na północy
Portugalii, dokąd najlepsi udawali się nagrywać.
Należało ono do świetnego heavy metalowego
zespołu Tarantula, którego muzycy
starali się działać już od 1981 roku, wpierw
pod szyldem Mac Zac. Już w 1984 roku można
było ich zobaczyć na jakichś festiwalach.
Nieco później nastał trend na granie thrash
metalu inspirowanego Metalliką, np. Mortífera
z panią o imieniu Lena za mikrofonem.
Mário Figueira: Zespół Shrine.
Rick Thor: Shrine był świetny, ale pojawił się
trochę później (pierwszy i jedyny longplay
Shrine "Perspective" ukazał się w 1994 roku -
przyp.red.). Heavy metal eksplodował w Portugalii
w końcówce lat osiemdziesiątych, wraz
z metalem ekstremalnym. Gatunek pozostawał
w głębokim podziemiu i głównie wychodziły
tylko demówki. Portugalia leży w znacznej
odległości od europejskich centr metalu,
a poza tym Hiszpania stanowi dla nas swoisty
bufor kulturalny. Oczywiście, istniały w Hiszpanii
niesamowite kapele metalowe, ale nie
utrzymywaliśmy z nimi kontaktu pomimo
bliskiej odległości. Śpiewali po hiszpańsku i
adresowali swą twórczość do Hiszpanów.
Baron Rojo.
Rick Thor: Na czele z Barón Rojo, Muro i
Angeles del Infierno. Kocham je wszystkie,
ale prawie nic o nich w minionej epoce nie wiedzieliśmy.
Portugalia była więc praktycznie
jak wyspa poza Europą.
Mário Figueira: Iron Maiden był jedynym
zespołem heavy metalowym zza granicy, który
w latach osiemdziesiątych zagrał koncert w
Portugalii.
Rick Thor: Tysiące zbuntowanych i spragnionych
nowości ludzi przyszło zobaczyć Iron
Maiden. Halę wypełniła mega ekscytująca
energia. Za nimi później przybyli W.A.S.P.,
Helloween, czy Saxon.
Czy dla Was heavy metal też jest formą buntu
przeciwko otaczającemu światu?
Mário Figueira: Oczywiście, że tak. Heavy
metal ma szokować i prowokować rodziców
oraz cały system.
Rick Thor: Ma prowokować nauczycieli, policjantów,
księży i rodziców. Niemniej, heavy
metal w przeciwieństwie do punku nie jest
gatunkiem zaangażowanym politycznie.
Heavy metal jest środkiem oporu przeciwko
systemowi, zorientowanym bardziej na muzyce
niż przekazie słownym, w myśl zasady: rób,
co zapragniesz, a nie to, co ktoś każe ci robić
(Mário Figueira nuci Twisted Sister "I Wanna
Rock" - przyp.red.). Z mojego punktu widzenia
heavy metal wspiera dążenia anarchistyczne.
Czy w latach osiemdziesiątych heavy metalowcy
byli ograniczani cenzurą?
Rick Thor: Cenzura panowała tylko do obalenia
reżimu w 1974 roku. Później już można
było swobodnie mówić i śpiewać. Wspaniała
sprawa.
Mário Figueira: Teraz znów nic nie można
swobodnie zrobić.
Rick Thor: Możliwe, że z narażeniem na irytację
otoczenia, ale można. Nastały całkiem
inne czasy. Teraz nie idzie się do więzienia za
polityczną niepoprawność.
Mário Figueira: Za zbyt śmiałe treści można
stracić dystrybucję albumów.
Rick Thor: Lub zostać zaatakowanym przez
armię internetowych stróżów obyczajowości,
albo przez feministki. Uważam jednak, że po
rewolucji 1974 roku cieszymy się w Portugalii
stosunkowo dużą wolnością. Kraj jest mocno
katolicki, ale nikt nikomu nie wtrąca się w
sprawy religijne. Film "Ostatnie Kuszenie
Chrystusa" (1988) wywoływał demonstracje
w wielu zakątkach Europy. Mnóstwo kobiet
krzyczało przed wejściem do kin, aby zakaz
tak heretyckiego seansu. Tymczasem w Portugalii
kompletnie nikt się tym nie przejmował.
Mário Figueira: Tylko piłka nożna wywołuje
w Portugalii zamieszki społeczne.
Rick Thor: Teraz tak, ale heavy metal szoko-
wał w latach osiemdziesiątych, i na tym polegała
część jego uroku. Heavy metal stał na
uboczu wszystkich innych gatunków muzycznych.
Teraz wszystko wydaje się ze sobą
zmieszane, ale wtedy heavy metalowcy byli
odrębną społecznością. Jeśli byłeś metalowcem
to miałeś poczucie, że heavy metal jest najwspanialszą
muzyką na świecie. Jeśli zaś metalowcem
nie byłeś, prawdopodobnie uważałeś,
że to jeden wielki hałas słuchany przez wykolejeńców.
Na widok przechadzającego się
metalowca, ludzie przechodzili na drugą
stronę ulicy. Wywoływanie strachu nie sprawiało
nam przyjemności, ale należenie do subkultury
dawało nam poczucie siły. Metal był
inicjatywą oddolną, wszystko osiągaliśmy sami,
bez ścisłych reguł i bez oficjalnych liderów.
Na czele ruchu społecznego stały zespoły, które
zyskiwały nasze uznanie za sprawą lubianych
utworów. Fani innych gatunków zwykle
słuchali muzyki z radia, po czym o niej zapominali,
tymczasem myśmy tworzyli miejskie
plemię wojowników żelaznej epoki, uznające
metal za sposób na życie. W obecnych czasach
to się zmieniło. Metalowcy dzisiaj nie czują
już się tak ze sobą związani.
Mário Figueira: W latach osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych metalowcy od razu siebie
rozpoznawali. Od pierwszego spojrzenia wiedzieliśmy,
kto jest metalowcem, a kto nie. Dzisiaj
ludzie chodzą w skórzanych kurtkach i
obcisłych spodniach, a nawet w koszulkach
Slayera, a nie wiedzą co to Slayer. Takie
ubrania można kupić nawet w ZARA.
Rick Thor: Osobiście dołączyłem do metalowej
braci w ten sposób, że w wieku 14-15 lat
nosiłem koszulkę Slayer. Gdy tylko zobaczyłem
kogoś na ulicy w koszulce Metalliki lub w
koszulce Saxon, naturalnie zatrzymywaliśmy
się i gadaliśmy. Komentowałem: "hej, to świetny
album", na co on odpowiadał coś innego.
Mieliśmy od razu wiele ze sobą wspólnego.
Kilka dni temu słyszałem od tej samej osoby,
że zapowiedziano gdzieś metalowy gig. Udawaliśmy
się na niego wspólnie, a na miejscu
poznawaliśmy kolejnych metalowców. Nagle
okazywało się, że wszyscy się wzajemnie znają.
Gdy następnie odbywały się wielkie koncerty
zespołów pokroju Anthrax lub Slayer z
wielotysięczną widownią, naokoło widziałem
setki znajomych twarzy. Spędzaliśmy czas w
tych samych barach i metalowych spelunach.
W pewnym sensie czuliśmy się jedną metalową
rodziną.
W jakich okolicznościach zaczęliście ćwiczyć
grę na instrumentach?
Mário Figueira: We wczesnej młodości chcieliśmy
generować heavy metalowe dźwięki.
Grupy przyjaciół postanawiały zakładać zespoły
muzyczne. Nie mieliśmy pojęcia, jak
grać na instrumentach, nawet ich nie posiadaliśmy,
ale co tam, mówiliśmy: "ok, załóżmy zespół,
Ty będziesz grać na basie, ja na gitarze, on na
perkusji".
Ale przecież nikt nie uczy się grać na instrumencie
w jeden dzień.
Mário Figueira: Nadal doskonalę technikę.
W tamtych czasach hałasowałem każdego
dnia i robiłem postępy.
Rick Thor: Jednym z aspektów różnicujących
metal od innych gatunków muzycznych była
chęć wszystkich fanów do grania na jakimś instrumencie.
Niemal wszyscy metalowcy próbowali.
Niektórzy szybko dochodzili do wniosku,
że to nie dla nich, ale masowo kupowano
Foto: Sonia Ferreira
instrumenty. Ta muzyka wciągała w specyficzny
kreatywny stan, w którym aż chciało się
wskakiwać na scenę. W wieku piętnastu lat
wybłagałem babcię, żeby mi kupiła gitarę elektryczną.
Była droga, ale była. Do tego dostałem
niewielki wzmacniacz. Pamiętam, jak starałem
się skowerować Kreatora i Iron Maiden.
Okazywało się to trudne, ale nie poddawałem
się. Obecnie młodzież ma do dyspozycji
mnóstwo filmików instruktażowych na You
Tube, ale wtedy mogliśmy liczyć tylko na
wsparcie znajomych w nauce, ewentualnie zaglądaliśmy
do książek z tabulaturami. Rozglądaliśmy
się za pedałami gitarowymi wzmacniającymi
przester.
Mário Figueira: Uczyliśmy się ze słuchu.
Rick Thor: Wkrótce przestawiłem się na bas.
Mário Figueira: Bo nie dawałeś rady na sześciu
strunach?
Rick Thor: Nie że nie dawałem rady, tylko
Filii Nigrantium Infernalium potrzebowało
mnie w roli basisty. Byliśmy dzieciakami
mieszkającymi w tej samej części Lizbony,
przyjaźniliśmy się, więc gdy ich poprzedni basista
odszedł z zespołu, wokalista zaproponował
mi funkcję basisty. Kupiłem wtedy w sklepie
swój pierwszy bas. Wokalistą zostałem
znacznie później. Nigdy do końca nie utożsamiałem
siebie ze śpiewaniem.
Ćwicząc grę na gitarze, próbuje się nowe
riffy i solówki. Co dokładnie doskonaliłeś
ćwicząc na basie?
Rick Thor: Basista musi doskonale współgrać
z perkusistą. Obaj tworzą sekcję rytmiczną.
Niektórzy basiści grają jak gitarzyści i dobrze
im to wychodzi. Uważam jednak, że najważniejszym
zadaniem basisty jest uzupełniać
perkusistę. Pałkerzy mogą korzystać z zapisu
nutowego, ale zazwyczaj tego nie robią. Bas
dodaje ciężaru partiom perkusji oraz buduje
podstawę dla gitarowych melodii.
Czy to było dokładnie to, co chciałeś robić?
Rick Thor: Nie! Właśnie, że chciałem grać na
gitarze, bo to ona najbardziej się dla mnie
liczyła. Przestawiłem się na bas ze względu na
angaż w Filii Nigrantium Infernalium i tak
już pozostało.
Mário Figueira: Ja całe życie gram wyłącznie
na gitarze. Na samym początku, gdy snuliśmy
pierwsze plany ze znajomymi, przypadła mi
funkcja basisty. Mój ojciec miał inne zdanie
od moich kumpli. Zdziwił się: "przecież bas robi
tylko bum-bum-bum, kupię Ci gitarę" (śmiech).
Rick Thor: W szkole średniej uciekałem z
lekcji z trzema kolegami. Wybieraliśmy się do
studia, w którym istniała możliwość wynajmowania
instrumentów. Składaliśmy się i graliśmy
przez godzinę lub dwie.
Mário Figueira: Rozwalaliście coś przy okazji?
(śmiech)
Rick Thor: Zdarzało się (śmiech). Hałasowaliśmy
dla zabawy, a ja próbowałem już wtedy
komponować i pisać liryki. Ze względu na
ograniczone umiejętności, musiało to prawdopodobnie
brzmieć bliżej punku niż metalu.
Ktoś mi pokazywał: "musisz przyłożyć jeden palec
do tej struny, a drugim przycisnąć tutaj, wtedy
dostaniesz odpowiedni dźwięk". Typowa sprawa
dla wczesnego okresu rozwoju ruchu metalowego
w Portugalii, a prawdopodobnie też w innych
europejskich krajach.
Które miejsca w Lizbonie pozostają do dziś
związane z heavy metalem?
Rick Thor: W sumie żadne. One się pojawiały
i znikały. Żadne nie przetrwało próby czasu.
Nie mamy takich słynnych metalowych miejscówek
jak w Londynie lub w Nowym Jorku.
Mário Figueira: RCA Club.
Rick Thor: Zgadza się, RCA to wspaniały
klub, z tym że powstał już w obecnej epoce.
To w nim odbywają się undergroundowe i
średniej wielkości gigi. Inne słynne miejsca
były znacznie bardziej undergroundowe. Nie
uznałbym ich za centra metalowej sceny. Choć
istniały fajne metalowe bary na przełomie lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to nie
miały porównania do swych odpowiedników z
innych europejskich krajów. Zresztą, dawno je
pozamykano. W Hard Club w Porto odbywały
się niesamowite koncerty, tylko że ten też
już nie istnieje.
Mário Figueira: King Diamond i Nevermore
grało w Hard Clubie.
Rick Thor: Immortal, Dio, Doro, Filii Nigrantium
Infernalium i wielu innych. Porto
leży trzysta kilometrów od Lizbony, więc niestety
nie jeździłem tam tak często, jakbym
chciał. Wśród publiczności pojawiłem się tam
kilka razy, a na tamtejszej scenie wystąpiłem
dwukrotnie. Teraz w Porto istnieje nowy
Hard Club, ale niestety o nieco innej atmosferze.
Nic nie może się równać ze starym Hard
Clubem. Old schoolu nie ma w Lizbonie zbyt
wiele, nigdy nie przebił się do mainstreamu, a
większość współczesnych lizbońskich kapel
IRAGE AND FIRE
65
metalowych brzmi dość nowocześnie. No cóż,
zapanowała moda na symfoniczne kapele z
paniami za mikrofonem. Z tego względu policzyłem
kiedyś, że częściej gramy koncerty za
granicą niż w Portugalii.
Mário Figueira: Za granicą Ravensire cieszyło
się statusem headlinerów wielu imprez.
Rick Thor: Natomiast w Portugalii supportowaliśmy
kapele o kompletnie innym stylu,
który zupełnie nas nie ekscytuje. Jasne, że
świetnie mieć wśród publiczności kilku fanów,
ale znacznie fajniej grało nam się na true metalowych
festiwalach np. we Francji. Nawet jeśli
te większe festiwale prezentowały mieszankę
gatunkową, to trzymały się prawdziwego metalu.
Mário Figueira: Takiego z lat osiemdziesiątych.
Rick Thor: Za granicą tak bywało, natomiast
w Portugalii mieliśmy do czynienia z niestrawną
mieszaniną zbyt odległych od siebie dźwięków.
Czy kiedykolwiek graliście w Polsce?
Rick Thor: Nie, nigdy. Mam nadzieję, że
kiedyś zagram. Występowałem w kilku innych
europejskich krajach wraz z różnymi zespołami.
Najwięcej jeździłem za granicę z Ravensire
i z Ironsword. Swoją drogą, bardzo lubiłem
grać na basie na albumach Ironsword
"Return of the Warrior" (2004) i "Overlords
of Chaos" (2008). Szkoda, że ten zespół zawiesił
działalność po 2008 roku na dłuższy
okres czasu, a następnie wokalista i gitarzysta
Tann zwerbował całkiem nowy skład. Wraz z
Ironsword zagrałem tylko dwa show w Portugalii,
a wszystkie inne występy odbyły się w
innych krajach: w Niemczech, w Grecji, w Anglii,
we Włoszech, w Wielkiej Brytanii...
W Japonii?
Rick Thor: Tam nie. Niestety nigdy nie miałem
okazji wystąpić poza Europą. Jeszcze dopowiem,
że będąc w Ironsword zagrałem tygodniową
trasę wraz z heavy metalowym zespołem
pochodzącym z San Francisco, Slough
Feg. Doszło do kilku wspólnych gigów w
Niemczech i w Grecji. Mieliśmy mnóstwo zabawy.
Uwielbiam Slough Feg. Jako jedni z
nielicznych heavy metalowców robili swoje w
Foto: Sonia Ferreira
okresie dominacji grunge'u. Na początku XXI
wieku odkryłem coś niesamowitego, o czym
wcześniej nie miałem pojęcia - że w Europie
istnieje, bardzo undergroundowa, ale jednak
istnieje scena heavy metalowa. W Portugalii
heavy metal był już tylko wspomnieniem. Wydawało
się, że nikt tego gatunku już nie słuchał.
Na ulicach nie widywało się ludzi w skórzanych
ani jeansowych katanach z naszywkami.
Ubierano się w zwykłą czerń i słuchano
Moonspell. Wyprawa z Ironsword do miejsc
obleganych przez old schoolowych fanów
otworzyła moje oczy. Bardzo przeżyłem drugą
edycję festiwalu Keep It True. Kląłem z radości,
że znów czuję się jak w końcówce lat
osiemdziesiątych. Owszem, zdawałem sobie
sprawę z istnienia organizatorów imprez oraz
fanów w Niemczech, Grecji czy we Włoszech,
ale dopiero na miejscu w pełni się przekonałem,
że scena metalowa naprawdę żyje. Underground
zawsze się trzyma, a w mainstreamie
różnie bywa.
Mário Figueira: Saxon czy Motörhead grały
metal nieprzerwanie.
Rick Thor: To inna kategoria, legendy.
Mário Figueira: Ale inne legendy, jak Metallika,
kombinowały. Najpopularniejsze dziś
zespoły true heavy metalowe święciły największe
triumfy w latach osiemdziesiątych. Nastała
konieczność korzystania z każdej możliwej
szansy na zobaczenie ich koncertu, ponieważ
postarzały się i zaczynają przechodzić do historii.
Każdy gig Saxon, Iron Maiden, Judas
Priest itd., w naszej okolicy jest dla nas obowiązkowy,
ponieważ wkrótce ich doświadczenie
przestanie być możliwe.
Wracając do Rage And Fire, opowiedzcie o
swoich planach na przyszłość.
Rick Thor: Zagraliśmy już kilka koncertów w
Portugalii. W czerwcu 2023 zobaczymy, czy
"The Last Wolf" spotka się z zainteresowaniem
odbiorców.
Mário Figueira: Mamy nadzieję na pozytywne
recenzje.
Rick Thor: Pokażemy wszystkim album, a
jeśli przypadnie ludziom do gustu, popytamy
znajomych promotorów o możliwość grania
kolejnych koncertow i festiwali. Zżera nas ciekawość
opinii, ale z drugiej strony nieprzerwanie
brniemy do przodu. Pracujemy już nad
drugim longplay'em. Wiele struktur utworów
już ukończyliśmy, ale musimy przysiąść do
liryków. Postaramy się, żeby drugi LP okazał
się lepszy od pierwszego LP. Na "The Last
Wolf" chodzi nam o wyznaczenie ram stylistycznych
Rage And Fire, w ramach których zamierzamy
rozwijać brzmienie w przyszłości.
Drugi album będzie gotowy w drugiej połowie
2023 roku.
Doskonalicie tylko brzmienie, czy również
poziom kompozycyjny i wykonawczy?
Rick Thor: Głównie jednak kompozycyjny.
Siebie nie ocenię, ale gitarzyści Mário i Fred
Brum oraz perkusista Vasco Machado są niezwykle
sprawni technicznie. Nie jesteśmy już
na tym etapie, żeby potrzebować poprawiać
warsztat instrumentalny. Bardziej skupiam się
na doskonaleniu wokali, może trochę poeksperymentuję,
przy czym rozpoznaję ograniczenia
własnych zdolności wokalnych. Zespół jest
zwarty i dąży do tworzenia wartościowej muzyki,
zapadającej w pamięci. Dajemy z siebie
wszystko, co najlepsze.
Mário Figueira: To zajmie nam sporo czasu.
Rick Thor: Bo w młodości mogliśmy zapomnieć
o wszystkim i całe dnie hałasować, a teraz
musimy pracować. Mam dziewczynę, ale
mieszkam sam. Muszę zajmować się domem,
robić zakupy, zmywać naczynia, rozwieszać
ubrania po praniu, przygotowywać posiłki do
pracy itd. Wiele spraw mnie rozprasza i odciąga
od komponowania, ale konsekwentnie
będę muzykować. Uważam metal za niezbędny
składnik mojego życia. Lada dzień stuknie
mi pięćdziesiątka, ale nie wyobrażam sobie,
żebym odpuścił. Będę grać i nagrywać najlepiej,
jak potrafię. Przykładam się do tworzenia
albumów, z których będę w pełni zadowolony.
Mário Figueira: Granie w Rage And Fire wymaga
również ode mnie mnóstwo skupienia i
dedykacji. Wyobrażam sobie, że jeśli ktoś nie
gra na żadnym instrumencie, to oczywiście
może lubić muzykę, ale dopiero sięgnięcie po
gitarę uświadamia, jak trudno jest osiągnąć
konkretny efekt dźwiękowy. Dla nowicjuszy
trudność sprawia przebieranie czterema palcami
nawet po jednej strunie. Opanowanie warsztatu
wymaga mnóstwo czasu.
Rick Thor: W dodatku sama technika czy
szybkość nie wystarcza. Niejeden album wirtuozów
nudzi i nie jest w stanie zapaść słuchaczom
w pamięci. Z drugiej strony, istnieją
muzycy o ograniczonych umiejętnościach
technicznych, którzy przez lata porywają tłumy,
ponieważ potrafią świetnie komponować.
Moim zdaniem, komponowanie jest o wiele
ważniejsze od samego warsztatu. Prawda,
Mário?
Mário Figueira: Nie. Oba aspekty są ważne.
Potrzebny jest balans.
Wy już włożyliście ten wysiłek w opanowanie
instrumentów. Czy z perspektywy
czasu uważacie, że było warto się starać?
Rick Thor: Nie uważam siebie za właściwą
osobę do odpowiadania na to pytanie. Tak
naprawdę nigdy nie dedykowałem siebie instrumentowi
w stopniu, w jakim mógłbym to
zrobić. Nigdy nie zaliczałem się ani do czołowych
basistów metalowych, ani do najlepszych
wokalistów. Miałem to szczęście, że naturalnie
ciągnęło mnie do metalu i we właściwym czasie
spotkałem na swej drodze sporo bardziej
utalentowanych muzyków, którzy lubili ze
mną współpracować. Na pewno żaden zespół
66
RAGE AND FIRE
nigdy nie pragnął przyjąć mnie w swe szeregi z
uwagi na "zabójczą technikę" ani "niesamowity
głos" (śmiech).
Nikt by Ci tego nie wypomniał, gdybyś sam
nie powiedział.
Rick Thor: Większość fanów nie zna się na
technicznych sprawach. Nie zdziwiłbym się,
gdyby ktoś absurdalnie skomentował: "och, jacy
z nich wirtuozi, Rick Thor jest geniuszem basu"
(śmiech)
Mário Figueira: (śmiech) Ja wciąż doskonalę
się w grze na gitarze. Potrzebuję mocno się
koncentrować i nie jestem takim shrederem
jak nasz drugi gitarzysta Fred Brum. On niesamowicie
wymiata, a ja gram przeciętnie.
Rick Thor: Moim zdaniem też jesteś świetnym
gitarzystą. Fred Brum gra szybko i technicznie.
Zespół heavy metalowy taki jak Rage
And Fire nie potrzebuje, żebyś się z nim ścigał.
Mário Figueira: Na demówce Rage And Fire
zagrałem wszystkie solówki poza jedną. Na
"The Last Wolf" Fred Brum zagrał tylko trzy
lub cztery sola, ponieważ dołączył do nas stosunkowo
późno.
Rick Thor: Heavy metal wymaga wysokich
umiejętności wykonawczych, ale nie sprowadza
się do popisywania kunsztem. Zdarza się,
że słyszysz perfekcyjne wykonanie, które kompletnie
nie zapada Ci w pamięci. Znacznie
ważniejsze są zgrabne kompozycje. Wraz z
upływem kolejnych dekad, coraz trudniej o
oryginalność w heavy metalu, ale ten gatunek
wciąż umożliwia indywidualną ekspresję. Dziwię
się natomiast, jak można obecnie stworzyć
nowy zespół death metalowy, który nie brzmi
dokładnie tak samo, jak wszystkie inne? To
mnie zastanawia.
Mário Figueira: Tak samo jest z heavy metalem.
Rick Thor: Nie. W heavy metalu możesz eksperymentować
z rozmaitymi melodiami i głosami.
A jak dzisiaj można eksperymentować w
ramach gatunku death metal? Nie mam pomysłu.
Słyszeliście nowy album Hammers of Misfortune
"Overtaker" (2022, wywiad w HMP
85 na str. 62, recenzja w HMP 85 na str. 151 -
przyp.red.)? Techniczny thrash wydawał mi
się gatunkiem wyczerpanym, dopóki nie
usłyszałem Hammers Of Misfortune.
Rick Thor: Nie słyszałem akurat "Overtaker",
ale jestem wielkim fanem wczesnych albumów
Hammers Of Misfortune i uważam, że oni
zawsze wyróżniali się oryginalnością. Szczególnie
wysoko cenię "The August Engine"
(2003) oraz "The Locust Years" (2006). Koniecznie
muszę sprawdzić "Overtaker". Spotkałem
kiedyś ich lidera, wokalistę i gitarzystę
Johna Cobbetta, ponieważ (w latach 1998 -
2004, przyp.red.) grał w Slough Feg. Hammersi
brzmią jak żaden inny zespół. Są świetnymi
muzykami i mocno się wyróżniają. To
samo dotyczy Seana Pecka, wokalisty Cage,
który miesza różne style wokalne. Bardzo podoba
mi się zespół Eternal Champion. Ich
charyzmatyczny wokalista Jason Tarpey ma
unikalną skalę głosu.
Mário Figueira: Eternal Champion dziękuje
Ravensire za inspirację w booklecie swej pierwszej
płyty "The Armor of Ire" (2016, recenzja
w HMP 64 na str. 140, przyp. red.).
Rick Thor: To dla nas zaszczyt, nie spodziewaliśmy
się. Prawdopodobnie nie powinno
znaleźć się to w publikowanym wywiadzie, ale
powiem Ci w sekrecie, że pisałem tekst utworu
Foto: Sonia Ferreira
Rage And Fire pt. "Tell The Tales (of Medusa)"
z myślą o powrocie (kanadyjskiej kapeli
epic heavy metalowej, przyp. red.) Tales Of
Medusa. Nie można się było z nimi skontaktować,
gdyż posługują się wyłącznie pseudonimami.
W 2021 roku wydali demo "Antiquity"
po jedenastoletniej przerwie. Bardzo się
ucieszyłem i napisałem tekst "Tell The Tales
(of Medusa)" na ich cześć (utwór znajduje się
zarówno na demie, jak i na debiutanckim longplay'u
Rage And Fire). Zaledwie kilka dni temu
otrzymałem list od ich gitarzysty i basisty
Axe Massakkar wraz z demo z utworem
"Born In Rage And Fire". W ten sposób kiwnęli
do nas głową w podziękowaniu za "Tell The
Tales (of Medusa)". To ekstremalnie ekscytujące,
gdy Eternal Champion pozdrawia i
chwali nasze brzmienie, a Tales Of Medusa
wykazuje się wobec nas taką kurtuazją.
Może pociągnęlibyście ten temat i przygotowalibyście
wspólne video?
Rick Thor: Nie mamy żadnych klipów promujących
"The Last Wolf", a oni prawdopodobnie
nie poszliby na to (śmiech). Nikt nigdy
ich nie widział. Odmówili nawet występu
na Keep It True. Niewidzialny zespół
(śmiech).
Jak podsumowalibyśmy dzisiejszą rozmowę?
Rick Thor: Oświadczeniem naszej intencji.
Rage And Fire robi najlepsze co się da do
ostatniego tchu, by utrzymywać płomień
heavy metalu.
Wiele zespołów dookoła świata to robi.
Czujecie się ambasadorami portugalskiego
heavy metalu?
Mário Figueira: Rick posiada olbrzymią wiedzę
na temat tej muzyki. Zna mnóstwo ludzi
w undergroundzie, również za granicą.
Rick Thor: Jakiś czas temu scena heavy metalowa
w naszym kraju składa się z wielu zespołów.
Utrzymywaliśmy zażyłą więź z Midnight
Priest. Ravensire dzieliło z nimi wspólnego
perkusistę o pseudonimie War Tank.
Przyjaźnimy się też z niesamowitą kapelą
Wanderer z Porto. My i jeszcze kilka innych
załóg, tworzymy swego rodzaju portugalską
scenę heavy metalową.
Mário Figueira: Wymienione teraz przez Ciebie
zespoły tworzą młodzi ludzie.
Rick Thor: Coś się więc dzieje, choć mainstream
w Portugalii w ogóle nie zwraca najmniejszej
uwagi na tradycyjny heavy metal.
Mário Figueira: Toxikull ostatnio odbyli
dużą europejską trasę, zawitali nawet chyba do
Polski.
Rick Thor: Toxikull jest zespołem Lexa
Thundera, byłego wokalisty Midnight Priest.
Mário Figueira: Midnight Priest pierwotnie
miał liryki po portugalsku, a na angielski przestawili
się po dołączeniu Lexa Thundera. Natomiast
Toxikull ewoluował z thrashu w kierunku
heavy/speed metalu. Lex śpiewa jak
skrzyżowanie Roba Halforda z Kingiem Diamondem.
Bardzo dziękuję za tak inspirującą rozmowę.
Mam aż dwie godziny nagrania. Postaram
się nie przemycić zbyt wiele wrażliwych sekretów.
Rick Thor: Rozumiem Twoje zadanie, bo sam
przeprowadzałem kiedyś wywiady. Miałem
własny fanzin, a także udzielałem się na niemieckim
blogu Voices From The Darkside.
Rozmawiałem z brazylijskim Volcano, którzy
są kojarzeni z metalem ekstremalnym, ale ich
pierwotny materiał z 1983 roku "Om Pushne
Namah" (EP, 1983) to czysty heavy metal.
Nadarzyła się ku naszym dwóm rozmowom
okazja, gdy przyjechali zagrać w Lizbonie.
Było mi o tyle łatwiej, że posługiwaliśmy się
językiem portugalskim, a dopiero później całość
przetłumaczyłem na angielski. Rozmawiałem
ponadto z Tomem Angelripperem z Sodom
oraz z Mantasem z Venom. Z tym
ostatnim spędziłem kilka godzin, jako że mieszka
obecnie obok portugalskiego miasteczka
Tomar, a ja jestem maniakiem Venom. Później
przeznaczyłem więcej niż jeden pełen
dzień na transkrypcję i wysłałem mu gotowy
tekst do akceptacji.
Mário Figueira: Najlepszą rzeczą na temat
Venom jest Slayer (śmiech).
Rick Thor: To Twoja opinia. Venom zapoczątkował
cały ekstremalny metal!
Sam O'Black
RAGE AND FIRE 67
Zrobiliśmy swoje, nie mamy czego żałować...
Rexor to brazylijski zespół, który praktycznie działa ćwierć wieku. Niestety
przez ten czas nagrali jedynie dwa albumy "Powered Heart" (2014) oraz "...for
Glory and Freedom" (2022) i raczej nie są rozpoznawalni na świecie. Czy to się
zmieni? Moim zdaniem to nie ważne, ważniejsza jest pasja i zaangażowanie brazylijskich
muzyków, która pozwoliła działać im jako Rexor do tej pory. Niemniej
postarajcie się posłuchać ich ostatniego albumu "...for Glory and Freedom". Wszak
niezłego heavy metalu nigdy nie za wiele, a przy okazji poczytajcie co miał nam
do powiedzenia gitarzysta grupy Wander Cunha.
Zrobiliśmy swoje, nie mamy czego żałować,
cóż, jesteśmy w Brazylii. Nagraliśmy mało
płyt, ale zagraliśmy wiele koncertów.
Słuchając "...For Glory And Freedom..."
czujemy, że jesteście na maksa oddani tradycyjnemu
heavy metalowi i gracie z wielkim
zaangażowaniem i pasją. To Wasza
wiarygodność, wartość, autentyzm. Heavy
metal to po prostu Wy.
Nie wstydzimy się być metalowcami i nawet
w ramach tego stylu nie staramy się wyglądać
Wasza muzyka nawiązuje do dokonań Running
Wild, Iron Maiden, Judas Priest, Saxon,
Accept, Grave Digger, itd. Znajdziemy
w niej też inspiracje AC/DC,
Aerosmith, Motley Crue itd. Generalnie
kochacie lata 80. i ciężkie granie z tamtych
czasów...
Cóż, każdy, kto zamierza zrobić coś w tym
stylu, nie będzie trzymał się z dala od tych
odniesień. Ale my nie tylko staramy się brzmieć
jak te zespoły, my je naprawdę lubimy,
więc to naturalnie przejawia się w naszej muzyce.
Niedawno w rozmowie z innym zespołem
przypomniałem opinie jednego z muzyków
NWOTHM, że nikt nie jest w stanie doścignąć
mistrzów z lat 80., że jedynie co można
robić to grać swoje i próbować dołożyć
do tego coś swojego. Zgodzisz się z taką
poglądem?
Tak, zgadzam się z tym. I dodam, że do poziomu
tych mistrzów doszło parę kapel, które
przyszły po nich i stworzyły nowe nurty
metalu. Ważne jest to, żeby w pracę zawsze
wkładać serce, a jak to przyniesie coś więcej,
jest tego konsekwencją.
Wiele młodych kapel mocno skupia się na
odtworzeniu starego brzmienia z lat 80. Wy
natomiast nie tylko sięgacie po tamte brzmienia,
ale również bez krępacji używacie
dobrodziejstw współczesnego sprzętu nagrywającego.
Dzięki czemu Wasz heavy
metal brzmi nadal świeżo...
Cóż, produkcja to skomplikowany proces, a
próba zabrzmienia jak płyta z lat 80. bez
skupienia się na istocie tekstu utworów wydaje
mi się ryzykowna. Rexor woli przy nagrywaniu
polegać na praktyczności nowych
technologii, a przy komponowaniu na tym,
co podpowiada dusza.
HMP: Rexor istnieje od 1999 roku, więc
jeszcze trochę i stuknie Wam ćwierć wieku
działalności. Także dwa albumu przez taki
czas to niezbyt imponujące osiągniecie i raczej
w ten sposób nie zdobędziecie popularności,
a tym bardziej sukcesu?
Wander Cunha: Tak, prawie ćwierć wieku
to spory kamień milowy, zwłaszcza dla niezależnego
zespołu z kraju, w którym trudno
jest się utrzymać w branży muzycznej. Zrobiliśmy,
co mogliśmy z zasobami, które mieliśmy
i choć chcielibyśmy zrobić więcej, jesteśmy
niezwykle dumni z tego, co osiągnęliśmy
do tej pory. Tak w ogóle, po co roztrząsać
kwestie dotyczące naszej kariery?
Gdybyście mieli więcej szczęścia to, przez
ten czas moglibyście w swojej dyskografii
mieć kilkanaście płyt i być może status znakomitej
kapeli z brazylijskiego undergroundu...
Myślę, że realne wsparcie ze strony mediów
dałoby nam większe szanse na to, żeby znaleźć
się w grupie tych największych zespołów.
Nie żałujecie, że Wasze losy właśnie tak
się potoczyły?
Foto: Rexor
jak coś, czym nie jesteśmy w rzeczywistości.
Zgadzam się z tobą, naszą marką jest autentyczność.
Niedawno wspomniałem o nurcie NWOT
HM. Obserwujecie, co tam się dzieje? Jakie
zdanie macie o tej scenie?
Ten nurt nigdy się nie zatrzymał, wręcz przeciwnie,
zawsze jest coś nowego. Dziś na tej
scenie istnieje ogromna liczba zespołów.
Czy jest tam jakiś zespół albo zespoły, które
przypadły Wam szczególnie do gustu?
Tak, trudno byłoby wymienić tu wszystkie,
ale jest wiele zespołów, które są w podobnej
sytuacji jak my. Zespoły takie jak Lonewolf,
Wolf, czy Paragon mają ogromną ilość materiału,
ale nie należą do wielkich zespołów.
A czy siebie zaliczylibyście do nurtu?
Cóż, kilka razy wspomniano, że jesteśmy
częścią NWOTHM, to nas bardzo cieszy.
A może jest jednak jakakolwiek szansa, że z
tego nurtu za jakiś czas wyłoni się, chociażby
nowy Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon?
Jest już kilka zespołów w rodzaju Iron Maiden,
Judas Priest, Saxon. Niestety, publiczność
tych kultowych kapel woli zapłacić
wysoką cenę za bilet, aby ich zobaczyć, niż
wspierać mniej znane zespoły, które walczą o
68
REXOR
ustalenie własnej nazwy i tożsamości. Na
przykład nasz zespół Rexor przeżył przełom,
gdy zaczął być rozpoznany po własnej nazwie,
a nie określany jako nowy zespół lub
autorski zespół muzyczny.
Jak to jest w końcu ze streamingiem, pomaga
zespołom w ich działalności czy raczej
jest to narzędzie, które zabiją muzykę i możliwość
rozwijania karier poprzez kapele?
Streaming jest tutaj bardziej narzędziem. Sukces
zespołu zależy od wielu różnych czynników,
takich jak styl muzyki, jakości produkcji,
od znaczenia i uznania w wyspecjalizowanych
mediach oraz promocji poprzez magazyny,
strony internetowe, fachowe kanały
na YouTube, itd. W dzisiejszych czasach
uważamy, że dość trudno jest niezależnym
zespołom zdobyć znaczenie na scenie bez
sporych inwestycji w płatne media społecznościowe,
dobre teledyski i, co najważniejsze,
bez znajomości odpowiednich ludzi, którzy
wprowadzą ich na ścieżkę "sukcesu". Ogólnie,
jest to trudne zadanie, które wymaga wiele
wysiłku i pieniędzy.
Foto: Rexor
Znając życie, Wy raczej proponowalibyście
swoim fanów płyty CD lub LP niż streaming.
Czy jest szansa, że "...For Glory And
Freedom...", a może nawet "Powered Heart"
wyjdą na winylach?
Jednym z naszych celów jest możliwość wydawania
naszych albumów na winylach, co w
dużej mierze zależy od zapotrzebowania i
zainteresowania naszych fanów. Uważamy,
że w Brazylii rynek produkcji płyt winylowych
nie jest tak rozpowszechniony jak na
arenie międzynarodowej. Niestety koszty
produkcji tutaj są dość wysokie i na razie
czynią ją niewykonalną, jako że zależy ona
od ilości drukowanych płyt, zmian w miksach
i projekcie graficznym płyty CD.
Innymi słowy, płyta winylowa byłaby projektem
równoległym do produkcji CD. Sprawdzamy
możliwość zrobienia czegoś takiego w
Brazylii i wierzymy, że wkrótce będzie to wykonalne
wraz z rozwojem rynku adapterów i
gramofonów retro.
Jak jesteśmy przy "Powered Heart". Wasz
nowy wydawca do "...For Glory And
Freedom..." dodał jako bonus właśnie wasz
debiutancki album. Nie za dużo muzyki dla
ewentualnego słuchacza?
Jak już mówiłem, robimy wszystko, co w naszej
mocy z tym, co jest w naszym zasięgu.
To był eksperyment, który zrobiliśmy we
współpracy ze Steel Shark, aby nasz pierwszy
album trafił do innej publiczności. Nie
uważam, że jest tu zbyt wiele utworów, bo
jeśli liczyć według czasu, to mamy na albumie
około 1 godziny i 20 minut muzyki. I
musicie się zgodzić, że wiele zespołów wydaje
albumy z 10 utworami, które z łatwością
przekraczają całkowity czas naszego albumu.
Jedyna różnica polega na tym, że liczba
utworów może onieśmielać, ale prawie wszystkie
z nich są krótkie.
No właśnie. Podjęliście współpracę z europejską
wytwórnią Steel Shark Records.
Czy ta współpraca dała Wam już jakieś
korzyści?
Największą zaletą jest możliwość udostępnienia
naszych albumów europejskiej publiczności.
Co więcej, jesteśmy podekscytowani
możliwością odkrywania nowych możliwości
i szans. Bądźcie na bieżąco z naszymi kolejnymi
aktualizacjami.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
nazywa się Jan Jurca, który jak dotąd wykonuje
świetną robotę. Nie ma po prostu sposobu,
aby wykonać te kawałki jako trio, z całą
skomplikowaną pracą dwóch gitar...
HMP: Kiedy rozpoczęła się pandemia byliście
w o tyle dobrej sytuacji, że ostatni jak
dotąd album "Enter The Endless Abyss"
wydaliście wiosną 2019 roku, tak więc mieliście
sporo czasu by go promować, również
na koncertach. Paradoksalnie jednak najgorsze
przyszło już po zelżeniu obostrzeń, kiedy
najpierw odszedł gitarzysta Anej Buonassisi,
a następnie basista Andrej Škof -
mieli już dość tej niepewnej sytuacji, czy
zmieniły się im życiowe priorytety i nie
Nowy rozdział
Ten słoweński zespół nie trzyma się kurczowo jednego stylu: zaczynali od
heavy/speed metalu, by później dołożyć do niego iście blackową intensywność.
Kolejnym elementem były brzmienia organowe, zaczerpnięte z hard rocka i wbrew
pozorom to wszystko jest spójne, nie ma mowy o jakichś stylistycznych zawirowaniach.
Można przekonać się o tym na najnowszym MLP Vigilante, nieprzypadkowo
noszącym taki sam tytuł, ale zespół pracuje już nad piątym albumem, tak
więc pewnie szybciej niż później usłyszymy tego efekty. Na razie zaś głos ma lider
grupy, śpiewający gitarzysta Gilian Adam.
Zawsze byliśmy z Anže dobrymi przyjaciółmi
i nigdy nie chcieliśmy, żeby odchodził,
więc bardzo się ucieszyliśmy, kiedy ponownie
objął to stanowisko. Poza tym zawsze
był oficjalnym fotografem zespołu, więc
w pewnym sensie nigdy tak naprawdę od nas
nie odszedł i zawsze był integralną częścią
zespołu.
Musieliście jakoś nadrabiać tę długą, ośmioletnią
przerwę, czy wszystko od razu
Generalnie jesteście chyba zwolennikami
składów z gitarowymi duetami, od Iron
Maiden do Slayer, co słychać też w waszej
muzyce?
Absolutnie! To jest coś, wokół czego zbudowaliśmy
cały zespół, tak myślę. Jest coś magicznego
w dwóch gitarach tworzących harmonie
i wymieniających się partiami prowadzącymi.
Osobiście czerpię wiele inspiracji z
zespołów takich jak Wishbone Ash i Thin
Lizzy. Iron Maiden są oczywistością, to jasne!
(śmiech)
Ciekawe jest również to, że mimo swoistego
zakorzenienia w nurcie NWOBHM
muzyka Vigilance cały czas ewoluuje: najpierw
łączyliście tradycyjny heavy ze speed
metalem, później doszły do tego blackowe
akcenty, szczególnie słyszalne w warstwie
rytmicznej, dzięki czemu wasza muzyka
tylko zyskała na intensywności. Z kolei od
poprzedniego albumu coraz śmielej wykorzystujecie
organowe brzmienia i na "Vigilance"
też mamy taki utwór, długi i rozbudowany
"Orbis Mundi" - to echa waszej fascynacji
hard rockiem, takimi klasycznymi
zespołami jak Rainbow czy Uriah Heep?
Ja i Tine jesteśmy muzycznymi nerdami. Kochamy
wszystko, co nas porusza, czy to hard
rock, metal czy nawet muzyka pop, jeśli jest
dobra! Dlatego zawsze robiliśmy to, co uważaliśmy
za najbardziej satysfakcjonujące w
danym momencie. I trafiłeś w sedno. Rainbow
i Uriah Heep mieli bardzo duży wpływ
na nowsze utwory, wraz z zespołami takimi
jak Rush i UFO.
70
mieli już czasu na granie metalu?
Gilian Adam: Anej opuścił zespół z powodu
problemów ze słuchem w połowie roku 2019
i nasz ostatni koncert przed pandemią zagraliśmy
z jego zastępcą. Z Andrejem po prostu
nie wyszło, więc postanowiliśmy pójść swoimi
drogami. Restrykcje z pewnością nie pomogły,
ale ja i Tine zawsze znajdujemy sposób,
aby iść dalej, więc na dłuższą metę to
tylko umocniło jeszcze bardziej nasze muzyczne
i osobiste partnerstwo.
Jednak, jak to mówią, nie ma tego złego, co
by na dobre nie wyszło, tak więc do zespołu
wrócił wasz pierwszy basista Anže Stegel -
jak do tego doszło? Mieliście cały czas kontakt,
więc kiedy pojawiła się luka w składzie
zapełnił ją od razu, ku zadowoleniu
wszystkich?
VIGILANCE
Foto: Vigilance
weszło na dawne tory, szczególnie kiedy
opanował już nowsze utwory, napisane po
jego odejściu?
Nie miał żadnych problemów z zagraniem
naszych nowszych kawałków, a te stare od
razu zabrzmiały jeszcze lepiej! Jest piekielnie
dobrym basistą i świetnym gościem, więc od
razu poczuliśmy się ze sobą naturalnie.
Obecnie gracie w trzyosobowym składzie.
Na tę chwilę to optymalne dla was rozwiązanie,
czy też będziecie szukać drugiego
gitarzysty, żeby móc oddać na koncertach te
wszystkie duety i smaczki solowo-rytmiczne?
Jesteśmy właściwie czteroosobowym zespołem,
jak zawsze. Internet może być trochę
powolny w przekazywaniu informacji, ale
mamy świetnego drugiego gitarzystę, który
Nie ma więc co bawić się w szufladkowanie,
bo muzyka jest po prostu albo dobra,
albo zła, niezależnie od stylistyki, podgatunku,
etc.?
Dokładnie!
Większość zespołów wykorzystało pandemiczną,
przymusową przerwę na pracę nad
nowymi albumami. U was wygląda to nieco
inaczej, bo "Vigilance" to MLP z pięcioma
utworami te wszystkie zawirowania sprawiły,
że na więcej nie starczyło już czasu
czy tak zwanych mocy przerobowych?
Plan był taki, że nagramy tylko dwa utwory i
wydamy je jako maxi singiel, ale sesje nagraniowe
okazały się bardzo produktywne i kiedy
wyszliśmy ze studia mieliśmy gotowych pięć
utworów... Więc w pewnym sensie zrobiliśmy
więcej niż planowaliśmy. Mieliśmy więcej
pomysłów, myśleliśmy też o tym, żeby dodać
jeszcze kilka kawałków i zrobić z tego album,
ale ostatecznie MLP też działa dobrze
sam w sobie i odbiera się go jako całość, więc
nie chcieliśmy dodawać na siłę żadnych "wypełniaczy"
do czegoś, co już działa.
Kiedy więc zaskoczycie nas piątym albumem?
Będzie to materiał w pełni premierowy,
czy też wykorzystacie niektóre utwory
z "Vigilance"?
Prace nad nim już trwają, mamy mniej więcej
zrobioną połowę materiału. To będzie na pewno
LP, ale na razie to wszystko, co mogę
powiedzieć...
To pierwsze takie krótsze wydawnictwo w
waszym dorobku od wielu lat - uznaliście,
że warto przypomnieć się fanom, skoro nie
macie jeszcze gotowej dużej płyty?
Tak, chodziło o to, żeby coś wydać, ponieważ
minęły już trzy lata od wydania "Enter
The Endless Abyss", ale było to również
duże wyzwanie i świetna zabawa dla mnie i
Tine, ponieważ po raz pierwszy pracowaliśmy
nad czymś w duecie.
Nie ma też co ukrywać, takie krótsze materiały
cieszą się w dobie supremacji streamingu
znacznie większym zainteresowaniem
- to również braliście pod uwagę?
To prawda i czasem się nad tym zastanawiamy,
ale nie do tego stopnia, żebyśmy mieli
rezygnować z naszego wkładu co do albumów
na rzecz streamingu.
Tytuł "Vigilance" jest prosty, ale zarazem
chyba również symboliczny, sygnalizując
otwarcie nowego rozdziału w waszej twórczości?
Jest bardzo symboliczny, jak się domyśliłeś,
jest to nowy rozdział dla zespołu. Ten MLP
jest mocnym zaznaczeniem tego, czego będziecie
mogli spodziewać się po nas w przyszłości!
Jest to dostrzegalne również w warstwie
tekstowej, bo miewaliście już na wcześniejszych
płytach utwór czy dwa w waszym
ojczystym języku, ale tutaj cała piątka została
zaśpiewana po słowacku - to jednorazowy
eksperyment, czy też początek nowego
podejścia w tej kwestii?
Pisanie w naszym języku było wyzwaniem,
ponieważ jesteśmy mocno przyzwyczajeni do
pisania po angielsku, ale rezultat był tego
wart. Dodaje to dodatkową warstwę do brzmienia
zespołu i jestem pewien, że będziemy
badać możliwości wykorzystywania tego również
w przyszłości.
Chociaż to język angielski jest tym najbardziej
rozpowszechnionym w światowej
muzyce to nie da się nie zauważyć, że wiele,
i to popularnych, grup metalowych świadomie
z niego rezygnowała, śpiewając po niemiecku,
hiszpańsku czy francusku, a dla
wielu słuchaczy było to atrakcyjne. Też
chcieliście spróbować takiego podejścia?
Tak, my też kocham te zespoły. Sortilege,
Barón Rojo, Pomaranèa, Divlje Jagode...
Jest ich zbyt wiele, by je tu wszystkie wymienić,
ale rozumiecie o co chodzi. Jest coś
Foto: Vigilance
naprawdę fajnego w zespołach wyrażających
się w swoim ojczystym języku!
Poza tym zawsze można nagrać płytę w
dwóch wersjach językowych, co czynił choćby
nasz, pewnie doskonale ci znany, zespół
Kat czy wspomniany Barón Rojo?
To też jest możliwe, ale nie sądzę, żebyśmy
sami kiedykolwiek poszli tą drogą. Po drodze
coś się gubi w tłumaczeniu i w ekspresji, a ja
o wiele bardziej wolę twórczość Kata i Barón
Rojo po polsku i hiszpańsku.
Nie odmówiliście sobie przyjemności nagrania
kolejnego utworu instrumentalnego,
"Veliki Briljantni Valèek" - to już taka wasza
tradycja?
Od tej pory pewnie tak już będzie! (śmiech)
Chyba jedynie "Enter The Endless Abyss"
jest bez utworu instrumentalnego...
Takie utwory pisze się łatwiej, czy paradoksalnie
trudniej, bo jednak skoro nie ma w
nich partii wokalnych słuchacz zwraca większą
uwagę na warstwę instrumentalną,
tak więc trzeba ją naprawdę dopracować,
żeby wszystko "zagrało" na 100 % również
bez śpiewu?
U mnie jest podobnie, już w trakcie pisania
mogę dość szybko stwierdzić, które utwory
okażą się instrumentalnymi. Zazwyczaj lubię
podchodzić do gitar lub organów w taki sposób,
że zachowują się jak "wokal" i wtedy
traktujemy je w ten sposób również w procesie
miksowania. Gitara prowadząca w "Veliki
Briljantni Valèek" jest dobrym przykładem
takiego podejścia.
W czasach niepewności i przemian nie tylko
na fonograficznym rynku, ale też szerzej
całego funkcjonowania muzycznego biznesu,
macie nie lada ostoję, bo już od kilku lat
bardzo efektywnie współpracujecie z Dying
Victims Production - lepszej wytwórni dla
Vigilance nie mogliście sobie wyobrazić?
Współpraca z taką wytwórnią to błogosławieństwo.
Florian jest nie tylko wspaniałym
partnerem, wspaniałym "szefem" i wspaniałym
źródłem feedbacku, ale także wspaniałym
przyjacielem, a to coś, co cenię nawet
bardziej niż stronę biznesową.
Jesteście młodymi ludźmi, ale zdajecie się
bardzo cenić fizyczne wersje waszych płyt,
które ukazują się nie tylko na CD i winylu,
ale często również na kasetach. Streaming
to fajna sprawa, ale trudno mówić o wydaniu
albumu, skoro jest on opublikowany
tylko w sieci?
Cóż, młodzi czy nie, w Słowenii wciąż słuchaliśmy
głównie kaset i płyt winylowych,
wydanych w latach 90. i wczesnych 2000,
więc była to duża część naszego dorastania
(śmiech). Streaming jest fajny, pozwala dotrzeć
z muzyką do większej ilości ludzi i to
zawsze jest świetne... Jednak w muzyce rockowej
nic nie pobije wzięcia do ręki fizycznego
wydawnictwa i trzymania w ręku dzieła sztuki
podczas słuchania muzyki, to jest po prostu
najlepsze!
Wojciech Chamryk i Szymon Paczkowski
VIGILANCE
71
Bez plastiku i polityki
Ceaseless Torment lubią thrash w
starym wydaniu i ich trzeci już album
"Victory Or Death" jest tego
potwierdzeniem od pierwszej do
ostatniej sekundy. Łoją go nie tylko
bezlitośnie, ale też całkiem pomysłowo
- old school w ich przypadku
wcale nie oznacza jakiegoś getta z
lat 80., to muzyka wciąż świeża i
aktualna. Tym bardziej zdziwiłem
się, że frontman grupy pominął milczeniem akurat to jedno pytanie...
HMP: Pamiętasz pierwszą thrashową płytę
jaką kupiłeś lub usłyszałeś? Domyślam się,
że poszły za nią kolejne, skoro od lat grasz w
zespole zafiksowanym na punkcie oldschoolowego
thrashu? (śmiech)
Sebastian Fredriksson: Nie pamiętam dokładnie,
jaki był pierwszy thrashowy album, który
usłyszałem, ale pierwszą płytą, którą kupiłem
była "Master Of Puppets" na kasecie. Było
to wtedy kiedy miałem jakieś osiem lat. I
tak, po "Master Of Puppets" poszło wiele innych
albumów, ale nie pamiętam już, jakie to
były tytuły.
więzi, ale również dlatego, że dzięki temu
metal nie staje się muzyką dla staruszków z
nostalgią spoglądającą w przeszłość, ale to
muzyka wciąż żywa, docierająca również do
młodzieży?
Faktycznie, przez ostatnie lata zacząłem to zauważać,
że na koncertach zaczęli pojawiać się
dziadkowie z wnukami. To jest w pewnym
sensie fajne. Tak jak wiele innych rzeczy przechodzi
w rodzinach z pokolenia na pokolenie,
więc myślę, że to całkiem naturalne, że muzyka
metalowa również podlega tym regułom.
Z tego co słyszę thrash dla was to przede
wszystkim to, co powstało na przełomie lat
80. i 90. Jego nowoczesne odmiany zupełnie
was nie kręcą, taki groove metal, etc. to nie
dla was?
To prawda, w ogóle nie interesuję się współczesnym
thrash metalem. Oczywiście jest kilka
nowych zespołów, których słucham, ale wszystkie
one grają jakiś rodzaj starszego thrash
metalu lub ogólnie metalu. Ten nowoczesny
metal zaczyna być po prostu wielkim żartem,
wszystkie zespoły brzmią tak samo. Charakteryzuje
się nadprodukcją, sterylnością i
wieje z niego nudą; czuć, że jest zatrzaśnięty w
klatce i w ogóle nie brzmi jakby był grany
przez ludzi.
Ważne wydaje mi się jednak to, że ten wasz
powrót do korzeni jest poparty ogromnym
entuzjazmem, nie ma w tym żadnej kalkulacji,
tylko ogromna pasja, bo gracie coś, co
uwielbiacie?
Oczywiście, że trzeba grać coś, co się lubi, inaczej
nie miałoby to sensu. Trzeba po prostu
mieć entuzjazm i pasję do tego, co się gra, i zazwyczaj
widać po występującym muzyku czy
tak jest, czy nie.
Słychać to na "Victory Or Death" praktycznie
non-stop. Myślę, że ta płyta ukazałaby
się znacznie szybciej, ale po drodze przydarzyła
się nam wszystkim pandemia, stąd
ten dłuższy niż zwykle odstęp pomiędzy najnowszym
albumem a "Forces Of Evil"?
Tak, pięć lat pomiędzy albumami to dość długo.
Pandemia i szereg nieszczęść sprawiły, że
ta przerwa nam się wydłużyła. Proces nagrywania
też musiał potrwać. Nie chcieliśmy się
spieszyć, ale pandemia uniemożliwiła nam
pracę przez kilka tygodni z rzędu, jak to się
zwykle robi, zamiast tego były tygodnie przerwy,
a nawet miesiące pomiędzy nagrywaniem
poszczególnych instrumentów. Również pisanie
muzyki trwało tym razem nieco dłużej niż
zwykle, ponieważ mieliśmy konkretną wizję
albumu, więc po prostu nie mogliśmy zawrzeć
na nim niektórych utworów czy nawet riffów,
cała muzyka musiała pasować do idei i stylu
albumu, który mieliśmy w głowach.
Jesteście w takim wieku, że mogliście, przynajmniej
teoretycznie, nasiąknąć metalową
muzyką od dziecka. Faktycznie tak było, na
przykład dzięki tacie czy wujkowi, co przełożyło
się na wasze fascynacje?
Jak już wspomniałem, miałem jakieś siedem
czy osiem lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałem
Metallikę. Nie było to zasługą mojego taty
czy wujka, tylko mojego kuzyna. W domu,
z tego co słuchałem jako dziecko, to najbliżej
metalu byli prawdopodobnie The Beatles. Za
to wspomniany kuzyn był wielkim fanem Metalliki
i to on wciągnął mnie w muzykę metalową.
Później w końcu dostałem kilka własnych
płyt Metalliki, a następnie Sepultury i
wielu innych kapel.
Takie sytuacje nie należą do rzadkości, nie
tylko wśród muzyków, ale również wśród fanów,
gdzie na koncerty chodzą nierzadko trzy
pokolenia: dziadek, syn i wnuk. Jest to chyba
fajne nie tylko z racji pogłębiania rodzinnych
72 CEASELESS TORMENT
Foto: Ceaseless Torment
Nie denerwują cię te często pojawiające się
hasła, głoszące, że rock czy metal, albo jego
różne odmiany są martwe? OK, są momenty
lepszej i gorszej popularności, thrash też na
początku lat 90. wrócił do podziemia, ale nigdy
nie umarł i już na początku XXI wieku
odnotował triumfalny powrót, który na dobrą
sprawę trwa do dziś...
Myślę, że thrash prawdopodobnie nigdy nie
umrze, tak jak wiele różnych odmian rocka i
metalu. Wiele gatunków na jakiś czas straciło
na popularności, ale potem znowu wróciły,
więc jestem pewien, że w przyszłości starsze
gatunki znów staną się większe niż są teraz.
Zwlekaliście z premierą najnowszej płyty
blisko rok. Takie czekanie wkurza, frustruje,
nawet jeśli jest to tak zwana siła wyższa,
żaden pech czy niekompetencja wydawcy?
O ile dobrze pamiętam, album został zmasterowany
w lutym, ale data wydania została
ustalona na wrzesień. Oczywiście na początku
było to frustrujące, kiedy wytwórnia powiedziała
nam, że ich harmonogram wydawniczy
jest zapełniony aż do jesieni. Czułem wtedy,
że ten album nigdy nie zostanie wydany. Pracowaliśmy
nad płytą już prawie rok, znacznie
dłużej niż myśleliśmy, a potem powiedzieli
nam, że musimy czekać jeszcze pół roku. Ale
teraz płyta w końcu się ukazała, więc wszystko
poszło dobrze i zapomnieliśmy nawet o tym
cały syfie, który wydarzył się podczas nagrań.
Dochodzi do tego fakt, że pewnie nie marnowaliście
tego czasu, pracowaliście nad kolejnymi
utworami, ale będą musiały poczekać,
skoro promujecie wreszcie "Victory Or
Death"?
To prawda. Wszystko było wciąż zamknięte z
powodu pandemii, więc nie mogliśmy nawet
grać koncertów, dlatego jedyną rzeczą, jaką
mogliśmy zrobić, było pisanie nowego materiału.
Ale później zajęliśmy się głównie promowaniem
nowego albumu, więc zobaczymy
kiedy wrócimy do pracy nad tym nowym materiałem.
Jak interpretować ten tytuł? To niejako odbicie
innego hasła "wszystko albo nic", dewiza
o bardziej uniwersalnym wymiarze, dlatego
skróciliście tytuł utworu "Only Victory Or
Death"?
Wymyślenie tytułu albumu było tym razem
naprawdę trudne. Wszystko albo nic mogłoby
być naprawdę bliską definicją tytułu. Ale przez
długi czas nie przychodził nam żaden pomysł
na tytuł płyty, więc przeglądaliśmy tytuły poszczególnych
utworów i zastanawialiśmy się,
które z nich mogłyby najlepiej opisać album.
"Only Victory Or Death" wydawało się najlepsze,
a potem po prostu wpadliśmy na pomysł,
żeby skrócić tytuł tego kawałka, co dało nam
tytuł albumu. Dopiero po zakończeniu procesu
masteringu zdecydowaliśmy się na ten właśnie
tytuł, prawdopodobnie dlatego, że ten pomysł
narodził się w odpowiednim momencie.
Znam autorów tekstów, którzy nie mają problemów
z ich pisaniem, ale trudność sprawia
im wymyślanie tytułów do gotowych już
utworów. Jak wygląda to u was?
To się dość mocno zmienia. Tak, czasami naprawdę
trudno jest wymyślić tytuł do jakiegoś
gotowego tekstu i może to zająć dużo czasu,
aby wymyślić idealny tytuł. Ale z drugiej strony,
czasami wymyślasz świetny tytuł kawałka
i wtedy musisz napisać tekst, który będzie pasował
do jego tytułu. Zazwyczaj pomaga to,
jeśli zaczynasz od refrenu, wtedy możesz mieć
szansę wpaść na tytuł dużo łatwiej.
Nazwa waszego zespołu ma podkreślać, że
nasze życie nierzadko jest taką nieustanną
udręką, co akcentujecie również w tekstach?
Więcej, niektóre z nich, choćby traktujący o
wojnie "Killing Commands", są teraz jeszcze
bardziej aktualne, co raczej nie jest czymś dobrym?
Nazwa zespołu miała być raczej odniesieniem
do życia po życiu, niż do życia, w którym
obecnie żyjemy, ale na pewno to życie nie
zawsze jest takie proste, jak byśmy sobie tego
życzyli. Myślę też, że nazwa zespołu musi być
powiązana z tematyką tekstów i stylem muzyki,
którą się gra. Wojna w tym świecie jest zawsze
obecna, ale "Killing Commands" został
właściwie napisany już w 2017 roku. To była
prawdopodobnie pierwsza kompozycja, którą
napisaliśmy po poprzednim albumie, ale tak,
nagle około roku temu, ten utwór nabrał zupełnie
nowego znaczenia.
Finlandia, podobnie jak Polska, również
Foto: Rikka Finn
przez wieki miała na pieńku z Rosją, ale wy
zdołaliście na początku II wojny światowej
obronić swą niezależność. Domyślam się, że
nie tylko z tej racji, ale też z czysto humanitarnych
względów twoi rodacy popierają zaatakowaną
przez Putina Ukrainę?
Tak naprawdę nie mam nic do powiedzenia w
tym temacie.
Ach, ta polityczna poprawność... To jak dotąd
wasza najdłuższa płyt, trwa bowiem blisko
37 minut. Utworów też jest więcej niż w
przypadku zwyczajowej ósemki na obu
wcześniejszych płytach - pomyśleliście: tyle
wszyscy naczekaliśmy się na ten album, fani
również, dajmy im jeden utwór więcej?
Na początku myśleliśmy o ośmiu utworach na
ten album, ale potem zdaliśmy sobie sprawę,
że mamy jeszcze jedną kom pozycję, która mogłaby
się zmieścić na tej płycie, więc postanowiliśmy
dodać ją tam jako dziewiąty. Oczywiście
jest to coś, czego nie robiliśmy wcześniej,
jak już wspomniałeś, na poprzednich albumach
było po osiem utworów, więc mam nadzieję,
że to trochę zrekompensuje fakt, że
przez ostatnich pięć lat niczego nie wydaliśmy.
Jeden utwór więcej sprawia, że jest to również
nasz najdłuższy jak dotąd album, ale jest na
nim również kilka bardzo długich utworów.
Radość z wydania "Victory Or Death" zakłóciło
odejście gitarzysty Kima Lappalainena.
Grał z wami blisko 10 lat, tak więc kawał
czasu. Zaskoczyła was jego decyzja, czy też
wszystko odbyło się na przyjacielskich zasadach
i kibicujecie mu, żeby jak najszybciej
zaaklimatyzował się w legendarnym Impaled
Nazarene?
To wszystko przyszło dość niespodziewanie.
Wiedzieliśmy, że był ostatnio trochę niezadowolony
z sytuacji w zespole, ale nie było żadnych
oznak jego odejścia. To na pewno
skomplikowało kilka spraw, ale nie ma między
nami złej krwi i nadal pozostajemy przyjaciółmi.
Oczywiście mamy nadzieję, że czeka
go wszystko co najlepsze w jednym z jego ulubionych
zespołów wszech czasów.
Wcześniej miewaliście już zawirowania personalne
związane z gitarzystami, ale z tego
co widzę z koncertowych zdjęć tym razem
nikogo nie poprosiliście o wsparcie, gracie we
trzech. Oznacza to, że Ceaseless Torment
pozostanie już triem, czy jednak poszukacie
kogoś na drugą gitarę?
Ostatnie koncerty graliśmy jako trio i działało
to zaskakująco dobrze, ale naszym celem jest
posiadanie dwóch gitarzystów tak szybko jak
to możliwe. Mamy nadzieję, że znajdziemy
drugiego gitarzystę przed kolejnymi koncertami,
w końcu mamy kilka utworów, które wymagają
dwóch gitarzystów i chcielibyśmy móc
je ponownie zagrać na żywo. W zeszłym roku
poprosiliśmy kilku przyjaciół, aby wsparli nas
na koncertach, ale każdy był zajęty swoim
własnym zespołem.
Co macie jeszcze w planach na najbliższe
miesiące, rzecz jasna poza promowaniem
"Victory Or Death"?
Głównie to sprawy związane z promowaniem
nowego albumu. Tommi przez następne kilka
miesięcy jest zajęty innym zespołem, więc
prawdopodobnie wykorzystamy ten czas na
przygotowanie nowego materiału. Zobaczymy
co się wydarzy po tym czasie. Miejmy nadzieję,
że przynajmniej będzie więcej koncertów.
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
Foto: Rikka Finn
CEASELESS TORMENT 73
Kwartet nie do zdarcia
Stary, klasyczny thrash wciąż ma się nieźle, a za dobry dla niego prognostyk
uważam fakt, że wciąż powstają młode zespoły chcące go grać. Hiszpański
Retador należy do tego ciągle rosnącego grona: powstali w pandemii, nie poddali
się w tym trudnym czasie, grając nawet, mimo zakazów, próby, czego finalnym
efektem jest energetyczny, długogrający debiut "Retador".
HMP: Pandemia dała nam się wszystkim,
mniej lub bardziej, we znaki, ale akurat w waszym
przypadku można mówić o tym, że mając
więcej czasu powołaliście do życia swój
zespół?
Juan Jolocaust: Dokładnie, Retador powstał
dzięki pandemii, musieliśmy coś zrobić i to co
było naszym hobby stało się poważnym projektem.
Myśleliście o tym już wcześniej, czy była to
dość spontaniczna akcja, taka na zasadzie:
dobrze znamy się w trzech, to może trochę
pogramy w innym składzie, skoro i tak nie za
bardzo jest co robić, bo wszystko stanęło i zostało
zamknięte?
To dopadło nas właśnie w tamtym momencie!!!
Próbowaliśmy założyć inny zespół, który
nie wypalił, więc postanowiliśmy uratować stare
kawałki, które nagrał gitarzysta Rolo i zaczęliśmy
pracować nad tymi pomysłami.
Dołączenie drugiego gitarzysty było tym kluczowym
momentem, bo od początku zakładaliście,
że będziecie kwartetem, gdzie dwie gitary
sprawdzają się idealnie, zwłaszcza na
koncertach?
Zespół funkcjonuje doskonale, jesteśmy zgrani
i doskonale się rozumiemy. Wiemy, że będziemy
kwartetem nie do zdarcia. Na koncertach
czujemy się bardzo swobodnie.
Skąd akurat thrash? To wasza ulubiona stylistyka
i od razu było wiadomo, że będziecie
grać coś takiego, żadna inna odmiana metalu
nie wchodziła w grę?
Kiedy rozpadł się nasz poprzedni projekt,
utwory, które odzyskaliśmy, były stare i miały
taką thrashową podstawę, więc zdecydowaliśmy,
że w nowym projekcie też będziemy grać
szybki i wściekły thrash metal, jakiego słuchaliśmy
za młodu. Zawsze jednak możemy dodać
parę sekund czegoś innego, ponieważ słuchamy
wszystkiego. Dość trudno zachować
wierność jednemu stylowi, tym bardziej, że
kiedy nie masz pomysłów na nowy utwór łatwo
jest wstawić elementy death lub black lub
innego stylu... niemniej Retador dla nas to
thrash metal.
Foto: Retador
Z tego co słyszę preferujecie jego amerykańską
szkołę, dość agresywną, ale też zaawansowaną
technicznie i niepozbawioną melodii
- to również efekt waszych muzycznych fascynacji?
Dokładnie, doświadczenie i lata sprawiły, że
dojrzeliśmy muzycznie; być może tym co charakteryzuje
zespół jest to, że, te ostre riffy nagle
spotykają się z melodiami, których się nie
spodziewałeś, a potem... ponownie wracasz do
furii.
Kiedy thrash święcił triumfy byliście dziećmi,
albo nie było was jeszcze na świecie, ale
to tylko kolejne potwierdzenie faktu, że to
muzyka po prostu ponadczasowa i wciąż
aktualna, podobnie jak punk czy hardcore, by
wymienić przykładowe nurty, zbliżone do
thrashu pod względem siły przekazu słownego
i samej muzyki?
Cóż, ja i basista Migueli zaczęliśmy grać na
swoich instrumentach w trakcie szczytu fali
thrash metalu; spoglądasz w przeszłość i zdajesz
sobie sprawę, że to nie jest przemijająca
moda, to sposób na życie i zarazem też rozumienia
ekstremalnej muzyki.
Skoro zespół powstał w połowie roku 2020, to
był to najgorszy moment, bo o próbach w pełnym
składzie nie było mowy. Jak sobie z tym
radziliście?
Oczywiście nie podporządkowaliśmy się zasadom,
dalej robiliśmy próby i komponowaliśmy.
Było to (i jest) zbyt wciągające, żeby to
zostawić na czas, kiedy władza tak chciała. Jesteśmy
metalowcami, zawsze zbuntowanymi!
Pierwsze próby z prawdziwego zdarzenia
utwierdziły was w przekonaniu, że Retador
ma potencjał, stąd kolejny krok w postaci
nagrania demo?
Kiedy pojawił się Jofre (gitara prowadząca i
wokal) wiedzieliśmy, że Retador ma potencjał,
by spróbować wyróżnić się spośród innych,
bardziej "klasycznych" thrashowych
zespołów, więc zdecydowaliśmy się nagrać demo
wraz z teledyskiem i dzięki niemu otworzyła
się dla nas droga.
Były to tylko dwa utwory, bo na więcej nie
mieliście akurat pieniędzy, czy też uznaliście,
że taka skromna wizytówka zespołu i tak
będzie wystarczająca?
(śmiech) Nie było zbyt dużego budżetu, więc
stąd tylko dwa utwory, w tym jeden z nich w
formacie klipu wideo, abyś mógł usłyszeć
dźwięk i zobaczyć obraz. Pomyśleliśmy, że to
będzie dobry pomysł.
Nagranie albumu, w dodatku debiutanckiego,
było już pewnie dla was znacznie większym
wyzwaniem, i to pod niejednym względem.
Dlaczego wybraliście Moontower Studios
w Barcelonie, w Máladze nie ma dobrego
studia specjalizującego się w ekstremalnym
metalu?
Kiedy nadarzyła się okazja do nagrania, nie
chcieliśmy ryzykować, wiedzieliśmy, że
Moontower było (i jest) studiem specjalizującym
się w metalu, nie nagrywa niczego innego
niż metal. Oznaczało to dla nas pokonanie
ponad tysiąca kilometrów, ale był to bezpieczny
zakład; mamy u nas studia nagraniowe
i to bardzo dobre, ale ludzie z nich nigdy
nie zrozumieliby naszego stylu i ostateczny
wynik byłby katastrofalny.
Musieliście pokonać, pewnie nie raz, wiele
kilometrów, ale brzmienie "Retador", może
poza nieco zbyt syntetycznie brzmiącymi
partiami perkusji, utwierdza mnie w przeko-
74
RETADOR
naniu, że było warto. W dodatku byłato dość
długa sesja - nie pożałowaliście pieniędzy na
ten cel?
Jak już mówiłem, byliśmy bardzo daleko od
domu, więc nie wracaliśmy, dopóki nie skończyliśmy
nagrywać, perkusja była nagrywana
tradycyjnie, mikrofonami! Żadnych triggerów
w żadnym kawałku. Jesteśmy bardzo zadowoleni
i to była najlepsza inwestycja jaką do tej
pory włożyliśmy w zespół. W zasadzie, jeśli
tylko będziemy nagrywać drugi album, chcemy
wrócić do Moontower Studios.
Mastering w Unisound Studio wykonany
przez Dana Swanö, okładka autorstwa
Johna Quevedo Janssensa - zakładam, że nie
musieliście sprzedawać jakichś organów czy
brać kredytów, żeby osiągnąć ten cel?
(śmiech)
Prawie. (śmiech)
Kontrakt z Xtreem Music był od początku
waszym celem, czy też mieliście też "na oku"
inne wytwórnie tego typu, do których profilu
wydawniczego Retador by pasował?
Szczerze mówiąc od początku naszym głównym
celem ze względu na trajektorię, promocję
itp. była Xtreem Music; gdyby nas zawiedli,
to cóż, mieliśmy na oku innych wydawców.
Na szczęście nie trzeba było tracić czasu
na szukanie innych wytwórni...
Nie bez znaczenia jest tu chyba również
fakt, że David Sánchez González to frontman
Avulsed, prawdziwej legendy death
metalu, zespołu znanego na całym świecie -
fakt, że ktoś taki uznał, że wasza muzyka
jest warta publikacji musi sporo dla was znaczyć,
nawet jeśli wiedzieliście już wcześniej,
że nieźle gracie?
To była dla nas miła niespodzianka, wiemy, że
Xtreem Music każdego tygodnia otrzymuje
tony propozycji, bycie częścią tej wytwórni
bardzo nas cieszy i sprawia, że jesteśmy dumni
z naszego wysiłku.
Foto: Retador
Język muzyki jest uniwersalny, ale z tekstami
bywa gorzej. Nie znam hiszpańskiego,
mogę jednak domyślać się po takich tytułach
jak "Violencia", "Corrupcion" czy "Juicio Final",
że nie poruszacie błahych czy mało istotnych
tematów?
Przynajmniej na tym albumie zadbaliśmy o teksty
i staraliśmy się przekazać konkretne wiadomości.
Musimy przynajmniej spróbować, by
ludzie się obudzili, zaczęli myśleć samodzielnie;
to niesamowite jak politycy czy telewizja
manipulują nami, a my nie robimy nic i wierzymy
we wszystko co mówią. To musi się
zmienić!
O czym z kolei traktuje "B52", o drinku czy
raczej o amerykańskim bombowcu, siejącym
śmierć choćby podczas wojny wietnamskiej?
Dokładnie, chodzi o bombowiec; tekst jest o
tym, jak sieje z góry terror, zakamuflowany
wśród chmur.
"Retador" ukazał się, póki co, w wersji cyfrowej
i na CD. Myślicie też o nośnikach
analogowych, LP i kasecie, czy też w przypadku
debiutantów coś takiego nie zawsze
wchodzi w grę?
(śmiech) Nie ma takiej opcji dla debiutantów!
(w innych firmach, na przykład Dying Victims
Productions, już owszem - przyp. red.) Chcielibyśmy
LP, ale oczywiście rozumiemy, że to
zbyt ryzykowna operacja dla zupełnie nowego
zespołu, i ich pierwszego dzieła... Byłoby cudownie
zobaczyć naszą okładkę w rozmiarze
LP. Może przy następnej okazji...
Od pewnego czasu furorę robi hasło "home
taping is saving music", gdy w latach 80.
wytwórnie, szczególnie te niezależne, zamieszczały
na okładkach płyt ostrzeżenia o zupełnie
innej treści, że przegrywanie płyt w
domu zabija muzykę. Myślę jednak, że wy
nie mielibyście z tym problemu, gdyby kopiowane
przez fanów kasety z "Redator" krążyły
między ludźmi, bo zawsze byłaby szansa,
że któryś z nich kupiłby oryginalne wydawnictwo
i byłaby to kolejna, do tego dość
oryginalna, forma promocji zespołu?
To broń obosieczna, bo jeśli taka nagrana
taśma rzeczywiście jest drogą do oryginalnego
produktu, to świetnie, ale jeśli jest powielana
tysiąc razy i sprzedaje się tylko jedna czwarta
twojej produkcji, to jak odzyskasz pieniądze
na kolejne nagranie? W połowie lat 90. widziałem
jak wiele wytwórni płytowych zamykało
się z tych powodów. Płaciły za nagrania
zespołom, które później próbowali sprzedać i
nie mogąc odzyskać zainwestowanych pieniędzy
od jednego zespołu, kolejnego i kolejnego,
w końcu musiały zrezygnować i zamknąć się i
to było bardzo smutne. To nie były międzynarodowe
koncerny, to byli pasjonaci, którzy
zamiast grać na gitarze w zespole postanawiali
stworzyć wytwórnię płytową i na końcu zostawali
sfrustrowani bez spełnionych marzeń.
Wasz długogrający debiut ukazał się już kilka
miesięcy temu, tak więc pewnie mieliście
okazję zaprezentować ten materiał na żywo -
jak został przyjęty przez fanów?
Spektakularnie! Prawda jest taka, że mamy
coraz więcej propozycji grania na żywo, ludzie
pytają o nasze CD, koszulki, naszywki... Dlatego
już na tym etapie jesteśmy bardzo szczęśliwi!
W nowym roku tych koncertów będzie pewnie
więcej, a jak dopisze wam szczęście, to
może wyruszycie również poza Hiszpanię?
Mamy zaplanowane koncerty w każdym kolejnym
miesiącu, aż do września. W tej chwili
nie mamy żadnych dat poza Hiszpanią, ale
jesteśmy otwarci na każdą propozycję, dla nas
kilometry nie istnieją!
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
Foto: Retador
RETADOR 75
Copenhagen Speed Metal Attack
Choć cały, trzypłytowy dorobek Steel Inferno zalicza się do jak najbardziej
udanych, wygląda na to, że "Evil Reign" to prawdopodobnie przełom w działalności
zespołu. Mikrofon został przekazany w męskie dłonie - dotychczasową
krzykaczkę Karen zastąpił młodzieniec Chris Rostoff. Panowie obrali też zdecydowanie
wyraźniejszy kurs na mocniejsze riffowanie i prędkość, wkraczając w erę
post-pandemiczną ze zwiększoną dawką testosteronu i dozą agresji jakiej dotąd
jeszcze nie osiągali (co nie znaczy, że poprzednie krążki cierpiały w tym względzie
na jakieś braki). I jak to zwykle bywa, gdy zachodzą zmiany - na dodatek owocujące
w sposób co najmniej interesujący - to i pytań nie brakuje. Choćby o roszady
personalne w zespole, o jego polską część, o inspiracje muzyczne i tekstowe, i o to
w jaki sposób wypadałoby korzystać z szufladki "speed metal". A odpowiedzi
udzielił mi liderujący kopenhaskiemu kwintetowi gitarzysta Lars.
HMP: Witaj Lars! Przyznam że bardzo się
cieszę na ten wywiad, bo "Evil Reign" to płyta,
która dostarczyła mi ogromu radości, jakiej
nie miałem ze słuchania nowych wydawnictw
heavy metalowych od długich miesięcy
(jeśli nie lat)! Na wstępie opowiedz proszę
trochę, co dzieje się w obozie Steel Inferno od
czasu wydania albumu - wygląda na to, że jesteście
wprost rozchwytywani, a płyta zbiera
roku - to było niesamowite! Między innymi
zajęliśmy 3. miejsce w zestawieniu Deaf Forever,
wg samego Fenriza! Zaczęliśmy dostawać
dużo zaproszeń na festiwale. W Danii, jeszcze
w tym roku zagramy na największym rockowo-metalowym
festiwalu Copenhell. Mamy
też rezerwacje na sporo mniejszych festiwali
metalowych w miejscach, w których jeszcze
nie graliśmy. Wydaje się, że coraz więcej osób
Lars Lyndorff Krelskov: Zdecydowanie uważamy,
że jest to nasz najlepszy album. Przynajmniej
jak dotąd. Ale miejmy nadzieję, że
uda nam się nagrać kolejny, który będzie równie
wspaniały albo - miejmy nadzieję - lepszy.
W tym przypadku mieliśmy bardziej skoncentrowany
pomysł na to, co chcieliśmy osiągnąć.
Osobiście sądzę, że możemy pójść jeszcze dalej
i uczynić naszą muzykę większą.
Nie zaszła tu co prawda żadna radykalna
zmiana, a jednak Wasze brzmienie zdaje się
nabierać jeszcze wyraźniejszych kształtów.
Jak to postrzegacie na tle poprzedniczek?
Czy mając doświadczenie tego jak dobrze
wyszła ta płyta i jak została odebrana przez
krytykę, zmienilibyście dzisiaj coś w "Aesthetics
of Decay" lub "...and the Earth Stood
Still"?
Lars Lyndorff Krelskov: Nie przypominam
sobie żadnego zespołu, któremu re-recording
wyszedłby z powodzeniem. Dlatego zdecydowanie
powinniśmy się od tego powstrzymać,
bez względu na to, ile byłoby tam wad. Te albumy
były efektem naszych ówczesnych możliwości
i sytuacji otaczającej zespół w tamtym
czasie. Nie wykluczam jednak, że moglibyśmy
przerobić jedną lub kilka piosenek. Mając to
na uwadze, na "...and the Earth Stood Still",
powinniśmy byli bardziej skupić się na wokalach.
Dziwnie brzmią w miksie. Ale jak myślę,
na żywo ta muzyka brzmi lepiej niż pierwszy
album. Ma bardziej złożone kompozycje. Nie
jestem jednak pewien, czy to był dobry kierunek.
Na "Aesthetics of Decay" słyszę teraz
trochę mankamentów, ale myślę, że ma to
swój urok. Oczywiście z przyjemnością słucham
tego albumu. Na obu tych płytach są też
utwory, których dzisiaj bym tam nie umieścił.
Prawdopodobnie to te same kawałki, których
nigdy nie graliśmy na żywo. Ale tak naprawdę
nie wiesz, które to będą, dopóki nie skończysz
nagrywać całości.
same dobre recenzje?
Lars Lyndorff Krelskov: Po pierwsze - wielkie
dzięki za okazanie zainteresowania naszym
zespołem. To wiele dla nas znaczy. Po
drugie, cieszymy się, że podoba Ci się nasz album.
Wydaliśmy go w październiku zeszłego
roku i odbiór rzeczywiście był bardzo dobry.
Nie pamiętam, żebyśmy widzieli jakieś naprawdę
złe recenzje. W zasadzie to jesteśmy tym
zachwyceni. "Evil Reign" znalazł się na kilku
ważnych listach najlepszych albumów 2022
Foto: Steel Inferno
zaczyna rozpoznawać naszą nazwę i muzykę.
Więc w sumie odbiór płyty był naprawdę
świetny.
Jak wspomniałem, jestem ogromnym fanem
"Evil Reign", wstrzymałbym się jednak od
opinii jakoby miał on zdeklasować Wasze poprzednie
płyty, na których również znajduję
ogrom dobrej muzyki. Jakie jest Wasze zdanie
na ten temat? Czy czujecie że nagraliście
swoje opus magnum?
Czy zauważacie w ogóle jakieś wyraźniejsze
zmiany w Waszym sposobie grania? Wg
mnie - oczywiście oprócz kwestii wokali -
kompozycje nabrały jeszcze więcej ciężaru i
thrashowej intensywności. Wiązało się to z
innym podejściem do komponowania lub realizacji?
Lars Lyndorff Krelskov: Chcieliśmy zrobić
album totalnie metalowy. Na ostatnich dwóch
płytach mieliśmy trochę bardziej "eksperymentalnych"
utworów, które czerpały inspirację
z różnych, mniej metalowych źródeł. Więc
podejście było inne. Częściowo ma to związek
z dołączeniem Chrisa do zespołu. Interesuje
go ta sama muzyka co mnie, więc było to całkiem
naturalne. Ponadto staliśmy się bardziej
zgrani jako zespół i poprawiliśmy się jako mu-
76
STEEL INFERNO
zycy. Daje nam to możliwość robienia więcej
kreatywnych rzeczy. Zasadniczo łatwiej nam
przychodzi granie szybszych numerów i robienia
fajnych tematów rytmicznych.
Takie utwory jak "First Strike", to już właściwie
thrash metal. Ale to, co budzi mój podziw
to znalezienie świetnego balansu między
agresją, techniką i melodiami. Wasze
kompozycje po prostu zostają w głowie jako
dobre utwory, czego brakuje mi w wielu innych
zespołach speed metalowych. To wychodzi
naturalnie, czy trzeba dużo główkowania,
żeby numer o thrashowej konstrukcji
dał się "zanucić przy goleniu"?
Lars Lyndorff Krelskov: Nigdy nie myślałem
o tym w ten sposób. Sądzę, że to przychodzi
naturalnie. Lubię dobre melodie połączone z
dobrym riffem. Staram się też, aby piosenki
były raczej krótkie, bez zbyt wielu powtórzeń.
Chociaż faktycznie, staramy się skupiać na
refrenach. Być może po prostu chodzi o to, że
robimy muzykę, której sami chcielibyśmy słuchać.
Skoro była mowa o zmianach w sposobie grania,
to przejdźmy może do tej najbardziej rzucającej
się w oczy i uszy - Wasze szeregi
opuściła Karen a jej miejsce zajął Chris. Zechcecie
opowiedzieć nieco na ten temat? Co
było powodem roszady w składzie i jak wyglądała
"rekrutacja" nowego frontmana?
Lars Lyndorff Krelskov: Rozstaliśmy się z
Karen w przyjazne atmosferze, więc absolutnie
nie ma tu żadnej dramy. Jej zainteresowanie
działalnością w zespole zanikało, więc
przyszedł dla niej czas by zająć się innymi
sprawami. Chris odpowiedział na ogłoszenie
które opublikowaliśmy i zaczęliśmy z nim próby
na kilka tygodni przed tym, jak cały świat
zaczął się zamykać. Ale my od razu wiedzieliśmy,
że ten gość jest już nasz. A ja chciałem
wynieść speed metal w naszym wydaniu na
wyższy poziom, więc dopasowaliśmy się idealnie.
Okres koronawirusa spędziliśmy na pisaniu
"Evil Reign", nie przeszkadzając sobie
zbyt dużą liczbą koncertów. W sumie to trochę
dziwnie było wydać "...and the Earth
Stood Still" w czasie, gdy nasza wokalistka
akurat opuściła zespół (a my znaleźliśmy jej
zastępcę), zaś świat był zamknięty.
Foto: Steel Inferno
Foto: Steel Inferno
Chris, muszę Cię zapytać o Twoje odczucia
z którymi mierzyłeś się przejmując to stanowisko.
Wchodziłeś w szeregi zespołu o dość
małym, ale uznanym i bardzo dobrym jakościowo
dorobku. Jaki sposób obrałeś by wykonywać
dotychczasowe utwory Steel Inferno
"oddający im należny szacunek" i czy było
to trudne wyzwanie?
Chris Rostoff: Muszę być z tobą szczery. Na
początku myślałem, że dość trudno będzie odtworzyć
stare kawałki tak, jak zostały nagrane.
Graliśmy wiele z tych numerów w sali prób i
niektóre z nich po prostu nie siedziały tak, jak
chciałem. Dopiero gdy wygrzebaliśmy kilka
starych instrumentalnych demówek i ponownie
nagraliśmy wokale w studiu, odkryłem, że
faktycznie wykonuję te utwory w sposób, który
moim zdaniem oddaje im sprawiedliwość.
Moim zdaniem Karen ma bardzo wyrazisty
ton i taką szczególną nonszalancję w sylabowaniu,
czego odtworzenie jest dla mnie bardzo
trudne.
Czy przy nagrywaniu albumu korzystaliście
z materiałów które powstały jeszcze w poprzednim
składzie? Jeśli tak, to czy poddawaliście
je powtórnym aranżacjom ze względu
na zmianę wokalisty?
Lars Lyndorff Krelskov: Wszystkie utwory z
"Evil Reign" zostały napisane z Chrisem jako
wokalistą. Kiedy dołączał, mieliśmy ledwie
szkic jednej czy dwóch piosenek. Nie przerabialiśmy
żadnych istniejących utworów i mogliśmy
skupić się na pisaniu rzeczy, które pasowały
do jego możliwości.
Nie oszukujmy się - Wasza muzyka wywołuje
bardzo wyraźne skojarzenia z Agent
Steel i na pewno wiąże się to z ciągłymi porównaniami.
Jak na nie reagujecie?
Lars Lyndorff Krelskov: Dwa albumy i EPka,
które wydało Agent Steel w latach 80., to jedne
z najlepszych płyt metalowych, jakie kiedykolwiek
powstały, więc takie porównania
mogą nas tylko cieszyć.
Właściwie, ciekaw jestem na ile taki sposób
grania wypływa z tej inspiracji, a na ile to po
prostu pewien styl który wypracowaliście.
Czy możecie w ogóle wyobrazić sobie istnienie
Steel Inferno bez istnienia Agent Steel (a
może są inne zespoły które postawilibyście
na tym miejscu)?
Lars Lyndorff Krelskov: Nigdy nie było tak,
że usiedliśmy i powiedzieliśmy "Hej, spróbujmy
zrobić coś w stylu Agent Steel". Intencją było granie
metalu w stylu tego, czego my - głównie ja
- słuchaliśmy i słuchamy. Prawdopodobnie nie
jest niespodzianką, że jest tu mnóstwo metalu
z wczesnych lat 80. Ale nasze wpływy to głównie
to, co ewoluowało po NWOBHM i zanim
pojawił się w thrash metal. Jesteśmy zbyt szybcy,
by nazywać nas heavy metalem i zbyt melodyjni,
by nazwać nas thrashem. Więc takie
rzeczy jak pierwsze albumy Exodus, Overkill
i Slayer to kolejna inspiracja. Ale można by
też wspomnieć o takich zespołach jak Hallows
Eve, Holy Terror, Attacker czy Helstar.
Nasze pierwsze dwa albumy były znów bardziej
zorientowane na europejski heavy/niemiecki
speed metal.
Wyczuwam też u Was sporo hołdu dla bardziej
epickiej strony metalu, szczególnie w
takich utworach jak "Queen" czy "Claws of
Death". Dorzućmy do tego tekst z "Dark Tower",
który również wpisałby się świetnie w
klimaty rodem z "Dungeons and Dragons".
Lars Lyndorff Krelskov: Te trzy piosenki być
może wyróżniają się nieco bardziej. Lubimy
STEEL INFERNO 77
rozwijać się kompozycyjnie, a nie tylko grać
szybkie utwory. Więc myślę, że dodaliśmy trochę
bardziej epickiej strony do tego albumu.
Cóż, Chris grywa w Dungeons & Dragons,
więc inspiracja jest oczywista. Do "Evil Reign"
dodaliśmy więcej posmaku US powerowego.
Inspiracje inspiracjami, ale Steel Inferno to
nie żaden tribute band, a zespół o własnym
charakterze i brzmieniu. Chciałbym, żebyście
spróbowali sformułować, jakie są cechy
charakterystyczne wyróżniające Wasz zespół
na tle innych? Coś, co nazwalibyśmy
"czynnikiem Steel Inferno" (śmiech).
Lars Lyndorff Krelskov: Ujmijmy to krótko i
zwięźle: każda piosenka potrzebuje dobrego
punktu zaczepienia. To może być riff albo refren.
A potem zawsze dajemy jakieś przełamanie,
które wyróżnia się od głównego tematu.
To mógłby być główny "Steel-factor".
Najczęstszym określeniem pojawiającym się
w kontekście Waszej muzyki jest speed metal.
Chętnie rozwinąłbym ten temat i dowiedziałbym
się, co myślicie o tej szufladce.
Spotkałem się już z wieloma definicjami i
wrzucaniem do tego worka zespołów z różnych
bajek. Jedni za speed uznają Razor lub
Hallows Eve (czyli praktycznie thrasherów),
inni powiedzą że najlepszym wyznacznikiem
jest post-motorheadowa szkoła spod znaku
Exciter lub Venom. Jeszcze inni powiedzą o
Agent Steel, stojące w rozkroku pomiędzy
speedem a amerykańskim powerem. Czy ta
łatka ma jeszcze w ogóle sens, skoro można
ją rozumieć na tak wiele sposobów i więcej z
tym zamieszania niż wskazówek?
Lars Lyndorff Krelskov: My reprezentujemy
"Copenhagen Speed Metal Attack", więc tak,
to ma sens na całej linii. Tak jak wcześniej
wspomniałem, naszą inspiracją jest scena
heavy metalowa, z której wypływają te szybsze
zespoły, które robiły thrashowe rzeczy, ale zanim
zaczęły popadać w monotonię, jak później
w Exodus i Anthrax. Myślę, że niektóre z
tych zespołów zatraciły ostrość i intensywność,
a także dobre melodie - których scena
heavy metalowa miała pod dostatkiem. Wiąże
się to też z produkcją. Gitary nabierały zbyt
dużego wzmocnienia, a perkusja skupiała się
zbytnio na podwójnej stopie. Nasz perkusista
wywodzi się z punkrockowych korzeni, co
również dodaje innego akcentu naszemu brzmieniu.
Foto: Steel Inferno
Pytanie do perkusisty - Krzysztof, chyba nie
myślałeś, że nie poruszymy tematu Twojej
narodowości? (śmiech) Zechcesz opowiedzieć
trochę o sobie i o tym jak Polak odnajduje
się na duńskiej scenie metalowej?
Lars Lyndorff Krelskov: Odpowiem za Krzysztofa,
z którym gram od blisko 20 lat. Poznaliśmy
się wkrótce po tym, jak on i jego ówczesna
dziewczyna przeprowadzili się do Danii.
Spotkaliśmy się na koncercie Vandals i zaczęliśmy
wspólnie grać bardzo nieudolnego punka.
Potem zaczęliśmy grać w hardcore'owym
zespole zorientowanym w stronę crustów, który
stopniowo zmieniał się w coraz bardziej metalowy,
aż zdecydowaliśmy o utworzeniu old
school metalowego bandu. Dzięki Krzysztofowi
znam teraz Turbo i Post-Regiment.
O ile wiem, współpracowaliście też z innym
polskim bębniarzem o ksywie Tuna. Wychodzi
na to, że moja ojczyzna może poszczycić
się zdolną ekipą perkusistów! To trochę ironia
losu, bo gdy rozmawiam z polskimi znajomymi
rozkręcającymi nowe kapele, często
skarżą się na deficyt garowych. (śmiech)
Lars Lyndorff Krelskov: Wygląda na to, że
wyeksportowaliście wszystkich perkusistów do
Danii i jakoś wszyscy trafili do naszej sali
prób… Tak, znamy Tunę bardzo dobrze. Jest
częścią kompleksu naszego studia i bębnił dla
nas więcej niż jeden raz. Robił też wszystkie
nasze okładki. Jest niesamowicie utalentowanym
artystą - na wielu płaszczyznach.
Okładki, to właśnie kolejny temat, który
chciałem poruszyć. Od początku utrzymane
są w podobnej konwencji, kresce i - co ciekawi
mnie najbardziej - towarzyszy im stały motyw
odwróconej, długowłosej postaci. To
zbieg okoliczności czy pewien lejtmotyw?
Lars Lyndorff Krelskov: Wpadliśmy na ten
pomysł, kiedy robiliśmy 7-calówkę "Arcade
Warrior". Postanowiliśmy umieścić go na
wszystkich naszych okładkach. Jest postacią,
która może ewoluować z każdym albumem.
Istnieje wiele interpretacji i wyjaśnień na jego
temat - wybranie własnych pozostawiamy odbiorcom…
Dotarliśmy do końca wywiadu i pozostaje mi
tylko wyrazić ogromną wdzięczność za poświęcony
czas. Mam nadzieję że pytania
Was nie zanudziły. Zanim oddam Wam
ostatnie słowo do polskich fanów i czytelników
HMP, dodam jeszcze tylko, że z ogromną
chęcią zobaczyłbym Was na którejś z polskich
scen, więc mam nadzieję że możemy się
pożegnać słowami: do zobaczenia!
Lars Lyndorff Krelskov: Dziękuję również.
To była prawdziwa przyjemność podywagować
nad naszym albumem i rozwojem jako
zespołu przez ostatnie kilka lat. Mamy nadzieję,
że przed wydaniem kolejnego albumu uda
nam się odwiedzić Polskę i Niemcy. Obecnie
nie mamy międzynarodowego bookera, więc
miejsca i osoby dokonujące rezerwacji powinny
po prostu kontaktować się z nami. Fani naszej
muzyki - skontaktujcie się ze swoimi ulubionymi
festiwalami i poproście ich o rezerwację!
Piotr Jakóbczyk
Foto: Steel Inferno
78
STEEL INFERNO
Nie tylko zespół dojrzał i bardziej się koncentruje,
ale nasza muzyka jest teraz dokładnie
tam, gdzie chcemy. Czujemy się zaszczyceni,
że tak silna wytwórnia jak Massacre
Records podziela te same wrażenia i
cele, co my. Pozostaniemy na zawsze wdzięczni
za zaufanie okazane naszemu małemu
zespołowi.
HMP: Co za potwór zeżarł Wasze koła?
Boris "Sunday" Pavlov: Jakaś banda wściekłych
niedźwiedzi. Widocznie nienawidziły
kół.
Nadal przebywacie w Hamburgu, czy po
koncercie Gamma Ray dającym iskrę do powstania
Detraktora w 2016 roku udaliście
się do swoich domów w Brazylii, Chile, Kanadzie
i w Bułgarii?
Nigdy nie graliśmy z Gamma Ray. Z Dirkiem
Schlächterem pracowaliśmy tylko raz
przy EP-ce "Size Matters" (2018) w hamburskim
Chameleon Studios. To było dawno
temu, ale wciąż cieszymy się z jego obecności
i jesteśmy wdzięczni za jego wsparcie. Dirk
był basistą, producentem i inżynierem dźwięku
na tamtym wydawnictwie. Bardzo nam
pomógł i obdarzył nas nieocenionym wsparciem,
a praca z nim okazała się wspaniałym
doświadczeniem.
Ciężka maszyna rolnicza
Detraktor na drugiej płycie "Full Body Stomp" znacznie dojrzał w stosunku
do debiutanckiego albumu "Grinder" (2019). Zmienił skład, rozwinął styl i dołączył
do thrash metalowej kategorii super - ciężkiej. "Tworzymy muzykę, która
przetacza się przez Ciebie jak ciężka maszyna rolnicza, a Ty czujesz się zmiażdżony
i zdezorientowany tym, co się właśnie stało" - nie bez podstaw wygraża bułgarskiego
pochodzenia gitarzysta Boris "Sunday" Pavlov.
"Grinder" prawdopodobnie pozostaje nadal
dostępny w niektórych sklepach internetowych,
ponieważ został wydany we współpracy
z Soulfood Distribution. Wyobrażam
sobie, że nadal można go kupić, a jeśli tak, to
prosimy o przesłanie nam kilku kopii, bo
nam się skończyły.
(śmiech) "Full Body Stomp" jest nie tylko
dostępny dla wszystkich zainteresowanych
metalheadów, ale także wydany przez
czołową wytwórnię Massacre Records.
Po "Grinderze" drastycznie zmieniliśmy
skład. Wydanie "Full Body Stomp" to krok
w kierunku, na który czekaliśmy od dawna.
Czy odnosicie takie wrażenie, że swoim
drugim pełnowymiarowym longplayem definiujecie
się na scenie thrash metalowej?
Powiedziałbym, że "Grinder" umieścił nas na
mapie, ale "Full Body Stomp" zapewnił nam
na niej nieco przestrzeni. Nie wiem, czy można
go nazwać "thrashem", ale na pewno ma
w sobie jakieś thrashowe elementy. Tylko nie
te oczywiste.
Wychodzi mi, że "Full Body Stomp" to jak
dotąd najcięższa płyta Detraktora.
Oczywiście. Zespół znacznie przytył, więc z
definicji... Ten album jest wszystkim, co zawsze
chcieliśmy stworzyć, ale wcześniej nie
byliśmy w stanie. Skupiliśmy się na ciężkości
i uczuciu, gdy masywne riffy bezlitośnie wbijają
Twój mózg w ziemię. Nowe utwory
świetnie gra nam się na żywo, zdecydowanie
stanowią one najlepszą częścią show. Aby
muzyka wywierała wrażenie ciężarem, nie
może pędzić w jednostajnym tempie przez
całą długość płyty. Zastanowiliśmy się, co
działa i na co naprawdę mamy ochotę. Ostatecznie
"Full Body Stomp" wyznaczył istot-
Jak teraz wyglądają Wasze relacje z Dirkiem
Schlächterem? Czy współpracowaliście
z nim w jakimś aspekcie na "Full Body
Stomp" (2022)? A może zamierzacie zrobić
coś razem w przyszłości?
Chętnie zrobilibyśmy z nim coś jeszcze w
przyszłości, ale przy nagrywaniu "Full Body
Stomp" byliśmy obecni tylko my. Dirk jest
wspaniałą osobą i muzykiem. Udziela się w
wielu zespołach i projektach. Utrzymujemy
kontakt i raz na jakiś czas docierają do nas
wieści od niego.
Nazywacie swój zespół Detraktor jako połączenie
"DE" (made in Germany) i "Tractor"
("tractor metal") czy raczej jako dosłowny
rzeczownik odnoszący się do "kogoś,
kto niesprawiedliwie coś krytykuje"?
Chcieliśmy nadać zespołowi nazwę fajnie
brzmiącą we wszystkich językach. Detraktor
wypływa z ust jak dobrze ułożone przekleństwa
podczas ostrej kłótni. Oczywiście można
to słowo różnie interpretować, ale nam
wystarczy, że traktory są fajne. I lubimy
groove. Więc połączyliśmy kilka kropek i wymyśliliśmy
nazwę dokładnie pasującą do naszego
brzmienia. Tworzymy muzykę, która
przetacza się przez Ciebie jak ciężka maszyna
rolnicza, a Ty czujesz się zmiażdżony i
zdezorientowany tym, co się właśnie stało.
Tak właśnie ma być.
Jak podaje Metal Archives, "Grinder" LP
(2019) był limitowany do 300 sztuk CD i 2 x
150 LP.
Foto: Detraktor
DETRAKTOR
79
ny kierunek, który planujemy eksplorować
dalej, z jeszcze większym ciężarem w przyszłości.
Jak dobrze bawiliście się na imprezie premierowej
"Full Body Stomp" w Bambi Galore
w Hamburgu?
Cóż, to był nasz pierwszy w pełni wyprzedany
koncert, na którym występowaliśmy jako
główna atrakcja wieczoru! Impreza przeszła
nasze najśmielsze oczekiwania. Aż brakuje
mi słów, by to opisać. Posiadamy o wiele więcej
oddanych fanów niż myślałem. Zdumiewa
mnie ich energia. Entuzjastyczne przyjęcie
na imprezie najlepiej świadczy, że kierunek
"Full Body Stomp" był właściwy. Nie
dość, że daliśmy czadu, to jeszcze zyskaliśmy
nowych fanów.
Przekonaliście tłum, żeby powiesił Wasz
plakat w sypialni?
Niektórzy wyszli z plakatami, ale to, czy rzeczywiście
umieścili je w swoich sypialniach,
80 DETRAKTOR
Foto: Detraktor
pozostanie ich małym sekretem. Planujemy
rozdać resztę promocyjnych plakatów podczas
nadchodzących koncertów oraz w lokalnych
sklepach z płytami.
Foto: Detraktor
Czego możemy się nauczyć o relacjach między
ludźmi a zwierzętami ze słuchania "Full
Body Stomp"?
Niczego. Opisujemy tylko to, co już się dzieje.
Ludzkość się nie uczy, a przynajmniej nie
chce się uczyć. Na albumie mówimy o tym,
jak niesprawiedliwie traktujemy naszych
zwierzęcych odpowiedników, ale jednocześnie
kryjemy w sobie głęboko zakorzeniony
zwierzęcy instynkt i takież nastawienie. Mówimy
o zemście, śmierci, egoizmie i rozpaczy.
Każdy utwór na albumie ma coś wspólnego
z jakimś zwierzęcym aspektem, z którym
albo mamy do czynienia na co dzień,
albo jako ludzie decydujemy się go zaniedbać.
Wszystko sprowadza się do jednego: nie
bądź chujem. Niestety to przesłanie nie dociera
do naszych kolegów - bezwłosych potworów.
Istnieją co najmniej trzy videoclipy reprezentujące
"Full Body Stomp": do utworów
"Gorilla", "Bear Fight" i "Perro". Przed czym
uciekasz w lesie w teledysku "Bear Fight"?
Może gonią mnie niedźwiedzie? Może inni
muzycy Detraktor? Niedźwiedzie żyją w lasach,
a my poszliśmy kręcić ujęcia w lasie.
Właściwie to tyle. Mieliśmy trochę zabawy
podczas filmowania. Staraliśmy się nie brać
video zbyt poważnie, tylko śmiać z siebie.
Będąc w zaniedbanej formie fizycznej, przyznam,
że wtedy biegałem najwięcej w ciągu
całego roku!
"Postęp technologiczny dostarczył nam jedynie
skuteczniejszych środków do uwsteczniania
się" - Aldous Huxley. Domyślam
się, że utwór "Perro" można zinterpretować
jako ostrzeżenie przed sztuczną inteligencją.
Podoba mi się to. Myślę, że w tekście "Perro"
można doszukiwać się ukrytych znaczeń.
Świadomie dążyłem w tym kierunku. Główny
wers brzmi: "A savior to all, but then you
have failed". Chcemy myśleć o sobie jako o tej
świętej istocie, wykazującej się odpowiedzialnością
za właściwe zachowanie i przetrwanie
wszystkiego wokół nas. Ale jednocześnie okazujemy
się źródłem zniszczenia. Nie wiem
czy próbuję ostrzec świat przed sztuczną inteligencją,
ale myślę, że koncepcja sztucznej
inteligencji pasuje do wymowy "Perro". Próbujemy
uwięzić i uchwycić istotę, która nie
jest przeznaczona do uwięzienia. Ostatecznie
jestem zdania, że sztuczna inteligencja będzie
rozwiązaniem egocentrycznych poglądów
ludzkości. Ale takim rozwiązaniem, które
nam się nie spodoba.
Jakie znaczenie przypisujecie liczbie siedem
w kontekście "Full Body Stomp"?
"Seven" to kawałek o pająku, który stracił nogę.
Zdecydowanie jest to mój ulubiony utwór
Detraktora. Włożyłem nawet trochę wysiłku
w napisanie tekstu! Opowiadamy o poczuciu
bezużyteczności, kiedy jesteś niezdolny
do wykonania żadnej czynności i czekasz
na śmierć. Wspomniany pająk właśnie taki
jest: zepsuty i oczekujący na nieuchronną,
powolną śmierć. Progresywne zmiany i struktury
utworu sugerują huśtawkę emocji typową
dla istoty znajdującej się w obliczu śmiertelnej
nudy.
"Seven" to długi utwór, a jednak pozbawiony
zarówno wstępu, jak i finałowego crescendo.
Jak udało Wam się wypracować idealną
strukturę tego numeru? Jak trudno było
Wam sprawić, by trwał siedem minut i zero
sekund?
To, że "Seven" trwa dokładnie siedem minut,
jest wisienką na szczycie bardzo długich i bolesnych
lodów. Chcieliśmy długiej i progresywnej
kompozycji, ale jednocześnie nie usiedliśmy
do jej wydłużania na siłę. Szczerze
mówiąc, bardzo długo zmagaliśmy się z rozwinięciem
głównego riffu. Był on tak dobry,
że kompletnie przesłonił nam świadomość
możliwości zbudowania progresji, którą uzyskaliśmy
dopiero po pewnym czasie. Tak długo,
jak jest wystarczająco dużo wariacji, ale
nie za dużo, żeby słuchacz się nie pogubił,
myślę, że długi utwór ma szansę zaciekawić
publiczność i przekazać historię pełną niuansów.
Cały ten album był dla nas wielkim eksperymentem.
Myśleliśmy trochę poza "thrashową"
strefą komfortu, do której inni chętnie
nas wciskają.
Słyszeliście taki wewnętrzny głos, mówiący
Wam, że "Seven" jest wreszcie ukończony
i gotowy do rejestracji?
Utwór nigdy nie jest gotowy w oczach i
uszach jego twórcy. Podczas pracy nad "Seven"
doświadczaliśmy niekończącego się
kompleksu artysty. Ale ponieważ musieliśmy
skończyć album, zrobiliśmy to najlepiej, jak
mogliśmy.
Jakie emocje miała z założenia wzbudzać
pierwsza połowa utworu "Revenge"? Kojarzy
mi się z tendencjami sadystycznymi
mściciela.
Właściwie to chodzi po prostu o zemstę. Niektórzy
ludzie są tak skoncentrowani na sobie,
że przejawiają tendencję do ściągania w
dół wszystkich innych wokół siebie. Wszyscy
znamy toksyczność związaną z tego typu sytuacją.
Prędzej czy później trzeba się z nią
zdecydowanie uporać, żeby iść do przodu.
"Revenge" opowiada o naszej historii. Chcieliśmy
udowodnić na albumie, że potrafimy
wznieść się wysoko i osiągnąć cel bez wsparcia
pewnej powierzchownej bańki. W miarę
postępu prac nad albumem zdaliśmy sobie
sprawę, że można i że się da. Czuliśmy się
lepiej i bardziej pewni siebie, gdy tylko wycięliśmy
z naszego życia wszystkie toksyczne
jednostki. W ten sposób teksty i tematy "Revenge"
ożyły i od tamtej pory patrzymy w
przyszłość. Ale nigdy nie możemy zapomnieć
o przeszłości i wszystkich punktach zwrotnych
w naszym życiu. Oto nasza zemsta. Jesteśmy
z niej cholernie dumni.
Zwykle zespoły metalowe decydują się na
kowerowanie bardzo starych utworów, podczas
gdy jedyny kower, który gracie na "Full
Body Stomp" pochodzi z XXI wieku. Wasz
nowy perkusista Pablo Cortés przyniósł
"Evilusion" ze swojego własnego zespołu
Undercroft, ale kto tak naprawdę chciał
najbardziej zrejestrować "Evilusion" podczas
sesji?
Zawsze mieliśmy bliskie relacje z Undercroft.
Łączyła nas nie tylko przyjaźń, ale byliśmy
również fanami ich muzyki i ogólnie
ich dokonań. Szczerze mówiąc, chcieliśmy
kowerować ich utwory jeszcze zanim zdecydowaliśmy
się zwerbować Pablo. Pod względem
stylistycznym "Evilusion" to idealny
utwór dla Detraktora. Ma riffy, charakter i
groove, do których zawsze dążyliśmy. Oczywiście,
aby uczynić go jeszcze bardziej wyjątkowym,
zaprosiliśmy naszego dobrego przyjaciela
Dirka Weissa z potężnego Warpath,
aby wykonał połowę wokali. To było dla nas
wspaniałe doświadczenie i symbol naszej
wdzięczności za to, co Warpath zrobił dla
nas przez lata. Zresztą, sam utwór jest naprawdę
fajny!
Jak opisałbyś atmosferę panującą w obecnym
składzie Detraktora?
Nigdy nie czuliśmy się bardziej pewni siebie.
Przez te wszystkie lata Detraktor przeszedł
przez niezłe gówno, ale jedną rzeczą, która
zawsze pozostawała prawdziwa, jest nasz cel,
czyli nasze wewnętrzne marzenie, aby
pchnąć ten projekt tak daleko, jak to tylko
możliwe i zrobić satysfakcjonujący użytek z
niekończącego się wysiłku koniecznego do
utrzymania zespołu przy życiu. Po wielu kłopotach
i przeszkodach, zdaliśmy sobie sprawę,
że potrzeba czegoś więcej niż tylko minimalnego
zaangażowania, aby stać się zespołem
interesującym dla promotorów koncertów.
Musieliśmy więc podnieść poziom naszej
gry. To oznaczało rewizję naszych wewnętrznych
priorytetów i planowanie na
przyszłość. "Full Body Stomp" okazał się
udanym albumem dzięki dobrej komunikacji,
ciężkiej pracy i przede wszystkim dzięki
naszemu poświęceniu. W tej chwili tworzymy
zdecydowanie zwycięzki zespół. Chętnie
zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi.
Czy myśleliście już o temacie, wokół
którego mógłby ewoluować kolejny album
Detraktora?
Nawet bardzo mocno. Aż nas korci, żeby
przystąpić do działania. Mamy już w zanadrzu
kilka pomysłów. Trudno promuje się
muzykę, ale robimy, co możemy. Gramy jak
najwięcej z nadzieją, że w ciągu najbliższych
dwóch lat usłyszycie nas ponownie z nową,
świeżą płytą!
Powodzenia i wielkie dzięki za wywiad.
Dziękuję również. Doceniam zainteresowanie
i czas, a przy odrobinie szczęścia, mam
nadzieję zobaczyć Ciebie oraz każdego czytelnika
Heavy Metal Pages na żywo!
Sam O'Black
DETRAKTOR 81
Nieustanna walka serca i umysłu
Słyszeliście już nowy Air Raid? Jeśli słuchaliście poprzednich
płyt i coś nie zaskoczyło, posłuchajcie
"Fatal Encounter". Znajdziecie na nim, ten sam klasyczny
heavy metal w stylu lat 80.,
ale ubrany w naprawdę świetne
melodie. To one były motywem
przewodnim naszego
wywiadu z gitarzystą i wokalistą
Szwedów. A jeśli znacie
Air Raid i lubicie, to do ostatniego
wydawnictwa i poniższej rozmowy
zachęcać Was chyba nie trzeba.
HMP: Na początku chciałabym pogratulować
Wam świetnej płyty! Słucham jej z
wielką przyjemnością! Też czujecie, że "to
jest to!"?
Fredrik: Dziękuję! Z najnowszym wydawnictwem
zawsze wiąże się jakieś miłe, szczególne
uczucie i "Fatal Encounter" nie jest wyjątkiem.
Czuję, że jest to naturalny rozwój naszego
brzmienia, który ustanowiliśmy na "Across
the Line" i jest to ścieżka, której jeszcze w pełni
nie zgłębiliśmy. Więc tak, jestem zadowolony
z rezultatów, które osiągnęliśmy na tym
albumie, aczkolwiek wciąż jest wiele do zrobienia!
Płyta powstawała dość długo. Mieliście zmiany
składu, dodatkowo lockdown z powodu
samym początku. W takiej sytuacji posiedzisz
jeszcze nad nim i pewnie kilka razy coś zmienisz.
Uchwycenie równowagi polega na tym,
żeby wiedzieć, kiedy odpuścić.
Nawet sam uczę się japońskiego dla zabawy!
Kilka lat temu natknąłem się na ten świetny
kawałek, "Pegasus Fantasy" i pomyślałem, że
fajnie byłoby zrobić jego cover. Istniejące wersje
coverów nie przekonywały mnie, więc wybór
był prosty. Moja aranżacja jest dość bliska
oryginałowi z wyjątkiem sekcji solowej i kilku
innych drobnych rzeczy. Myślę, że wyszło to
naprawdę dobrze i może być postrzegane jako
hołd dla naszych oddanych fanów w Japonii!
A sam kawałek trafnie wpasowuje się w Wasz
styl. Piszecie świetne melodie i kapitalne
linie wokalne. Nie będzie zaskoczeniem, jak
dodam, że taką kuźnią świetnych melodii są
szwedzkie zespoły (jeśli chodzi o współczesne,
poza Wami - mam na myśli Ambush czy
Screamer). Melodie to też znak rozpoznawczy
szwedzkiej muzyki w ogóle (od Abby,
przez Europe po melodeath). Co według Was
jest źródłem tego szwedzkiego talentu?
Fredrik: Na początek, jak wspomniałaś, mamy
grupę szwedzkich grup rockowych i metalowych,
które odniosły sukces. Z pewnością
można więc znaleźć inspirację w tym, co zostało
już na tym polu zrobione w przeszłości i
czego słuchając, dorastaliśmy. A patrząc jeszcze
bardziej wstecz, jest wiele tradycyjnej muzyki
ludowej, która według mnie kształtowała
nasze poczucie melodii przez pokolenia, z tą
odrobiną melancholii, którą można usłyszeć u
wymienionych artystów.
Jeśli chodzi o Wasz kraj, nie sposób nie zapytać
o Göteborg. Nam, fanom metalu z innych
części Europy, Göteborg jawi się jako
istne metalowe miasto. Muzycy heavymetalowi
mówią mi jednak często, że z heavy metalem
nigdy nie było tam tak dobrze, jak z ekstremalnymi
odmianami, że wcale nie odczuwali
wsparcia, a do tego, jako dzieciaki i nastolatki
nie mogli wejść na koncert ze względu
na wiek.
Andreas: Powiedziałbym, że Göteborg jest
ogólnie rzecz biorąc, świetnym miastem dla
rocka czy metalu. Jest tu kilka dobrych barów
i panuje atmosfera "klasy robotniczej", co moim
zdaniem jest wartością dodaną jeśli chodzi
o rockową scenę. Nie graliśmy zbyt wiele w
Szwecji, ale te koncerty, które się odbyły, były
bardzo dobre. Jeśli zaś chodzi o ten "brak
wsparcia" to naprawdę trudno mi się odnieść,
Mam też wrażenie, że wiele zespołów nie zrozumiało
jeszcze, że najpierw trzeba pobrudzić
sobie ręce i wykonać ciężką pracę. Większość
z nich tworzy świetne kawałki, ale potem siedzi
i czeka, aż ktoś sprezentuje im sukces. To
o wiele więcej niż posiadanie dobrego kawałka.
Teraz trochę odszedłem od głównej myśli
Twojego pytania (śmiech). Jeśli masz mniej
niż 18 lat, nie możesz iść na koncert bez osoby
dorosłej, przynajmniej tak było w przypadku
mojego pierwszego koncertu. To był Yngwie
Malmsteen w 2002 roku.
82
covidu. Domyślam się, że "po drodze" było
wiele innych wersji "Fatal Encounter". Czasem
po tak długiej pracy nad płytą zespoły
nie są zadowolone z efektu, bo mają wrażenie,
że zmian koncepcji było tyle, że nie sposób
uznać, czy ta ostateczna to właściwa.
Fredrik: Zdecydowanie masz rację, Najlepsze
kawałki to moim zdaniem takie, które przychodzą
szybko i piszą się same. Przesadzając,
łatwo pozbawić kawałka życia i energii. Czasami
jednak czuć, że w danym kawałku jest coś
wyjątkowego, ale nie da się tego uchwycić na
AIR RAID
Foto: Air Raid
Okładka pod kątem stylu i tego, co przedstawia,
wydaje się nawiązywać do "Point of
Impact". Podejrzewam, że to nie przypadek. I
co oznacza strzelająca gitara? (śmiech)
Andreas: Nie ma to nic wspólnego z "Point of
Impact", ale rozumiem, co masz na myśli.
Chyba mam słabość do aerografów w stylu Scifi
(śmiech). Okładkę wykonał Jarred Hageman
z Chrome and Lightning. Razem pracowaliśmy
nad pomysłem i wyszło naprawdę super!
Oznacza ona dla mnie nieustanną walkę
serca z umysłem, a w lżejszym tego słowa znaczeniu,
to po prostu super fajna gitara z działkami
(śmiech). Zawsze mi zależy, żeby ludzie
znaleźli swoje własne interpretacje zarówno
tekstu jak i samej strony wizualnej!
Też mi się podoba ta estetyka! Świetnie pasuje
ona do coveru "Pegasus Fantasy" Makeup.
Mamy tu i lata 80. i kreskówkowe inspiracje.
Kawałek jest świetny, nie dziwne,
że zespoły heavymetalowe po niego sięgają.
Andreas: Zawsze interesowałem się historią
Japonii, jej kulturą, wartościami czy językiem.
Nie dziwię się, że na singiel wybraliście
"Thunderblood", trudno mi się tej melodii
pozbyć z głowy (śmiech). Jakby powstał w
latach 80. do dziś byłby klasykiem i hitem.
To efekt "szyb-kiego strzału" czy wypracowaliście
go w wyniku długiej pracy?
Fredrik: Zanim uzyskał ostateczny kształt,
kilka razy coś zmienialiśmy. Dorzuciliśmy kilka
pomysłów do podstawowej struktury i od
razu pojawił się refren, a potem bum, trafił nas
jak grom wraz z błyskawicą (śmiech).
W Waszej muzyce słuchać wiele inspiracji.
Wielka, metalowa rodzina
- Po prostu kochamy grać metal! - deklaruje Damir Eskić. I trudno mu nie
uwierzyć, kiedy odpali się drugi albumGomorry. "Dealer Of Souls" to co prawda
całkiem melodyjny heavy/power metal, ale słychać, że lider gra też w Destruction.
I chociaż nie jest zbyt rozmowny to owo udało się z niego wyciągnąć.
Słychać Scorpions ("In Solitude"), słychać
Axela Rudiego Pella ("Lionheart" czy "Let
the Kingdom Burn"), Malmsteena (oczywiście
"Sinfonia"), a nawet linie wokalne w stylu
W.A.S.P. (jak we wspomnianym "Lionheart).
Celowo oddajecie hołd tym zespołom?
Andreas: Kiedy piszemy muzykę, nie mamy
na celu oddawania żadnego hołdu. Air Raid to
Air Raid i nie jest to tribute band. Ale oczywiście
kochamy wiele zespołów rockowych i
metalowych z lat 70., 80., i 90. A że się na tej
muzyce wychowaliśmy, w sposób nieunikniony
nieświadomie przebija się ona i do naszej
muzyki. Jednak podczas pisania kawałków nigdy
nie myślę "ok teraz to musi brzmieć tak i tak",
taki proces nie cieszyłby mnie.
"Fatal Encounter" ma świetne brzmienie i doskonale
wyważony miks. Płyta brzmi naturalnie,
oraz świetnie balansuje między współczesnym
dobrym brzmieniem a brzmieniem w
stylu lat 80.
Frederik: Dziękuję, cóż, w zasadzie chodzi o
to, żeby zaufać swoim uszom i podążać za instynktem.
Oczywiście żyjemy w erze cyfrowej,
więc do kształtowania dźwięku używamy połączonych
narzędzi analogowych i cyfrowych.
Ale generalnie lubimy traktować nagrania tak,
jakby były robione w dawnych czasach. Że tak
powiem, dbamy o prawdziwość. Myślę, że słychać
to wyraźnie w produkcie końcowym.
Wydaliście go też na kasecie. Jeden z heavymetalowych
muzyków powiedział mi kiedyś,
że fani kupują ich kasety tylko jako gadżety,
bo nie mają na czym ich słuchać (śmiech). Jak
jest wśród Waszych fanów? Ja z góry mówię,
że wybiorę CD (śmiech).
Andreas: Przy okazji każdego albumu, zawsze
ktoś się zgłasza i proponuje zrobienie wersji
kasetowej. Tym razem High Roller postanowił
sam się tym zająć. Ja osobiście uwielbiam
kasety magnetofonowe. Tak jak mówisz, to
bardziej "przedmiot kolekcjonerski" i większość
kupujących ich raczej nie słucha, choć w
sumie nie jestem pewien. Zawsze szybko się
sprzedają, co pokazuje jak dla heavymetalowców
ważny jest fizyczny aspekt.
Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal
Pages!
Air Raid: Dzięki, chcemy mega podziękować
polskim fanom Air Raid, rządzicie! Skol!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
HMP: Ile udało wam się zagrać koncertów
promujących album "Divine Judgement", wydany
w samym epicentrum pandemii?
Damir: "Divine Judgement" został wydany w
naprawdę złym czasie. Zagraliśmy jakieś 10-
20 koncertów, nie więcej.
Domyślam się, że musiał on ukazać się w
kwietniu 2020 roku, bo wszystko było już dograne
i ustalone znacznie wcześniej, a w sieci
pojawiały się kolejne single, więc nie było
mowy o przesunięciu daty tej premiery?
Nie, bo w dzisiejszych czasach nikt nie wie, co
się wydarzy, nikt nie wie, czy świat znowu nie
stanie w miejscu… Dlatego to wydaliśmy.
Sam nie wiem co w takiej sytuacji jest lepsze:
wydać płytę i nie grać koncertów, ale mieć
świadomość, że ta muzyka jednak dociera do
ludzi, czy też przełożyć premierę nawet o rokdwa
i spalać się w oczekiwaniu na sprzyjające
okoliczności?
Myślę, że lepiej jest to wydać, bo dwa lata później
przyjdą nowe pomysły i może też nowy
album, tak jak teraz.
Na pewno pocieszał was fakt, że cała branża
muzyczna została zatrzymana i w takiej sytuacji
były też inne zespoły, ale jednak jest to
spore rozczarowanie, że ma się debiutancką
płytę, której poświęciło się tyle czasu i pracy,
i nie można prezentować tego materiału na
żywo?
Jasne, ale też nie mamy zbyt wielu próśb o
koncerty, a jak mamy, to nam nie odpowiadają.
Gramy więc tylko czasami jakiś fajne show
dla promowania albumu.
"Dealer Of Souls" to oczywiście pierwszy
album Gomorra, ale bardziej zorientowani
fani wiedzą doskonale, że wcześniej przez
wiele lat funkcjonowaliście jako The Gonorrheas,
a później Gonoreas - jakie były powody
zmian nazwy i sięgnięcia po tę najnowszą
Gomorra oraz usunięcia z niej ostatniej litery
h - Gomorrah brzmi zbyt biblijnie, no i był
już kiedyś taki zespół?
Spotykam wielu ludzi w tym przemyśle, jednak
wielu z nich lubiło tylko mówić o rzeczach,
które chcieliby osiągnąć. Był jeden gościu,
który przychodził do nas i miał dobre pomysłydla
zespołu oraz jego przyszłości. Zmieniliśmy
wtedy nazwę, dostaliśmy dobry deal i
tyle. Jak teraz na to patrzę, to cieszę się, że to
zrobiliśmy. Nawet wtedy w Szwajcarii byli ludzie,
którzy mi mówili, żeby zmienić nazwę,
bo działał tam już popularny zespół Gonoreas.
Byliście więc w o tyle dobrej sytuacji, że w
kolejnych lockdownach nie brakowało wam
czasu na komponowanie, dlatego mogliście
skupić się na nowym materiale?
Hmm... Zawsze komponuję... zawsze! Kolekcjonuję
riffy i cały czas myślę o muzyce. Jestem
w końcu muzykiem. Jeśli jesteś rzeźnikiem,
to myślisz o zwierzętach i pracy jako
rzeźnik. Tak więc analogicznie, bardzo dużo
tworzę.
To z powodu tych wszystkich pandemicznych
okoliczności "Dealer Of Souls" jest
dla was materiałem z kategorii "być albo nie
być", zależało wam bowiem jeszcze bardziej
na tym, żeby była to płyta znacznie lepsza od
debiutanckiej, chcieliście nią udowodnić i
sobie, i światu, że mimo trudności stać was
naprawdę na wiele?
GOMORRA 83
Hmm... Nie! Po prostu kochamy grać metal!
Nie myślimy, czy nowy album jest lepszy od
poprzedniego. Po prostu lubię grać z moimi
przyjaciółmi z zespołu.
Ponownie pracowaliście w Little Creek Studio
z V.O. Pulverem, on też odpowiada,
wraz z tobą i Schmierem, za miks i mastering
tego materiału - kiedy ma się takie znajomości,
a do tego można je odpowiednio wykorzystać,
nie zmienia się zwycięskiego składu?
Tak, masz rację! Jeśli coś działa, to się w to nie
ingeruje. Lubię pracować z Pulverem i Schmierem,
oni dużo wiedzą i pomagają. Kiedy
jestem sam w studiu, to gram bardzo szybko i
do dupy, więc dobrze jest, gdy ktoś może mnie
sprowadzić na ziemię.
Od kiedy dołączyłeś do Destruction stałeś
się chyba znacznie bardziej popularny - ta sytuacja
przekłada się również na większą rozpoznawalność
Gomorry?
Tak! Sukces Destruction przełożył się też na
sukces Gomorry!
Twoim nauczycielem był przed laty sam
Tommy Vetterli, teraz ty jesteś już autorytetem
dla młodych muzyków, udzielasz lekcji
gry, etc. - to taka swoista sztafeta pokoleń,
dzięki której heavy metal wciąż ma się
dobrze, bo nie brakuje młodzieży chcącej go
grać?
Użyję tu analogii z "Gwiezdnych wojen":
Tommy to taki Lord Sithów i dużo mnie nauczył.
Ja czuję się jak rycerz Jedi i przekazuję
moją wiedzę dalej. I nie chodzi tu tylko o metal,
lubię grać różne style. Jednak to metal jest
w moim sercu i na zawsze tam pozostanie.
"War Of Control" i "Stand United" to utwory
singlowe i zarazem dobra próbka waszego
nowego materiału - właśnie dlatego je wybraliście,
żeby pokazać różne oblicza zespołu?
Tak, różnorodność jest dobra. Dzięki temu,
nie jesteśmy nudnym zespołem, który gra jeden
riff na jedno kopyto.
W tym drugim utworze chórki śpiewa Laura
Guldemond z Burning Witches. Musicie być
nieźle zaprzyjaźnieni z dziewczynami, skoro
na debiucie w podobnej roli wystąpiła Lala
Frischknecht, ty sam udzielałeś się na "Burning
Witches", a od jakiegoś czasu temu była
gitarzystka Gonoreas larissa Ernst gra z
Laurą, Lalą i resztą składu?
Mało tego, założycielka Burning Witches
Romana Eskic Kalkuhl to moja żona. Więc
tak, jesteśmy jedną wielką, metalową rodziną,
która się stara najlepiej jak tylko można! Lubimy
grać, imprezować, podróżować...
Faktycznie jesteście jedną wielką rodziną, a
taka przyjacielska współpraca wiele ułatwia,
zwłaszcza jeśli pochodzi się z tego samego
kraju, gdzie scena metalowa jako taka musi
być solidarna i zgrana?
Spotkałem wielu ludzi na trasach koncertowych
Destruction i Burning Witches. I muszę
powiedzieć, ci ludzie są zajebiści! Kraj nie
ma znaczenia, metalowcy na naszych koncertach
są przyjaźni, fajnie się z nimi rozmawia i
generalnie lubię spotykać się i rozmawiać z
ludźmi...
Przed każdym albumem publikujecie zawsze
maxi w wersji cyfrowej, zawierający oba singlowe
numery i kolejny z nadchodzącej płyty
- to taka forma przypomnienia dla tych,
którzy przegapili single, że Gomorra wraca z
nową, dużą płytą?
Aaa... to jest sprawka wytwórni, ale tak, jasne,
że niektóre single pojawiają się przed albumem.
Koniec końców, to wytwórnia wie lepiej.
Ja jestem tylko muzykiem.
Każda forma promocji jest dobra, ale obstawiam,
że najbardziej z tych wszystkich związanych
z nią działań lubicie koncerty - zbliża
się wiosna, po niej nadejdzie lato, tak więc
pewnie okazji do koncertów w klubach czy na
festiwalach wam nie zabraknie?
(śmiech) Oczywiście, że uwielbiam koncerty.
Nie ma to znaczenia, czy gram na wielkiej scenie
z dużą liczbą ludzi, czy w jakimś klubiku.
Kocham grać, bo jestem muzykiem i nie jestem
tu, by grać tylko to, czy tamto… Ja po
prostu gram!
Macie na koncie tylko dwa albumy, ale spokojnie
moglibyście grać koncerty trwające nawet
półtorej godziny, bo sporo jest na tych
płytach utworów wartych wykonywania na
żywo, z czego już zapewne skwapliwie
korzystacie?
Tak, jednak na tej setliście gramy głównie kawałki
z "Dealer Of Souls"!
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski
HMP: Słucham Twojej płyty z dużą przyjemnością...
bo bardzo lubię stare Running
Wild! Sądząc po riffach, solówkach, nazwie,
a nawet tematyce - nie wypierasz się
Running Wild jako inspiracji?
Mark Wild: Cześć! Pozdrowienia dla wszystkich
czytelników Heavy Metal Pages! Skłamałbym,
gdybym powiedział, że stary Running
Wild nie jest moją największą inspiracją
(śmiech). Jasne, wybrałem nazwę Whirlwind,
ponieważ odkryłem to słowo dawno
temu dzięki ich płycie "Pile of Skulls" i naprawdę
mi się spodobało... Według mnie brzmi
potężnie, a poza tym szukałem jednowyrazowej
nazwy dla zespołu. Chciałem też
mieć bardzo proste oldschoolowe logo w stylu
Bathory, Angel Witch czy Grim Reaper,
a to pasowało idealnie. W każdym razie, mimo
że stary Running Wild to moja główna
inspiracja, Whirwind to nie miał to być zespół-klon
- na tym albumie znajdziecie vibe
wielu innych klasycznych heavy metalowych
rzeczy! Znajdziesz tu silne wpływy klasycznego
niemieckiego metalu, ale także trochę
Judas Priest czy Maiden, starego Helloween,
trochę mroczniejszych riffów, bardziej
zorientowanych na Mercyful Fate i tak dalej...
Wszystko, co lubię od dziecka!
Jest kilka innych zespołów inspirujących się
ekipą Rolfa Kasparka, jak choćby Lonewolf
czy Blazon Stone. Choć każdy z tych zespołów
czerpie podobne inspiracje, brzmi
odmiennie. To wynika z tego, że każda z kapel
sięga po inny okres w twórczości Running
Wild? Co sprawia, że inspirując się
tym samym zespołem, brzmicie inaczej?
Rolf miał wpływ na wielu z nas, ponieważ
wypracował własną markę na polu heavy metalu.
Wiem o Lonewolf czy Blazon Stone,
na pewno! Jak już mówiłem, naprawdę uważam,
że w naszym materiale można znaleźć
inne wpływy, które sprawiają, że brzmimy
inaczej niż tamte zespoły... Niektórzy są bardziej
zorientowani na power metal, a my skupiamy
się na tej bardziej heavy metalowej
stronie Running Wild. Tak przy okazji, musisz
koniecznie sprawdzić EP-kę fińskiego
Cast Iron "Leather & Metal", jeśli podoba
Ci się "Gates To Purgatory" (śmiech).
Sprawdzę! Rolf Kasparek przetarł szlaki
historycznej tematyki w heavy metalu.
Dzięki niemu, kiedy myślimy o tematyce
XVII czy XVIII wieku w kontekście heavy
metalu, od razu staje nam przed oczami
Running Wild. U Ciebie jest podobnie.
Dopasowałeś tematykę do muzyki, czy muzykę
do tematyki?
84
GOMORRA
Sprawy wymknęły się spod kontroli
Whirlwind miał być tylko jednorazową odskocznią, spełnieniem marzenia
o heavymetalowej płycie dla Marka, grającego na co dzień w black-thrashowym
Körgull The Exterminator. Heavy metal jednak zatriumfował, bo z projektu,
Whirlwind przerodził się w pełnoprawny zespół, zagrał jeden koncert i niedawno
wydał swoją debiutancką płytę. Jeśli lubicie stary, surowy Running Wild, to czytajcie
poniższą rozmowę!
Tak! Historyczne teksty zawsze dobrze pasują
do heavy metalu. Mamy mnóstwo takich
przykładów, nawet przed erą Running
Wild. To daje możliwość wypowiadania się o
czymś, co cię interesuje, nadając tekstom
epicki i potężny klimat, który brzmi świetnie
nawet dla tych, których nie obchodzi to, co
przekazujesz. Nawiasem mówiąc, w moim
przypadku historia jest jedną z moich głównych
pasji. Kiedy zacząłem myśleć o tworzeniu
Whirlwind, miałem jasność, że to ona
będzie głównym wątkiem tekstów. W każdym
razie, w moim przypadku, muzyka zawsze
jest na pierwszym miejscu, a potem dodaję
tekst, który pasuje do ducha danego
kawałka.
siebie?
Nie byłbym pewien takiej postawy Salvadora
Dalí, z tego co wiem... (śmiech). Cóż, w
naszych tekstach mówimy tylko o naszej historii,
oczywiście z perspektywy przegranej
strony tego konfliktu i bardzo dobrze udokumentowanej,
ale nie ma w nich polityki. Nie
wchodząc w sprawy polityczne, ja sam zawsze
czułem się Katalończykiem.
Czytam w notce od wytwórni, że założyłeś
Whirlwind jako side project Körgull The
A macie pomysł jak pociągnąć Whirwind w
przyszłości? Zgaduję, że stylistyka tradycyjnego
niemieckiego metalu z Wami zostanie,
ale czy będziecie kontynuować historię
Katalonii, czy masz w planach coś zupełnie
innego?
Masz rację, nadal będziemy brzmieć jak tradycyjny
zespół heavymetalowy, bo taka zawsze
była moja idea stojąca za Whirlwind.
Może pojawią się jakieś inne klasyczne inspiracje,
ale pozostaniemy przy stylu pierwszego
albumu, zarówno jeśli chodzi o muzykę,
jak i brzmienie. W rzeczywistości mam
kilka gotowych kawałków, które będą częścią
naszego drugiego albumu, ale musimy je dopracować
na sali prób, a to nie nastąpi w tym
roku (śmiech). Nie ma pośpiechu w tej kwestii.
Jeśli chodzi o teksty, zrobimy kolejny
koncept-album o innym kluczowym momencie
w historii naszych ziem.
Właśnie, czytałam, że płyta "1714" jest o historii
Katalonii. Przyznam, że nie wiem
wiele na temat jej historii. Domyślam się
jednak, że tytuł płyty to jednocześnie przełomowy
rok dla dziejów tego regionu?
To rok, w którym w sumie w tej krainie
zmieniło się wszystko (śmiech). Album jest
konceptualną opowieścią o oblężeniu Barcelony.
Podczas europejskiej wojny o sukcesję
do hiszpańskiego tronu, Barcelona i Katalonia
poparły dynastię Habsburgów, skonfrontowaną
z dynastią Burbonów z Francji, monarchów
władających Hiszpanią w tamtych
czasach... Tak więc w "1714", po ponad półtora
roku oblężenia, Barcelona skapitulowała
wobec Burbonów, którzy do dziś rządzą
Hiszpanią, więc można powiedzieć, że w
dniu upadku Barcelony w tym regionie
wszystko zmieniło. Ten dzień, 11 września
(1714), do dziś jest naszym świętem narodowym.
Zostając w temacie historii - mimo runningwildowych
skojarzeń, mam też inną
refleksję - okładka przywołuje nieco Iced
Earth "Glorious Burden". To jest jakiś istniejący
już obraz olejny wykorzystany na
okładkę?
Tak, to istniejący obraz olejny, namalowany
w 1909 roku przez artystę o nazwisku
Antoni Estruch I Bros. Przedstawia jeden z
ostatnich momentów bitwy, wewnątrz murów
Barcelony, z panoramą starego miasta w
tle! Jest to podręcznikowy obraz przedstawiający
ten konflikt na naszych ziemiach.
Zero oryginalności, ale absolutny mus jeśli
chodzi o okładkę (śmiech).
Jeśli chodzi o malarzy, wiem, że wielu artystów,
takich jak Joan Miró czy Salvador
Dali podkreślało, że są Katalończykami, a
nie Hiszpanami. A jak Wy określacie
Foto: Whirlwind
Exterminator. Skąd pomysł na odskocznię
od black-thrash metalu? Impulsem była
chęć pogrania klasycznego heavy metalu
czy napisanie płyty o historii Katalonii?
Zawsze chciałem zrobić klasyczny heavymetalowy
album. Lubię bardzo różne style, od
rocka z lat 50. i 60., poprzez surowy black
metal, ale to klasyczny meavy metal zawsze
był dla mnie najważniejszy... Whirlwind był
pomyślany jako jednopłytowy projekt studyjny,
tylko dla zabawy, mojej, ale realizowanej
z pomocą kilku przyjaciół, jednak wydaje się,
że sprawy wymknęły się spod kontroli i oto
jesteśmy, jako prawdziwy, regularny zespół!
Körgull The Exterminator działą dalej,
mamy już nawet gotowy do wydania nowy,
szósty, album!
Jak ma się sprawa koncertów? Gracie całą
płytę w kolejności kawałków, czy mieszacie
z jakimiś coverami?
Zagraliśmy obecnie tylko jeden koncert, u
nas w Barcelonie i była zajebista moc! Czuliśmy
się naprawdę dobrze razem na scenie,
dźwięk był idealny, a nawet bilety się wyprzedały...
Najlepszy początek! Zagraliśmy
cały album na tym koncercie, ale nie trzymaliśmy
się albumowej kolejności. A że nie
mieliśmy limitu czasu, włączyliśmy cover
"Run If You Can" Accept. Wkrótce zagramy
kolejny koncert otwierając Scanner i ogłosimy
kilka innch w Hiszpanii. Mam nadzieję,
że wkrótce złapiemy jakichś europejskich
promotorów! Byłoby wspaniale zagrać w Polsce,
ponieważ grałem tam z Körgull, a z
death metalowcami Graveyard zawsze
świetnie się bawiłem!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
WHIRLWIND 85
Odnaleźć tę tajemniczą siłę
O tym, że artyści w Stanach Zjednoczonych często mają pod górkę wiemy
nie od dziś. Pewnie każdy z czytelników mógłby wymienić co najmniej kilka zespołów
z tego kraju, które zasługiwały na sukces, ale go nie odniosły. Leviathan z
Colorado jest jednym z nich: przetrwał erę grunge, z powodzeniem działał do
końca lat 90., ale w końcu muzycy musieli wywiesić na niemal 10 lat białą flagę.
Gitarzysta John Lutzow ze szczegółami opowiada jak do tego doszło i jak zespół
grający progresywny power metal radzi sobie w niełatwej, popandemicznej rzeczywistości.
nych zespołów próbujących używać nazwy
Leviathan był dla mnie dużym obciążeniem.
Kosztowało mnie to zbyt wiele czasu i pieniędzy
na prawników walczących w obronie mojej
własności. W tym momencie naszej ludzkiej
ewolucji myślę, że to zwykła ignorancja lub
arogancja, aby domagać się nazwy, która jest
związana z moim zespołem od 1989 roku.
Mój zespół może nie osiągnął wielkiego sukcesu,
ale trzeba być nieudolnym, żeby nie znaleźć
naszej historii w internecie. To żałosne,
nie mówiąc już o tym, że nielegalne, aby próbować
czerpać korzyści z czyjejś ciężkiej pracy
i reputacji. Posiadam znak towarowy Leviathan
i nie zamierzam go wypuścić. Ale wracając
do pytania, jak znaleźliśmy nazwę Leviathan?
Najwcześniejsze wcielenie naszego zespołu
ćwiczyło obok sali prób zespołu o nazwie
Satan's Host. Legenda, Harry Conklin
był wtedy ich wokalistą, jego ówczesny pseudonim
sceniczny to Lord Leviathan. Ron naprawdę
go uwielbiał, był pod wrażeniem jak to
imię było potężne i mistyczne. Nie wiedział
wiele więcej o tym słowie ani o jego pochodzeniu.
Ludzie zawsze mówili nam o książce
Hobbsa, fragmentach Biblii czy nawet tandetnym
filmie o potworze morskim. Ale żadna z
tych rzeczy nie była powodem sięgnięcia po tę
nazwę. Jednym z dziwnych zbiegów okoliczności
związanych z nazwą Leviathan jest
to, że istniał statek o nazwie SS "Leviathan",
dawny niemiecki liniowiec, wykorzystywany
przez Stany Zjednoczone jako transportowiec
w czasie I wojny światowej oraz niemiecki
statek SS "Lützow". Czuję więc, że to połączenie
było zakorzenione w moim dziedzictwie.
HMP: Rok 1989. Macie po kilkanaście lat i
zakładacie swój pierwszy zespół. Stany Zjednoczone
to ogromny kraj, a nikomu nie marzy
się nawet coś takiego jak internet, chociaż
pod koniec lat 80. rozwijał się on coraz
bardziej. Pewnie nie mieliście więc pojęcia, że
tylko w waszej ojczyźnie funkcjonuje kilka
grup o nazwie Leviathan, że nie wspomnę o
Europie, gdzie choćby w Polsce też istniał
taki zespół, grający death/thrash metal?
John Lutzow: Tak, przed internetem nie było
tak łatwo sprawdzić, czy jakieś inne zespoły
używały danej nazwy. Nie wiedzieliśmy o żadnych
innych zespołach w przeszłości lub obecnie
używających tej nazwy. Dla nas, najważniejszą
częścią przyjęcia nazwy kapeli było posiadanie
prawa do jej używania. Oznaczało to
przeprowadzenie poszukiwań patentów i znaków
towarowych. Nie wiedzieliśmy jak to zrobić.
Wszystko wtedy musiało być uzgodnione
z prawnikiem. Poszukiwania zakończyły się
sukcesem, a nazwa Leviathan był dostępna.
Członek-założyciel naszego zespołu, Ron
Skeen, złożył wniosek i otrzymał amerykański
znak towarowy na nazwę zespołu Leviathan.
Posiadał ten znak aż do momentu, gdy
rozpadliśmy się w 1998 roku i nie odnowiliśmy
roszczenia. Wtedy to jakiś zespół deathmetalowy
zastrzegł sobie ten znak, ale z jakiegoś
powodu ktoś odstąpił od jego zastrzeżenia,
dzięki czemu byłem w stanie ponownie nabyć
te prawa własności w roku 2013.
Foto: Leviathan
Skomplikowane to, aż strach pomyśleć co
mają z tym te bardziej znane zespoły... Co
zainspirowało was do wybrania akurat tej
nazwy, słynny XVII-wieczny traktat Thomasa
Hobbesa, czy po prostu postać biblijnego
Lewiatana?
Odkąd przejąłem prawa do nazwy temat in-
Jak by na to nie patrzeć to wymarzona nazwa
dla metalowego zespołu, tym bardziej, że o
większości waszych ówczesnych konkurentów,
używających tego szyldu, mało kto już
pamięta, tak więc wasze jest na wierzchu, jak
to kiedyś mawiano?
Rozproszenie uwagi z powodu działań tego
zespołu deathmetalowego utrudniło ekspozycję
mojego Leviatana. Tak wiele razy w moim
życiu byłem zakłopotany tym, że jestem kojarzony
ze skłóconymi zespołami, próbującymi
wydać muzykę pod naszą nazwą lub rościć
sobie prawa do mojego znaku towarowego...
Walczę o tę tożsamość od dziewiętnastego roku
życia.
W połowie lat 90. działaliście bardzo aktywnie,
wydając w ciągu czterech lat aż trzy
albumy. Co sprawiło, że "Scoring The Chapters"
na ponad 10 lat był tym ostatnim, bo w
roku 1998 nieoczekiwanie rozpadliście się?
Już wcześniej wspomniałem o naszym upadku.
Prawda jest dość banalna. Mieliśmy podpisany
kontrakt z Century Media na nasze trzecie
wydawnictwo, "Riddles, Questions, Poetry
and Outrage". Jednak czuliśmy, że Century
Media nie wspiera nas, a nawet nie wywiązuje
się z ustalonych w umowie zobowiązań. Mówiono
nam, że sprzedaż jest dobra, a mimo
tego nadal nie zapewniali zespołowi żadnego
wsparcia. Nigdy nie zobaczyliśmy ani grosza.
Byliśmy w stanie rozwiązać kontrakt z Century
Media. Sprzedaż naszego drugiego albumu
w europejskiej wytwórni zachęciła nas do
tego, że możemy sami osiągnąć taki poziom
sukcesu, jaki chcieliśmy, jeśli założymy wytwórnię
i będziemy działać w przyszłości na
własną rękę. Mieliśmy już w roku 1997 napisany
cały materiał na "Scoring the Chapters".
Próbowaliśmy zdobyć zamówienia na preordery
u dystrybutorów, aby zyskać pewność,
że ten plan może się udać. Krótka historia.
Mieliśmy czas naszego życia nagrywając "Scoring
the Chapters". To była najlepsza wersja
Leviathana. Wszyscy byliśmy dobrymi przyjaciółmi
i byliśmy jako muzycy u szczytu naszych
możliwości. Kiedy album został ukończony
i wytłoczony na CD, brutalna rzeczywistość
biznesowa w nas uderzyła. Century
Media wraz z dystrybutorami nas oszukali.
Ponad 1500 zamówień przedpremierowych
zostało anulowanych. Finansowy aspekt biznesu
muzycznego skopał nam tyłki. Perkusista,
Trevor i ja sfinansowaliśmy większość
budżetu "Scoring the Chapters" w kwocie 30
tysięcy dolarów. Ten konflikt pomiędzy Ro-
86
LEVIATHAN
nem, prowadzącym stronę finansową i managementem,
a pozostałymi członkami grupy,
walczącymi o spłatę pożyczek, naprawdę nas
pogrążył. Jest wiele więcej faktów o tej części
naszej historii, ale nie jest to już teraz tak
istotne.
Paradoksalnie akurat wtedy tradycyjny
heavy/power metal oraz ten w progresywnej
odmianie znowu zaczynał zyskiwać na popularności
- nie żałowałeś, że zbyt szybko daliście
za wygraną, tym bardziej, że przetrwaliście
przecież trudny okres dominacji nurtu
grunge, gdzie wszelkie formy metalu zostały
praktycznie zepchnięte na margines?
Tak, mam wielki żal poczucie niedosytu, że
nie kontynuowaliśmy działalności jako zespół
z Trevorem, Jeffem i Derekiem. Byliśmy, w
porównaniu z Ronem, młodzi i naiwni w kwestii
biznesu muzycznego. Nawet jeśli byłem
członkiem zespołu od samego początku, Leviathan
wciąż był dziełem Rona. To głównie
on zajmował się stroną biznesową, a ja brałem
na siebie większość pisania, prób i nagrywania
z pozostałymi muzykami. Mieliśmy plan, że
po rozpadzie Leviathana, będziemy kontynuować
działalność jako czteroosobowy zespół
pod nazwą mojego projektu Braver Since
Then. Bycie tak ciężko pobitym przez dekadę
było wyczerpujące. W 1998 roku podjąłem
pracę w korporacji, zacząłem utrzymywać rodzinę
i pomyślałem, że moje priorytety się
zmieniły. Derek Blake i ja kontynuowaliśmy
tworzenie muzyki podczas przerwy w działalności
Leviathan. Wiele z utworów, które napisaliśmy
jako kontynuację "Scoring the Chapters",
znalazło się później na albumie
"Words Waging War" wydanym w 2020 roku.
W 2006 roku skontaktowałem się z Trevorem,
który w ogóle zrezygnował z gry na
perkusji po tym, jak stracił tak wiele pieniędzy
i nasze marzenie umarło. Niechętnie wracał do
grania, ale gdy tylko zaczęliśmy grać z Derekiem,
wszystko wróciło do normy. W 2010
roku w sieci znalazłem Jeffa Warda. Mieszkał
w Teksasie. Zgodził się ponownie z nami śpiewać.
Ostatnim elementem do przywrócenia
właściwego składu było pogodzenie się z Ronem.
Zaczęliśmy rozmawiać i zaprzyjaźniliśmy
się ponownie dzięki innej naszej pasji -
wyścigom motocyklowym. Wszyscy członkowie
zobowiązali się wystąpić na żywo kilka
razy, aby wydać DVD. Poza tym niewiele było
planowane, ale miałem nadzieję, że w tym
składzie uda nam się wydać więcej materiału.
Stąd pomysł reaktywacji zespołu w roku
2009, żeby niejako dokończyć to, co nie udało
się wam dekadę wcześniej?
Naszą główną myślą, która skłoniła nas do ponownego
zebrania wszystkich razem było
poczucie niedokończonych spraw. Wiedzieliśmy,
że sprzedaliśmy sporą ilość płyt w latach
90. Nie mieliśmy wielu oczekiwań poza zagraniem
kilku koncertów i wydaniem czegoś,
co pozwoliłoby fanom w Europie i Japonii doświadczyć
naszej muzyki w inny sposób. To
było dla mnie marzenie, by móc znów zagrać
z tymi wszystkimi ludźmi.
Jako pierwszy ukazał się koncertowy album
"Leviathan Resurrected" - miał pokazać waszym
dawnym fanom, że to powrót na 100%,
a po koncertach pojawią się również nowe nagrania
studyjne?
Miałem nadzieję, że Ron zechce ponownie dołączyć
do Leviathana na pełny etat i rozpocząć
z nami pracę nad nowymi utworami, ale
to nie było w planach. Ron miał coraz większą
rodzinę i firmę zajmującą się anodowaniem,
która pochłaniała cały jego czas. Jednak Jeff,
Derek i ja byliśmy na pokładzie, aby iść do
przodu. Trevor miał kogoś chorego w rodzinie
i musiał wycofać się przed nagraniem naszego
pierwszego nowego materiału w roku 2011.
Mieliście w zanadrzu coś z dawnych lat, czy
też przystępując do prac nad powrotną płytą
"At Long Last, Progress Stopped To Follow"
musieliście stworzyć ją od podstaw?
Większość materiału na "At Long Last..." to
nowe kompozycje napisane na potrzeby tego
projektu. Zawierał on również kilka utworów,
które napisałem w czasach Braver Since
Then. Myślę, że ten album miał kilka świetnych
momentów. Niestety nie został on dobrze
wyprodukowany ani zmiksowany. Winę
za to ponoszę ja. Jestem niecierpliwą osobą i
nie szanowałem naszego dziedzictwa na tyle,
by odpowiednio dopracować i skończyć ten album.
Spieszyłem się, żeby zdążyć z pracą w
studio.
Szybko jednak wróciliście do dawnego tempa
pracy, bo w niewiele ponad 11 lat wydaliście
aż pięć albumów, do tego długich, wypełnionych
ambitnymi, zróżnicowanymi kompozycjami
- lubicie takie twórcze wyzwania, co
przekłada się na zawartość waszych kolejnych
płyt?
Nigdy nie siadam z zamiarem napisania utworów
w określonej formie czy długości. Mam to
szczęście, że sukces finansowy nigdy nie nastąpił.
Dlatego nie mam żadnych ograniczeń
ani granic dla moich słów czy muzyki. Wirtualna
anonimowość pozwala mi wyrażać swoje
uczucia, poglądy i ćwiczyć muzykalność
kompozycji, które nie przestrzegają żadnych
zasad. Z wiekiem wciąż mam obsesję na punkcie
doskonalenia swojego rzemiosła. Wierzę,
że nadal istnieje magiczna zbieżność, która
może mieć miejsce w sztuce, że można stworzyć
najbardziej złożone, piękne i przejmujące
dzieło. Coś wystarczająco potężnego, by zadowolić
i artystę, i fanów. Coś ponadczasowego i
wartościowego. To jest moja pasja związana z
muzyką.
Wydaje mi się, że przy premierze "Words
Waging War" jesienią 2020 roku musiały targać
wami mieszane uczucia, bo można powiedzieć,
że wydawnictwa z tego okresu były
spisane na straty, skoro nie było możliwości
promowania ich w tak dotąd rozpowszechnionej,
koncertowej formie. Nie chcieliście jednak
czekać na koniec pandemii i lockdownów,
uznaliście, że skoro album jest gotowy,
to trzeba go wydać, a osoby zainteresowane i
tak do niego dotrą?
Ponownie, nie mam żadnych oczekiwań wobec
mojego Leviathana. Nigdy nie zarobiłem
na swojej muzyce. Każdy projekt to przedsięwzięcie,
które przynosi straty finansowe. Jestem
wdzięczny fanom, którzy nadal są skłonni
słuchać czegoś, co produkuję. Ten dar nie
zostanie ponownie uznany za oczywisty. Mam
wiele żalu z powodu moich przeszłych niepowodzeń,
o których wspomniałem wcześniej.
Biorę pełną odpowiedzialność za to, że Leviathan
nie osiągnął większego sukcesu komercyjnego.
Moim jedynym zobowiązaniem jest
teraz ja sam. Dążę do pisania jak najlepszych
utworów, które reprezentują to, kim jestem.
Muzyka jest narzędziem do przekazania
wiadomości ode mnie. Piszę, aby pomóc sobie
w zrozumieniu tego wszechświata. Wszyscy
jesteśmy zmuszeni do współżycia na tej planecie
i musimy znaleźć wspólny cel. Wszyscy
walczymy, aby znaleźć swój głos, swoją
ścieżkę. Muzyka uratowała moje życie i dała
mi powód do przetrwania. Jeśli gratyfikacje finansowe
nie są możliwe, znajdujesz głębsze
znaczenie w tym, co wybierasz, aby spędzić
czas na dążeniu do celu.
Dzięki takiemu podejściu możemy teraz
cieszyć się waszą kolejną płytą - ciekawe jest
to, że mimo tego, iż jest to materiał znacznie
krótszy od wcześniejszych albumów Leviathan,
to jednocześnie zamyka go kolejny epicki
kolos w waszym dorobku, trwający ponad
13 minut utwór "The World Is Watching". Jak
doszło do tego, że "Mischief Of Malcontent"
przybrał taką właśnie formę?
Po pierwsze, powstanie "Mischief Of Malcontent"
było możliwe tylko dzięki wielu nowym
źródłom inspiracji. Podczas pandemii
zacząłem pracować ze starym przyjacielem z
liceum, Johnem Sellersem. Mieszka on w Kalifornii.
Nigdy wcześniej nie zajmował się nagrywaniem
w domu. Po wyposażeniu go w
odpowiedni sprzęt zaczęliśmy wysyłać pliki z
utworami tam i z powrotem. Nie wiedzieliśmy,
czy kiedykolwiek powstanie coś z tego nowego
materiału. To było dla mnie bardzo ekscytujące,
że znów mam współtwórcę. Uwielbiam
mieć kogoś, z kim mogę się dzielić pomysłami.
Po naszym albumie z 2018 roku, "Can't be
Seen by Looking", czułem się jakbym wygrał
na loterii. Zacząłem pracować z najlepszym
wokalistą i perkusistą, jakiego mogłem mieć
nadzieję znaleźć, maszyna działała dobrze. Powstały
fundamenty, które pozwoliłyby mi pisać,
nagrywać i produkować muzykę na najwyższym
poziomie, jaki kiedykolwiek został
osiągnięty przez Leviathan. To był dla mnie
duży zastrzyk pewności siebie. Zawsze czułem
się ograniczony przez brak motywacji ze strony
innych otaczających mnie osób. Znalezienie
największych talentów z całego świata,
takich jak Kyle Abbott na perkusji i Raphael
Gazal na wokalu, zmieniło moje życie na lepsze.
Jedną z dobrych rzeczy w naszym świecie,
który został zbiorowo wstrząśnięty przez pandemię,
było ponowne odkrycie muzyki wytłoczonej
na nośniku winylowym. To właśnie ta
forma ukierunkowała moje ostatnie podejście
do muzyki. Ograniczenia czasowe związane z
12" płytą winylową wyzwoliły mnie. Jednym z
negatywnych elementów, które dostrzegam w
mojej dotychczasowej muzyce, była próba
przeładowania albumu zbyt dużą ilością pomysłów.
Zbyt wiele kompozycji, zbyt wiele
słów, solówek, abstrakcyjnego natłoku itp. Jeśli
jednak wyznaczy się rozsądne granice, jak
LEVIATHAN 87
na przykład to, co może pomieścić jedna strona
płyty LP, można osiągnąć większą koncentrację.
Podejście do projektu jest teraz bardziej
realne. Nie muszę czuć się przytłoczony
próbą sfinansowania i wyprodukowania 75 minut
muzyki. Nadal mam tendencję do podejmowania
tematów, które wymagają epickiego
krajobrazu. To właśnie tam powstają takie
kompozycje jak "The World is Watching".
Średnia długość utworów i ilość słów w mojej
muzyce jest wciąż wysoka w porównaniu z
większością muzyki popularnej. Staram się
być tak wydajny, jak tylko mogę, ale i tak czasem
mnie ponosi.
Do tego nowe utwory brzmią mocniej od tych
starszych, chociaż wątki progresywne, kojarzące
mi się na przykład z najlepszymi dokonaniami
Rush, wciąż są w nich słyszalne -
nie jest nigdzie powiedziane, że będziecie non
stop korzystać z jednego, wypracowanego
już schematu, bo byłaby to dla was śmierć z
artystycznego punktu widzenia, nudne i monotonne
powielanie tych samych patentów?
Zgadzam się z tobą. Po prostu staram się pisać
to, co mnie interesuje. Wyobrażam sobie, jakbym
był znowu młodym dzieciakiem słuchającym
Maiden i Priest. Chcesz odnaleźć tę tajemniczą
siłę, która w pierwszej kolejności napędzała
cię do gry na gitarze.
Foto: Leviathan
W waszych utworach nie brakuje melodyjnych
refrenów czy chwytliwych partii, ale
zwykle umieszczacie je w tych dłuższych
utworach, których ludzie nie lubią teraz słuchać
- to dlatego nie publikujecie internetowych
singli, bo wasza muzyka ma z założenia
docierać do nieco innej puliczności niż
słuchacze, którzy wytrzymują 20-30 sekund
danego utworu, po czym przeskakują do
innego?
Chciałbym, żeby większość słuchaczy muzyki
umiała się skupiać na dłużej lub bardziej doceniała
muzykalność. Nie mogę konkurować z
tym, co jest popularne. Po prostu staram się
robić to, co ma dla mnie sens. Dla naszego najnowszego
wydawnictwa i wszystkich możliwych
utworów, które mogą się pojawić w przyszłości,
będzie istniała jakaś forma wydania
cyfrowego w formie wideo. Nigdy nie jest moją
intencją wydawanie naszej muzyki w taki
czy inny sposób. Czuję, że najlepszym sposobem
na dotarcie do większej publiczności jest
obecność na YouTube. Jednym z aspektów
mojego życia w muzyce, którego nie lubię, jest
konieczność prowadzenia własnej wytwórni.
Nie lubię produkować, sprzedawać i wysyłać
produktów. Rozumiem, że większość zagorzałych
fanów w Europie nadal uwielbia mieć produkt
w ręku, książeczkę z tekstami i zdjęciami,
podziękowaniami i opisami, które wiążą cały
projekt w całość, dlatego posiadanie fizycznych
produktów do sprzedaży jest ważne.
Mój przyjaciel artysta/menedżer w Niemczech,
Martin Schroeder, był nieoceniony w
utrzymaniu Leviathana przy życiu. Bez jego
ciężkiej pracy i poświęcenia poddałbym się już
w 2011 roku. On wysyła wszystkie zamówienia
spoza USA.
Czasem aż cieszę się, że było mi dane
wkraczać w świat muzyki w zupełnie innych
realiach, kiedy poświęcaliśmy płytom znacznie
więcej uwagi - można wyobrazić sobie
bez trudu choćby sytuację, że taki klasyk jak
"2121" Rush obecnie przepada i mało kogo interesuje,
bo ten utwór trwa ponad 20 minut i
zajmuje całą stronę winylowej płyty, co nie
świadczy za dobrze o zwolennikach muzyki,
nawet tej ambitniejszej?
Tak, to chyba prawda. Jestem wdzięczny, że
mogłem zobaczyć Rush na żywo w ich szczytowym
momencie. Mam ogromny szacunek
dla ich wkładu muzycznego i tego, jak utorowali
sobie drogę. Nie wiem, czy jakikolwiek
zespół w przyszłości będzie w stanie odcisnąć
wielopokoleniowe piętno, tak jak Rush.
Jednak w żadnym razie was to nie zraża?
Trzeba robić swoje niezależnie od sytuacji,
nawet jeśli coraz więcej ludzi traktuje
wszystko bardzo powierzchownie, muzykę
również, bo jest jej po prostu za dużo?
Nie zniechęca mnie to. W przypadku poważnej
muzyki progresywnej zawsze tak było. Im
bardziej złożone kompozycje, im bardziej
wymagające i kontrowersyjne słowa, tym
mniejszy kolektyw fanów. Muzyka w tej podniosłej
formie zawsze będzie miała ograniczone
grono odbiorców. Nie mam nic przeciwko
temu. Rush byli pionierami i pokonali świat
opozycji, aby osiągnąć status legendy. Dają nadzieję
wszystkim innym aspirującym muzykom
progresywnym.
Możemy spodziewać się więc dziewiątego
albumu Leviathan w roku 2024, bo przy waszej
kreatywności i cyklu wydawniczym wydaje
się to bardzo prawdopodobne?
Po zakończeniu każdego albumu w moim życiu
zawsze przechodzę przez okres beznadziei.
Jestem osobą fatalistyczną: zawsze myślę, że
to będzie ostatnia rzecz, którą kiedykolwiek
zrobię. Przyszłość jest inna. John Sellers i ja
nigdy nie przestaliśmy pisać podczas pandemii.
Mamy zupełnie nowy materiał warty LP,
który właśnie nagrywamy. Część muzyki, która
ma wpływ na moje, często ponure, spojrzenie
na życie, to biznesowa strona próbowania
zwiększenia wsparcia dla tego, co robisz. Nie
jestem dobry w autopromocji. Na szczęście dla
mojej rodziny nie muszę zarabiać na muzyce,
żeby przeżyć, bo wtedy wszyscy umarlibyśmy
z głodu. Aby uniknąć myśli o porażce w pracy
mojego życia, wolałbym po prostu rozdawać
swoją muzykę. Jestem w takim momencie mojego
życia, że w końcu cieszę się z tworzenia
muzyki, która się starzeje. Tak więc z tym
nowym materiałem chcemy po prostu wyprodukować
jak najlepszą muzykę. Planujemy poświęcić
cały czas, który jest niezbędny, aby
rozwinąć te utwory. Odciąć się od ego i być
otwartym na to, dokąd zaprowadzi nas muzyka.
Mam to szczęście, że mam fajne, bezpieczne
miejsce do nagrywania i wprowadzania
mojej sztuki w obieg. Naszych kilka ostatnich
albumów pokazało, że mam system, który pozwala
mi stworzyć produkt wysokiej jakości.
Jestem bardzo szczęśliwy, że mam tych wspaniałych
muzyków i wsparcie Kevina Clocka z
Colorado Sound Studios. Kevin zmiksował
dla mnie dwa ostatnie albumy. Pomogło mi to
w spojrzeniu na muzykę poprzez zdjęcie z siebie
odpowiedzialności za miksowanie i mastering.
Kolejnym elementem, który mam nadzieję
całkowicie mnie odciąży, jest aspekt wytwórni.
Tak jak odpowiedziałem w ostatnim
pytaniu o to, jak muzyka zostanie wydana.
Nie chcę zajmować się produkcją, promocją
czy dystrybucją. Skończymy album i wydamy
wszystkie siedem nowych kompozycji do 2025
roku. Jeśli nie będziemy mogli z kimś współpracować,
po prostu wydamy każdy kawałek
jako wersję cyfrową z towarzyszącym jej teledyskiem
na YouTube. Jeszcze raz dziękuję za
możliwość podzielenia się naszą historią i wydarzeniami
w waszym wspaniałym magazynie.
Naprawdę doceniam, że uwzględniliście
Leviathana.
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski
88
LEVIATHAN
Młodzi, zdolni, z dużego miasta
Basista Jonas Klarstrup oraz gitarzysta Mads Sorensen przybyli od
ogrodów królewskich zamku Rosenborg, aby opowiedzieć nam o swoim
zespole Exelerate. Okazało się, że nie tylko przepełniają ich marzenia i
nadzieje, ale udało im się już ukończyć pierwszy ambitny etap, zwieńczony
wydaniem debiutanckiego longplaya. Tym samym zaznaczyli swą obecność
na duńskiej scenie heavy / thrashu jako ludzie młodzi, zdolni, z potencjałem.
Poniższy wywiad odbył się w hotelu Christian IV w Kopenhadze.
HMP: Exelerate jest świeżym power / thrash
metalowym z Danii. Jak zaczęła się Wasza
muzyczna przygoda?
Jonas Klarstrup: Wokalista i gitarzysta rytmiczny
Stefan Jensen zamieścił w grudniu
2012 roku ogłoszenie na duńskiej stronie internetowej
musikerkontakt.dk, że poszukuje
osób chętnych do wspólnego stworzenia nowego
zespołu metalowego. O ile dobrze pamiętam,
jako punkt odniesienia została wskazana
muzyka Dio i Megadeth. Zgłosiłem się jako
pierwszy. Zainteresowałem się, bo nie pamiętam,
żeby ktokolwiek zakładał wtedy nowy zespół
o podobnym charakterze. W nowym roku
dołączył perkusista Ulrik "Ulrich" Thinggaard
Hansen. Na pierwszej EP "E0" (2014)
graliśmy power metal.
Mads Sorensen: Znałem Ulrika z metalowych
imprez. Gdy Exelerate zaczynało, mój
zespół Maelsteria wypuścił EP i graliśmy
wspólny gig.
naszych gigach przed mikrofonem. Pozostali
instrumentaliści udzielają się trochę w chórkach,
wzbogacając harmonię.
Rozumiem, że utożsamiacie się zarówno z
heavy, jak i z thrash metalem?
Mads Sorensen: Mamy wiele wspólnego z
heavy i z thrashem. W naszej muzyce słychać
sporo typowych dla tych gatunków riffów, potężnych
otwartych akordów, agresji, a nad całością
górują starannie przemyślane melodie.
Nagraliście już jeden duży album, ale jeszcze
go nie wydaliście.
Jonas Klarstrup: Premiera odbędzie się 10
marca 2023 roku. Ukażą się wersje CD, winylowe
oraz cyfrowe. Tego samego dnia zagramy
specjalne show w kopenhaskim klubie High
Voltage.
Mads Sorensen: High Voltage to raczej bar
ze sceną niż klub muzyczny, ale panuje w nim
świetna metalowa atmosfera. Mamy w Kopenhadze
też inne metalowe bary, które jednak
nie oferują muzyki na żywo, np. Escobar, (należący
do naszej nadwytwórni Mighty Music)
Zeppelin i Luke's Bar. W listopadzie 2022
supportowaliśmy Steel Inferno, zespół z tego
samemu labelu co my, From the Vaults. Promowali
swój nowy album "Evil Reign" (2022)
w tawernie Lygtens Kro.
Jonas Klarstrup: Promujemy nasz album wiele
miesięcy.
Mads Sorensen: Aż do końca 2023 roku. W
maju wystąpimy na festiwalu Nordic Noise, a
w sierpniu na jeszcze innym festiwalu Nystel.
Oczywiście, postaramy się występować dla jak
największej liczby osób również na innych imprezach.
Jak bardzo podobna była muzyka Exelerate i
Maelsteria?
Mads Sorensen: Zupełnie nie podobna, bo
Maelsteria gryzła fiński death metal, czyli
próbowała sił na polu symfonicznej, melodyjej
ekstremy. Niestety, poza EP nie wydaliśmy już
nic więcej. W okolicy 2016 lub 2017 roku Ulrik
zadzwonił do mnie z informacją, że poprzedni
gitarzysta Mikkel Henriksen opuścił
Exelerate. Zapytał, czy chciałbym dołączyć.
Chętnie się zgodziłem, bo nie byłem wówczas
związany z żadnym zespołem. Aranżowaliśmy
własne utwory i z czasem doszliśmy do obecnego
brzmienia. Ciągnęło nas w coraz bardziej
progresywnym i powerowym, a jednocześnie w
coraz mniej speed metalowym kierunku. Dwa
lata temu Ulrik pojechał studiować matematykę
w Szwajcarii.
Jonas Klarstrup: Ulrik mówił, że studia matematyczne
w Danii mu nie wystarczą i koniecznie
musi studiować w Szwajcarii.
Mads Sorensen: Wobec tego potrzebowaliśmy
znaleźć nowego pałkera. Na szczęście Ulrik
znał odpowiedniego matematyka w Danii.
Przez pewien okres mieliśmy dwóch perkusistów
na pokładzie, dopóki sprawy się nie
ustabilizowały. W Exelerate była zaangażowana
jeszcze jedna osoba: Zofia Schmidt.
Śpiewała na samym początku formowania się
kapeli, a także gościnnie na naszym debiutanckim
longplay'u "Exelerate" (2013).
Czy Zofia Schmidt występuje czasami z
Exelerate? A może Wy również wspomagacie
wokalnie Stefana Jensena?
Mads Sorensen: Dosyć często pojawia się na
Foto: Jakob Muxoll
Typowy thrash polega na młócce, podczas gdy
my większą wagę przywiązujemy do melodii.
Jonas Klarstrup: Każdy z nas ma inne ulubione
zespoły i inne gusta muzyczne. Exelerate
tworzy na bazie mieszanki zróżnicowanego
spektrum inspiracji, dlatego nasze poszczególne
utwory nie posiadają jednolitego temperamentu.
Sporo jammujemy. Cały czas wymyślamy
coś nowego, więc raczej nie będziemy
czekać kolejnych dziesięciu lat na wydanie
drugiej płyty.
Mads Sorensen: Docieramy się z nowym perkusistą,
Stigiem Eilsoe-Madsenem, który
czyni nasze brzmienie jeszcze bardziej power
metalowym.
Jak przebiegało nagrywanie debiutanckiego
longplay'a Exelerate?
Mads Sorensen: Długo... Ciężko... Prace rozpoczęliśmy
pięć lat temu.
Jonas Klarstrup: Część materiału powstała
zanim jeszcze Mads do nas dołączył. Wraz z
Madsem skomponowaliśmy tylko połowę albumu,
co nie znaczy, że drugą połowę według
kolejności setlisty. Perkusję zarejestrowaliśmy
już w 2017 roku. Potem dokładaliśmy po troszeczku
gitar każdego miesiąca. Dopiero w połowie
2022 roku odpowiednie osoby zwróciły
uwagę na nasze starania.
Mads Sorensen: W skrócie chodziło o to, że
potrzebowaliśmy znaleźć się w odpowiednim
miejscu o odpowiednim czasie, aby ruszyć z
nagrywaniem do przodu. Exelerate przedstawiło
się producentowi Marko Angioli podczas
specjalnego występu. Inny zespół, Target,
ze wspomnianą wokalistką Zofią, grał pełen
set, a nas poproszono o wykonanie tylko
jednego utworu "Street Fighter". Tak nawiązaliśmy
kontakt z Markiem, co wkrótce zaowocowało
podpisaniem kontraktu z From the
Vaults.
Jonas Klarstrup: Od momentu podpisania
umowy sprawy nabrały rozpędu.
EXELERATE 89
90
Mads Sorensen: Podchodzimy do Exelerate
poważnie, ale to dla nas tylko zabawa. Label
wywarł na nas presję, abyśmy zmobilizowali
się do konkretnego działania. Cieszymy się, że
nas zmotywowali.
Gitarzysta Artillery Michael Stützer pracuje
w From the Vaults. Z pewnością Wasza
debiutancka płyta będzie przez niektórych
słuchaczy porównywana do Artillery.
Jonas Klarstrup: W Danii istnieje może z
pięć thrash metalowych zespołów.
Mads Sorensen: Bardzo mało osób gra w naszym
kraju thrash. Porównywanie nas do
Artillery odebralibyśmy jako wielki komplement.
My dopiero zaczynamy, a oni działają
od 1982 roku.
Jonas Klarstrup: Artillery grało na największej
scenie festiwalu Copenhell 2022.
Mads Sorensen: Kapitalna kapela.
Czy debiut Exelerate jest koncept albumem?
Mads Sorensen: Pod względem instrumentalnym
nie, ale w pewnym sensie liryki układają
się w spójną całość. Łączy je wspólny temat.
Początek płyty ma bardzo podobny charakter
do jej końcówki.
Jonas Klarstrup: Teksty są bardzo thrashowe:
sporo w nich treści przeciwnych rządowi, przemocy,
kwestii śmierci i narodzin.
Mads Sorensen: Zwracamy w nich uwagę na
to, że wiele pomysłów wcale nie przynosi ludzkości
korzyści.
To tylko konwencja liryczna, czy na co dzień
również utożsamiacie się z takimi poglądami?
Mads Sorensen: Ja osobiście tak. Cały zespół
Exelerate łączy wspólne stanowisko polityczne.
Jonas Klarstrup: Naprawdę?
Mads Sorensen: Tak uważam, bo przecież
dosyć często wymieniamy się anarchistycznymi
linkami. Wstawiasz coś na Instagramie, a
pozostali Ciebie popierają.
Jonas Klarstrup: Cytują rozmaitych aktywistów.
Mads Sorensen: Dokładnie. Ja też się buntuję.
EXELERATE
Czy Wasze skłonności anarchistyczne mają
cokolwiek wspólnego z Christianią? Ta
dzielnica Kopenhagi w powszechnej świadomości
uchodzi za anarchistyczną.
Mads Sorensen: Możliwe, bo podoba mi się
poczucie niezależności mieszkańców Christianii.
Jonas Klarstrup: Społeczność Christianii jest
jak najbardziej anarchistyczna.
Mads Sorensen: Uczęszczałem do szkoły
średniej znajdującej się dokładnie tuż przy granicy
z Christianią. Spędzałem tam mnóstwo
czasu jako nastolatek. Oni też mają własną
scenę metalową. Świetne miejsce na skraju
społeczeństwa.
Jonas Klarstrup: Stefan jest największym
anarchistą z nas wszystkich i pisze liryki, ale
sama Christiania nie pojawia się w jego tekstach.
On nie tylko układa słowa, ale również
dopasowuje je do melodii i dba o harmonie.
Foto: Jakob Muxoll
Perkusję zarejestrowaliście znacznie wcześniej,
a jak to było z pozostałymi instrumentami
oraz z wokalami?
Mads Sorensen: Gitary nagrywaliśmy w 2021
i w 2022 roku.
Jonas Klarstrup: Mads zrobił swoje w 2021.
Wokale też już wtedy nagraliśmy, ale zrobiliśmy
je ponownie w kolejnym roku. Korzystaliśmy
ze studia oraz z możliwości oferowanych
przez The Royal Danish Academy of Music.
Ja oraz perkusista Ulrik pełniliśmy funkcję inżynierów
i edytorów dźwięku, po czym Marco
Angioni dokonał finalnego miksu i masteringu
całości w Angioni Studios. Nasz album został
w znacznej mierze samodzielnie wyprodukowany,
a Marco Angioni tylko pomógł nam
Foto: Quartz
go doszlifować.
Mads Sorensen: Liczyliśmy przede wszystkim
na siebie i na przyjaciół.
Album wcale nie brzmi amatorsko.
Mads Sorensen: Dziękuję. Jonas jest inżynierem
nagrywającym, więc gitary zarejestrowaliśmy
w jego prywatnym miejscu. Niektóre solówki
dograłem pewnego lata, gdy spędzałem
samotnie dwa tygodnie w domku letniskowym
w Danii.
Jonas Klarstrup: Wokale zarejestrowaliśmy w
naszej salce prób. W końcu wszystko zebraliśmy
w całość i oto jest debiutancki longplay
Exelerate.
Mads Sorensen: Odkryliśmy, że wewnątrz
naszej salki prób znajduje się dodatkowe pomieszczenie
- magazynek o specyficznej akustyce,
więc głos Stefana zabrzmiał tam lepiej.
Zadbaliśmy o usunięcie niepotrzebnego hałasu
z zewnątrz.
Jonas Klarstrup: Nie przejmowałem się, że
obok ćwiczył jakiś death metalowy zespół, ale
jak teraz o tym pomyślę, oni byli bardzo głośni
(śmiech). W każdym razie, to niesamowite,
jak daleko można zajść w skromnych warunkach,
ale ze znajomością technicznych aspektów
rejestrowania dźwięku. Prawie wszystkie
prace nad albumem wykonaliśmy sami. Wyzwaniem
było uzyskanie naturalnego brzmienia
perkusji. Na szczęście Ulrik mógł skorzystać
z porządnego sprzętu w profesjonalnym
studiu Akademii Muzycznej. Ciekawe, jak
nasz proces potoczy się przy następnej okazji.
Mads Sorensen: Mamy trochę nowych pomysłów,
ale jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby myśleć
o drugim albumie. Naszą salkę prób możesz
zobaczyć na YouTube. Wstawiliśmy na
naszym kanale jakieś spontanicznie zagrane
kowery.
Jonas Klarstrup: Dwa tygodnie temu zamieściliśmy
na YouTube wideoklip do utworu "Release".
Nakręciliśmy je własnymi siłami, niskobudżetowo.
Znów zaangażowała się Sofia
Schmidt przy filmowaniu i scenografii. Stefan
Jensen dokonał edycji. W lutym ukaże się następny
singiel, a cała płyta w marcu. Planujemy
co najmniej jeszcze jedno wideo.
Mads Sorensen: Korzystamy z tego, że każdy
z nas posiada inne umiejętności muzyczne i
okołomuzyczne.
Jonas Klarstrup: Mads, Ty jesteś jedynym
profesjonalnym, klasycznie szkolonym muzykiem
w Exelerate.
Mads Sorensen: Zgadza się, jestem muzykologiem.
Zajmuję się też bookowaniem koncertów.
Jonas Klarstrup: Zaś pozostali muzycy Exelerate
zawodowo zajmują się rozwojem oprogramowania.
W obecnej epoce cyfrowej jesteśmy
w stanie wiele rzeczy nauczyć się i ogarnąć
samodzielnie, bez zatrudnienia fachowców z
zewnątrz. Zmniejszamy w ten sposób koszta,
ale wszystko zajmuje nam więcej czasu. Słuchaczy
też zdobywamy organicznie. Czasami
widzimy recenzję lub news na jakimś portalu i
zastanawiamy się, skąd ktoś znał Exelerate.
Czasami bierze się to ze wsparcia From the
Vaults, a czasami wieści rozchodzą się pocztą
pantoflową. To dla nas fascynujące, że wieści o
nas docierają poza lokalną społecznością metalową.
Mam nadzieję, że jak najwięcej osób
będzie poznawać Exelerate. Jak na razie, jestem
bardzo zadowolony z odbioru.
Mads Sorensen: Ja również. Niesamowicie
cieszę się, że Exelerate spotyka się ze sporą
uwagą odbiorców. Gdy pomyślę, ile czasu
przeznaczyliśmy na wszystkie prace związane
z powstaniem debiutanckiej płyty, reakcje
uważam za ekstremalnie satysfakcjonujące.
Ludzie słuchają, lubią i rozmawiają o naszej
muzyce.
Jonas Klarstrup: Pojawiamy się na różnych
prywatnych i radiowych playlistach (internetowe
stacje radiowe), jak również w podcastach.
Z pewnością opublikowanie wideo bardzo
się ku temu przyczyniło.
Jest więc sens zrobić kolejne video. Co na
nim pokarzecie? Albo inaczej - co chcielibyście
pokazać na drugim klipie?
Jonas Klarstrup: Wybór "Release" był o tyle
oczywisty, że to jeden z najkrótszych utworów
na naszej płycie, a długość przekłada się na
ilość pracy do wykonania przy edycji wideoklipu.
Przy okazji kolejnego, prawdopodobnie
zrobimy "radio edit" któtegoś kawałka, czyli
przygotujemy jego skróconą wersję. Mamy już
koncept, jak mogłoby to wyglądać, ale jeszcze
dopracowujemy go.
Czy duńskie stacje radiowe prezentują muzykę
Exelerate?
Mads Sorensen: O tak, zdecydowanie. Siedem
lat temu.
Jonas Klarstrup: W metalowym programie
lokalnego radia pt. "Black Sunday" puszczano
nasz stary utwór "Come to Get You", pochodzący
z EP "E0" (2014). Mamy nadzieję, że po
ukazaniu się debiutanckiego LP uda nam się
przez jakiś czas uplasować na pierwszym miejscu
ich listy przebojów. Nie zgłaszaliśmy się
jeszcze do duńskich eliminacji europejskiego
konkursu piosenek "Eurowizja" (śmiech),
choć byłaby to niezła okazja, aby pokazać się
przed ogólnokrajową publicznością. Czy powinniśmy
spróbować? Wiem, że uwielbiasz takie
rzeczy.
Mads Sorensen: Pewnie, że tak!
Jonas Klarstrup: Skandynawia wystawia
śmiałych reprezentantów. Skoro Lordi mogło,
to czemu my byśmy nie spróbowali? Wkrótce
zwrócimy się też do ogólnokrajowych duńskich
stacji telewizyjnych.
Mads Sorensen: Istnieje taka możliwość.
Znam nawet trochę ludzi tam pracujących.
Świetny pomysł.
Jak wyglądają Wasze wewnętrzne rozmowy
na temat koncertowania poza Danią?
Mads Sorensen: Póki co koncentrowaliśmy
się na zdobywaniu rozpoznawalności w Danii,
Szwecji, Norwegii i w Niemczech. Zagadywałem
w barach do fińskich znajomych z innych
kapel: "hej, powinniśmy zrobić u Was trasę". Jeszcze
nie urzeczywistniliśmy tego typu pomysłów.
Jonas Klarstrup: Dotychczas koncertowaliśmy
wyłącznie na Wyspie Zeeland (czyli na
wyspie z Kopenhagą - przyp. red.). Aby wybrać
się za granicę, musielibyśmy albo przyłączyć
się do trasy większego zespołu, albo
zwiększyć bazę słuchaczy w innych krajach.
Obie opcje wiążą się ze znacznymi kosztami.
W perspektywie dwunastu miesięcy mamy nadzieję
wystąpić w Laponii.
A już myślałem, że Artillery zaprosi Was do
Japonii lub do Meksyku.
Jonas Klarstrup: Niby wszyscy jesteśmy przyjaciółmi,
ale tak naprawdę nie rozmawiamy
wiele z muzykami Artillery.
Mads Sorensen: Może powinniśmy jako pierwsi
nawiązać z nimi żywszy kontakt. Z przyjemnością
i z gracją zaakceptowałbym propozycję
odbycia trasy koncertowej po Japonii
lub po Meksyku. Niemniej, naszą obecną misją
jest zawładnięcie metalowymi sercami w
naszym regionie geograficznym. Przeznaczyliśmy
dziesięć lat na rozwój tożsamości muzycznej
Exelerate. Doszliśmy do momentu, w
którym z optymizmem spoglądamy w przyszłość.
Wynika stąd, że wszystko, co najlepsze,
jeszcze przed Wami.
Mads Sorensen: Zgadza się.
Co w zasadzie oznacza nazwa Exelerate?
Foto: Exelarete
Jonas Klarstrup: Połączenie nazwy programu
Ms Excel oraz "accelerate" w znaczeniu "przyśpieszać".
Celowo popełniany błąd w pisowni
czyni nazwę bardziej metalową, na wzór Megadeth.
Mads Sorensen: Jak dla mnie, Exelerate to
skrót od "excellent acceleration" w znaczeniu
"doskonałe przyśpieszenie".
Jaki zamysł przyświecał okładce Waszego
debiutanckiego LP?
Jonas Klarstrup: Wysłannik ciągnie za sobą
wynurzającą się z otchłani postać. Ten motyw
trafnie nawiązuje do tematyki poszczególnych
utworów, jak również znamionuje nasz brak
zaufania do rządu. Autorem grafiki jest nasz
przyjaciel Steen Jensen.
Mads Sorensen: To kolejny element układanki,
który wykonaliśmy we wsparciu znajomych.
Jonas Klarstrup: Zapłaciliśmy mu (śmiech).
Czy uważacie, że znaleźliście się w odpowiednim
miejscu i w odpowiednim czasie z debiutanckim
albumem?
Mads Sorensen: Cóż, jakieś cztery czy pięć
lat temu panował trend w Kopenhadze na
granie nowoczesnego metalu oraz hard core'u.
Obecnie bardziej kwitnie u nas scena death i
black metalowa, ale hard core'owa nadal nieźle
się trzyma. Exelerate przyczynia się do zróżnicowania
muzycznego krajobrazu. Widzę
sporo wolnej dla nas przestrzeni.
Jonas Klarstrup: Nie uderzamy w przesyconą
niszę. Na duńskiej scenie istnieje miejsce dla
Exelerate. Niedawno wiele miejsc przyciągających
masową publiczność było w Danii pozamykane,
teraz takie miejscówki znów się
otwierają, a my możemy w nich koncertować.
Znów wychodzi na to, że wszystko co najlepsze,
dopiero przed Wami. O czym jeszcze
chcielibyście mi opowiedzieć na zakończenie?
Mads Sorensen: Ja, Sofia Schmidt i Jonas
tworzymy inny zespół o nazwie Ethereal
Kingdoms.
"I search for beauty. For within me there is
none".
Mads Sorensen: Właśnie. Sofia Schmidt odgrywa
ważną rolę w obu zespołach.
Jonas Klarstrup: To ona powołała całą ideę
Exelerate do życia.
Mads Sorensen: Poznałem ją dlatego, że była
dziewczyną perkusisty Maelsteria, gdy grałem
u nich na gitarze.
Jonas Klarstrup: Nie wchodząc teraz w szczegóły,
doszło do zmiany w składzie Ethereal
Kingdoms i teraz ja oraz Mads gramy zarówno
w Ethereal Kingdoms, jak i w Exelerate.
W przyszłym roku ukaże się nowy album
Ethereal Kingdoms. Obecnie pracujemy nad
nim. Stylistycznie to jest kompletnie co innego,
a mianowicie symfoniczno - teatralny power
metal.
Akurat wczoraj w Kopenhadze odbył się wyprzedany
koncert w podobnych klimatach.
Gloryhammer przybyło ze Szkocji, a Wind
Rose z Włoch. A przy okazji, czy kojarzycie
może kopenhaski Meridian?
Jonas Klarstrup: Jasne. Ich gitarzysta Marco
Angioni dokonał ostatetecznego miksu i masteringu
debiutu Exelerate. Doskonale rozumiał,
na uzyskaniu jakiego brzmienia nam zależało.
Meridian należy również do tego samego
labla, co my - From the Vaults.
Mads Sorensen: Meridian i Exelerate wystąpią
wspólnie na nadchodzącym festiwalu Nordic
Noise.
Jonas Klarstrup: Postaramy się wykorzystać
okazję, żeby lepiej ich poznać.
Sam O'Black
EXELERATE 91
Rdzewiejące ruiny struktur pozostaną na długo po wymarciu gatunku ludzkiego
Critical Defiance to młoda, prężna kapela thrash metalowa z Chile.
Wyróżnia ją bezkompromisowa postawa i dzikie brzmienie na trzy gitary. W
poniższym wywiadzie lider, wokalista i gitarzysta Felipe Alvarado opowiada o obu
dotychczasowych albumach "Misconception" (2019) i "No Life Forms" (2022), historii
zespołu, muzykach wchodzących w jego aktualny skład, wewnętrznej sytuacji
społeczno-politycznej w egzotycznym dla większości z nas Chile oraz o dystrybucji
południowo-amerykańskiej muzyki w Europie, a nawet na Tajwanie.
Jak bardzo dołączenie Ignacio Arévalo na
basie w 2016 r. i Rodrigo Poblete na perkusji
w 2018 r. przyspieszyło rozwój Critical Defiance?
Obecność i talent Ignacio oraz Rodrigo znacznie
pomogły skonsolidować brzmienie tak
moje, jak i brzmienie Critical Defiance jako
całości, zgodnie z pierwotnymi wyobrażeniami.
Oni są mistrzami w swoim fachu. Zrobili
A jak bardzo dołączenie gitarzystów Mauricio
Toledo (2021) i Daniela Cornejo (2022)
zmieniło brzmienie, klimat i horyzonty Critical
Defiance? Czy zamierzacie utrzymać w
składzie trzech shredderów?
Powiedziałbym, że najlepszym składem zespołu
jest ten z trzema gitarami. Chcielibyśmy go
utrzymać tak długo, jak będziemy w stanie.
Metal na trzy gitary brzmi niesamowicie. Mauricio
jest znakomitym gitarzystą rytmicznym,
który wnosi w zespół duży zastrzyk energii,
a Daniel posiada swój własny unikalny
styl i odpowiada za solówki. Więc jeśli chcesz
usłyszeć Critical Defiance w pełnej krasie,
musisz posłuchać nas pięciu razem.
HMP: "No Life Forms" to niesamowity banger!
Skąd wzięła się zawarta na nim energia?
Felipe Alvarado: Cała energia pochodzi z
chęci wyrażenia wszystkiego, co mamy w
sobie. Wierzę, że aby stawiać czoła wszystkim
trudom życia, trzeba uzewnętrzniać swoje
uczucia. My robimy to poprzez thrash metal.
Nasza muzyka odzwierciedla nasze codzienne
troski i emocje. Stanowi dla nas terapię, a jednocześnie
wyraz pasji do grania.
Co czułeś, gdy w wieku piętnastu lat tworzyłeś
Critical Defiance (2010)?
Uzależnienie, ale także silne zaangażowanie.
Pamiętam, że czułem dużą ulgę podczas tworzenia
riffów, jakby wszystkie presje i zmartwienia
życia odchodziły w tych kreatywnych
momentach. Odkryłem, że tworzenie muzyki
jest tym, co kocham najbardziej i że chcę to
robić do końca życia. Byłem też naprawdę
skrupulatny: nie każdy riff mógł trafić do
ostatecznej wersji utworów, gdyż musiał być
wyjątkowy. Upewniałem się, że nagraliśmy
materiał warty nagrania. Mam głęboki podziw
dla bogów metalu i zamierzam oddawać im
hołd.
Foto: Critical Defiance
właściwy użytek ze swojej wirtuozerii i wykazali
się pasją. To dzięki nim zespół ustalił swoją
tożsamość jako Critical Thrash.
Co dzisiaj myślisz o debiutanckim albumie
"Misconception" (2019)?
Czuję ogromną wdzięczność i dumę. Tą płytą
udało mi się zwieńczyć pewien etap w moim
życiu. Myślę, że poziom "Misconception"
wzmocnił we mnie sens dalszego tworzenia
muzyki. Nie słucham teraz tej płyty zbyt często,
ale za każdym razem, kiedy to robię, czuję
się całkiem zadowolony z rezultatu. Nagraliśmy
ją w domowym studio, dlatego ma w sobie
cały ten klimat. To świetny krążek.
Dlaczego na jednym z Waszych filmików
nad Waszym logo jest napisane "Viuda Negra"?
Viuda Negra to nazwa baru, w którym graliśmy
w Sucre w Boliwii we wrześniu 2022 roku.
Byliśmy tam tylko raz, ale wspaniale wspominamy.
Mam nadzieję, że wkrótce znów je odwiedzimy.
Niesamowita scena, a jedzenie pycha
(śmiech).
Co okazało się dla Was największym wyzwaniem
podczas pracy nad drugim longplay'em
"No Life Forms"? Dążyliście do perfekcji,
a może doszło do takiego momentu, w
którym pomyśleliście, że coś jest wystarczająco
dobre, a najwyżej następnym razem zrobicie
to lepiej?
Cóż, moim zdaniem każda płyta utrwala dany
moment. Za każdym razem, kiedy słucham gotowego
albumu, uświadamiam sobie wszystkie
niuanse, które można poprawić na następnym.
Tak było w przypadku "Misconception" i "No
Life Forms". Obecnie nosimy się z zamiarem
poprawienia wielu rzeczy na następnej płycie.
Największym wyzwaniem okazuje się stworzenie
za każdym razem oryginalnego longplay'a
z własną tożsamością. Zawsze dążymy do
optymalnego rezultatu.
Czy sytuacja z dostawą wody w Waszej
okolicy wygląda równie niepokojąco, jak to
przedstawia się w mediach głównego nurtu?
Czy okładka Waszego nowego albumu "No
Life Forms" i tekst utworu tytułowego zostały
zainspirowane Waszymi przekonaniami
na temat niedostatku wody w Chile?
Chile jest jednym z niewielu krajów na świecie,
w którym korzystanie z wody zostało sprywatyzowane,
jednak na płycie nie poruszamy tego
tematu. W niektórych miejscach kraju,
zwłaszcza na obszarach wiejskich, sytuacja z
wodą wygląda bardzo niepewnie. Wielu ludzi
praktycznie nie ma bezpośredniego dostępu
do wody z powodu chciwości monopolistów -
rolników oraz przedstawicieli przemysłu górniczego.
Mówiąc o okładce, jej znaczenie zwią-
92
CRITICAL DEFIANCE
zane jest głównie z wpływem zmechanizowanego
lub uprzemysłowionego dziedzictwa
na nasz świat. Rdzewiejące ruiny struktur, które
stworzyliśmy, aby podtrzymać nasz sposób
życia, będą błąkać się w przyrodzie na długo
po wymarciu gatunku ludzkiego. Pamiętajmy,
że naszym przeznaczeniem nie jest wieczne
przetrwanie w fizycznej postaci.
Liryki w utworze "A World Crumbling
Apart" wydają się szczególnie zaangażowane
politycznie. Gdy tylko wspomniałeś o
"nowym porządku" w tekście, od razu
pomyślałem o nowej Konstytucji Chile.
Sprawdziłem, że choć podobno 80% Chilijczyków
opowiedziało się za zastąpieniem
starej Konstytucji w referendum przeprowadzonym
w październiku 2020 roku, to gdy
przedstawiono pierwszy projekt, aż 62% zagłosowało
przeciwko niemu. Zatem ciekawe,
jakich zmian chcielibyście, a jakich nie chcielibyście
dla przyszłości Waszego narodu?
Cóż, myślę, że Chile potrzebuje bardziej zwięzły
pomysł na to, co chce naprawdę zmienić,
zanim ponownie zaangażujemy się w proces, o
którym wspominasz. Ludzie tutaj w Chile zasadniczo
chcą mieć lepszą jakość życia, lepsze
możliwości, ulepszony system opieki zdrowotnej
i edukacji. Myślę, że nasze żądania to sprawy,
którymi wszyscy się przejmujemy, ale powinniśmy
uświadomić sobie, że zmiany wymagają
czasu i poważnych poświęceń. Powinniśmy
również poważniej traktować nasze obywatelskie
obowiązki. Musimy lepiej się informować,
wykazać większą otwartością i ustalić
priorytety. Tylko wówczas staniemy się dojrzałym
społeczeństwem z odpowiednimi perspektywami
dla wszystkich.
Jak porównałbyś swoją muzykę z muzyką
innych lokalnych zespołów thrash metalowych
wywodzących się z Chile?
Gramy Critical Thrash. Myślę, że główną rzeczą,
która odróżnia nas od innych zespołów
jest pasja do naszego własnego brzmienia. Zawsze
gramy ten styl muzyki na swój sposób, z
naszym własnym nastawieniem. Kiedy słyszysz
jeden z naszych riffów, od razu rozpoznajesz,
że to Critical Defiance. Zauważam, że
coraz więcej ludzi zdaje sobie z tego sprawę.
Wkrótce nie po raz pierwszy przyjdzie Wam
dzielić scenę z D.R.I. Opowiesz o tym?
W rzeczywistości po raz pierwszy będziemy
dzielić scenę z D.R.I. (śmiech). Jesteśmy tym
bardzo podekscytowani. Jako fani thrashu i
metalu w ogóle mamy ogromny szacunek dla
zespołów, które utorowały drogę temu, co robimy
dzisiaj, a D.R.I. jest jednym z nich! Nie
możemy się doczekać spotkania z nimi. Zamierzamy
zagrać spektakularne show dla nich
i dla naszej publiczności w Peru. Będzie to
pierwszy z siedmiu koncertów w tym kraju,
więc czujemy się podekscytowani tym faktem.
Dopiero od niedawna występujemy poza granicami
naszego kraju, a podejrzewam, że to
spełnienie marzeń każdego młodego zespołu.
Który metalowy festiwal w Ameryce Południowej
uważacie za swój ulubiony i dlaczego?
Nie przepadamy za festiwalami, ale w niektórych
braliśmy udział. Mogę wymienić Metal
Fest, który powróci w tym roku. Chcielibyśmy
wziąć udział w innych festiwalach w Ameryce
Południowej. Mam nadzieję, że jeszcze zagramy
na wielu.
Foto: Critical Defiance
Pub Metal Shop z siedzibą na Tajwanie wydał
kasetowe edycje "Misconception" i "No
Life Forms". Czy postrzegacie Tajwan jako
jedno z najbardziej przychylnych Critical
Defiance miejsc na świecie?
Pub Metal Shop jako jedna z pierwszych wytwórni
wykazała zainteresowanie naszą muzyką.
Jesteśmy zadowoleni z efektów ich pracy.
Przygotowywali materiał z entuzjazmem i z
pełnym zaangażowaniem. Mam nadzieję, że
pewnego dnia odwiedzimy Tajwan i wystąpimy
dla nich!
A jak wygląda sytuacja z Waszymi innymi
labelami? Kto Was wydaje?
Jesteśmy obecnie w trakcie realizacji umowy z
naszą wytwórnią Unspeakable Axe Records,
jak również z Dying Victims Productions.
Czujemy się niezmiernie wdzięczni za profesjonalizm,
którym obie firmy się wykazują
przy każdej naszej transakcji i mamy nadzieję
pracować z nimi przez wiele lat. Czekają nas
niesamowite rzeczy.
Foto: Critical Defiance
Dziękuję za Wasze odpowiedzi na podesłane
pytania. Ostatnie słowo dla polskich czytelników?
Pozostańcie thrasherami i słuchajcie Critical
Defiance! Bądźcie na bieżąco z kolejnymi
wiadomościami. Nasza nowa płyta ma się
wkrótce ukazać. Myślimy, że będzie to najlepsze
dzieło do tej pory! Wielkie dzięki za wywiad
i miejmy nadzieję, że zobaczymy się w
przyszłości. Byłoby nam miło zagrać dla Was.
Pozdrawiamy!
Sam O'Black
CRITICAL DEFIANCE 93
HMP: Wychodzi na to, że Hydra jest jednym
z pierwszych włoskich zespołów
thrash metalowych. Czy postrzegacie siebie
jako pioniera tego gatunku w kulturalnym
centrum Europy?
Giovanni Rovatti: Gdy zaczynaliśmy w 1985
roku, znaliśmy już Kreatora, Destruction,
Metallicę i Exodus, więc powiedziałbym, że
podążaliśmy za nimi. Mieszkaliśmy w małym
miasteczku w centrum Włoch. Tutaj thrash
był całkiem nowym stylem. Nie słyszeliśmy o
Pierwszy zespół thrash metalowy z Włoch
Pionierzy thrashu na Półwyspie Apenińskim, ku milczeniu mediów głównego
nurtu, wydali pierwszy od sześciu lat album z uprzednio ogranym na lokalnych
koncertach materiałem pt. "Unknown Gods" (2022). Z tej okazji wokalista i
gitarzysta Hydry, Giovanni Rovatti, podzielił się z nami kilkoma słowami na temat
historii i dyskografii swojego zespołu. Skonfrontował się również z niesprawiedliwymi
stereotypami odnośnie włoskiego metalu.
mniej, ale różnica wynikała z samego miejsca,
a nie z okresu. Niektóre kluby muzyczne były
bardziej metalowe, a inne bardziej eklektyczne.
W 1993 roku skład Waszego zespołu uległ
drastycznej zmianie. Dołączył gitarzysta
Francesco Olivi i basista Mauro Pacetti.
Podejrzewam, że mógł to być główny powód
odstąpienia od nazwy Hydra na rzecz szyldu
Aydra.
Wasza dyskografia składa się z czterech pełnych
albumów, kilku dem, kompilacji i dwóch
EP. Niektóre z nich ukazały się tylko w limitowanych
edycjach i nigdy nie zostały ponownie
wydane. Czy kiedykolwiek rozważaliście
wydanie boxu z wszystkimi poprzednimi
płytami? Coś jak "Icon of Sin Anthology"
(2016), ale z większym rozmachem?
Po wydaniu EP "Psycho Pain Control"
(1996) opuściłem zespół, więc nie wiem zbyt
wiele o "Icon of Sin" (1999), ani o "Hyperlogical
Non-Sense" (2004). Nie wiem też
zbyt wiele o antologii, o której wspominasz.
Jeśli chodzi o przyszłość, jestem bardziej nastawiony
na muzykę cyfrową, gdyż łatwiej ją
dystrybuować. Więc to, co mogłoby być dla
mnie interesujące, to zremasterowanie starych
rzeczy i opublikowanie ich gdzieś w sieci.
Co najbardziej utkwiło Ci w pamięci podczas
pracy nad "Darkchild" (2016) i "Unknown
Gods" (2022)?
Zacznę wspomnienia od "Psycho Pain Control"
(1996). To był mój pierwszy raz w profesjonalnym
studiu, a w tym samym okresie
kończyłem szkołę, więc miałem napięty harmonogram.
Nagrałem gitarę bardzo szybko,
ale tak bardzo spodobało mi się w studio, że
wciągnąłem się w miksowanie. "Darkchild"
(2016) był pierwszym albumem, który nagrałem,
zmiksowałem i zmasterowałem samodzielnie
przy użyciu cyfrowych narzędzi. Jestem
super zadowolony zwłaszcza z dwóch
utworów: "Darkchild" i "The Way". Podoba mi
się styl tych kompozycji oraz ich edycja.
"Unknown Gods" (2022) był dużym krokiem
jeśli chodzi o proces miksowania/masteringu, a
także o technikę śpiewania i grania solówek na
gitarze. Znalazły się na nim wyłącznie nowe
utwory. Po raz pierwszy zaprojektowaliśmy
okładkę z udziałem profesjonalnego artysty.
Zawsze znajdujemy coś nowego, co można
rozwinąć.
żadnej innej włoskiej kapeli grającej thrash.
Czy wobec tego w latach osiemdziesiątych
zagraniczne zespoły thrashowe przybywające
do Włoch brały Was pod uwagę w pierwszej
kolejności przy dobieraniu supportu?
Nie. Graliśmy tylko małe koncerty w centrum
Włoch. Nigdy nie supportowaliśmy zagranicznych
zespołów.
Amerykanie zwykli nazywać lata osiemdziesiąte
złotą dekadą muzyki metalowej. Jak to
wyglądało z Waszej perspektywy?
W pierwszej kolejności graliśmy to, co lubiliśmy,
dla siebie. Publiczność na niektórych
występach bardziej się angażowała, na innych
Foto: Hydra
Zmieniliśmy brzmienie bardziej dzięki perkusiście
(Nicola Raffaeli), który wniósł do utworów
więcej techniki. Mauro Pacettiego nie
tylko grał na basie, ale również growlował. Do
tego zależało nam, żeby łatwiej odnajdywano
nas w Internecie. Hasło "hydra" wypluwa zbyt
wiele wyników nie na nasz temat, a jeśli poszukasz
Andry, znajdziesz tylko nasz zespół.
Dwa słowa również o Francesco Olivi. Był super
utalentowanym solistą gitarowym, wniósł
solówki na niespotykany u nas dotąd poziom.
Chociaż "Unknown Gods" (2022) trwa zaledwie
pół godziny, odnoszę wrażenie, że każdy
moment jest na nim konkretny i celowy.
Udało Wam się uniknąć przypadkowego hałasu.
Nie zagraciliście żadnej przytłaczającej
nuty. Zauważam i doceniam to. Jak selekcjonowaliście
pomysły na "Unknown Gods"
(2022)?
Jesteśmy zespołem grającym na żywo, czyli
najpierw próbujemy numery na koncertach, a
gdy je nagrywamy, wszystkie znajdują się już
w stanie "dostrojonym". Więc wydaje mi się,
że wybór jest w pewnym sensie naturalny. Jeśli
czujemy się niezręcznie podczas wykonywania
jakiegoś utworu, modyfikujemy go lub usuwamy
przed wejściem do studia.
Ile czasu przeznaczyliście na pracę nad "Unknown
Gods" (2022)? Czy nagrywaliście każdy
instrument osobno?
Każdy instrument osobno. Partie perkusji
94
HYDRA
zarejestrowaliśmy w jeden dzień w tym samym
studiu, w którym odbywamy próby. Gitary zajęły
kilka godzin, a później przeznaczyliśmy
jeszcze kilka dodatkowych godzin na ich poprawienie.
Resztę zrobiliśmy w moim domowym
studio. Edycja, miks i mastering zajęły
najwięcej czasu.
Chyba zgodziłbyś się z opinią, że "Unknown
Gods" (2022) ma więcej wspólnego z fatalistycznym
doom metalem niż z euro-dreaming-power
metalem?
Tak, i dodałbym, że również z Lovecraftem.
Sekcja instrumentalna w "Surrender" jest
moją ulubioną na całym krążku "Unknown
Gods" (2022), jednak czuję się lekko zdezorientowany
odnośnie znaczenia liryków w tym
kawałku. Czy chodziło o swego rodzaju wezwanie
do pobudki, zanim będzie za późno?
Dziękuję. Mam nadzieję, że nie zepsuję utworu,
kiedy powiem Ci, co myślałem, pisząc go.
Ale wspaniale widzieć, jak różnie ludzie odbierają
ten tekst. Opisuję moment, w którym
jeden z kochanków poddaje się swojej miłości,
przestaje ją kontrolować i cieszy się chwilą.
Co skłoniło Cię do nagrania włoskiej wersji
"Polaris"?
Czysta ciekawość, jak do Hydry pasowałyby
włoskie liryki. Próbowałem również w przeszłości,
ale dawniej nie byłem zadowolony z
efektu. Angielski jest dla mnie łatwiejszy, bo
dominujące w tym języku krótsze słowa
łatwiej dopasować do muzyki. Z drugiej
strony, angielski nie jest moim naturalnym
językiem, co separuje mnie od własnych
uczuć. Śpiewając po włosku, bardziej angażuję
się emocjonalnie. I przyznam, że również mam
większą tremę. Ostatecznie, podoba mi się
włoska wersja "Polaris" i mam nadzieję, że
włoscy słuchacze też bardziej się w nią zaangażują.
Od dnia wydania "Unknown Gods" (2022)
minęło już kilka miesięcy. Czy graliście jakieś
koncerty promocyjne?
Nie, bo jak już mówiłem, graliśmy te utwory
na długo przed wydaniem albumu. Zmiana
sprowadza się tylko do fizycznego nośnika,
który zabieramy ze sobą na koncerty. No i
oczywiście do znakomitej okładki.
Jakie są Wasze plany na rok 2023 i dalej?
Nowe utwory i koncerty.
Foto: Hydra
Dziękuję za wywiad na temat Hydry. Jeśli
pozwolisz, zadam Ci kilka dodatkowych pytań
na potrzeby pisanej przeze mnie książki o
życiu i twórczości Waszego sąsiada, Chrisa
Bartolaccie'go. Może go znasz, bo mieszkacie
w tym samym regionie Marche. Chris
śpiewa w heavy metalowych zespołach Ibridoma
i Scala Mercalli.
Graliśmy kiedyś z Ibridomą. To był fajny
koncert, ale Chrisa spotkaliśmy tylko ten jeden
raz. Nie widziałem osobiście Scala Mercalli
na żywo, ale Gianluca Cardinaletti i
Gianluca Marconi (odpowiednio nasz perkusista
i druga gitarzysta) tak. Czasem widuję
Sergio na koncertach Hydry, więc znamy się
z widzenia. Jego zespół jest całkiem dobry.
Sergio Ciccoli, perkusista i założyciel Scala
Mercalli, powiedział mi: "Hydra to zespół z
mojej okolicy. Mieszkają w moim regionie.
Są zespołem starej szkoły, który szanuję i cenię.
Widziałem ich na żywo i są bardzo dobrzy".
Czy istnieje w Marche poczucie
wspólnoty metalowej?
Tak, mamy poczucie wspólnoty. Dzwonimy
do siebie, aby umówić się na koncerty. Dobrze
się razem bawimy. Wiele razy zdarza się, że
znajdujemy koncert i wybieramy się na niego
wspólnie. Zazwyczaj fajniej organizować koncerty
z dwoma lub trzema zespołami.
Co sądzisz o stereotypie, że włoski power
metal należy do najbardziej melodyjnych
odmian tego gatunku?
To tylko stereotyp. Zwykle lubię bardziej ekstremalny
metal i znajduję go we Włoszech.
Sprawdź np. Hideous Divinity. Mogę jednak
powiedzieć, że włoska scena metalowa jest niewielka
i bardzo undergroundowa. Przynajmniej
tak wynika z moich doświadczeń.
Najlepsze włoskie zespoły metalowe, które
znam, wyjeżdżają na koncerty do Niemiec i
Szwajcarii.
Sam O'Black
Foto: Hydra
HYDRA 95
pasją, i na to tak zwyczajnie lubię wykorzystywać
swój wolny czas.
Uczucie nie do opisania
Walter Grosse nie należy do ludzi, którzy rezygnują po pierwszym niepowodzeniu.
Dlatego jego solowy projekt Crom funkcjonuje już od 25 lat, cały czas
krocząc ścieżką epickiego heavy metalu. Najnowszy album "The Era Of Darkness"
potwierdza, że nie jest to tylko naśladowanie wielkich z przeszłości - najwyższa
pora, by Crom doczekał się należnego mu uznania. - 25 lat to długi czas i oczywiście
nie zawsze było łatwo pływać w płytkiej wodzie. Szczególnie, gdy widzisz,
co osiągnęli twoi kumple z Dark Fortress. Ale tym bardziej jestem szczęśliwy, że
teraz zyskujemy większe uznanie i jesteśmy bardziej w centrum uwagi - nie kryje
muzyk, dodając, że pracuje już nad nowym materiałem.
HMP: Co w twoim nastoletnim życiu pojawiło
się pierwsze, miłość do literatury fantasy,
czy do heavy metalu?
Walter "Crom" Grosse: Moją pierwszą miłością
był zdecydowanie entuzjazm dla postaci
komiksowego Conana. Uwielbiałem czytać
komiksy, a szczególnie te o Conanie i jego
przygodach. Później, za sprawą ojca, przyszły
książki o Conanie i filmy. Metal był moją kolejną,
jeszcze większą pasją. Zaczęło się dość
niegroźnie około 1989 roku, od odkrycia "Appetite
for Destruction" i kilku kaset mojej
się od takich albumów jak czarny album Metalliki,
"Countdown to Extinction", "Fear of
the Dark"... W dodatku grunge dopiero co
nadchodził. Ale i tak pokochałem lata 90. i z
przyjemnością wspominam ten czas. Mimo, że
wiele klasyków wszech czasów zostało wydanych
w latach 80., to i tak byłem świadkiem
ukazania się wielu świetnych albumów.
Od namiętnego słuchania do sięgnięcia po
gitarę twoja droga była długa czy krótka?
Obstawiam tę drugą opcję, tym bardziej, że
Grałeś w kilku zespołach, gdzie najbardziej
znany z nich jest Dark Fortress, ale wydaje
mi się, że rola muzyka w czyimś projekcie, w
dodatku spod znaku ekstremalnego metalu
nie była ci jednak pisana, stąd pomysł powołania
do życia Crom, mającego odzwierciedlać
w 100 % twoje muzyczne fascynacje?
Nie, nie powiedziałbym tego. Mój czas z Dark
Fortress był bardzo ekscytujący, edukacyjny i
patrzę na niego z wielką przyjemnością i dumą.
Ale to czysto osobiste różnice z ówczesnym
wokalistą, Azathothem, doprowadziły
do mojego odejścia. Muzycznie nadawaliśmy
w większości na tej samej fali, nawet jeśli
wspólne pisanie utworów wymagało wiele
energii i często nie było łatwe. Z pewnością
jest wystarczająco dużo wyjątków, ale zawsze
trudniej jest pisać kompozycje jako kompletny
zespół niż w pojedynkę. A z Cromem mogłem
robić swoje i nie musiałem iść na żadne kompromisy.
Patrząc z perspektywy czasu, moje
odejście było najlepszą rzeczą dla obu stron!
Dark Fortress świetnie się rozwinęło, a ja mogłem
skupić się na Crom i też nie było tak źle.
Nazwę wybrałeś zapewne nieprzypadkowo -
aż dziwne, zważywszy ogromną popularność
twórczości Roberta E. Howarda na całym
świecie, że sięgało po nią przez lata tak mało
zespołów i chyba dość fortunnie złożyło się,
że jesteś obecnie jednym z nielicznych jej
użytkowników, również w kontekście pseudonimu
czy ksywy?
Ze względu na moje zamiłowanie do wszystkiego
związanego z Conanem, użycie tego
synonimu nastąpiło dość szybko zarówno dla
mnie, jak i wobec zespołu. Po odejściu z Dark
Fortress potrzebowałem nazwy i nie mogłem
identyfikować się z satanistycznymi czy demonicznymi
nazwami, które zazwyczaj były używane
w tamtym czasie. Ale mogłem identyfikować
się z wartościami fikcyjnego boga Croma.
W 1997 roku nie było tak łatwo dowiedzieć
się czy istniały już zespoły o takich nazwach
czy nie. Oczywiście później dowiedziałem
się, że amerykański Crom również istniał,
ale dlaczego miałbym zmieniać nazwę z tego
powodu? Dzisiaj możesz z łatwością sprawdzić
Metal Archives, ale prawie wszystkie naprawdę
fajne nazwy są zajęte.
96
starszej siostry. Wraz z niepopularnym czarnym
albumem Metalliki i "Revenge" zespołu
Kiss wszystko potoczyło się bardzo szybko i
wkrótce w moim życiu nie było nic ważniejszego
niż heavy metal.
Czyli nie miałeś okazji poznać go jeszcze w
latach 80., byłeś jednak na to jeszcze za młody
i usłyszałeś po raz pierwszy Iron Maiden,
Judas Priest, Bathory czy Manowar już w
późniejszym okresie, kiedy byłeś nastolatkiem?
Niestety, tak naprawdę byłem na to jeszcze
trochę za młody. Dla mnie wszystko zaczęło
CROM
Foto: Crom
jednak kiedyś mieliśmy znacznie więcej czasu,
bo nie było internetu, mediów społecznościowych,
etc.? (śmiech)
Droga od miłośnika heavy metalu do gitarzysty
była naprawdę niezbyt długa. Zacząłem od
gitary akustycznej w wieku 12 lub 13 lat, a następnie
w wieku 15 lat przerzuciłem się na elektryczną.
W wieku 18 lat zacząłem również
grać na basie i nauczyłem się podstaw gry na
perkusji oraz keyboardzie, chociaż zdecydowanie
nie nazwałbym siebie perkusistą czy klawiszowcem!
Oczywiście kiedyś mieliśmy mniej
rozpraszaczy i spędzałem dużo czasu z moimi
gitarami. Muzyka po prostu była i jest moją
Jesteś zwolennikiem wyłącznie tego, co napisał
Howard, czy też sięgasz również po
książki autorstwa jego naśladowców?
Wolę pozostać przy oryginale! Przy większości
naśladowców czułem zawód, dlatego w pewnym
momencie zrezygnowałem z tego, by
zainteresować się innymi autorami z tego gatunku.
Z perspektywy lat wygląda to tak, że zaczynałeś
dość skromnie, jako projekt. Jednak od
początku stawiałeś na profesjonalizm, zapraszając
do udziału w nagrywaniu kolejnych
albumów Serapha - automat perkusyjny i metal
to nie jest dobre połączenie?
Oczywiście zawsze starałem się, aby Crom był
jak najbardziej profesjonalny. Ale nigdy nie
wchodziło dla mnie w grę nagrywanie albumu
za pomocą komputera perkusyjnego. A ponieważ
Seraph i ja dobrze się dogadywaliśmy, nagrywał
dla mnie albumy Crom. W tym czasie
był już w Rotterdamie i studiował grę na perkusji.
Rezultaty tego były dobre. Ale nigdy nie
mogłem z nim pracować nad pisaniem muzyki,
ponieważ był zbyt daleko oraz zbyt zajęty.
Więc teraz jestem jeszcze bardziej szczęśliwy,
że znalazłem Toma, który prezentuje podobny
poziom na perkusji i który jest również
dostępny na etapie pisania utworów. A tak
przy okazji, dla mnie jest tylko jeden zespół, w
którym użycie komputera perkusyjnego było
naprawdę fajne i był to Samael! To co zrobili
na "Passage" było naprawdę fenomenalne!
Teraz mało kto czeka ponad 10 lat na wydanie
debiutanckiego albumu, wszystko musi
być natychmiast, jak najszybciej, ale nic nie
dzieje się bez przyczyny: zbierałeś doświadczenie,
uczyłeś się i w swoim czasie wypuszczałeś
kolejne płyty?
Oczywiście nie można zapominać, że byłem
zupełnie sam i nie mogłem zebrać wokół siebie
żadnych muzyków. Chciałem wydać "Vengeance"
trochę wcześniej, ale musiałem napisać
sam wszystkie kawałki, nagrać wszystko sam
(oczywiście poza perkusją), sfinansować
wszystko sam i nie miałem wtedy żadnej wytwórni.
Ale z perspektywy czasu to chyba dobrze,
że to wszystko tak się przeciągnęło.
Crom jako zespół i album "Vengeance" mogły
dzięki temu rozwinąć się i znaleźć swój własny
styl. To właściwie wyszło Cromowi na dobre!
I to jest również coś, czego brakuje mi w wielu
dzisiejszych zespołach, własnej tożsamości!
Może to jest rzeczywiście problem w dzisiejszych
czasach, że zespoły zaczynają zbyt
wcześnie z wydawnictwami i zbyt mało pracują
nad swoją muzyką. Często mam wrażenie,
że media społecznościowe i wizerunek są
dziś wszystkim, a muzyka jest często tylko efektem
ubocznym.
Po premierze "When Northmen Die" wszystko
zaczęło się układać, bowiem udało ci się
stworzyć pierwszy regularny skład w historii
Crom. Nie trwało to jednak długo, bo wiosną
2020 roku zaatakował koronawirus. Plusem
było to, że miałeś więcej czasu na komponowanie
i dopracowanie materiału na "The
Era Of Darkness"?
Dokładnie tak było! Dopiero co odnaleźliśmy
się jako zespół, graliśmy razem i świętowaliśmy
pierwsze sukcesy, gdy nagle Covid znów
wszystko zwolnił. W tym samym czasie było
wystarczająco dużo czasu na pisanie utworów.
Mogłem pisać swoje kompozycje w spokoju w
domu i byłem naturalnie mniej rozproszony.
Okoliczności związane z Covidem nie pozwalały
na początku na próby, ale kiedy wszystkie
kawałki były już gotowe, Tom i ja mogliśmy
się ponownie spotkać, aby nadać utworom
ostateczny szlif. To była największa różnica w
stosunku do poprzednich albumów. Próby z
Tomem były wiele warte, a także nadały albumowi
pewną jakość.
To dość złowieszczy tytuł, bowiem mimo
twych głównych fascynacji literackich można
go odczytywać również w kontekście tego, co
obecnie dzieje się ze światem?
Nigdy nie myślałem o tym aspekcie przed
ukazaniem się płyty, ale jestem o to pytany w
prawie każdym wywiadzie. Właściwie tytuł
odnosi się tylko do niektórych spójnych tekstów
z tego albumu. Piękny, niegdyś wspaniały
świat, który został opanowany przez mrok i
który jest odzyskiwany po erze ciemności. Ale
oczywiście można też zapytać, czy obecnie
również znajdujemy się w takiej erze ciemności.
Wojny, zanieczyszczenie środowiska, nienawiść
wśród ludzi, brak perspektyw, coraz
więcej biednych i bogatych... Brzmi to naprawdę
jak era ciemności...
Dobrze domyślam się, że to przede wszystkim
bez dokonań Quorthona z najbardziej
epickiego okresu Bathory nie byłoby cię akurat
w tym miejscu i z takim dorobkiem, a
nagranie choćby "Man Of Iron" miało być
swego rodzaju hołdem dla tego genialnego,
przedwcześnie zmarłego artysty?
Oczywiście Crom nie istniałby bez Quorthona,
to nie ulega żadnej wątpliwości! Szczególnie
"Hammerheart" i "Blood on Ice"
wpłynęły na mnie i były powodem założenia
zespołu. "Man of Iron" był w tamtym czasie
jednym z moich ulubionych utworów i również
najłatwiejszy do zrealizowania dla mnie
jako solowego artysty. Ale właściwie nie lubię
tak bardzo porównań z Bathory. Nigdy tak
naprawdę nie udało mi się zabrzmieć jak on.
Crom jest pod silnym wpływem Bathory i
prawdopodobnie piszę bardzo epicką muzykę,
ale nadal jest ona bardzo różna od Bathory.
Przynajmniej ja sam tak to widzę. Crom to raczej
epicki heavy metal, który, jeśli w ogóle,
Foto: Crom
idzie najbardziej w kierunku "Blood on Ice".
Ale więcej na pewno nie. Są inne zespoły, które
rzeczywiście brzmią bardziej jak Bathory
niż Crom.
Podszedłeś tu do zagadnienia dość przewrotnie,
bo nie wybrałeś jakiegoś klasyka z
"Hammerheart" czy "Twilight Of The
Gods", ale przerobiłeś numer, który co prawda
powstał jeszcze w latach 80., ale Quorthon
ukończył go dopiero po kilku latach - nie
lubisz zbyt oczywistych rozwiązań?
Jak już wspomniałem, wybór nagrania "Man of
Iron" wynikał też trochę z tego, że samemu
było mi łatwiej wykonać właśnie ten utwór.
Ale tak naprawdę rzadko wybierałem łatwą
drogę, zwłaszcza przy wyborze coverów, zawsze
wybierałem kontrowersyjne sposoby.
Ballada A-Ha, kawałki Kiss z ich najbardziej
znienawidzonego albumu w historii, wersja
blackmetalowego utworu "Old Man's Child" z
czystym wokalem... Czy to nie są klasyczne
covery? Tak, może faktycznie jest tak jak mówisz!
Potwierdza to również cover z najnowszej
płyty, bo to metalowa wersja "Higher
Ground" Rasmussena, chyba nieprzypadkowo
drugi po utworze tytułowym utwór promujący
ten album?
Oczywiście byłem już świadomy, że przy "The
Last Unicorn" i zwłaszcza "Higher Ground"
wielu będzie się denerwować, że jak tak można
tak popowe piosenki naginać do metalu. Ale
mnie osobiście nie obchodzi czy utwór jest popowy,
był reprezentowany na Eurowizji czy
został wykorzystany w filmie. Tylko jakość
utworu musi mi pasować. Kto właściwie potrzebuje
w dzisiejszych czasach kolejnej wersji
kompozycji Iron Maiden czy Judas Priest?
Nagrałem również kilka coverów jako demo,
co zdenerwuje wielu ludzi. Ale mnie to naprawdę
nie obchodzi. I właśnie dlatego wybraliśmy
"Higher Ground" jako drugiego singla. Ponieważ
ten kawałek jest po prostu mocny i mega
epicki. I nie obchodzi nas, czy ludzie będą
się tym denerwować...
Od Eurowizji do epickiego metalu - styl nie
jest więc tak naprawę ważny, istotne jest to,
czy dany utwór jest po prostu dobry i co
można z nim zrobić?
Dokładnie tak to widzę! Dobre kawałki charakteryzują
się dobrym poziomem, a nie gatunkiem.
A jeśli znajdziesz dobre utwory w innych
gatunkach, dlaczego nie odcisnąć na nich
swojego piętna i nie uczynić ich swoimi? Często
metalowcy mają zbyt ograniczony umysł i
nie są wystarczająco otwarci.
Z V. Santurą znasz się od wielu lat; często
wspierał Crom jako sesyjny gitarzysta i miał
udział w produkcji waszych kolejnych materiałów
- można określić go mianem może nie
oficjalnego, ale jednak ważnego członka zespołu?
Nie, na pewno tak bym tego nie określił.
Znam V. Santurę od wielu lat i on oczywiście
też był w jakiś sposób formatywny dla brzmienia
Cromu przy nagraniach. Ale zagrał tylko
kilka solówek na pierwszych dwóch albumach.
Nie był producentem, nigdy nie był
członkiem zespołu, ani nie grał z nami na żywo.
Nie chcę umniejszać jego zasług, ale nie
można go nazywać piątym Beatlesem.
CROM 97
(śmiech)
Praca nad materiałem, jego nagrywanie, etc.
to jeden aspekt funkcjonowania zespołu, ale
ten drugi, kiedy stoisz z chłopakami na scenie
i widzisz jak ludzie reagują na twoją muzykę,
jak śpiewają słowa poszczególnych utworów
- bezcenne doświadczenie, nie do opisania?
Oczywiście jest to zaaprobowanie twoich wysiłków
przez fanów. Nie ma nic bardziej niesamowitego
niż ludzie patrzący ci w oczy,
śpiewający razem z tobą twoje teksty i cieszący
się twoją muzyką. To uczucie nie do opisania!
Zawsze lubię też czas po koncertach. Rozmowy
z fanami, robienie zdjęć, dawanie autografów,
picie piwa... Po prostu piękne! A przez
to, że nie gramy na żywo jakoś szczególnie
dużo, to również pozostaje dla nas czymś wyjątkowym.
Byłoby szkoda, gdyby takie rzeczy
stały się rutyną.
Jakoś zupełnie bez echa przeszedł fakt, że
Crom jest obecny na metalowej scenie już od
25 lat. To chyba wiele dla ciebie znaczy, że
przy takiej ilości metalowych zespołów nie
tylko zdołałeś przetrwać, ale też nieustępliwie
przesz do przodu. Wyznaczyłeś więc już
sobie pewnie kolejny cel, chociaż przebicie
"The Era Of Darkness" nie będzie łatwe, ale
wyzwania mobilizują?
Oczywiście, gdyby Crom był prawdziwym zespołem
w trakcie wydawania "Vengeance" z
pewnością bylibyśmy dziś na zupełnie innym
poziomie, ale po prostu wcześniej nie znalazłem
do tego odpowiednich ludzi. I to jest coś,
co jest dla mnie bardzo ważne. Nigdy nie
chciałem po prostu grać z dobrymi muzykami,
chciałem być z przyjaciółmi i dobrze się bawić.
25 lat to długi czas i oczywiście nie zawsze
było łatwo pływać w płytkiej wodzie. Szczególnie,
gdy widzisz, co osiągnęli twoi kumple z
Dark Fortress. Ale tym bardziej jestem szczęśliwy,
że teraz zyskujemy większe uznanie i
jesteśmy bardziej w centrum uwagi. Pracuję
już nad nowym albumem i na pewno nie spocznę
na "The Era of Darkness". Chociaż mam
już świadomość, że kolejny album nie będzie
łatwy do wymyślenia. Poprzeczka jest dość
wysoko, ale można to potraktować jako zachętę.
Dopóki będę mógł myśleć o dobrych
rzeczach, dopóty będę się starał. A jeśli w pewnym
momencie nie będę mógł myśleć o niczym
innym, to zakopię Croma i z dumą spojrzę
na swoje dzieło.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
HMP: Witaj Chris, jak tam dzionek?
Chris Logue: Witaj! A powiem Ci, że całkiem
miło. Mimo że zdarzyła się jedna niezbyt fajna
sytuacja. Otóż byłem umówiony na wywiad na
godzinę 1:30 w nocy. Dziennikarz ten był z
zupełnie innej strefy czasowej. Dziesięć minut
przed planowaną rozmową dostałem informację,
że gość musi odwołać wywiad. Przyznam,
że trochę mnie to wkurzyło.
No cóż, takie sytuacje się w tej branży zdarzają.
Owszem, ale jest to bardzo frustrujące.
Zwłaszcza że specjalnie musiałem na ten wywiad
się obudzić. Teraz to ja sprawdzę, kiedy
u niego będzie 1:30 w nocy i zaproponuję tylko
i wyłącznie tę jedną godzinę (śmiech).
Zapewne będzie skakał z radości. Pomówmy
jednak o Savage Grace, bo jest o czym. Masz
zupełnie nowych kumpli w składzie.
Dokładnie! Pozwól, że chętnie opowiem Ci
wszystko o nowym albumie "Sign of the
Cross". Sam fakt, że on powstał, można uznać
za cud. Ale po kolei. W 2019 skończyłem pisać
swoją książkę, a cały proces jej tworzenia
zajął mi siedem długich lat. Rok później skupiłem
się na jej promocji oraz sprzedaży. Wówczas
mój agent zasugerował mi, że dobrym
krokiem będzie wydanie całkiem nowego albumu.
Byłem do tego pomysłu dość sceptycznie
nastawiony. By go zrealizować, potrzebowałem
naprawdę dobrego wokalisty. Wtedy mój
niezawodny menadżer stwierdził, że ma odpowiedniego
kandydata. Była tu mowa oczywiście
o Gabrielu Colon. Gdy tylko go usłyszałem,
od razu stwierdziłem, że muszę go mieć w
szeregach Savage Grace. Niestety, okazało
się, że w tamtym okresie miał on dość napięty
grafik. Stwierdziłem jednak, że mimo wszystko
warto na niego poczekać, więc przesunąłem
całe przedsięwzięcie w czasie. Spotkaliśmy
się ponownie w roku 2022. Wówczas był
już wolny. Wokalistę zatem już miałem. Potrzebowałem
drugiej gitary. Pogadałem zatem
z Kiko Shredem. Zgodził się i razem zaczęliśmy
prace nad nowymi numerami. Im dłużej
z nim pracowałem, tym coraz bardziej dostrzegałem,
że to prawdziwy wirtuoz. Ktoś, kto może
się równać z Ritchiem Blackmore'em czy
Yngwie Malmsteenem. To jest typowy solówkarz,
który nie bardzo mógł rozwinąć swe
skrzydła w takim zespole, jak Savage Grace.
Nasza muzyka jest znacznie bardziej toporna.
Sam mu powiedziałem, iż doskonale zdaję sobie
sprawę, że on tu nie pasuje. Rozstaliśmy
się w zgodzie. Następnie do kapeli dołączył
bębniarz Marcus Dotta. On zaś nam polecił
basistę Fabio Carito. Tak w skrócie przedstawia
się historia nowego składu.
Nie kontaktowałeś się w tej sprawie z
członkami starego składu Savage Grace?
Być może któryś by się zgodził ponownie
dołączyć do ekipy.
Ci, którzy jeszcze żyją, są na to za starzy (młodzieniec
się odezwał - przyp. red). Wielu z
nich po rozpadzie Savage Grace nie miało żadnego
kontaktu z profesjonalnym muzykowaniem.
Ciężko mi sobie wyobrazić sytuację, że
mógłbym cokolwiek stworzyć z którymkolwiek
z nich.
Poruszyliśmy temat nowego wokalisty. Był
w przeszłości pewien okres, że to ty pełniłeś
tę funkcję.
Tak, dokładnie. To było na albumie "After the
fall From Grace". Jednak już wtedy twierdziłem,
że nie jest to rola dla mnie. Początkowo
na tym albumie miał śpiewać Mike Smith, ale
to był pijak i obibok, więc dalsza współpraca z
nim legła w gruzach. Nie znaleźliśmy nikogo
odpowiedniego na jego miejsce, zatem ja wziąłem
się za wokale. To była jednak bardziej konieczność,
niż moja chęć.
Kurcze, od wydania dwóch pierwszych albumów
Savage Grace minęło prawie czterdzieści
lat…
O tak! Te albumy to już klasyka. Kocham je
oba, chociaż trochę się od siebie różnią. Nie
osiągnęliśmy co prawda komercyjnego sukcesu
jak wiele innych zespołów zaczynających w
tamtym okresie, niemniej jednak nasze wczesne
albumy zostały pozytywnie przyjęte
przez krytyków i fanów.
Savage Grace zakończył działalność w 1992
roku. Wyobrażasz sobie czasem, jakby się to
mogło potoczyć, gdyby do tego nie doszło i
cały czas kontynuowalibyście działalność?
Nie. Chętnie powiem Ci dlaczego. W 1992
roku byliśmy wykończeni fizycznie i psychicznie.
Mieszkaliśmy wówczas w Nowym Jorku
i niezbyt umieliśmy się tam odnaleźć. Poza
tym 1992 był początkiem ciężkich czasów dla
metalu. Dostali wówczas po dupie wszyscy.
Nawet czołowe bandy pokroju Judas Priest.
Mogliśmy zapomnieć o dobrych kontraktach
płytowych i trasach z prawdziwego zdarzenia.
Zaczął wchodzić grunge, cała uwaga mediów
skupiła się tym samym wokół sceny w Seatle.
Nie wyobrażam sobie funkcjonowania w takich
warunkach.
Pomówmy o nowym albumie "Sign of the
Cross". Czym zgodnie z Twoim założeniem
miał on być?
Chcieliśmy nagrać album, który brzmiałby niczym
produkcja z roku 1978. Moim zdaniem
to był naprawdę wspaniały rok dla muzyki.
Uznałem, że fajnie byłoby przywrócić ducha
tamtych czasów. Miałem też wizję nawiązania
do trzech kultowych albumów Judas Priest.
Mianowicie "Sin After Sin", "Stained Class" i
"Killing Machine". Na "Sign of the Cross"
zawarliśmy wszystkie charakterystyczne elementy
wspomnianych dzieł. Usłyszysz też to,
co nagrał Saxon na "Wheels of Steel" czy
"Strong Arm of the Law". Nawet jest tam coś
z klimatu Motorhead.
Mój ulubiony numer z "Sign of the Cross" to
"Rendezvous"…
Pozwól, że Ci coś powiem. Z natury jestem
bardzo wnikliwy. Mój brat, z którego opinią
bardzo się liczę, też najbardziej docenił ten
numer. Od siebie mogę dodać, że to naprawdę
98
CROM
Kobietom się nie odmawia
Ten Chris Logue to niezły gagatek. Wsławił się kilkoma pozamuzycznymi
ekscesami, które reputacji mu nie podnoszą. W naszej rozmowie skupiliśmy się
głównie na tematyce nowego albumu Savage Grace zatytułowanego "Sign of the
Cross". Siłą rzeczy jednak pojawił się wątek przygód, które Chrisowi przydarzyły
się podczas trasy. Życie rockendrolowca bywa wesołe...
mocny i chwytliwy numer, mający w sobie
naprawdę ogromny ładunek emocjonalny.
Zaintrygował mnie też bonus w postaci
utworu "Helsinki Nights". Co takiego niezwykłego
jest Twoim zdaniem w tym mieście?
Opowiem Ci dokładnie, co było inspiracją do
tego kawałka. W roku 2010 grałem trasę po
Europie. Po koncercie w Paryżu mieliśmy tydzień
wolnego. Następny koncert miał być
właśnie w Helsinkach. Postanowiłem spędzić
ten czas w stolicy Francji, podczas gdy reszta
zespołu stwierdziła, że będzie stacjonować we
Frakfurcie. Pojechałem do Helsinek dzień
przed planowanym koncertem. Będąc na tamtejszym
lotnisku, zdziwiłem się, gdy nikt nie
przyjechał mnie odebrać. Na własną rękę udałem
się do hotelu, który miałem zabookowany.
Co się okazało? Otóż w tym czasie z
powodu smogu wszystkie loty do Helsinek były
wstrzymane. Ten samolot, który przyleciałem,
był ostatnim, który dopuszczono do lotu.
To był naprawdę przeogromny fart. Pechem
natomiast mogę nazwać fakt, że reszta zespołu
nie dotarła. Poszedłem do klubu razem z promotorem,
gdzie fani czekali już na koncert.
Pomysł był taki, żebym wyszedł na scenę i
wyjaśnił wszystkim, co zaszło. Tak też uczyniłem.
To był pierwszy raz w historii Savage
Grace, kiedy naprawdę musiałem odwołać
show. Wziąłem jednak ze sobą kilka koszulek,
które miały być sprzedawane na stoisku z merchem.
Ustawiłem takie prowizoryczne stoisko
i zacząłem te t-shirty sprzedawać. Przechodząc
jednak do rzeczy, w koncercie tym uczestniczyła
spora grupa ładnych młodych dziewczyn.
Mam tu na myśli takie w wieku 18-20
lat. Każdej zadałem pytanie, czy ma chłopaka.
Większość odpowiadała twierdząco (jakoś średnio
wierzę, żeby akurat jemu to przeszkadzało
- przyp. red.). Trafiłem jednak na taką, która
twierdziła, że aktualnie z nikim nie jest.
Dałem jej namiary na mój profil na MySpace
(młodsi czytelnicy mogą tego nie wiedzieć, ale
był to najpopularniejszy portal społecznościowy
przed erą Facebooka - przyp. red.) i oznajmiłem,
że jeżeli tylko ma ochotę, może się
śmiało ze mną kontaktować. Po tym wszystkim
razem z promotorem poszliśmy na kilka
głębszych do baru. Było tam mnóstwo ludzi,
między innymi jedna naprawdę piękna dziewczyna.
Sama do mnie podeszła i powiedziała
"Jestem Twoją wielką fanką" Pytam się jej "Serio?
Wiesz, kim jestem?", a ona "Jasne! Chris Angel!
Oglądałam masę Twoich programów!".
Serio? (śmiech)
Dokładnie! (śmiech) Trochę pogadaliśmy, w
końcu ona powiedziała "Chodźmy do pokoju i
mnie ostro przeleć!" Cóż, kobietom się nie odmawia
(śmiech). Co było dalej, pewnie się domyślasz.
Następnego dnia skontaktowała się
ze mną dziewczyna, której dałem swój My
Space na koncercie. Również skorzystałem z
okazji. Kiedy po wszystkim doszedłem do siebie,
nagle do mnie dotarło, że za parę dni gramy
przecież na Keep It True. Kurcze, jak się
mam tam dostać, gdy samoloty są odwołane…
Musiałem zapierniczać do Szwecji pociągiem,
a potem statkiem do Niemiec. Ale się udało.
Większość Finek to blondynki. Nie mów tylko,
że ta przygoda zainspirowała Cię do wykorzystania
na okładce albumu wizerunku
Foto: Arianna La Rocca
dziewczyny o tym kolorze włosów (śmiech).
Nie (śmiech). Dziewczyna na okładce "Sign of
the Cross" symbolizuje kilka różnych kwestii.
Jeżeli przyjrzysz się tej grafice uważniej, dostrzeżesz
tam nawiązanie do drugiego oblężenia
Jerozolimy. Gdybyś zdecydował się kupić
tę płytę w formacie CD, to zobaczysz, że z
tyłu znajduje się inna ważna dla kontekstu
grafika, która łączy ze sobą obrazek z okładki,
oraz nawiązuje tematycznie do wszystkich
numerów, które znalazły się na płycie. Na razie
jednak nie chcę zdradzać szczegółów, gdyż
póki album nie wyjdzie, nikt nie będzie za bardzo
wiedział, o czym mówię.
miałem przyjemność pracować już w roku
1983. Dość długo jednak się do tego nie mógł
zabrać. Pierwszy miks wysłał mi jakoś dopiero
po trzech tygodniach. W dodatku efekt jego
pracy do mnie kompletnie nie przemawiał.
Ktoś mi polecił jednego producenta z Brazylii.
Wysłałem mu zatem jeden numer do zmiksowania
na próbę. Muszę przyznać, że odwalił
kawał dobrej roboty. Był to jednak człowiek, z
którym przez jego charakter bardzo trudno
było się dogadać. Zatem jemu również podziękowałem
za współpracę. Szukałem nowego
producenta wszystkimi kanałami, jakie są tylko
możliwe. Nasz basista Fabio zasugerował
mi, że moglibyśmy się zwrócić do Rolanda
Grapowa z Helloween. Tak też zrobiłem.
Okazało się, że w tamtym momencie nie był
zbyt zajęty i chętnie podjął z nami współpracę.
Na początku zaproponowałem, żeby zrobił
miks jednego numeru. Jeśli mi się spodoba,
zlecę mu pracę nad całym albumem. Wybrałem
dla niego moim zdaniem najtrudniejszy
utwór do zmiksowania, czyli "Rendezvous". Na
efekt czekałem raptem cztery dni. Efekt mnie
powalił. To było dokładnie to, czego szukałem.
Nowy album wiąże się pewnie z napiętym
grafikiem koncertowym.
Chciałbym zacząć trasę od Meksyku i Ameryki
Południowej. Nie mam jeszcze konkretnych
planów, na razie wszystko jest w fazie
dogadywania. W tym biznesie wiele kwestii
zależy od sukcesu płyty. Jeżeli album będzie
sprzedawał się słabo, wielu promotorów pewnie
nie będzie zainteresowanych naszymi
występami. Jeżeli zaś "Sign of the Cross" odniesie
sukces, otworzy nam tym samym drzwi
do odwiedzenia nowych miejsc.
Bartek Kuczak
Zdecydowaliście się na miks i mastering w
studiu Rolanda Grapowa na Słowacji. Jak
doszło do tej współpracy?
Przyznam Ci się, że pierwotnie chciałem, by
masteringiem zajął się Bill Metoyer, z którym
SAVAGE GRACE 99
HMP: Na wstępie muszę powiedzieć, że bardzo
się cieszę na tę rozmowę, szczególnie że
daliście trochę powodów do zwątpienia o
przyszłość Witch Blade. Po wydaniu debiutu
milczeliście aż 7 lat! Skąd tak duża przerwa?
Witchlover: Cześć! Również bardzo mi miło z
Tobą rozmawiać. W pewnym sensie może faktycznie
milczeliśmy, ale tak naprawdę zagraliśmy
kilka koncertów tu i tam, a większość m-
ateriału na "Mansken" została napisana w latach
2017-2019. Było więc trochę aktywności,
ale głównie dla naszych własnych potrzeb.
Sprawy toczą się powoli
Patrząc na dorobek płytowy Szwedów z Witch Blade, trudno uwierzyć że
są na scenie już od ponad 10 lat! Panowie nie spieszą się z wydawaniem kolejnych
nagrań, ale ostatni materiał pt. "Mansken" potwierdza, że warto uzbroić się w cierpliwość
i na spokojnie obserwować ich karierę. Jak wnioskuję z rozmowy, którą
przeprowadziłem z gitarzystą Witchloverem, nie ma się co prawda nastawiać na
sukcesy komercyjne, bo w Witch Blade chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę
i tworzenie w swoim, spokojnym tempie, a nie o wymierne sukcesy. Ale myślę że
to nie szkodzi, bo owocem jest granie tyleż ortodoksyjne, co i oryginalne - a przy
tym bardzo zapamiętywalne i dobre jakościowo! Trudno się dziwić - ci goście to
prawdziwi pasjonaci oldschool'owego heavy, a zarazem zdolni muzycy o szerokich
inspiracjach. Przekonajcie się sami - zachęcam do lektury wywiadu, najlepiej okraszonej
dźwiękami ich ostatniego wydawnictwa.
czasu i energii, aby w końcu wrócić do studia,
zrobić próby i nagrać "Mansken". Dokończyliśmy
kilka ostatnich utworów i nagraliśmy
wszystko na przełomie zimy i wiosny 2021 roku.
Ponowne zebranie materiału i dodanie do
niego nowych pomysłów było ekscytujące i jestem
zadowolony z tego, jak to wyszło.
Od czasu debiutu zaszła pewna zmiana w
Waszym składzie i myślę sobie, że to chyba
czynnik który nie mógł nie wpłynąć na nowy
materiał. Wiem, że nagraliście album we
członkami a Witchburnerem. Pozostajemy w
kontakcie i spotykamy się na koncertach itp.
Chciałbym powiedzieć, że skład z ery "Oskuldernas
Eld" (nasz pierwszy album) i na krótko
przed dołączeniem Witchdoctora, stał się już
"zespołem", a nie tylko projektem. Ale jeśli
spojrzymy na ponad 10-letnią historię Witch
Blade, ja i Witchhunter prawie zawsze postrzegaliśmy
to jako projekt jego i mój. Wszyscy,
którzy byli zaangażowani przez te lata są
naszymi przyjaciółmi i postrzegamy to bardziej
jako kolektyw muzyków. Kto wie, kto
zagra na kolejnym albumie? Powiedziałbym,
że tworzenie jako trio miało niewielki wpływ
na płytę. Wyjammowaliśmy większość numerów
jeszcze w czasach, kiedy Witchburner był
w zespole i kiedy zaczęliśmy ponownie próbować,
już z Witchdoctorem na perkusji, prawie
wszystkie partie gitar były napisane. Zasadniczo
więc album nie jest typową "trzyosobową"
płytą. Ale w pewnym sensie fajnie było
znów grać jako trio, ponieważ był to powrót
do czasów, kiedy zrobiliśmy nasze demo-tape i
7-calówkę "Fjärrans Krig" z Witchburnerem.
Podsumujmy więc - jak przedstawia się obecny
skład Witch Blade? I jak ma się on do grania
na żywo?
Na "Mansken" gram na gitarze, Witchdoctor
na gitarze i perkusji, a Witchhunter na basie
i robi główne wokale. Gościnny udział w nagraniach
wziął też nasz wieloletni wróg i demon
Hellblastered, który wydaje się pojawiać
za każdym razem, gdy wchodzimy do studia.
Musieliśmy pozwolić mu zagrać kilka partii
gitar prowadzących. Nie graliśmy jeszcze żadnych
koncertów z nowym albumem, więc
kiedy to się stanie, będzie to skład na żywo z
dwiema gitarami, basem, perkusją i wokalami.
W tym momencie mamy kilka bliskich nam
osób, które możemy wykorzystać do złożenia
zespołu na żywo.
Kiedy ja i Witchhunter zakładaliśmy Witch
Blade, był to dla nas rodzaj zabawy i nigdy nie
miał to być prawdziwy zespół. Ale wkrótce po
tym, jak nagraliśmy i wydaliśmy nasze pierwsze
demo w 2013 roku, zdaliśmy sobie sprawę
że to dawało nam zbyt dużo frajdy, żeby
nie przekształcić się w tradycyjny band. Jednak
dopiero w 2015 roku, po wydaniu naszego
debiutanckiego albumu, zagraliśmy nasz
pierwszy koncert. Więc w zasadzie te 7 lat milczenia
nie jest dla nas niczym szczególnym.
Obecni członkowie i muzycy koncertowi są zaangażowani
w inne zespoły, do tego mieszkamy
w różnych miastach itp. Tak więc sprawy
toczą się powoli, jak to zawsze bywało w
Witch Blade. W 2021 roku mieliśmy trochę
Foto: Witch Blade
trzech, a za bębnami zasiadł Witchdoctor.
Więc po pierwsze - czy zechcesz opowiedzieć
parę słów o odejściu kolegi Witchburner'a?
Po wtóre - jak oceniasz pracę jako trio? Coś
się zmieniło w Waszym podejściu, sposobie
komponowania i nagrywania?
Powiedziałbym, że wokół decyzji o podążaniu
dalej bez Witchburnera były różne osobiste
aspekty. W momencie podjęcia tej decyzji zespół
był nieaktywny od mniej więcej roku i
wszyscy przenieśliśmy się z naszych rodzinnych
okolic do osobnych miast. Ja i Witchhunter
postanowiliśmy iść dalej, tak jak wtedy,
gdy się to kiedyś zaczynało, a Witchdoctor
zgodził się być częścią następnego albumu.
Nie ma żadnej urazy między obecnymi
Względem debiutu zaszła może nie rewolucyjna,
ale dość wyraźna zmiana stylistyczna.
"Oskuldernas Eld" był wyraźniej osadzony w
klimacie lat 80., i wskazywał na wyraźniejsze
inspiracje NWOBHM, a nawet speed metalem
(np. "Djävulens Svärd" brzmiało mi
wręcz, jak ukłon w stronę "Show No Mercy").
"Mansken" to nowa twarz Witch Blade
czy naturalny krok ewolucyjny?
Myślę, że trochę jedno i drugie. Jak powiedziałem,
większość materiału została napisana dawno
temu, a zanim Witchdoctor dołączył do
zespołu na stałe, napisałem całą muzykę. Na
początku bardzo chcieliśmy, żeby to było niechlujne
i "dziecinne" - chcieliśmy, żeby to brzmiało
tak, jakby jacyś punkowi nastolatkowie
postanowili zacząć grać heavy metal - w zasadzie
to właśnie tak było (śmiech). Ale kiedy do
składu dołączył Witchdoctor (nawiasem mówiąc,
jeden z najlepszych gitarzystów w Szwecji),
riffy i gitary prowadzące uległy poprawie i
nabrały klimatu wczesnego heavy metalu lat
70. Zainspirowało mnie to i mój nowy materiał
również poszedł w tym kierunku. Oprócz
tego należy również wspomnieć, że dorastamy
(śmiech). Myślę więc, że był to naturalny proces,
ale także świadomy wybór, aby zrobić coś
innego, z zachowaniem surowego i nieoszlifowanego
feelingu. Zwłaszcza gdy w 2021 roku
ponownie odgrzebaliśmy piosenki, miło i fajnie
było mieć inne podejście do procesu twórczego
i spróbować zrobić coś, czego wcześniej
nie robiliśmy.
100
WITCH BLADE
Muszę przyznać że Witch Blade ma swój
bardzo unikalny styl, ale tak jak wspomniałem
nie sposób przeoczyć wielu klasycznych
inspiracji z których czerpiecie. Zanim rozwiniemy
ten temat, chciałbym żebyś spróbował
wybrać jednego artystę albo nurt, bez
którego nie sposób wyobrazić sobie Waszej
muzyki.
Cieszę się, że to mówisz, dzięki! Najpierw muszę
powiedzieć, że każdy z nas (ze składu
"Mansken") prawdopodobnie odpowiedziałby
na to pytanie inaczej. Jeśli chodzi o mnie, powiedziałbym,
że jedynym zespołem, który
miał największe znaczenie dla istnienia Witch
Blade, byłby prawdopodobnie Iron Maiden.
Nie bezpośrednio, ale bardziej pośrednio. Ja i
Witchhunter jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa,
a nasze zainteresowanie cięższą muzyką
zaczęło się od odkrycia właśnie tego zespołu.
Kupiliśmy płyty Iron Maiden w lokalnym
sklepie spożywczym i słuchaliśmy ich w kółko.
Te albumy były początkiem naszej heavy metalowej
przygody. Kiedy zdecydowaliśmy się
rozpocząć pracę z Witch Blade, widzieliśmy
to jako zabawny sposób na oddanie hołdu naszym
starym herosom.
"Mansken", mimo spójności brzmieniowej, to
bardzo zróżnicowany materiał. Od pierwszych
dźwięków pomyślałem "ci goście
muszą kochać lata 70.!", by chwilę później
usłyszeć riffy i klimat rodem z Mercyful Fate
(np. w utworze tytułowym) albo z Heavy
Load ("Häxjägarna"). Chciałbym więc poszerzyć
poprzednie pytanie - czego słuchaliście
najwięcej w czasie powstawania albumu?
(śmiech) Za tę część dotyczącą lat 70. powinniśmy
głównie "obwiniać" Witchdoctora.
Przynajmniej to on popchnął zespół w tym
kierunku. Powiedziałbym, że na to pytanie
można odpowiedzieć z pewnym odniesieniem
do tego o nasz rozwój, który zaszedł od pierwszego
albumu do "Mansken". Wydając starsze
rzeczy, skupialiśmy się na robieniu muzyki
w stylu NWOBHM. Nie myśleliśmy zbyt
wiele o naszej szerokiej miłości do muzyki i o
innych wpływach. Kiedy Witchdoctor pokazał
nam swoje pierwsze riffy, które później stały
się niektórymi utworami na "Mansken", w
zasadzie otworzyło to drzwi, których wcześniej
nie mieliśmy zamiaru otwierać. Z biegiem
lat zdaliśmy sobie sprawę, że ślepe skupianie
się na robieniu "typowego" NWOBHM nie jest
zbyt interesujące i rzadko wychodzi nam to na
dobre. Tak więc, kiedy zebraliśmy się w 2021
roku aby sfinalizować album, usiedliśmy i
omawialiśmy wspólnych ulubieńców w tym
czasie, to skończyło się na tym, że w kółko dyskutowaliśmy
o "Sin After Sin" i "Sad Wings
of Destiny". Więc w zasadzie z jednej strony
postanowiliśmy być bardziej otwarci na to,
czym powinien być album, a z drugiej zdecydowaliśmy,
że "Sin After Sin" będzie naszą
główną wskazówką (w temacie produkcji i
feelingu). Powiedziałbym, że na "Mansken"
słychać o wiele więcej szczerości niż na wszystkich
poprzednich wydawnictwach. Wprowadziliśmy
wpływy starego szwedzkiego prog
rocka (głównie Nationalteatern), Black Sabbath,
Mercyful Fate, itp. W każdym razie,
aby dokładniej odpowiedzieć na twoje pytanie
- w czasie, gdy większość piosenek była napisana
i kiedy weszliśmy do studia, słuchałem dużo
Mercyful Fate, Judas Priest i Iron Maiden.
I założę się, że to słychać (śmiech).
Ciśnie się na usta pytanie - czego spodziewać
się po Witch Blade w przyszłości? Macie
pomysł na to, jaką drogą będziecie chcieli
podążyć czy pozostawiacie to spontaniczności
i temu, co akurat Wam zagra w duszy?
Jak to zwykle bywa - przyszłość pokaże
(śmiech). Bardzo chciałbym kiedyś zagrać nowy
album na żywo i jestem pewien, że kiedy
nadejdzie odpowiedni czas zacznę szykować
riffy pod nowe rzeczy. Więc tak, spontaniczność
to właściwe określenie.
Chciałbym teraz pomówić trochę o Waszych
tekstach i wizerunku - wybacz, ale zacznę od
pytania którym już pewnie rzygacie (śmiech).
Jesteście chyba pierwszym, heavy metalowym
zespołem śpiewającym po szwedzku,
jaki poznałem. Skąd decyzja o pozostaniu
przy ojczystym języku w tekstach?
Nie pamiętam dokładnie, na jakiej podstawie
została podjęta taka decyzja, ale zrobiliśmy
Foto: Jonas Andersson
kilka demówek z tekstami w języku angielskim.
Powiedziałbym, że ogólny pomysł, abyśmy
śpiewali po szwedzku, wynika z naszej miłości
do heavy metalu granego w rodzimych
językach. W jakiś sposób dodaje to dodatkową
warstwę brutalności i surowości. Mniej sztampową
odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że zawsze
byliśmy wielkimi fanami szwedzkiego
progu i wczesnego heavy metalu (Nationalteatern,
Blakulla, Rag I Ryggen, November
itd.). To, co robiły te zespoły bardzo nas zainspirowało
i Witch Blade był odpowiednim
projektem do eksploracji tych wpływów. Należy
również wspomnieć, że helvetets port był
dla nas wielką inspiracją w czasach, gdy odkrywaliśmy
te wszystkie "nowe" zespoły.
To w zasadzie dosyć zaskakujące, że wprost
ogromna scena szwedzkiego heavy metalu,
mająca przecież bardzo silne tradycje w latach
80., praktycznie w całości pozostaje wierna
angielszczyźnie.
Zgadzam się. Może każdy chciałby być kolejnym
Europe.
Motyw przewodni wiedźm w Waszych tekstach
jest wciąż żywy. Momentami odnosiłem
wrażenie, jakoby te postacie miały dla
Was pewne znaczenie symboliczne. Zwykle
idą tu ramię w ramię z rebelią, chaosem,
wojną. Można powiedzieć że oddaliście
ostrza swoich riffów pod komendę czarownic.
Dlaczego akurat im?
Powiedziałbym, że to wszystko zaczęło się jako
żart. Nazwa zespołu wzięła się od "Witch"
z Angel Witch i "Blade" z Tokyo Blade. Potem
postanowiliśmy pisać tylko(!) o czarownicach
(śmiech). Ale wydaje mi się, że przez lata
napisaliśmy kilka piosenek, w których czarownice
były symbolem różnych, "poważniejszych"
tematów. Niektóre utwory na pierwszym
albumie są "inspirowane" historycznymi
momentami, gdy różni królowie i kościół
robili ludziom straszne rzeczy. A niektóre na
"Mansken" opowiadają o niewolnictwie i buncie.
Myślę więc, że kiedy mieliśmy problem z
pisaniem o czarownicach dla "zabawy", szukaliśmy
inspiracji w innych tematach i używaliśmy
czarownic, mieczy i łańcuchów, aby opowiedzieć
historię na "ważne" tematy. Ale ogólnie
rzecz biorąc powiedziałbym, że ten motyw
nie powinien być postrzegany jako coś
zbyt poważnego.
Z drugiej strony Wasze teksty to też bardzo
ciekawe opowieści, a "wiedźmowy" wizerunek
nie jest niczym nowym w metalu, więc
nie zdziwiłoby mnie, gdybyś odpowiedział,
że nie ma tu absolutnie żadnego drugiego
dna.
Na początku był to zabawny sposób na rozpoczęcie
pisania piosenek i przez lata traktowaliśmy
go jako pokazywanie, że nie traktujemy
tego zbyt poważnie. Jest to zabawny i fajny
sposób opowiadania historii, ale tak naprawdę
nie pokładamy w nim aż tak dużego zainteresowania.
Wiele zespołów, nawet z poletka NWOT
HM, sięgając po inspiracje lat 70. często jest
stawianych na granicy pomiędzy rockiem a
metalem (weźmy choćby Lynx, White Magician
czy Night). Co do Was nie miałbym co
prawda takich wątpliwości, bo pewien metalowy
wektor jest tu ustawiony bardzo wyraźnie,
ale ciekaw jestem co do Waszego zdania
na temat: gdzie przebiega linia wg której
dany zespół jest już "heavy" albo jeszcze
"hard"?
WITCH BLADE
101
Foto: Jonas Andersson
Oj, to podchwytliwe pytanie i chyba można by
o tym dywagować bez końca. W pewien
sposób chciałbym powiedzieć, że nie przejmuję
się tym za bardzo. Ale też byłoby to trochę
kłamstwem. Czasami próbuję wytłumaczyć
mój punkt widzenia swoim niemetalowym
przyjaciołom, kiedy nie mogą zrozumieć, co
mam na myśli, kiedy mówię "to jest heavy",
opisując Gyllene Tider (szwedzki zespół
popowy, ale ich wczesne granie to w zasadzie
Judas Priest z popowymi wokalami - zabójczy
materiał!). Według mnie chodzi o riffy i nastawienie.
Najciekawsze zespoły lat 70. to te,
które plasowały się gdzieś pomiędzy różnymi
gatunkami. Łatwiej jest mówić o tym w
odniesieniu do płyt. Zasadniczo te płyty, które
są pomostem między wczesnymi nagraniami
zespołu a tymi, powiedzmy - najpopularniejszymi,
są zwykle tymi, które lubię najbardziej.
W zasadzie zanim się zorientowano, wiele
zespołów i artystów w latach 70. tak właśnie
robiło. O wiele trudniej jest klasyfikować muzykę
lat 70. niż z lat 80. itp. Eksplorowali
muzykę w inny sposób i opracowywali różne
sposoby wyrażania siebie. Nie twierdzę, że
udało nam się już coś takiego zrobić, ale jest to
coś, nad czym ostatnio zacząłem się bardziej
zastanawiać. To chyba dlatego, że wyjątkowo
nudzą mnie wszystkie te typowe dla heavy
metalu gadki, które fani zdają się tak bardzo
lubić. Tak długo, jak mogę znaleźć w muzyce
ten feeling zła i surowości, jest ona dla mnie
interesująca. To, czy jest ona klasyfikowana jako
hard czy heavy, nie ma żadnego znaczenia.
Trend na granie w stylu retro powrócił bardzo
mocno, ale mimo to niezbyt często trafia
się na zespół stricte heavy metalowy, który
prócz stylistyki grania, osiągnąłby taki poziom
oldschoolu również w brzmieniu. Produkcja
albumu naprawdę robi wrażenie, bo
jest profesjonalna, a zarazem pozbawiona
wszelkich śladów "współczesności". Jak to
osiągnęliście?
Cieszę się, że o tym wspominasz. Przy tej płycie
pracowaliśmy z genialnym Jamie Eltonem.
Gość jest po prostu najlepszy. Rozmawialiśmy
z nim o "Sin After Sin" jako o punkcie odniesienia
i Witchdoctor wykonał świetną robotę,
nagrywając bębny w naprawdę oldschoolowy
sposób. Zasadniczo chcieliśmy zrobić
to bardziej profesjonalnie niż poprzednie
nagrania i sprawić, by album brzmiał dobrze w
"oldschoolowym" rozumieniu. Na poprzednich
płytach chodziło po prostu o to, aby było to
tak surowe, jak to tylko możliwe. Nagrywanie
"Mansken" było pod pewnymi względami
strasznym doświadczeniem (mnóstwo kłopotów
technicznych itp.), ale współpraca z Jamie'em
była naprawdę dobrym przeżyciem.
Dla kronikarskiego obowiązku, myślę że warto
zapytać Was jeszcze o wspomnienia związane
z powstawaniem i nagrywaniem "Mansken".
Może zechcecie opowiedzieć o pracach
nad płytą? Towarzyszyła im jakaś szczególna
atmosfera albo przygody/anegdoty o
których chcielibyście opowiedzieć?
Jak wspomniałem powyżej, było w 70% okropnie,
a w 30% zabawnie. Tak jak to zwykle bywa.
Nagraliśmy bębny, bas i jedną z gitar w
studio naszych przyjaciół w rodzinnym mieście.
Jakiś błąd w komunikacji doprowadził do
polowania o północy na nową kartę dźwiękową,
a potem byliśmy już opóźnieni na start.
Później mieliśmy problemy z gitarami i basem,
ponieważ jedna z gitar była lekko rozstrojona,
więc musieliśmy wszystko nagrać od nowa. To
był bałagan…
Bardzo dziękuję za poświęcony czas i przekazuję
Wam ostatnie słowo do czytelników
HMP!
Dziękujemy! To była przyjemność odpowiedzieć
na Twoje pytania.
Piotr Jakóbczyk
HMP: Jak rozpoczęła się Wasza muzyczna
przygoda?
Sergio Chamoso: Nasi rodzice wprowadzili
nas w muzykę rockową i heavy metalową. Zespół
Invaders został założony w listopadzie
2016 roku przez Adriána Garcíę (gitarzysta),
Sergio Garcíę (basista) i Sergio Chamoso
(wokalista) w Alcorcón, Madryt (formalnie
Alcorcón to oddzielne miasto położone kilkanaście
kilometrów na południowy zachód od -
Madrytu, przyp.red.). Byliśmy tak młodzi, że
nie od razu zaakceptowano nas na tutejszej
scenie, ale stopniowo zaczęło się to zmieniać.
Jak duży wpływ na całe Wasze życie ma
udział w zespole heavy metalowym?
W dzisiejszych czasach trudno jest spotkać
młodych ludzi, którzy interesują się tego typu
muzyką, więc kiedy zaczynaliśmy z zespołem
w szkole średniej, było to dla nas przełomowe.
Przez ostatnie cztery lata duża część naszego
życia kręciła się wokół Invaders, więc musieliśmy
dostosować nasz harmonogram do ciężkiej
pracy, prób i koncertów. Heavy metal to
dosłownie styl życia, sposób na życie i podążanie
przez życie.
Czy to prawda, że gdybyście dzisiaj założyli
zespół, nie nazwalibyście go Invaders?
Trudno wybrać dobrą, chwytliwą nazwę. Uważamy,
że Invaders nie było najlepszym wyborem.
Wielu ludzi kojarzy nas z Iron Maiden z
powodu naszej nazwy, ale nie brzmimy jak
Iron Maiden.
Co wpłynęło na stopniową ewolucję Waszego
stylu muzycznego od heavy metalu do
hard rocka?
Na każdego z nas wpływa wiele inspiracji. Niektóre
dzielimy wspólnie: od Iron Maiden po
Gary'ego Moore'a, Def Leppard, Kiss, Ozzy'
ego Osbourne'a. To jest główny powód, dla
którego uważamy, że nasza muzyka ma dużą
rozpiętość odcieni, a tak naprawdę to dlatego
nie lubimy być klasyfikowani jako zespół
heavy metalowy czy hard rockowy. Staramy
się stworzyć swój własny styl.
Jesteście zespołem demokratycznym, czy
macie lidera?
Każdy z nas bierze znaczny udział w procesie
komponowania. Decyzje zawsze podejmowane
są w sposób demokratyczny. Jednakże, jeśli
chodzi o szukanie koncertów i rozmowy z
innymi zespołami - perkusista Adrián García
zachowuje się jak lider.
Podobno szukacie klawiszowca?
Tak, gdyż uważamy, że dodanie keyboardu
pozytywnie przyczyni się do kreowania nasze-
102
WITCH BLADE
uważamy, że ciemnoróżowe kolory i kostiumy
z trasy "Beware of the Night" idealnie pasują
do brzmienia oraz prawdziwych korzeni albumu.
Dziś nazwalibyśmy nasz zespół inaczej
Podobno istnieją na świecie tacy ludzie, którzy urodzili się dopiero w
dwudziestym pierwszym wieku. Mało tego. Słuchają tradycyjnego hard rocka i
heavy metalu, rozumieją tą muzykę i próbują tworzyć własną. Wypowiedzi
wokalisty Sergio Chamoso napawają nadzieją na ciekawą przyszłość nie tylko dla
lokalnej hiszpańskiej sceny. Solidnie zaśpiewał na debiutanckim albumie Invaders
"Beware of the Night", otoczył się utalentowanymi i ambitnymi instrumentalistami,
zadbał o odpowiedni wizerunek i postawił pierwsze pomyślne kroki w przemyśle
muzycznym. Teraz zapoznajmy się, co Sergio w imieniu całego Invaders ma
nam do powiedzenia.
go własnego stylu i brzmienia. Dla nas jest to
najpiękniejszy instrument. Mógłby dodać trochę
melodii na naszym kolejnym albumie, a
także wzbogacić nasze koncerty.
Co uważacie za najmocniejsze strony Waszej
debiutanckiej płyty "Beware of the
Night"?
Jak już powiedziałem wcześniej, ten album ma
w sobie trochę hard rocka i heavy metalu, co
czyni go zróżnicowanym. Mocną stroną jest
również kolejność utworów na trackliście: z
instrumentalnym utworem w środku i oczywiście
naszym coverem "Into the Fire"
Dokkena (1984) na końcu. Nagraliśmy sporo
fajnych wokali wspomagających. Oczywiście
na korzyść "Beware of the Night" przemawia
też nasz bardzo młody wiek.
Co okazało się dla Was największym wyzwaniem
podczas pracy nad "Beware of the
Night"?
Najtrudniejszy był ostatni miesiąc przed wejściem
do studia, bo dwóch utworów jeszcze nie
ukończyliśmy: "Visions" i "Crimson Fate", choć
to one ostatecznie stały się naszymi ulubionymi.
Wait".
Teledysk do "Endless Wait" był punktem
zwrotnym na naszej drodze. Ten utwór odzwierciedla
ewolucję zespołu od czasu pierwszej
EP-ki "Metal Madness" (2019). "Endless
Wait" to pierwszy kawałek, który nagraliśmy
z gitarzystą Carlosem Sanchezem w
składzie Invaders. Klip nakręciliśmy w Dial
Rock Studios, czyli tam, gdzie rejestrowaliśmy
EP. "Redhead Lady" to zaś drugi singiel z
naszego albumu "Beware of the Night". Staraliśmy
się zawrzeć na nim całą esencję Invaders.
Przygotowaliśmy scenografię z różowo
- fioletowymi światłami i wystąpiliśmy w stylu
lat osiemdziesiątych.
Ciągle eksperymentujecie z kostiumami
scenicznymi, a może znaleźliście już dla siebie
idealny zestaw? Rozumiem, że raczej
zamierzacie trzymać się ciemnych, różowo -
fioletowych barw?
Wciąż szukamy idealnego zestawu, chociaż
Inne ekscytujące wydarzenie, które czeka
Was w niedalekiej przyszłości, to supportowanie
Riot V dnia 8 maja 2023 roku.
Koncert, który zrobiliśmy z H.E.A.T i ten,
który zagramy z Riot V, to zdecydowanie największe
wydarzenia w naszej karierze. Czerpiemy
przyjemność z możliwości dzielenia
sceny z tak wielkim i wspaniałym zespołem.
Przepełnia nas adrenalina, więc damy z siebie
wszystko.
Jak wyglądają Wasze wymagania i oczekiwania
wobec ewentualnej trasy za granicą?
Wymagamy przynajmniej pokrycia kosztów
podróży i hotelu. Najważniejszą rzeczą jest
promocja naszego zespołu na całym świecie.
Jakie masz zdanie na temat obecnej hiszpańskiej
sceny heavy metalowej?
Poziom hiszpańskiej sceny jest dość wysoki,
jeden z najwyższych w Europie. Gra tu wiele
świetnych zespołów, ale czasami hiszpańska
narodowość działa na naszą niekorzyść. To
smutne, ale w tym kraju jest do odkrycia
mnóstwo wspaniałych dźwięków.
Jakie dzielicie marzenia odnośnie przyszłości
Invaders?
Cały zespół podziela te same ambicje i marzenia:
móc podnieść zespół na bardziej profesjonalny
poziom i koncertować po całym
świecie.
Sam O'Black
Przybliż proszę jakieś ciekawostki związane
z lirykami na "Beware of the Night".
W "Late to Return" przyglądamy się w lustrze
ukazującym rzeczywistość, w jakiej żyjemy.
Ludzie mają obsesję na punkcie swoich telefonów
komórkowych i portali społecznościowych.
Wielu nie może oderwać oczu od ekranów.
To naprawdę smutne, więc "Late to Return"
przypomina, że brakuje nam radości.
Tekst z "Crimson Fate" należy do wyjątkowych,
ponieważ został napisany przez wokalistę
Sergio Chamoso ku pamięci jego babci
zmarłej w 2022 roku.
"Beware of the Night" otrzymało świetny
mix i mastering, zwłaszcza jak na debiut.
Wygląda na to, że nauczyliście się na wczesnych
błędach Dokken w tej kwestii?
Aby stworzyć dobrze zbalansowany album,
bardzo ważny jest zarówno świetny proces miksowania
i masteringu, jak i świetna sekcja
kompozycyjna. Jesteśmy naprawdę dumni z
pracy, jaką wykonaliśmy z Danim Ekramem
przy nagrywaniu i masteringu albumu, ale na
następnym albumie spróbujemy pójść o krok
dalej w kwestii jakości dźwięku.
Oprócz muzyki, opublikowaliście dwa wideoklipy:
do "Redhead Lady" i "Endless
Foto: Invaders
INVADERS 103
Nieortodoksyjny Doom Metal
Szczerze mówiąc nie spodziewałem się niczego wybitnego, gdy przyszło
mi zmierzyć się z najnowszym krążkiem Doomocracy. Grecka ekipa - nawet nie
umiem powiedzieć z jakich przyczyn - kojarzyła mi się zwykle z zespołami grającymi
do bólu wtórny epic doom od fanów dla fanów (czy raczej fanatyków, nie
widzących świata poza "metalem zagłady"). Ale jakiś Palec Boży (trochę nomenomen
biorąc pod uwagę tematykę płyty) podsunął mi pod nos "Unorthodox", niejako
zmuszając mnie do poważniejszego zapoznania się z dorobkiem zespołu. No
i dostałem w ten nos z tegoż palca potężnego prztyka. Tej muzyki za cholerę nie
idzie nazwać wtórną, a już na pewno nie na tej płycie. Doomocracy to dojrzały
zespół, który stawia bardzo pewne i przemyślane kroki, podążając własną, coraz
ciekawszą ścieżką. Zachęcam do lektury poniższej rozmowy z wokalistą Michaelem
Stavrakakisem - przekonacie się, że przy pracy nad ostatnim albumem Kreteńczykom
musiała przyświecać bardzo jasna wizja, dopracowana w najdrobniejszych
szczegółach.
HMP: Witaj Michael! Na początek przyjmij
kilka słów uznania w związku z fantastycznym
(skądinąd zasłużenie) odbiorem Waszej
ostatniej płyty! Nie mogę o Was powiedzieć
jako o zespole mało znanym w środowisku,
ale sukces odniesiony przez "Unorthodox"
chyba nie równa się z żadnym dotychczasowym
w Waszej karierze?
Michael Stavrakakis: Witam Cię również i
własnych idoli z Candlemass?
O Stary! To wielki zaszczyt! Widzieć nazwę
Doomocracy obok tych historycznych
nazwisk i zespołów heavy metalowych, a do
tego "Unorthodox" na wielu listach najlepszych
albumów 2022 roku, to po prostu świetna
sprawa! Widocznie robimy coś dobrze i
krytyka zaczęła to zauważać. Nasz nowy album
otrzymał recenzje z całego świata, w tym
Następnie wybraliśmy do miksowania i masteringu
albumu Simona Johanssona i Mike'a
Weada - dwóch niezwykłych muzyków i niesamowitych
producentów. Zdobyliśmy również
prawa do wykorzystania pięknego i imponującego
obrazu Mariusza Lewandowskiego
na okładkę albumu, a przy tworzeniu
teledysków współpracowaliśmy z doświadczonym
szwedzkim kamerzystą Danielem Wahlstromem.
Oczywiście, nawet jeśli zrobisz
wszystko dobrze, trudno będzie uzyskać odpowiednią
promocję dla twojego albumu, jeśli
nie masz solidnej wytwórni i zespołu promocyjnego.
Zastanawiałem się właśnie nad tą ostatnią
kwestią - czyli jak istotną rolę w tym sukcesie
mogła odegrać zmiana wytwórni. Opowiesz
jak do niej doszło i jak oceniacie
współpracę z No Remorse Records?
Po wydaniu naszego drugiego albumu
"Visions & Creatures of Imagination", poczuliśmy,
że nadszedł czas, aby przenieść się
do bardziej doświadczonej wytwórni, która pomoże
nam osiągać kolejne cele. To właśnie w
tym czasie No Remorse Records zwróciło się
do nas z propozycją nie do odrzucenia. No
Remorse to uznana wytwórnia, która obecnie
jest na fali wznoszącej i ma świetny roster.
Wraz z ich zespołem promocyjnym, dali
"Unorthodox" ekspozycję niezbędną do dotarcia
do szerszej publiczności, większej ilości
magazynów i stacji radiowych. Jesteśmy bardzo
zadowoleni z naszej współpracy z nimi.
104
dziękuję za miłe słowa i serdeczność! Rze-czywiście,
opinie fanów i krytyków na temat naszego
nowego albumu "Unorthodox" były
przytłaczające. To znaczy - wiedzieliśmy, że
mamy w rękach świetny album, ale zobaczenie,
że nasi fani, magazyny, webziny itp. przyjmują
go w taki sam sposób jak my, to było
wspaniałe uczucie. Mimo że nasze pierwsze
dwa albumy również otrzymały wspaniałe recenzje,
"Unorthodox" jest na dzień dzisiejszy
naszym największym sukcesem. Sprzedaż
idzie bardzo dobrze, a recenzje są niesamowite.
Jakie to uczucie pokonywać w zestawieniach
najlepszych płyt roku takie tuzy jak Behemoth,
Ozzy Osbourne, Satan, czy nawet
DOOMOCRACY
Foto: Doomocracy
od głównych magazynów, które w przeszłości
nas nie recenzowały.
Nie żebym wątpił w jakość Waszej muzyki,
ale wiemy dobrze że wiele świetnych albumów
po prostu przepada w odmętach ogromu
powstającej muzyki. Myślicie że można
wskazać jakiś dodatkowy, nie tylko muzyczny
czynnik, który przyczynił się do sukcesu
"Unorthodox"?
Myślę, że wszystko zaczyna się od napisania
dobrej muzyki. Następnie musisz dobierać
właściwych ludzi na każdym etapie powstawania
albumu. Myślę, że udało nam się to zrobić
z "Unorthodox". Nagrywaliśmy w studio Devasoundz
w Atenach z doświadczonym muzykiem
i inżynierem dźwięku Fotisem Benardo.
Do albumu swoje trzy grosze dorzucili jeszcze
bardzo znamienici goście, ze wspomnianym
już Mike'm Weadem na czele! Jak doszło
do nawiązania tej współpracy? Znaliście
się wcześniej?
Znaliśmy Simona Johanssona z Memory
Garden i Wolf, ponieważ w przeszłości dzieliliśmy
razem scenę, a także gościliśmy oba zespoły
na festiwalu na Krecie. Kiedy przyszedł
czas na miksowanie "Unorthodox", Simon
zapytał nas, czy chcielibyśmy z nim pracować,
a my chętnie się zgodziliśmy. Mike Wead
również pracuje w Solnasound Recording,
więc obaj zajęli się miksem i masteringiem.
Biorąc pod uwagę, że pracowaliśmy już wcześniej
z Mike'm Weadem, poprosiliśmy go o
zagranie solówki na płycie, a on łaskawie się
zgodził. Fakt, że Mike Wead jest gościem muzycznym
na "Unorthodox" bardzo nas podekscytował.
Nie zapominamy oczywiście o Miguelu Robainie
i Sakisie Bandisie. Powiedz też parę
słów o nich.
Miguel Robaina grał na klawiszach w legendarnym
Memento Mori. Z powodzeniem
współpracowaliśmy z nim przy naszym poprzednim
albumie "Visions & Creatures of
Imagination", więc był to oczywisty wybór
także dla "Unorthodox". Jest niezwykle utalentowanym
muzykiem, a jego partie klawiszowe
pomogły nam ukształtować klimat albumu.
Sakis Bandis jest klawiszowcem Horizon's
End - świetnego progresywnego zespołu
metalowego z Grecji. Jest niesamowitym
muzykiem, a na "Unorthodox" nagrał partie
fortepianowe do małej narracyjnej wstawki
muzycznej.
Dla dopełnienia "creditsów" muszę też wspomnieć
o moim rodaku - niedawno zmarłym
Mariuszu Lewandowskim odpowiedzialnym
za wspaniałą okładkę albumu. Zdążyliście
poznać się osobiście?
Po ukończeniu prac kompozycyjnych nad
"Unorthodox" zaczęliśmy szukać obrazu, który
dobrze reprezentowałby tytuł albumu i
opowiadaną na nim historię. Znaliśmy malarstwo
Mariusza Lewandowskiego i pewnego
wieczoru przeglądając jego prace zobaczyliśmy
obraz "Korowód Nadziei". Od razu wiedzieliśmy,
że po prostu musimy nabyć prawa do
wykorzystania go jako okładki naszej płyty. Z
wielką przykrością odebraliśmy informację o
jego stracie kilka miesięcy temu.
Na 11 utworów (a właściwie 8 nie licząc interludiów)
zrobiliście aż 4 teledyski promujące
album. Warte podkreślenia, że to pełne
klipy, a nie żadne lyric video. To imponujący
wynik, niemal na miarę wielkich
gwiazd z lat 80.
Myślę, że obecnie większość ludzi słucha muzyki
poprzez platformy streamingowe takie
jak Spotify czy YouTube. Pomyśleliśmy więc,
że dobrym pomysłem będzie dodanie strony
wizualnej dla naszej muzyki i nakręcenie jak
największej ilości teledysków. Skontaktowaliśmy
się z Danielem Wahlstromem, który był
odpowiedzialny za teledyski naszych przyjaciół
z Sorcerer, Wolf i Memory Garden, a on
przyleciał na Kretę aż ze Sztokholmu, aby pracować
z nami nad wszystkimi czterema teledyskami.
Daniel jest prawdziwym profesjonalistą
i świetnym facetem, a kręcenie tych teledysków
sprawiło nam wiele radości.
Muszę przyznać, że ogląda się je naprawdę
przyjemnie, pomimo prostej formuły. Np.
zdjęcia do "Our Will be Done" to małe perełki.
Ale mimo wszystko - czy nie myśleliście
o zrobieniu jednego, większego teledysku
fabularnego?
Kiedy słucham albumu na YouTube, ciekawsze
jest dla mnie słuchanie muzyki podczas
oglądania teledysku, a nie lyric video lub filmików,
w których znajduje się nieruchomy
obraz okładki albumu. Przedyskutowaliśmy to
w zespole i podjęliśmy decyzję, aby nakręcić
jak najwięcej teledysków, zamiast inwestować
tylko w jeden klip. Przy następnym albumie
być może skupimy wszystkie nasze wysiłki na
jednym teledysku, ale szczerze mówiąc wszystko
zależy od czasu, pieniędzy i dostępności.
Wydaje się, że z tekstów utworów można
wysnuć pewien motyw przewodni. Można
więc powiedzieć że "Unorthodox" to rodzaj
manifestu, albumu z jednym konkretnym
przekazem?
"Unorthodox" to właściwie concept album
traktujący o zapomnianych dniach i zagubionych
ludziach. Opowiada historię człowieka,
który poznaje umiejętność oszukania śmierci.
Ponieważ dzieli się swoją wiedzą z ludźmi,
zyskuje wielu zwolenników, a to przeszkadza
Kościołowi Katolickiemu, który postanawia
podjąć wobec niego konkretne działania.
Chociaż nasza historia toczy się w 1582 roku,
użyliśmy wielu alegorii, które z łatwością można
odnieść do roku 2023. Niestety nie tak
wiele się od tego czasu zmieniło, jeśli chodzi o
zachowania ludzkie, religie i ucisk państwowy.
Czym jest więc ortodoksja, wobec której stajecie
w opozycji? Uznajecie ją jako cechę jednoznacznie
negatywną czy sprzeciwiacie się
jej w bardzo konkretnym kontekście?
Tytuł "Unorthodox" odnosi się głównie do
Foto: Doomocracy
warstwy muzycznej albumu, który nazwalibyśmy
"Nieortodoksyjnym Doom'em". Mamy
tu na myśli, że nasza muzyka nigdy nie była
jednowymiarowa, ale mając doom jako fundament,
zawsze mieszaliśmy z nim elementy z
innych gatunków, takich jak progressive metal,
U.S. metal, a nawet thrash. Ten tytuł pasuje
również do konceptu tekstów, które krytykują
sposób, w jaki religie wykorzystują
ludzki strach, oferując w zamian nadzieję.
To ciekawe, bo muszę przyznać że w moim
odczuciu muzyka zdaje się być akurat całkiem
"ortodoksyjna". Nie nazwałbym jej
oczywiście wtórną, ale to wciąż granie bardzo
tradycyjne, na solidnych "candlemass'
owych" fundamentach. Nie było w Was pokusy,
żeby powędrować jeszcze dalej w nieznane
dotąd muzyczne rejony?
Szczerze mówiąc, uważam że to zrobiliśmy. Z
uwagi na to, że "Unorthodox" jest albumem
koncepcyjnym, naprawdę wyszliśmy poza zakres
doom metalu, używając narracji, interludiów
i chórów, aby wyrazić pewne uczucia i
emocje. Dla nas "Unorthodox" jest właściwie
dość... nieortodoksyjny pod względem pisania
piosenek, rytmów i linii wokalnych, i nie powiedziałbym,
że podąża tradycyjną ścieżką
muzyczną. Z całym szacunkiem dla naszych
korzeni i wpływów, ale uważam, że zawsze
naszą tożsamością było Doomocracy, co
ugruntowaliśmy ostatnim albumem.
Zgadzam się, że mimo poruszania się w klimatach
tradycyjnego metalu, można na albumie
wygrzebać sporo smaczków i urozmaiceń
w stylu niemal progresywnej rytmiki czy orientalnych
wstawek. Ale to nasuwa mi raczej
skojarzania z nazwami w stylu Solitude
Aeturnus czy Memento Mori, czyli szufladki
nazywanej często power-doom metalem.
Co o tym sądzicie?
Staramy się brzmieć świeżo i nie popadać w
stagnację, być na bieżąco z każdym nowym
albumem. Jak już wspomniałem, podczas gdy
epic doom zawsze był naszym fundamentem,
nie wahamy się zbaczać z "ortodoksyjnej"
ścieżki doom metalu i eksplorować bardziej
progresywne i zróżnicowane kierunki muzyczne.
Takie zespoły jak Solitude Aeturnus
czy Memento Mori robiły to już w przeszłości,
pokazując światu, że doom metal niekoniecznie
musi być wolny - może mieć szybsze
tempa lub progresywne rytmy, a nawet power
metalowe skrzyżowania. Nazwałbym to progressive
epic doom metalem i myślę, że to również
opisuje muzykę "Unorthodox".
Wiem co prawda, że artyści z reguły nie lubią
przyklejania łatek i szufladkowania muzyki,
ale sądzę że jako starzy metalowcy z pewnością
zrozumiecie tę zajawkę i frajdę, jaką
sprawia fanom doprecyzowywanie i wymyślanie
kolejnych podgatunków? Zresztą sama
nazwa zespołu sporo mówi o tym, co gracie.
Myślę, że to naturalne, że ludzie próbują tworzyć
podgatunki, aby dopasować zespół do pewnej
kategorii, albo móc powiedzieć, że dany
zespół brzmi jak inny zespół. Po prostu skupiamy
się na komponowaniu dobrej muzyki,
której lubimy słuchać, a która ma swoje podstawy
w doom metalu, ale nie ogranicza się jego
ramami. Ostatecznie nasze wpływy pochodzą
z szerokiego spektrum muzycznego, które
wykracza poza muzykę rockową i metalową.
Więc naturalnie nie boimy się ubogacać naszej
muzyki różnymi, niekonwencjonalnymi ozdobnikami.
Jeśli chodzi o nazwę zespołu, myślę,
że bardzo pasuje ona do zespołu, pochodzącego
z kraju, który dał początek demokracji oraz
gra doom metal.
Właściwie, to nie czujecie swego rodzaju
ograniczenia ze względu na nazwę zespołu?
Co, gdy pewnego dnia będziecie chcieli
nagrać płytę speed metalową? (śmiech)
Wtedy to po prostu zrobimy i będziemy grać
speed metal (śmiech). Metallica - która dla
mnie jest największym zespołem metalowym -
nie zawahała się w latach 90. wkroczyć na
bardziej hard rockową/alternatywną ścieżkę...
a nosili nazwę Metallica! Nie mówię oczywiście,
że w przyszłości usłyszycie drastyczną
zmianę w stylu muzycznym Doomocracy, ale
na pewno nie ogranicza nas nazwa zespołu.
Kto wie, może nasz następny album będzie
akurat wolniejszy i cięższy.
Wracając do zawartości albumu - "October
14th 1582" przywiodło mi skojarzenie z interludiami
w stylu Kinga Diamonda. A to znów
jednoznacznie kojarzy się z concept albumami
- o czym już wspomniałeś. "Unorthodox"
faktycznie daje wrażenie obcowania z pewną
opowieścią.
DOOMOCRACY 105
Tak jak wspomniałem, "Unorthodox" to rzeczywiście
album koncepcyjny i można powiedzieć,
że tytuł "October 14th 1582" powstał
pod wpływem "The 7th day of July 1777" Kinga
Diamonda. Kiedy chcesz stworzyć album
koncepcyjny, który nie jest tylko ogólną ideą
stojącą za tekstami, ale raczej ma kształt bardziej
opowiadający historię, potrzebujesz kilku
małych utworów i przerywników, które pomogą
rozwinąć fabułę i bardziej zaangażować
słuchacza w koncept. Momentami czuliśmy
się, jakbyśmy pracowali nad ścieżką dźwiękową
do filmu. Pisanie albumu koncepcyjnego
było świetną zabawą i z chęcią zrobilibyśmy to
ponownie.
Czy data 14 października 1582 została przez
Was wybrana przypadkowo? Może wiecie,
że w wielu krajach chrześcijańskiej Europy ta
data po prostu nie istniała, w związku z
reformą papieża Grzegorza XIII.
Oczywiście, że nie wybraliśmy jej przypadkowo.
Nasza historia rozgrywa się właśnie podczas
tych 10 dni, które zostały wymazane, aby
naprawić rozbieżność między porami roku a
kalendarzem. 14 października 1582 to dzień,
który nigdy nie istniał, a przy tym dzień potępienia
i przeklęcia bohatera konceptu albumu.
Dzień, w którym establishment postanowił
podjąć działania i wymazać tę postać, i jej
zwolenników z ksiąg historii. Zawsze fascynowała
mnie opowieść o zmianie kalendarza i
dniach, które nigdy nie istniały, więc można
powiedzieć, że stworzyłem w pewnym sensie
opowieść koncepcyjną o tym, co wydarzyło się
w te dni.
Zainteresowały mnie również teksty zawarte
w "The Hidden Gospel" i "Aeons of Winter".
Poszukiwałem, ale nie znalazłem - to
zaczerpnięte skądś cytaty czy Wasza inwencja
twórcza?
To napisane przez nas, nie zapożyczone znikąd
"cytaty". Napisaliśmy je, aby dodać pewnej
tajemnicy i treści do konceptu, co ma pomóc
słuchaczowi cieszyć się muzyką. Wyznaczają
czas, miejsce i nastrój tego, co ma nastąpić.
Wygląda na to, że słynny "test trzeciego
albumu" przeszliście z powodzeniem! Co dalej?
Macie jakieś plany na przyszłość
Doomocracy?
Mówi się, że trzeci album zespołu może zadecydować
o jego dalszym losie. Myślę, że pomyślnie
zdaliśmy ten test, ponieważ "Unorthodox"
pomogło nam dotrzeć do większej
liczby ludzi z całego świata i zdobyć szersze
uznanie. Mamy nadzieję, że zaprowadzi nas to
na większe sceny i pomoże nam zagrać więcej
koncertów, nawet poza Europą. Pracujemy
nad tym, by podążać w tym kierunku.
Panowie, to już wszystko z mojej strony.
Możliwość zadania Wam tych kilku pytań to
była prawdziwa przyjemność! Jeśli macie coś
dodatkowego do przekazania czytelnikom
HMP - to jest właściwy moment!
Dziękuję za tę interesującą rozmowę. Cieszymy
się, że nasza muzyka dociera do wielu
ludzi i chcemy podziękować Tobie i wszystkim
naszym fanom za wsparcie. Mamy nadzieję, że
już niedługo spotkamy się na trasie! Stay safe
and Doom on!
Piotr Jakóbczyk
Nie obawiamy się niczego
Doomster Reich nie przestaje zaskakiwać. Już w czasach debiutu doom
metal w jego wydaniu był bardziej niż nieoczywisty, ale z każdą kolejną płytą
łódzka grupa szła coraz dalej, nie ustając w twórczych poszukiwaniach. Na najnowszym,
czwartym albumie "Blessed Beyond Morality" mamy kulminację tej postawy,
czego efektem jest materiał mający coraz mniej wspólnego z konwencjonalnym
metalem czy rockiem; mocarny, ale jednocześnie swobodny, nieszablonowy i
stawiający przed słuchaczem spore wymagania.
HMP: Pod koniec 2018 roku wydaliście trzeci
album "How High Fly The Vultures", bardzo
udany i bez cienia przesady przełomowy w
waszej dyskografii. Promując tę płytę zapowiadaliście,
że kolejna płyta ukaże się w roku
2020 i faktycznie na jego początku weszliście
do studia, ale nic z tych planów, z oczywistych
względów, nie wyszło. Nie ma chyba
nic bardziej irytującego niż czekanie dobre
dwa lata na premierę nowego, dawno już gotowego
wydawnictwa?
Rahu: Niektóre z utworów na "Blessed Beyond
Morality" miały już swoje pierwsze
wcielenia przed tym jak nagraliśmy "HHFTV",
które to powstało z poczucia, że mamy dużo
materiału, ale da się z tego zrobić oddzielne,
spójniejsze numery. Wyszły z tego dwie płyty;
pierwsza nagrana wręcz na chybcika w rok, a
druga wykuwana przez trzy lata. Te trzy lata
były nieporównywalnie bardziej męczące niż
czekanie, na ukazanie się ostatniej płyty jeszcze
przed wejściem do studia. Powiedziałbym,
że było to wręcz nużące, do momentu aż
Michał, nasz perkusista postanowił skończyć
z nami współpracę na miesiąc przed umówionym
wejściem do studia.
Z powodu odejścia Michała i tak nie mieliście
pełnego składu, wskutek czego podczas
nagrywania "Blessed Beyond Morality" musieliście
dzielić między sobą obowiązki perkusisty
- tak czy siak, nie było mowy o koncertach,
nie roz-ważaliście więc wcześniejszego
wydania tej płyty, na przykład jesienią 2020
roku?
Wyjaśnię o co chodzi. Rok 2020 to jest nasz
rok wejścia do studia, marzec to miesiąc. Podczas
tych nagrań rejestrujemy nasze numery
na setkę, oprócz wokali oraz syntezatorów. Na
dniach od nagrania nastaje pandemia, mija kilka
miesięcy dziwnego czasu. Dopiero latem
podejmuję pierwsze przymiarki do położenia
wokali i idzie mi zdecydowanie słabo. Potrzebowałem
trzech podejść, żeby zarejestrować
takie wokale pod którymi mógłbym się podpisać
- wszystko siedziało w głowie a może nawet
bardziej w sercu, którego nie miałem do
tych wymęczonych kolosów. Tak naprawdę
materiał mieliśmy gotowy chyba rok później.
Cała reszta opóźnienia wynikała z tego, że byliśmy
wszyscy zajęci również innymi naszymi
kapelami i w ramach odświeżenia głów skupiliśmy
się na nich.
Nie od dziś wiadomo, że lubicie zaskakiwać,
a wasza każda kolejna płyta ma coraz mniej
wspólnego z doom metalem w konwencjonalnym
ujęciu. Na najnowszej poszliście jeszcze
dalej - nie obawiacie się, że ten album
okaże się po prostu za trudny, nieprzyswajalny
dla przeciętnego fana metalu?
Nie obawiamy się niczego.
Jednocześnie możecie jednak dotrzeć teraz z
waszą muzyką do znacznie szerszego grona
odbiorców, zwolenników rocka progresywnego,
psychodelicznego czy wręcz awangardowego,
co jest niewątpliwym plusem tej sytuacji?
Myślę, że jesteśmy wciąż zbyt metalowi dla
awangardowców i zbyt awangardowi dla starogwardzistów.
To przykre stwierdzenie chciałbym
jednak skontrastować z tym, że według
mnie, pasujemy jak ulał do dewiantów, narkomanów,
morderców i wariatów. Być może będziemy
docierali do szerszej publiczności, ale
stanie się to kosztem strat dla zdrowej tkanki
społeczeństwa.
Długie, rozbudowane kompozycje były od
początku waszym znakiem rozpoznawczym,
ale było ich najczęściej dwie lub trzy na każdej
płycie, dopełnianych krótszymi. Tym razem
nie ograniczaliście się już pod żadnym
względem: nowa płyta to pięć utworów,
trwających od 10 do blisko 14 minut. Zważywszy,
że zawsze był wam bliski element improwizacji,
począwszy od komponowania danego
numeru, zakładam, że to nie przypadek,
te ciągoty w kierunku coraz bardziej swobodnego,
wymykającego się schematom grania,
dały o sobie znać z jeszcze większą siłą?
Te kompozycje tak naprawdę były robione
pod linijkę, co do uderzenia i co do nutki, nie
licząc części naszych solówek. Markizowi
przy okazji uaktywnił się jakiś fetysz robienia
długich numerów i można było nieraz usłyszeć
jak w uniesieniu wykrzykiwał "taaak!", kiedy licznik
przekraczał 13 minut. Co do kierunku,
w którym to wszystko zmierza - na początku
wszystko jest arbitralne, a dopiero w trakcie
robienia materiału, zaczynamy wykuwać coś
spójnego. Nie mamy pojęcia jaki będzie następny
materiał.
Pamiętam, że na koncertach nie improwizujecie,
nie wydłużacie jeszcze bardziej tych długaśnych
utworów - pewnie i tak, jeśli dysponujecie
na przykład trzema kwadransami
106
DOOMOCRACY
czasu, macie nielichą zagwozdkę, co zagrać,
zaś teraz dochodzi do tego problem wyboru
czegoś z najnowszego albumu?
Nie mylisz się. Na ostatnich koncertach zdecydowaliśmy
sie grać przekrojowo, a nawet tworzyć
medleye, żeby zmieścić esencję naszej
twórczości oraz inspiracji w ścisku czasowym.
Dla przykładu, gramy "The World Must Die" z
mini "Let Us Fall", połączony z "Time We Left
This World Today" Hawkwind.
Do tego "Blessed Beyond Morality" śmiało
można określić mianem nowego rozdziału w
historii Doomster Reich, bowiem nie rezygnując
z mocy metalu i surowego brzmienia,
nagraliście jednocześnie płytę bardzo mroczną,
dopełnioną elektroniką - klasyka to jedno,
ale mamy już trzecią dekadę XXI wieku, więc
ten rok 1970 czy 1975 nie może być jedyną inspiracją,
warto i trzeba szukać nowych rozwiązań?
W przypadku Doomstera elektronika stanowi
tylko dopełnienie i w obecnym składzie, przewiduję,
że jedynie tym dopełnieniem pozostanie.
Osadzenie w latach dawno minionych jest
pewnym trzonem naszej tożsamości, ale zawsze
w kontrze szło właśnie to poszukiwanie o
którym wspominasz. To poszukiwanie polega
na łączeniu (pod)gatunków muzycznych, które
według nas po prostu do siebie pasują, tak
jak np. krautrock w połączeniu z black metalem
w utworze "Rape!". Osobiście lubię poszukiwać
i np. scena noise, power electronica, drone
czy wszelkiej maści muzyka eksperymentalna
nie jest mi obca - myślę, że to korzystne dla
zdrowia i tworzenia muzyki, która nie brzmi
jak refluks po odgrzewanym kotlecie.
Nieoczywiste covery od początku były waszym
kolejnym znakiem rozpoznawaczym.
Na "Blessed Beyond Morality" i pod tym
względem weszliście na kolejny poziom -
skąd pomysł nagrania "Dachau Blues" Dona
Van Vlieta/Captain Beefhearta?
Co do samej kompozycji numeru, to jest ona w
pełni autorska, a tekst zawiera w sobie "Dachau
Blues", plus kilka strof ode mnie. W
związku z blokadą twórczą (często nie mam
nic do powiedzenia), którą miałem w tamtym
akurat momencie, musiałem posilić się klasykiem.
Sam pomysł na wykorzystanie tego tekstu
było owocem dedukcji idącej tak, że pasowałyby
do tego numeru bluesowe wokale, ale z
drugiej strony jest też w tym numerze pewien
koszmarny element, który też powinien wybrzmieć
- "Dachau Blues" spełniał te warunki.
Podejście do treści i formy kompozycji jako
takiej, reprezentowane przez tego artystę i
producenta "Trout Mask Replica" Franka
Zappę inspiruje was, poszerza wasze horyzonty,
sprawia, że po ponad 10 latach istnienia
Doomster Reich jest wciąż zespołem
poszukującym?
Co do tego, że jesteśmy zespołem poszukującym
nie mamy najmniejszych wątpliwości,
udało nam się w koncu znaleźć brzmienie do
pewnego stopnia unikalne. Tym, co jeszcze
istotniejsze, i warunkujące ten poszukiwawczy
pęd, jest odwaga. Jesteśmy przede wszystkim
zespołem odważnym, nie oglądającym się na
nic oprócz swojego widzimisię - nie chodzi o
Zappa worship, chodzi o wcielanie w życie
swoich przekonań, pragnień i wiary, po to, żeby
tworzyć coś z niczego, albo czerpać z innych
form sztuki dla czegoś nowego. Tak uważam.
Potwierdza to również "Dachau Blues", w
oryginale krótka, trwająca niewiele ponad
dwie minuty, minimalistyczna, surowa i zakręcona
kompozycja. U was to ponad 11-minutowy
kolos, gdzie na dobrą sprawę wersja
autorska stała się punktem wyjścia do stworzenia
przez was własnej, bardzo ciekawej
muzyki i aranżacji?
Sam riff przewodni powstał dawno, dawno temu
w zagrzybionej głowie Markiza i cała forma
ewoluowała przez kilka lat, gdzie każdy
dodawał swoją cegiełkę do tej dźwiękowej kaźni.
Nawiązanie do Beefhearta nastąpiło dużo
później, w związku z doborem tekstu.
Już wcześniej miewaliście na swych płytach
takich "tekściarzy" jak Witkacy czy Crowley,
ale tym razem pod tym względem jest jeszcze
ciekawiej. Piewca chaosu Austin Osman
Spare, dekadencki Charles Baudelaire, a nawet
Neron - w tej sytuacji nie było wyjścia,
"oddaliście" im pole, sięgając tylko po jeden,
w pełni autorski utwór, to jest "Wish You
Foto: Doomster Reich
Weren't Here"?
Mam taki niechlubny zwyczaj pisania tekstów
dopiero po nagraniu numerów w studio, a na
domiar złego, czas w jakim przyszło mi się
zmierzyć z tym "zadaniem" był dla mnie osobiście
nienajlepszy. Nie miałem do tego absolutnie
głowy, a z drugiej strony moim osobistym
kluczem dla wykonania dobrej linii wokalnej
jest przekonanie do tego o czym się
śpiewa - stąd tak szeroko zakrojona akcja, żeby
czerpać z twórczości innych. Jeśli chodzi o
sam wybór re-szty to padło na Baudelaire'a
przez to, że kiedy byłem jeszcze uczniakiem,
jego twórczość była dla mnie pierwszym zetknięciem
się z opiewaniem zła i brzydoty w
poezji. Nie pamiętam natomiast skąd wziął się
pomysł na tekst Nerona...
Domyślam się, że tekst Spare'a to efekt waszego
zainteresowania jego dziełami, choćby
"Focus of Life", inne utwory również idealnie
wpasowały się w tekstowy wymiar nowego
albumu?
Jeśli chodzi o mnie, to twórczość Spare'a już
dawno kwalifikuje się na obsesję z mojej strony,
co wybrzmiewa w pełni w ZOS. "Focus of
Life" nawet przetłumaczyłem na polski, ale
niezgodnie ze sztuką, bez udziału korektora i
w związku z tym, w obecnej wersji nie udało
mi się tego wydać. Cieszę się, że zwróciłeś
uwagę na idealne (!) dopasowanie tych tekstów
do kompozycji. Jeśli mam być szczery to
sam nie spodziewałem się takiego efektu. Z reguły
wchodziłem do studia z tekstem na kartce
i tworzyłem aranżacje na żywo w studio i
każdy take był trochę inny. Niektóre poszły
przy pierwszym podejściu jak "Dachau Blues"
czy "Rape!", a pozostałe wymagały dobrych
kilku podejść, zanim aranż, barwa, i cała reszta
usiadła.
Kto jest u was największym molem książkowym?
A może jest inaczej i wzajemnie podsuwacie
sobie różne literackie perełki, nie
tylko w kontekście ewentualnego wykorzystania
jakiegoś tekstu na płycie?
Markiz zawzięcie czyta klasyczne opowiadania
grozy jak moja babka harlequiny, to wiem
na pewno. Ja przez dostani rok przeczytałem
kilka pozycji, takich jak "Tao fizyki" Fritjofa
Capry, "Temple in Man" R.A. Schwaller de
Lubicz, "Księgę wychodzenia za dnia" Mirosława
Barwika, "William Blake vs. The
World", "KLF" Johna Higgsa czy "Out of
Mind" Alana Wattsa. Nie wiem, czy to dużo,
ale prawie żadnej beletrystyki.
W pandemii nie brakowało czasu na czytanie.
Zakładam też, że nie zmarnowaliście
ostatnich dwóch lat, tak więc najpewniej macie
już sporo materiału na kolejną płytę.
Zdradzicie na koniec, czego możemy się po
niej spodziewać i kiedy ujrzy światło dzienne?
Być może cię zaskoczę, ale nie mamy jeszcze
zbyt dużo materiału i nie spieszy nam się do
kolejnej płyty. Z obecnym dorobkiem zamierzamy
w nadchodzących miesiącach zagrać
więcej koncertów, a potem zobaczymy. Nic we
wszechświecie nie jest konieczne.
Wojciech Chamryk
DOOMSTER REICH
107
Wielka historia i spełnienie marzeń
Albert Bell kontynuuje swą misję, podsuwając nam kolejny już album
koncepcyjny, oparty nie tylko na dawnej legendzie, ale też wydarzeniach historycznych
z XV wieku. "Sword Of Fierbois" jest również płytą dla Albert Bell's Sacro
Sanctus przełomową również z tego powodu, że lider projektu zaprosił do jej
nagrania nader liczne grono wokalistów i instrumentalistów, w tym Jeffa "Mantasa"
Dunna z Venom i Alana Jonesa z Pagan Altar. Jak podkreśla, czyni to ten
album jeszcze bardziej wyjątkowym.
HMP: Kiedy kilka lat temu rozmawialiśmy o
"Liber III: Codex Templarum" już wtedy
podkreślałeś, że wciąż pracujesz nad nowymi
utworami i masz już pomysł na kolejny
album koncepcyjny, również zakorzeniony w
średniowieczu. Ten temat wymagał chyba
znacznie więcej wysiłku, skoro nie udało ci
się utrzymać dwuletniej przerwy pomiędzy
kolejnymi wydawnictwami Albert Bell's Sacro
Sanctus i "Sword Of Fierbois" ukazał się
dopiero we wrześniu ubiegłego roku?
Albert Bell: Przede wszystkim pozdrawiam
was obu i wszystkich czytelników, bardzo
nakładki, aby dopełnić mój wkład w te kawałki.
Następnie, po zweryfikowaniu listy
wszystkich gości, których chciałem mieć na albumie,
poprzez selekcję utworów i określenie,
w których częściach będą mieli swój udział
(proces ten obejmował dopasowanie ich do
stylu każdego utworu i określenie, co chciałem,
aby do niego wnieśli), wysyłaliśmy im
wstępny miks danego utworu po tym, jak potwierdzili,
że chcą być zaangażowani w projekt.
Jeśli chodzi o tych z Malty, niektórzy z
nich (Stefan Curmi z X-Vandals, Luciano
Schembri z Color Blind, Leo z Forsaken i
Jordan z Nomad Son) wpadli do studia, by
przyspieszyć sprawy, a Steve i ja nadzorowaliśmy
proces nagrywania ich partii. W przypadku
Owena Grecha, który dołożył dwie solówki,
to tę do "Hail The Hammer" nagrał w
studiu Steve'a (był to właściwie pierwszy
utwór, nad którym zaczęliśmy pracować z myślą
otym albumie), podczas gdy drugą, którą
powierzono mu do "War, Metal And Leather"
nagrał zdalnie - było to zrobione w szczytowym
momencie pandemii, jeśli dobrze pamiętam.
Julian Grech, Chris Grech i Jessica
Grech pracowali zdalnie, podobnie jak wszyscy
zagraniczni goście. Otrzymywałem ich uwagi
i dyskutowalismy o rzeczach, które wymagały
poprawek - we wszystkich przypadkach
były one minimalne, ponieważ wszyscy goście
(zgodnie z przewidywaniami) stanęli na wysokości
zadania i potrzebna była minimalna ilość
zmian. Wszyscy byli naprawdę świetni i niesamowici
w pracy.
dziękuję za ponowny kontakt ze mną. To zawsze
przyjemność rozmawiać z HMP i dziękuję
za całe wasze wsparcie przez te lata! Tak,
jak już wtedy mówiłem, miałem już ogólny temat
tego najnowszego albumu Sacro Sanctus
w momencie wydania poprzedniego "Liber III:
Codex Templarum", a także szkice i pomysły
na większość utworów. Jednak "Sword Of
Fierbois" wymagał znacznie więcej ilości pracy
niż poprzednie albumy. Jego skala była naprawdę
ogromna, a oczywiście pandemia też nie
pomogła - część gości zachorowała, były ograniczenia
w dostępie do studia i tak dalej. Co
więcej, koordynacja działań ze wszystkimi
okazała się nie lada wyzwaniem, gdyż zaangażowanych
było w to wielu ludzi, więc złożenie
wszystkiego do kupy było również herkulesowym
zadaniem, choć bardzo przyjemnym.
Foto Michael Grech Sammut / Sarath Kumar
Akurat wam pandemia chyba w niczym nie
przeszkodziła, bo ponownie działacie jako
duet, wraz z perkusistą Steve'm Lombardo,
koncertów nie gracie, więc pewnie i tak większość
prac nad tym materiałem, między sobą
czy z zaproszonymi do poszczególnych utworów
gośćmi, wykonywaliście zdalnie?
Nie mam własnego studia, więc przy nagrywaniu
gitar, basu i wokali zastosowaliśmy tę samą
formułę, co poprzednio. Jak zawsze zacząłem
więc od szkicowania kompozycji w domu,
nagrywając na gitarze podstawowe struktury
utworów na telefonie komórkowym. Następnie
wybrałem wszystkie kompozycje i zacząłem
układać do nich teksty. Po ukończeniu
szkiców, nagrałem ścieżki prowadzące do każdego
utworu w Steve's Hell Next Door Studio,
które jest oddalone o 20 minut jazdy od
mojego miejsca zamieszkania. Wszystkie piloty
nagrałem na moim Gibsonie SG z click
trackiem. Zrobiłem też wstępny przewodnik
wokalny, żeby zobaczyć jak będzie wyglądało
frazowanie i żeby ustalić właściwą strukturę
kompozycji, taką jak na przykład liczba wersów,
refrenów i cykli wymaganych dla sekcji
środkowej, partii solowych i outro, po czym
Steve nagrał swoje ujęcia perkusji. Następnie
zacząłem nagrywać, najpierw pracując nad
partiami basu, a potem obu gitar rytmicznych,
wszystko w studiu Steve'a. Kolejnym krokiem
było nagranie wszystkich ujęć wokalnych. Następnie
nagrałem melodie gitarowe, solówki i
Templariusze to temat rzeka, ale tym razem,
po zamknięciu tej swoistej, dotyczącej tego
zakonu trylogii, wziąłeś na warsztat zupełnie
inną historię, ale również dziejącą się w
średniowieczu - ta epoka interesuje cię najbardziej,
uważasz, że wywiedzione z niej
opowieści najlepiej pasują do komponowanej
przez ciebie muzyki?
Zawsze kochałem ciemne wieki i historię średniowiecza,
a Sacro Sanctus dostarczył mi dodatkowej
zachęty do zagłębiania się w ten
okres. Uważam go (choć różne inne epoki historyczne
są dla mnie równie frapujące) za
bardzo fascynujący. To tematyczna koncepcja,
którą wymyśliłem dla każdego albumu Sacro
Sanctus, naprawdę inspiruje muzykę do każdego
utworu. Jest więc niezwykle ważne, aby
koncepcja została opracowana (nie chodzi tu
zasadniczo o tekst każdego kawałka, ale o
ogólny temat, który każdy utwór porusza) na
długo przed tym, jak sfinalizuję kompozycję
muzyczną. To pomaga określić krajobraz
dźwiękowy każdej pieśni. Określa główne tempo,
zmiany tempa, strukturę kompozycji i
ogólny jej klimat.
Skąd pomysł wykorzystania legendy o mieczu
z Fierbois? Fakt, że została ona zapoczątkowana
jeszcze w VIII wieku, po czym
miała swój ciąg dalszy w wieku XIV wydał
ci się zapewne bardzo interesujący, bo dawało
to możliwość stworzenia interesującej,
wielowątkowej opowieści?
Dziękuję za ten miły komplement! Jestem zapalonym
czytelnikiem, a książki historyczne
często stanowią moją główną lekturę w wolnym
czasie. W jednym z moich domowych
źródeł natknąłem się na mit o mieczu Fierbois
i postanowiłem się nad nim głębiej zastanowić.
Zafascynowała mnie koncepcja, że
miecz pochodzi od Karola Martela. Uznałem
to za bardzo wciągające, gdy miecz pojawił się
ponownie w rękach Joanny po około 700 lat-
108
ALBERT BELL’S SACRO SANCT
ach. Pojawił się więc historyczny koncept do
podjęcia, który mówił o okresie od 732 do
początku 1400 roku, z niezliczoną liczbą historycznych
kamieni milowych i osobistości,
wszystkich wplecionych w tę historię. To
wszystko naprawdę przyciągnęło moją uwagę i
spędziłem miesiące na rozwijaniu linii fabularnej,
grzebaniu w tekstach i określaniu roli
każdej historycznej persony (od Karola Martela
po Karola Wielkiego, Henryka V, Joannę
d'Arc, kardynała z Winchesteru i tak dalej),
jaką miały mieć na płycie i w poszczególnych
utworach.
Pewnie znowu musiałeś posiedzieć nad
książkami, wyszukać i zweryfikować różne
fakty, a do tego dopracować każdy szczegół,
żeby nie tylko był zgodny wydarzeniami
sprzed wieków, ale też cała historia była
zwarta i miała swoją dramaturgię?
Tak, dokładnie. Niektóre części fabuły są fikcyjne,
jak na przykład ten sam miecz odkopany
z kaplicy Fierbois przez Karola Wielkiego
(który był wnukiem Karola Martela) i użyty w
jego militarnych podbojach. Nie jest też jasne,
jaką dokładnie rolę odegrał kardynał Winchesteru
w procesie i egzekucji Joanny d'Arc. Jednak
w mojej koncepcji zajmuje on główną rolę,
dla dodatkowego efektu.
Daje się odczuć, że musi cię to pasjonować, a
warstwa tekstowa nie może odstawać od
muzyki - to twój priorytet, żeby kolejne płyty
Albert Bell's Sacro Sanctus były dopracowane
pod każdym względem, aby nikt nie mógł
powiedzieć: "super muzyka, ale teksty słabe"
czy "ale historia, ale nie da się tego słuchać"?
(śmiech)
Oczywiście każdy projekt staram się dopracowywać
najlepiej jak potrafię, próbując przy
każdym kolejnym albumie zapewnić rozwój i
postęp. To jest moja filozofia, i zawsze tak było,
i odnosi się do każdej kluczowej części każdego
albumu. Muzyka, teksty, ogólna prezentacja,
produkcja - wszystko. Myślę, że jesteśmy
to winni fanom. Wszystko to podkreśla
również znaczenie zdobycia fizycznego formatu
wydania albumu. To właśnie tam wszystkie
elementy łączą się w całość. Wytwórnia, Metal
On Metal Records i ja włożyliśmy wiele
wysiłku w wizualną prezentację książeczki i
okładki. Choć zdaję sobie sprawę z wagi formatu
cyfrowego, to jednak kupno MP3 ogranicza
doświadczenie każdego albumu Sacro
Sanctus! To całościowe przedsięwzięcie, efekt
prawdziwej pasji.
Nie korciło cię, żeby poświęcić tę płytę w całości
Joannie d'Arc, to byłoby zbyt oczywiste?
(śmiech!) Tak, w rzeczy samej! W rzeczywistości
mogłem z łatwością podzielić ten koncept
na trzy epoki historyczne. Począwszy od
Karola Martela i Karola Wielkiego, poprzez
wojnę stuletnią między Anglią a Francją z
Henrykiem V w roli głównej, a skończywszy
na kolejnym albumie, skupiającym się na narracji
Joanny d'Arc. W końcu jednak zdecydowałem
się zebrać wszystko razem. Wiem, że to
dość długi album, bo trwa ponad godzinę i wymaga
wysiłku, by wysłuchać go podczas jednej,
całej sesji. Mam jednak nadzieję, że jest
wystarczająco różnorodny, aby zniewolić i złapać
słuchacza za przysłowiowe jaja, że tak powiem!
(śmiech)
Dziewica Orleańska trafiła jednak na okładkę
"Sword Of Fierbois", bo jednak to jedna z
kluczowych postaci tej opowieści, a w dodatku
sięgnąłeś tu po klasyczne dzieło Julesa
Eugene Lenepveu z końca XIX wieku, przedstawiające
moment schwytania Joanny przez
Burgundczyków?
Mieliśmy inne pomysły na okładkę. Jednym z
moich wcześniejszych wyborów była scena bitwy
z oblężenia Tours/Poitiers autorstwa
Charlesa de Steubena, który był w XIX wieku
czołowym francuskim malarzem romantycznym.
Ostatecznie wykorzystaliśmy ją, ale
zdecydowaliśmy się na Lenepveu jako główną
okładkę, zgodnie z sugestią Jowity i Simone z
wytwórni, co wynikło z różnych powodów
technicznych. W każdym razie, tak jak powiedziałeś,
Joanna d'Arc jest jedną z kluczowych
postaci w koncepcji tego albumu, a co więcej,
chciałem, aby właśnie ona zajęła tutaj centralne
miejsce - to przecież czołowa reprezentantka
kobiecości na przestrzeni wieków!
Heavy/doom metal w wykonaniu twego zespołu
staje się z upływem coraz mniej oczywisty,
bo nie tylko nie zapominasz o istnieniu
ekstremalnych form metalu, ale też coraz
śmielej sięgasz do rozwiązań typowych dla
epickiej stylistyki?
Doom metal to oczywiście jeden z gatunków
metalu, którym jestem najbardziej zauroczony,
szczególnie tak zwanymi tradycyjnymi wariantami
doom/epic doom. Nadal kocham te
zespoły, które ukształtowały moją heavymetalową
trajektorię od Sabbath do Witchfinder
General, Pagan Altar, Pentagram, Trouble,
St Vitus, Candlemass, Count Raven i tak
dalej. Były, są i pozostaną bardzo bliskie memu
sercu. Jednakże byłem również i nadal jestem
wielkim fanem wczesnego thrashu oraz
speed metalu, a także lubię zdrową dawkę
wczesnego black metalu. Są to formy muzyki,
do których dążyłem i nadal dość intensywnie
dążę. Tak więc Motörhead, Venom, Celtic
Frost i tak dalej są ogromnymi punktami odniesienia
dla mojej muzycznej ekspresji i zawsze
były. Wszystkie te punkty odniesienia, a
nawet więcej, łączą się w Sacro Sanctus. Projekt
ten nie jest ograniczony tylko do jednego
podgatunku metalu. Są tu również ogromne
ukłony w stronę NWOBHM, jeśli dobrze
wsłuchasz się w muzykę. I tak jak mówisz, dość
mocna dawka epickiego metalu. To cała
mikstura wpływów - to jeden z głównych fundamentów
mojej wizji Sacro Sanctus. Nie
chciałem, żeby to był kolejny zespół doomowy,
a chciałem pokazać jak doom może być
ciekawie połączony z innymi oldschoolowymi
stylami metalowymi!
Co będzie więc kolejnym etapem, skoro dotąd
nie pokusiłeś się jeszcze o bardzo długą,
rozbudowaną kompozycję, skupiając się na
formach 7-9 minutowych, gdzie jak na razie
tylko "Invocations Of Unlight" zbliżał się do
granicy 10 minut - doczekamy się czegoś w
rodzaju twego własnego "At War With Satan"?
(śmiech!) To interesujący pomysł! Cóż, szczerze
mówiąc, wciąż nie jestem pewien, jaka będzie
ścieżka następnego Sacro Sanctus. Byłem
naprawdę produktywny muzycznie podczas
Covid i mam zaległości w postaci około
70 utworów napisanych w tym okresie, z których
kilka zostało wrzuconych na Facebooka,
aby utrzymać w tym czasie zaangażowanie
fanów. Jest tam trochę mocnego materiału,
który prawdopodobnie wykorzystam w przyszłości
i jest kilka konceptualnych tematów,
które mam w głowie, a które mogą być naprawdę
warte kontynuacji. Ale w tej chwili po
prostu robię krok do tyłu od tego wszystkiego
i cieszę się owocami mojej pracy nad "Sword
Of Fierbois", że tak powiem. Wydanie tego albumu
było bardzo trudne i wymagające, a ja
muszę naładować swoje baterie na następny
krok.
Skoro już wspomniałem o Venom... Już na
pierwszej płycie "Deus Volt" pojawili się
goście, których zaprosiłeś również podczas
nagrywania kolejnego albumu. Na "Liber III:
Codex Templarum" dysponowałeś już trzyosobowym
składem, a gościem po raz kolejny
był tylko klawiszowiec David Vella. Teraz
jednak przebiłeś wszystko zapraszając do
udziału w nagraniu "Sword Of Fierbois" aż
24 instrumentalistów i wokalistów, z Mantasem
i Alanem Jonesem z Pagan Altar na czele.
Uznałeś, że ta historia wymaga takiej
właśnie oprawy?
Szczerze mówiąc, sam album nie wymagał zaangażowania
aż tak wielu gości, zarówno na
froncie wokalnym, jak i gitarowym. Uważam,
że materiał jest na tyle dobry, że może istnieć
samodzielnie. Był to jednak czas, by zrealizować
mój cel, jakim było zaangażowanie do
Sacro Sanctus muzyków, których darzę
ogromnym szacunkiem. Bądźcie pewni, że
wszystkie te kooperacje są też dla mnie bardzo
znaczące osobiście. Dla przykładu, pozyskanie
Jeffa "Mantasa" Dunna i Alana Jonesa z Pagan
Altar do współtworzenia moich utworów
to spełnienie marzeń. Obaj są niesamowitymi
gitarzystami, a ich muzyka ukształtowała to,
kim jestem jako artysta. Nadszedł czas na taką
współpracę, o której od dawna myślałem. Nadarzyła
się okazja i skorzystałem z niej. Efekt
końcowy jest taki, że materiał został wzbogacony
i to czyni ten album jeszcze bardziej wyjątkowym.
Wszyscy goście podjęli się swojego
zadania z niezbędnym zapałem, szacunkiem,
zaangażowaniem i ogromnym poświęceniem.
To zaszczyt i przywilej mieć ich wszystkich na
pokładzie. Mam dla nich wszystkich bardzo
duży szacunek i nie mogę im wszystkim wystarczająco
podziękować.
Czujesz się chyba pewniej jako kompozytor/aranżer
i gitarzysta rytmiczny niż solowy,
co pewnie też miało wpływ na tę decyzję?
Przed trzecim albumem zajmowałem się również
wszystkimi solówkami. Ogólnie rzecz biorąc,
myślę, że to dobrze zadziałało. Jestem
świadomy, że moją mocną stroną gry na gitarze
są jednak riffy. Potrafię z łatwością układać
riffy, które wpadają w ucho i które dobrze
się łączą. Choć oczywiście poświęcam swój
czas, by być do nich przekonanym i potrafię
ALBERT BELL’S SACRO SANCT
109
być bardzo samokrytyczny. Moje umiejętności
solowe poprawiły się z czasem i na tej nowej
płycie jest też kilka moich solówek (ta w "For
God, King And Country" i pierwsza w "Ember
Eyes"). Jednakże, jak już wspomniałem, głównym
powodem, dla którego zdecydowałem się
tym razem na udział różnych innych osób w
solówkach gitarowych i niektórych wokalach,
był głównie fakt, że solówki i partie wokalne
gości są łatwiejsze do zdobycia niż zatrudnienie
muzyków do instrumentalnego szkieletu, z
którego składa się każdy zespół (bas, perkusja
i gitary rytmiczne), tym bardziej, gdy pracuje
się zdalnie. To ostatnie jest bardziej skomplikowane
i może wpłynąć na styl zespołu, a tego
nie chciałem. Konieczne jednak było, aby barwa
Sacro Sanctus pozostała i myślę, że po raz
kolejny udało nam się to osiągnąć.
Goście mieli wolną rękę co do swoich solówek,
nie sugerowałeś im niczego, zdając się
na ich talent i kreatywność?
Tak, oczywiście, wszyscy ci muzycy są przecież
mistrzami w swoim fachu. Przedstawiliśmy
jednak pewne ogólne sugestie i omówiliśmy
ich wkład gości, aby upewnić się, że wszystko
pasuje do mojej wizji tego, co przygotują.
Wszyscy od początku byli w porządku, chociaż
wymagaliśmy w niektórych przypadkach
kilku poprawek tu i tam. Można się tego spodziewać
przy każdym nagraniu.
Owen Grech już z tobą nie gra, ale pojawił
się gościnnie w dwóch utworach - maltańska
scena metalowa nie jest duża, tak więc
wspieracie się przy takich okazjach jak powstawanie
nowych płyt?
Ponieważ od samego początku zdecydowałem
się zaangażować do solówek różnych gitarzystów,
od razu zakomunikowałem to Owenowi,
a ten zgodził się na wszystko. Owen nie zniknął
więc z planu przy "Sword Of Fierbois" i,
jak wspomniałeś, pojawia się również tutaj z
zabójczymi solówkami w dwóch utworach.
Bardzo cenię Owena, jest niesamowitym
shredderem. Może więc pojawić się ponownie
na następnym albumie, z jeszcze większą ilością
solówek, jeśli tylko będzie taka potrzeba i
będzie to dla niego w porządku. Sacro Sanctus
nie jest zespołem. To mój projekt i to ja
decyduję o tym, co trzeba, w zależności od tego,
co jest wymagane w danym momencie. Naprawdę
nie wiadomo, kto może być zaangażowany
w ten projekt w przyszłości. Wszystko
będzie zależało od mojej wizji.
Foto Michael Grech Sammut / Sarath Kumar
Mogłeś też bardziej zróżnicować partie wokalne,
choćby dzięki głosom o odmiennej barwie,
wykorzystaniu duetów czy zaproszeniu
Jessiki Grech?
Tak, tym razem naprawdę ciężko pracowaliśmy
nad tym, aby wokale były jeszcze bardziej
rozbudowane. Ponownie, moja decyzja o zatrudnieniu
gości na tym froncie zależała od
tego, jak utwory mogą być wzbogacone przez
ich wkład. Na przykład czułem, że punkt kulminacyjny
w outro do "Clarions Of War"
mógłby naprawdę działać lepiej, gdybyśmy
zatrudnili różnych wokalistów oodmiennych
głosach do jego poszczególnych części. I stąd
decyzja, by zaangażować tam Saschę Maurera,
Chrisa Kappasa i Kevina Portza. Efekt
jest naprawdę niesamowity. To samo z wkładem
Leo w "Blood At Orleans". Chciałem, żeby
właśnie on zajął się tymi partiami, ponieważ
mógł ubarwić tę sekcję, w której spotykamy
kaznodzieję, modlącego się nad oddziałami
Joanny przed rozpoczęciem bitwy, a tembr
głosu Leo i jego styl były do tego idealne. I
mógłbym wymieniać tak dalej. Jeśli chodzi o
partie Jessiki w pre-chórze i refrenie do "Ember
Eyes" (ostatni utwór na albumie), to chciałem,
żeby uosabiała Joannę d'Arc z tymi naprawdę
eterycznymi i emocjonalnymi partiami
wokalnymi, aby upewnić się, że album jest sugestywnie
zakończony i ona zrealizowała to
wszystko naprawdę perfekcyjnie.
Nie było czasem jakichś dąsów, bo ktoś śpiewa
główne partie, gdy innemu wokaliście
przypadły w udziale tylko chórki? (śmiech)
(śmiech) Nie, nic mi o tym nie wiadomo!
Przy takim rozmachu tego materiału i ciekawym
temacie, skoro masz już zarysowane
te główne postaci, może warto pomyśleć o
stworzeniu scenicznej wersji "Sword Of Fierbois",
dopełnionej partiami orkiestrowymi,
etc., co byłoby niekonwencjonalną formą promocji
nie tylko tego albumu, ale też samego
zespołu?
Sacro Sanctus może być przedstawiony na
wiele sposobów. Wyobrażenia, jakie niesie ze
sobą muzyka i teksty pieśni, mogłyby się do
tego świetnie nadać. Jednak na tym etapie nie
ma jeszcze żadnych planów dotyczących występów
na żywo. Jak już mówiłem, moim priorytetem
jest teraz naładowanie akumulatorów
i przezwyciężenie wypalenia, którego doświadczyłem
po wydaniu albumu. W grudniu ubiegłego
roku byłem w złym stanie pod względem
zdrowotnym, ale na szczęście powoli wracam
do zdrowia. Pamiętajcie, że mam też trzy inne
aktywne zespoły grające na żywo, więc zajmowanie
się wszystkim z taką samą intensywnością
i zebranie wszystkiego w całość wymaga
dobrej organizacji i czasu. Zawsze wyobrażałem
sobie Sacro Sanctus jako projekt studyjny,
a nie prawdziwy zespół. Są ku temu różne
powody. Jednym z nich jest zapewnienie, że
niezbędne decyzje będą podejmowane bez
obaw, które pojawiają się w przypadku pracy
w normalnym zespole. Uwierz mi, wiem to z
doświadczenia, po prawie 40 latach grania w
zespole! Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moje
inne zespoły. Moi koledzy z zespołu są dla
mnie jak rodzina i bracia. Ale zespoły wymagają
ogromnego wysiłku, aby funkcjonować i
rozwijać się. Dość często wymagają kompromisów
na różnych frontach. Oferują również
komfort, który zapewniają wszelkie kolektywy.
Czasami miło jest po prostu być kimś w
grupie i niejako zgubić się i w niej ukryć. Ale
w Sacro Sanctus nie ma takich wygód, chodzi
w nim o to, by być na czele, przejąć stery i realizować
swoją wizję bez żadnych kompromisów.
Ma to swoje radości, ale i wady, bo czasami
jest to bardzo męczące i trudno sprostać
wszystkim wymaganiom. Stąd powód zatrudnienia
w ostatnich miesiącach Glena Gauci z
Iron Horde Promotions do pomocy w mediach
społecznościowych przy promocji albumu
i innych działaniach.
Biorąc poprawkę na fakt, że od premiery tego
albumu upłynęło już trochę czasu, a od jego
nagrania jeszcze więcej, pewnie masz już
zarysy kolejnej płyty Albert Bell's Sacro Sanctus
- zdradzisz na koniec coś na jej temat,
czy będziemy musieli czekać aż do dnia premiery?
Nawiązałem już do tego w moich poprzednich
odpowiedziach. Utwory są. Pomysł na ogólny
koncept (nie tak mocno powiązany jak poprzednie)
również istnieje. W tej chwili moim
głównym priorytetem jest odzyskanie wymaganego
skupienia, by móc dalej to rozwijać.
Będę się nad tym zastanawiał przez najbliższe
miesiące i zobaczę, jaki kierunek obierze Sacro
Sanctus na następnym albumie. Tymczasem
możemy cieszyć się "Sword Of Fierbois".
Ten album ma wiele odcieni i barw i zasługuje
na uwagę fanów. Pewne jest to, że każdy przyszły
kierunek, w którym projekt będzie podążał,
zachowa tę samą wizję, dla której Sacro
Sanctus został stworzony, czyli nadal będzie
szansą wyrażenia mojej muzycznej ekspresji i
ekspresji każdego, kto jest akurat weń zaangażowany,
a ponadto będzie podkreślał piękno
oldschoolowego, opartego na riffach, metalu
we wszystkich jego wspaniałych formach!
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
110
ALBERT BELL’S SACRO SANCT
Rock 'n' roll nigdy nie umrze!
Tych czterech młodych muzyków z Meksyku zadebiutowało niedawno jako
Freeroad albumem "Do What You Feel!", ale to w żadnym razie nie debiutanci,
grają bowiem jeszcze razem w Rënz i w Thunderslave. Tak, to ten zespół, który
stracił kontrakt z No Remorse Records, kiedy jeden z jego muzyków okazał się
uczestnikiem zdemolowania cmentarza. Ten temat również pojawił się w rozmowie
z basistą Freeroad, ale Eli Arrieta opowiedział nam również o kulisach
funkcjonowania meksykańskiej sceny metalowej i miłości również do klasycznego
hard 'n' heavy, a do tego o kulisach powstania nagiej okładki "Do What You Feel!".
Było tak od samego początku, czy jednak na
wcześniej łoiliście coś mocniejszego w kapeli
grającej ekstremalny metal, by z czasem dojść
do korzeni ciężkiej muzyki i już z nią pozostać?
Tak, graliśmy wcześniej w kilku thrashowych i
speedmetalowych zespołach, takich jak Coventrate
czy Skullcrusher i właściwie teraz
też gramy w innych zespołach, jak Rënz (metal/punk)
i Thunderslave (speed metal).
Uwielbiamy energię, która przychodzi i odchodzi
oraz interakcję z publicznością. O to chodzi
w metalu.
Muzyka daje wam wolność, jest swego rodzaju
drogą do niej, stąd taka, a nie inna,
nazwa waszego zespołu, idealnie pasująca
również do różnych odcieni tego, co gracie?
Dokładnie tak! Muzyka to czysta wolność, to
ona uwalnia cię od codziennych zmagań i rutyn,
pomaga ci pokonywać przeszkody i motywuje
cię, ma moc uzdrawiania lub sprowadzania
cię na ziemię. To ścieżka dźwiękowa twojego
życia. Nazwa Freeroad, pojawiła się kiedy
zaczęliśmy pisać nasze pierwsze kompozycje,
czuliśmy się naprawdę dobrze bez żadnych
ograniczeń, które wielu ludzi ślepo
przestrzega jak jakiś kodeks reguł, więc początkowo
myśleliśmy o nazwie Free, ale szybko
zdaliśmy sobie sprawę, że ktoś już przyjął
tę nazwę jakieś pięć dekad temu (śmiech).
Swoją drogą, jest to fajny zespół. Tak właśnie
czuliśmy się w tej muzyce, więc po prostu dodaliśmy
słowo road, uważając, że idealnie pasuje
do tego, co tworzymy. Chcielibyśmy również
wspomnieć, że istnieje kawałek z lat 70.,
który bardzo lubimy, zespołu Stone The
Crows o tytule "Freedom Road". Myślę, że to
również mogło nas zainspirować.
"Do What You Feel!" to naprawdę udany
materiał: ciekawe połączenie hard rocka z
NWOBHM, muzyka ostra i dynamiczna,
ale niepozbawiona też melodii - takie mieliście
założenie, zakładając zespół, że chcecie
grać tak jak czyniono to kiedyś, ale dodając
również coś od siebie?
Dobrze wiedzieć, że ten pomysł w praktyce
odniósł sukces! W okresie przejścia od hard
rocka do heavy metalu, było kilka zespołów,
które zostały pominięte i zapomniane, a my
staramy się zwrócić uwagę na ten feeling i
brzmienie. Bardzo lubimy brzmienie tych
nurtów muzycznych, o których wspomniałeś.
Indywidualnie każdy z nas ma inne gusta,
bardzo zbliżone, ale różnią się, w rezultacie
czego powstał Freeroad.
Nie da się również nie zauważyć, że nieobcy
jest wam również klasyczny blues ("Nature
Of Change"), z kolei "Five Hours To Mexico"
akcentuje nieco dobitniej fakt, że jesteście
zespołem meksykańskim?
Skoro już o tym wspomniałeś, to tak, blues
jest naprawdę ważnym elementem w zespole,
wręcz niezbędnym. Zawsze szukamy oldschoolowych
dźwięków, a co jest bardziej oldschoolowe
niż blues, który wpłynął na rock'n'
roll, a następnie na sam metal? Co do utworu
"Five Hours To Mexico", wierzymy, że muzyka
musi wyrażać rzeczywistość w której żyjesz.
Żyjemy w stanie graniczącym z USA i jest tam
wiele karteli narkotykowych, o tym właśnie
mówi ten kawałek. To nie jest kwestia nacjonalizmów,
chcieliśmy po prostu opisać trochę
naszej gorzkiej rzeczywistości. Korzystając z
okazji chciałbym również wspomnieć o tym,
że Carlos Wild, wokalista Thunderslave, zespołu,
w którym udzielamy się z kolegami z
Freeroad, zaśpiewał refreny tego kawałka.
HMP: Zauważam ostatnio coraz częściej, że
młodzi ludzie odrzucają współczesne formy
sztuki, z premedytacją sięgając w bardzo
odległą przeszłość. Wy nie jesteście tu wyjątkiem,
ponieważ wyraźnie jesteście zafiksowani
na punkcie hard'n'heavy starej szkoły
- death czy black metal nie dla was, wolicie
bardziej klasyczne brzmienia?
Eli Arrieta: Cześć, pozdrowienia z Meksyku!
Chciałbym najpierw bardzo mocno podziękować
za zainteresowanie naszym zespołem i za
poświęcenie czasu na przygotowanie tego wywiadu.
Cóż, nie chodzi o preferowanie tego
konkretnego brzmienia. To jest po prostu nasz
gust muzyczny. Wychowaliśmy się na klasycznym
rocku. To wszystko dzięki rodzicom,
przyjaciołom i różnym ludziom, których spotykaliśmy
na koncertach. To właśnie kochamy
w rock'n'rollu: zawsze jest coś nowego do odkrycia,
zawsze są te stare, undergroundowe
zespoły i ich kawałki, o których czas zapomniał.
Lubimy się w to zagłębiać. To nie znaczy,
że odrzucamy nowe zespoły, jest wiele bardzo
dobrych nowych zespołów, lubimy również inne
gatunki muzyki metalowej.
Foto: Freeroad
Ten gitarowy duet to również nie przypadek,
bo skoro sprawdzał się w Lizzy, Priest czy
Maiden, to pomyśleliście, że może być tak
również u was?
To bardziej niż przypadek, jest to styl, który
lubimy w tego typu muzyce i którego szukamy.
Oczywiście są tu wpływy zespołów, które
wymieniłeś, ale także innych, takich jak Wishbone
Ash, UFO, Riot, lista może ciągnąć się
w nieskończoność. Duety gitarowe są środkiem,
którego używa wiele zespołów, ale my
łączymy również rytmy i melodie, aby grać z
różnymi harmoniami, a nie tylko power chordy
oraz aby uzyskać inny klimat.
To wasz długogrający debiut, tak więc premiera
"Do What You Feel!" musi być dla was
szczegolnym momentem - długo czekaliście
na tę płytę?
Freeroad założyliśmy w roku 2018. Zaczęliśmy
nagrywać i komponować, ale nie miało to
ciągłości, było to bardziej jak poboczny projekt,
nad którym pracowaliśmy w wolnym czasie,
tak dla zabawy. Mimo to pokładaliśmy i
nadal pokładamy w nim duże nadzieje. Więc
tak, to był długi czas oczekiwania na debiut.
W drogę weszła również pandemia i inne sprawy
osobiste oraz zawodowe, ale kiedy Dying
Victims zaproponowało nam kontrakt, dało
nam to dodatkowy impuls, aby dokończyć to
wcześniej. Jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów
i wdzięczni im, ponieważ bez tego
wsparcia nie mielibyśmy takiego odzewu i odbioru
naszej muzyki, jak również tego wywiadu.
112
FREEROAD
Foto: Freeroad
Foto: Freeroad
Heavy metal w takiej klasycznej postaci cieszy
się u was popularnością, macie dla kogo
grać? Bo tak, jak z innych krajów dociera do
nas mnóstwo wydawnictw młodych grup, to
z Meksyku zdecydowanie rzadziej. Utkwiły
mi co prawda w pamięci "No Retreat…You
Surrender" Voltax "Rider Of The Night"
Härdrocker oraz "Unchain The Night" waszego
Thunderslave, chociaż ten ostatni bardziej
z racji zamieszania jednego z muzyków
w zdemolowanie cmentarza, przez co straciliście
płytowy kontrakt. Wygląda jednak na
to, przynajmniej z europejskiej perspektywy,
że wasza scena hard'n'heavy, mimo długiego
stażu i wciąż istniejących, legendarnych grup
jak Luzbel, nie jest obecnie zbyt silna, szczególnie
jeśli porówna się ją z tą niemiecką czy
szwedzką?
Przepraszam, jeśli będę przynudzał, ale myślę,
że to pytanie jest ważne i bardzo za nie dziękuję.
Zdecydowanie masz rację! Niemiecka,
szwedzka i większość europejskiej sceny jest
godna uwagi i z utęsknieniem czekamy na to,
aby pewnego dnia na niej zagrać. Wszyscy
wiemy, że heavy metal jest popularny w każdym
zakątku świata, a Meksyk nie jest wyjątkiem,
mamy wiele dobrych zespołów! To
trochę ironiczne, że Meksyk ma największy
festiwal metalowy w Ameryce Łacińskiej, a
większość tych zespołów nie jest znana. Jest to
spowodowane faktem, że nie mamy wystarczającego
zasięgu lub wsparcia ze strony mediów
i innych kanałów, aby dostać się do dużych
wytwórni, a jeśli ktoś ma kontakty, aby osiągnąć
wyższy poziom, są one zazdrośnie blokowane
przez inne, lepiej usytuowane zespoły,
a także przez biznesmenów, których jedynym
zmartwieniem jest organizowanie dużych,
wymyślnych festiwali, by zarobić kupę siana.
Ci ludzie używają tylko lokalnych zespołów
jako wypełniaczy swoich imprez i to zawsze w
martwych godzinach, jako typowych openerów,
zmniejszając koszty zaproszenia innych
zespołów, a ich jedynym celem jest liczba
osób, które mogą przyciągnąć. Jakość muzyki
nie jest brana pod uwagę, to prawie jak konkurs
popularności, co tylko generuje nonsensowną
rywalizację między zespołami i niepotrzebne
scysje. Tak czy siak, czas leczy rany, nie
wszystko jest czarne, zawsze znajdzie się jakiś
wyjątek, a w tym przypadku, pochodzi on
głównie od niezależnych organizatorów, prawdziwych
fanów, którzy wspierają muzykę, znają
twoją wartość i szczerze pragną, aby ich ulubione
zespoły odniosły sukces; ta scena staje
się z dnia na dzień coraz silniejsza. Cała ta
kooperacja generuje nowy ruch, łączący wszystkie
strony, fanów, promotorów, wytwórnie,
aby pracować razem w tym samym celu, jedynym
i prawdziwym celu, jakim jest dzielenie
się muzyką i cieszenie się nią jako jednością.
To jest to, co głównie trzyma nas przy życiu.
Chciałbym również wykorzystać tę okazję do
wyjaśnienia sprawy zespołu Thunderslave i
incydentu wandalizmu na cmentarzu. Jest wiele
historii i plotek na temat tego, co się stało,
ale prawda jest prosta. Cała ta historia była
tylko medialną sensacją, wszystkie wyrządzone
szkody zostały naprawione oraz wszystkie
inne sprawy prawne też zostały załatwione i
rozwiązane przez zaangażowanych ludzi. To
była sprawa osobista, błędna ocena sytuacji
jednego z członków zespołu w noc alkoholowej
libacji, która doprowadziła do uszkodzenia
kilku nagrobków, których koszta naprawy
zostały potem pokryte. Nie była to demolka,
zespół nie miał z nią nic wspólnego, niestety
doprowadziło to nas do anulowania kontraktu
płytowego. W mojej osobistej opinii, nie mamy
pretensji do wytwórni, ale muszę wspomnieć,
że to trochę śmieszne i pełne hipokryzji,
biorąc pod uwagę nazwę wytwórni i fakt, że
niektóre z ich zespołów były zaangażowane w
poważniejsze przestępstwa niż tylko wandalizm.
Zastanawiam się, czy gdybyśmy byli z
europejskiego kraju, to czy miałoby to takie
same konsekwencje. Uważam, że nie. Tego typu
działania oprócz dyskryminacji nas i naszego
regionu są nieprofesjonalne, ponieważ
była to sprawa osobista. Jest zbyt wiele zespołów
po tej stronie świata, które powinny być
znane, a nadal nie otrzymały tej uwagi, na którą
zasługują. I to nie jest nowość. Na przykład
utwór "Pray For The King" jest kompozycją
kapeli z lat 80. z naszego miasta o nazwie
Midas Touch, który naszym zdaniem jest
świetnym zespołem czysto heavymetalowym
na poziomie kultowych zespołów tamtych czasów,
ale nigdy nie zdobył rozgłosu, na który
zasługuje. Szczerze mówiąc, mamy wielkie
szczęście, że dostaliśmy taką szansę. Nasze
regionalne zespoły rockowe i metalowe idą w
odstawkę, a my jesteśmy faktycznie takimi
"umierającymi ofiarami". Teraz dzięki temu
niesamowitemu labelowi mamy okazję pokazać
światu, że istniejemy i na co nas stać!
Macie jednak niezależne wytwórnie, są tacy
maniacy jak José Luis Cano Barrón, autor
biografii Bathory czy monografii zachodnioniemieckiej
wytwórni Gama i powiązanych z
nią sublabeli, tak więc nie można powiedzieć,
że na polu tradycyjnego metalu nic się w Meksyku
nie dzieje, nawet jeśli większość waszych
rodaków woli muzykę pop czy orkiestry
mariachi?
Szczerze mówiąc, nie znamy go. Wciąż, mamy
nadzieję, że pewnego dnia to się zmieni, znamy
wielu ludzi z podziemia: organizatorów,
nowe i stare wytwórnie, jak również zespoły
starej szkoły. Ludzie tutaj są zaślepieni przez
media i cała uwaga jest kierowana na reggaeton,
trap, pop, hip-hop, oraz regionalne i tradycyjne
brzmienia. Ale nadal jesteśmy dużą
społecznością i widzę, że nadchodzi duża fala,
nowe pokolenia odrzucają komercyjną muzykę.
Nie wiem czy to z powodu seriali, które
biorą dużo z lat 80., jak "Stranger Things",
ale nawet jeśli to, rock'n'roll nigdy nie umrze!
Znalazłem w sieci informację, że tytuł "Do
What You Feel!" zainspirowało powiedzenie
z animowanego serialu "The Simpsons". Byliście
lub wciąż jesteście jego fanami, stąd to
nawiązanie?
Właściwie, to tytuł nie jest powiązany z "Simpsonami".
Z drugiej strony, kto ich nie lubi?
Przynajmniej przez pierwsze 10 sekund
FEREEROAD 113
(śmiech). Jest to po prostu zabawny zbieg okoliczności.
Okładka zdaje się nawiązywać do czasów
hipisowskiej niewinności początków ciężkiego
rocka z przełomu lat 60. i 70., co raczej nie
jest przypadkiem. Dokąd biegnie ten golas?
Ucieka od cywilizacji w stronę dziewiczej
przyrody, chce być wolny?
Nie mieliśmy na myśli hipisów czy kwestii
niewinności. Po prostu uważamy, że golas na
ulicy symbolizuje robienie tego, co się czuje i
na co ma się ochotę.
Na potrzeby okładkowej sesji pierwszego
albumu Elf musiał rozebrać się sam Ronnie
James Dio, ale w waszym przypadku chyba
nie było takiej konieczności, nowoczesna
technika daje odpowiednie możliwości?
(śmiech)
Jesteśmy starymi wyjadaczami i woleliśmy zrobić
zdjęcie, zamiast skorzystać z jakiegoś innego
rodzaju sztuki i taka okazja się nadarzyła.
Pewnego ranka po koncercie Rënz w
mistycznym miejscu zwanym La Huasteca na
wyżynach naszego miasta, nasz gitarzysta,
Ranzig Mendoza, w spontanicznym akcie pijackiej
wolności skorzystał z okazji, aby to zrobić.
To był idealny moment, czas i przestrzeń.
Foto: Freeroad
A więc jednak... Dziewięć utworów, jakieś 45
minut klasycznej w każdym calu muzyki - to
materiał "skrojony" idealnie pod winylowego
longplaya - deal z Dying Victims Productions
pozwoli wam zapewne zrealizować to
marzenie?
Dying Victims spełnili już to marzenie. Wyprodukowali
naszą muzykę w formacie, który
kochamy i rozprowadzają ją po całym świecie.
Nigdy nie przestaniemy być im wdzięczni za
to, co zrobili. A w ogóle naszym marzeniem
nie było wyprodukowanie LP, takim marzeniem
było i jest by nasza muzyka była słyszana
wszędzie, im więcej, tym lepiej. Dlatego
jesteśmy tak szczęśliwi i wdzięczni Dying Victims!
Sieć pozwala wypromować zespół niezależnie
od jego lokalizacji, a muzyka dostępna w
streamingu dociera do zainteresowanych na
całym świecie, co również jest ogromnym
plusem. Gorzej jest jednak z koncertami,
szczególnie kiedy mieszka się w Meksyku i
jest młodym, niezależnym zespołem. Waszym
kolejnym marzeniem jest pewnie granie
poza ojczyzną, żeby muzyka Freeroad docierała
do jak najszerszego grona fanów metalu?
We wcześniejszych latach trudniej było dotrzeć
do takiej liczby odbiorców. Trzeba było
wysyłać taśmy i dema w listach, licząc na odpowiedź.
Teraz dzięki nowym technologiom
łatwiej jest dotrzeć do większej liczby odbiorców,
a także promotorów i wytwórni, tak jak
to miało miejsce w przypadku Dying Victims,
którzy skontaktowali się z nami dzięki kanałowi
NWOTHM Full Albums na You
Tube. Dostajemy również pierwsze zaproszenia
na koncerty jako Freeroad, mamy już
dwie daty w Mexico City i na kolumbijskim festiwalu,
oraz czekamy na kilka dat w Ameryce
Południowej. Jesteśmy gotowi zagrać wszędzie
tam, gdzie nas zaproszą, a to dopiero początek.
Mamy jeszcze więcej do zaoferowania,
planujemy skończyć kolejny album z kawałkami,
które zostały z naszej pierwszej produkcji.
Jesteśmy bardzo zmotywowani i niezmiernie
wdzięczni wszystkim, którzy umożliwiają
nam spełnienie tego marzenia. Specjalne
podziękowania dla Floriana Grilla z Dying
Victims Production za wiarę w nas oraz dla
"Heavy Metal Pages" za ten wspaniały wywiad!
Niech żyje rock 'n'roll!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
HMP: Mówiliście kiedyś w jednym z
poprzednich wywiadów, że heavy metal to
gatunek, który mimo różnych gustów, spaja
wszystkich muzyków Screamer. Co sprawia,
że właśnie heavy metal jest tak wyjątkowy?
Henrik Petersson: Dla mnie jest to połączenie
hipnotyzujących melodii i poczucia bycia
niepokonanym. A nawet w heavy metalu można
mieć punkowy "drive", żeby podnieść
adrenalinę. Poza tym uważam, że społeczność
heavymetalowa jest niesamowita na całym
świecie.
Tytuł płyty to oczywiście także tytuł jednego
z kawałków. Sądząc po nim i przyglądając
się okładce, zakładam jednak, że
jego wybór nie jest przypadkowy.
Kawałek "Kingmaker" był jednym z pierwszych,
który ukończyliśmy, kiedy pisaliśmy
muzykę. Wydaje mi się, że w pewien sposób
wyznaczył kierunek dla całego albumu.
Projektując okładkę płyty, chcieliśmy dalej
budować ją wokół naszego "Demon Ridera",
swoistej maskotki. To renegat walczący o dobrą
sprawę, w świecie, który nie jest czarnobiały
i w którym wszystko jest możliwe.
Wasz gitarzysta, Dejan Rosic powiedział
kiedyś, że dobrze jest nie bać się zmian i
zawsze próbować czegoś nowego? Czy to
jest powód, dla którego Wasza płyta jest
bardziej melodyjna i lżejsza, niż poprzednie?
Nigdy się nie zgadzam z Dejanem. (śmiech)
żartuję! Tak, myślę, że to może mieć związek
z takim, a nie innym odbiorem tej płyty. Dla
nas to był dość naturalny rozwój, chcieliśmy
pociągnąć melodie i produkcję na "Kingmaker"
takim tropem, jaki wyznaczyliśmy na
"Highway of Heroes". Na tym albumie jest
trochę więcej riffowania niż na poprzednich,
aranżacje wokalne są bardziej obszerne, a
perkusja bardziej żywa niż na którymkolwiek
z naszych dotychczasowych albumów.
Zawsze jak słucham klasycznych heavymetalowych
zespołów, nasuwają mi się
jakieś muzyczne skojarzenia. Np. w "Chasing
the Rainbow" słychać wpływy Dio i
właśnie Rainbow, dodatkowo wzmacniacie
ten efekt brzmieniem hammondów. Zgaduję,
że to nie przypadek?
Nie jest. Dio to domowe bóstwo w obozie
Screamer. A z hammondami i ogólnie z klawiszami
odważyliśmy się spróbować czegoś
nowego na tym albumie i jesteśmy bardzo zadowoleni
z efektu.
"The Traveler"
114
FREEROAD
Ponura pogoda sprzyja muzyce
Zespół powstał w 2009 roku i od razu kuł stal, póki gorąca. Od tego czasu
zdążył wydać sześć płyt, w tym jedną koncertową oraz masę "singli". Więcej melodii,
hammondy, dynamiczniejsza perkusja, bardziej urozmaicone teksty - o nowej
płycie Szwedów rozmawialiśmy z założycielem kapeli, perkusistą Henrikiem
Peterssonem.
wydaje się być inspirowany rockiem i popem
lat 80. Efekt jest doskonały. Wydaje mi się,
że kawałek mógłby stać się prawdziwym hitem
(nawet poza metalowa sceną) w latach
80.
Jestem głęboko przekonany, że gdybyśmy
nagrali tę piosenkę w latach 80., byłaby koncertowym
hiciorem - na pewno! To miał być
rockowy hymn, nic więcej. Przy klawiszach
pomagał nam Kyle McNeill z Seven Sisters,
który wzniósł ten utwór na nowy poziom
i dodał do niego nieco blasku.
Jak udało Wam się osiągnąć taką przejrzystość
w brzmieniu?
Cóż, przy tym albumie pracowaliśmy z bardzo
dobrymi gośćmi. Dejan miał bardzo jasny
pomysł na to, jak w produkcji powinny
brzmieć gitary i bas, tym razem poszliśmy też
w produkcję perkusji, żeby całość podnieść
lewel wyżej.
Szwedzkie zespoły różnych gatunków metalu
mają zazwyczaj świetny dryg do pisania
dobrych melodii. Może wiecie, jako zespół,
który potwierdza tę regułę, skąd on się
bierze? Macie dobrą edukację muzyczną w
szkole, czy w Szwecji macie wyjątkowe zagęszczenie
dobrych i dobrze wykształconych
producentów?
Myślę, że to udany miks szwedzkiej muzyki
ludowej i Abby. Zespoły rockowe przefiltrowały
się przez te czynniki i to one zmieniły
ją w to, czym jest dzisiaj (śmiech)! Ale mamy
też bardzo dobrą edukację muzyczną i jest
ona włączona do programu szkolnego od najmłodszych
lat. Poza tym jest tu ciemno i
przez sześć miesięcy w roku pada, a to daje
ludziom dużo czasu na siedzenie we wnętrzach
i doskonalenie swojej pracy.
Mówiliście ostatnio, że ludzie współcześnie
mają problem z koncentracją, więc płyty
powinny być zwarte i krótkie. Ostatnia
rzeczywiście miała 35 minut, obecna jest
dłuższa o 4 minuty. Który kawałek zadecydował
o tym przedłużeniu? Bez którego
"Kingmaker" byłaby tak niekompletna, że
pozwoliliście sobie na wydłużenie tych kilku
minut?
Mieliśmy poczucie, że wszystkie kawałki na
tym krążku mają swoje zadanie. Dla mnie
osobiście to "Fall of a Common Man" jest jednym
z kawałków, które tworzą album, ale
wszyscy mamy własnych faworytów.
Jakiś czas temu mówiłeś nam, że z obecnej
sceny najbardziej lubisz Visigoth, Enforcer i
Night Demon. Wybór oczywiście doskonały,
same świetne zespoły. Coś doszło
jeszcze w międzyczasie? Co sądzisz o najnowszym
kawałku Night Demon, którym
zespół wędruje w kierunku niemal punkrocka?
Przez ostatni rok byłem kiepski w nowej muzyce,
ale "Sonja - Loud Arriver", "Sumerlands
- Dreamkiller" i "Unto Others - Strength"
grało i gra u mnie nieustannie. I naprawdę
podoba mi się to, co Night Demon zrobił z
ich najnowszym singlem "Outsider". Z pewnością
szykuje się nowy singlowy klasyk!
Wiosną ruszacie w Europejską trasę ze
Skull Fist. Wydaje się, że wspólnie tworzycie
świetny zestaw dla fanów (sama bym
chętnie poszła na jeden z gigów ten trasy).
Foto: Tom Johansson
Skąd pomysł na taką właśnie trasę?
To będzie temat na książki, tego jestem pewien.
To będzie fantastyczny czas! Nie graliśmy
ze Skull Fist od 2012 roku, więc czas
już najwyższy. Zadzwoniłem do Zacha, żeby
sprawdzić, czy byliby zainteresowani przyjazdem
do Europy na tę trasę i wyszło świetnie,
bo jeszcze nie byli w Europie ze swoim
najnowszym albumem. Mamy wielkie nadzieje,
że uda nam się zagrać dla publiki
Skull Fist i mamy też nadzieję, że uda nam
się przyciągnąć nieco nowej publiki również
dla nich!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
SCREAMER 115
Stare wibracje, inne emocje
Gdy rok temu męczyłem wywiad z niemieckim Tension, ze zdziwieniem
odkryłem, że jego członkowie porzucają tą kapelę zaraz po wydaniu pierwszej
płyty na rzecz zupełnie nowego zespołu o nazwie Firmament. Wtedy ich muzyka
wydawała mi się przeciętna i nie miałem za bardzo ochoty na jej słuchanie. Ale
gdy tylko nadarzyła się okazja na sprawdzenie Firmamentu, od razu przystąpiłem
do porównania. Okazało się, że pomimo zbliżonego składu i tego samego wokalisty,
różnica wypada korzystnie na rzecz nowego wcielenia. Nareszcie jest czego
posłuchać z przyjemnością. A gdy dodamy, że na kolejnych płytach Firmament
usłyszymy nowego, bardziej hard rockowego wokalistę, aż chce się myć uszy alkoholem
wielowodorotlenowym z propanediolem. Basista Stefan Deutsch i gitarzysta
Philipp Meyer pomogli nam lepiej zagłębić się w temat.
miejscowość Lipsk - przyp.red.), jesteśmy
przyjaciółmi od dość dawna. Bywaliśmy
wspólnie na koncertach i festiwalach. Tło muzyczne
każdego z nas jest nieco inne, ale dobrze
się uzupełniamy. Podczas gdy na przykład
niektórzy mają korzenie w black metalu,
heavy metalu/rocku, klasycznym rocku lub
Był to występ podczas otwarcia Custom Bike
Shop, który jest niezależnie prowadzony
przez undergroundowych metalowców i punkowców.
Atmosfera okazała się niesamowita.
Spędziliśmy świetny, bardzo przyjemny wieczór.
Wielkie brawa dla chłopaków z Acid Cycles!
Po wszystkim odbyło się świetne aftershow
party z udziałem wszystkich zaangażowanych
ludzi. Spotkaliśmy się ze znakomitym
przyjęciem. W naszych oczach była to najlepsza
okazja do dzielenia sceny z Marco po raz
pierwszy i zaprezentowania zarówno jego, jak
i nas w tej nowej osobistej konstelacji. Marco
oczywiście miał już w swojej przeszłości kilka
doświadczeń na żywo, ale głównie jako gitarzysta.
HMP: Dlaczego stworzyliście Firmament
zamiast kontynuować Tension?
Philipp Meyer i Stefan Deutsch: Z powodu
trudności w znalezieniu wykwalifikowanego
gitarzysty prowadzącego straciliśmy motywację
do kontynuowania zespołu pod nazwą
Tension. Postanowiliśmy więc na dobre położyć
kres Tension. Chcieliśmy też wyrwać się
ze schematów, w których utknęliśmy. My,
czyli: Jonas (perkusista), Maik (wokalista) i
Philipp (gitarzysta) postanowiliśmy poszukać
nowych muzyków do nowego projektu. Na
szczęście nie musieliśmy tego robić, bo były
gitarzysta Tension, Tom, postanowił do nas
dołączyć. Mamy podobne cele i pomysły. Dołączenie
Stefana też nie wymagało mozolnych
poszukiwań, bo znamy się od lat. Od razu dogadaliśmy
się na poziomie osobistym i zaczęliśmy
produktywnie działać. Posiadaliśmy solidny
workflow i szybko stworzyliśmy pierwsze
utwory.
Powiedzcie proszę coś więcej o składzie Firmament
oraz o panujących między Wami relacjach.
Znamy się od lat na lipskiej scenie (niemiecka
Foto: Firmament
punk rocku, to łączy nas wszystkich stara
szkoła rocka i heavy rocka z lat siedemdziesiątych
i wczesnych lat osiemdziesiątych.
Maik Huber śpiewał zarówno w Tension,
jak i na debiutanckiej płycie Firmament "We
Don't Rise We Just Fall" (2023). Dlaczego nie
śpiewa już w Firmament?
W maju 2022 roku, po zagraniu z nim kilku
koncertów, doszliśmy do wniosku, że interesuje
nas co innego. Kilka opinii nieco nas poróżniło.
Po tych wszystkich chwilach wspólnego
muzykowania wszyscy wspólnie podjęliśmy
decyzję, aby iść dalej oddzielnymi ścieżkami.
Jak wspominacie swój pierwszy koncert z
nowym wokalistą Marco Herrmannem zagrany
dnia 17 września 2022 roku w warsztacie
motocyklowym Acid Cycles?
Jak podobne (lub jak różne) są style wokalne
Marco i Maika?
Zasadniczo oba głosy i podstawowe zakresy
wokalne są dość podobne, ale mają oni inne
zaplecze muzyczne. Maik zaczynał od punku
i nowej fali, Marco wydaje się bardziej osadzony
w scenie amerykańskiej i w klasycznym
hard rocku. Oczywiście prowadzi to do pewnych
różnic w ich sposobie i podejściu do
śpiewania. Ale w końcu Marco bez problemu
dostosował się do utworów, które zostały nagrane
z wokalem Maika. Mówiąc krótko: dość
podobne, dość różne. Stare wibracje, inne
emocje.
Które utwory włączacie do swojego setu na
żywo? Czy podczas występów Firmament
dodajecie jakieś covery?
Na razie zawsze graliśmy cały album, do tego
czasami cover Riot lub Thin Lizzy, ale odkąd
napisaliśmy z Marco nowe utwory, i je zamierzamy
włączyć do setlisty. Poprzednie zespoły,
w których graliśmy, nie są przedmiotem zainteresowania
Firmamentu, ponieważ tamte
rozdziały są już zamknięte.
Steel Held High Festival ogłosił niedawno
Wasz zespół jako "wschodzącą gwiazdę na
niebie hard'n'heavy", choć Wy zatytułowaliście
swój pierwszy album "We Don't Rise, We
Just Fall". Skąd wziął się ten cyniczny paradoks?
W naszych oczach w ogóle nie jest to cyniczne,
ponieważ wspomniany paradoks wynika
wyłącznie z ogłoszenia promotora festiwalu.
Sam tytuł stanowi liryczną część odrzuconego
numeru. Postanowiliśmy zachować jego część
w postaci użycia tej frazy, ponieważ dobrze
wpisywała się w koncepcję przewijającą się
przez teksty całego albumu.
W naszym ostatnim wywiadzie na temat
Tension (HMP 83, str. 54 - przyp. red.), powiedzieliście:
"Rozkład wszystkiego, doty-
116
FIRMAMENT
czący polityki, społeczeństwa i życia codziennego
(szczególnie mówiąc o obecnej sytuacji
w Europie) prowadzi do napięcia między
ludźmi, ale także wywołuje napięcia w
umysłach ludzi". To nie przypadek, że świat
wydaje się rozpadać, skoro elity celowo
karmią ludzką percepcję fałszywą propagandą
poprzez skorumpowane media głównego
nurtu, aby utrzymać większość rasy ludzkiej
w niewoli. Czyż nie byłoby korzystne dla
wszystkich, aby konsekwentnie przekazywać
budujące stanowisko w muzyce i w innych
formach sztuki?
Każdy, kto praktykuje jakikolwiek rodzaj sztuki,
może mieć znaczący wpływ na innych ludzi,
więc oczywiście byłoby to korzystne. Nie
inaczej jest z muzyką jako rodzajem sztuki.
Muzyka i jej teksty mogą wpływać na zachowania
kontemplacyjne i poruszać. Niestety nie
każdy posiada możliwość uprawiania sztuki, a
często sprawy są z różnych powodów skomplikowane,
np. brak zasięgu i łączności, pochodzenie
z pewnych kręgów społecznych, powody
finansowe, a nawet w niektórych krajach
cenzura. Niemniej, dzięki zdecydowanemu
przekazywaniu właściwych treści nasz świat
na pewno stałby się lepszy.
W sekcji "tematy tekstów" na Waszym profilu
Metal Archives odnalazłem słowa: "kosmos"
i "ścieżka lewej ręki" ("left hand path").
Czy aby nie uważacie, że te dwa tematy
wzajemnie się wykluczają?
Wszystkie dotychczasowe teksty pisał wyłącznie
Maika, który nie jest już częścią zespołu.
Dlatego to pytanie powinno zostać zadane
samemu Maikowi, a nie zespołowi Firmament.
Nie wykluczyliśmy jednak podejmowania
tego rodzaju tematów w przyszłości.
Każdy choć szczątkowo związany z tematyką
"left hand path" powinien samemu prześledzić
teksty.
Partie instrumentalne Firmament brzmią
bardziej optymistycznie w porównaniu z partiami
instrumentalnymi w Tension. Co
wpłynęło na tą zmianę?
Tak naprawdę nie zakładaliśmy żadnej koncepcji
warstwy kompozycyjnej. Wszystkie
utwory powstają intuicyjnie podczas prób. Piszemy
je wspólnie, a nie na podstawie gitarowych
riffów Philippsa, jak to miało miejsce w
Tension. Po dołączeniu do zespołu Toma i
Stefana oraz niedawnym dołączeniu Marco,
tworzymy o wiele swobodniej, a wręcz powiedziałbym,
że proces twórczy zmienił się w niekonwencjonalny
sposób.
Na imprezie z okazji premiery Waszej debiutanckiej
płyty w Lipsku dnia 29 kwietnia 2023
roku wystąpicie razem z kapelami Pursuit i
Prowler. Pursuit dostał bardzo dobrą recenzję
w ostatnim numerze naszego magazynu
(ocena 5/6, HMP 85, str. 161). Wojciech
Chamryk napisał, że "takie granie było w
Niemczech (wtedy RFN) wczesnych lat
osiemdziesiątych całkiem popularne, a wiele
grających później mocniej grup zaczynało
właśnie od takiego, melodyjnego heavy
rocka". Brytyjski Prowler to jeden z pierwszych
zespołów NWOBHM, ale niemiecki
Prowler jest znacznie młodszym zespołem.
Z Firmament cofacie się stylistycznie jeszcze
bardziej w czasie. Jak to wygląda z Waszej
perspektywy?
Inspiruje nas muzyka metalowa z lat osiemdziesiątych
i siedemdziesiątych. Wspaniałą
Foto: Firmament
rzeczą w erze dominacji sprzed metalu, czy też
w erze metalu i rocka, jest nieistnienie podziału
na wszystkie te gatunki i podgatunki.
Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, wszystko
wydawało się bardziej swobodne i dynamiczne,
a także mniej ograniczone pewnymi
granicami, które niosą ze sobą nazwy gatunków.
W późnych latach siedemdziesiątych kategorie
nie istniały, ponieważ wszystko dopiero
się rozwijało. A ponieważ my uwielbiamy
używać wolnej wyobraźni w grze i w ubiorze,
naturalnie klasyfikujemy Firmament w
stylistyce późnych lat siedemdziesiątych. Staramy
się nie ograniczać żadnymi ramami gatunkowymi.
Foto: Firmament
Kilka ciekawych zespołów zagrało w zeszłym
roku na festiwalu Heavy Metal Maniacs.
Z tej okazji informowaliście w mediach:
"jedziemy na zachód na Heavy Metal
Maniacs Festival 2022, ekscytując się okazją
dzielenia sceny tego wieczoru z Satan i Portrait".
Czy jest jakiś szczególny powód, że
wspomnieliście o Satan i Portrait, podczas
gdy nie wymieniliście np. Blaze Bayleya, ani
Wolfa?
Fakt, że nie wspomnieliśmy o Blaze Bayley,
ani o Wolf, wynikał po prostu z naszej ograniczonej
czasowo obecności na festiwalu. Niestety,
z przyczyn organizacyjnych nie mogliśmy
zobaczyć koncertów drugiego dnia. Wystąpiliśmy
tego samego dnia co Satan i Portrait.
Z którymi innymi zespołami najbardziej lubicie
grać?
Acid Blade, Sintage i Venator to bardzo dobre
zespoły, które warto sprawdzić i dzielić z
nimi scenę. W przyszłości chcielibyśmy grać z
wieloma naszymi idolami, oczywiście głównie
z naszymi starymi bohaterami ze złotej ery
NWOBHM. Ale także z młodszymi adeptami,
jak Midnight Prey i Hällas.
Jeden z Waszych utworów nosi tytuł "No
Future", ale jakie są Wasze plany na przyszłość?
Zamierzamy nagrać dwa utwory w marcu
2023 roku z myślą o nadchodzącym splicie.
Będziemy również kontynuować komponowanie
na nowy album z Marco na wokalu,
który mamy nadzieję nagrać i wydać jakoś w
2024 roku. Mamy już potwierdzone kilka
koncertów w tym roku i zobaczymy, jakie jeszcze
okazje się pojawią. Mała trasa byłaby
super.
Sam O'Black
FIRMAMENT 117
Scenariusz filmu
Czy nowy album Night Demon zatytułowany "Outsider" znajdzie się w
metalowych podsumowaniach roku 2023? Zobaczymy. W każdym razie jest to na
pewno krążek, obok którego nie można przejść obojętnie. Dlaczego? Niech nam
powie o tym Jarvis Leatherby, który w Night Demon operuje strunami. Głosowymi
i tymi w gitarze basowej.
HMP: Cześć Jarvis. Pogadajmy o nowym albumie
Night Demon zatytułowanym "Outsider".
Przypuszczam, że jesteś bardzo zadowolony
z finalnego efektu.
Jarvis Leatherby: Dokładnie! Wiesz, nie jesteśmy
zespołem, który rok rocznie wydaje
nowy album. Kiedy już się na to decydujemy,
nie chcemy by było to coś, co brzmi jak wszystkie
nasze poprzednie produkcje. Cały czas
się rozwijamy zarówno jako muzycy, jak i po
prostu jako ludzie. Wraz z tym rozwojem ewoluują
też nasze cele. Mam nadzieję, że na
"Outsider" to słychać.
Domyślam się zatem, że podczas tworzenia
skusiłeś się na pewne innowacje względem
wcześniejszych płyt.
Jasne! Pierwszą nowością jest fakt, że "Outsider"
jest pierwszym albumem koncepcyjnym
w historii Night Demon. Wszystkie teksty łączą
się w jedną spójną historię. Pracuję obecnie
nad scenariuszem do pewnego filmu i pojawił
się pomysł, byśmy stworzyli do niego
muzykę. Poprzednio tworzyliśmy najpierw
warstwę instrumentalną, następnie pojawiały
się teksty. Tym razem było odwrotnie. Ten
sposób tworzenia to dla nas zupełnie nowe doświadczenie.
Okładka albumu wygląda zresztą jak plakat
kinowy jakiegoś filmu grozy.
Cieszę się, że tak uważasz, gdyż właśnie taki
był nasz cel. Jak już wspomniałem, album opowiada
pewną historię, która dla sporej grupy
ludzi może się wydać straszna. Na jej podstawie
można spokojnie nakręcić taki film.
Ogólnie jestem wielkim fanem horrorów.
Myślę, że ten rodzaj kina zawsze gdzieś tam
szedł w parze z heavy metalem.
Trudno się nie zgodzić. Jestem pod wrażeniem
tego, jak intro ("Prelude") przechodzi w
numer tytułowy. Skąd ten pomysł w ogóle?
To też w pewnym sensie nawiązanie do scenariusza
filmowego. Jak zapewne wiesz, większość
filmów akcji na początku pokazuje jakieś
kluczowe wydarzenie, wokół którego potem
toczy się cała akcja. Dopiero potem wchodzi
czołówka i Właśnie "Prelude" ma pełnić rolę
Foto: Night Demon
takiej wstępnej sceny. Utwór tytułowy to zaś
motyw przewodni całej historii. Kiedy słucham
tego albumu, potrafię sobie odtworzyć
cały film w swojej głowie. To między innymi
było naszym celem.
Inny motyw, który szczególnie mi zapadł w
pamięć to basowe intro do "Beyond the Grave".
Słyszę tam wyraźne inspiracje latami
siedemdziesiątymi.
Lata siedemdziesiąte to zdecydowanie najlepszy
okres w historii hardrocka. Uwielbiam na
przykład wczesną twórczość Judas Priest.
Uważam, że to właśnie lata siedemdziesiąte są
najlepszym okresem w ich karierze. Uwielbiam
ponadto Deep Purple, Thiun Lizzy, Black
Sabbath, ale też mniej kojarzone z ciężkim
graniem kapele, jak choćby T-Rex. O tej muzyce
mógłbym rozprawiać godzinami.
Na "Outsider" znajdziemy chwytające za
serce ballady, jak choćby "A Wake" czy już
przywołany w poprzednim pytaniu "Beyond
the Grave". Z drugiej strony raczycie słuchacza
nieco bardziej dynamicznymi numerami.
Widać, że przykładacie sporą wagę do
zróżnicowania materiału.
Myślę, że masz rację. Często coverujemy klasyczne
heavy metalowe numery. Generalnie jesteśmy
zespołem koncertowym. Nasza główna
działalność koncentruje się wokół grania na
żywo. Uczestnicząc czasem w koncertach niektórych
kapel mam wrażenie, że ich utwory są
do siebie bardzo podobne, co po krótkim czasie
powoduje wrażenie nudy. My chcemy tego
uniknąć. Właśnie dlatego nasze kawałki są
zróżnicowane i często idące w zupełnie innych
kierunkach. Sprawdza się to zarówno na płytach,
jaki na koncertach.
Właśnie, koncerty. Wasze plany są zapewne
intensywne.
Tak. Właśnie przygotowujemy się do trasy. W
dniu premiery ruszamy w trasę po USA. Potrwa
ona około miesiąca. Potem mamy w planach
Japonię, Wielką Brytanię i resztę Europy
oraz Amerykę Południową. Ten rok zapowiada
się zatem bardzo intensywnie.
Jak sam wspomniałeś, podczas koncertów
często sięgacie po covery kultowych metalowych
kapel. Czy podczas tej trasy zamierzacie
kontynuować tą tradycję?
Zawsze lubiliśmy zagrać jakiś cover, ale ponieważ
wraz z każdym kolejnym albumem
ilość naszych numerów się zwiększa, a co za
tym idzie, nie będziemy już potrzebowali
wspomagać się cudzym repertuarem. Jeśli chodzi
o najbliższą trasę, to jeśli będziemy grali
jako headliner, to pewnie jakiś cover zagramy.
Natomiast w przypadku festiwali, gdy nasz
czas będzie ograniczony, prawdopodobnie sobie
to darujemy.
Zauważyłem jedną ciekawostkę. Otóż większość
coverowanych przez Was numerów to
kawałki grane przez zespoły mające w składzie
dwóch gitarzystów. Czy przearanżowanie
ich na jedną gitarę stanowiło dla Was
duże wyzwanie?
Zwróć uwagę na jeden szczegół. Graliśmy na
przykład "Wasted Years" z repertuaru Iron
Maiden. W tym numerze nie żadnych harmonijnych
gitarowych partii, zatem spokojnie
można go zagrać używając jednej gitary. W
tym wypadku kawałek ten kompletnie nic nie
traci. Chyba jest to jedyny taki numer Maidenów.
W każdym razie żaden inny nie przy-
118
NIGHT DEMON
chodzi mi do głowy. Grywaliśmy również
"The Sun Goes Down" z repertuaru Thin Lizzy.
Tam również nie uświadczysz harmonijnych
gitar. To też jedyny taki utwór w ich
dorobku. Jeśli chodzi o numer Scorpionsów
"Top of the Bill", to zwróć uwagę, że wykonywaliśmy
go z gościnnym udziałem Uli Jona
Rotha, zatem były tam dwie gitary.
Wszystkie te utwory możemy usłyszeć na
wydanej rok temu kompilacji "Year of the
Demon" Skąd pomysł na taki album?
W roku 2020 wydaliśmy pięć pojedynczych
singli. Sprzedały się bardzo szybko, zatem nie
wszyscy mieli okazje je nabyć. Nie mogliśmy z
wiadomych powodów zorganizować trasy promującej
owe single, zatem zebraliśmy je do
kupy jako kompilacje, by każdy mógł je m ieć
wedle preferencji w formie CD, kasety, płyty
winylowej, czy też po prostu w formie cyfrowej.
Pamiętasz koncerty Night Demon w Polsce?
Ostatnio otwieraliście dwa występy Sacred
Reich w 2019 roku.
Jasne! Pamiętam to doskonale. Powiem Ci coś
szczerze. Wiem, że ludzie przyszli tam głównie
zobaczyć Sacred Reich. Niektórzy nawet
nie znali Night Demon, ale bawili się wspaniale
przy naszej muzyce. Uwierz, że w innych
krajach bywało z tym różnie.
Jesteś jedną z osób, które łączą śpiewanie z
grą na basie. Wielu muzyków twierdzi, że
jest to trudne, a część basistów otwarcie
przyznaje, że sobie takiego połączenia nie
wyobraża.
Foto: Night Demon
Mają rację. Nie jest to prosty temat do ogarnięcia.
Znalazłem jednak na to patent. Dużo
ćwiczę, jeśli chodzi o bas. Opanowałem ten instrument
do tego stopnia, że podczas grania
na żywo w ogóle o nim nie myślę. Skupiam się
tylko i wyłącznie na śpiewaniu, natomiast na
basie gram automatycznie.
Jak Ci się gra w Cirith Ungol?
To niesamowite uczucie. Członkowie Cirith
Ungol są dla mnie jak bracia. Często dzielili
scenę z Night Demon.
No właśnie. Grasz w obu tych bandach.
Budzi to w twoim przypadku konieczność zagrania
dwóch koncertów pod rząd. Dajesz radę?
Muszę. Nie mam innego wyjścia (śmiech). Powiem
Ci, że dopiero teraz wiem, co to prawdziwe
zmęczenie fizyczne (śmiech). Jednak
nie narzekam. Choć z drugiej strony mam
świadomość, że robię się coraz starszy i nie
wiem, jak długo jeszcze będę w stanie to wytrzymać.
Bartek Kuczak
...thrash metal jest tym, co przychodzi mi najbardziej naturalnie
Kanadyjczycy prują do przodu z niesamowitym tempie, ledwo wydali nowy
album "From Hell with Hate", a pracują już nad następnym. Niemniej my
zatrzymajmy się i porozmawiajmy chwilę o aktualnym krążku (i nie tylko). Oczywiście
z filarem, gitarzysta, wokalistą, a jednocześnie jedynym oryginalnym muzykiem
tej formacji Denisem "Sasquatchem" Barthe.
HMP: Jako Aggresion startowaliście w drugiej
połowie lat 80., ale to ostatnia wasza reaktywacja
z 2014r. postawiła wasz zespół na
nogi. To były ciągle nie najlepsze czasy do
grania i prowadzenia zespołu, ale mimo kłopotów
działacie nieprzerwanie i z sukcesem
wydajecie swoje studyjne albumy...
Denis "Sasquatch" Barthe: Pasja do muzyki i
heavy metalu jest powodem, dla którego ten
zespół funkcjonuje do dziś. Kochamy to, co
robimy i dla naszej czwórki nie ma obecnie innych
alternatyw. Lata 80. to były inne czasy,
w których osobiście nie miałem dojrzałości do
prowadzenia i dźwignięcia odpowiedzialności
za zespół. Nie czuję, że jestem jeszcze w pełni
mechaniczne w porównaniu do lat 80., gdzie
chcieliśmy, aby nasz dźwięk niszczył ściany i
rozwalał budynki. Mają o wiele bardziej techniczne
i metodyczne podejście, typowe dla nowej
generacji metalowców. Uczę się od nich
codziennie.
Nie mogę pominąć tematu, jakim jest odejście
Briana Langley'a...
Brian ma się dobrze. Jest teraz w bardzo dobrym
zespole League of Corruption.
Zawsze śpiewałeś w chórkach, więc twoja
decyzja o śpiewaniu głównych wokali przyszła
naturalnie?
Moim zdaniem wokalnie wykonałeś kawał
roboty. A jak inni fani oceniają twoją pracę?
A może to tymczasowe rozwiązanie i w przyszłości
będziecie szukali frontmana dla Aggression?
Nie, to jest właśnie to. Będę wokalistą i frontmanem
Aggression do ostatniego tchu. Będę
pracował nad tym, żeby być w tym lepszym.
Większości ludzi podoba się moje śpiewanie,
mówią, że pasuje do oryginalnego brzmienia
Aggression, co jest w porządku. Nie mam nic
przeciwko Brianowi Langley'owi, który moim
zdaniem jest jednym z najlepszych deathmetalowych
wokalistów i swego czasu pracował
z Infernal Majesty czy Tyrants Blood.
Nadal jesteście wierni brutalnemu thrash
metalowi, z domieszką innych wpływów (np.
crossover, death metal itd.). Można Was porównywać
do Dark Angel, Slayer, Infernal
Majesty, Protector, Sadus, ale tak naprawdę
thrash grany przez Was to już od dawna wasza
osobista muzyka...
Grałem różne style muzyczne w innych zespołach
i projektach, na przykład w Cradle to
Grave, Crawling Sun, Magician's Morning.
Jednak thrash metal jest tym, co przychodzi
mi najbardziej naturalnie. Jestem przekonany,
że wychowałem się na podobnych wpływach
muzycznych, co chłopaki ze Slayera, Kreatora
czy Exodusa. W mojej głowie wszystko jest
równaniem: Ace Frehley dodać Eddie Van
Halen, dodać Ted Nugent, dodać Joe Perry,
podzielić przez Johnny Ramone (Ramones),
pomnożyć przez East Bay Ray (Dead Kennedys),
równa się Aggression!
W ogóle mam wrażenie, że "From Hell with
Hate" jest bardziej nakierowana na wściekły
oldschoolowy thrash metal. Jak myślisz, czy
fani, którzy woleli, jak byliście bliżej death/
thrashowi będą mieli problemy z zaakceptowanie
Waszej najnowszej płyty?
Tak naprawdę nie gramy muzyki, aby zadowolić
kogokolwiek poza nami samymi. Jeśli ludziom
się to podoba, to jest jak bonus. Jeśli
niektórym fanom "From Hell with Hate" nie
podoba się, to z pewnością nie spodoba im się
następny album, który właśnie nagrywamy,
ponieważ jest on bardziej gniewny, brzmi jeszcze
bardziej oldschoolowo i bardziej thrashowo,
w stylu "Endless Pain", "In the Sign of
Evil" i "Haunting the Chapel" z domieszką
"Road to Ruin".
dojrzały, ale mogę utrzymać kapelę na powierzchni.
Od tamtej pory współpracujesz z młodymi
ludźmi, jak dogadujesz się z młodszym pokoleniem
muzyków, nie masz z tym problemu?
Czy zauważyłeś jakieś różnice w ich podejściu
do grania i komponowania thrash metalu
oraz epoki, z której wywodzi się takie granie?
Z młodym pokoleniem nie mam żadnych problemów.
Są nieco bardziej "emocjonalni" niż
my, starzy wojownicy, ale są mądrzejsi i na pewno
są lepszymi muzykami, a także prawdopodobnie
podejmują lepsze decyzje. Jedną rzeczą,
którą mogę stwierdzić, jest to, że ich podejście
do thrash metalu jest nieco bardziej
Foto: Aggression
To w ogóle z naturą nie miało nic wspólnego.
Jestem oryginalnym wokalistą Aggression,
wtedy zespół nazywał się jeszcze Asylum, ale
fakt nie robiłem tego od lat. Na początku naszej
działalności basista Yves "Dug" Duguay i
ja dzieliliśmy się wokalami. Muszę jeszcze poćwiczyć,
żeby poprawić swoje umiejętności
wokalne, ale czuję, że to już nadchodzi. Nigdy
nie sądziłem, że będzie mi się to podobać, ale
tak jest. Potrafię grać na gitarze akustycznej i
śpiewać klasycznego rocka, więc chyba te
umiejętności po części już miałem.
Jakby co, ja uwielbiam to wasze oldschoolowe
wcielenie na "From Hell with Hate"...
Dzięki!
W utworze "Antichrist Devil Cunt" wykorzystaliście
kobiecy głos. Pasuje on do koncepcji
utworu, ale mnie bardzo wkurza. Czy
spotkaliście się z podobnymi opiniami?
To śpiewa moja córka, Melody Savoie. Chciałem
użyć kobiecego wokalu w tej konkretnej
części, aby podkreślić, że jeżeli mężczyźni są
często postrzegani jako inicjatorzy i sprawcy w
związku, to kobiety mogą być równie złe. Niektórym
to się podoba, inni są przeciwni wykorzystaniu
kobiecych wokali, ale osobiście jestem
bardzo dumny, że czwórka moich dzieci
udziela się wokalnie na "From Hell with Hate".
Nigdy nie poświęciłbym kreatywności dla
potencjalnej krytyki lub negatywnych opinii.
Podsumowując, pierdolić, co ludzie myślą.
Gdyby nie ten kobiecy wokal to "Antichrist
Devil Cunt" obok bardzo oldschoolowego
"Iesus Nazarenus, Rex Iudaeorum" uznałbym
za najlepszy kawałek na Waszej nowej
120
AGGRESSION
płycie...
No cóż, ja też bardzo lubię ten kawałek. Lubię
również "Let's Burn This Church to The
Ground". Na nowym albumie będzie więcej
kompozycji w takim stylu.
Czy "Return of the Frozen Aggressor" to cover,
czy utwór inspirowany "Frozen Aggressor"?
To jest w zasadzie cover "Frozen Aggressor" z
płyty "Full Treatment/Forgotten Skeleton".
Zmieniłem tylko tytuł, żeby trochę namieszać
ludziom w głowach. (śmiech)
Natomiast "The Nightstalker" to najbardziej
jaskrawy moment płyty, w którym
nawiązujecie do hardcore'a i punka...
To starszy utwór, który napisałem jeszcze w
latach 80. i kiedyś nosił tytuł "Swimming in
Swamps". Potem użyłem riffów na debiutanckim
albumie Cradle to Grave "CTG" i zmieniłem
tytuł na "Projectile". Ta wersja "The
Nightstalker" to oryginalna muzyka z unowocześnionym
tekstem. Nasz basista Kyle Hagen
śpiewa w niej główne wokale.
Czy przesłanie "From Hell with Hate" można
nazwać jako antykościelne? Zgadzałoby
się to z twoimi wczesnymi zainteresowaniami
dotyczącymi studiowania satanizmu i
teologii. Zresztą był taki moment, że chciałeś
nazwać zespół Antihrist...
(śmiech) Tak, jest. Szczerze mówiąc, nie mam
nic przeciwko ludziom, którzy potrzebują religii,
aby przejść przez życie. To ich wybór.
Tylko niech nie używają swojej wiary lub władzy
do wykorzystywania dzieci, kobiet lub
słabszych. Wtedy mamy problem. Jako przykład
można podać sytuację szkół w Kanadzie,
która jest całkowicie nie do przyjęcia. Nie robi
się z tym wystarczająco dużo. "Let's Burn This
Church to The Ground" dotyczy właśnie tego
wątku. Satanizm i okultyzm są dla mnie nadal
bardzo interesujące, studiuję ten temat tak
często, jak tylko mogę.
Czy coś się zmieniło w trakcie przygotowywania
materiału na "From Hell with Hate",
a później w czasie nagrywania?
To, że śpiewałem, bardzo zmieniło dotychczasowy
proces nagrywania. Łatwiej było też wyobrazić
sobie produkt końcowy. Poza tym fakt,
że nasz perkusista Ryan Idris brał udział
w preprodukcji, przyspieszył przebieg nagrywania
i utrzymał brzmienie perkusji w stanie
organicznym. Ogólnie jest to wysiłek zespołowy.
Jak myślisz. Czy te trzy albumy nagrane we
współczesnych latach ugruntowały waszą
pozycję i można powiedzieć, że Aggression
będzie wymieniane obok innych kanadyjskich
ikon, takich jak Annihilator, Voivod, Razor
czy Sacrifice?
Może tak, ale ja mam tyle szacunku do tych
wymienionych zespołów, że według mnie powinni
działać w swojej własnej lidze. Tak samo
jak Exciter, Anvil, czy Slaughter.
Sytuacja z Covidem spowodowała, że koncertowanie
mocno wyhamowało. Czy wy
swoje pierwsze koncerty po covidowe już
zagraliście? Szykujecie się do następnych?
Graliśmy w Nowym Jorku w czerwcu 2022
roku na festiwalu Rage of Armageddon 6, a
kolejny koncert mamy w maju 2023 roku na
festiwalu Carolina Chainsaw Massacre 2
obok Possessed, Incantation, Gruesome,
Castrator, At War, Massacre i wielu innych.
Jesteśmy bardziej niż gotowi i obecnie aktywnie
rezerwujemy kolejne trasy i występy.
Foto: Aggression
Przejdźmy na chwile do starych dziejów. Z
tego co opowiadałeś to, ciężkim rokiem zainteresowali
cię starsze rodzeństwo i sąsiedzi.
Bardzo byłeś obeznany wtedy z hard rockiem?
Zdecydowanie! Wychowałem się na Kiss,
Black Sabbath, Van Halen, Deep Purple i
Aerosmith itd. Prawdopodobnie umiem zagrać
na gitarze więcej utworów hardrockowych
niż metalowych. Moi starsi kuzyni w młodzieńczych
latach pożyczali mi płyty Nazareth,
Hendrixa i Depp Purple... więc nawet
nie pamiętam, żebym kiedykolwiek nie słuchał
hard rocka.
Ponoć twoim niedalekim sąsiadem był sam
Frank Marino, którego znany z Mahogany
Rush i solowej działalności. Prawdopodobnie
byłeś też pod wpływem jego dokonań. Czy
miałeś wtedy odwagę i pogadałeś z nim choć
przez chwilę?
On był powodem, dla którego wziąłem się za
gitarę. Po prostu wyglądał fantastycznie na
swoim podwórku ze swoim SG, wzmacniaczem
i grupą dziewczyn wokół siebie. Też tak
chciałem! Czasami kopał z nami w piłkę nożną
albo grał w baseball, ale byłem wtedy zbyt
młody i onieśmielony, żeby w ogóle się odezwać.
Mój tata głównie rozmawiał z nim o
tym, żeby nie hałasował, a ja po prostu się witałem
i zajmowałem się swoimi sprawami.
Z tego co wiem pilnie ćwiczyłeś partie gitarowe
swoich hard rockowych herosów, ale
zupełnie inaczej podszedłeś do grania na gitarze,
gdy usłyszałeś którąś z płyt Ramones.
Co to była za płyta i jak zmieniła się wtedy
twoja gra na gitarze?
Zapoznanie się z albumem "Leave Home" Ramones
to moment, w którym zacząłem rozwijać
bardziej agresywne podejście do gry na
gitarze. Kupiłem pedał gitarowy "Big Muff", a
potem Boss Distortion DS-1 i mnie wciągnęło.
Spędziłem wiele godzin, grając ten album od
przodu do tyłu. Zacząłem grać downpicking,
jak również szybko zmieniać akordy z lepszą
techniką i kontrolą dźwięku. Nadal jest to
jedna z moich ulubionych płyt.
Twoje lata młodości, były pozbawione mediów
społecznościowych, ale tak jakby młodych
muzyków łączyła nić porozumienia i
często nie wiedząc o sobie, robili w tym samym
czasie podobne rzeczy. Jak Ty pamiętasz
tamte czasy i dochodzie do tego co zacząłeś
grać ze swoimi kumplami w Aggression?
Z punktu widzenia naszego zespołu, naszym
ówczesnym menadżerem był Johnny Hart.
To on tworzył "media społecznościowe", zanim
one w ogóle powstały. Używał do tego
poczty, telefonu i swojego fanzinu Metal K.O.
Zbudował solidną podstawę dla promocji
Aggression i stworzył solidny krąg kontaktów
dla siebie. Każdy w podziemnym metalowym
świecie i nie tylko wiedział, kim był Johnny
Hart. Wszyscy uczęszczaliśmy do szkoły średniej.
Chodziłem do szkoły z Gate'em i
Butcherem, a poznałem ich dzięki wspólnym
znajomym metalowcom. Basistę Duga zwerbowaliśmy
przez ogłoszenie, które zostało
umieszczone w Metal K.O.
Kanadyjska scena hard rockowa czy heavy
metalowa w latach 80. nie była szczególnie
wielka, ale wasze zespoły mocno wpłynęły
na ogólnie światową scenę. Zdaje się, że była
to scena, która mocno trzymała ze sobą?
Mieliśmy Rush, Triumph, April Wine, Voivod
i innych, którzy wpłynęli na świat, a my
jesteśmy bardzo dumni z naszej kanadyjskiej
kultury i dziedzictwa. Jeśli chodzi o ekstremalny
metal, wszystkie zespoły znają się nawzajem
i jest poczucie wspólnoty i koleżeństwa.
Czyli jakieś przyjaźnie z tamtych czasów
pozostały? Masz w ogóle kontakt z byłymi
muzykami Aggression?
Tak, zdecydowanie. Nadal jestem w kontakcie
z Dugiem, Burnem, Botcherem i Cactus Pete'em.
Wciąż jesteśmy dobrej komitywie z
chłopakami ze Slaughter, Sacrifice, D.B.C. i
wielu innymi... Lista byłaby zbyt długa, aby
dokładnie wymienić wszystkich, których znamy.
AGGRESSION 121
Necronomicon, czyli księga umarłego prawa
Zaledwie dwa lata po wydaniu płyty "The Final Chapter", kiedy dużo
wskazywało, iż jest to ostatni rozdział, Freddy i spółka powracają z nowym bardzo
dobrym materiałem "Constant To Death", na którego temat i nie tylko sam
zainteresowany ma dużo ciekawego do powiedzenia. Tak więc zapraszam do lektury.
Ponoć nie tylko graliście ekstremalnie, ale
także ekstremalnie imprezowaliście?
Cóż, nie byliśmy chłopcami z chóru, muszę ci
to powiedzieć. To były lata 80. więc wszyscy i
wszystko było dzikie. W pełni korzystaliśmy z
naszej epoki i młodości. Nie pamiętam wszystkiego,
ale zawsze znajdzie się ktoś życzliwy,
kto opowie ci historię, która została wymazana
z twojej pamięci, i spokojnie możesz wypełnić
puste miejsca podanymi informacjami.
Ta beztroska postawa jest tym, co w latach 80.
zakończyło działalność Aggression, wtedy
właśnie straciliśmy kontakt z rzeczywistością.
Jesteś w stanie powtórzyć ówczesne ekscesy
dzisiaj?
Odpowiedź jest prosta. Nie! To znaczy, nadal
możemy się dobrze bawić i czasami robimy
rzeczy, których następnego ranka bardzo żałujemy,
jednak główną różnicą jest czas. Teraz
mamy jedną dziką noc na pół roku, podczas
gdy w latach 80. potrafiliśmy niszczyć nasze
umysły codziennie, imprezując przez 45 dni
bez przerwy. Moje ciało i dusza nie mogą już
znieść takiego wyzwania. Wszystkie te teorie o
trasach, gdzie bawimy się przez większość nocy,
zostały dawno wyrzucone przez okno
Na "From Hell with Hate" czekaliśmy cztery
lata, ale z tego co mówiłeś na jej następcę
nie będziemy czekać tak długo?
Weszliśmy do studia w zeszłym tygodniu, w
połowie stycznia. Ryan ukończył wszystkie
bębny w dwa dni, co jest niewiarygodne ze
względu na szybkość i dokładność, jakiej to
wymagało, ale ten facet to maszyna. Więcej
informacji podamy przy okazji ogłoszenia wydania
naszego następnego albumu, ale mogę
powiedzieć, że nagrywanie i miksowanie zostanie
zakończone do końca marca 2023 roku.
Jesteśmy bardzo podekscytowani tą nadchodzącą
bestią i myślę, że nasi fani ją pokochają.
Michal Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HMP: Witaj Freddy, na początku chciałem
pogratulować Ci nowego albumu, który miałem
okazję zrecenzować i który uważam za
bardzo dobry. Czy możesz nam powiedzieć,
jakie są twoje odczucia i oczekiwania związane
z wydaniem nowego albumu?
Freddy: Przede wszystkim chciałbym podziękować
za rozmowę i zainteresowanie Necronomicon.
Kiedy pisałem materiał na ten album,
moim celem było oddanie hołdu naszym
punkowym korzeniom. Chciałem stworzyć album,
który będzie nieco "brudniejszy", ale
pozostanie zachowana równowaga pomiędzy
różnymi stylami thrashu, punku i power metalu.
Moim celem było napisanie albumu z
utworami, które sam bym chciał usłyszeć, niebanalnych
i bez jakichkolwiek oczekiwań. Po
prostu album, który mogę słuchać w kółko i
mówić sobie: "Hej, chłopcze, wykonałeś dobrą
robotę". Mam nadzieję, że mi się udało to zrobić.
Przynajmniej do pewnego stopnia...
(śmiech)
Myślę, że ten album różni się od poprzednich
wydawnictw, jest inny, bardziej świeży, melodyjny
i jednocześnie cięższy. Dlatego interesuje
mnie, czy proces tworzenia tego materiału
był taki sam jak zawsze, czy tym razem
zupełnie inny?
Dziękuję i tak masz racje, zwłaszcza z melodiami,
z którymi naprawdę wałczyłem, dopóki
nie byłem usatysfakcjonowany. Chciałem, aby
melodie gitary współgrały w stu procentach z
moim wokalem. Ponadto soczyste partie rytmiczne
w utworach spinają całość bardzo mocno.
Brzmi to częściowo bardzo heavymetalowo,
ale jest to dokładnie to, co chciałem
osiągnąć w jednym czy drugim utworze. Zdaję
sobie sprawę, że mogło to przynieść odwrotny
skutek, ponieważ większość oczekuje stuprocentowego
thrash metalu, ale chciałem podjąć
to ryzyko. Jest to na pewno mój album, jeśli
mogę tak to ująć.
Muszę Ci powiedzieć, że tytuł poprzedniej
płyty ("The Final Chapter") kompletnie mnie
zdezorientował, nie wiem dlaczego, ale myślałem,
że odchodzisz na emeryturę i tu taka
niespodzianka. Czy był to zamierzony efekt,
czy tylko moje osobiste odczucia?
Będę szczery... Przemknęło mi przez myśl, że
to może być ostatni album Necronomicon.
Byłem zmęczony ciągłymi zmianami składu,
szczególnie dotyczących naszych gitarzystów
solowych. Trasa przed przerwą spowodowaną
pandemią bardzo mnie poruszyła. Ale chciałem
też poczekać i poszukać odpowiedzi,
zwłaszcza na to jak Rik Charron wpasuje się
w zespół, jeśli z pozytywnym wynikiem to
chciałem to kontynuować. Glen Shannon został
wynajęty do nagrania tego albumu, a także
towarzyszył w ostatniej europejskiej trasie.
Ale to wszystko jeśli chodzi o naszą współpracę,
ponieważ mój były i długoletni przyjaciel,
który był zawsze z nami za wyjątkiem
"The Final Chapter", chce wrócić i być znowu
częścią Necronomicon.
Po wydaniu albumu "Escalation" miałeś sześć
lat przerwy do momentu wydania
"Screams", a następnie ponownie dziesięć lat
do wydania "Construction Of Evil". Powiedz
mi, co było tego przyczyną i co robiłeś w tym
czasie?
To jest najmroczniejszy rozdział w naszej historii.
Po nagraniu albumu "Escalation" eskalowało
dosłownie wszystko. Powszechnie wiadomo,
że strąciliśmy wszelkie prawa do muzyki
na rzecz Gama Records. I musieliśmy zaczynać
wszystko od początku. Dopiero po latach
sporów sądowych pozwolono nam kontynuować
działalność Necronomicon. Potem
nagraliśmy "Screams" i wszystko zaczęło się
od nowa. Wytwórnia zbankrutowała, a właściciel
zniknął ze wszystkimi naszymi pieniędzmi
ze sprzedaży, która zaskakująco była bardzo
dobra. Ponadto osobiste losy niektórych
członków zespołu, spalona sala prób i włamania
do nowych lokali doprowadziły mnie
niemal do rozpaczy. Ale poddawanie się nie leży
w mojej naturze. Potem nagraliśmy "Construction
of Evil" i wszystko z Necronomiconem
na szczęście zaczęło się dobrze układać.
Pozostańmy przy dawnych czasach. Nie
będę ukrywał, że moim ulubionym albumem
Necronomicon jest "Escalation" ("The Devils
Tonque"). Proszę, powiedz mi, jak to się
stało, że ten album został wydany pod dwoma
różnymi tytułami i inną okładką przez
dwie różne firmy ?
To wszystko było oszustwem naszej ówczesnej
wytworni Gama Records. Po prostu chcieli
znowu zarobić pieniądze, ponieważ album dobrze
się sprzedał, a był trudny do zdobycia,
wiec wydali go ponownie ze zmienionym tytułem
i pod szyldem nowe wytworni, która
była niczym więcej niż pododdziałem Gama
Records. Za to ogromne oszustwo, którego
122
AGGRESSION
dopuścili się za naszymi plecami, nadal ich
nienawidzę. Ucierpieli na tym również nasi
fani, którzy kupili dwa razy tą samą płytę.
"The Devils Tonque" jest zupełnie innym
albumem w porównaniu do pozostałych, zarówno
w sensie muzycznym, jak i wokalnym.
Jak oceniasz ten album po latach?
Wraz z wydaniem płyty "Escalation" staliśmy
się dorośli muzycznie. Był to również pierwszy
album, którego nie musieliśmy nagrywać w całości
w ciągu trzech dni. Mięliśmy około dziesięciu
dni na produkcje i to słychać. Mimo że
później wszystko nam się posypało, to kocham
ten album.
Od czasu "Construction of Evil" okres
między albumami wynosił około trzech lat,
nigdy nie kusiło cię, aby wrócić do korzeni i
starego brzmienia pierwszych trzech albumów?
Cóż, jako muzyk, chcesz się rozwijać i coś
zmienić, czy tak jest zawsze to, się dopiero
okaże z biegiem czasu. Ale my (lub ja) oczywiście
się zmieniliśmy i potem chcesz to pokazać
w muzyce. Od czasu "Construction of
Evil", szło nam coraz lepiej. Ważnym było
również dołączenie do zespołu gitarzysty solowego
Audi Gerna, który pchnął nas muzycznie
do przodu. Jeżeli chodzi o stronę dźwiękowo-techniczną
podpatrywaliśmy również
inne zespoły, co jak myślę, jest chyba normalne.
Duży wpływ miała również współpraca z
Achimem Kohlerem, odpowiedzialnym za
produkcje i mixy, gdyż później miał wpływ na
brzmienie wszystkich naszych albumów.
Czy planujesz trasę koncertową w związku z
wydaniem nowego albumu, jeśli tak, to z kim,
kiedy i gdzie?
Chciałbym ponownie pojechać do Ameryki
Południowej i Japonii. Szczególnie w krajach
Ameryki Południowej mamy dużo fanów.
Ostatnie lata skupiały się głównie na wschodnioeuropejskiej
części świata, którą nauczyłem
się doceniać i kochać. Szczególne podziękowania
kieruje do polskich fanów, są po prostu wyjątkowi.
Niestety, nigdy nie miałem okazji zobaczyć
twojego występu na żywo, ciekawi mnie
wiec, jakie utwory znajdują się na twojej set
liście. Czy są to kompozycje tylko z kilku
ostatnich płyt, czy wykonujesz również
utwory z pierwszych trzech albumow?
Staramy się by, był to zrównoważony mix z
wielu albumów. Przeważnie dostaje od naszego
tour menagera informacje, w którym kraju i
na które albumy nasi fani szczególnie pozytywnie
reagują. Ale jak zawsze po wydaniu nowego
albumu, wybór skupia się również na
nim.
Jesteś obecny na scenie od prawie czterdzieści
lat, powiedz, co twoim zdaniem zmieniło
się na plus, a co na minus na przestrzeni lat?
Scena muzyczna szybko się zmienia, widać to
zwłaszcza w poszczególnych dekadach, produkcja
i marketing również zmieniły się globalnie,
ale jest to normalny proces. Jako muzyk
nie masz innej opcji, jak zaakceptować to i żyć
z tymi zmianami. Chyba że jesteś wielkim zespołem,
który może robić wszystko, co chce,
to zawsze działa, ale takich zespołów została
tylko garstka. Nigdy nie było łatwo odnieść
sukces w muzyce i się z tego utrzymać. Biznes
jest zbyt szybki i czasami brutalny. Przemyśl
muzyczny jest jak zbiornik z rekinami, jedz
albo zostaniesz zjedzony. Trzeba mięć grubą
skórę i być wytrwałym oraz wierzyć w to co się
robi.
Patrząc wstecz na te wszystkie lata przez
pryzmat waszej kariery, jest coś, co szczególnie
chciałbyś zmienić?
Nigdy ponownie nie podpisałbym kontraktu z
Gama Records. Gdybyśmy tego nie zrobili,
wiele rzeczy potoczyłoby się inaczej, a także
byłoby łatwiej. Ale może tak musiało być.
Jak oceniasz obecną scenę metalową w
Niemczech i młode niemieckie zespoły, myślę,
że teraz dużo trudniej jest nowemu zespołowi
zaistnieć na scenie, niż było to jeszcze
w latach 80.?
Jak już mówiłem, generalnie nie jest łatwo istnieć
i odnosić sukcesy jako muzyk. Jedyne co
mogę wszystkim doradzić, wierz w to co kochasz
i robisz i nie daj się zwieść. Wytrwałość i
Foto: Necronomicon
niezłomność są niezbędnym czynnikiem sukcesu
i oczywiście trochę szczęścia.
Czy miałeś okazję posłuchać nowych płyt
tzw. niemieckiej Wielkiej Czwórki: Kreator,
Destruction, Sodom, Tankard i co sądzisz o
ich obecnych dokonaniach ?
Szczerze mówiąc, doceniam każdy z tych zespołów,
gdyż zasłużyły i zapracowały na swoją
pozycję. Ale od czasu albumu "Constraction
of Evil" nie widzę siebie z Necronomicon w
drugim rzędzie. Dlatego walczę z tytułem
Wielka Czwórka, może i tak było na początku,
ale moim zdaniem to już nieaktualne. Nie
chce zabrzmieć arogancko i nie jest to również
brak okazywania szacunku, ale uważam, iż
Necronomicon nie musi się za nikim chować
na niemieckiej scenie thrash metalu.
W ostatnim czasie jest sporo powrotów
starych zasłużonych dla metalu kapel (Mezzrow,
Dark Millennium, Atrophy) i wydawania
przez nich nowych albumów. Co o
tym myślisz i, czy jest coś szczególnego, co
przykuło twoją uwagę?
Nie znam tych zespołów na tyle dobrze, abym
mógł coś o nich powiedzieć. My muzycy w
dużym stopniu pobłażamy sobie i potrzebujemy
tylko sceny. Jest to pozytywne uzależnienie.
Doskonale rozumie każdy zespół, który
ma potrzebę nagrania nowego albumu lub wyruszenia
ponownie w trasę.
Masz już jakieś pomysły, jak będzie wyglądał
kolejny album, czy jest jeszcze za
wcześnie?
Chciałbym zrobić punkowy projekt. Nie
wiem, czy to już zaczęło się teraz pod nazwą
Necronomicon, czy jeszcze nie. W przeciwnym
razie potrzebuje czasu, aby cieszyć się
nowym albumem i tak też zrobię. Mam nadzieję,
że dzięki temu albumowi znajdę wielu
fanów, którzy mnie będą w tym wspierać. Z
góry dziękuję.
Freddy bardzo dziękuję za poświęcony czas,
mam nadzieje zobaczyć cię razem z Necronomicon
na żywo i ostatnie pytanie, czy
chciałbyś powiedzieć coś polskim fanom, których
masz tu bardzo dużo?
Dziękuję z całego serca za wasze szczere
wsparcie przez te wszystkie lata, zawsze będziecie
bardzo dużą częścią Necronomicon.
Proszę, uwierzcie mi i cieszcie się nowym albumem.
Do zobaczenia wkrótce na trasie.
Thrashowe pozdrowienia!
Erich Zann
NECRONOMICON 123
składu i przywrócili do życia demona.
HMP: Witaj Uffe, gratuluje bardzo udanego
powrotu i nagrania świetnego albumu. Powiedz
jakie są twoje oczekiwania względem
nowego materiału?
Uffe Pettersson: Witaj Erich. Dziękuję bardzo.
Cóż, chcieliśmy nagrać nowoczesną i dobrze
wyprodukowaną płytę thrash metalowa,
która będzie reprezentowała Mezzrow w świecie
metalu w 2023 roku. Mam nadzieję, że zostanie
dobrze przyjęta wśród thrasherów na
całym świecie. Mamy także nadzieję, że dzięki
nowej płycie będziemy mieli możliwość zagrania
małych tras i koncertów w rożnych kulturowo
krajach, bo naprawdę chcemy grać.
Powiedz proszę, jak doszło do reaktywacji,
dlaczego to tak długo trwało (33 lata) i co porabiałeś
przez ten cały czas?
Uffe Pettersson: W związku ze zbyt dużymi
rozbieżnościami, co do naszej dalszej współpracy
pod koniec roku 1990 straciliśmy kontrakt
z Active Records. Potem Conny przeniósł
się do Sztokholmu na studia by wkrótce
dołączyć do Hexenhause, a ja oprócz wokalu
chwyciłem za gitarę basowa. Wiosną 1991 roku
nagraliśmy trzy-utworowe demo i zaczęliśmy
poszukiwać nowego wydawcy. Niestety w
tym czasie Europe zalała fala death metalu i
nie było więcej zapotrzebowania na thrash. W
roku 1992 odszedł gitarzysta prowadzący, bo
chciał grać w innym stylu, tak więc zaprosiliśmy
naszego starego przyjaciela Petera Rosena,
żeby do nas dołączył. Taki stan rzeczy
utrzymywał się do 1993 roku, a potem się
Przywoływanie
Demonów
Po 33 latach od wydania
"Then Came The Killing"
Mezzrow powraca ze świetnym
thrashowym albumem,
który powstał w mrocznych
pandemicznych czasach. Posłuchajcie,
co na jego temat
mają do powiedzenia Uffe
Pettersson (voc) Ii Conny
Welen (bass), którzy jako jedyni
pozostali z oryginalnego
wszystko rozpadło z prostego powodu, nie
mieliśmy nic więcej do zaoferowania. Magia
odeszła, czar prysnął. Poza tym straciliśmy
dwóch członków zespołu, którzy bardzo dużo
wnosili i to już było dla nas za trudne. W roku
1993 dołączyłem do Rosicrution i nagrałem z
nimi płytę "No Cause For Celebtation". W
roku 1998 wycofałem się z grania muzyki, ale
zawsze pozostawałem na czasie i nigdy nie
przestałem słuchać metalu, to płynie w moich
żyłach.
Conny Welén: Powód dla którego ponownie
Foto: Mezzrow
reaktywowaliśmy zespól był w mniejszym lub
większym stopniu zbiegiem okoliczności. Gdy
w 2018 roku na raka okrężnicy zmarł nasz
ukochany gitarzysta Staffe Karlsson postanowiliśmy
ku jego pamięci dokończyć utwór,
który nasza trojka napisała w 2011 roku w
moim studiu. Tak więc skończyliśmy ten
utwór w roku 2020 i stwierdziliśmy, że brzmi
naprawdę dobrze. Zdecydowaliśmy, że chcemy
zrobić więcej thrashu opartego na naszym
wcześniejszym utworze "Dark Spirit Rising" i
na początku 2021 roku rozpoczęliśmy pisać
nowy materiał.
Z oryginalnego składu, który nagrał "Then
Came The Killing" pozostałeś tylko ty i
Conny Welen (bass), czy masz jakikolwiek
kontakt pozostałymi muzykami i czy proponowałeś
im wzięcie udziału w reaktywacji?
Uffe Pettersson: Kiedy zaczęliśmy rozmawiać
na temat ukończenia pierwszego utworu w
2018 roku rozważaliśmy tę kwestię, że oni też
powinni być tego częścią. Z rożnych powodów
nigdy do tego nie doszło, ale nigdy nie braliśmy
pod rozwagę ich udziału przy pisaniu materiału
na nową płytę. Przez długi czas nie
mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, ale skontaktowaliśmy
się z nimi przy reedycji "Then
Came The Killing".
Conny Welén: Ja i Uffe zawsze utrzymywaliśmy
kontakt, spotykaliśmy się także okazjonalnie
ze Steffe, na przykład podczas świątecznego
posiłku. Z innymi strąciliśmy kontakt
po rozpadzie zespołu.
Jaki był powód zmiany logo zapolu na nowe
(wygląda swietnie), czyżby stare wyglądało
zbyt staroświecko dla ciebie?
Conny Welén: Tak sobie myślę, że właściwie
nigdy nie mieliśmy tego samego loga, na każdym
wydawnictwie było inne. Mieliśmy czasami
naprawdę katastrofalne logo (śmiech)… ale
zakładam, że chodzi ci o logo na albumie? Nigdy
go nie lubiliśmy, wytwórnia je tam umieściła,
a my mieliśmy okazje zobaczyć je po wydaniu
płyty kiedy trafiła do naszych rąk. To
był dopiero szok, pamiętam to. Tak wiec żeby
uhonorować naszą historię zmieniających się
logówek postanowiliśmy zaskoczyć jeszcze
jednym… nieee, żartuje tylko. Zdecydowaliśmy,
że zrobimy logo takie jakie chcemy, które
z nami zostanie i to jest właśnie to.
Okladka "Summon The Deamons" przypomina
mi trochę Lovecraftowskie Cthulhu, czy
to był zamierzony efekt czy może się mylę?
Uffe Pettersson: Po czesci masz racje. Po podjęciu
decyzji, że "Summon Thy Demons"
będzie tytułem albumu, wysłałem Pärowi
Olofssonowi, artyście okładki, cytat Lovecrafta,
który jest użyty w tytułowym utworze.
Okazał się naprawdę wielkim fanem HP
Lovecrafta, pomyślał, że to naprawdę fajne i
wykorzystał to trochę do inspiracji (sam utwór
nie jest o mitologii Cthulu.) Następnie Pär
wysłał nam kilka różnych szkiców do wyboru,
a po wybraniu najfajniejszego zaczął malować
i informował nas na bieżąco o postępach podczas
tworzenia.
Śpiewałeś na drugim albumie Rosicrucian a
Magnus Soderman grał na gitarze, czy miałeś
przed powrotem jakiekolwiek wątpliwości,
który zespól reaktywować Mezzrow czy
może Rosicrucian?
Uffe Pettersson: Nie, nie było żadnych wątpliwości.
Zarówno ja jak i Conny myślimy tylko
o Mezzrow, ale kto wie może kiedyś za jakąś
dekadę reaktywujemy Rosicrucian.
(śmiech)
Conny Welén: To chyba będzie kiedy ja
umrę… (śmiech)
Powiedz mi, proszę, jak przebiegał proces pisania
utworów, ponieważ muzycznie "Summon
the Demons" to stary dobry thrash z
doskonałą produkcją i potężnym nowoczesnym
brzmieniem...
Conny Welén: Dzięki! Też tak myślimy.
Uffe Pettersson: Cóż, zaczęliśmy pisać nowy
materiał w styczniu 2021 roku. Zadzwoniłem
do mojego starego przyjaciela Magnusa Södermana,
który gra na gitarze i poprosiłem go,
aby dołączył do Conny'ego i do mnie w procesie
pisania. Pierwsze trzy utwory napisaliśmy
dość szybko, a każdy z nas miał inny wkład w
ten proces. Szczególnie Magnus miał wiele
pomysłów i cegiełek opartych na swoich riffach.
Okres przedprodukcyjny był naprawdę
124
MEZZROW
zabawny i dobrze było tworzyć muzykę ponownie!
Później zatrudniliśmy gitarzystę Ronniego
Björnströma, który miał naprawdę
mnóstwo riffów nagranych na swoim komputerze,
prawdziwy skarb... Wysłał nam całą paczkę
i byliśmy podekscytowani tym materiałem.
Tak więc nasza czwórka kontynuowała
pisanie utworów i nagrywanie dem, a pod koniec
grudnia 2021 roku byliśmy gotowi do
preprodukcji. Nagrywanie właściwego albumu
rozpoczęło się w styczniu 2022 roku. Naprawdę
chcieliśmy zachować oldschoolowy thrashowy
klimat i myślę, że nam się to udało. W
każdym razie "Summon Thy Demons" jest lirycznie
bardzo mroczną płytą i powstała w
najgorszych czasach Covida, co odbija się zarówno
na muzyce, jak i tekstach.
Conny Welén: Ja i Ronnie wróciliśmy do
wspólnego tworzenia albumów, tylko że z innymi
artystami. Ja jako producent/autor tekstów
i Ronnie jako facet od miksowania/masteringu.
Tym razem po prostu zmieniliśmy sposób
pracy, ale poza tym pracowaliśmy tak, jak
zwykle.
Słuchałem albumu kilka razy i wciąż nie mogę
się zdecydować czy jest mu bliżej stylistycznie
do Mezzrow czy do Rosicrucian, a może
mix obydwu kapel. W każdym razie jest to
na pewno bardzo Szwedzkie, powiedz jak ty
to widzisz?
Uffe Pettersson: Szczerze to nie wiem. Zawsze
byliśmy zakorzenieni w Bay Area, ale w
dzisiejszych czasach inne style także mają na
nas wpływ.
Conny Welén: Ciężko powiedzieć. Prawdopodobnie
jest to mix wszystkiego. Jesteśmy teraz
dużo starsi i na przestrzeni tych wszystkich
lat słuchaliśmy rożnej stylistycznie muzyki
no i oczywiście jest jakiś wpływ tych świetnych
kapel tutaj. Tak naprawdę nie da się
uciec od swoich korzeni i thrashu z Bay Area,
to dlatego powróciliśmy do tego szczególnego
stylu dzisiaj.
Na przełomie lat 80. i 90. w Szwecji było
bardzo dużo świetnych thrashowych zespołów
jak choćby Mezzrow, Rosicrucian, Agony,
The Law, Midas Touch. Niefortunnie
scena w tym czasie została zdominowana
przez szwedzki death metal. Jak wspominasz
tamte czasy?
Uffe Pettersson: Te początki były świetne!
Robiliśmy wszystko z wielkim sercem i naprawdę
wierzyliśmy w swoje idee. Graliśmy z prawie
każdym znanym zespołem thrashowym z
tamtej epoki, a także z kilkoma uznanymi zespołami
death metalowymi z tamtych czasów.
Ale kiedy mała scena thrashowa osiągnęła
szczyt w latach 1989-90, nie była wystarczająco
duża. Tak było tylko przez krótki czas,
ale i tak powstało kilka dobrych zespołów,
oprócz tych, o których wspomniałeś powyżej,
takich jak Meshuggah, Hexenhaus, Hatred,
Fallen Angel, Kazjurol itp. Niestety thrash
metal stracił swoją pozycję po 1991 roku i dopiero
dekadę później stanął na nogi.
Conny Welén: Zgadzam się. Dołączyłem do
Hexenhaus po Mezzrow, kiedy przeprowadziłem
się do Sztokholmu. Ale scena thrash
metalowa umarła na początku lat 90. To przez
Foto: Mezzrow
te wszystkie death metalowe zespoły i oczywiście
grunge.
33 lata to szmat czasu, jakiego rodzaju muzyki
teraz słuchasz. Które zespoły i które gatunki
maja na ciebie wpływ?
Uffe Pettersson: W latach osiemdziesiątych
scena Bay Area miała chyba największy wpływ
na mnie. Wciąż dużo słucham tych zespołów!
Również zespoły NWOBH miały ogromny
wpływ na początku lat osiemdziesiątych. Ale
oczywiście dobra piosenka to dobra piosenka,
więc doceniam wiele różnych gatunków muzycznych
w dzisiejszych czasach. Wszystko, od
death metalu po muzykę pop z lat 60!
Conny Welén: Mam tendencję do wracania
do starych zespołów hard rockowych, metalowych
i thrash metalowych z lat 80. Ale oczywiście
słucham też nowych zespołów, nawet
jeśli coraz trudniej jest znaleźć takie, które naprawdę
zwalają z nóg.
Jak wygląda scena muzyczna w Szwecji dzisiaj,
czy możesz polecić jakieś zespoły godne
uwagi?
Uffe Pettersson: Jest ogromna. Mnóstwo kapel
wszędzie, które reprezentują naprawdę wysoki
poziom. Szczególnie polecam Sorcerer,
Wolf Disfear, Messhuggah, The Hallo Effect,
Eradikated i wiele innych.
Conny Welén: Pracuje teraz z kilkoma zespołami
wykonującymi doom metal i bardzo lubię
Sorcerer i Below.
Jak doszło do podpisania kontraktu z Atomic
Fire Records i czy mieliście oferty z innych
wytwórni?
Uffe Pettersson: Gdy album był mniej więcej
gotowy, wyselekcjonowaliśmy dziesięć wytwórni
płytowych, z którymi naszym zdaniem
można było podpisać kontrakt. Joacim Cans
z Hammerfall zasugerował mi przez mojego
przyjaciela, że powinienem skontaktować się z
Markusem Wosgienem z Atomic Fire, co
też zrobiłem. Markus odpowiedział w ciągu
dwóch godzin i był całkowicie zachwycony
pięcioma nowymi utworami, które mu wysłaliśmy.
Pomimo pozytywnych reakcji ze strony
innych firm, dość wcześnie zdecydowaliśmy
się podpisać umowę z Markusem. Jest świetnym
facetem, zna się na biznesie, a przede
wszystkim naprawdę wierzy w Mezzrow. To
było niesamowite od samego początku!
Jak będzie wyglądać promocja "Summon The
deamon"?
Conny Welén: Wow, jesteśmy teraz w środku
burzy, kiedy to piszę. Robiliśmy mnóstwo mediów,
zwłaszcza Uffe, a ja skupiałem się na
tworzeniu filmów, merchów i tak dalej. Szykuje
się kilka naprawdę fajnych rzeczy.
Nie wiem, czy jest za wcześnie na to pytanie,
ale czy macie jakieś pomysły na kolejne
wydawnictwo, czy jest to tylko jednorazowy
powrót?
Uffe Pettersson: Definitywnie nie jest to jednorazowy
powrót, ale nie zaczęliśmy jeszcze
pisać nowego materiału.
Conny Welén: Plany są takie, aby zacząć pisać
w maju, kiedy Magnus skończy nowy album
Nightrage, a ja skończę z nowym albumem
Sorcerer. Wtedy będziemy mieli dla was
miłą niespodziankę, która zostanie wydana
jakoś przed świętami, jeśli wszystko pójdzie
zgodnie z planem
Uffe i Conny, dziękuję bardzo za wasz czas
było bardzo interesująco. Ostatnie słowo dla
naszych czytelników.
Conny Welén: Dziękuję. No cóż, jeśli lubisz
oldschoolowy thrash, taki jak Slayer, Testament,
stara Metallica, Exodus, Forbidden,
Vio-lence i tego typu rzeczy to koniecznie
sprawdź nasz nowy album "Summon Thy
Demons". To prawdziwy killer!
Uffe Pettersson: Dziękujemy za wsparcie
Mezzrow! I pamiętaj: kiedy już zostaniesz
thrasherem to już zawsze nim będziesz!
Erich Zann
MEZZROW 125
Nic, co warto zrobić na wysokim poziomie, nie przychodzi łatwo...
Threshold działa na progresywnej scenie ponad trzydzieści lat, wiec progresywnym
maniakom nie ma, co przedstawiać zespołu. Myślę również, że ich
ostatni album "Dividing Lines" znany jest im już na pamięć. Niemniej z pewnością
nie pominą paru słów od lidera formacji, gitarzysty Karla Grooma. Wszak nasi
bohaterowie zawsze mają coś ciekawego do powiedzenia.
HMP: Wydaje mi się, że waszym pomysłem
na "Dividing Lines" była przebojowość, bezpośredniość
i melodyjność. W sumie nic nowego
jeśli chodzi o Was, ale tym razem melodyjność
jest jeszcze bardziej podkreślona...
Karl Groom: Muzycznie jest to coś, do czego
naturalnie dążymy jako zespół. Lirycznie "Dividing
Lines" zawiera polityczny komentarz,
poruszający takie tematy jak propaganda, cenzura
i korupcja.
Na albumie są wyeksponowane melodie, ale
zawsze w odpowiednim momencie akcentujecie,
że jednak jesteście technicznym progresywnym
metalowym zespołem. Stosujecie
takie swoiste przypomnienie słuchaczom, z
kim mają do czynienia...
Naszym priorytetem jest zawsze kompozycja i
aranżacja, zanim zastanowimy się nad techniką
czy metrum. Jeśli musimy pokazać muzykalność,
to nigdy nie powinno się to odbywać
kosztem utworu. Staramy się tak skonstruować
płytę, by słuchało się jej od początku
do końca, dlatego spędzamy dużo czasu, zastanawiając
się nad kolejnością słów, temp i
tonacji, w jakiej może być dana pieśń. Chcemy
dotrzeć do słuchacza.
W jednym z wywiadów powiedzieliście, że
wymyśliliście progresywny metal, gdy ten
styl jeszcze nie był nazwany. To dla was jakieś
brzemię, czy raczej powód do dumy? A
może mając wiedzę, gdzie dotarliście, to wtedy
podeszlibyście do swojej muzyki zupełnie
inaczej?
Myślę, że to błędna interpretacja naszej wypowiedzi.
Nigdy nie było naszą intencją granie
metalu progresywnego w jego typowej formie i
w jego dzisiejszym rozumieniu. W rzeczywistości
zaczęliśmy grać ten styl muzyki w wyniku
połączenia wszystkich wpływów członków
zespołu, a ten gatunek formalnie nie istniał,
kiedy zaczynaliśmy. W momencie powstania
zespołu istniały tylko Queensryche i
Fates Warning, które mogły być zaliczone do
naszego gatunku, a termin "metal progresywny"
nie był jeszcze wtedy zdefiniowany.
Za to niezmienny jest gitarzysta Karl
Groom. Ciągle jesteś twórczy, z niesamowitą
techniką, uparcie czarujesz, a to ciężkimi
riffami, a to perfekcyjnie dopracowanymi
popisami solowymi...
Bardzo miło z twojej strony. To prawie tak,
jakbym sam napisał to pytanie. (śmiech) Ciężko
pracuję, aby pozostać kreatywnym i często
znajduję nowe sposoby, aby zachować świeżość.
Obecnie większość moich solówek piszę,
śpiewając do dyktafonu. Jako gitarzysta zbyt
łatwo wpadam w strefy, które dyktuje pamięć
mięśniowa, a to nowe podejście pozwala uniknąć
powtórzeń i używania tych samych skal.
Threshold istnieje już ponad trzydzieści lat,
czy coraz trudniej wam znaleźć pomysł na
nowy album, czy raczej ciągle przychodzi
wam to naturalnie?
Nic, co warto zrobić na wysokim poziomie, nie
przychodzi łatwo i prawdopodobnie byłbym
zmartwiony, gdyby tak było. Oczywiście, początkowa
iskra i pomysł na kompozycję może
pojawić się w jednej chwili, ale dokładne przemyślenie
aranżacji i struktury, aby jak najlepiej
wykorzystać swój pomysł, zajmuje dużo
czasu. Celowo piszę tylko dla nadchodzącego
albumu i nie używam starych utworów, które
mam już od jakiegoś czasu. Pomaga to skupić
się na pisaniu do konkretnego albumu i utrzymać
jednolitość nowej płyty.
Wracając do melodyjności "Dividing Lines"
to myślę, że jest to ukłon w stronę Glynna
Morgana, aby mógł pokazać, jak niesamowitym
jest wokalistą...
Glynn zawsze miał potężny głos, ale zauważyliśmy,
że po powrocie do Threshold rozwinął
kilka dodatkowych atutów swoich umiejętności.
Wspaniale uzupełnił "Legends of the Shires",
kiedy wzięliśmy go w ostatniej chwili.
Teraz pięć lat od powrotu, napisał i w pełni
zintegrował się z zespołem. Można wyraźnie
usłyszeć tego rezultat.
Foto: Threshold
Istotną rolę w progresywnym metalu odgrywają
kontrasty. Czy stwarza wam dużo problemu
wykreowanie ciekawego zestawienia
delikatnych dźwięków z heavy metalową mocą
lub pompatycznych i symfonicznych fragmentów
z oszczędnymi sekwencjami instrumentalnymi?
Jak to wyglądało szczególnie
teraz w czasie przygotowania muzyki na
"Dividing Lines"?
Wręcz przeciwnie, widzę ten kontrast jako
mocny punkt podczas pisania do każdego albumu.
Byłoby trudniej przekazać emocje i
moc, gdyby wszystko było jednostajne, jak w
przypadku prostszych gatunków rocka. Również
swoboda aranżacyjna, jaką daje muzyka
progresywna, pozwala na uzyskanie większej
różnorodności na albumie i stworzenie odpowiedniej
atmosfery.
Na pochwały zasługuje także sekcja rytmiczna.
Basista Steve Anderson i perkusista
Johanne James ciągle są bardzo kreatywni,
choć na "Dividing Lines" przeważnie perfekcyjnie
dyktują rytm...
Oni również robią to, co jest niezbędne dla
danego utworu. Oczywiście mogą być bardziej
krzykliwi na żywo, ale nigdy nie pozwalają, by
ego stanęło na drodze do stworzenia doskonałego
albumu.
Dlaczego niektórzy o Johanne James mówią,
że to bestia?
Mogę mówić tylko za siebie, ale Johanne jest
najcichszym członkiem zespołu poza sceną,
ale na scenie jest swoim totalnym przeciwieństwem.
(śmiech) Jest showmanem i ma niesamowitą
siłę i technikę.
Richard West ma na płycie wiele bardzo dobrych
momentów, szczególnie podobają mi
się jego aranżacje na fortepian. Jednak nie
bardzo podobają mi się niekiedy pojawiające
się syntezatorowe plamy, które niczego nie
dodają do waszej muzyki...
Każdy z nas ma inną opinię co do tego, co jest
potrzebne, aby cieszyć się muzyką, ale jako
zespół możesz robić tylko to, w co wierzysz,
najlepiej jak potrafisz. Część zabawy w muzyce
polega na posiadaniu opinii, a nie ma
dwóch takich samych fanów.
126
THRESHOLD
Jestem wielkim fanem brzmienia Threshold.
Sami go wymyśliliście w trakcie prób i prac w
studio czy ktoś wam pomagał z zewnątrz?
Osoby typu producent czy inżynier dźwięku?
Kiedy zaczynaliśmy, nie było wystarczającego
budżetu, żeby zatrudnić producenta, więc zdecydowałem,
że kilka pierwszych albumów zrobię
sam. Natomiast kiedy podpisaliśmy umowę
z większą wytwórnią, nie znalazłem nikogo,
kto według mnie zrobiłby to dobrze i odkryłem,
że ogólnie lubię kształtować brzmienie
Threshold. Teraz jest to integralna część
tego, kim jesteśmy.
Jak wam się udaje powtarzać ten sound na
kolejnych albumach? Ciągle próbujecie go
ulepszyć? Czy jest problem w odtworzeniu
go na koncertach?
Jeśli porównamy nasze albumy na przestrzeni
lat to, zauważymy, że wszystko ewoluowało.
Wokale wspomagające stały się bardziej rozbudowane,
a produkcja udoskonalona. Część
brzmienia pochodzi również z tego, jak pięciu
muzyków w ogóle współpracuje ze sobą. Czasami
zdarza mi się napisać kompozycję, która
moim zdaniem nie pasuje do brzmienia zespołu,
ale kiedy pozostali członkowie zaczynają
grać swoje partie, to utwór nabiera
brzmienia Threshold. Nie możesz myśleć, że
występ na żywo jest dokładnie taki sam jak
album studyjny i myślę, że ta różnica musi być
obecna. Musisz zdecydować, które partie gitar
i wokale są najważniejsze, bo nie da się odtworzyć
wszystkiego. Jednak energia i interakcja
z publicznością jest tym, co czyni występy
na żywo wyjątkowymi.
Zanim pojawił się pomysł na stworzenie zespołu,
musieliście być fanami muzyki. Jakich
artystów i płyt wtedy słuchaliście? Czy nadal
macie czas, aby słuchać współczesnych
artystów i ich muzyki? Przynosi to wam taką
sama przyjemność jak dawniej?
Na początku wszyscy mieliśmy swoje ulubione
utwory, ale nikt z nas nie tworzył muzyki,
którą chciałby usłyszeć. Przestaliśmy więc być
zespołem grającym covery i zaczęliśmy pisać
własną muzykę. Jeden z naszych utworów został
wybrany na składankę SI Music i w rezultacie
dostaliśmy propozycje nagrania pierwszego
albumu. Zespoły, które na początku
miały na nas wpływ to Testament, Genesis,
Rush, Giant itd. Przez bardzo długi czas nie
słuchałem muzyki dla przyjemności, a to dlatego,
że na co dzień zajmuję się produkcją dla
różnego rodzaju zespołów. Jednak stosunkowo
niedawno odnalazłem nową miłość do słuchania
muzyki, oddzielając ją od pracy. Szcze-gólnie
lubię My Dying Bride, Periphery i elektroniczną
erę Mike'a Oldfielda z lat 90. i
wczesnych lat 2000.
Threshold zdobył szacunek i uznanie fanów
oraz krytyków, ale niezależności finansowa
to chyba ciągle wasze marzenie. Jak taki status
wpływa na waszą działalność? W ogóle
myślicie o takich sprawach?
Myślę o muzyce jako o jednej całości i jest ona
moją pełnoetatową pracą. Pomiędzy produkcją
a Threshold zarabiam na życie w taki
sposób, jakiego spodziewałem się po mojej początkowej
karierze w samorządzie lokalnym.
Po ukończeniu studiów nigdy nie zniechęciłem
się do pracy przy projektach związanych
ze sportem i grantami społecznymi, ale muzyka
zawsze była czymś, w czym chciałem spróbować
pracować i doceniam to, że mam szczęście,
że mi się to udało.
Niemniej myślę, że nigdy nie potraficie iść
na kompromisy i nie pozwolilibyście sobie na
utratę niezależności artystycznej, a tak często
bywa gdy zespół zdobywa komercyjny
sukces i staje się firmą...
W przypadku każdego kontraktu płytowego,
który podpisałem, zawsze uzgadnialiśmy z wytwórnią,
że będziemy mieli ostatnie słowo w
kwestii kreatywności. Pierwszą rzeczą, którą
Nuclear Blast słyszy, jest ostateczna kopia
produkcyjna albumu, który ma zostać wydany.
Robimy to, w czym jesteśmy najlepsi, a
potem ufamy im, że podejmą właściwe decyzje
dotyczące promocji i tłoczenia.
Czy na przestrzeni tych wszystkich lat były
jakieś momenty, w których myśleliście, żeby
darować sobie z zespołem i muzyką? A może
teraz zaczęliście myśleć o emeryturze?
Dopóki Threshold wciąż będzie miał nowe i
świeże pomysły to, będę zajmował się muzyką.
Jeśli kiedykolwiek pomyślimy o wypełnieniu
czasu trasą koncertową z repertuarem ze starych
albumów, będę wiedział, że to czas na zakończenie
działalności. No i nie jestem pewien,
czy muzycy kiedykolwiek naprawdę
przechodzą na emeryturę!
Foto: Threshold
Także teraz zaczniecie ogrywać "Dividing
Lines" na koncertach i za jakiś czas możemy
spodziewać się kolejnego studyjnego albumu
Threshold...
Na pewno na trasie zagramy dużo z nowego
albumu i sporo z "Legends of the Shires".
Kiedy poczujemy, że jesteśmy gotowi do rozpoczęcia
pisania nowej muzyki, zespół niewątpliwie
podejmie decyzję o rozpoczęciu prac
nad nowym albumem.
No i na koniec życzę Wam i sobie szczególnie,
abym jeszcze mógł nacieszyć się jeszcze
kilkoma waszymi nowymi albumami studyjnymi...
Gdyby pandemia trwała znacznie dłużej, nie
wiem, czy nadal byśmy grali. Zawsze było tak,
że chcemy grać muzykę na żywo, bo inaczej
komunikacja z fanami jest stracona. Jako że
ostatnie albumy radzą sobie świetnie, podpisaliśmy
nowy kontrakt z Nuclear Blast i mamy
nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas będziemy
tworzyć muzykę.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
THRESHOLD 127
Ponadczasowa jakość
- To, co naprawdę chcieliśmy osiągnąć na tej płycie, to zachować naszą
tożsamość, ale też nadal rozwijać się i zrobić krok do przodu - podkreśla perkusista
Infidel Rising Wayne Stokely. Jego zespół miał pecha, bo gdyby nie choroba,
różne problemy i pandemia, to drugi album Infidel Rising ukazałby się jeszcze w
roku 2017, ale jedno jest pewne, warto było poczekać na "A Complex Divinity".
HMP: Muzyczny biznes zmienił się bardzo
w ostatnich latach, częstotliwość wydawania
płyt też jest inna niż choćby jeszcze na
początku tego wieku, ale fani musieli czekać
na waszą nową płytę prawie siedem lat -
dlaczego tak długo?
Wayne Stokely: Cóż, sporo się wydarzyło
przez te siedem lat. Pod koniec 2016 roku
mieliśmy zmianę składu, kiedy Rafael i
Aaron opuścili zespół na jakiś czas, a my
kontynuowaliśmy granie koncertów z nowym
gitarzystą i klawiszowcem, ale kiedy
przyszło do pisania nowego materiału, to po
prostu nie czuliśmy się razem dobrze. Następnie
w lipcu 2017 roku zdiagnozowano u
mnie stwardnienie rozsiane i straciłem całkowicie
wzrok. Zanim wróciliśmy do grania
koncertów zajęło mi około siedmiu miesięcy
na rehabilitację i dostosowanie się do grania
na perkusji bez wzroku. Od tego czasu miałem
siedem operacji oczu i odzyskałem niewielką
możność widzenia w jednym oku. Rok
2018 spędziliśmy grając koncerty tutaj w
Teksasie, a potem w końcu roku 2019 Rafael
i Aaron wrócili do zespołu i zaczęliśmy pisać
to, co znalazło się na "A Complex Divinity".
Pandemia opóźniła wydanie płyty o około
półtora roku.
Tak długi odstęp między wydawnictwami
w dzisiejszych czasach sprawia, że zespół,
szczególnie mniej popularny czy niszowy,
staje się wręcz zapomniany, wręcz debiutuje
na nowo - nie było trochę tak, że im ta
przerwa była dłuższa, tym trudniej było
wam zabrać się do pracy?
Nie bardzo, ponieważ odstępy czasu były
poza naszą kontrolą. Byliśmy bardziej niż
gotowi do powrotu do pracy i mieliśmy
więcej pomysłów niż potrzebowaliśmy, więc
ta część nie stanowiła problemu.
Co więc zmobilizowało was do ukończenia
drugiego albumu? Pandemia wszystko spowolniła,
więc mieliście więcej czasu na komponowanie,
odświeżenie starszych pomysłów,
a kiedy można już było grać próby
wszystko udało się sprawnie dopracować
pod względem aranżacji, etc.?
Motywacja zawsze była. Mielibyśmy płytę
wydaną w 2017 roku, gdyby los nie stanął na
drodze... Pandemia pozwoliła nam skupić się
na pisaniu tylko przez około siedem miesięcy.
Mieszkamy w Teksasie, który nigdy tak
naprawdę się nie zamknął, więc poza może
Foto: Infidel Rising
około miesiącem przestoju wciąż co tydzień
zbieraliśmy się razem, by tworzyć i nagrywać.
Przypomnieliście się najpierw limitowanym
MCD "The Chronicles Of Inspiration
Vol. I", zawierającym autorski, nowy utwór
"Chasing The Sun" i cztery covery. Skąd
pomysł na takie właśnie wydawnictwo i
wybór akurat tych cudzych numerów?
To wszystko było spowodowane pandemią,
która spowodowała opóźnienie w wydaniu
albumu. Wytwórnia była w tyle, a my graliśmy
koncerty, więc chcieliśmy mieć jakąś zapowiedź
dla ludzi, którzy chcieli nas zobaczyć.
Mieliśmy utwór "Chasing The Sun",
który uważaliśmy za dobry, ale nie pasował
do albumu, ale chcieliśmy go wydać. Jeśli
chodzi o covery, to po prostu wybraliśmy kawałki
zespołów, z których czerpiemy inspirację.
To jest naprawdę tak proste. Mamy też
własne studio i sami produkujemy, więc było
to bardzo łatwe do zrobienia.
Macie pewnie w zanadrzu jeszcze jakieś
niepublikowane kompozycje, lista obcych
utworów też była zapewne znacznie dłuższa,
dlatego tytuł tego wydawnictwa sugeruje,
że pojawią się jego kolejne części?
Tak, umieściliśmy tam Vol 1., żeby ludzie
wiedzieli, że będzie kontynuacja. Mamy już
kilka pomysłów na następne EP-ki. To coś w
rodzaju naszej własnej oficjalnej serii bootlegów,
gdzie możemy robić co chcemy poza
kontekstem oficjalnej płyty.
Teraz jednak najważniejszy jest nowy album
"A Complex Divinity". Z tego co
słyszę brzmicie teraz mocniej niż na debiucie,
ale jednocześnie poświęciliście też sporo
uwagi partiom typowo progresywnym, tak
jak choćby w "Ov Wormwood" - zależało
wam na tym, żeby nowy materiał Infidel
Rising był jeszcze bardziej dopracowany, a
co za tym idzie bardziej wyrazisty i po prostu
ciekawszy?
To, co naprawdę chcieliśmy osiągnąć na tej
płycie, to zachować naszą tożsamość, ale też
nadal rozwijać się i zrobić krok do przodu.
Chcieliśmy, aby części progresywne były bardziej
progresywne, części powermetalowe potężniejsze,
a części melodyjne bardziej melodyjne.
Nie chcieliśmy zmieniać tego, czym
jesteśmy, ale chcieliśmy pójść trochę do przodu.
Byłoby miło myśleć, że to osiągnęliśmy.
Wspomniałeś o "Ov Wormwood"; kiedy pisaliśmy
ten utwór Rafael przyniósł ten otwierający
riff, który moim zdaniem ma coś z stylu
Savatage i połączyliśmy go z wersem w stylu
Kamelot, który przyniósł Aaron. Kiedy połączysz
razem te dwie rzeczy, to brzmi właśnie
jak my. Przynajmniej mamy taką nadzieję.
Takie podejście to w sumie podstawa każdej
działalności artystycznej, ale w muzyce
jest to chyba szczególnie ważne, żeby nie
powielać dawnych pomysłów, starać się
rozwijać, dzięki czemu wy jesteście usatysfakcjonowani,
a fani zadowoleni?
Zdecydowanie, jest cienka granica między
powtarzaniem się, a całkowitym porzuceniem
tego, czym jesteś. Mamy utwory takie
jak pierwszy singiel i wideo "All The Fear",
które brzmią jakby mogły znaleźć się na debiucie,
potem mamy prostą power balladę jak
"Follow Your Light", która jest naprawdę bar-
128
INFIDEL RISING
dziej tradycyjna niż to, co robią zespoły z
naszego gatunku. Chcieliśmy, żeby ten album
był różnorodny i miejmy nadzieję, że w
rezultacie zachowa ponadczasową jakość.
Przywiązujecie również dużą wagę do melodii,
bo praktycznie każdy z tych utworów,
nie tylko singlowy "All The Fear", ma w sobie
coś szczególnego, jakiś charakterystyczny
motyw czy tak zwany haczyk - bez
takiego podejścia nie ma co brać się za komponowanie,
nawet jeśli gra się w metalowym
zespole?
To absolutna prawda, jeśli nie masz chwytliwego
motywu, to nie masz kawałka. To zawsze
jest najważniejsza rzecz. Nie ma znaczenia
jak świetne i techniczne jest granie,
jeśli nikt nie pamięta utworu. To jest coś,
czego moim zdaniem brakuje wielu dzisiejszym
zespołom. Wydaje się, że skupiają się
bardziej na technice, niż na pisaniu muzyki.
Do udziału w niektórych utworach zaprosiliście
też wiolonczelistkę Kourtney Newton.
To swego rodzaju nawiązanie do tego,
że wasz poprzedni klawiszowiec Aaron
Walton grał również na skrzypcach, a ponieważ
nie chcieliście się powtarzać, zapewne
stanęło na wiolonczeli. Jej partie i
growling w jednym utworze to ciekawe połączenie.
Wygląda na to, że lubicie szukać
nietypowych rozwiązań, stąd zwerbowanie
do nagrania "Shadow Maker" wokalistki
Kani Ali i ten, oparty na kontrastujących ze
sobą partiach, duet?
W tym konkretnym utworze wiedzieliśmy,
że to prawdopodobnie najcięższa rzecz, jaką
zrobiliśmy, więc wykorzystanie growlingu na
wstępie refrenu było bezpośrednią inspiracją
z samej muzyki. Kani jest naszą dobrą przyjaciółką
i uwielbiamy jej głos, więc to było
naturalne dopasowanie. Jeśli chodzi o partię
wiolonczeli, to kiedy doszliśmy do części
środkowej, chcieliśmy mieć tam przerwę i
coś, co mogłoby się pojawić w horrorze, a nie
na typowym, powermetalowym albumie. Pomyśleliśmy,
że wiolonczela brzmiałaby fajnie,
a Aaron znał Kourtney, więc zadzwonił
do niej, a ona zgodziła się nam pomóc. Mogliśmy
użyć sampli, ale chcieliśmy, żeby każdy
dźwięk, który usłyszycie na tej płycie był
autentyczny i zagrany przez człowieka.
Skoro współpracujecie teraz z niemiecką
wytwórnią Pure Steel Records jest jakaś
szansa na to, że pojawicie się w Europie,
czy też w obecnej sytuacji ekonomicznej nie
ma o tym mowy?
Pure Steel byli dla nas wspaniali. Jeśli chodzi
o dalsze koncertowanie i granie w Europie, to
bardzo byśmy chcieli. Myślę, że będziemy
musieli zorientować się, czy będzie zapotrzebowanie
i oferty. Chcielibyśmy przynajmniej
dostać się na kilka festiwali.
Wykonywanie tak zróżnicowanego i niełatwego
materiału na koncertach to z jednej
strony spore wyzwanie, bo cały czas musicie
się pilnować, ale też z drugiej strony
pewnie ogromna przyjemność, z czego
skwapliwie korzystacie, grając jak najczęściej?
Uwielbiamy grać na żywo i jesteśmy zespołem,
który często ćwiczy, więc nie jesteśmy
jednym z tych bandów, które polegają na
bieżących utworach,
bo nie możemy
brzmieć jak
nasze albumy. Niestety
lokalna scena
w Dallas i ogólnie
w Teksasie nie jest
zbyt silna dla tego
typu muzyki, więc
nie mamy okazji
grać tak często jak
byśmy chcieli.
Niedawne odejście
gitarzysty Rafaela
Rivery zaskoczyło
was? W
końcu był w zespole
od samego
początku, prawie
10 lat, a to naprawdę
sporo czasu,
zaznaczył też swą
obecność na "A
Complex Divinity".
Macie już
jego następcę, czy
wciąż go szukacie?
Rafael nie opuścił
zespołu. Wrócił do
rodzinnego Puerto
Rico, ale nadal jest
z nami. Nie wiem,
dlaczego ktoś mógłby myśleć, że odszedł,
ponieważ nigdy nie zostało to powiedziane.
Foto: Infidel Rising
Foto: Royce Bishop
Takie informacje są w sieci, choćby na The
Metal Archives, ale dobrze słyszeć, że
wciąż jest członkiem zespołu. Do tego ponoć
zaczęliście już prace nad trzecim albumem,
są więc szanse na to, że ukaże się on
w miarę szybko, nie za 5-7 lat?
To prawda. W tej chwili mamy około trzech
skończonych utworów i prawdopodobnie
około piędziesięciu kawałków, nad którymi
musimy popracować, nie licząc pisania zupełnie
nowych rzeczy. Chcemy nagrywać do
końca tego roku i mieć nową płytę gotową na
przyszłe lato, więc można śmiało powiedzieć,
że nie minie kolejne siedem lat, zanim znów
nas usłyszycie, chyba że stanie się coś tragicznego.
(śmiech)
Czego oczywiście wam nie życzymy - powodzenia
w realizacji tych planów i dzięki
za rozmowę!
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
INFIDEL RISING 129
ABSTRAKT
ALGEBRA
HMP: Witaj Mats. Jak się masz?
Mats Leven: W porządku, dzięki! Właśnie
miałem tygodniowe wakacje w Los Angeles,
byłem tam z moim starym przyjacielem Jejo
Perkovicem, który w Abstrakt Algebra grał
na perkusji.
Chciałbym zadać Ci kilka pytań dotyczących
właśnie Abstrakt Algebra. Założyliście
ten zespół w 1994 roku. Czy w momencie
powołania go do życia mieliście w głowie
jakąś wizję tego projektu? A może cała
historia związana z tą grupą była całkowicie
spontaniczna?
Nie, to Leif Edling założył zespół po rozwiązaniu
Candlemass. Dołączyłem do niego jako
wokalista i nie miałem wiele wspólnego
ani z tekstami, ani z muzyką, z wyjątkiem
kilku linii melodycznych, które wymyśliłem.
Czy pamiętasz jak formował się skład tego
zespołu?
Pamiętam, że początkowo mieliśmy jeszcze
Tylko Leif wie
Abstrakt Algebra to band powołany do życia w roku 1994 przez Leifa Eidlinga
po rozpadzie Candlemass. Nie istniał on zbyt długo, bo tylko trzy. Projekt
ten zostawił po sobie tylko jeden album zatytułowany po prostu "Abstrakt Algebra".
Właśnie na rynek trafiła jego pierwsza reedycja (od momentu premiery album
nie był wznawiany). Z tej okazji próbowałem wyciągnąć co nieco o tym albumie
oraz ogólnie króciutkiej historii tego przedsięwzięcia. Cóż, nie będę czarował,
że za wiele się z tej rozmowy nie dowiemy. Ale przeczytać mimo wszystko warto…
jednego perkusistę (Micke?), kiedy nagrywaliśmy
utwory demo. Zakładam, że Mike
Wead wprowadził Simona do projektu.
Abstrakt Algabra to bardzo oryginalna
nazwa dla zespołu metalowego. Czy stoi za
tym jakaś konkretna historia?
Być może był to temat, o którym wspomniał
Leifowi klawiszowiec Carl Westholm, nie
jestem pewien. Tylko Leif wie!
W styczniu GMR Music Group wydało
reedycję pierwszego i jedynego pełnego
albumu Abtrakt Algebra. Jest to pierwsza
reedycja tego albumu. Przypuszczam, że
głównym powodem jest fakt, że płyta ta była
bardzo trudna do zdobycia. Ale myślę, że
to nie jest jedyny powód. Czy mam rację?
Tak, płyta była trudna do znalezienia, więc
chyba nadszedł czas!
Nowa wersja tego albumu zawiera kilka bonusowych
utworów. Pierwszym z nich jest
odrzut z sesji nagraniowej zatytułowany
"Remulus and Romus". Czy pamiętasz,
dlaczego nie zdecydowaliście się dołączyć
go do albumu w 1994 roku?
Decyzja Leifa. Pewnie uznał, że album jest
już wystarczająco długi.
Na płycie znajdują się również wersje demo
dwóch utworów z tego krążka. W jaki sposób
zachowały się one do dnia dzisiejszego?
Cóż, były one nagrane na jakimś CD z kolekcji
Leifa. Wydaje mi się, że Leif zawsze był
też w posiadaniu oryginalnego miksu.
A może powiesz coś o graficznej stronie
reedycji tego albumu? Czy możemy spodziewać
się jakichś dodatkowych rzadkich
zdjęć i innych atrakcji w książeczce?
Nie mam pojęcia. Sam byłem zaskoczony informacją
o tej reedycji. Byłoby miło, gdyby
to wydanie zawierało jakieś rzadkie zdjęcia.
Szczerze mówiąc jeszcze tej wersji albumu
nie widziałem.
Ten album dotychczas został wydany tylko
jako CD. Czy rozważałeś pójście za trendem
i wydanie go również na winylu?
Słyszałem , że trwają również rozmowy o
wydaniu winylowym.
Bardzo ciekawym utworem na albumie
"Abstract Algebra" jest "April Clouds". Jak
wymyśliliście tę intrygującą melorecytację?
To Leif recytuje w tym utworze, nie wydaje
mi się, żebym kiedykolwiek słyszał cały
utwór!
Jak osiągnąłeś ten specyficzny efekt wokalny
w utworze "Vanishing Man"?
Prawdopodobnie po prostu jakiś zniekształcenie
użyte przez inżyniera.
Jak postrzegasz ten album patrząc na niego
z perspektywy czasu? Czy jest na nim wiele
kwestii, które byś na dzisiaj zmienił?
To był dla mnie bardzo ważny album pod
kilkoma względami. Po raz pierwszy zaśpiewałem
na nim mroczne kawałki w gatunku
doom metal. Czułem, że to doświadczenie
otworzyło mój umysł i było bardzo inspirujące.
To był również album, który usłyszał
Yngwie Malmsteen w latach 1995-96, i
dzięki temu dał mi posadę w swoim zespole
w latach 1997-1998. Odpowiadając bezpośrednio
na Twoje pytanie, nie, nic bym nie
zmieniał.
Foto: Abstrakt Algebra
Chodzą pogłoski, że niektóre utwory z
albumu Candlemas "Dactylis Glomerata"
130
ABSTRAKT ALGEBRA
Foto: Abstrakt Algebra
powstały z myślą o drugim albumie Abstrakt
Algebra, który ostatecznie nigdy nie
został wydany. Co czujesz, kiedy usłyszałeś
te kawałki śpiewane przez innego
wokalistę?
Cóż, każda wersja musiała być lepsza od
gównianego brzmienia drugiego albumu Abstrakt
Algebra, nad którym wcześniej pracowaliśmy.
Znam Björna i uważam, że jest
świetnym wokalistą.
Spędziłeś kilka lat jako wokalista Candlemass.
Co czułeś, kiedy śpiewałeś na żywo
ich stare kawałki.
To było bardzo inspirując doświadczenie.
Utwory z okresu Messiaha sprawiły, że mogłem
zaśpiewać czystszym głosem, jak to
robiłem wcześniej w połowie lat 80-tych, kiedy
zaczynałem. Wiele z tych starych numerów
jest naprawdę niesamowitych.
Jestem bardzo ciekaw, kim jest ten facet na
okładce płyty? Jak to zdjęcie odnosi się do
muzycznej zawartości albumu?
Nie wiem kto to jest, może to być przyjaciel
Leifa. Pewnie chciał tu nawiązać do okładek
Rush.
Czy są jakieś kawałki Candlemass, których
naprawdę nie lubiłeś śpiewać?
Nie, nie bardzo. Byłem zaangażowany w
układanie setlisty, więc ten problem nigdy się
nie pojawił.
Co sądzisz o powrocie Johana Lanqquista
do tego zespołu?
Nie słyszałem nowego albumu z Johanem,
to naprawdę fajne, że wrócił po tych wszystkich
latach nieobecności. To świetny wokalista,
jednak moim faworytem zawsze będzie
Messiah.
Podczas swojej kariery współpracowałeś z
wieloma fantastycznymi muzykami. Jednym
z nich był wspomniany przez ciebie
już Yngwie Malmsteen. Jak oceniasz to
krótkie doświadczenie?
Oczywiście bardzo to niezwykle ważne doświadczenie,
gdyż dzięki temu szerzej zaistniałem
w muzycznym świecie oraz zagrałem
pierwszą w swym życiu trasę koncertową.
Ważne było również to, że byłem współtwórcą
albumu, co dodało mi pewność siebie
na przyszłość. Byłem współautorem około
33% albumu. Fajnie było też pracować z
Cozy Powell'em, moim starym idolem.
Czy pamiętasz jak zaczęła się Twoja fascynacja
śpiewaniem? Czy bycie wokalistą
metalowym to efekt Twoich marzeń, czy
wszystko dzieje się przypadkowo?
Mój pierwszy koncert to Deep Purple w
1975 roku, więc zawsze byłem fanem rocka,
ale nie gardziłem innymi gatunkami. Jednak
już w młodym wieku obracałem się w środowisku
fanów hard rocka, więc ta droga była
naturalnym wyborem. Zacząłem śpiewać
dość późno, najpierw skupiłem się na grze na
skrzypcach.
Co Mats Leven dziś porabia?
Jestem bardzo zaangażowany w szwedzki zespół
Prins Svart. To naprawdę świetna kapela.
Ponadto właśnie nagrałem nowy album
Vandenberg, mam nadzieję, że na jesień ruszę
z nimi w trasę. Poza tym chciałbym jak
najszybciej wydać nowy album zarówno ze
Skyblood jak i z Ludor!
Bartek Kuczak
ABSTRAKT ALGEBRA 131
Radość z muzyki
W ciągu dwóch dekad istnienia, Riverside wyrósł na jeden z najbardziej
uznanych zespołów grających rocka progresywnego. Należą do światowej
czołówki tego stylu, a w Polsce właściwie nie mają konkurencji, który działałaby
na takim poziomie organizacyjnym. Choć los nie oszczędzał grupy, Riverside
wracają z materiałem silniejszym niż kiedykolwiek. Z tej okazji porozmawialiśmy
z Michałem Łapajem, odpowiedzialnym w zespole za instrumenty klawiszowe.
HMP: Sporo mówi się o tym, że płyta powstała
w inny, bardziej zespołowy sposób niż
kilka poprzednich. Jak wyglądała ta zmiana
i z czego wynikała?
Michał Łapaj: Przy poprzednich albumach
większość tworzenia odbywała się w studiu.
Zazwyczaj to Mariusz przynosił najwięcej
pomysłów. Tym razem stwierdziliśmy, że
zrobimy płytę zespołową. Przede wszystkim
zaczęliśmy od grania prób i materiał powstał
właśnie podczas nich. To jest siła tej płyty,
która osobiście kojarzy mi się trochę z "Anno
Domini High Definition", która też, od początku
do końca, była przygotowana w sali
prób. Dzięki temu od razu wiedzieliśmy, czy
te riffy działają czy nie. Przedtem nagrywaliśmy
ileś tam gitar, a dopiero później mogliśmy
je sprawdzić. W międzyczasie pojechaliśmy
na kolejną część trasy z okazji dwudziestolecia
zespołu, która została wcześniej
przerwana przez pandemię. Ćwiczyliśmy sobie
te numery podczas trasy, a po wejściu do
studia fajnie wyszło, że przerzuciliśmy tę
koncertową energię na materiał. Czasem myślę
sobie, że brakuje tam jeszcze dźwięków
publiczności.
Natknąłem się na informację, że część materiału
skomponowałeś wspólnie z Mariuszem.
Spotykaliście się, wymienialiście pomysłami
i tak dalej. Czułeś większe niż
zwykle zaangażowanie w pracę nad tym albumem.
Lubimy pracować z Mariuszem, a tym razem
czułem trochę więcej oddechu. Mariusz
sam powiedział, że trochę zagarnął przestrzeń,
ale też stwierdził: "chodźmy, zagrajmy to
razem w studiu". Od razu wiedzieliśmy jak dany
patent brzmi z całym zespołem. Minusem
nagrywania instrumentów pojedynczo jest
to, że czasem długo czekamy na finalny
efekt. Mariusz myśli szybko, chce próbować
nowych rzeczy. I tak sobie myślę, że zanim
wyjadę z jakimiś klawiszami, to mamy dobudowaną
kolejną część numeru. Natomiast
kiedy gramy na żywo, od razu jest reakcja.
Mimo, że materiał robiliśmy z Mariuszem,
to w pewnym sensie powstawał właśnie na
żywo.
Czyli nagrywaliście płytę na żywo, grając
razem, w jednym pomieszczeniu?
Cała płyta nie była nagrywana na setkę, bo
Foto: Riverside
dbaliśmy o szczegóły. Chcieliśmy, aby od początku
do końca wszystko było dobrze zrealizowane.
Nagrywaliśmy piloty i perkusja do
tych pilotów nagrywana była z feelingiem
zespołu, który gra live. To była podstawa.
Następnie dograliśmy do tego resztę instrumentów.
Kolejną rzeczą, która różni tę płytę
od poprzednich była zmiana studia. Pracowaliśmy
metodą hybrydową, nagrywając w
dwóch studiach naraz. Do tej pory korzystaliśmy
zazwyczaj ze studia Serakos, w którym
zarejestrowaliśmy praktycznie wszystkie płyty
poza "Anno Domini High Definition".
Niestety nie ma tam odpowiedniego dużego
pomieszczenia na instrumenty akustyczne.
Zawsze staraliśmy się perkusję nagrywać w
jakiś inny sposób. Tym razem weszliśmy do
studia Boogie Town w Otwocku, gdzie mieścił
się cały zespół i wszystkie ślady mogły być
rejestrowane live. Stąd też, wybieraliśmy rzeczy,
które najlepiej by się nadawały właśnie
w Boogie, oraz te, które dało się nagrać w
Serakosie. To nam też pomogło zaoszczędzić
czas, bo niektóre sesje odbywały się w
dwóch studiach jednocześnie. Wiadomo, klawisze
łatwo jest nagrać w Serakosie, natomiast
bas, który idzie z mikrofonów czy nawet
Hammondy, to one już poszły z wykorzystaniem
dużej sali. To było o tyle fajne rozwiązanie,
że słychać, że dalej jest to Riverside,
unosi się tu duch Serakosa, mimo, że
częściowo nagrywaliśmy w innym miejscu.
Po opublikowaniu pierwszego singla w internecie
pojawiło się sporo komentarzy dotyczących
brzmienia. Niektórzy mówili, że
to zupełnie nowe brzmienie grupy, że to już
nie jest Riverside. Jak ty to postrzegasz?
Przede wszystkim grali ci sami ludzie, to jest
najważniejszy wspólny element. W związku
z tym, wykorzystanie instrumentów w innym
miejscu i z nową barwą, jest zauważalne, ale
dalej tworzy klimat Riverside.
Porozmawiajmy o tych barwach, które są
bardzo charakterystyczne. Momentami
klawisze kojarzą się z muzyką lat 80-tych
XX wieku. Jednak, mimo wszystko, brzmią
współcześnie. Zapewne to twoja sprawka?
Wiesz co, te lata 80-te to traktuję z przymknięciem
oka. To nic złego, jest to bardzo
dobre skojarzenie i cieszę się, że materiał jest
przyrównywany, do owego klimatu. Chociaż
w moim odczuciu, możemy powiedzieć o
dwóch, może trzech numerach o takim brzmieniu.
"Friend or Foe", numer otwierający,
ukierunkowuje na lata 80-te. Ewidentnie
brzmi to w ten sposób, a Mariusz w tekście
nawiązuje do "Roku 1984" George'a Orwella.
Natomiast, gdyby wyrzucić te skojarzenia,
to po prostu utwór, którego dobrze
się słucha. Ta rytmika, syntezatorowy bas i
melodia, gdy zapomnisz o skojarzeniach
brzmieniowych, to brzmią jak dobry, rockowy
utwór. Świetna gitary, organy hammonda,
fajne refreny. Nie jest tak, że przesadziliśmy
i wyszedł jakiś synth pop. Ale niektórzy
mówią, że gramy jak Kombi. (śmiech)
Słyszałem podobne głosy i nie do końca
rozumiem, skąd one się biorą.
Gdybyśmy spojrzeli, na przykład na ostatni
numer na płycie, "Self-Aware", który również
nawiązuje do lat 80-tych, to jest zupełnie
132
RIVERSIDE
inne skojarzenie epoki. Tam bardziej słychać
The Police i to nie klawisze przywołują ten
klimat, tylko sama kompozycja. Jak to mówimy
w zespole, jest to trochę reggae.
Rozmawiamy na chwilę przed waszą trasą
koncertową po Stanach Zjednoczonych.
Zastanawiam się czy planujecie grać nowy
materiał w całości?
Przygotowujemy wszystkie utwory z tego albumu.
Natomiast z jednego utworu zrezygnowaliśmy
na poczet tego, czy aby nie zagraliśmy
później, na przykład na polskiej trasie.
Potrafisz wskazać swój ulubiony fragment
albumu? Chodzi mi o utwór, zagrywkę ale
coś związanego z procesem powstawania.
Wiesz, to jest kilka momentów, z których jestem
dumny i się cieszę, kiedy je gram. Jednym
z nich będzie na pewno "Friend or Foe",
zwłaszcza, że jego brzmienie. Ale największym
jest chyba "Big Tech Brother". Fajne
rzeczy się tam dzieją, zwłaszcza w środku,
gdy gram akordy na Hammondzie. Ostatnia
zagrywka w tym kawałku też jest fajna, nawiązuje
do starego, dobrego Rainbow.
(śmiech) Miałem ciarki od samego początku,
gdy graliśmy ten riff. Zależało mi, aby się
tam powtarzał, a początkowe założenie było
takie, że riff miał być grany w kółko, aż do
wyciszenia kawałka. Mówiłem sobie, że nie
można go zmarnować, musimy z nim coś zrobić.
(śmiech) Chciałem go jakoś wyeksponować,
bo był świetny. Stąd ten pomysł na
melodię z końca utworu.
Riverside jest uznawany za jeden tych polskich
zespołów, który odniósł największy
sukces. Czy był taki moment, w którym
uświadomiłeś sobie, że to jest to, doszliście
do miejsca, w którym chcieliście być?
Taki moment, żebym to poczuł dogłębnie, to
jeszcze nie nadszedł. Jak dla mnie, nadal jesteśmy
zespołem, który robi to, co lubi i skupia
się na radości z muzyki. Szczerze mówiąc,
do mnie jakoś nie dociera, jak ktoś
przychodzi i twierdzi, że jesteśmy numerem
jeden w Polsce. Odpowiadam, że jesteśmy po
prostu gośćmi, którzy grają muzykę. Nie dociera
do mnie do końca, że to, co robimy, to
jest jakiś sukces. Czasem kiedy stoję na scenie,
gram koncert i widzę, że pod sceną jest
jakieś dwa tysiące osób, które przyszły nas
obejrzeć, to zastanawiam się co my takiego
zrobiliśmy? Nigdy nie czułem dystansu do
ludzi, jako zespół zawsze też szanowaliśmy
naszą publiczność. Do momentu pandemii
zwyczajowo wychodziliśmy do ludzi po koncercie,
aby przybić piątkę i zrobić sobie fotkę.
Nigdy nie braliśmy za to żadnych pieniędzy.
Nie chcieliśmy uczestniczyć w robieniu jakichś
VIPowskich biletów na takiej okazje.
Nie chcielibyśmy rezygnować ze spotkań z
ludźmi. Nasza kariera ma linię wznoszącą,
ale wszystko dzieje się stopniowo. Nie jesteśmy
zwycięzcami jakiegoś konkursu, który
sprawił, że nagle staliśmy się popularni. Po
prostu graliśmy kolejne koncerty i zaczęła
oglądać nas coraz większa liczba ludzi.
Foto: Riverside
W jednym z wywiadów znalazłem wypowiedź,
w której mówiłeś, że najważniejszym
dla ciebie jest "nawiązywać relację".
Kontekstem były koncerty i spotkania z
publicznością. Czy jest to dla ciebie największą
nagrodą, jeśli chodzi o działalność
zespołu?
Może jest to największą siłą? To dla mnie
bardzo ważne, bo wiem, że nie gram gdzieś w
eter. Widzę ludzi, widzę ich reakcje i to mi
daje w ogóle ogromną energię do uczestnictwa
w koncercie. A kiedy przerzucam tą energię
na muzykę i widzę radość publiczności, to
ma to dla mnie ogromne znaczenie.
Niedawno podsłuchałem twojej solowej
płyty, która ominęła mnie w momencie premiery.
Czy myślisz o kolejnym wydawnictwie
tego typu?
Nie ukrywam, że tak. Czy będzie dokładnie
tego typu? Może zakręcę w inną stronę, tego
jeszcze sam do końca nie wiem. Mam już kilka
pomysłów na kolejny album. Nawet część
Foto: Riverside
z nich zrealizowałem w studio. Natomiast cały
czas pracuję i zobaczymy co się z tego wykluje.
Taka płyta na pewno powstanie, przynajmniej
tego bym chciał.
Igor Waniurski
RIVERSIDE 133
Radość z opowiadania
Amerykańscy symfoniczni metalowcy wracają z nowym, popanedemicznym
albumem "The Awakening". O okolicznościach jego powstania a także
roli w zespole rozmawiamy ze szwedzkim wokalistą grupy, Tommym Karevikiem.
HMP: Kamelot jest znany z mieszania muzyki
o symfonicznym charakterze z heavy
metalem. Ciekawi mnie jak wygląda wasz
proces twórczy i łączenie tych muzycznych
światów?
Tommy Karevik: Przeważnie spotykamy się
osobiście, kilka razy, a potem pracujemy sami,
we własnych studiach. Następnie wymieniamy
się plikami dźwiękowymi. Gdy zaczął się Covid
to sprawy miały się inaczej, nie posiadaliśmy
już możliwości współpracowania razem.
Po prostu dzieliliśmy się plikami. Mieliśmy za
to sporo czasu na upewnienie się, że wszystko
gra. Nad poszczególnymi utworami pracujemy
zespołowo, wymieniamy się ciągle pomysłami.
Czasem dotyczy to całych kawałków, ale niekiedy
jakiś fragment może być dla kogoś inspiracją.
Po prostu, ktoś musi wyjść z pomysłem
i na ogół jestem to ja. Jak już przygotujemy
trochę kawałków, to spotykamy się u Saschy
(Paeth, producent - przyp. red.) w Niemczech.
Tam zbieramy wszystko do kupy i robimy
z tego właściwe utwory.
W materiałach prasowych przeczytałem, że
nowy album był dla was czymś w rodzaju
procesu przechodzenia przez osobistą bitwę.
Muzyka ma dla ciebie wartość terapeutyczną?
Powiedziałbym, że muzyka na pewno ma pewne
wartości terapeutyczne. Pracujesz nad
czymś, co przecież pojawia się w tobie. Używasz
słów opisujących swoje odczucie i myśli,
więc to trochę jak rozmowa z terapeutą. Słucha
tego ktoś, kto nie ma wyrobionej opinii, co
też jest w tych sytuacjach podobne. Jest więc
tak, jak mówisz, muzyka może być terapią,
również jej słuchanie. Jest to szczególnie zauważalne
w okresie po pandemii. Nie chcę jednak
za dużo o tym rozmawiać, to zbyt przygnębiające.
Wolę skupić się na przyszłości.
Nie zaprzeczam jednak, że pandemia miała na
nas wpływ. Wszyscy trochę zwolniliśmy, staliśmy
się nieco bardziej zagłębieni w siebie samych.
Przeszliśmy wiele ciężkich chwil, podobnie
jak cały świat i przelaliśmy to na papier.
Foto: Kamelot
Jak zmieniało się twoje podejście do funkcjonowania
w zespole, przez ponad dziesięć lat,
odkąd zacząłeś w nim występować?
Na początku nie wiedziałem zbyt wiele o Kamelot.
Zostałem zaproszony do zespołu i musiałem
rozeznać się, o co im chodzi? Słuchałem
wszystkich piosenek i albumów aby zorientować
się na czym ich muzyka polega, dlaczego
brzmią w taki sposób oraz o czym są
teksty. Jakie interwały pojawiają się w ich muzyce,
jakie melodie, jaka jest ogólna atmosfera.
Musiałem się tego wszystkiego nauczyć i mogę
powiedzieć, że ta nauka nigdy się nie zakończyła.
Musiałem ukształtować swój sposób
komponowania tak, aby dopasować się do zespołu.
Po dziesięciu latach mam lepsze rozeznanie,
na czym ta robota polega. Wszystko
przychodzi łatwiej.
Udzielasz się również w wielu projektach poza
Kamelot. Zastanawiam się, czy podczas
pisania nowego materiału od raz wiesz, do
którego zespołu będzie pasować dany fragment?
O nie, nigdy nie jest tak, że mam na tyle dużo
kawałków do wyboru, że mógłbym sobie dowolnie
nimi żonglować. Piszę je specjalnie dla
danego projektu. Powiem, że uwielbiam być
kreatywny. Może niespecjalnie podczas trasy
koncertowej, kiedy mam sporo spraw na
głowie. Wtedy całą energię pożytkuję na to,
aby każdego wieczoru dać dobry koncert.
Mimo, że jest tak, że przechodzisz przez okresy
zdołowania a później dobrej passy, to zawsze
jestem otwarty na wszechświat pełen nowych
pomysłów. Gdy pomysł się pojawi to
siadam w swoim studiu, biorę instrument i
staram się napisać jakiś szkic. Przeważnie okazuje
się, że ten szkic jest bardzo dokładny. Nie
jestem dobry w przygotowywaniu jedynie
wstępnych wersji, zazwyczaj wychodzi z tego
coś więcej.
Współpracujesz z wieloma innymi artystami,
na przykład z Arjenem Lucassenem, występowałeś
na kilku jego płytach. Ciekawi
mnie, jak doszło do tej współpracy i czy to, że
jesteś gościem w materiale kogoś innego daje
ci satysfakcję?
Zazwyczaj nie musisz wtedy pisać utworu który
masz zaśpiewać, przynajmniej nie w pełnym
sensie. Zawsze możesz spróbować zrobić z
tego coś swojego, ale i tak to inna sytuacja, niż
gdy piszesz wszystko od początku. Staram się
też dodać coś od siebie. Lubię zmienić coś w
melodii, dopieścić ją aby odcisnąć na niej piętno.
Inaczej nie czułbym się ze sobą szczery.
Teksty Kamelot dotyczą kwestii związanych
z filozofią, mitologią, zawierają też elementy
fantastyki. Lubisz zawrzeć w nich swoje osobiste
refleksje na istotne dla ciebie sprawy,
czy traktujesz je raczej scenariusze zupełnie
niezwiązanych z tobą opowieści?
Lubię myśleć o sobie jako o uduchowionej osobie.
Nie jestem szczególnie religijny, ale właśnie
uduchowiony i otwarty na to, co świat
przynosi. Lubię się rozwijać. Aby to miało
miejsce, muszę pracować nad sobą, pokonywać
swoje lęki i ograniczenia. Nikt nie powiedział,
że będzie lekko. Jeżeli podejmujesz tę
walkę i jesteś konsekwentny to dasz radę i po
tym wszystkim będziesz lepszym człowiekiem.
Takie tematy poruszane są na naszej nowej
płycie, to właśnie chciałem przekazać. Wiesz,
że musisz spojrzeć w siebie i zacząć rewolucję
od swojej osoby. Dopiero potem możesz oczekiwać
zmian w świecie.
Wasz zespół dużą wagę przykłada do estetyki
wizualnej. Mam na myśli okładki płyt,
wystrój sceny, zdjęcia i tym podobne. Jak
postrzegasz rolę sztuki wizualnej w tożsamości
grupy?
Zdecydowanie, jest to ważna sprawa. Mamy w
sobie teatralność i jesteśmy z tego dumni.
Wkładamy w to mnóstwo pracy bo wiem, że
są ludzi, którzy chcą doświadczyć piękna, gdy
kupują album winylowy albo płytę kompak-
134
KAMELOT
tową. Osobiście wolę winyl, bo jest większy i
możesz podziwiać w pełni szatę graficzną.
Wiem, że nasi fani to doceniają, każdy tego
aspekt. Mieć przedmiot, którego można dotknąć,
powąchać, potem otworzyć i poczytać
teksty. Jest to coś prawdziwego i namacalnego,
część doświadczenia. Potem przychodzi koncert,
podczas którego staramy się włączyć elementy
teatralne, ponieważ dostarczają dodatkowego
wzruszenia i emocji. Po prostu, to dobrze
wypada na scenie i pasuje do muzyki
Kamelot.
Tęsknisz za koncertowaniem?
Raczej nie, przynajmniej nie do końca. To
znaczy, przez długi czas graliśmy sporo. Muszę
przyznać, że nie jest to coś, co lubiłbym
jakoś szczególnie, jeśli chodzi o życie muzyka.
Przede wszystkim dlatego, że koncertowanie
jest męczące. Ciężko jest prowadzić taki tryb
życia. Nawet jeśli jesteś w autobusie, który dowiezie
cię bezpośrednio na miejsce i tak kosztuje
to mnóstwo energii. Zwłaszcza dla introwertyka,
takiego jak ja. To jest męczące i potrzebuję
odpocząć od takich aktywności. Jednak
im dłużej trwała pandemia, tym częściej
myślałem o tym, aby znowu podróżować, spotykać
się z fanami, grać nowe kawałki itd.
Przed Covidem ostro koncertowaliśmy, co
wyssało ze mnie energię. Jednak już jesteśmy z
powrotem, z naładowanymi bateriami, bo mogliśmy
trochę odpocząć. Był to okropny czas
dla świata, straszny, ale mi osobiście pozwolił
odetchnąć.
Pochodzisz ze Szwecji, ale jesteś w zespole,
którego spora część członków jest z USA. Po
dekadzie spędzonej w ich towarzystwie,
dostrzegasz jakieś różnice kulturowe, które
wpływają na waszą współpracę?
Na pewno są pewne różnice, ale nie wiem czy
akurat związane z kulturą. Każdy z nas jest,
do pewnego stopnia indywidualistą. Różnimy
się od siebie, ale stanowimy dobrą mieszankę.
Jestem ze Szwecji, jednak mieszkam teraz w
Kanadzie. Mamy dwóch gości ze Stanów, ale
również dwóch z Niemiec. Uzupełniamy się,
choć jest między nami sporo różnic. Jeśli porównać
ze sobą takie kraje jak USA i Szwecja,
to są totalnie inne, ale nie przekłada się to aż
tak bardzo na członków zespołu.
Jak ci się mieszka w Kanadzie?
Uwielbiam to. Jest podobna do Szwecji, z wyjątkiem
tego, że ma wyższe góry, większe jeziora
i wyższe drzewa. (śmiech)
Porozmawiajmy o przeszłości i twoich najwcześniejszych
inspiracjach. Co ukształtowało
cię jako muzyka?
Moje najwcześniejsze wspomnienia to słuchanie
muzyki mamy i taty. Mój ojciec miał oczywiście
ogromną kolekcję płyt i myślę, że ona
mnie ukształtowała. Przynajmniej w najmłodszych
latach. Kiedy dorosłem na tyle, aby wykształcić
sobie własny gust, słuchałem dużo
Michaela Jacksona. Nie byłem metalowcem,
dopóki nie odkryłem tej muzyki w szesnastym
roku życia. Wcześniej chodziłem na musicale
ze swoją mamą. Byliśmy na "Upiorze w Operze"
w Sztokholmie, miałem chyba dwanaście
lat, kompletnie mnie to rozwaliło. To zabawne,
że występuje teraz w zespole, którego
muzyka w pewnym stopnia ma klimat podobny
do "Upiora w Operze" z całym tym teatralnym
anturażem.
Foto: Jeremy Saffer
Jak już zacząłeś grać w zespołach, wszedłeś
na ścieżkę profesjonalnego muzyka, co okazało
się dla ciebie największym wyzwaniem?
Najtrudniejszym jest tworzenie muzyki z czystego
serca, tak jakby to było dziecięce marzenie,
hobby. Łatwo jest coś tworzyć, ale z czasem
okazuje się, że grasz w zespole i musisz
robić coś, co będzie do niego pasowało. Nadal
uważam, że jest to jedno z największych wyzwań,
jakie stoją przed zawodowymi muzykami.
Może okazać się, że to co musisz zrobić
nie współgra z tym, czego chcesz. Z czasem
coraz trudniej jest mi podejmować to zadanie
i tworzyć coś pod dyktando, kiedy mam ochotę
na inną muzykę. Ale daję radę. Od czasu do
czasu czuję strach, że coś wyjdzie mi nie dość
dobrze. Co, jeśli okaże się, że efekt jest do
bani? Już o tym wspominałem, ale również
trasy koncertowe są również wyzwaniem. Są
wyczerpujące dla ciała i głosu, zwłaszcza, jeżeli
grasz kilka koncertów pod rząd. Najczęściej
nie dosypiasz, kiepsko jesz, możesz być chory
albo dzieje się cokolwiek innego, co cię rozwala.
Ciężka sprawa, zarówno pod względem
fizycznym jak i emocjonalnym.
W takim razie, co jest największą radością,
jaką czujesz z funkcjonowania w świecie muzyki?
Wiesz co, nie uważam się nawet za wokalistę,
jeśli mam być szczery. Jestem bardziej kimś,
kto opowiada historie (Tommy użył wyrażenia
"storyteller" - przyp. red.). Możliwość dzielenia
się z ludźmi tymi opowieściami jest największą
radością, którą czerpię z zespołu. Świadomość
tego, że mam jakiś wpływ na życie innych ludzi,
nawet jeśli to tylko album albo koncert,
jest czymś dobrym. Najprzyjemniejszą rzeczą
jest widzieć w ludziach prawdziwe emocje.
Myślę sobie, że moim celem jest przekazywać
emocje i sprawiać, aby ludzie coś poczuli.
Igor Waniurski
Foto: Kamelot
KAMELOT 135
Ciekawostką jest to, że to nie wasza kompozycja
ani tekst, bowiem "Wataha" to dzieło
Tomasza Luberta, muzyka znanego z Virgin
czy Video oraz współpracującego z nim
tekściarza Krzysztofa Ratajczyka - uznaliście,
że takie jednorazowe wykorzystanie cudzego
utworu może być czymś ciekawym, a do
tego pomóc w promocji Ciryam?
To kompozycja przygotowana dla nas, absolutnie
nie nazwałbym jej cudzą, by była napisana
dla nas i jest nasza, natomiast o tekst
poprosiliśmy z pełną świadomością Krisa Ratajczyka,
znając jego dotychczasowe dzieła
(śmiech). Oczywiście takie zestawienie twórców
pozwoliło nam zdobyć inny obszar zainteresowania
nami, docelowo to również zabieg
marketingowy. (śmiech)
Muzyczne zderzenie i różnica smaków
Jak podkreśla lider Ciryam Robert Węgrzyn piąty album tej grupy miał
początkowo ukazać się w roku 2020, ale pandemia skutecznie te plany storpedowała.
Teraz jednak już nic nie stało na przeszkodzie i "Zamyślony zapach..."
wreszcie ujrzał światło dzienne. Owa płyta na pewno zaskoczy fanów Ciryam,
bowiem krośnieńska grupa tak przebojowo jeszcze nie brzmiała, poszerzając przy
tym wypracowaną przez lata formułę, co powinno przysporzyć jej również nowych
zwolenników.
HMP: Przerwy pomiędzy waszymi kolejnymi
wydawnictwami stają się coraz dłuższe,
bo album "Desires" wyszedł jesienią 2015 roku,
a po związanym z nim etapie zagranicznym
milczeliście od 2017 roku - pewnie gdyby
nie pandemia "Zamyślony zapach..." ukazałby
się szybciej?
Robert Węgrzyn: "Milczeliśmy" - masz zapewne
na myśli temat nowych produkcji muzycznych?
Bo dosłownie i w przenośni nie
milczeliśmy, była promocja "Desires", były
koncerty i inne wydarzenia, i była praca nad
nowym krążkiem. Jednak mimo tych wszystkich
wydarzeń album był gotowy znacznie
czy to nie było zbyt mało w czasach przesytu
wszystkiego, również muzyki, gdzie ludzie
szybko zapominają, że kiedyś byli fanami jakiegoś
zespołu?
Wojtku, właśnie w tym czasie, w okresie postpandemii,
gdzie większość pracowała w studio
i jak grzyby po deszczy wychodziły nowe produkcje,
z pełną świadomością, mając cały album,
chcieliśmy przeczekać ten czas na tyle,
by móc w "normalnym" otoczeniu mieć możliwość
promować album, grając koncerty, jeżdżąc
na wywiady itp…
Jesteście fanami żużla, chodzicie na mecze,
Foto: Ciryam
Tego typu okolicznościowe utwory rzadko
pojawiają się na studyjnych albumach nagrywających
je zespołów - czasem jest to lekceważenie
takich "skoków w bok", albo na
przeszkodzie stają prawa autorskie, ale uznaliście,
że to również część waszego dorobku i
"Wataha" powinna trafić na płytę?
Tak jak wspomniałem w powyższej odpowiedzi,
ta kompozycja była i jest napisana dla nas,
chcieliśmy zobaczyć jak to jest zamówić określoną
piosenkę, ot tyle. Totalnie nie uważamy,
że jest to skok w bok. Przecież to proza codziennego
dnia, połowa znanych artystów w naszym
kraju zamawia całe albumy na gotowo i
co oni mają powiedzieć? W naszym przypadku
dodam, że napisana dla nas kompozycja
została przez nas zaadoptowana, co znaczy, że
zagraliśmy ją po swojemu i tym bardziej zaśpiewali.
(śmiech)
Podstawą "Zamyślonego zapachu..." są jednak
utwory autorskie - mając więcej czasu
na dopracowanie tego materiału w pełni wykorzystaliście
te możliwości, miał to być
album jak najbardziej zróżnicowany, ale zarazem
od razu pozwalający zorientować się
słuchaczowi, że to Ciryam, nie jakiś inny zespół?
No, tak jest! Nie jesteśmy zespołem grającym
na jedno kopyto, nie da się jednoznacznie
zaszufladkować naszej muzyki, i takie było
założenie od początku. Ciryam to muzyczne
zderzenie wielu wrażliwości i osobowości, to
spora dawka muzyki dla każdego odbiorcy. Po
co się zamykać, nie widzimy sensu w jednotorowym
uprawianiu jednego stylu. To ta różnica
smaków pozwala słuchaczowi zatrzymać
się i zastanowić, dlaczego właśnie tak…..
szybciej i w odpowiedzi na zadane pytanie
odpowiadam, tak! Gdyby nie pandemia nowy
album ukazałby się już w 2020 roku!
Poprzedni album miał spory potencjał, w dodatku
nagraliście go w całości po angielsku,
ale wygląda na to, że Inverse Music Group
nie mieli pomysłu na wypromowanie takiego
zespołu jak Ciryam, grającego przebojowo,
ale jednocześnie ambitnie?
Bardzo skrzętnie podsumowałeś ten etap, nic
dodać nic ująć, do chcącego świat należy; niestety
wspomniana instytucja nie miała pomysłu
i chęci na solidne promowanie tego bardzo
interesującego krążka.
W ostatnich latach przypominaliście o sobie
co jakiś czas, choćby utworem "Wataha", ale
kibicujecie Wilkom Krosno, stąd właśnie ten
numer?
Tak, lubimy żużel, jesteśmy z Krosna! Kto jak
nie my miałby napisać taki numer, Wataha =
Wilki Krosno = Ciryam… dużo wspólnych
mianowników, dodając je wyjdzie prosty wynik.
(śmiech)
Udaje się wam ta sztuka, mimo ciągłych
zmian - chociażby na "Desires" wiele było
partii skrzypiec, ale Agaty Żylińskiej nie ma
już w składzie, dlatego środek ciężkości przesunął
się tym razem w aranżacjach na inne
instrumenty, w tym częściej wykorzystywane,
elektroniczne brzmienia?
Dziękujemy. Od zawsze kręciły nas elektroniczne
brzmienia, nowoczesność, pewien czar
połączenia syntetycznych brzmień z ciepłem i
mocą lamp, jestem zdecydowanym fanem
takich rozwiązań, idziemy z czasem, z postępem
i możliwościami. To połączenie,
oprócz bogatej przestrzeni, melodyjności, daje
niejednokrotnie sporego kopa.
Dostrzegam tu co najmniej kilka potencjalnych
singli, ale na początek promocji wybraliście
"Migotanie" - uznaliście, że jest najbardziej
reprezentatywny dla tego materiału?
I tu cię zaskoczę Wojtku, (śmiech) "Migotanie"
jest początkiem w drodze singli. Ten numer
wybrałem celowo, jest kombinacją wrażliwości
i mantry muzycznej, to kompozycja idealnie
wprowadzająca w pewien rodzaj zadumy i
uspokojenia... może nawet ukojenia... to zaczepienie
słuchacza. Jestem tego samego zdania,
ten album ma innych faworytów, zatem
skoro "Migotanie" się podoba… jaki będzie singiel
wiodący…? I ten właśnie kolejny numer
136
CIRYAM
będzie reprezentował "Zamyślony zapach".
Uzależnienie od cyfrowego świata jest coraz
większym zagrożeniem, przez co coraz więcej
ludzi ma ogromne problemy nie tylko z rzeczywistymi
kontaktami z innymi w tak
zwanym realu, ale też ze zdrowiem psychicznym.
Chcieliście tą piosenką i teledyskiem
zwrócić uwagę na ten rosnący problem?
Zderzenie uzależnienia od wszechogarniającej
teraźniejszość i przyszłość destrukcji cyfryzacji.
Człowiek wybierając setki informacji na
ciekłokrystalicznym ekranie znika z realnego
wymiaru, traci swoje człowieczeństwo i zapomina
o tym co ważne. Prawdziwe życie zamiera
w pięciopalczastym kagańcu, a stracony
czas nigdy nie wróci. Kompozycja ma na celu
zwrócić uwagę na postawy, wzorce, zanikające
morale. "Migotanie", arytmia, zanik obrazu,
człowiek czy może cyber świat? Nic ująć.
(śmiech)
Zapach może być zmysłowy, zniewalający,
ale zamyślony? Jaka jest geneza tego tytułu?
Zapach, drogi Wojtku może być takim, jakim
go postrzegamy (śmiech). Czy zapach nie może
być zbiorem myśli, które w codziennym życiu
nas otaczają, przenikają naszą świadomość,
nawet w śnie potrafimy myśleć, wyobrażać
sobie smak czy zapach, coś co nie dotykamy
może kłuć, czegoś czego nie widzimy ma swój
zapach itd… Jaki może być sam zapach; ostry,
kwaśny, intensywny, przyjemny, i zamyślony
czyli niezdefiniowany jednoznacznie, oscylujący
wokół pewnego stanu zatrzymania, zadumy,
analizowania sytuacji, miejsca, czasu
otoczenia.
Od dawna przywiązujecie dużą wagę nie
tylko do muzyki, ale również warstwy tekstowej
waszych utworów. Na "Zamyślonym
zapachu..." nie mogło więc być inaczej, ale
tym razem chyba nie pokusiliście się o koncepcyjną
całość, ale miało być wciąż ciekawie,
dawać do myślenia, ale nieco inaczej, w
dodatku znowu w całości po polsku?
Oczywiście że to koncepcyjna całość, zarówno
tekstowo, jak i graficznie. Tylko z jednym dużym
wyjątkiem; album "Zamyślony zapach"
jest częścią układanki każdego innego krążka,
jest jej elementem. Po polsku, zdecydowanie
po polsku, jesteśmy w Polsce, myślimy po polsku,
tworzymy polską sztukę.
W wielu zespołach wygląda to tak, że teksty
pisze któryś z muzyków, najczęściej wokalista,
nawet jeśli nie ma nic ciekawego do
powiedzenia. Wy stawiacie przede wszystkim
na jakość, dlatego nie wahacie się włączać
do repertuaru utworów innych autorów,
tak jak zaprzyjaźnionego z wami Tomasza
Staszczyka?
Teksty w zdecydowanej większości we wszystkich
albumach pisałem sam. Chciałem by ten
album był bardziej spójny mentalnie, by zwarła
się w nim bezpośrednia emocja, bliskość
twórcy, inaczej zaśpiewasz dany tekst jak jest
twój. Zupełnie inaczej buduje się wtedy emocjonalność,
autentyczność, to ty w stu procentach.
Dlatego uznałem, że na tej produkcji
posłucham innych głosów, które popatrzą na
temat z obiektywnej strony i wybiorę to co
najbardziej mnie dotknie. Chciałem zauważyć,
że oprócz kilku tekstów naszego kumpla, sympatycznego
Tomka Staszczyka, teksty napisałem
ja i moja żona z czego się bardzo, bardzo
cieszę.
"Zamyślony zapach..." to
długa, trwająca ponad godzinę
płyta, kiedy te dwie poprzednie
miały, jak to mówię
"winylowy" czas trwania.
Przerwa była długa, to i nowej
muzyki powstało więcej,
dlatego nie ograniczaliście
się do zwyczajowych, 10-12
utworów?
Bo lubimy dzielić się sztuką z
ludźmi, a niech mają więcej
niż mniej (śmiech). Tak na serio,
w tym okresie przygotowaliśmy
tyle kompozycji, nie
dłuży nam się czas odsłuchu
zatem wszystko gra, to tak
matematycznie. Prawdę mówiąc
nie lubię odkładać do
szuflady…
Długie płyty nie cieszą się
już zainteresowaniem słuchaczy,
w coraz powszechniejszym
streamingu wzrosła
rola singli czy EP - nie
zniechęca was to, dopuszczacie
możliwość, że fani będą
tworzyć z tych utworów
własne playlisty, łącząc je z
innymi piosenkami, nie tylko
Ciryam?
Jasne jestem na to przygotowany,
niemniej jednak z większej
ilości piosenek może powstać
bogatszy album łączonych
playlist. (śmiech)
Foto: Ciryam
Wielu muzyków z zespołów grających rockowo,
ale przebojowo i z dużą dozą melodii narzeka,
że bardzo często odbijają się od przysłowiowej
ściany, chcąc zaistnieć w stacjach
radiowych, bo nie są one zainteresowane ich
muzyką, jak ciekawa by ona nie była. Macie
podobne doświadczenia, czy przeciwnie, pojawienie
się wśród patronów medialnych nowego
albumu stacji radiowych, z Polskim
Radiem Rzeszów na czele, świadczy o tym,
że zdołaliście zaistnieć nie tylko w sieci, ale
też na radiowych falach?
Próbujemy, walczymy. Wiemy, że to nie jest
równa walka, ale wierzymy i kochamy to, co
robimy. To niewątpliwie nasza pasja. Nie mamy
za sobą wujka czy cioci z radia czy TV, w
totka też nie wygraliśmy, gdzie udaje się nam
dotrzeć i podzielić naszą twórczością, cieszymy
się. Jasnym jest, że chcielibyśmy by ktoś
zauważył to, co robimy i nasze propozycje
pojawiły się w dużych komercyjnych rozgłośniach.
To już nie czasy lat 80. czy 90., kiedy każda
emisja utworu w radiu była dla jego twórców
niesamowitym przeżyciem, ale mimo wszystko
taka sytuacja wciąż wywołuje pozytywne
emocje, szczególnie kiedy wasz utwór
ma szanse pojawić się na radiowych listach,
tak jak teraz "Migotanie"?
Dokładnie tak jest… "Migotanie" aktualnie w
sześciu różnych listach przebojów, głosujemy i
zapraszamy mocno do głosowania.
Pewnie nieprzypadkowo wydajecie "Zamyślony
zapach..." wiosną, bo już niebawem
zacznie się letni sezon koncertowo-festiwalowy,
zaś jesienią będzie można myśleć o
koncertach klubowych?
Oczywiście, to przemyślany proces, aktualnie
zaczynamy granie klubowe, zaraz zaczną się
plenery, a potem koncerty klubowe. Na nie
wszystkie gorąco zapraszamy.
Od początku nie mieliście problemu ze znalezieniem
wydawcy, chociaż poza jednym
wyjątkiem, zawsze była to współpraca jednorazowa.
Teraz można powiedzieć, że historia
zatoczyła koło, bo ponownie trafiliście do
progresywnej wytwórni: debiutancki CD
"Szepty dusz" firmowała Ars Mundi, gdy
"Zamyślony zapach..." wydaje Lynx Music?
Co więcej w Lynx Music zarejestrowaliśmy
dwa albumy, więc siłą natury historia zatoczyła
koło (śmiech). Tak, to prawda, nie mieliśmy
problemów ze znalezieniem wydawców,
co nie jest takie łatwe czy proste w dzisiejszych
i w zasadzie w każdym czasie. Widocznie
producenci, wydawcy widzą sens w tym
co tworzymy i potrafią nam zaufać.
Działacie od 1999 roku, a jako Ciryam już 20
lat. Co wciąż was napędza, motywuje do
nagrywania kolejnych płyt, skoro powszechnie
dostępnej muzyki jest tyle, że trudno już
nie tylko marzyć o przebiciu się, ale nawet
zwróceniu na siebie uwagi potencjalnego
słuchacza?
Wojtku działamy już jakiś kawałek czasu, to
jest jak powietrze, jak tlen do normalnego
funkcjonowania. Ktoś, kto nigdy nie miał kapeli,
nie tworzył nie zrozumie o czym piszę.
To jakby twoje dziecko, które wypływa z ciebie
od samego początku… to krew, która napędza
prozę codzienności… to odskocznia,
która koi, to dzielnie się emocjami, które często
wracają do ciebie, to możliwość złapania -
zatrzymania chwili, to wywiad z samym sobą.
(śmiech)
Wojciech Chamryk
CIRYAM 137
HMP: Wielu fanów Uriah Heep komentuje,
że "Chaos & Colour" jest jednym z najlepszych
albumów w dyskografii Uriah
Heep. Czy podzielasz tą opinię?
Phil Lanzon: Moim zdaniem "Chaos &
Colour" jest równie dobry, co najlepsze płyty
Uriah Heep, a może nawet odrobinę od nich
lepszy. Moje trzy ulubione krążki Uriah
Heep to: "Demons and Wizards" (1972),
"Sea of Light" (1995) i właśnie "Chaos &
Barwy wyłaniające się z chaosu
Uriah Heep obok Led Zeppelin, Deep Purple, Budgie i Black Sabbath jest
prekursorem brytyjskiego heavy metalu. Zespół ten wybił się na długo przed pojawieniem
się Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu i do dziś pozostaje aktywny.
Na początku 2023 roku ukazał się ich dwudziesty piąty, znakomity album studyjny
pt. "Chaos & Colour". Z tej okazji zamieniliśmy dwa słowa z klawiszowcem
Philem Lanzonem, który gra w Uriah Heep od 1986 roku, a ponadto nagrywa solowe
płyty, pisze powieści i maluje obrazy.
utwór "Age of Changes" opowiada o pierwszej
miłości ze szkolnych lat. Bywa, że ludzie zakochują
się w bardzo młodym wieku, a wraz
z upływem czasu ich emocje zmieniają się i w
ich życiu uczuciowym następują zmiany. W
tym sensie ludzie przeżywają tytułową epokę
zmian. Tekst przedstawia moje osobiste
przeżycia, gdy miałem 11 lat.
W tekstach utworów z "Chaos & Colour"
Heep w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych
(16 marca 1989 roku we wrocławskiej
Hali Stulecia - przyp. red.). W szkolnych latach
miałem polskiego przyjaciela. Nazywał
się Janusz Zakolski. Niestety zmarł w wypadku
samochodowym. Wspominam go podczas
każdego pobytu w Polsce. Dobrze czuję
się w tym kraju i oczekuję na kolejną okazję,
żeby tam się wybrać. Nie jestem pewien, ale
bardzo możliwe, że Uriah Heep zagra na jakimś
polskim festiwalu w 2023 roku (koncert
w Katowicach został przełożony z 9 listopada
2022 na 2023 rok - przyp. red.).
138
Colour". A co Ty myślisz o naszym nowym
albumie?
Bardzo mi się podoba. Bliżej mu do heavy
metalu niż do hard rocka. Doceniam jego
gwałtowną dynamikę. Moim ulubionym
utworem jest "You'll Never Be Alone" ze
względu na ciekawą strukturę kompozycji i
kontrast pomiędzy partiami klawiszy a
ostrzejszymi partiami pozostałych instrumentów.
Wywarło na mnie wielkie wrażenie,
jak ten utwór się rozwija.
Z mnóstwa napływających do nas opinii z
całego świata wynika, że każdy może znaleźć
na "Chaos & Colour" coś dla siebie, ponieważ
album miesza metal z rockiem i z progresją.
Russell Gilbrook napisał "You'll Never
Be Alone". To fikcyjna historia o uprowadzonych
dzieciach. Odkryto, co się wydarzyło,
ale niestety na samym końcu powtarza
się to samo. Natomiast napisany przeze mnie
URIAH HEEP
Foto: Don Atilano
wielokrotnie pojawia się motyw wschodu
słońca. Gdzie doświadczyłeś najwspanialszego
wschodu słońca w swoim życiu?
Odwoływanie się do wschodzącego słońca w
lirykach nie było planowanym zamiarem.
Sięgnęliśmy po ten motyw spontanicznie.
Dokonując selekcji utworów do zamieszczenia
na albumie, nie kierowaliśmy się ich tytułami,
a jedynie tym, czy nam się podobają.
Dopiero później zorientowaliśmy się, jak często
w tytułach pojawia się "słońce" lub
"wschód słońca" (śmiech). Mieszkam tuż
przy granicy Morza Północnego z Kanałem
La Manche i uważam, że słońce najpiękniej
wschodzi nad morzem, wynurzając się znad
wody.
Uriah Heep kilkadziesiąt razy koncertowało
w Polsce. Co najbardziej utkwiło Ci
w pamięci z wizyt w naszym kraju?
Po raz pierwszy wystąpiłem wraz z Uriah
Widziałem Uriah Heep na żywo tylko jeden
raz, 8 sierpnia 2018r w Dortmundzie
przed Judas Priest. Wasza setlista składała
się wyłącznie z najstarszych utworów (nieścisłość:
według setlist.fm zagrali "Between
Two Words" z LP "Sonic Origami" - przyp.
red.). Czy chodziło Wam o uwypuklenie
faktu, że nagrywaliście świetne płyty zanim
Judas Priest zadebiutowało?
(śmiech) Rozumiem pytanie, ale nie mieliśmy
takiej intencji. Jako support dysponowaliśmy
ograniczonym czasem i podejrzewaliśmy,
że publiczność chce słyszeć tylko najstarsze
szlagiery.
Ile utworów z "Chaos & Colour" zamierzacie
teraz grać na żywo?
Około czterech lub pięciu. Jest jeszcze zbyt
wcześnie na ich ćwiczenie. Show przygotujemy
w dalszej części 2023 roku.
Planowaliście wiele występów w Rosji.
To stary news. W zeszłym roku chcieliśmy
zorganizować trasę po Rosji, ale odwołaliśmy
wszystkie tamtejsze występy. Powiedzieliśmy
Rosji: finito. Szykujemy się za to na Wacken
Open Air 2023 oraz na kilka innych już potwierdzonych
show latem 2023.
Poza graniem na klawiszach w Uriah
Heep, zajmujesz się również innymi formami
sztuki: piszesz powieści i malujesz obrazy.
Niedawno ukazała się moja trylogia: "Curse
of The Mudchalk Devil" (2019), "Snowdrop
Diamonds" (2021) i "The Cask of the
Alchemists" (2022). Na przestrzeni wielu lat
zwykłem wymyślać rozmaite historie na potrzeby
niektórych utworów Uriah Heep, aż
w końcu zapragnąłem napisać serię książek.
Niestety nie są one dostępne w języku polskim
ze względu na koszt tłumaczenia. Fabuła
dotyczy młodej kobiety, która widzi
muzykę nie tylko na poziomie duchowym,
ale również fizycznie ją widzi. Używa swój
magiczny dar do rozwikłania wszelkich problemów
na Ziemi. Cała trylogia nosi tytuł
"The Evil with a Thousand Faces", ponieważ
bohaterka pokonuje na końcu diabła.
Ale oczywiście historia na tym się nie kończy.
(śmiech) Gdy już się wydaje, że trylogia
dobiega końca, ostatnie słowa świadczą, że
niekoniecznie. Zawiesiłem akcję. Czytelnik
może się zastanawiać, czy coś jeszcze nastąpi,
a nawet oczekiwać na czwartą książkę.
Foto: Don Atilano
Wszyscy mają nadzieję, że "Chaos & Colour"
nie okaże się ostatnim albumem Uriah
Heep i że jeszcze będą kolejne.
Nie jesteśmy fabryką. Nie jesteśmy w stanie
wydawać co chwila nowej, dobrej muzyki.
Ale fani nie muszą się martwić - przyszłość
jeszcze przed nami. Dopowiem, że na moim
profilu na Instagramie można zobaczyć sporo
namalowanych przeze mnie obrazów.
Masz może tak, że gdy piszesz książki, każdego
dnia potrafisz wymyślić coś interesującego,
ale gdy komponujesz muzykę, potrzebujesz
przerw?
Inspiracja czasem przychodzi, a czasami nie.
Dotyczy to wszystkich dziedzin sztuki: komponowania
muzyki, pisania historii, nowel i
scenariuszy filmowych, malowania i rzeźbienia,
itd. Niemniej, ja nie miewam długich
okresów, podczas których niczego bym nie
stworzył. Lubię każdego dnia być czymś zajęty.
Cały świat uważa Ciebie za artystę spełnionego
w kilku różnych dyscyplinach sztuki.
Jak to wygląda z Twojej perspektywy?
Czy czujesz się artystą?
Może. Nie wiem (śmiech). Trudno mi odpowiedzieć
na to pytanie. Ktoś inny może tak o
mnie powiedzieć, ale nie ja. Osobiście za kluczowe
słowo uważam "kreatywność".
A może Twoje sukcesy wynikają z obracania
się w twórczym środowisku, sprzyjającym
kreatywności?
Możliwe, jednak najciekawsze pomysły pochodzą
z wnętrza mojej głowy, a nie z inspiracji
światem zewnętrznym. Zazwyczaj zamykam
się samotnie w pokoju i tworzę. Mam
tu wszystko, czego potrzebuję: instrumenty,
narzędzia do pisania i malowania.
To ciekawe, bo o ile Twoje partie na klawiszach
same w sobie są wspaniałe, to moim
ulubionym ich aspektem jest sposób, w jaki
harmonizują z innymi instrumentami. Na
przykład w pierwszej minucie "You'll Never
Be Alone" słyszymy spokojny głos Bernie'
go Shawa na tle radosnych klawiszy, po
czym następuje nieoczekiwany atak gitar i
sekcji rytmicznej, a Bernie odkrywa złowieszcze
zamiary. Dopiero współbrzmienie
wszystkich muzyków Uriah Heep nadaje
pełnego kontekstu i znaczenia Twojej grze.
Posiadam silną intuicję muzyczną. Gdy przychodzi
mi do głowy jakiś nowy pomysł, dzieje
się coś niewytłumaczalnego. Słyszę surowy
akord lub samą linię wokalną i od razu wyobrażam
sobie, jak może to zabrzmieć w
pełnej aranżacji.
Czy pracujesz obecnie nad trzecim albumem
solowym?
Nad solowym nie, ale właśnie ukończyłem
komponowanie muzyki do musicalu teatralnego
i czekam na odpowiedź zwrotną od pewnego
amerykańskiego producenta. Dopiero
okaże się, czy on będzie chciał coś dalej zrobić
z moimi kompozycjami. Zagrałem wszystkie
utwory na wszystkich instrumentach
oraz napisałem liryki. Zaśpiewali sesyjni wokaliści,
w tym dwie panie (Miriam Grey,
Phoebe Street) udzielające się na moich solowych
albumach: "If You Think I'm Crazy!"
(2017) oraz "48 Seconds" (2019). Richard
Cottle pomógł mi zaaranżować zarówno musical,
jak i oba moje dotychczasowe albumy
solowe.
Wybacz, że zapomniałem zadać Ci jednego
pytania dotyczącego "Chaos & Colour".
Zrobię to teraz. Który utwór z "Chaos &
Colour" jest Twoim ulubionym?
Bardzo trudne pytanie. "One Nation, One
Sun" jest dla mnie jednym z najważniejszych
utworów, ponieważ przedstawia fikcyjną wizję,
jak wyglądałby świat w stanie stuprocentowego
pokoju. Jeden człowiek siedzi na górskim
szczycie, rozgląda się dookoła i wyobraża
sobie, jak to możliwe, że wszystkie
odwieczne problemy i wojny naszej cywilizacji
dobiegły końca. "Sleep now, peaceful world/
Rest your weary head".
Sam O'Black
Foto: Uriah Heep
URIAH HEEP 139
HMP: Jak się czujesz w przeddzień pięćdziesiątej
rocznicy powstania Uriah Heep?
Mick Box: Mam się dobrze i daję czadu tak
mocno jak zawsze, dzięki! Nasza pięćdziesiątka
wypada w 2020 roku, więc jeszcze nie
jesteśmy na tym etapie, ale nadal jestem tak
samo zapalony do naszej muzyki jak zawsze.
Osiągnięcie naszej pięćdziesiątej rocznicy to
coś, co warto świętować, a także być z tego
dumnym, bo to nie lada osiągnięcie.
Co oznacza dla Ciebie prawdopodobne
przyjęcie do Rock'N'Roll Hall Of Fame w
przyszłym roku?
To byłby fantastyczny zaszczyt otrzymać
uznanie dla tego, co osiągnęliśmy przez lata.
Byłbym niezmiernie dumny, ale jeśli z jakiegoś
powodu nie zostaniemy wprowadzeni
do Rock'N'Roll Hall Of Fame, to życie
toczy się dalej, jak zawsze. Koncertujemy w
Very 'Eavy, Very 'Appy
Gitarzysta Mick Box jest jedynym wciąż aktywnym muzykiem Uriah
Heep z oryginalnego składu, który wyznaczał nową jakość w brytyjskiej muzyce
rockowej przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Przy okazji premiery
"Chaos & Colour" rozmawialiśmy z Phil'em Lanzonem, ale w odmętach skrzynki
mailowej udało mi się odnaleźć angielską wersję mojego wywiadu z Mick'em z
końcówki 2019 roku. Pierwotnie tekst ukazał się w języku angielskim na prywatnym
blogu, który już nie istnieje.
Winery Dogs, Richie Kotzen, Europe, Saxon,
Graham Nash, Joe Walsh, Mott the
Hoople, Opeth, Rainbow, Rory Gallagher,
The Kinks, Steve Lukather, Thin Lizzy,
The Tubes, The Who, Jethro Tull, no i
oczywiście Uriah Heep.
Jak odniósłbyś to do zmian składu na przestrzeni
całej historii Uriah Heep?
Seks, narkotyki i alkohol już dawno za nami!
Cóż, dwa spośród trzech przetrwały, ale teraz
do tej listy dodano umiar. Ten styl życia
przyczynił się do zwiększenia kreatywności
wielu zespołów, ale w końcu był też odpowiedzialny
za upadek wielu zespołów.
Kiedy i jak doszedłeś do wniosku, że "muzycy
muszą dobrze dbać o siebie, jeśli chcą, by
ich zespół przetrwał długo"?
Już w latach 80. postanowiłem, że nigdy nie
będę pracował z nikim, do kogo nie mogę się
uśmiechnąć, z kim nie czuję się komfortowo
w pobliżu, nie mogę pójść na drinka czy pośmiać
się. Dotyczyło to członków zespołu,
załogi, zarządu i naszego agenta. Posiadanie
negatywnych ludzi wokół siebie nie jest zdrowe,
a odpowiednia chemia między członkami
zespołu jest konieczna, aby być kreatywnym
i osiągnąć wszystko, co zespół potrzebuje i
chce przekazać muzycznie oraz tekstowo. W
czasach seksu, narkotyków i rock n' rolla było
fajnie, dopóki ludzie nie zaczęli umierać.
Wtedy nastąpiła kompletna pobudka. Zawsze
słuchałem swojego ciała i przerywałem
szaleństwa, kiedy zachodziła potrzeba. Inni
nie mieli tej zdolności, a dodatkowo w tamtych
czasach nie istniała opieka nad osobami
z problemem uzależnienia, więc albo sam się
tym zajmowałeś, albo ponosiłeś konsekwencje.
Dziś uważam, że zdrowie jest najważniejszą
rzeczą, jaką możesz mieć, bo bez niego
nie możesz nic zrobić. W moim przypadku
gra na gitarze i pisanie utworów są bardzo
ważnymi elementami życia, a żeby kontynuować
to robić w międzynarodowym zespole
Uriah Heep, który podróżuje po świecie,
muszę o siebie dbać. Nie zrozum mnie źle.
Świetnie się bawimy i mamy swoje momenty,
ale dobre zdrowie jest najważniejsze.
ponad sześćdziesięciu dwóch krajach. Ciągle
pracujemy i wydajemy nowe albumy, z których
najnowszy to "Living the Dream"
(2018). Oby tak dalej.
Które zespoły hard'n'heavy zasługują Twoim
zdaniem na indukcję, ale jeszcze jej się
nie doczekały?
Aby wymienić kilka, Vanilla Fudge, Free,
Foto: Uriah Heep
Co lubisz robić w czasie wolnym między
koncertami?
Zazwyczaj odpoczywam, nadrabiam zaległości
w e-mailach, wstawiam posty na prywatnym
blogu: https://heepster.wordpress.com/
Mam ze sobą podróżną gitarę, więc również
komponuję i zapisuję pomysły na moim
iPhonie, by później nad nimi pracować. Jeśli
znajduję się akurat w szczególnie interesującym
miejscu, wychodzę i zwiedzam. Zazwyczaj
wieczorem wszyscy razem lądujemy we
włoskiej restauracji na kolacji.
Z Twojej perspektywy - artysty, który podróżował
wszędzie i widział wszystko - co
ludzie powinni cenić bardziej niż pieniądze,
aby przyszłe pokolenia pozostały równie
kreatywne?
Traktuj ludzi tak, jak sam chciałbyś być traktowany
- to dobry początek. Pasjonuje mnie
to, co robię, na wielu poziomach. Pieniądze
mogą przychodzić i odchodzić, ale jeśli robię
coś, co kocham, nie mogę być bogatszy.
Jakie jest Twoje zdanie na temat ekspresyjnych
ruchów scenicznych Berniego Shawa?
Jego ruchy sceniczne faktycznie są ekspresyjne
i świadczą o tym, że całkowicie zanurza
się w muzyce. Super.
Miałem wielką przyjemność oglądać Wasz
energetyczny występ przed Judas Priest w
Dortmundzie, 8 sierpnia 2018 roku. Pamiętam,
że zagraliście fantastyczny zestaw
wczesnych utworów Uriah Heep. Wydawało
mi się, że chcieliście grać muzykę
stworzoną przed debiutem Judas Priest
"Rocka Rolla" (1974), ponieważ jako pierwsi
140
URIAH HEEP
zapisaliście się w historii rocka. Podejrzewam,
że muzycy Judas Priest nie mieliby
nic przeciwko potwierdzeniu, że ich inspirowaliście?
Musieliśmy dobrać około godzinny set, nie
dłuższy. Ponieważ była to publiczność Judas
Priest, chcieliśmy zachować rockowy charakter
i zostawić w spokoju akustyczne i fortepianowe
numery. Od pierwszej do ostatniej nuty
daliśmy czadu, a reakcja fanów i mediów
była wspaniała. Na początku tego roku odbyliśmy
dwumiesięczną trasę z Judas Priest
po USA i Kanadzie i była to powtórka z koncertu
w Dortmundzie. Zdobyliśmy wielu fanów
Judas Priest, co jest niesamowite, ponieważ
uważamy ich za trudną publiczność
do zadowolenia.
Jak często gracie na żywo "Between Two
Words" z LP "Sonic Origami" (1998)? Co
najbardziej podoba Ci się w tym numerze?
Wyróżnia się potężnymi progresjami akordów,
misternym arpeggio (w środku utworu)
przechodzącym w crescendo, a także długą
solówką gitarową (na końcu), która doprowadza
do punktu kulminacyjnego z ogromną
siłą i mocą.
"Circle of Hands" (album "Demons And
Wizards", 1972) to jeden z najbardziej niedocenionych
utworów Uriah Heelp. Czy
mógłbyś podzielić się ze mną okolicznościami
jego powstania?
Oto moja wersja wydarzeń. Mieliśmy seans
we Włoszech podczas szalonej pijackiej nocy,
która nieco wymknęła się spod kontroli.
Zadzieraliśmy z rzeczami, z którymi nie
powinniśmy, a nasz ówczesny klawiszowiec
Ken Hensley napisał "Circle of Hands" na
podstawie tego doświadczenia. To bardzo
mocna piosenka z niemal gospelowymi harmoniami
i ładną melodyjną solówką z mojej
strony, po której na końcu pojawia się ciekawa
partia gitary slide od Kena. Nadal myślę
to samo, co dnia, w którym ją nagraliśmy.
To potężny numer. Graliśmy go na scenie
wiele razy, ale naprawdę potrzebuje partii
slide na końcu, aby zabrzmiał kompletnie.
Wszyscy chwalą
ostatnio Uriah
Heep za "Living
the Dream" (2018).
Nie chcę powtarzać
tego samego
pytania, które
wszyscy zadają,
więc pozwolę sobie
zapytać tylko o
jedną rzecz. Co
odpowiedziałbyś
na opinię, że "Living
the Dream"
to najlepszy album
w dyskografii
Uriah Heep?
Bardzo trudno jest
odpowiedzieć na
to pytanie, ponieważ
świat był innym
miejscem w
latach siedemdziesiątych
w porównaniu
do tego,
jaki znamy dzisiaj.
Zmienił się sposób,
w jaki słuchamy
i kupujemy
muzykę. Wszystko
jest bardzo jednorazowe,
podczas
gdy w latach siedemdziesiątych
ludzie angażowali
Foto: Don Atilano
się tylko w muzykę,
piłkę nożną/
sport i modę. Muzyka była wtedy o wiele
ważniejsza w życiu ludzi. To tylko moja teoria,
ale wracając do Twojego pytania, wielu
fanów i dziennikarzy stwierdziło, że "Living
the Dream" to jeden z najmocniejszych albumów
w naszej karierze, a ponieważ zbliżamy
się do pięćdziesiątej rocznicy, jestem z
tego powodu niezmiernie dumny.
Co specjalnego planujecie na nadchodzącą
trasę Uriah Heep w 2020 roku? Gdzie
jeszcze zagracie oprócz Niemiec, Luksemburga,
Czech i Węgier? Jaki zespoły zagrają
razem z Wami?
Rozpoczniemy trasę o nazwie "Music and
Stories" w Niemczech 10 stycznia. Każdej
nocy będziemy headlinerem na równi z Nazareth
i Wishbone Ash. Andy Scott z zespołu
Sweet poprowadzi Q&A z każdym zespołem,
a następnie wszyscy zagramy swoje
sety. Później udamy się na Rock Legends
Cruise na tydzień, płynąc z Fort Lauderdale
Florida USA na Kajmany i z powrotem. W
dalszej kolejności planujemy dłuższą rosyjską
trasę koncertową. Powiedziano mi, że nasz
agent pracuje nad tym, aby Uriah Heep udał
się do Ameryki Południowej, co nada nam
dodatkowego rozpędu w sezonie festiwalowym.
Wtedy trasa 50th Anniversary naprawdę
się rozkręci z pełną mocą. Zaprezentujemy
naszą produkcję w jak największej liczbie
krajów.
Bardzo Wam dziękuję: za Waszą muzykę,
za ten wywiad i za uczynienie naszej planety
szczęśliwszą!
To bardzo miłe słowa z Twojej strony. Dzięki
za wsparcie. 'Appy days!
Sam O'Black
Foto: Uriah Heep
URIAH HEEP 141
"KK"; tak narodziła się nazwa.
Rock 'n' roll w czystej postaci
- Wierzymy, że rock nie zginął i wszyscy razem uniesiemy ręce w górę w
imię rock'n'rolla, zgodnie ze słowami utworu "In The Name Of Rock'n'Roll" - deklaruje
Andrzej Kowalski. I trudno się z wokalistą i gitarzystą Rokkera nie zgodzić,
bowiem debiutancki album tej warszawskiej grupy to robiący wrażenie, stylowy
hard'n'heavy, muzyka cudownie ponadczasowa, nawet jeśli teksty niektórych
utworów traktują o współczesności.
HMP: Skąd pomysł na założenie Rokkera?
Brakowało wam grania, dlatego skrzyknęliście
się i tak siedem lat temu powstanie waszego
kolejnego zespołu stało się faktem?
Andrzej Kowalski: Cała historia zespołu rozpoczyna
się w 2016 roku, i jest zbudowana na
fundamentach zespołu Stylova, którego perkusistą
był znany z Azylu P. Marcin Grochowalski,
wokalistą Piotr "Śledziu" Ślesicki, a
gitarzystą Robert Dziura-Palczewski (wcześniej
znany z zespołu Stan Zvezda). Po opuszczeniu
zespołu przez "Śledzia" dołączyłem do
zespołu Stylova jako wokalista, mając już doświadczenie
w takich zespołach jak Crusader,
Godar, Kovalsky. Niestety z wielu powodów,
to robocza nazwa Rebel 69, a następnie już
jako Rokker.
Nazwa od razu sugeruje muzyczny kierunek,
zdecydowanie klasyczny - to również nie
przypadek, bo wracacie w ten sposób do
swych najwcześniejszych fascynacji sprzed
lat?
Robert Dziura-Palczewski: Tak, na pewno
ten muzyczny kierunek z jakim kojarzy się nazwa,
to podstawa naszej działalności. Dorastaliśmy
w złotym okresie rocka, hard rocka,
punk rocka, heavy metalu i thrashu. Te rodzaje
muzyki słyszało się wszędzie wokół i chłonęło
się całym sobą. Co do fascynacji to w
To nie tylko hard 'n' heavy, ale też rock 'n'
roll, blues rock, czyli to wszystko dzięki czemu
w latach 60. powstało ciężkie granie,
zwane kiedyś heavy rockiem, a nieco później
hard rockiem oraz heavy metalem?
Robert Dziura-Palczewski: Dokładnie tak
jak wspomniałem, miałem to szczęście, aby
przesiąknąć całym tym graniem. Zresztą nawet
nie wyobrażałem sobie, że można słuchać
czegoś innego. Blues rock i rock'n'roll to korzenie,
tak naprawdę w muzyce rockowej wszystko
się na tym opiera.
Andrzej Kowalski: Zespoły, którymi się fascynujemy
mają w sobie całe mnóstwo blues
rocka i rock'n'rolla. Można powiedzieć, że prawie
każdy zespół hard rockowy czy metalowy
ma swoje korzenie w tych gatunkach.
Śledzicie jeszcze nowe trendy, czy też to, co
powstało w latach 60.-80. ubiegłego wieku w
zupełności wam wystarcza?
Robert Dziura-Palczewski: Oczywiście to
niemożliwe, żeby nie zwracać uwagi na nowe
rzeczy jak choćby Halestorm, które mnie totalnie
urzekło poprzez bardzo mocno brzmiący
głos wokalistki, ale prawda jest taka, że ja
się zatrzymałem na tych latach 60.-80. i jak
się nad tym dokładnie zastanowić to tylko
tego słucham. Sądzę, że Andrzej będzie miał
w tym względzie więcej do powiedzenia - mam
na myśli "nowe trendy".
Andrzej Kowalski: (śmiech) Jak najbardziej
śledzimy nowe trendy. Ja i chłopaki z zespołu
słuchamy różnych zespołów i różnych gatunków.
Dla przykładu najmłodszy w zespole Kamil
Jaworski (bas), uwielbia zespoły z nowoczesnych
gatunków metalowych i często dzieli
się z nami przemyśleniami muzycznymi, które
mają w sobie wiele świeżego powiewu młodości.
Pracując nad nowymi utworami oprócz tradycyjnych
brzmień hard and heavy, przygotowujemy
także utwór, w którym wyraźnie słychać
nowe trendy, ale Rokker to rock'n'roll w
czystej postaci, więc klasyczny hard rock zawsze
będzie bazą, punktem wyjścia naszych
utworów.
zespół Stylova wkrótce wstrzymał swoją działalność
i z Robertem postanowiliśmy stworzyć
nową grupę, wtedy pod roboczą nazwą
Rebel 69. Grupa ta, po dojściu kolejnych
członków zespołu, czyli Emila Idzikowskiego
(bas), Michała Wiktorowicza (perkusja)
zmieniła nazwę na Rokker i pod taką nazwą
działa do dnia dzisiejszego.
Robert Dziura-Palczewski: Po zawieszeniu
działalności zespołu Stylova gdzie w ostatniej
fazie działalności kapeli Andrzej dołączył jako
nowy wokalista, okazało się, że generalnie
mamy bardzo zbliżone gusta muzyczne i dobrze
nam się ze sobą współpracuje. Postanowiliśmy
kontynuować dalszą działalność pod
kompletnie nowym szyldem, początkowo była
moim przypadku na początku były kapele
punkrockowe jak Ramones, Sham 69 czy Sex
Pistols, ale to muzyka AC/DC mnie ukształtowała.
To mną totalnie pozamiatało i dało mi
takiego kopa, że do tej pory naprawdę rajcuje
mnie granie czystego rock 'n' rolla.
Andrzej Kowalski: Tak z Robertem posiadamy
podobne gusty muzyczne. Ja uwielbiam zespoły
takie jak AC\DC, Metallica oraz punka
jako gatunek muzyczny i dlatego utwory, które
tworzymy, są punktem pośrednim naszych
gustów muzycznych. Nazwa zespołu powstała
zupełnie przypadkowo podczas jednej z prób,
na której były już basista Emil Idzikowski
wpadł na pomysł stworzenia oryginalnego logo,
do nazwy Rocker ale pisanej przez dwa
Faktycznie, coraz trudniej o oryginalność, ale
trzeba szukać, mieć różne źródła inspiracji.
Choćby wy: na okładce debiutanckiej płyty
Rokkera widać koperty dwóch przełomowych
dla ciężkiego rocka albumów. Z AC/DC
jasna sprawa, można doszukać się ich
wpływów w waszej muzyce, ale Metalliki
już nie bardzo, bo przecież nie gracie thrashu,
ale zapewne cenicie ten zespół i ten krążek,
miały na was na jakimś etapie muzycznego
rozwoju wpływ, stąd ten swoisty hołd?
Robert Dziura-Palczewski: O AC/DC pisałem,
to mój muzyczny Bóg, a odnośnie Metalliki
i "Master Of Puppets" - to album dla
mnie doskonały i jest na drugim miejscu mojej
listy "ever". Wiem oczywiście, że czarny album
otworzył im drogę do sławy i był kolosalnym
sukcesem finansowym, ale to "Master Of
Puppets" ma siłę tornada, trzęsienia ziemi i
nie wiem czego tam jeszcze. Tu nie ma ani odrobiny
jakiegokolwiek kompromisu - nokaut
po pierwszym uderzeniu, żadnej drogi na skróty,
żadnej ballady - pure fucking thrash metal
- coś doskonałego.
Andrzej Kowalski: Ja wychowałem się na
thrashu i pierwsze kroki muzyczne w pralni
mojego bloku na Sadybie, stawiałem w zespole
thrashowo/hardcore'owym. Chłopaki z innego
142
ROKKER
zespołu przechodząc ulicą obok, zatrzymywali
się słuchając i mówili: Słyszysz? ...Rozwodniony
Venom. Szkoda, że sąsiedzi nie doceniali
naszych gustów muzycznych i nasza gra w
pralni kojarzyła się tylko z jakimiś "Satanistami".
A te dwa albumy z okładki płyty, leżące
na stole "Master Of Puppets" i "Highway
To Hell", są to moje biblie muzyczne z
młodości i po prostu musiały znaleźć się na
okładce naszego albumu. Uważam, że na naszej
płycie są też elementy mocniejszego uderzenia,
może nie konkretnie w stylu szybkiego
thrashu "Master Of Puppets", ale jest chociażby
utwór "Podatek" gdzie jest partia z typowo
metalową perkusją i gitarami jak w starym
dobrym Slayerze, utwór "Made In Poland" z
ciężkim gitarowym riffem gdzie można doszukać
się thrashu w nieco wolniejszym wydaniu.
Skoro już pojawił się temat okładki warto zauważyć,
że podeszliście do niej z humorem,
ale też wykorzystaliście wszelkie archetypy
postaci rockmana - taki miałeś pomysł na ten
projekt i udało się go zrealizować?
Robert Dziura-Palczewski: Za wszystko co
dotyczy okładki odpowiada Andrzej Kowalski,
chwała mu za to i na pewno szerzej o niej
opowie.
Andrzej Kowalski: Tak, to jest można powiedzieć
maskotka naszego zespołu, czyli
szczątki muzyka, rockman, który wierzył w to,
co robi. Jest na wystawie muzealnej ze swoimi
rockowymi atrybutami - gitary, wzmacniacze,
najważniejsze płyty i używki. Niestety w obecnych
czasach, ten gatunek powoli już wymiera.
Zastępują go artyści, których atrybutem są
beaty, auto-tune i tik-toki. My jednak wierzymy,
że rock nie zginął i wszyscy razem uniesiemy
ręce w górę w imię rock'n'rolla, zgodnie
ze słowami utworu "In The Name Of Rock'n'
Roll".
Ciekawe, co powiedziałby na jego widok taki
Keith Richards (śmiech). Myślicie, że młodsze
pokolenie wie cokolwiek na temat przeszłości
rocka, że ta okładka będzie zrozumiała
dla wszystkich, zwłaszcza nastolatków,
odkrywających, dzięki popularnym serialom,
muzykę swoich dziadków czy rodziców,
wspomnianą już Metallikę czy Kate Bush?
Robert Dziura-Palczewski: Wbrew pozorom
nastolatkowie to nie tylko hip-hop. Wydając
takie płyty jak nasza, chcemy młodzieży przypomnieć,
że każde pokolenie ma oczywiście
swoich idoli, ale jeśli chodzi o muzykę to w
dość znacznym stopniu zatacza ona koło i
mam nadzieję, że złote czasy rocka jeszcze powrócą.
Andrzej Kowalski: Jeśli nasza muzyka będzie
miała rockowego ducha i energię to jestem
przekonany, że spodoba się także młodzieży.
W tej chwili rock nie jest tak popularny jak
np. w latach 80., jednak dobry riff zawsze się
obroni, a młodzież zapraszamy na nasze koncerty,
niech się sami o tym przekonają.
Pewnie nie mielibyście nic przeciwko, gdyby
ziścił się scenariusz Złotej Płyty dla Rokkera,
co też przemyciliście na okładce, chociaż
wygląda na to, że te dawne, dobre czasy w
erze dominacji streamingu już nie wrócą?
Andrzej Kowalski: Złota Płyta? Nawet o
tym nie śnimy, to już jest niestety atrybut naszego
rockmana z okładki, promocja nowych
niezależnych zespołów w naszym kraju prawie
nie istnieje. Pamiętam dokładnie jak to było
kiedyś. Radia promowały nowe polskie kapele.
W obecnych czasach istnieje kult "wytwórni
płytowych", które płacą kasę za puszczanie ich
kawałków, a cała reszta bez kasy nie ma szansy
zaistnieć w eterze. W tym przypadku chyba
dobrze, że istnieją platformy streamingowe.
Dzięki nim niezależni artyści przynajmniej
mogą zaistnieć, pokazać swoją twórczość.
Robert Dziura-Palczewski: Moim zdaniem
streaming zabił muzykę. Wiem, mówię tu trochę
jak stary piernik ale po pierwsze przez tak
błyskawiczny dostęp do nowości nie celebrujemy
w żaden sposób ich wydania, brak tu wyczekiwania,
dotknięcia, całej tej otoczki związanej
z premierą. Po drugie to tak naprawdę
na streamingu mogą zarobić tylko i wyłącznie
uznane kapele - mam tu na myśli potężne
marki funkcjonujące na rynku. Ci mniejsi nic
na tym nie zarabiają - przecież teraz już się nie
kupuje płyt. Ja zawsze bardziej doceniam te
fizyczne wydania, być może szansą jest comeback
płyt analogowych?
Ale zdobycie przez was większej popularności
w sumie wcale nie jest niemożliwe, bo sporo
waszych utworów ma przebojowy charakter
- pytanie tylko, czy zainteresują radiowców,
albo szersze grono użytkowników cyfrowych
platform?
Robert Dziura-Palczewski: Jeśli mam być
szczery to po wydaniu płyty próbowaliśmy z
Andrzejem wielokrotnie pukać do drzwi przeróżnych
rozgłośni radiowych ale niestety nie
ma szans - nie interesuje ich czy coś, co przynosisz
jest dobre, czy nie, czy dobrze brzmi,
czy teksty przekazują jakieś wartości, czy riffy
są solidne. Odbiliśmy się od drzwi tyle razy, że
szkoda gadać ale nie odpuszczamy, działamy,
próbujemy dalej.
Andrzej Kowalski: Tak jak wspomniałem
wcześniej, niestety promocja nowych niezależnych
zespołów w naszym kraju prawie nie
istnieje. Na platformach cyfrowych powiększa
się nasze grono słuchaczy ale dzieje się to
głównie za sprawą coraz częstszych koncertów
organizowanych przez naszego basistę Kamila
oraz jego żonę Anię Jaworską, prowadzącą na
Facebooku Grupę Najlepszy Rock - dzięki im
za to.
Ponoć dużym zainteresowaniem cieszy się,
traktujący o emigracji i zarazem najdłuższy
na płycie, trwający ponad osiem minut, numer
"Made in Poland", co każe zweryfikować
coraz częstsze twierdzenia, że odbiorców
interesują tylko krótkie utwory, a warstwa
tekstowa nie ma już dla nich żadnego znaczenia?
Robert Dziura-Palczewski: Jeśli masz coś
istotnego do powiedzenia, to zrób to. Tym
bardziej gdy jest to tekst piosenki. W tym
względzie zapewne Andrzej jako autor tekstu
powie więcej, ale jak dla mnie osobiście ten
numer to mój faworyt tej płyty. Jego długość
jest taka, a nie inna, gdyż tylko w ten sposób
w historii tych dwojga osób można było przedstawić
emocje jakie nam towarzyszyły przy
jego tworzeniu.
Andrzej Kowalski: Miło to słyszeć. Osobiście
bardzo lubię ten utwór jest to utwór który
opowiada o rozłące z krajem, o Polakach na
emigracji, ciężkiej pracy, wyzysku i tęsknocie
za ojczyzną, historia jest mocna, ale też historie
ludzi na emigracji to często ludzkie tragedie.
Planowaliśmy zrobić do niego teledysk,
mieliśmy wstępny scenariusz i kto wie może
wrócimy do jego realizacji.
Na płycie umieściliście 11 piosenek, z czego
cztery są śpiewane w języku angielskim -
skąd ten podział, to próba dotarcia również
do zagranicznych odbiorców, co jest teraz
łatwiejsze niż kiedykolwiek?
Robert Dziura-Palczewski: Andrzej pisze teksty
po polsku i po angielsku. Ja preferuję teksty
po polsku, ale to Andrzej pisze testy.
Andrzej Kowalski: Jak najbardziej tak. Mam
wielu znajomych za oceanem, którzy nie znają
języka polskiego i chciałem żeby nasza twórczość
również do nich trafiła. Nasz nowy perkusista
Zoran Krecho jest z Macedonii, większość
jego znajomych nie zna polskiego, dlatego
też utwory w języku angielskim otwierają
Rokkera na słuchaczy z innych krajów. Uważam
też, że niektóre utwory brzmią lepiej w
języku angielskim, a niektóre w języku polskim
więc w trakcie tworzenia utworu naturalnie
jakoś wychodzi, że dany utwór będzie w języku
angielskim. Pracując nad nowymi utwo-
ROKKER 143
rami mamy już kilka tych anglojęzycznych,
więc nowości od Rokkera będą także dla międzynarodowej
publiczności.
To nieczęsta sytuacja, że na płycie nie ma
utworu tytułowego. U was jest, ale jako
jeden z dwóch bonusów, brzmiących inaczej
niż materiał podstawowy. To rezultat innej
sesji, stąd te różnice, ale wydając debiutancki
album uznaliście, że warto je na nim
umieścić?
Andrzej Kowalski: Utwory "Prosto i na temat"
i "In the name of Rock'n'Roll" zostały nagrane
wcześniej przez Roberta Wawro i Mariusza
Konika (realizatorów takich zespołów
jak Nocny Kochanek, Exlibris). Bardzo zadowoleni
ze wcześniejszej współpracy, planowaliśmy
nagrać z nimi resztę utworów. Niestety
studio przestało działać i resztę utworów nagraliśmy
w studiu Kalifornia i w domu, a materiał
zmiksował i zmasterował wcześniej
wspomniany Robert Wawro. Żeby płyta była
dłuższa zdecydowaliśmy się na umieszczenie
wszystkich tych utworów razem i tak oto powstał
album "In the name of Rock'n'Roll".
Dostępny do słuchania na większości muzycznych
platform cyfrowych na świecie.
Robert Dziura-Palczewski: Dokładnie, te
dwa numery umieszczone jako bonusowe były
nagrywane na innej sesji. Ponieważ wcześniej
zakładaliśmy, że płytę nazwiemy "In The
Name Of Rock'n'Roll" wiedzieliśmy, że ten
numer znajdzie się na naszej debiutanckiej
płycie, a "Prosto i na temat" to taki ukłon w
kierunku AC/DC, stąd również nie mogło go
zabraknąć. Zresztą, mówiąc może trochę nieskromnie,
są to dwa dobre numery rockowe.
Premiera "In the name of Rock 'n' Roll" miała
miejsce jesienią 2020 roku, w fatalnym momencie
nie tylko dla muzyki. Uznaliście jednak,
że nie ma na co czekać, bo wasza muzyka
musi trafić do odbiorców, a z szerszą promocją
płyty ruszyliście dopiero teraz, kiedy
można koncertować?
Andrzej Kowalski: W pełni zgadzam się z
treścią pytania i można uznać, że jednocześnie
jest ono odpowiedzią na nie; uznaliśmy mimo
wszystko, że nie ma co czekać, chcieliśmy ją
wydać i pokazać jak gramy.
Robert Dziura-Palczewski: Rok 2020 to
światowy koszmar, a my miesiąc przed pandemią
zarejestrowaliśmy cały album. Sami się
nad tym zastanawialiśmy, czy wydawać tę płytę
teraz, czy nie. Doszliśmy do wniosku, że
czas na promocję płyty przyjdzie poprzez koncerty
po pandemii i kujmy żelazo póki gorące
- więc to zrobiliśmy. Z perspektywy tych paru
lat myślę, że to był dobry ruch. Teraz na koncertach
promujemy płytę, została wydana,
więc w międzyczasie robimy materiał na
następną. Czy jest coś przyjemniejszego niż
tworzenie nowych riffów i granie koncertów?
Nie popełnię chyba błędu zakładając, że tak
energetyczne dźwięki świetnie sprawdzają
się na koncertach, więc po pandemicznym
przestoju i zreformowaniu składu korzystacie
z tego ile się da?
Andrzej Kowalski: Bardzo lubimy grać koncerty
i staramy się to robić jak najczęściej się
da. To był straszny głód grania podczas pandemii.
Do tego te maseczki - wszędzie, jakieś
straszne myśli wpadają ci do głowy, makabra.
Pamiętam, że pod koniec pandemii mieliśmy
zaplanowany koncert z dwiema innymi kapelami
i nagle dowiadujemy się, że w tych dwóch
zespołach ktoś zachorował na Covid - niestety
koncert musiał być odwołany. Na szczęście
ten piekielny okres minął i można już grać. W
planach mamy kilka fajnych koncertów. Pracujemy
nad przygotowaniem odpowiednich
utworów na set. Dzieje się.
Robert Dziura-Palczewski: Co do składu to
po różnych perturbacjach wykrystalizował się
i Rokker to: wokal/gitara - Andrzej Kowalski,
gitara solowa - Robert Dziura-Palczewski,
bas - Kamil Jaworski, perkusja - Zoran Krecho.
Gramy koncerty i mamy zamiar grać coraz
więcej. Tu oddałbym głos Kamilowi naszemu
basiście i naszej menadżerce Ani Jaworskiej,
którzy przedstawią plany koncertowe:
Ania Jaworskia i Kamil Jaworski: Na wiosnę
i lato szykujemy możliwie jak najwięcej koncertów
Rokkera, na ten moment kalendarz
prezentuję się następująco:
25.03.2023, Siedlce - Pub Lemmy - gramy
razem z AlcoholicA;
22.04.2023, Otwock - otwarcie sezonu motocyklowego
(Zryw MC Poland);
19.05.2023, Warszawa - Klub Potok - gramy z
heavymetalowym Slave Keeper;
12.08.2023, Suwałki - Grabaś - zlot motocyklowy
Święto Patyka (Niedźwiedzie Północy);
Mamy jeszcze kilka niepotwierdzonych terminów
i pracujemy nad kolejnymi, także lista
na pewno się wkrótce powiększy; obserwujcie
Facebook Rokkera, tam będą pojawiały się
najświeższe informacje.
Już jakiś czas temu czytałem na waszym profilu,
że wytrwale pracujecie nad nowym
materiałem. Możemy więc spodziewać się
jeszcze w tym roku następcy "In the name of
Rock 'n' Roll", czy też bardziej realny jest
bardziej odległy termin?
Robert Dziura-Palczewski: Nowych numerów
jest coraz więcej i powstają naprawdę szybko.
Skupiamy się jednak w tym roku na promocji
już wydanej płyty przede wszystkim
poprzez koncertowanie, a w planach przyszłorocznych
jak najbardziej będziemy chcieli
zarejestrować nasz nowy materiał.
Andrzej Kowalski: Nowe utwory się pieką i
już teraz dwa z nich można usłyszeć na naszych
koncertach, na które zapraszamy. Myślę,
że na jesieni może pojawić się jakiś nowy
singiel, ale na nową płytę Rokkera trzeba będzie
poczekać na następny rok.
Wojciech Chamryk
HMP: W odniesieniu do waszego zespołu
popularne powiedzenie "raz z górki, raz pod
górkę" wydaje mi się bardzo adekwatne, ale
najbardziej istotne jest w tych wszystkich
wzlotach i problemach, choćby ze zmianami
składu, że nigdy nie zwątpiliście w celowość
wspólnego grania?
Haggemy: Wiesz, sprawa jest prosta. Po prostu
lubimy to, co robimy. Oczywiście każdy ma
swoją robotę, ale to na próbę zespołu czy koncert
czekasz cały tydzień. To nas nakręca i powoduje,
że idziemy do przodu, nawet jak jest
pod górkę. Momenty zwątpienia się zdarzają,
zwłaszcza, że polski rynek muzyczny jest, jaki
jest, życie nie zawsze rozpieszcza. Tyle, że tak
jest zawsze, czego by nie robić, a jaka jest
alternatywa? Praca do emerytury, bez jakiegoś
dodatkowego napędu? To zabija ludzi.
Zarejestrowaliście "Demo 2019", macie też
na koncie nagranie live z radiowej sesji
UWM FM z jesieni 2018 roku - debiutancki
album miał być kolejnym etapem, waszym
pierwszym profesjonalnym wydawnictwem?
Dokładnie tak. Mieliśmy opracowanych trochę
kawałków i czuliśmy, że trzeba to zarejestrować,
ująć w jakąś całość.
Nie udało się wam zrealizować tych planów
z oczywistych względów, ale z perspektywy
czasu można chyba powiedzieć, że ta zwłoka
wyszła i wam, i samemu materiałowi na dobre,
ponieważ mogliście go nie tylko dopracować,
ale też na spokojnie nagrać?
Nie do końca tak było. Właściwie album nagraliśmy
na przełomie 2019 i 2020 roku. Potem
mieliśmy go wydać i zrobić trasę, ale przyszła
pandemia. To miało swoje dobre strony,
bo album rozszerzył się o dwa kawałki; "We
Come in Peace" i "Wilderness". Przy okazji nagraliśmy
jeszcze "Miłość ci wszystko wybaczy".
Z drugiej strony samo wydanie albumu, tzn.
opracowanie grafiki, wypalenie i wydruk płyt
itp. rozjechało się aż na dwa lata.
Aż do połowy ubiegłego roku funkcjonowaliście
jako Crush. Skąd pomysł zmiany nazwy
na Haggemy już po ukończeniu nagrań?
Nazwa Crush to mega stary pomysł - Szymon
wymyślił to jeszcze w liceum, czyli jakieś 14
lat temu. Nie zawsze ona wszystkim leżała, a
oprócz tego mieliśmy wrażenie, że nie do końca
oddaje ona klimat zespołu. Stąd po długich
rozważaniach zapadła klamka, że trzeba ją
zmienić na coś bardziej adekwatnego.
Czyli wychodzi na to, że od początku funkcjonowania
zespołu trzeba brać pod uwagę
różne sytuacje, ale dawna nazwa jednak z
wami pozostała, jako tytuł albumu?
Myślę, że zawsze trzeba brać pod uwagę, że
nie wszystko pójdzie zgodnie z planem, ale i
tak wszystkiego nie przewidzisz. Możesz
chcieć wokalisty, a akurat znajdziesz wokalistkę.
Pogracie trochę razem i dojdziecie do
wniosku, że fajnie to siedzi. Tak było u nas.
Więc wiesz, można sobie planować, a potem i
tak życie zrobi swoje. Co do nazwy albumu, to
mieliśmy kawałek o takiej nazwie, ktoś nas już
po tej nazwie kojarzył, więc nie chcieliśmy tego
tak po prostu skasować. To miało w ogóle
być jak w Iron Maiden: Szymonowi i Zidowi,
którzy założyli zespół, zawsze strasznie
podobała się taka koncepcja. Nazwa zespołu,
tytuł pierwszej płyty i kawałek wszystkie o tej
samej nazwie. Zajebiste w swojej prostocie.
144
ROKKER
To granie bardzo tradycyjne, zakorzenione w
oldschoolowym heavy przełomu lat 70. i 80.
Fascynujecie się takimi dźwiękami jako
słuchacze, nie mogło być więc mowy o innym
wyborze?
Fascynacja to jedno, bo to jest klasyka i ciężko
obracać się w klimatach metalowych i nie mieć
zajawki na tamte brzmienia. Ale u nas się to
trochę automatycznie tak połączyło. Nie robiliśmy
nic na siłę. Każdy dołożył swoje pięć
groszy i takie brzmienie z tego się wykluło.
Nie to, żebyśmy bardzo starali się od tego
uciekać. Zresztą ciężko to zrobić, kiedy dwóch
założycieli fascynuje się takim klimatem, choć
sięgając również po nieco inne kapele. To można
usłyszeć na nagraniach. Z drugiej strony
Ania zwykle porusza się w znacznie nowocześniejszych
nurtach metalu, jednak jej styl
śpiewania dobrze się wgryzł w bardziej klasyczne
riffy gitarowe.
Nieprzypadkowo też "Crush" to wyłącznie
wasze autorskie kompozycje - covery są fajne
na koncertach czy nagrywane przy specjalnej
okazji, tak jak choćby "Miłość ci wszystko
wybaczy" na walentynki, ale album, szczególnie
debiutancki, musiał być własny w 100
%?
"Miłość ci wszystko wybaczy" opracowaliśmy
właściwie na konkurs "Muzyczne Ugięcie" w
2019 roku. Wymóg był taki, że trzeba zrobić
cover jakiegoś utworu z XX-lecia międzywojennego
(organizatorzy ułożyli listę "dostępnych"
kawałków). Wybór padł na "Miłość..",
głównie za sprawą Ani. Świetnie, że się tak
stało, bo wyszedł z tego fajny cover, trochę
nieoczywisty. Konkurs koniec końców został
zarzucony w połowie ze względu na jakieś
organizacyjne problemy, ale kawałek został.
Ale jak można robić debiutancki album bez
własnych kompozycji? To chyba dziwne by
było. Covery są fajne, ale jednak odtwarzasz
cudzy materiał, choćby go interpretując, to jednak.
Debiutancki album to musiały być własne
kawałki.
Jak na niezależny zespół spod znaku tradycyjnego
metalu gracie sporo koncertów, do
tego nie tylko w Gdańsku czy jego najbliższych
okolicach - koncertowa promocja to
podstawa i najlepszy sposób dotarcia do kolejnych
słuchaczy?
Nie wiemy, ale trzeba próbować. Czas pokaże.
Czy w Polsce w ogóle jest jakiś skuteczny sposób
na dotarcie z tego typu muzyką do szerszego
odbiorcy? Rynek jest strasznie skomercjalizowany,
a sama promocja przez social media
też raczej nie wystarczy. Poza tym koncerty
to mnóstwo frajdy. W Trójmieście jest
skończona liczba miejscówek, w których możesz
zagrać, no i skończona liczba odbiorów.
Nic na siłę
Rodzima scena hard 'n' heavy rośnie
w siłę. W roku 2017 powiększył
ją gdański Crush, od niedawna
występujący jako Haggemy.
Pomimo zmiany nazwy grupa
wciąż gra tradycyjny heavy starej
szkoły, zakorzeniony nie tylko w
NWOBHM, ale również hard rocku
lat 70. Fizyczna edycja "Crush" dała
Haggemy szansę zorganizowania sporej trasy koncertowej. Muzycy dzielą się z
nami wrażeniami z tych koncertów, a do tego zapowiadają już nowy materiał, ponieważ
wydanie debiutanckiego albumu opóźniła pandemia, a w jej czasie nie
odłożyli instrumentów.
Trzeba było się gdzieś ruszyć.
Czasy mamy niesprzyjające młodym, nieznanym
wykonawcom, ludzie niezbyt chętnie
chodzą na takie koncerty, nawet jeśli bilet
kosztuje 20-30 zł. Jednak jak widzę to was nie
zniechęca, stąd pomysł zorganizowania całej
trasy promującej "Crush"?
No tak. Jak już mówiliśmy wcześniej - jest to
jakaś opcja. Co możesz robić innego? Może są
lepsze opcje, ale na pewno nie zaszkodzi spróbować
jakiegoś bardziej ambitnego przedsięwzięcia.
Chcieliśmy spróbować czegoś nowego,
ruszyć z naszym materiałem gdzieś szerzej.
Trochę pojeździliście po kraju, grając w ciągu
trzech miesięcy aż 12 koncertów. Gdzie
"Crush Tour 2022" miał najlepsze przyjęcie, a
o którym z tych koncertów wolelibyście zapomnieć?
No, z tym było różnie. Bardzo fajne wspomnienia
zostaną z Torunia, chociaż frekwencja
nie była kosmiczna. Super przyjęło nas też
Szczytno, czego się kompletnie nie spodziewaliśmy.
W Trójmieście publika zawsze dopisuje,
więc tu nie było niespodzianki. Ciekawym
doświadczeniem był też koncert w Szczecinie,
gdzie supportowaliśmy zespół Kryptos
z Indii - totalnie odjechana opcja. Pecha mieliśmy
w Chełmży, bo graliśmy dzień po koncercie
bodajże Farben Lehre, więc całe miasto
było chyba na kacu. Wyszło na to, że zrobiliśmy
sobie próbę w pubie. A, no i Metalowy
Bunkier w Poznaniu też się udał. Fajny klimat,
bo festiwal miał miejsce faktycznie w poniemieckim
bunkrze. Od strony technicznej
też było to naprawdę dobrze zrobione, a potem
był naprawdę niezły after.
Na płycie zagrało ostatecznie dwóch perkusistów,
Jan Tomaszewicz i Daniel Ogorzałek,
ale teraz, szczególnie po tej trasie, Michał
Połom zaaklimatyzował się już w zespole
i znowu macie pełny, zgrany skład?
Na to wygląda, ale to czas pokaże. Póki co lokomotywa
jedzie dalej i nie zamierza zwalniać.
Mówiliśmy już o tej niezależności, ale nie ma
co ukrywać, że brak stabilności wpływa też
na skład, a mając do wyboru hobbystyczne
granie oraz ciągłe dokładanie i pracę/rodzinę
nierzadko nie ma się żadnego wyboru, stąd
zmiany personalne były, są i będą wpisane w
historię Haggemy i setek podobnych zespołów?
Właściwie to odpowiedź jest zawarta w pytaniu.
Na pewno łatwiej utrzymać skład, kiedy
robisz na graniu kupę forsy, chociaż historia
pokazuje, że to potrafi ludziom mieszać w głowach.
Ważne są też kwestie personalne. Jak
zaczynasz z kimś grać, to wszystko wygląda
fajnie, ale po dwóch latach może się to zacząć
rozjeżdżać. Ludzie są różni, mają różne gusty,
klimaty, zapatrywania. Nie słyszałem chyba o
żadnym zespole, który by zachował ten sam
skład od samego początku do samego końca.
Z trasą również musieliście zaczekać, bo
"Crush" pojawił się najpierw na waszym kanale
YouTube, następnie na Spotify czy Tidalu,
a w wersji fizycznej dopiero w tym roku
- szersze promowanie nowego materiału
miało rację bytu dopiero z płytą, którą mogliście
sprzedawać, a jej produkcja też wymagała
przecież nakładów finansowych?
To jeden z czynników. Drugą kwestią była
normalizacja sytuacji z koncertami. Ciężko cokolwiek
promować, jeśli w każdej chwili mogą
odwołać koncerty, a tak przecież było przez
dwa lata. W 2022, choć na początku roku
jeszcze nic nie było pewne, stwierdziliśmy, że
trzeba zaryzykować, bo czas ucieka i zaraz
cała trasa nie będzie miała żadnego sensu.
Jesteście zadowoleni z odbioru "Crush" na
koncertach? Mam nadzieję, że z każdego
wracaliście do domu z mniejszym zapasem
płyt, co pozwala wam myśleć już o kolejnym
materiale?
Z frekwencją bywało różnie, ale odbiór materiału
był zawsze pozytywny. Może nie zarobiliśmy
na trasie, ale zwróciły nam się wszystkie
koszty organizacji i koszty wydania płyt, więc
uznajemy to za może skromny, ale jednak sukces.
O kolejnym materiale myślimy już od dawna,
bo kompozycje z płyty to kawałki, które
gramy już od dawna. Mamy już kilka nowych
kawałków, które zresztą graliśmy na trasie i
masę nowych pomysłów, więc na pewno można
się spodziewać kolejnego materiały, zapewne
też w formie płyty.
Będziecie szukać na tym etapie wydawcy,
czy też pełna niezależność, jest, mimo niewątpliwych
utrudnień, pociągająca, dając
przy tym możliwość pełnego kontrolowania
wszystkich aspektów funkcjonowania zespołu?
Raczej będziemy szukać. To jest duży komfort,
kiedy ktoś załatwia sprawy organizacyjne.
Wydawcy mają też swoje dźwignie tu i tam.
Zespół może się wtedy bardziej skupić na graniu,
a to najważniejsze.
Początek został więc zrobiony, teraz pora na
ciąg dalszy, skoro wszystko idzie zgodnie z
planem?
Nie zatrzymujemy się, zdecydowanie nie!
Wojciech Chamryk
HAGGEMY 145
Kapela powstała w roku 1968 w
miejscowości w Dunfermline. Miasto to leży w
Szkocji, w regionie Fife. Usytuowane jest w
pobliżu zatoki Firth of Forth na Morzu Północnym.
Swego czasu było ono stolicą Szkocji.
Pierwotnie zespół nosił nazwę Shadettes, ale
dość szybko zmienił ją na Nazareth. W toku
1971 wydają debiutancki album "Nazareth"
oraz rok później "Exercises". Obie płyty nie
wzbudzają wielkiego zainteresowania, niby
dlatego, że muzycznie zespół wahał się między
hard rockiem a rock and rollem. Ponoć z powodu
tego niezdecydowania stylistycznego
Szkoci nie mieli dobrej opinii wśród fanów i
recenzentów. Trochę to dziwne, bowiem ogólnie
muzyka Nazareth to właśnie hard rock
oparty na rock'n'rollu i bluesie. Szczególnie ta
opinia nie pasuje mi do debiutu. Materiał zawarty
na "Nazareth" wydaje mi się bardzo solidny.
Rozpoczyna go przyzwoity hard rokowy
kawałek "Witchdoctor Woman" z leciutkim dotykiem
psychodelii. Drugi "Dear John" to w zasadzie
ciężki rock'n'roll z pewnym posmakiem
bluesa. Kolejny "Empty Arms, Empty Heart" to
ponownie hard rock z elementami klasycznego
Dream On
Lista muzyków, którzy w moich latach dziecięcych i młodzieńczych byli
moimi bohaterami, a teraz nie ma ich na tym świecie, jest coraz dłuższa. Niedawno
pożegnaliśmy gitarzystów Majka Motiego (Running Wild), Reinholda "Chrisa"
Hessa (Formel 1), Jima Durkina (Dark Angel) oraz perkusistę Josua Madsena
(Artillery). I tak co chwila dopisywany jest ktoś nowy. Jednak w roku 2022 doszło
do dwóch przykrych dla mnie chwil, najpierw odszedł gitarzysta Manny Charlton
(5 lipca 2022), a później wokalista Dan McCafferty (8 listopada 2022), obaj byli
flarami hard rockowej ikony Nazareth. Co prawda ta formacje nadal działa, pod
wodzą ostatniego oryginalnego muzyka basisty Pete Agnew i nadal prezentuje się
ona naprawdę solidnie. Niemniej wielki żal, że nie usłyszymy już najbardziej
chropowatego i oryginalnego głosu McCafferty'ego i znakomitej, pełnej feelingu
gry na gitarze w wykonaniu Manny'ego Charltona. Dlatego bardzo chciałem przybliżyć
wam moją historię i emocje, które wiążą się z Nazareth i jego płytami. Może
kogoś to zaciekawi, choć w tym wypadku dokonania tego szkockiego zespołu są
najważniejsze.
rocka w dość ciekawej aranżacji. "I Had A
Dream" to wolny utwór oparty na bluesie z
balladowym posmakiem. Na pierwszy plan
wybijają się w nim organy. "Red Light Lady
(Part 1 & 2)" to ponownie solidny hard rock
na bazie bluesa z klimatyczną wstawką. To
taki pierwowzór kompozycji jak "Telegram".
Tak przynajmniej mnie się wydaje. Natomiast
"Fat Man" to bardzo schematycznie zagrany
hard rock. Kolejny song "Country Girl" ma
balladowy posmak i jak tytuł wskazuje, posiada
wiele zapożyczeń z muzyki country. "Mornig
Dew" to ciekawie zaaranżowany cover
Foto: Nazareth
Bonnie Dobson. Ten kawałek ma klimat i
taki rock'n'rollowy drive. Płytę zamyka "King
Is Dead" utwór wolny z wykorzystaniem instrumentów
smyczkowych. Muzycy Nazareth
od początku mieli smykałkę do takich kompozycji,
co w późniejszym czasie wydało swoje
owoce. Ogólnie debiut "Nazareth" to bardzo
solidna płyta. Jedynie co mógłbym jej "zarzucić"
to jeszcze pewien leciutki klimat lat 60.
Inaczej jest z krążkiem z roku 1972 noszącym
tytuł "Exercises". Wszystko rozstrzyga się już
w rozpoczynającym płytę utworze "I Will Not
Be Led". Jest on na pewno rockowy, ale ze smykami
w tle i bardziej kojarzący się z mainstreamem.
I to ostatnie słowo wyjaśnia wszystko
odnośnie tego albumu. Być może wpływ na to
miała współpraca z producentem Roy'em
Thomasem Bakerem (wyprodukował m.in.
pierwsze cztery albumy Queen). Trudno tu
dociekać. Zdecydowanie więcej jest tu rocka,
folku, wolniejszych temp, akustycznych brzmień
oraz wykorzystania aranżacji ze smykami.
I jakbym miał oskarżać którąś z pierwszych
płyt Nazareth o niezdecydowanie stylistyczne
to właśnie wybrałbym "Exercises".
Sytuacja Szkotów zmienia się w
roku 1973 wraz z wydaniem płyty "Razamanaz".
Do jej produkcji został zaproszony basista
Deep Purple, Roger Glover. Być może to
właśnie on był szczęśliwym talizmanem/trafem
Nazareth. Wraz z wydaniem tej płyty zainteresowanie
zespołem znacznie wzrosło.
Najbardziej przyczynił się do tego utwór tytułowy,
który w dodatku rozpoczynał krążek.
Jest bardzo dynamiczny, pełną gębą hard rockowy
kawałek podszyty rock'n'rollem, czasami
jakby dotykał już heavy rocka. Za jego rekomendację
niech wam posłuży fakt, że Biff Byford
i spółka wybrali go do najnowszego album
"More Inspirations", kolejnego wydawnictwa
z coverami, które mocno inspirowały
muzyków na ich początku kariery. Pozostała
zawartość "Razamanaz" jest również udana.
"Alcatraz" to niezły i bujający hard rock z tematem,
który kojarzony jest głównie z kulturą
rdzennych Amerykanów (jak ktoś oglądał kreskówki,
będzie zorientowany, o co chodzi).
"Vigilante Man" rozpoczyna się dość wolno.
Muzycy zapożyczają sporo z bluesa, w dodatku
dobarwiają estetyką country. Z czasem
utwór przechodzi w dynamiczną wersję blues
rocka. Dużą rolę odgrywa tu gitara slide. Tę
gitarę słyszymy też w kolejnym kawałku "Woke
Up This Morning", ale tym razem mamy do
czynienia z hard rockiem podszytym rock'n'
rollem. Hardrockowo, ale lżej jest także w
"Night Woman", co więcej melodia z tego kawałka
łatwo wpada w ucho. Wraz z "Bad Bad
Boy" powracamy do lżej wybrzmiewającego
hard rocka podszytego rock'n'rollem. Tak
właśnie jest na "Razamanaz". Dużo dynamicznego
hard rocka z melodiami. Końcówka albumu
jest podobna. "Soul My Solul" to solidna
hard rockowa jazda z wykorzystaniem klimatu
i zmian tempa. "Too Bad Too Sad" ma
charakter nośnego hardrockowego kawałka.
Natomiast "Broken Down Angel" zdradza bardziej
rockowy, acz dynamiczny charakter z
wykorzystaniem rock'n'rolla. Ogólnie dla mnie
"Razamanaz" to solidnym album, a dlaczego
nie ekscytuję się nim tak mocno, jak ówcześni
fani wyjaśni się za parę albumów. W tym samym
roku, czyli w 1973 ukazuje się również
płyta "Loud 'n' Proud". Producentem nadal
pozostaje Roger Glover, wszak nie zmienia
się zwycięskiej drużyny. No i przyznam, że ten
krążek to lekki przeskok w górę. Zaczyna się
tak jak muzycy Nazareth lubią, czyli dynamicznym,
nośnym, acz nieco lżejszym hard rockowym
utworem, "Go Down Fighting". Podobny
wybrzmiewa jeszcze "Teenage Nervous Breakdown".
Pozostałe kompozycje utrzymane są w
zbliżonej stylistyce, acz nieco się różnią. "Not
Faking It" ciągle jest dynamiczny, ale więcej w
nim jest rock'n'rolla. Natomiast "Turn On
Your Received" to choć nadal hard rock ze
wplecionymi wpływami rock'n'rolla to, grany
jest w średnim tempie. Wolniej, ale niestety
nieco schematycznie zaczyna się "Freewheeler".
W jego drugiej części muzycy wprowadzają
146
NAZARETH
klimatyczną wstawkę, która znacznie uatrakcyjnia
ten utwór. Mamy też balladowy "Child
In The Sun", który po raz kolejny zapowiada,
że Szkoci mają dar do takich kompozycji. Płytę
zamyka masywny, ciężki, klimatyczny prawie
doomowy "The Ballad Of Hollis Brown".
Specjalnie pominąłem utwór "This Flight
Tonight". Od niego w ogóle zacząłem swoją
przygodę z Nazareth. Niby prosty, bezpośredni,
motoryczny, ale za to z klimatem, wysokiej
próby rasowy utwór hardrokowy. No i Szkoci
otarli się w nim o swój geniusz. Naprawdę wtedy
kawałek zrobił na mnie niesamowite wrażenie.
Kolejną płytą zespołu był "Rampant" z
roku 1974. Nad nią również czuwał Roger
Glover. I to czuć, bo Szkoccy muzycy nader
swobodnie poczynają sobie na tym albumie.
Rozpoczynają od dynamicznego hard rockowego
"Silver Dollar Forger". Kontynuują solidnym,
trochę schematycznym hard rockiem
podszytym rock'n'rollem w "Glad When You're
Gone". Kolejny utwór "Loved And Lost" zaczyna
się dość wolno, niesie intrygujący klimat,
podszyty jest bluesem oraz ma balladowy posmak,
ale w drugiej części rozwija się i sięga po
bardziej dynamiczne brzmienia. Naprawdę
ciekawy kawałek. Następny to "Shanghai'd In
Shanghai", nośny hard rock z rock'n'rollem w
tle. Natomiast "Jet Leg" to ciekawa mieszanka
hard rocka, bluesa i boogie. "Light My Way" to
z kolei hardrockowy utwór utrzymany w średnich
tempach z pewnymi elementami doom
rocka. "Sunshine" za to jest dobrze wymyśloną
balladą rockową (a może tylko wolnym rockowym
utworem). Album ten zamyka "Shapes
Of Things/Space Safari". Niesamowita kompozycja,
rozbudowana, niosąca niezwykły klimat.
Jedna z tych, w której muzycy Nazareth
otarli się o swój geniusz. Jednak teraz jaką ją
słucham to, trąci troszkę myszką, ale i tak należy
do zbioru najlepszych utworów, które w
ogóle Nazareth zdołało napisać. Te trzy płyty
"Razamanaz", "Loud 'n' Proud" i "Rampant"
to przepustka dla tego zespołu do kariery.
W tamtych czasach dla fanów hard
rocka te płyty były znaczącymi pozycjami. Ja
niestety określam je jako bardzo solidne z bardzo
ciekawą zawartością. A wszystko przez
płytę, która ukazała się w roku 1975, czyli
"Hair Of Dog". Ten album to jeden z najważniejszych
krążków epoki hard rocka. Tu każdy
utwór osiągnął level, który nigdy wcześniej,
ani później muzycy Nazareth nie osiągnęli.
Nawet zwykła ballada "Guilty" czy zwyczajny
hardrockowy kawałek podszyty folkiem i bluesem
"Whiskey Drinkin' Woman" wydają się o
jeden szczebel wyżej od każdej innej kompozycji
Nazareth z poprzednich płyt. Pozostałe
utwory to same hity, począwszy od "Hair Of
The Dog" poprzez "Miss Misery", "Changin'
Time", "Beggar's Day/Rose In The Hearth" po
"Please Don't Judas Me". Naprawdę ciężko się
od nich uwolnić. A Amerykanie mieli jeszcze
lepiej, bo zamiast "Guilty" otrzymali "Love
Hurts". Niesamowita interpretacja songu The
Everly Brothers to, jedna z ważniejszych ballad
w wykonaniu Szkotów. Zresztą to nie było
tylko moje odczucie, bowiem tak samo tę płytę
przyjęto na całym świecie. A ciekawostką
jest fakt, że za produkcję po raz pierwszy wziął
się sam Manny Charlton. Powinniście więc
zrozumieć, że taki młokos jak ja, który zaczął
prawdziwą przygodę z Nazareth właśnie od
albumu "Hair Of Dog" jedynie mógł wszystkie
inne płyty tej formacji ocenić jako wyłącznie
solidne, albo przyzwoite. Myślę, że fani hard
rocka powinni obowiązkowo znać ten krążek.
Ba, maniacy heavy metalu również.
Po następny album "Close
Enough for
Rock 'n' Roll" z
roku 1976 sięgałem
pełen nadziei.
Pierwszy
utwór "Telegram
(Part 1. On Our
Way, Part 2. So
You Want To Be
Rock 'n' Roll Star,
Part 3. Sound
Check, Part 4. Here
We Are Again)"
był niejako spełnieniem
tego oczekiwania.
Chociaż finał
tej kompozycji
przypominający
lżejsze songi epoki
glam rocka, nieco
studził tę nadzieję.
Niemniej Szkoci zawsze
lubili wrzucić do
swojej muzyki coś od
czapy, więc było to
jak najbardziej w ich
stylu. Następny utwór,
wolny, akustyczny, pełen
zadumy "Vicki", sam w sobie bardzo dobry
utwór, stawiał jednak pytanie, czy tak dobrze
będzie w dalszej części krążka. "Homesick
Again" zabiera nas w rejony rockowej ballady,
niezłej, ale zdradzającej zainteresowanie muzyków
efektem komercyjnym. To odczucie
jeszcze bardziej doskwiera nam przy "Vancouver
Shakedown", dość lekkim rockowym kawałku
podszytym trochę rock'n'rollem i country.
Przy "Born Under The Wrong Sign" pulsującym
tak jakby funky, niestety pojawia się rozczarowanie.
Sytuacji nie ratują lżejszy hardrockowy,
ale schematyczny "Loretta" i równie
lekki "Carry Out Feelings", ale tym razem z
wpływami country i regge. Trochę sytuację
zmienia sama końcówka, bo "Lift The Lid" to
wreszcie przyzwoity hard rock z elementami
rock'n'rolla i blueasa, podobnie jak "You're The
Violin". Niestety do poziomu "Hair Of Dog"
nawet się nie zbliżyły. Także wobec "Close
Enough for Rock 'n' Roll" mam ambiwalentne
odczucia. Ba, gdyby nie kompozycja "Telegram"
uznałbym ten krążek za słaby, a przynajmniej
utrzymany na poziomie podobnym
do "Exercises".
Niestety była to też płyta, po której
moje związki z Nazareth trochę się rozluźniły.
A tu proszę, zespół wrócił do swoich solidnych
korzeni. Album "Play 'n' The Game" z
roku 1976 w większości wypełniają hardrockowe
kawałki tak jak rozpoczynające "Somebody
to Roll", czy "Down Home Girl". Ten
ostatni to cover Alvina Robinsona. Poza tym
mamy klimatyczny, ze zmianami tempa, trochę
balladowy "Flying", mocny blues-rockowy
"I Want To (Do Everything for You)" (tym
razem to cover Joe Tex), świetną balladę, choć
nieco sztampową "I Don't Want to Go On
Without You" (cover z repertuaru The Drifters)
oraz w nijakiej hardrockowej wersji "Wild
Honey" (cover The Beach Boys). Album kończy
porywający hard rock w rock'n'rollowej
aranżacji "L.A. Girls". Następny album "Expect
No Mercy" z roku 1977 rozpoczyna
utwór tytułowy, który może nawet przypominać
czasy "Hair Of The Dog". Szkoda, że nie
podążyli tym śladem. Później jest jednak lżej
choć wielobarwnie, a nawet ciekawie. Także
mamy niezły kawałek hardrockowy "Revenge
I s
Sweet", kolejny rock-blues "Busted",
no i bogaty wybór, wielobarwnych i świetnie
zaaranżowanych kompozycji, w której prym
wiedzie lżejsza odsłona Nazareth. Dwa lata
później wydany "No Mean City" (1979) to taka
mieszanka wpływów solidnego hard rocka i
tej lżejszej odsłony Nazareth. Album rozpoczyna
mocny i solidny "Just To Get Into It".
Następne są nieco lżejsze "May The Sunshine"
i "Simple Solution (Part 1&2)". Z mocniejszych
rzeczy mamy jeszcze świetny i motoryczny
"Claim Fo Frame" oraz bardziej przestrzenny
"What's In It For Me". Jeszcze lżejszy
jest klimatyczny tytułowy "No Mean City
(Part 1&2)". Poza tym mamy melodyjny rockowy
kawałek z balladowym zacięciem "Star"
oraz rozbrykany wręcz rockowy song "Whatever
You Want Babe". Generalnie bardzo przyzwoita
płyta. Ciekawostką "No Mean City"
jest udział drugiego gitarzysty Zala Cleminsona,
ale w sumie jego czas nadejdzie wraz z
kolejnym tytułem.
Jak można było się zorientować,
Szkoci nie mieli problemu z lżejszym podejściem
do muzyki. Mnie jednak zawsze interesowało,
skąd wzięła się taka postawa. Jakby nie
było, największy triumf osiągnęli dzięki płycie
z najmocniejszym repertuarem. Czemu nie
kontynuowali tej drogi? Może jasność myślenia
odebrał im sukces w USA singla z balladą
"Love Hurts" i podszepty ludzi z wytwórni,
które kierowały muzyków w rejony lżejszą
muzyki. Taką opcję trzeba brać pod uwagę.
Niemniej lata 80. przyniosły jeszcze większą
pułapkę. Rozwój technologii doprowadził do
"do odpicowania" muzyki w studio wręcz do
granic możliwości. Przez co hard rock tracił
coraz bardziej na mocy. Cierpiała także jego
popularność, co i rusz nowe style zdobywały
swoich wyznawców, spychając ciężkiego rocka
w hierarchii show-businessu coraz niżej. Nic
dziwnego, że te wszystkie formacje zaczęły
rozglądać się za nowym miejscem dla siebie i
aby przetrwać, przeważnie skręcały w stronę
komercji. Przychodziło im to dość łatwo, bowiem
w latach 80. coraz bardziej hołubiło
mainstream. Właśnie w taką podróż wybrał
się Nazareth, startując z albumem "Malice in
Wonderland", który wydano w roku 1980.
Muzyka wypełniająca ten krążek nosiła echa
NAZARETH 147
148
dawnego Nazareth i hard rocka, jednak bardziej
nastawiona była na rocka w ciekawych
aranżacjach. Mogło to kojarzyć się również z
nurtem AOR. Większość kompozycji z "Malice
in Wonderland" to przeważnie chwytliwy
rock, który stara się przykuć uwagę wpadającym
w ucho refrenem. Najlepszym z nich jest
otwierający, rock'n'rollujacy "Holiday". Oczywiście
Szkoci jak zawsze starali się urozmaicić
swoje kawałki i tak w "Fast Car" użyto wibrafonu,
przez co utwór lekko nabrał charakteru
jazzowego, w "Big Boy" słyszymy elementy
regge i solową partię saksofonu, w "Talkin'
About Love" mamy brzmienia samby. Ciekawie
wybrzmiewają ballady, "Heart's Grown Cold" z
harmonicznymi chórami z przewagą głosów
kobiecych przypominających trochę soulowe
aranżacje oraz "Fallen Angel", która jest raczej
taką dynamiczną, rockową wersją ballady, no i
drugim mocnym momentem tej płyty. Trochę
wcześniej wspominałem o gitarzyście Zali
Cleminsona, że jego czas miał dopiero nadejść.
No i właśnie "Malice in Wonderland" jest
tą chwilą i nie chodzi o jego grę, ale raczej o
wkład w wykreowaniu muzyki na ten krążek.
Po prostu spora część kompozycji jest jego.
Prawdopodobnie Szkoci potrzebowali takiego
muzyka, aby z wdziękiem wejść w nowy etap
muzyczny. Z czego wydaje się, Zal wywiązał
się konkretnie. Niestety wtedy, w momencie
wydania, album ten strasznie mnie rozczarował.
Do tego stopnia, że do Nazareth wróciłem
dopiero po wielu latach i płytach. Teraz
też wolę ten okres, gdzie grali konkretny i solidny
hard rock. Niemniej przy odkrywaniu na
nowo płyt z tego lżejszego okresu, pełnego komercji,
potrafiłem i potrafię odnaleźć satysfakcję
z ich słuchania. Po prostu cieszę się radością
grania i muzyczną solidnością, której muzycy
Nazareth nigdy nie stracili. Następny album
"The Fool Circle" z 1981 roku to kolejny
krok w lżejsze mainstreamowe granie. Większość
songów to wariacje na temat melodyjnego
rocka, całe szczęście dość przyzwoitego.
Znajdziemy też zakusy na bardziej popowe
granie, chociażby w takich "Another Year" czy
NAZARETH
Foto: Nazareth
"Little Part of You". Lekkiego pazura jedynie
zdradzały rozpoczynający rock'n'rollujący
"Dressed to Kill" i podobna w wymowie "Victoria"
oraz "Pop the Silo". Jednak płyta zawiera
jeden utwór, który dla mnie jest synonimem
Nazareth, tego koncertowego, ale zawsze. Byłem
na paru występach tego zespołu i nie wyobrażam
sobie ich show bez utworu "Cocaine",
coveru J.J. Cale'a. Ta kompozycja pasuje bardzo
do Szkotów, nie dlatego, że jest bardzo
dobra sama w sobie, ale dlatego, że oddaje ich
charakter. W dodatku jest to wersja "live" w
bardziej akustycznej wersji. W tym utworze
po raz ostatni słyszymy również gitarzystę Zali
Cleminsona. Ogólnie "The Fool Circle" zespół
nagrał w starym czteroosobowym składzie.
Najdziwniejszym dla mnie jest fakt, że
ten album przyniósł formacji pewien sukces.
Może to właśnie wszystko przez "Cocaine"?
Pewną odskocznią w tamtym czasie był koncertowy
album "Snaz" wydany również w roku
1981. Zawiera on rejestracje koncertu z Vancouver.
Słuchając go, czujesz się, jak w wehikule
czasu, bowiem okazuje się, że te hardrockowe
kawałki są bardzo ważne dla fanów i
zespołu oraz stanowią główną atrakcję występów
Nazareth. Natomiast gdy ekipa sięgała
po te lżejsze kawałki, to na żywo nabierały one
konkretnego rockowego charakteru i nie odbiegały
od typowego hard rocka Szkotów zbudowanego
na bazie bluesa i rock'n'rolla. Do tego
dochodzi atmosfera, rock'n'rollowy luz i
"Snaz" jawi się jako przyzwoita pozycja w dyskografii
formacji. Oczywiście niekiedy nie
było możliwości zbliżyć się do rockowego pazura
jak w "Let Me Be Leader", gdzie królują
wpływy regge. Dodam jeszcze, że Nazareth
wystąpił w sześcioosobowym składzie, bowiem
podstawowej czwórki dołączyli gitarzysta
Billy Rankin i klawiszowiec John Locke. Nie
ma co ukrywać, obaj muzycy wspomogli i
wzbogacili brzmienie zespołu. A i jeszcze jedno.
Aktualne wznowienia na CD tej płyty
wzbogacone są o dodatkowe nagrania z koncertu
z Seattle, również z roku 1981.
W kolejnym roku tj. w 1982. w sklepach
pojawia się płyta zatytułowana "2XS".
No i niestety koncertówka nie zainspirowała
muzyków Nazareth, aby wrócić do cięższego
grania, bowiem nową płytę znowu wypełniały
łagodniejsze odmiany rocka. Jedyne co mogę
wziąć za dobrą monetę, to że muzycy po raz
pierwszy czują się w takiej muzie znacznie
swobodniej. Po prostu to czuć. Dawnego Nazareth
możemy spróbować poszukać w "Back
to the Trenches" i "Take the Rap", ale znajdziemy
tylko echo tych brzmień. Z ostrzejszych
rzeczy mamy proste rock'n'rolle "Boys in the
Band" i "Gatecrash". Pozostałe kawałki to
sztampowe pop-rockowe propozycje, które jednym
uchem wpadają, a drugim wypadają. Jedynie
kończący utwór "Mexico", wolny, lekki z
balladowym zacięciem ma fajne zaaranżowane
folkowe elementy. No i mamy jeszcze super
balladę "Dream On". Dla mnie chyba jeszcze
większy hit niż "Love Hurts", choć nie miał takich
osiągów na listach przebojów, jak ten drugi.
No i prawdopodobnie dzięki niemu zespół
mógł poszczycić się, że "2XS" osiągnął jakiś
tam sukces. A płytę nagrał ten sam sześcioosobowy
skład co przy rejestracji "Snaz". Prawie
półtora roku później, czyli w czerwcu
1983 roku pojawia się album "Sound Elixir".
Nazareth pozostaje w bardziej komercyjnej
estetyce, zachowując swoje stare cechy. Jednak
w tym wypadku oprócz luzu w wykonywaniu
takiej muzyki pojawiają się wiarygodność.
Myślę, że "Sound Elixir" może spokojnie znaleźć
się obok co lepszych pozycji Bryana
Adamsa lub innych podobnych mu artystów.
Tę pozycję znowu nagrał podstawowy czteroosobowy
skład. Niestety w muzyce nie można
utrzymać ciągle dobrej passy, zawsze przychodzą
gorsze chwile. Dla Nazareth takim momentem
jest album "The Catch" wydany w roku
1984. Przynajmniej ja tak to widzę, bowiem
płyta ogólnie jest bezbarwna, nijaka, po
prostu słaba. Szkoccy muzycy bardzo lubili
coverować songi innych. Ich interpretacje
przeważnie były całkiem niezłe. Na "The Catch"
znajdziemy dwie takie przeróbki. "Road
to Nowhere" Carole King i "Ruby Tuesday"
The Rolling Stones. Nie robią one żadnego
wrażenia, a ta ostatnia z wymienionych wyszła
wręcz pokracznie. Zupełnie inne odczucia
przynosi kolejny album wydany dwa lata później.
Chodzi oczywiście o krążek "Cinema" z
roku 1986. Muzycy Nazareth nadal pozostają
w kręgach mainstreamu, ale słychać, że tęsknią
za czasami, gdzie grali mocniej i ostrzej. W ten
sposób każdy song przemyca ducha rock'n'rolla,
a tym samym nadaje całej płycie zadziora i
pazura. Lekkiego, ale można się zaciąć. Jak dla
mnie ten krążek jest najlepszym z całego okresu,
w którym zespół poświęcił się łagodniejszym
i bardziej melodyjnym brzmieniom. Na
"Snakes 'n' Ladders" z 1989 roku ponownie
następuje, wahniecie kondycji. Może nie takie
jak na "The Catch", ale zawsze. Poza tym słuchając
"Snakes 'n' Ladders" nie można się pozbyć
wrażenia, że Szkoci ciągle tęsknili za czasem,
gdy bez krępacji dawali czadu. Wystarczy
posłuchać mocarnego blues-rocka "Lady Luck".
No i niestety jest to ostatnia płyta z Manny
Charltonen. Wielka szkoda.
Niemniej Manny nie pożegnał się z
muzyką. Po odejściu z Nazareth zagrał kilka
solowych koncertów w szkockich klubach.
Trochę później, bo w roku 1997 wydał swoją
solową płytę "Drool". Po czym przeniósł się do
Teksasu i założył tam Manny Charlton
Band, z którym działał do roku 2003. Formacja
pozostawiła po sobie dwa albumy "Stonkin"
i "Klone This". Następnie ponownie po-
święcił się solowej karierze, wydając albumy
"Say The Word" (2004), "Sharp" (2005) oraz
"Sharp Re-Loaded" (2005). Na początku
2006 roku Charlton dołączył do szwedzkiego
zespołu rockowego From Behind, który wydał
płytę zatytułowaną "Game Over", zanim
rozpadł się pod koniec 2007 roku. Następnie
Manny wydał solowy album "Americana Deluxe"
(2007). W marcu 2013 roku Charlton
wydał kolejny krążek "Hellacious", którego
współproducentem był Gary Bryant (GB Records).
W nagraniach wzięli następujący muzycy,
Tim Bogert, Walfredo Reyes Jr., Steven
Adler, Vivian Campbell i Robin DeLorenzo.
W 2014 roku solowe płyty Charltona
"Sharp" i "Sharp Re-Loaded" zostały wydane
jako podwójne CD. Natomiast w 2018 roku
Atom Records wydało album "Créme De La
Créme" będący zbiorem wybranych utworów z
całej solowej kariery Manny Charltona. Jednak
największą ciekawostką z muzycznej kariery
Manny'ego jest współpraca przy debiucie
Guns N' Roses "Apetite for Destruction".
Do pracy Charltona z Axlem Rosem i Slashem
doszło, zanim ostatecznie zespół zatrudnił
Mike'a Clinka. Była to wstępna sesja, do
której doszło w czerwcu roku 1986 w Sound
City Studios (Los Angeles). Pod koniec sesji
mieli na taśmie 25 utworów, w tym "Paradise
City", "Rocket Queen", "Welcome to the Jungle",
"Nightrain", dwie wersje "Move to the City",
"November Rain", "Shadow of your Love" oraz
"Reckless Life".
Wróćmy jednak do sedna sprawy,
czyli kolejnych płyt Nazareth. Po wydaniu
"Snakes 'n' Ladders" po dwóch lata pojawia
się jego następca, płyta "No Jave" (1991). Nowym-starym
gitarzystą został Billy Rankin.
Jeżeli macie dobra pamięć to wspomagał już
Manny'ego na "2XS". Natomiast "No Jave"
choć ciągle w okowach mainstreamu to coraz
wyraźniej słychać, że zespół chciałby wrócić
do cięższego grania. No i w zasadzie to robi,
bo pierwsze trzy kompozycje z "No Jave" i zamykająca
to solidne hard rockowe kawałki. Do
tego mamy świetne rock'n'rollowe "Keeping
Our Love Alive" i "Thinkin' Man's Nightmare".
Szczególnie ten drugi jest niesamowity, a to
dzięki charakterystycznemu basowemu klangowi.
Do tych bardziej komercyjnych momentów
możemy zaliczyć jedynie balladę "Evry
Time It Rains" oraz dość zgrabny i melodyjny
kawałek, taki bardziej pop rockowy "Cover
Your Heart". Na płycie są jeszcze dwa utwory,
ociężały, miarowy "Lap Of Luxury" i dwuczęściowy
"The Rowan Tree/Tell Me That You
Love Me". Niestety nie są to najlepsze momenty
"No Jave". Kolejna płyta "Move Me" z
1994 roku kontynuuje obrany kurs na powrót
do cięższego grania. Zaczyna ją utwór "Let Me
Be Your Dog", który ma w sobie moc, ale też
wpada w ucho. Jest dla mnie przykładem, że
nie jest łatwo wyzbyć się nawyków, na których
opierano swoją grę ponad dekadę. Zresztą tych
cięższych hard rockowych kawałków jest więcej
(większość), nawet niezłych. Dość ciekawie
wybrzmiewa "Bring It On Home Mama",
który nie dość, że ma świetny rytm z wykorzystaniem
elementów jakiejś salsy czy rumby, to
jeszcze przyciąga chwytliwym tematem. Na
"Move Me" mamy też całkiem niezłe rock'n'
rolle oraz ballady. No ale to nie nowość jeśli
chodzi o Nazareth. Jedyny bardziej mainstreamowym
utworem i to całkiem, całkiem
jest "Stand By Your Beds". No, chyba że do
nich zaliczyć taki podszyty folkiem "Demon
Alcohol".
W roku 1998 na rynku ukazuje się
krążek "Boogaloo". Muzyków z pierwszego
składu wspierają, gitarzysta Jimmy Murrison
i klawiszowiec Ronnie Leahy. No i Jimmy od
tego wydawnictwa ciągle współtworzy historie
Nazareth. Poza tym uważam "Boogaloo" za
pierwszą płytę, która zdecydowanie zaznaczyła,
że grupa powróciła na niwę hard rocka.
"Boogaloo" rozpoczyna świetna mocna bluesrockowa
kompozycja "Light Comes Down". Jest
to dla mnie takie aktualne oblicze współczesnego
Nazareth. Oczywiście jest to pewne
uproszczenie, bowiem w muzyce Szkotów nadal
jest pełno rocka, rock'n'rolla, boogie, folku
itd. Jest też sporo melodii, trochę komercji,
bywają ballady, czasami zdarza się szczypta
chaosu i przypadku. Niekiedy bywa lepiej, innym
razem gorzej, ale wszystko zamyka się w
niezwykłej solidności i rzetelności gwarantującej
przyzwoite doznania dla fana rocka i hard
rocka. Tak właśnie jest na "Boogaloo". Pewną
nowością jest rockowy kawałek "Loverman"
oraz blues-rockowy "God Save The South" z
wykorzystaniem dęciaków. Tak jak to lubi robić
Aerosmith, a chłopakom z Nazareth wychodzi
niezgorzej. No i krążek znakomicie słucha
się nawet dzisiaj. Niestety był to ostatni
krążek z udziałem oryginalnego perkusisty
Darrella Sweeta. Darrell zmarł na atak serca
w 1999 roku gdy zespół przygotowywał się do
amerykańskiej części tourne promującej "Boogaloo".
Za perkusją usiadł Lee Agnew syn basisty
Pete'a Agnewa. W ten sposób pojawił się
kolejny muzyk, który współtworzy aktualną
historię Nazareth. Niestety na następną płytę
trzeba było czekać aż dekadę. "The Newz"
opublikowano w marcu 2008 roku. Jej początek
niby jest całkiem w porządku. Tworzą go
solidne i mocne kawałki. Niestety jakoś nie
trafiają one do mnie. Nie ratuje sytuacji ciekawy,
klimatyczny z elementami folku "See
Me" oraz chwytliwy i rockowy "Enough Love" z
pewnymi cechami ballady. Za to druga część
płyty bardzo fajnie się rozkręca. Zaczyna się
od czadowego, wręcz heavy rockowego "Road
Trip". Jednak najciekawszym kawałkiem tej
części jest rock'n'rollowy "Keep On Travellin'".
A przecież mamy jeszcze świetną balladę "Gloria",
która gdzieś od połowy przekształca się w
dynamicznego hard rocka. Jest też chwytliwy
hard rock "Loggin' On", klimatyczny i miarowy
"The Gathering", a na finał znowu balladę "Dying
Breed". Za "Dying Breed" jest jeszcze ukryty
utwór, a raczej żart muzyczny "The Goblin
King", w którym biorą udział muzycy Rammstein.
Szczerze mówiąc nic by się nie stało
gdyby tego songu w ogóle nie było. Po kolejnych
trzech latach w kwietniu roku 2011
otrzymujemy płytę "Big Dogz". Jest to kontynuacja
obranej drogi przez muzyków Nazareth.
Ogólnie album zawiera mieszankę wszystkiego,
czym od dawna wyróżnia się zespół.
Mamy więc nośny hard rockowy z lekkim posmakiem
bluesa "No Mean Monster", bluesrockowy
"Lifeboat", rock'n'rollowy "The Toast",
balladowy i klimatyczny "When Jesus Comes to
Save the World Again" z nutką bluesa. Niemniej
najlepszym momentem tej płyty jest
ballada "Butterfly" oparta na fortepianie, dyskretnej
sekcji rytmicznej i jeszcze bardziej
subtelnej gitary. Aż dziwne, że właśnie taka
kompozycja zrobiła na mnie największe wrażenie.
Kolejne trzy lata i kolejny album. Jego
tytuł to "Rock 'n' Roll Telephone", a ukazał
się w czerwcu roku 2014. Tą płytą zespół jeszcze
bardziej umacnia swoją pozycję, choć osobiście
mam z nią podobny problem jak z początkiem
"The Newz". Krążka słucha się nawet
fajnie, niemniej praktycznie nie ma momentu,
aby przekonać się do niego ostatecznie.
Jedyny kawałek, który jakoś wyzwolił
emocje to chwytliwy hardrockowy "Speakeasy".
Niemniej i tak wolę takie granie, niż te z
czasów bardziej komercyjnych, choć tam też
można było odnaleźć te lepsze momenty.
Niestety "Rock 'n' Roll Telephone"
to ostatni album z Danem McCafferty. W
sierpniu 2013 roku wokalista ogłosił, że jest
zmuszony przejść na emeryturę ze względu na
stan zdrowia. W lutym 2014 roku grupa podała,
że jego następcą został szkocki wokalista
Linton Osborne. Wybór został zaakceptowany
i poparty także przez McCafferty'ego. Jednakże
w lutym 2015 roku Osborne został
zastąpiony przez Carla Sentance'a, którego
swego czasu najważniejszym zespołem był
Persian Risk. Niemniej współpracował on z
wieloma artystami, m.in. z Don Airey, Dario
Mollo, Krokus i Tredegar. O tym ostatnim
projekcie możecie poczytać również w niniejszym
numerze. Do tej pory Nazareth z Carlem
nagrał dwa albumy "Tattooed on My
Brain" (2018, Frontiers Music) i "Surviving
the Law" (2022, Frontiers Music). Wszystko
wskazuje, że ta współpraca jest udana i należy
oczekiwać jej kontynuacji. Niemniej wydaje
mi się, że to jest zupełnie nowy rozdział Nazareth,
o którym zdołamy jeszcze napisać.
Wracając do samego Dana McCafferty'ego.
Dan nie był w stanie uczestniczyć w
trasach koncertowych, co innego jakieś sporadyczne
show, czy też praca w studio. Dlatego
Dan okazjonalnie ciągle występował i nagrywał.
Nawet w październiku roku 2019 wydał
płytę "Last Testament". Była to jego trzecia
solowa płyta, bowiem wcześniej wydał krążki
"Dan McCafferty" (1975) i "Into the Ring"
(1987). No i było to faktyczne pożegnanie
Dana z nami wszystkimi, fanami jego głosu i
talentu.
Także z czwórki, która rozpoczynała
przygodę pod nazwą Nazareth odeszła już
trójka; Darrell Sweet, Manny Charlton i
Dan McCafferty. Praktycznie niczego nowego
od nich nie dostaniemy. Niemniej pozostawili
po sobie tyle muzyki, że można ją poznawać
na nowo latami. Mam nadzieję, że o zespole
odświeżą sobie wspomnienia nie tylko
starzy fani, ale po ich muzykę sięgną przede
wszystkim ci, którzy jeszcze nawet Nazareth
nie poznali. Moim zdaniem warto znać ich
muzykę i historię, choć ta trwa nadal, mimo że
niema wśród nas większości jego założycieli.
Michał Mazur
NAZARETH 149
Przypadek sprawił, że winyl z pierwszą
płytą Restless walał się po moim domu
już od wczesnych lat 90-tych. Na nieszczęście
dla niego samego, na mojej półce z winylami
stały wtedy już inne czarne krążki: Metallica
"...And Justice For All", Anthrax "I'm The
Man", no i cała reszta "sklepowych standardów"
tamtej epoki: Crossfire, Atomkraft,
Me-talmania '87, Pokolgep. Każda z tych
płyt miała wtedy do zaoferowania coś więcej
niż Restless; choć przyznam, że okładka ich
debiutu intrygowała, a młody fan muzyki ciężkiej
- niczym sroka - nie przejdzie przecież
obojętnie obok błyszczących łańcuszków i innych
świecących metalem dewocjonaliów w takim
natężeniu. Zwłaszcza jeśli ich "nosicielką"
jest kobieta przyobleczona w skąpe czarne
skóry i lateksy. Z samą nazwą Restless zetknąłem
się jednak dużo wcześniej. W drugiej
połowie lat 80-tych w moje ręce wpadł niemiecki
Metal Hammer; w środku znalazłem
plakat z koncertu, na którym diabeł o wielu
łapach, niczym staroindyjski bóg Śiwa, w jednej
z nich dzierżył gitarę. Był to oficjalny poster
z Metal Hammer Festiwal w Loreley w
Niemczech (1985). Spory jak na tamte czasy
festiwal "napowietrzny", gdzie gwiazdami były:
Metallica, Venom, Nazareth, ale i Warlock,
Running Wild, no i Restless właśnie!
Takie wykopaliska archeologiczne tylko potwierdzają,
że już przed Internetem ludzie też
bawili się świetnie - tłumnie gromadząc się na
powietrzu, przy swojej muzyce czy innym "waleniu
w bęben". Poniżej, dla zainteresowanych
link do filmu na YouTube z tym właśnie koncertem,
gdzie utwór Restless "We Rock The
Nation", który jest niczym swoisty manifest z
racji tekstu i refrenu. Otwiera ów wartościowy
dla każdego metalowego archeologa zapis,
pierwotnie wydany na kasecie wideo: https://
www.youtube.com/watch?v=hT73EkS-BYI
(tytuł: Metal Hammer Vol 1 - Festival Loreley
1985 (Full VHS)). Restless wypada bardzo
dobrze, wokalista Czeki, z racji swojej postury
i stroju przypomina nieco zapaśnika z popularnych
amerykańskich reżyserowanych na
ringu spektaklów, czy może bardziej pląsającego
po scenie górala - jednego ze zbójników z
filmu "Janosik"; a basista - samego Hitlera.
Utwór, który zagrali się broni, choć wszystko
to jest na granicy bolesnego otarcia się o kicz.
Na wspomnianym wideo obejrzeć można też
występy niemieckiego Tyran' Pace "Eye To
Eye", szkockich Heavy Pettin i Nazareth,
brytyjskiego Wishbone Ash (ci w 1985 roku
byli już w okolicach swojego trzynastego albumu).
Poza tym jest też Running Wild, Warlock
i... już po zmierzchu Venom, prezentujący
"7 Gates of Hell" i solo na basie w jedynie
słusznym składzie (Cronos - Dynosaur Destroyer
Bass & Vocals, Mantas - Chainsaw
Guitar, Abaddon - 125 Inter City - Express): -
czyli to, co tygrysy lubią już dużo bardziej!
Metal Hammer Vol 1 - Festival Loreley
1985 to świetny materiał, który między wierszami
pokazuje także ducha tamtych czasów,
publiczność, muzyków, stroje i sprzęt.
Na samym początku chciałbym zaznaczyć
pewien "subiektywny" fakt. Otóż, muzyka
Restless sprawia, że chce mi się wracać
do słuchania obu albumów tego zespołu. A co
do chronologicznego porządku albumów bohatera
tego artykułu, to zacząć wypada od wydanego
w 1984 roku debiutu o tytule "Heartattack"
(Atak serca). Na nim - jako starter podane
mamy niewinne akustyczne intro, które
niczym lont bomby, tląc się powoli, buduje
atmosferę i już po chwili kontrastuje z otwierającym
wybuchowym kawałkiem "Fire Train",
gdy ten wkracza na scenę. Muzycznie, jest to
istny rozpędzony płonący skład kolejowy w
stylu dźwiękowej przepychanki pomiędzy
Accept a Motorhead, czego efektem jest jednak
coś zupełnie oryginalnego - a zwie się to
coś: Restless. Wokalista - Czeki, wypluwa z
siebie refren jakby wydawał rozkazy baterii
artyleryjskiej na froncie: ognia! Drugi utwór to
refleksyjny, ale wciąż ciekawy muzycznie i tekstowo
"Tiger". Gitary tną po uszach swoim
nieokrzesanym brzmieniem, że niemal krew
leje się z nich aż miło, kiedy nagle dla ukojenia
w tle pojawiają się nastrojowe chórki. Następnie
podano "Head Over Wheels" i jest to
najbardziej prymitywna i skoczna, by nie powiedzieć
ludyczna, twarz Restless. Popuścić
Niemcowi to ten ci wytnie taki właśnie numer
w stylu metalowego oktoberfest w formie zupki
chińskiej. Rubaszny wokalista Czeki licytuje
się tu swoim refrenem z popisami solowymi
gitarzystów, coś trochę jakby w kanwach elvisblues-heavy-metalu
- o ile coś takiego w ogóle
istnieje. No, ale właśnie wnoszone są schabowe,
więc uwaga słuchaczy wędruję już w inne
rejony... Następny kawałek to powrót do normalności
- "Stairway", i już na starcie podoba
mi się maniera wokalna, sugerująca swoją intonacją
"mądre kazanie na wzgórzu", tudzież z
ambony przyozdobionej w płonące pochodnie,
rzeźbienia czaszek i rogów, pod powiewającym
sztandarem przedstawiającym zaciśniętą pięść
w rękawicy z kolczugi - być może na taką mównicę
wiodą tytułowe schody. Dobry utwór i
kolejny punkt dla Restless.
"Break It" rozpoczyna drugą stronę
płyty, w nastroju, w którym słuchacz pozostawiony
został pod koniec pierwszej, a i sam
utwór kończy się kwiecistym zakończeniem.
"Heartattack" to tytułowy kawałek... intensywny,
motoryczny, monotonny, ale ratuje go
ilustracja z okładki albumu i kilka ambitnych,
kwiecistych i niepokornych solówek.
Fajnie zaczyna się "You Are The
Sunshine". Coś dla rozruszania zmęczonych
150
METALOWIEC GAWEDZIARZ
już gości z dymiącymi fryzurami tego niemieckiego
wesela... Czeki ratuje sytuację... To
raczej skoczny utwór o dosyć romantycznym
tekście i refrenie ("jesteś moim słoneczkiem,
jesteś moją miłością, jesteś moim aniołem..."),
który jednak zaśpiewany tak, a nie inaczej,
zachrypłym "powykrzywianym" i "kolebiącym
się na boki" głosem Czekiego przynosi odczucia
dosyć groteskowe i wykoślawione. Może
tak miało właśnie być.
Na zakończenie jeszcze i aż... "Devil".
Sekcja pulsująca w rytm czarnego serca
przynosi mroczną atmosferę spomiędzy metaforycznego
piekła a ulicy nocą. Świetny kawałek,
sataniczny rock, który siłę rażenia ma większą,
niż niejeden współczesny plastikowy
black metal band. To jedna z tych "piosenek",
które sprawiają, że tej muzyki chciałoby się
dużo, dużo więcej. A jednak to już koniec, na
szczęście tylko pierwszej płyty.
Drugi album "We Rock The Nation"
wydany w roku 1985 ma monumentalną
okładkę, a kojarzy mi się ona jakoś podświadomie
z malowidłem z płyty Killer
"Shock Waves" (1984). Płyta zaczyna się dobrym
mrocznym intrem. A może to jeszcze outro
z poprzedniego albumu, po utworze "Devil"...
Po chwili przechodzi ono z zaskoczenia
w "Breakin' Out". To już nie jest heavy metal
łamany przez hard rock. Restless nigdy wcześniej
zresztą czegoś takiego nie popełnił. Motoryka
rozpędzonego składu kolejowego od
razu umiejscawia ten album w kategorii chwalebnego
i dziś już rzadko używanego terminu:
speed metal. Czeki wyrzuca z siebie wiązki
słów w "niemieckim angielskim". Powracają
skojarzenia z Accept w jego najświetniejszym
wydaniu, ale to jest jednak Restless i warto
byście zaczęli odróżniać te niuanse, by na metalowym
salonie nie wyjść na głupka, myląc
jednych z drugimi. Najlepsze mięcho rzucili na
pożarcie - już na starcie. W końcu na zrobienie
pierwszego wrażenia masz tylko kilka pierwszych
chwil. Wzniosły i okazały blok mielonki
solówkowej w środku kawałka sprawia,
że utwór pozostaje w pamięci, a u słuchacza
zarysowuje się mocne postanowienie powrotu
do niego, przy najbliższej nadarzającej się okazji;
prawdopodobnie sposobnym ku temu terminem
będzie moment tuż po zakończeniu
odsłuchu płyty.
"Walkin' On Time" - toporny wstęp
w stylu "to już było" przywodzi dokonania z
pierwszego albumu i daje nieco czasu na przemyślenie
poprzedniego kawałka, który przed
chwilą się zakończył. Jednak wokalista robi robotę
i doznania, których doświadczamy tutaj
dalekie są od poczucia marnowania czasu. W
kawałku nie brakuje ciekawych gitarowych solówek.
Miarowe tempo wiedzie słuchacza od
początku do końca tego numeru.
Foto: Restless
"Turn It Loud" to kolejny metalowy
hymn z refrenem i zwrotką w stylu Twisted
Sister. Nic odkrywczego ani muzycznie, ani
tekstowo, ale być może jego funkcją jest nieco
zmęczyć słuchacza przed ostatnim songiem tej
strony płyty - "Burst Out". Wokalista grupy
Czeki - czy charyzmatyczny inaczej... czy
wręcz przeciwnie. Na pierwszej płycie wpisane
miał chants w rubryce: instrument. Zawodzenie,
skandowanie, intonowanie, monotonne
śpiewanie, recytowanie, śpiew kościelny - wiele
jest znaczeń angielskiego chants i wszystkie
pasują do jego radosnej twórczości w Restless.
"Wild Desire" otwiera drugą stronę
płyty. Tekst mówi o kontrolowaniu społeczeństwa:
kamery, podsłuchy, ale z głębin "lawy
społecznej" gotuje się szczery zryw, bo przecież
natury ludzkiej nikt nie powstrzyma: Wild
desire, wild desire / The freedom's law (dzikie rządze,
dzikie rządze / system zasad wolności) - śpiewał
Czeki już w roku 1985. Muzycznie, kawałek
też broni się w każdym calu bieżącym taśmy
magnetofonowej bądź rowka płyty winylowej.
Znowu mamy speed metal!
Zaraz po nim przychodzi tytułowy
"We Rock The Nation". Nieco pompatyczny na
pierwszy rzut ucha, ale jednak... wstydu nie
ma! UDO mógłby pozazdrościć tego kawałka,
a może cała jego solowa twórczość została zainspirowana
właśnie utworem "We Rock The
Nation" Restless, którzy to wcześniej zainspirowali
się Accept z czasów z Udo właśnie.
"Break out, live for today /Don't remember yesterday
/ Forget about tomorrow (Wyłam się, żyj dniem dzisiejszym
/ zapomnij o wczoraj / nie myśl o jutrze)".
Kilka ponadczasowych wytycznych. Dodać
można, że i singiel, i album Saxon "Rock The
Nations" wyszedł dopiero w roku 1986 a inny
zespół z Gama Records - Bloody Six miał
utwór pt. "Fuck The Nation", wydany już w roku
1984 na płycie. Widać, że motyw "narodu"
i "rocka" był wtedy eksploatowany dość intensywnie,
jako fraza, ale też, jako parafraza.
"Let's Get Crazy" (Zaszalejmy) jeszcze
jeden hymn pochwalny na cześć muzyki
ciężkiej i utożsamianym z nią stylem życia.
Muzycznie i rozwojowo trochę krok wstecz,
ale nikt przecież nie oczekiwał wyższej matematyki
nutowej... już choćby po okładce albumu.
Dobre sola gitarowe i transowy hipnotyzujący
beat!
Kolejny utwór "See The Light" to
jakby kontynuacja poprzedniego, tyle że w
nieco ciekawszej formie, z lepszym pomysłem
i rozmachem. Oryginalny początek "I've got a
wild guitar / That says wild things / I've got what I
like / I've got some metal chains / Like kings and
queens / I've got what I like (Mam nieokiełznaną
gitarę / która wygaduje szalone rzeczy / mam to co
lubię / mam metalowe łańcuchy / jak królowie, jak
królowe / mam to co lubię)". Wspomniane w tekście
"metalowe łańcuchy" okazują się wprowadzeniem
do kolejnego - ostatniego utworu tej
płyty - "Metal Chains". Ten zaskakuje tekstami,
których nie powstydziłby się najzajadlejszy
zespół z kręgu christian metal / white metal.
"Satan waits behind the wall / And waits for
you, too /Satan hates, satan is cruel /And he's waitin'
for you, too (...) Metal chains, cannot hold him
/ Metal chains, can't keep him down (Szatan czai się
za ścianą / czeka także na ciebie / Szatan nienawidzi,
jest okrutny / czai się także na ciebie (...) metalowe
łańcuchy nie powstrzymają go / metalowe
łańcuchy nie utrzymają go"). Podobnie jak na
pierwszym albumie, tak i ta płyta, kończy się
utworem o mrocznej tematyce.
Podsumowując ich drugi i ostatni album
można powiedzieć, że jest to zbiór wzniosłych
hymnów metalowych z delikatnym, godnym
odpowiedzialnego pedagoga, ostrzeżeniem
w postaci ostatniego utworu: "szalej, ale
z umiarem". Na zakończenie, zamiast silić się
na mądre wnioski, przytoczę cytat z książki
J.L.C. Barrona Cry Out For Metal!! - Zespoły
z Gama Records, z rozdziału o Restless,
który świetnie oddaje ostatnią myśl jaka przychodzi
do głowy każdemu, kto spędził trochę
czasu z muzyką tego zespołu.
"Pomimo tej obiecującej przyszłości,
zespół rozpadł się jesienią 1986 roku, właściwie
bez żadnej znanej przyczyny. Wyglądało to tak,
jakby wszyscy nagle wyskoczyli z okrętu, by nigdy
już się nie pojawić na pokładzie żadnej znanej,
lub mniej znanej kapeli..."
RK
METALOWIEC GAWEDZIARZ 151
Jesteśmy na wyciągnięcie ręki
Rozmowa z założycielem wytwórni Omerem Akay'em
Pomysł na rozmowy z ludźmi, którzy
stoją za wytwórniami muzycznym,
nie jest niczym nowy. W HMP parę
takich wywiadów już było. Pamiętam
też, że nie raz składałem deklaracje,
że będzie z tego nawet
pewien cykl. Życie jednak toczyło
się po swojemu, jedynie niekiedy
przypominając temat, choć nie na
tyle, aby zmusić nas do działania.
Pomysł na przybliżenie sylwetki
szwedzkiej wytworni Despotz Records
przyszedł niespodzianie, ale
jako jeden z nielicznych doszedł do
skutku. Jest to o tyle dziwne, bowiem nie
jest to typowa wytwórnia metalowa, a tym
bardziej nakierowana na tradycyjny heavy metal. Zresztą poczytajcie sami.
Zapraszam.
Czy Despotz Records od początku kierowałeś
sam, czy też miałeś kogoś, kto cię wspierał?
Ja zajmowałem się sprawami wytwórni oraz
wydawaniem. Ronnie (Ronnie Schmidt) zajmował
się PR-em i marketingiem, a Carl (Carl-Marcus
Gidlöf) tłoczeniem i stroną artystyczną.
Tak o to trzej muszkieterowie zaczęli
wylewać swoją krew, pot i łzy. Po pięciu latach
działalności wykupiliśmy udziały Ronnie'ego,
bowiem chciał się zająć czymś zupełnie innym.
Do dzisiaj właścicielami jesteśmy ja i Carl.
Mamy nieliczny personel i biura w Sztokholmie
oraz Barcelonie, a do PR-u i marketingu
zatrudniamy specjalistów z całego świata.
Mogę dumnie oświadczyć, że po 15 latach jesteśmy
największą szwedzką niezależną wytwórnią
płytową zajmującą się rockiem i metalem
i wciąż staramy się wynajdywać i wydawać
nową interesującą muzykę.
Prowadzenie wytwórni w dzisiejszych czasach
nie jest najłatwiejsze. Czy Szwecja jako
państwo jest przyjazne dla takich inicjatyw
jak niezależna wytwórnia płytowa?
Nie za bardzo. Spotify i Soundcloud zostały
wymyślone we Szwecji przez co popyt na fizyczne
kopie bardzo mocno zmalał. Pamiętam
jednak też czasy The Pirate Bay, również
szwedzkiej platformy, która kradła muzykę i
publikowała ją za darmo. Przynajmniej dzisiaj
dostajemy trochę pieniędzy od Spotify i innych
platform. Taka jest przyszłość. Coraz
więcej ludzi będzie słuchało muzyki online, ale
zawsze będą ci najzagorzalsi fani, którzy będą
chcieli kupić i kolekcjonować fizyczne formaty.
Jakie nośniki w tej chwili budzą największe
zainteresowanie fanów? Czy to prawda, że
wi-nyle przewodzą w stawce?
W tej chwili jest to pół na pół, ale z roku na
rok forma sprzedaży cyfrowej się powiększa.
Jasne, popyt na winyl wzrósł, ale też wzrosły
jego koszty produkcji oraz przesyłek, a portfele
fanów nie biorą tego pod uwagę, więc skupiamy
się na innych formatach. Mamy jednak
własny sklep, sklepy na eBay, Bandcamp, Discogs
itd., więc to choć trochę pomaga.
152
DESPOTZ RECORDS
Foto: Despotz Records
HMP: Jestem przekonany, że za każdą wytwórnią
stoi fan muzyki, który swego czasu
kupował płyty swoich ulubionych zespołów i
chodził na ich koncerty. Jaka muzyka i jakie
zespoły cię nakręcały? Co spowodowało, że
zdecydowałeś się na założenie wytwórni?
Omer Akay: Kiedy byłem nastolatkiem, pracowałem
w sklepie muzycznym, w którym
sprzedawano płyty i komiksy. W ten sposób
zetknąłem się z muzyką metalową. Poza tym
kręcili się tam znani muzycy, jak Jonas z Arch
Enemy czy chłopaki z Soilwork czy Darkane.
Od samego początku naprawdę chciałem
być jakoś zaangażowany w tę scenę. Założyłem
nawet zespół rockowo-popowy o nazwie
Pretending Life, ale nigdy nie zagraliśmy na
żywo, a jedyne co zapamiętałem to fakt, że
rozpadliśmy się po kilku próbach. Tak więc
przekonałem się, że prowadzenie zespołu to
ciężka harówka, ale za to okazało się, że jestem
świetny w działalności na zapleczu. Kolejnym
centrum muzycznym w moim mieście
była wytwórnia War Records, jej szefostwo
odkryło In Flames, Arch Enemy itd. Dostałem
kilka cennych wskazówek od właściciela,
Weza, którego uważałem za swojego mentora.
W ten sposób powstał mój pierwszy label
Cold Records, w którym wydałem kilka klasycznych
death i blackmetalowych płyt. Później,
kiedy przeprowadziłem się do Sztokholmu,
poznałem ówczesnego menadżera Entombed,
Dudde'a. Wciąż prowadziłem Cold
Records, ale założyłem z nim nową wytwórnię
o nazwie Dental Records, ponieważ w pewnym
sensie uzupełnialiśmy się nawzajem.
Zawsze chciałem mieć partnera w zbrodni. Te
dwie wytwórnie nadal istnieją, ale nie wydajemy
już żadnych nowych płyt. W 2007 roku
poznałem kolejnych ludzi pracujących w branży
muzycznej. Wtedy też postanowiłem zrobić
coś innego, a to dlatego, że zawsze pasjonowałem
się muzyką pop. I tak właśnie założyliśmy
Despotz Records.
Na czym aktualnie zarabiają wytwórnie?
Na wszystkim po trochu. Dla przykładu, Lisa
Miskovsky (szwedzka piosenkarka pop -
przyp. red.), zdobyła rozgłos dzięki Eurowizji,
to sprawiło, że jej piosenki są mocno streamowane.
Niestety nie sprzedaje się ona tak dobrze
w formatach fizycznych. Z drugiej strony,
mamy takie zespoły jak Thundermother, które
sprzedają się tak pół na pół. Dziewczyny
dużo koncertują i coraz więcej ludzi ich odkrywa,
co oczywiście wpływa na wzrost ich sprzedaży.
Kiedy odkryjesz swój ulubiony zespół
metalowy, to ich wspierasz na całe życie. Mamy
też grupę mnichów grających folkowo/progresywny
metal. Nazywają się Apocalypse
Orchestra. Ich video na YouTube "The Garden
Of Eartly Delights" ma ponad 19 milionów
odsłon i to głównie stąd pochodzi zainteresowanie
nimi oraz większość sprzedaży. Dobra
synchronizacja tych wszystkich kwestii
kumuluje duży dochód, jak również ekspozycję
dla samych zespołów. Ponieważ pracujemy
intensywnie w sferze masteringu i publikacji
zbudowaliśmy swoją dobrą reputację, jesteśmy
bardzo skupieni i zdeterminowani w tej części
biznesu. Podam przykład szwedzkiego zespołu
Satan Takes A Holiday. Dwukrotnie współpracowaliśmy
z DC (DC Comics, Inc.- jedno z
największych amerykańskich wydawnictw komiksowych.
Obecnie jest częścią koncernu medialnego
Warner Bros. Discovery. - przyp.
red.), aby ich muzyka zaistniała w serialu takim
jak "Gotham", a także jako muzyka do
trailera piątego sezonu "Lucyfera" na Netflixie.
Dość popularna praktyka wytworni i samych
zespołów jest publikowanie cyfrowych singli.
Czy taka forma promocji w dzisiejszych cza-
sach się sprawdza?
Tak, to zawsze pomagało. Coraz więcej ludzi
konsumuje single zamiast pełnych albumów,
nawet w metalu zaobserwowaliśmy skokowy
wzrost zainteresowania. Wcześniej to tylko
muzyka pop miała takie tendencje. Niektórzy
artyści popowi, których wydajemy, skupiają
się tylko na singlach, nie ma nawet żadnych
fizycznych albumów czy chociażby EP-ek, które
by temu towarzyszyły. Jest to również dobra
promocja, aby promować nadchodzący nowy
album artysty. Oznacza to tylko, że musisz
zaplanować wydanie z minimum sześciomiesięcznym
wyprzedzeniem z co najmniej trzema
lub czterema singlami, aby zbudować fanbase
wraz z teledyskami, a gdy album trafia na
rynek, fani już nauczyli się piosenek z singli i
śpiewają je z wykonawcą. Nazywamy to cyklem
albumowym, najpierw muzyka i dużo treści
wokół niej, a potem trasa.
Jak dobierasz do współpracy zespoły i czy
wszyscy twoi wybrańcy podejmują z Tobą
współpracę? Zdarza się, że ktoś odmawia?
Często mamy kilka wabików na podpisanie
umów z zespołami, mam na myśli tylko te zespoły,
z którymi podpisaliśmy umowę i obopólnie
jesteśmy z tego zadowoleni. Ale im większy
zespół, tym większe koszty i większa nagroda.
Oczywiście są kapele, z którymi próbowaliśmy
podpisać umowy, ale poszły do innych,
większych wytwórni, mam na myśli
Mumford & Sons, Crypta/Nervosa, Morrisey,
Mortiis, Mustasch. Inwestujemy również
w małe zespoły, z myślą, aby zbudować
ich karierę, co dla nas jest dużym zobowiązaniem.
Mamy pewne zasady: wszyscy musimy
lubić muzykę danego zespołu i zarabiać pieniądze,
tak aby również kapela otrzymywała
wynagrodzenie. Zawsze zastanawiamy się, czy
możemy zrobić dobrą robotę, pracując właśnie
z nimi. Na przykład nigdy nie podpisalibyśmy
kontraktu z zespołem jazzowym, mimo że lubię
ten gatunek. Po prostu nie wiemy, jak promować
i sprzedawać ten rodzaj muzyki. Jeśli
chcesz podpisać kontrakt z niezależną wytwórnią,
która rozumie metal, rock lub pop i
ma ponad 25 lat doświadczenia, zapraszamy
do naszej rodziny. W Despotz otrzymuje się
najwyższy priorytet. Obiecujemy tylko to, czego
możemy dotrzymać. Niektóre mniejsze wytwórnie
są wykupywane przez duże wytwórnie,
przez co artyści, z którymi się podpisało
kontrakt, już dawno nie istnieją, ale my nie
mamy zamiaru nigdzie się wybierać. Zawsze
można skontaktować się z nami, właścicielami
lub personelem, jesteśmy na wyciągnięcie ręki.
Który z zespołów wydawanych w Despotz
Records jest Twoim największym odkryciem?
Nasza dwójka najbardziej topowych artystów
nie tworzy muzyki z gatunku tych ciężkich.
Naszym numerem jeden jest Adna (Adna Kadic
szwedzko-bośniacka piosenkarka i autorka
tekstów wychowana w Göteborgu - przyp.
red.), która mogła podpisać z nami kontrakt
za zgodą rodziców. Na drugim miejscu jest nasza
królowa popu, Lisa Miskovsky, która
m.in. napisała tekst do hitu "Shape Of My
Heart" Backstreet Boys z Maxem Martinem.
Podium zamykają nasze szwedzkie rockmenki
z Thundermother.
Foto: Despotz Records
A może któryś z artystów okazał się dla Ciebie
totalnym rozczarowaniem?
Jesteśmy dumni ze wszystkich naszych artystów,
ale życie potrafi pokrzyżować plany. Bywa,
że dojrzewasz i skupiasz się na innych
rzeczach. Czasami zespoły chcą pracować dla
konkurencji, ale bywa tak, że wszędzie dobrze,
gdzie nas nie ma i wracają do nas. Innym razem
jest tak, że zespół ma problemy ze składem
i się rozpada, a ty właśnie wydałeś im album.
Albo też ktoś niestety umiera, jak na
przykład Robert "Strängen" Dahlqvist z
Hellacopters. Wydał z nami swój pierwszy
solowy album, bardzo osobista płyta z dedykacją
dla jego ojca. Byliśmy załamani, kiedy
odebraliśmy telefon i usłyszeliśmy te smutne
wieści.
Wśród twoich zespołów są i były zespoły, o
których piszemy w Heavy Metal Pages i to
całkiem niezłe kapele. Także dość dobrze orientujesz
się w tym co dzieje się na rynku
szwedzkiego klasycznego hard'n'heavy...
Cóż, staramy się. Jest zdecydowanie więcej
zespołów niż wytwórni w Szwecji, więc robimy
wszystko, aby mieć uszy otwarte. Czasami też
menadżerowie czy same zespoły polecają nam
jakąś kapelę.
Rozpocząłeś współpracę z Civil War. Wydałeś
im EP-kę "Civil War" oraz pierwszy
album "The Killer Angels" (2013) pozwalając
faktycznie na rozpoczęcie ich kariery. A przecież
wydawało się, że od początku są pewniakami,
bo to byli muzycy Sabaton i wiadomo
było, że z pewnością zainteresują potencjalnych
fanów. Zresztą potwierdza to ich ostatni
album "Invaders". Aż dziwne, że wtedy
jakaś duża wytwórnia nie chciała zacząć z
nimi współpracy...
Tak, mieliśmy wtedy szczęście. Mieli chyba
wtedy problem, że nie chcieli zbytnio wyruszać
w trasy. Przerabiali to z Sabaton i właśnie
z tego powodu odeszli. Daliśmy im kontrakt.
Myślę, że oni chcieli pracować konkretnie
ze szwedzką wytwórnią zamiast z niemieckim
Nuclear Blast. Wtedy im odpowiadaliśmy.
A jakie mieliśmy z nimi osiągnięcia? Ich
debiut, "The Killer Angels", pokrył się złotą
płytą w Szwecji. Teraz to jest klasyka. Ich pierwszy
koncert był na Sweden Rock Festival.
W życiu nie widziałem tylu ludzi na koncercie.
Niestety, po tym wydaniu, odeszło trzech
muzyków-założycieli, razem z wokalistą (no,
nie od razu tak było - przyp. red.).
Lancer to zespół, który powinien mieć na
swoim koncie podobną karierę co Civil War,
a nie ma. Udanie wylansowali swój debiutancki
album "Lancer" (2013), dzięki czemu
nawiązali z Tobą współpracę, co przekuło się
na bardzo udany album "Second Storm"
(2015). To z kolei otworzyło im drzwi wytwórni
Nuclear Blast, mokrego snu każdego
metalowego zespołu. Pod ich sztandarem
wydali płytę "Mastery" i niestety o kapeli
nikt więcej nie usłyszał? Jak myślisz, co nie
wyszło? Zbyt duże ambicje muzyków? Zbyt
mocne zderzenie się z rzeczywistością? Zbyt
wygórowane oczekiwania w stosunku
własnych możliwości?
W tamtym czasie Lancer mieli menadżera, Simona,
który był też menadżerem zespołu
Wardruna. Jest on moim przyjacielem, dlatego
z nimi podpisaliśmy kontrakt. Zespół zawsze
chciał być w Nuclear Blast, więc im w
tym pomogliśmy. Sprzedaliśmy Niemcom prawa
do kolejnych płyt, zachowując przy tym
prawa do "Second Storm". Niestety po tym
nie śledziłem ich kariery, ale wiem, że odeszło
od nich kilku muzyków, razem z wokalistą.
Za to znakomicie rozwinęła się kariera
Thundermother. Niby damska kopia AC/
DC bez szans na większe uznanie, a dziewczyny
z płyty na płytę przeskakują na coraz
wyższy level w swojej karierze. Nie czujesz
się trochę ojcem ich sukcesu?
DESPOTZ RECORDS 153
Częściowo
tak. Kiedy podpisywaliśmy z nimi umowę,
wtedy właśnie szwedzkie Warner Music
zwolniło je oraz przechodziły zmianę składu.
Podczas podpisywania kontraktu, przejęliśmy
też prawa do ich debiutu, "Rock N Roll Disaster".
Musieliśmy zbudować ten zespół na nowo,
zwłaszcza od strony marketingowej. Zorganizowaliśmy
im też dwie trasy koncertowe.
Trzeba je zobaczyć na żywo, to jest naprawdę
intensywny kobiecy rock'n'roll. W przeciwieństwie
do każdego innego zespołu, którego widziałem.
Dopiero tydzień temu dowiedziałem
się, że dziewczyny, które nagrywały trzeci
album odeszły. Skład został zmieniony po raz
czwarty. Ale Fillipa, ostatnia oryginalna założycielka,
a także autorka całej muzyki nie
poddała się, trzeba ją za to pochwalić!
Zupełnie czymś wyjątkowym jest zespół
Tad Morose. Wydałeś im krążki "Revenant"
i "St. Demonius". Jak dla mnie ta grupa powinna
być bardziej znana, niż jest to aktualnie.
Zdaje się jednak, że muzykom tego zespołu
wystarcza trzymanie się w cieniu?
Dlaczego zdecydowałeś się na współpracę z
nimi?
Współpracowaliśmy wtedy z Leną Graaf z
GMR Music, podpisaliśmy wtedy umowy z jej
polecenia z Kari Rueslatten i Crucified Barbara.
Miała też Tad Morose, a zespół ma
swoją historię. Nie jest to jakiś wielki zespół,
ale wystarczająco fajny. Nie jest to też grupa
koncertowa. Są szczęśliwi, grając od czasu do
czasu koncerty klubowe oraz na festiwalach.
Niektórzy nie chcą, by angażować się w zespół
w stu procentach, bo mają rodziny i inne rzeczy.
I trzeba to uszanować.
Podrzuciłeś mi do posłuchania trzecią płytę
doom metalowego zespołu Necromant. Pełno
w nim hard rocka, heavy metalu i epickiego
klimatu. Myślę, że czytelnikom Heavy
Metal Pages taka muzyka przypadnie do gustu.
Jak myślisz, czy Necromant ma szansę
zaistnieć na scenie doom metalu, czy też tzw.
scenie NWOTHM?
Są młodzi, głodni sukcesu i wypełniają pewną
przestrzeń sceny NWOTHM. Podoba mi się
również to, że wokalista śpiewa tylko czystym
głosem i że tworzą pełne energii power trio.
Na żywo są piekielnie dobrzy! Każdy ich album
brzmi coraz lepiej, a ich riffy i melodie są
wyjątkowe. To wciąż ich początek, ale naprawdę
wierzymy, że Necromant ma przyszłość.
Poruszyliśmy wcześniej temat sceny heavy
metalowej w Szwecji, a czy orientujesz się w
tym, co dzieje się w podziemiu, wśród
najmłodszych zespołów, które jedynie
spotykają się na próbach, ewentualnie
wydały dema lub zagrały pojedyncze lokalne
koncerty? Są tam jakieś kapele
warte uwagi? Którą z tych formacji
chciałbyś wydać w swojej wytwórni?
Mam na oku kilka zespołów. Wydaje się,
że aktualnie death metal ma swój renesans,
głównie w podziemiu. Próbowaliśmy
podpisać umowy z zespołami jak
Lik czy Wormwood, ale było na to za
późno. One istnieją od jakiegoś czasu,
ale dopiero teraz się przebiły. Myślę, że
zespołom potrzeba dekady, żeby się
przebić, jeśli są wytrwałe.
Muzyczny profil Dezpotz Records
jest bardzo szeroki, także nie tylko
obserwujesz to, co dzieje się w
szwedzkim metalu, ale także ogólnie na scenie
rockowej czy też pop. Jak oceniasz aktualną
kondycję szwedzkiego show-businessu,
jest tak dobrze jak w metalu i hard' n'heavy?
Tak, na pewno jest mnóstwo zespołów, które
ciągle się pojawiają, ale czy zobaczymy nowe
Ghost? Ogólnie scena jest zdrowa, jest więcej
metalowców, którzy słuchają tego rodzaju muzyki.
Jeśli chodzi o muzykę pop, to zawsze
można usłyszeć pewne melodie w metalowych
zespołach. Przypuszczam, że inspirują się
Abbą, ale nie chcą się do tego przyznać.
(śmiech)
Na Szwedzkim rynku jest dość sporo różnych
niezależnych wytworni. Panuje między
nimi pewna walka, konkurencja, czy raczej jesteście
nastawieni do współpracy i pomocy
innym?
Jesteśmy tymi większymi, ale też skupiamy się
bardziej na wydawaniu. Znam niektóre firmy,
które zajmują się koncertami z tymi kamerami
360 stopni. My skupiamy się na tym, w czym
jesteśmy bardzo dobrzy, czyli wydawaniu
świetnej muzyki! Natomiast, czy jest jakaś zażarta
konkurencja? Nie powiedziałbym.
Wszyscy mają różne zespoły pod swoim szyldem.
Obserwuję niektóre wytwórnie, takie jak
Black Lion (melodyiny death i black metal),
Majestic Mountain Records (rock), The
Sign Records, Lovely Records, Gaphals
(bardzo fajny podziemny rock i metal).
Jakie perspektywy na najbliższe lata prognozujesz
przed Despodz Records? Jak myślisz
w najbliższym czasie parę płyt z twojej
wytworni znajdzie swoje recenzje w Heavy
Metal Pages?
Odkąd założyliśmy Despotz, wydaliśmy ponad
160 albumów. Podczas pandemii, wiele
zespołów nagrywało w domach, bo nie można
było koncertować. Mamy od groma muzyki,
między dziesięć a dwadzieścia albumów rocznie,
do wydania. Myślę, że będziemy podpisywali
umowy z mniejszą liczbą zespołów, ale
za to z tymi większymi. Zazwyczaj podpisujemy
pięć kontraktów rocznie plus jednego debiutanta,
w którego wierzymy i liczymy na dobry
rozwój. Szukamy nie tylko szwedzkich zespołów,
ale także bandów z Hiszpanii, Wielkiej
Brytanii, Niemiec, Holandii, Stanów Zjednoczonych
a nawet Polski!
Michal Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Civil War - The Killer Angels
2013 Despotz
W 2012 roku dotarła do nas informacja, że
Sabaton opuszcza czterech muzyków. Byli to
gitarzyści Rikard Sundén i Oskar Montelius,
perkusista Daniel Mullback oraz klawiszowiec
Daniel Myhr. Nie wiadomo było, co
będzie dalej z Sabaton, no i co poczną dezerterzy.
Jak czas pokazał panowie Joakim Brodén
i Pär Sundström bardzo szybko ogarnęli
sprawy i z nowym składem udali się w dalszą
drogę udanej kariery Sabaton. Banici też długo
nie marudzili, skaptowali basistę Stefana
"Pizza'e" Erikssona oraz wokalistę Nilsa Patrika
Johannsona i powołali do życia Civil
War. Wystartowali z EP-ką "Civil War"
(2012) oraz pełnym albumem "The Killer Angels"
(2013), a wszystko umożliwiła im współpraca
z wytwórnią Despotz Records. To było
też, nasze pierwsze zetkniecie się z tą wytwórnią.
Recenzujący na naszych łamach Łukasz
Frasek zwracał uwagę, że jest to przebojowy
oraz melodyjny album, oddając to, co najlepsze
w heavy/power metalu, z pewnymi cechami
Sabaton, a także Astral Doors. Wyłapał
pewne elementy świeżość, dojrzałość na płycie
oraz fakt, że Civil War to nie do końca klon
Sabaton. Choć pozostał lekki niedosyt, bo
mogło być na "The Killer Angels" więcej przebojów
i trochę mniej kopiowania Sabaton.
Niemniej ta płyta okazała się bardzo dobrym
startem dla Civil War, a z czasem formacja
poradziła sobie z zarzutami Łukasza, czego
dowodem jest, chociażby ostatni album Szwedów
"Invaders".
Lancer - Second Storm
2015 Despotz
Szwedzi z Lancer zadebiutowali bardzo dobrym
albumem "Lancer" (2013), który wydali
własnym sumptem. On to pozwolił na nawiązanie
współpracy z Dezpots Records, która w
roku 2015 wydała im drugi krążek "Second
Storm". Przemysław Murzyn, który opisywał
w naszym magazynie tę płytę, był nią mocno
podekscytowany. Muzyka Szwedów kojarzyła
mu się ze starymi Iron Maiden, Helloween,
Scanner i Blind Guardian. Ja bym dorzucił
jeszcze Edguy, choć to późniejsza epoka
i lata 90. Generalnie w recenzji określił muzykę
Lancer, że to porządny europejski power
metal, mocno zakotwiczony w najlepszej tradycji
lat 80., oraz wielce ją rekomendował
154
DESPOTZ RECORDS
fanom old schoolowego heavy/power metalu,
szczególnie tego z lat 80. I powiem wam szczerze
odbiór tego albumu, zupełnie się nie zmienił.
Tym bardziej szkoda, że po wydaniu ich
kolejnego krążka "Mastery" i to w dodatku
przez Nuclear Blast Records o zespole zrobiło
się zupełnie cicho.
"Rock 'N' Roll Disaster" to debiutancki album
Szwedek. Jeżeli dobrze pamiętam, na
początku wydał go albo miał go wydać
szwedzki oddział Warner Music. W ostateczności
dziewczyny przeszły do Despotz Records,
dzięki czemu ta płyta wyszła również
pod sztandarem tej wytworni. Zawiera kawal
energetycznego hard rocka, który kojarzy mi
się z AC/DC. Mogłoby się zdawać, że ten kierunek
skazuje dziewczyny jedynie do odgrywania
roli dobrze prosperującego cover bandu,
ale życie pokazało, że formacja ciągle pnie się
coraz wyżej w show bussinesie i jest coraz
bardziej doceniana za swoją niepowtarzalną
energię oraz własną interpretację dobrze
znanej nam muzyki. Natomiast "Rock 'N' Roll
Disaster" nic nie traci na swojej atrakcyjności,
także świadczy to, że dziewczyny do tego debiutu
- jak i całej kariery - przyłożyły się bardzo
dobrze.
Necromant - Templer Of Hall
2021 Despotz
W latach 2012 - 2016 działał zespół Serpent.
Pozostawili po sobie EP-kę i dwa albumy. W
roku 2016 dochodzi do zmiany nazwy na Necromant.
Pod tym szyldem do tej pory wydali
trzy albumy "Snakes & Liars" (2017), "The
Nekromant Lives" (2018) oraz "Temple of
Haal" (2021). Trochę dziwne, że wcześniej nic
z obozu Serpent czy Necromant do nas nie
dotarło. Na "Temple of Haal" jest pełno doskonałego
doom metalu, a w nim hard rocka,
heavy metalu i epickiego klimatu. Wszystko
jest zagrane w taki sposób jak fan klasycznego
heavy metalu lubi. Nie wiem, może na poprzednich
płytach Szwedzi grają jakoś inaczej,
ale nie sądzę. Ten styl po prostu dopieszczają
od lat. Jeżeli ktoś jest fanem doom metalu, a
nie zna tego zespołu to czas, aby to naprawić.
Tad Morose - St. Demonius
2015 Despotz
Ewidentnie Strati nie pasuje nowe wcielenie
Tad Morose. I to od samego początku. Tak
oceniała albumy Szwedów, słuchając "St.
Demonius" (2015), jak i najnowszy krążek
"March of the Obsequious" (2022). Może
potrafi docenić samą muzykę, bowiem pisze o
niej m/w tak, że to dobre technicznie granie,
zaopatrzone w masywne i ciężkie riffy, przestrzenne
brzmienie i ogólnie jest to niezły,
współczesny heavy metal. Odnośnie brzmienie
dodaje jeszcze, że jest głębokie, mocne, lecz
nie toporne, podkreślane przez ciężkie riffy i
"rozmaszysty" sposób śpiewania Hemlina. No
i właśnie najwięcej zarzutów ma do wokalisty
Ronny'ego Hemlina. Nie pasuje jej i już. W
dodatku ciągle w pamięci ma Tad Morose z
gitarzystą Danielem Olssonem i wokalistą
Urbanem Breedem, który dla niej ma więcej
wdzięku i finezji. I powiem wam, że miałem
podobnie aż do wydania "March of the Obsequious".
Na tej płycie Hemlin dał z siebie
wszystko, czym mnie ostatecznie przekonał
do siebie. Pozwoliło mi to nie tylko dobrze
odebrać wspomnianą ostatnią płytę, ale także
wszystkie poprzednie nagrane z byłym wokalistą
Steel Attack. Może to nie jest najlepsze
wcielenie Tad Morose, niemniej od teraz
nie będę podchodził do ich muzyki, jak do
przysłowiowego jeża.
ThunderMother - Road Fever
2015 Despotz
Jest to pierwsza płyta Thunder Mother, która
dotarła do naszej redakcji. Opisywana przez
Strati kojarzyła się jej z dokonaniami pań z
Vixen, choć bez cienia lukrowatej słodkości
typowej dla Amerykanek. Mnie za to muzyka
Thunder Mother od razu skojarzyła się
AC/DC. Myślę, że prawda leży gdzieś pośrodku,
tym bardziej że Szwedki od początku starały
się odcisnąć na muzyce własny sznyt.
Strati podkreślała, że na "Road Fever" znajdziemy
dziesięć absolutnie dynamicznych,
energetycznych numerów hard'n'heavy, które
trzymają tempo oraz wciągają jak odkurzacz,
co budzi chęć skoku prosto pod scenę na koncercie.
Także lepszej rekomendacji dla takiego
grania nie można się spodziewać.
Tad Morose - Revenant
2013 Despotz
"Revenant" to pierwsza płyta z Ronny'em
Hemlinem za mikrofonem. Jakoś nie bardzo
potrafiłem odnaleźć się w ich muzyce, bowiem
Christer "Krunt" Andersson skierował zespół
w znacznie mroczniejszy i współczesny power
metal, niż to było za czasów Urbana Breeda.
No i często sięgał do utworów masywnych,
powolnych, a dla mnie nie jest to najlepsza
odsłona heavy metalu. No, chyba że kapela
para się graniem potężnego epickiego doom
metalu. Dziwnie słuchało mi się nowego wokalisty
Hemlina. Niemniej ciągle dawałem
szansę nowemu wcieleniu Tad Morose, aż w
końcu "zatrybiło" wraz z "March of the Obsequious".
I całe szczęście, że włodarze takich
wytworni jak Despotz Records dają takim zespołom
jak Tad Morose szanse na wydawanie
płyt. Może nie pchają się one na afisze, ale w
sumie fanom dają sporo satysfakcji.
Thunder Mother - Rock 'N' Roll Disaster
2015 Despotz
Thunder Mother - Thunder Mother
2018 Despotz
Album z roku 2018 zatytułowany po prostu
"Thunder Mother" wydawał mi się słabszy od
dwóch poprzedniczek. Może na ten stan rzeczy
miał wpływ fakt, że w ekipie dziewczyn
nie działo się najlepiej i w zasadzie po wydaniu
płyty cały skład poszedł w rozsypkę. Na
posterunku pozostała jedynie Filippa Nässil.
Jak wiemy, wyszła z tego obronną ręką, a sam
zespół popchnęła kilka leveli wyżej. Poza tym
słuchają ponownie "ThunderMother" nie
miałem aż tak złych wrażeń. Fakt są na tej
płycie wolniejsze utwory takie jak "Fire In The
Rain" czy "Follow Your Heart", które zbyt mocno
wyhamowują atmosferę i energii płyty, ale
reszta kawałków jest naprawdę spoko, a może
nawet lepiej.
\m/\m/
DESPOTZ RECORDS 155
Jag Panzer, Roadhog, Aquilla, Remont,
Warszawa, 19.01.2023.
Jak tylko dziś rano wstałem, to posypałem
głowę popiołem i uszykowałem sobie
groch, by popołudnie spędzić klęcząc i przepraszając
w duchu za to, że tak po macoszemu
dotychczas traktowałem zespół Jag Panzer.
Nie to, że w ogóle nie znałem, ale raczej skupiłem
się na starszych rzeczach, a późniejsze jakoś
tak na wyrywki. Po występie legendy US
power też już dobrze wiem, co czuli wszyscy
ci, którzy czekali na ten występ lata, bo przecież
Jag Panzer - a jakże! - wystąpił wczoraj
"first time in Poland".
To, co się działo na scenie przeszło
ludzkie pojęcie. Grupa pokazała klasę, zagrała
wyborny set, a z kontaktu z publicznością mogliby
udzielać co poniektórym korepetycji. Totalny
amok, choć ludzi nie było ekstremalnie
dużo. Cóż, być może dla wielu Jag Panzer reprezentuje
jakąś geriatrię, na którą nie warto
wydać złamanego grosza, albo też koncert w
kameralnym klubie to nie wielkie wydarzenie
na miarę stadionowego spędu - trudno, ich
strata. Pod sceną jednak zjawili się ci, co mieli
się zjawić. Odniosłem wrażenie, że przypadkowych
osób raczej w Remoncie tego wieczoru
nie było.
Od pierwszych do ostatnich dźwięków
Jag Panzer trzymał w garści. Moc, szybkość,
energia i wielka swoboda podczas grania.
Weszli i dosłownie każdym numerem kiereszowali
i zrzucali z planszy. Bez stękania.
Konkretne ciosy w łeb. W klubie można oglądać
występ zarówno na wprost, jak i z boku
sceny, więc przez pewien czas postanowiłem
skorzystać i we względnym spokoju obserwować
muzyków. Napawałem się tym, co wyprawiał
Harry "Tyrant" Conklin wokalnie!
Gość sześćdziesiątka na karku, a partie miał
czyste jak łza. Do tego jego zachowanie - istny
wehikuł czasu do najlepszych lat dla gatunku!
W niczym nie ustępowali mu instrumentaliści.
Na gitarach Mark Briody i Ken Rodarte cięli
riffy i solówki płynące jak miód na uszy rozgrzanej
publiczności. Sekcja również nie miała
litości - Aric Avina (gra z grupą na żywo, zastępując
Johna Tetleya) na basie punktował
jak Tyson, a z niesamowitym wyczuciem i siłą
istne kanonady wydobywał ze swojego zestawu
Rikard Stjernquist. Atmosfera była na
szóstkę. Kulminacją wieczoru było piękne odśpiewanie
"sto lat" dla Marka i wystrzelone
konfetti. Naprawdę nie żałuję żadnego grosza
wydanego na bilet i żadnej sekundy tego rozrywającego
flaki występu! Wpaść pod gąsienice
rozpędzonego Jag Panzer to był wielki,
pieprzony zaszczyt!
W ramach przedskoczków pojawiły
się też dwie polskie kapele - Aquilla i Roadhog.
Wywiązały się ze swoich zadań i niesprawiedliwie
byłoby nie napisać o ich występach
ani słowa. Zaczęła wieczór Aquilla. Pożegnalny
koncert z Blash Ravenem, długoletnim
wokalistą. Ich album "Mankind's Odyssey"
nie urwał mi głowy, także nie nastawiałem się
na nic konkretnie. Jednak na żywo młodzi muzycy
prezentowali się trochę lepiej niż z płyty,
ale kurczę wciąż bez tego czegoś, co spowoduje,
że chciałbym podrzeć koszulkę. Kilka numerów
to koncertowe, dobre strzały. Całościowo
mimo wszystko nie przekonałem się na sto
procent. Może kiedyś coś we mnie pęknie, ale
na razie życzę chłopakom pozytywnych, dalszych
losów już z nowym wokalistą.
Co innego Roadhog. Bardzo dobrze
oglądało mi się ich koncert. Słychać, że wciąż
idą naprzód. Zresztą mówiłem o progresie kapeli
przy okazji recenzji albumu "Gates To
Madness". Numery z niego na żywo okładały
po plecach. Naprawdę nieźle to wypada i chce
się machać głową. Już studyjnie mają odpowiednią
dawkę mocy, a podczas występu dostają
jeszcze trochę paliwa w postaci publiki
żywo reagującej na dźwięki. Przygotowali również
niespodziankę - na trzy kawałki dołączył
Tymek z Ragehammer dolewając solidny kanister
benzyny do już i tak nieźle roznieconego
ognia. Szczerze to krakowski zespół można
określić jednym z najciekawszych w kraju serwujący
heavy metal starej szkoły. Jeszcze nie
raz, jeśli będzie okazja, chętnie popatrzę i posłucham!
Podsumowując - świetny wieczór,
dobry klimat, spotkanie nie tylko z kapitalną
muzyką, ale i wieloma znajomymi. Gdzieś
przemknął Maria Konopnicka, trzymając zafajdane
spodnie, wpadłem na delegację Axe
Crazy, chłopaków z Species, a długo w pamięci
będzie red. Zdan, którego pełny emocji
wokal kruszył mury klubu. Podczas imprezy
oblegane było, nie bez powodu zresztą, stoisko
Ossuary Records oferujące wiele ciekawych
pozycji dla maniaków metalu. Fajnie, że w
końcu mogłem pogadać chwilę z Mateuszem
twarzą w twarz. A specjalne podziękowanie
dla Black Silesia Productions za organizację
tak zacnego wydarzenia! Kłaniam się.
Adam Widełka
Accept, Iron Maidens, Ceti, Warszawa,
Progresja 1.02.23
Wąż przed atakiem często podpuszcza
swoją ofiarę, czekając na odpowiedni moment,
by wbić zęby pełne jadu. Tak było
wczoraj przez pierwsze dwa kawałki reprezentujące
ostatni materiał "Too Mean To Die" z
2021 roku. Dopiero gdy grupa odpaliła nieśmiertelne
klasyki, ogromny gad bez litości
aplikował metal w żyły publiki. Szczerze - nie
oczekiwałem niczego po tym koncercie.
Zwłaszcza, że skład Accept zmienił się ostatnio
diametralnie, a ostatni album, kurczę, nie
robił na mnie kolosalnego wrażenia. Pięknie
się jednak rozczarowałem!
Dawno też nie widziałem tak
ogromnej kolejki przed wejściem do Progresji.
Wiatr smagał twarze, a deszcz nie ułatwiał sytuacji.
W końcu udało się dostać do środka -
gdzieś pod koniec krótkiego występu Ceti, będącego
pierwszym przedskoczkiem tego wieczoru.
Cóż, dużo nie napiszę, bo zbyt mało widziałem,
ale grupa Grzegorza Kupczyka sprawiała
pozytywne wrażenie. Zresztą ostatni album
zły nie jest, wyraźnie powrócili do bardziej
szorstkiego, hard rockowego grania. No
trudno, może uda się kiedyś zobaczyć pełną
sztukę.
Drugim zespołem poprzedzającym
niemiecką machinę miał być… Iron Maiden!
Ha, ha, prawie, prawie, bo z S na końcu. Iron
Maidens to piątka uroczych niewiast, wcielających
się na scenie w brytyjski zespół. I to z
wszystkimi bajerami takimi jak uniform żołnierza
podczas "The Trooper" czy wizyta Eddiego
cyborga, celującego do wszystkich z blastera.
Zabawa była przednia! Dziewczyny naprawdę
dobrze odgrywają utwory Żelaznej
Dziewicy. No i pozwalają sobie na strzały w
postaci "Back In The Village" (!!!), "Caught Somewhere
In Time" (!!!!!!) czy "Genghis Khan"
(!!!!!!!!!!!!!!!!!!). Głos odmówił mi posłuszeństwa
przy tym pierwszym, więc potem była już
tylko powolna destrukcja. Z nowszych pojawił
się "Brave New World", ale miodem na uszy lał
się "Phantom Of The Opera" czy "Wasted
Years" (z wizytą Eddiego). Koniec bardzo, ale
to bardzo żywiołowego koncertu to trzy klasyki
- "Fear Of The Dark", "Run To The Hills" i
"The Number Of The Beast". Młyn rozkręcił
156
LIVE FROM THE CRIME SCENE
się ostry, a chóralne śpiewy publiczności dziewczyny
zapamiętają pewnie na długo!
No, ale dopiero najlepsze miało być
przed solidnie wypełnioną Progresją. Jak się
okazało "The Best Is Yet To Come" w secie się
nie znalazło, ale… Jak tylko techniczni kończyli
przygotowania, za zestawem perkusyjnym
należącym do Christophera Williamsa
pojawiła się wielka płachta z motywem ostatniej
okładki. Wielki wąż świdrował hipnotyzującym
spojrzeniem. Napięcie, mimo wszystko,
wyczuwalne. Pod sceną coraz ciaśniej. W końcu
zgasły światła, poleciało krótkie intro płynnie
przechodzące w "Zombie Apocalypse". Było
zabawnie, że podczas utworu traktującego o
uzależnianiu od technologii ludzie stworzyli
prawdziwy las smart fonów. Prezencja sceniczna
nowych członków grupy mało acceptowa
(no, może poza starym wyjadaczem Uwe Lulisem)
jednak widać było, że podchodzą do grania
na totalnym luzie. Swoboda aż biła ze sceny.
Sami muzycy chyba też potraktowali nowe
kompozycje jako lekką rozgrzewkę, bo gdy sięgnęli
po "Restless And Wild" i "Midnight Mover"
skala wskazująca temperaturę w klubie
zbliżała się do czerwonego pola.
Rozkręcali się. Gdzieś w połowie
występu Accept wszedł na wysokie obroty, nie
zwalniając do samego końca. Wyborna forma
wokalisty Marka Tornillo. Gość deptał po
piętach widzianego ostatnio Harry Conklina,
serio. Charakterystycznie wwiercał się w uszy.
Z pełną mocą, czysto i bardzo swobodnie.
Czuł scenę tego wieczoru, zresztą tak jak szef
Wolf Hoffmann - gitarzysta uśmiechnięty, co
chwilę robiący jakieś gesty i pozy z instrumentem.
Koncert, mimo, że zagrany na trzy gitary
(oprócz pana Wilczura byli wspomniany Lulis
oraz Philip Shouse) brzmiał kapitalnie.
Dźwięk, jak dla mnie, zabijał. Istna żyleta.
Czym dalej w las, tym było goręcej. Medley
"Demon's Night" / "Starlight" / "Losers And
Winners" / "Flash Rockin' Man" już na dobre
rozbił miernik temperatury. Potem zaraz poprawka
"Breaker" i można było wynosić pierwszych
rannych! Żartuję. Nikomu nic się nie
stało, choć pod sceną panował prawdziwy
ukrop. Świetnie zagrali rzeczy z "Blood Of
The Nations" - "Teutonic Terror" czy "Pandemic"
dosłownie ścięły z nóg! Jednak apogeum
bardzo dobrej relacji na linii zespół-fani osiągnięto
przy ultra klasykach "Fast As A Shark",
"Princess Of The Dawn", "Metal Heart" i "Balls
To The Wall". Accept swoje nieśmiertelne numery
odegrał wybornie przy wtórowaniu nienasyconej
publiczności, która po przyjęciu
ostatniego ciosu "I'm A Rebel", musiała pogodzić
się z tym, że to już koniec. Jeszcze tylko
ukłony, walka o kostki oraz pałki, pamiątkowe
fotki szczęśliwych fanów i można było powoli
opuszczać główną salę klubu.
W drodze powrotnej, kiedy siedziałem
na tylnym siedzeniu auta i patrzyłem na
deszcz uderzający o szybę, poczułem się naprawdę
dobrze. Zdałem sobie sprawę, że właśnie
widziałem jeden z lepszych koncertów, a
na który wcale nie miałem ciśnienia jechać.
Chyba jednak fajnie jest czasem poddać wydarzeniom.
Kurczę, nie żałuję ani minuty tego
wieczoru!
Adam Widełka
Saxon, Rage - Progresja, Warszawa,
14.03.2023
W tekście do nieśmiertelnego przeboju
"Denim & Leather" z 1981 roku padają
słowa: "(…) Do you queue for your ticket through
the ice and snow?". Można się pod nosem zaśmiać,
bo przecież dziś nikt nie stoi w kolejce
po wejściówki tylko dowozi je kurier, a nawet,
co jest coraz popularniejsze, można sobie taki
bilet wydrukować w domu. Jednak to, co łączy
tamte czasy z współczesnością to to, że i wtedy,
i teraz, zespół Saxon na żywo urywa głowy.
Nie inaczej było na kolejnym już występie
w naszym kraju. Chyba lubią tu przyjeżdżać -
przyjęcie jest zawsze gorące, a oni odwdzięczają
się świetną sztuką. Wczoraj wyszedłem z
sali Progresji na chwiejnych nogach i mokry
jak szczur. Podobnie się czułem po pierwszym
swoim koncercie Saxon w 2007 roku (klub
Stodoła) ale kondycja była jakby lepsza. Cóż,
w przeciwieństwie do muzyków grupy, starzeje
się…
Publiczność w stołecznym klubie
stawiła się licznie, choć scena, miałem wrażenie,
była bliżej niż ostatnio, skracając trochę
salę. Nieważne zresztą. Od początku wiadomo
było, jaki zespół z dwójki tego wieczoru interesuje
bardziej. Dominowały koszulki brytyjskiej
legendy, choć parę razy mignęły mi te z
logo Rage. Właśnie - wieczór bez podrzędnych
przedskoczków, za to z gościem specjalnym
trasy, jakim był niemiecki zespół. Dość
specyficzny ma odbiór w naszym kraju, bez
statusu legendy, ale na scenie działa już od
dobrych trzydziestu pięciu lat i trzasnął ponad
dwadzieścia albumów. Mając tak bogaty dorobek
ciężko wybrać przekrój raptem dziewięciu
kompozycji na krótki koncert. Mimo
wszystko grupa dowodzona przez rosłego basistę
i wokalistę Petera "Peavey" Wagnera dała
radę. Połączyli promocję nowego materiału
(dwa z "Ressurection Day"; 2021) z paroma
współczesnymi oraz starszymi numerami. Na
scenie prezentowali się żwawo, mając widoczną
ochotą do grania, zwłaszcza gitarzyści,
którzy chętnie zmieniali pozycje. Generalnie
jednak rzecz biorąc Rage nie zaskoczyło niczym
szczególnym. Fragmentami zbyt mocno
wchodził element power metalu, co lekko rozśpiewało
kawałki. Każdy, łącznie z występującymi,
miał świadomość kto za chwile będzie
władać sceną, ale nie zaprzątało to dobrej
zabawy zarówno z jednej jak i z drugiej strony.
Ludzie dość chętnie - na polecenie Peaveya -
klaskali czy chóralnie śpiewali pewne partie.
Na koniec pamiątkowe zdjęcie na tle lasu rąk i
z uśmiechami na twarzach Rage ustępowało
miejsca bardziej znanym kolegom po fachu.
Nie to, żebym jakoś wybitnie czekał na spotkanie
z nimi, ale spodziewałem się większego
ognia. Grupa dała poprawny koncert, wywiązując
się ze swojego zadania, bez jednak jakiejkolwiek
głębszej historii.
Podczas krótkiej przerwy technicznej
atmosfera gęstniała. W końcu światła
zgasły a salę spowiła ciemność. Z głośników
poleciało intro z ostatniej płyty "Carpe Diem"
(2022). W mroku pojawiły się sylwetki bohaterów
wieczoru - od lewej basista Nibbs Carter,
gitarzysta Doug Scarratt, za bębnami na
podwyższeniu usiadł Nigel Glockler, mikrofon
chwycił Biff Byford a prawą stronę sceny
zajął Paul Quinn, grający na sześciu strunach.
To był szczególny koncert również z powodu
jego oświadczenia, udostępnionego raptem kilka
dni temu - rezygnuje on z tras koncertowych,
skupiając się tylko na działalności studyjnej.
Tym bardziej cieszyło, że mogę zobaczyć
grupę ostatni raz z nim w składzie.
Grane z taśmy intro gładko przeszło
w tytułowy numer. Riff powalił z mocą nosorożca.
Biff, jak się okazało, w świetnej formie.
Od pierwszych sekund publiczność była
jego. Nikt się nie oszczędzał. Szczerze, to czekałem
na nowe numery bardziej niż na klasyki
- byłem strasznie ciekaw jak sprawdzą się na
żywo. Odpowiedź dostałem już bardzo szybko,
bo panowie żonglowali zasobami. Raz coś
starego, raz premierowego. Muszę powiedzieć,
że kawałki idealnie się zazębiały i w niczym
nie ustępowały nieśmiertelnym przebojom.
Album zresztą jest kapitalny w każdym calu,
także minuta po minucie koncert coraz bardziej
rozkładał na łopatki. Był dopiero początek
a można było wykręcać koszulki. Pod
sceną istny ukrop a na niej władcy wieczoru
rozdający karty. Gwizd wokalisty prawie rozsadził
bębenki w uszach, ale manetka została
rozkręcona do oporu. Wjeżdżał właśnie "Motorcycle
Man" a zaraz po nim nowiuśki "Age Of
Steam". Bez litości poleciał "Power And The
Glory", po którym pierwszy raz miałem wrażenie,
że upadnę. Następnie sponiewierał
"Dambusters", tak samo jak bomby Lancasterów
z tekstu. Miazga. Moc. Nie ma jednak
leżenia - zagaja Biff patrząc mi w oczy! Lecimy
więc dalej z kultowymi numerami, a publiczność
reaguje na nie z wielkim entuzjazmem.
Z piękną solówką Scarratta był "Dallas 1
PM", motoryczny komentarz zabójstwa prezydenta
Kennedy'ego, a za chwilę w dach klubu
Progresja uderzył "Heavy Metal Thunder" pobudzając
dosłownie do absolutnej ekstazy.
Podtrzymały ją udanie "Metalhead", "Sacrifice"
i rzeźnicka nowość "Living On The Limit".
W pewnym momencie Byford zadał
podchwytliwe pytanie, jaki kawałek mają teraz
zagrać i podał trzy opcje: "The Eagle Has
Landed", "Crusader" oraz "Broken Heroes". Jak
dla mnie mogli zostać przy pierwszym, jednak
w tym zestawieniu był bez szans. Aplauz publiki
był podobnej głośności, więc zaserwowali
oba po sobie. Ładny gest, ale czuć było w powietrzu
dobry fluid. Muzycy bawili się nie gorzej
od zebranych. To niesamowite, że wciąż
na ich twarzach maluje się radość z tego, co
robią. Z jaką energią podchodzą do sprawy.
Najwięcej, z racji też metryki, miał jej basista
Nibbs, który wręcz unosił się w górę. Gitarzyści
dostojnie serwowali kolejne riffy i solówki.
Jeszcze tylko przemknęło "Black Is The Night",
a po nim basowy motyw rozpoczął pochód
turbo klasyków - "Strong Arm Of The Law" na
pierwszy ogień. Myślę sobie, że upadnę po raz
drugi, ale widzę wzrok Biffa, więc nie ma się
co wygłupiać. Chłop, przepraszam, 72 lata i w
zapiętym pod szyję płaszczu daje z siebie
wszystko a ja mam paść na pysk? Dostałem
bardzo potrzebny zastrzyk energii i po rozciągniętym
lekko "Solid Ball Of Rock" prawie
urwałem sobie głowę podczas "And The Bands
Play On". Tak, tak, zespół grał i jeszcze miał
nas zabawiać, jak się okazało. Podstawowy set
zakończyli cudownym "Wheels Of Steel" za-
LIVE FROM THE CRIME SCENE 157
praszając na krótką przerwę.
Bisy zaczęły się od ostatniego reprezentanta
najnowszej płyty. Bardzo refleksyjny
"The Pilgrimage" zakręcił łzę, ale nie było czasu
na chlipanie i przesadne rozczulanie. W
Progresji pełne oświetlenie, gra świateł, a w
Nowym Jorku pamiętnej nocy z 13 na 14 lipca
nikomu nie było wesoło. O tym właśnie przypomniał
absolutny killer "747 (Strangers In
The Night)". Refren odśpiewany kilka razy
przez cały klub. Następnie cios w postaci hymnu
"Denim & Leather", a już na sam koniec
wnętrzności wyrwał riff kapitalnego "Princess
Of The Night", przy którym myślałem, że wypluję
płuca.
Jeszcze długo po tym jak Saxon
zszedł ze sceny ci z największym niedosytem
nadal byli na barierce. Czekali na setlisty, kostki
czy napawali się jeszcze emocjami, które
unosiły się w powietrzu. Sam czułem się przetrącony.
Dopiero jak występ się skończył dopadło
mnie wyniszczające zmęczenie. Jednak
byłem szczęśliwy. Dobrze było znów spotkać
się z brytyjską grupą, która, ma się wrażenie,
wcale nie ma zamiaru schodzić w cień. Ba!
Niejedna kapela, nie tylko młoda, mogłaby się
od nich uczyć, jak grać klasyczną odmianę
heavy metalu. Robić to tak, żeby nie został
kamień na kamieniu. Szczerze - unoszę kapelusz
i chylę głowę masując szczękę. Dostałem
solidny cios! To był naprawdę piękny wieczór!
Adam Widełka
Helicon Metal Festival III, Klub Remont, 25
marca 2023
Była magia!
Kto był i śpiewał z Evangelist
"Halleluiah!", z Kodex "Sol, sol invictus!", kto
wmieszał się w zahipnotyzowany tłum maniaków,
ten naprawdę doświadczył magii. Doczekaliśmy
się w Polsce festiwalu, na jaki zwykle
trzeba było wybierać się za granicę. Trzecia
edycja Helicon była kilkukrotnie przekładana
z powodu pandemii, ale... warto było czekać!
Zdarzały i zdarzają się u nas festiwale czy
wielozespołowe koncerty - jedne są skierowane
do szerokiego grona metalowych odbiorców,
nakierowane na bardziej znane czy tzw.
"komercyjne" zespoły. Inne to męczenie buły z
jednym headlinerem i grupą mniej lub bardziej
ciekawych "zapychaczy". Helicon III okazał
się festiwalem dokładnie wycelowanym w nas.
Czytelnicy i pismacy Heavy Metal Pages to
dokładnie te osoby, którym na widok składu
Helicon mogły zaświecić się oczy. Nie był to
festiwal ani duży, ani z szeroko rozpoznawanymi
nazwami, ale za to z nazwami, które w
naszym kręgu budzą ogromne emocje. Każdy
z zespołów coś znaczył: powrót Mayhayron,
rzadko grający Gutter Sirens, rozpoznawalny
w zagranicznych epic metalowych kręgach
Evangelist, 100% heavy metalu w Venator,
intrygujący Smoulder i doskonały Atlantean
Kodex.
Sobotni wieczór rozpoczął się od
występu krakowskiej kapeli Mayhayron. Kilkanaście
lat temu o bandzie tym było dość
głośno. Niektórzy widzieli w nich nawet potencjał
na stanie się prawdziwą gwiazdą heavy
metalu mającą szansę zaistnieć nawet za
granicą. Niestety, życie napisało inny scenariusz
i w pewnym momencie kariera Mayhayron
stanęła w miejscu. Dobrze, że ostatnio
powrócili do regularnego koncertowania. Co
do samego występu, od razu było widać, że nie
mamy do czynienia z nowicjuszami. Mimo że,
otwieranie tego typu festiwalu, to rola dość
niewdzięczna (eksperymentalne nagłośnienie,
garstka ludzi pod sceną itd.), udało się im
świetnie odnaleźć w całej tej sytuacji. Chłopaki
wypadli nadspodziewanie dobrze i co ciekawe
sądząc po koszulkach oraz liczbie ludzi
znających na pamięć ich teksty, mają całkiem
sporą liczbę zwolenników. Wszystko wskazuje
na to, że ich potencjał nie jest jeszcze całkowicie
zmarnowany i można coś jeszcze z niego
wycisnąć.
Gutter Sirens to kolejny niemłody
już zespół, który w swej karierze miał niestety
kilka zastojów. Prawdopodobnie gdyby nie to,
podobnie jak Mayhayron mogli być w innym
miejscu. Miło jednak, że chłopaki z Białej
Podlaskiej wciąż są koncertowo aktywni. Podczas
koncertu mogliśmy usłyszeć głównie
utwory z ostatniego okresu ich działalności, w
którym zwrócili się w stronę zdecydowanie
bardziej progresywnego grania. Zaprezentowali
też dwa nowe, nienagrane jeszcze utwory
oraz cover Savatage "Edge of Thorns". Sam
koncert był zagrany z niezwykłym polotem
oraz widoczną pasją. Doman doskonale udowodnił,
że jest osobą, która potrafi złapać naprawdę
świetny kontakt z publicznością (coraz
liczniejszą zresztą). Żałuję jedynie, że nie zagrali
żadnego numeru z pierwszego swojego
oficjalnego albumu "Memory Analisys", który,
był zdecydowanie mniej progresywny niż
ich późniejsze nagrania, natomiast zawierał
bardzo ciekawie zaaranżowany power metal w
stylu Stratovarius i innych podobny "posthelloweenowych"
tworów. Szkoda, bo w tym
roku wypada dwudziestolecie jego premiery.
Okazja zatem była doskonała.
Evangelist to nasze dobro narodowe.
Dobro, które zna co prawda garstka Krajanów,
ale za to garstka, która doskonale wie, o
co w tym zespole chodzi. Co więcej, owa garstka
czci często też Atlantean Kodex, więc zaproszenie
tego mało koncertującego polskiego
rarytasu na Helicon III okazało się totalnym
strzałem w dziesiątkę. Co więcej, okazuje się,
że dla wielu odbiorców było głównym magnesem,
który przyciągnął ich do Warszawy... zza
granicy. Ma to sens, bo Evangelist, choć studyjnie
co jakiś czas dostarcza nam wydawnictw,
o tyle z racji logistycznych koncertuje
niezwykle rzadko. Być może to jest kolejny
klucz do tak fenomenalnego odbioru koncertu.
To, co zaprezentowali nam mnisi, to było
istne misterium opatrzone odpowiednią powagą
i nastrojem. Muzycy odziani w habity, wokalista
z czaszką w ręku i wierni pod sceną
wznoszący pięści i gromko śpiewający "Memento
homo mori!", "Halleluiah!" czy "Quia
Sanctus Dominus!" to coś naprawdę mistycznego,
czego naprawdę warto było doświadczyć.
Komentarze po koncercie nie milkły -
nawet ci, którzy przyszli zobaczyć Evangelist
"przy okazji", zbierali szczęki z podłogi. Juz
sam fakt, że na koncert przyszła spora grupa
osób w koszulkach Evangelist jest kapitalny.
Ale jeszcze lepsze jest to, że wyszła z niego
kolejna spora grupa - zespół sprzedał prawie
cały swój merch. A naprawdę nikt ze sceny nie
mówił nieśmiertelnych słów: "wpadajcie na
nasze stoisko, mamy płytki, koszulki..."
Z Venator mam ciekawe doświadczenie.
Widziałam ich w zeszłym roku w Pisku
na Heavy Metal Thunder Festival (co
ciekawe, też grali z Atlantean Kodex) i odniosłam
wrażenie - super klimat, 100% heavy
metalu od muzyki po adidasy, ale chyba też
trochę za dużo procentów z ich strony, bo na
scenie panował muzycznie lekki chaos. Minęły
miesiące, posłuchałam płyty, zachwyciłam się
płytą, poznałam płytę na pamięć i z nowymi
emocjami i nadzieją ruszyłam na Venator na
Heliconie. Nadzieje nie okazały się płonne,
bo zespół był w dużo lepszej formie, a i ja byłam
dużo lepiej przygotowana na to, co
usłyszę ze sceny. I choć ani wokalista nie jest
demonem głosu, ani nagłośnienie nie wyeksponowało
odpowiednio gitar (a więc i riffów
będących kanwą dla kawałków Venator),
całość brzmiała bardzo dobrze, energetycznie i
porywająco. Co kawałek to hicior, więc skandowanie
z wokalistą "The Seventh Seal", czy
śpiewanie hardrockowego refrenu w "Streets of
Gold" nie przysparzało publice problemu. Venator
to skończona całość, od muzyki, przez
studyjne brzmienie, okładkę po wizerunek,
którego nie mogło zabraknąć i na koncercie.
Ten zespół to wcielona w życie grupa rekonstrukcyjna.
Chłopaki wyglądają, jakby urwali
się z połowy lat 80. i trafili na scenę. Ich inspiracje
oczywiście wyszły od heavy metalu,
ale chyba u niektórych z czasem zaczęły żyć
swoim życiem, czego wyrazem jest choćby
image perkusisty, który wyglądał tego wieczoru
jak Pan Tik Tak w koszulce z firanki z
PKP. Drugim wyrazem jest oczywiście wszechobecny
wąs, od którego dyspensę dostał tylko
basista.
Smoulder wpisywał się stylistycznie
w epic doomową estetykę festiwalu, możliwości
obejrzenia młodych Kanadyjczyków potraktowałam
jako niezłą ciekawostkę. Zwłaszcza
że bardzo lubię dwa pierwsze kawałki z ich
debiutanckiej płyty. Jak się okazało, nie tylko,
ja. Wydaje się, że cała sala czekała na "Ilian of
Garathorm". Jak jeden mąż ludzie śpiewali z
Sarą "Fate calls! Of Champion! Warrior! If many
forms!". Pewnie dla części publiki był to po prostu
hicior Smoulderów. Dla mnie najjaśniejszy
punkt koncertu, bo przyznam, pozostała
część ich występu nieco mnie wyczerpała.
Ekspresja wokalna Sary na płytach jest charakterystyczna,
ale za to na koncercie wydawała
się nadnaturalna, na tyle, że dla mnie okazała
się męcząca. Co ciekawe, ta wokalna ekspresja
szła w parze z prezencją sceniczną. Widać, że
zespół nie przyjechał tutaj "odbębnić" występu.
Sarah śpiewając, dawała z siebie wszystko,
wiła się na scenie, demonicznie wbijała wzrok
158
LIVE FROM THE CRIME SCENE
w publiczność, a niektóre elementy jej choreografii
kojarzyły mi się z mistycznymi zespołami
lat 70.
Atlantean Kodex to zespół jedyny
w swoim rodzaju. Połączenie tego, co najlepsze
w Bathory i Manowar okraszone magicznym
wokalem, pełnymi erudycji tekstami i
otoczką sprawia, że jak ktoś jest podatny na
tego typu klimat, wpada w Kodex, jak w studnię
bez dna. Ten zespół nie ma "zwykłych
fanów". Ten zespół albo ma absolutnych maniaków,
albo nie budzi żadnych emocji. Jakby
ktoś mi dziesięć lat temu powiedział, że będę
miała kolejny zespół w gronie ulubionych i nie
będę w tym sama, zrobiłabym wielkie oczy
(może nawet takie, jak wokalista Smoulder na
swoim koncercie). Podczas gdy naszym heavymetalowym
światku to kult absolutny, wystarczy
wychylić się odrobinę za bram tego światka,
żeby zorientować się, jak kompletnie niszowe
jest nasze podejście. W latach 80. byłam
jeszcze dzieckiem, więc tylko mogę wyobrazić
sobie, że takie wspólne emocje, jakie
budzi dziś Kodex, budziły dziś już stare i klasyczne
zespoły heavymetalowe. Dzięki Kodexowi
możemy mieć namiastkę tego klimatu
- młody zespół, a na naszych oczach dzieje się
jego historia. Rozpisuję się o odbiorze Bawarczyków,
bo niemal zawsze o tym, jak dobry
był koncert, świadczy reakcja ludzi pod sceną.
O ile nagłośnienie zbyt mocno eksponowało
basy na rzecz gitar, o tyle reakcja publiki zbliżała
się niemal do oddawania czci. Ludzie
znali wszystkie teksty, śpiewali wszystkie serwowane
przez Kodexów hymny, a w momentach
instrumentalnych po prostu wyrzucali z
siebie melodie w postaci gromkiego "ooo". Nie
widziałam ich przed dołączeniem Coralie, ale
z opowieści wiem, że zespół prezencją i charyzmą
sceniczną onegdaj nie grzeszył. Aż wierzyć
się nie chce, że takie były koncertowe początki
tego genialnego studyjnie zespołu. To,
co działo się na helikońskiej scenie i pod sceną
kompletnie nie pasuje mi do mrocznych opowieści
z początków kariery Bawarczyków.
Markus jest nie tylko doskonałym wokalistą
(choć wprawne ucho zauważało, że w kilku
momentach nie domagał - rzecz jasna kompletnie
można mu to wybaczyć), ale wyrósł na
prawdziwego frontmana wiodącego lud na epic
metalowe barykady. Poza tym zespół opracował
"scenariusz" koncertu już na etapie samej
setlisty, którą otwierał i zamykał wątek
"The Course of Empire". I choć ta płyta była
motywem przewodnim koncertu, nie zabrakło
hymnicznego "Twelve Stars and and an Azur
Gown", podczas którego ktoś z fanów wyjął
niebieską flagę usianą dwunastoma gwiazdami,
czy "A Prophet in the Forest" z debiutu. Co
ciekawe, kawałki z debiutu w zestawieniu z
tymi z kolejnych płyt według mnie dobrze pokazują,
jak świetnie Kodex z upływem lat się
rozwinął.
Całodzienny festiwal minął szybko.
Nie było żadnych przestojów, zespoły wychodziły
na scenę niemal jak w zegarku. Przerwy
między koncertami na ustawienie się kolejnych
kapel, były w sam raz, żeby choć na
chwilę spotkać się ze znajomymi. A tych, w
mniejszej lub większej ilości, chyba spotkał
każdy, W pewnym momencie odniosłam wrażenie,
że odbiorcy Heliconu, czy fani powyższych
kapel to jakaś jedna wielka rodzina, czy
klan, w którym członkowie wzajemnie się znają.
Atmosfera rzeczywiście była kapitalna.
Wielkie podziękowania dla Helicon Metal
Promotions, który robi tak wspaniałą robotę
wspierając heavy metal i dostarczając nam
takich przeżyć!
Strati & Bartek Kuczach
Helstar, Solicitor, Hellhaim, Riviera
Remont, Warszawa, 12.04.2023
Jeszcze serduszko mocniej bije, jest
lekkie niedospanie, a gardło, ręce i szyja będą
dochodzić do siebie przez następnych paręnaście
godzin. No ale to nic, bo gdybym dziś
obudził się ze świadomością opuszczenia
wczorajszego koncertu w stołecznym klubie
Riviera Remont, to autentycznie siedziałbym
w bezruchu ze spuszczoną głową i mruczał
pod nosem jak mantrę, że jestem głupi. Legendarna
formacja US heavy/power, Helstar, po
dwunastu latach ponownie pojawiła się w Polsce,
tym razem w towarzystwie zjawiskowego
Solicitor oraz rodzimego Hellhaim. Jak się
okazało, dali garstce maniaków powody do
absolutnego zadowolenia!
Szukanie miejsca parkingowego w
śródmieściu Warszawy to sport ekstremalny.
Kiedy w końcu udało się znaleźć lukę, w której
można było umieścić nasz pojazd kołowy, zegar
wskazywał, że Hellhaim jest gdzieś w połowie
setu. Udało się jednak wejść do klubu i
zobaczyć jeszcze końcówkę tej lokalnej kapeli,
która z powodzeniem toczy swój wózek od
2009 roku. Przyznam się, że nigdy jakoś wybitnie
nie wpadli do głowy, ale na żywo spisują
się całkiem nieźle. Noga sama zaczęła tupać
jak tylko dopadłem barierki. Image to trochę
pomieszany Accept z W.A.S.P., muzycznie
natomiast agresywny heavy metal bez zbędnych
ceregieli. Muzycy na scenie żwawi, często
zmieniający pozycje, zachęcający do zabawy.
Widać, że granie gęstych, szybkich i szorstkich
utworów sprawia im frajdę w każdych
warunkach - nawet wtedy, kiedy machających
głowami nie ma zbyt wielu.
No ale żałować mogą jedynie ci, którzy
nie wybrali tego wydarzenia, bo dla tych,
co stawili się pod sceną wieczór się rozkręcał.
Po chwili przerwy na scenie zainstalował się
amerykański Solicitor. Grupa istnieje od
2018 roku i pochodzi z Seattle, jednak nie mają
nawet cala wspólnego z grunge. Uszy zebranych
zaatakowali dzikim heavy/speed metalem
od razu wchodząc na wysokie obroty.
Riffy Matta Vogana i Patricka Fry'a szatkowały
powietrze. Solówki uderzały idealnie w
punkt. Sekcja Johann Waymire (perkusja) /
Damon Cleary-Erickson (bas) dudniła po
łbach, trzymając przy okazji numery w ryzach.
Wokalistka Amy Lee Carlson zwracała uwagę
nie tylko ostrymi jak brzytwa partiami, ale i
strojem oddającym klimat dźwięków. Wszystko
się zgadzało. Nie było mowy o przesadnych
zwolnieniach - grupa pruła naprzód
wkręcając się coraz mocniej. Zagrali naprawdę
absorbujący set oparty na pełnym albumie
"Spectral Devastation" (2020). Krótko, intensywnie
i na temat, bez zbędnego marnowania
cennych minut. Polecam łapać - prostu cymes!
Jednak chyba każdy był świadom, że
jakkolwiek dobry przedskoczek by nie był, to
za chwilę zblednie przy rażącym świetle
Helstar! Można mówić wiele, narzekać, że to
już nie to, mlaskać z dezaprobatą, a teksański
zespół wychodzi na scenę i odpala się na pełną
moc, kasując obiekty. Porwał od początku ten
koncert. Naprawdę chwycili od pierwszych minut
i nawet nie zwracałem uwagi na mankamenty
z nagłośnieniem, które zresztą w każdym
miejscu klubu odbierać można inaczej.
Nieważne w sumie - to co działo się na scenie
było prawdziwym świętem dla fanów solidnego
US power/heavy! Set oparty na klasykach
(m.in. "Baptized In Blood", "Burning
Star", "King Is Dead", "Abandon Ship") pomieszanych
z nowszymi kompozycjami
("Black Cathedral"), nie dający nawet minimum
niedosytu. Muzycy w świetnej formie.
Słychać było, że są zgrani i czerpią z tego czystą
przyjemność. Gitarzyści Andrew Atwood
i Larry Barragan sadzili konkretne riffy przeplatane
solówkami wwiercającymi się w głowę
swego rodzaju nieokiełznaniem. Bardzo pysznie
również prezentowała się sekcja w postaci
basisty Garricka Smitha i perkusisty Alexa
Erhardta, który czarował dynamiką i precyzją
uderzenia. Każdy numer żarł niesamowicie.
No i on - James Rivera! Z lekkością wyśpiewujący
połamane partie, rażący siłą skali i będący
w znakomitym humorze. Dużo mówił,
dyrygował publicznością, zachowywał się naturalnie
i szczerze - w pewnym momencie nawet
się wzruszył. Nie grali może jakoś ultra
długo, ale przyłożyli konkretnie. W zupełności
zestaw kompozycji wystarczył do dewastacji
organizmów zebranych tego wieczoru w
Remoncie. Pozostaje tylko liczyć, że zgodnie z
obietnicą Jamesa, grupa wróci do Polski z nowym
materiałem znacznie szybciej…
Po koncercie bez problemu muzycy
każdego zespołu byli do dyspozycji fanów. Nie
stanowiło kłopotu zrobienie zdjęcia, rozmowy,
podpisania dowolnej ilości krążków. Rivera to
strasznie serdeczny człowiek - żaden muzyk
nie ściskał mnie "na misia"! Amy Lee Carlsen
też okazała się wesołą i komunikatywną osobą.
Pojawiło się też kilku znajomych, których
widok zawsze napawa dobrym fluidem, także
środowy wieczór w kategoriach muzyczno-towarzyskich
zaliczam do niezmiernie udanych!
Adam Widełka
LIVE FROM THE CRIME SCENE 159
Zelazna Klasyka
Exumer - Possessed By Fire
1986 Disaster/Gama
The Magus i Aris Shock - Wąż i pentagram.
Oficjalne kroniki Necromantia
2023 Monomaniax Productions & Pagan Records
Wybór zespołów do Żelaznej Klasyki to zawsze
chwila zastanowienia. Tym razem jednak
spontanicznie zdecydowałem się napisać
parę słów o jednym z ciekawszych debiutów
thrashowych w historii - "Possessed
By Fire" Exumer z 1986 roku. Niemiecki zespół
dziś przeżywa drugą młodość, działając
nawet lepiej, niż w latach 80., ale to właśnie
dwóm krążkom z początku kariery (jako kolejny
"Rising From The Sea" 1987) zawdzięczają
swoją popularność i w czasach współczesnych.
Zaczęło się wszystko w głowach
kumpli mieszkających w Wiesbaden. Basista
i wokalista Mem Von Stein oraz gitarzysta
Ray Mensh postanowili powołać do życia
thrash metalowego potwora. W ciągu najbliższych
miesięcy zebrali pozostałe ogniwa do
składu - perkusistę Syke Bornetto i drugiego
gitarzystę Berniego Siedlera. Dość szybko
zrealizowali demo "A Mortal In Black" w
1985 roku, które teraz można znaleźć chociażby
jako dodatek do wydania High Roller
Records, a chwilę później na rynku pojawił
się debiut. Na pewno na uwagę zasługuje
okładka przedstawiająca długowłosego
jegomościa w masce na tle ognia. Musiała
działać na wyobraźnię młodych odbiorców
tejże sztuki, zresztą do dziś potrafi przykuć
wzrok. Jest idealnym uosobieniem dźwięków,
jakie atakują nas chwilę po odpaleniu materiału.
Można zaryzykować stwierdzenie, że
Exumer "Possessed By Fire" to jedna z tych
płyt, przy których nie można być obojętnym.
Te dziewięć kompozycji wgryzają się w
umysł i w żadnym wypadku puścić nie chcą.
Czuć z każdego utworu niebywałą energię,
jaka wypełnia zarówno pokój ale też żyły słuchacza
mieszając się z krwią, dając solidnego
kopa. Krótkie intro wprowadza w nastrój a
potem jest już konkretny strzał. Tytułowy
numer rozpędza się, nadając tor reszcie stawki.
Jednakże Exumer potrafi zaskoczyć - jeśli
nie riffem to solówką, jeśli nie solówką to
nawet zgrabną melodyjką na basie. Wiele w
tej muzyce elementów, wpływów od trochę
starszych stażem grup zza wielkiej wody.
Głównie słuchać Slayera, ale i pojawiają się
momenty z Exodus, Metalliki, czy nawet,
speed od Exciter. Solidnie na gitarach młócą
Ray i Bernie, nawzajem się jakby motywując
do zadania coraz głębszych ran tym, którzy
nie mieli oporów na kontakt. Tempa sekcji są
zróżnicowane, choć najczęściej słychać szybkie,
równe i soczyste odmierzenia basu i perkusji.
Umieją jednak Von Stein oraz Bornetto
znaleźć się w każdej kompozycji, ustalając
zarówno rytm jak i klimat. Do tego
wszystkiego Mem razi swoim wkurzonym
wokalem, parzącym niczym tytułowy ogień.
Album "Poassessed By Fire" to raptem trzydzieści
sześć minut muzyki. W żadnym wypadku
jednak nie można mieć jakichkolwiek
zastrzeżeń. Kolejne numery zazębiają się ze
sobą tworząc twardą, ale nie bezkształtną,
masę. To, w sumie nie będzie nadużycie, jeden
z najlepszych debiutów w muzyce metalowej
ogólnie. Porywający od samego początku,
trzymający w napięciu, raczący zmiennościami,
porażający energią i agresją.
Exumer umiejętnie połączył swoje pomysły
z tym, co najbardziej przykuło uwagę na
krążkach już hulających na świecie. Powstał
z tego album kipiący wściekłością, prawdziwie
thrashowe monstrum, mające jednak
fragmenty łączności z innymi stylami, jak
wspomniany wyżej speed. Dzięki temu i po
blisko czterdziestu latach od wydania wciąż
brzmi on niezwykle świeżo. Niebezpodstawnie
widuję czasem młodych adeptów thrashu
z naszytymi na plecach motywami
okładki "Possesed By Fire". Jest w wąskim
gronie krążków najbardziej trzaskających po
łbie. Jest uosobieniem thrashu najwyższej
próby. Rzecz intrygująca, porywająca, nasączona
niezliczoną ilością tnących riffów i
ciekawych rozwiązań sekcji, wciąż jednak pozostająca
szorstką i lekko wulgarną pozycją.
Exumer tą płytą poprzeczkę ustawił bardzo
wysoko. Doszły jeszcze do tego problemy
wewnątrz składu, a w ich efekcie odszedł
Von Stein. Reszta, już z Paulem Arakarim,
nagrała tylko "Rising From The Sea", który
jednak przeskoczyć jedynki nie zdołał…
Adam Widełka
Trudno wyobrazić sobie grecką scenę blackową
bez zespołu Necromantia, który wraz z
Rotting Christ i Varathron rozsławił ją na
całym świecie. Używający licznych pseudonimów
George Zacharopoulos (książkę firmuje
jednym z nich, The Magus) oraz znany jako
Baron Blood Makis Kanakaris (1971-2019)
stworzyli, wraz z innymi muzykami, unikalne
połączenie ekstremalnego metalu z muzyczną
awangardą, oparte na współbrzmieniu dwóch
gitar basowych, w tym ośmiostrunowej oraz
wykorzystujące nietypowe instrumenty, z saksofonem
na czele. W pierwszej połowie lat 90.
nie było to wcale takie oczywiste, ale zespół
zdołał się przebić, nagrywając tak znaczące albumy
jak "Crossing The Fiery Path" oraz
"Scarlet Evil Witching Black", a jego muzyka
ustawicznie ewoluowała, dowody czego można
znaleźć na kolejnych wydawnictwach. Necromantia
szybko stała się więc zespołem znaczącym
i wpływowym, a jej lider często i chętnie
współpracował z innymi muzykami oraz
zakładał różne, nierzadko bardzo odmienne
stylistycznie, projekty. Nagła śmierć Barona
zakończyła funkcjonowanie grupy, która podsumowała
ponad 30 lat istnienia dedykowanym
mu albumem "To The Depths We Descend...".
Kolejnym jest niniejsza książka, zbierająca
wspomnienia The Magusa od początków
jego fascynacji ciężką muzyką, przez start
pod nazwą Necromancy, aż do założenia w
roku 1989 Necromantii. To fascynujący
obraz pionierskich czasów ekstremalnej muzyki
w niezbyt sprzyjających dla jej rozwoju warunkach
oraz lat już nam bliższych, dopełniony
relacjami jego kolegów z zespołu i innych
muzyków, współpracujących z nim choćby w
Rotting Christ, Thou Art Lord, Diabolos
Rising czy Yoth Iria. Do tego na przestrzeni
lat The Magus poszerzał swe horyzonty, dlatego
też poznajemy go również jako realizatora
dźwięku i producenta, wydawcę zine'a czy
szefa wytwórni płytowej, a nawet specjalistę
od szermierki. Ale "Wąż i pentagram. Oficjalne
kroniki Necromantia" to nie tylko tre-
160
ZELAZNA KLASYKA
The Music Of Erich Zann
Witam wszystkich miłośników HMP, właśnie
dostałem szanse prowadzenia mojej autorskiej
rubryki The Music Of Erich Zann, za co jestem
wdzięczny Naczelnemu. Postaram się
wam przybliżyć mało znane w większości zapomniane,
ale bardzo wartościowe pozycje ze
świata powszechnie rozumianego metalu...
Długo zastanawiałem się jaką pozycję wybrać
na pierwszy raz i muszę przyznać, że udało mi
się zaskoczyć samego Naczelnego. Tak więc
zaczynamy, Erich wkracza do gry.
John Connelly Theory - Back To Basics
1991 Relativity
W 1991 roku John Connelly zrobił sobie
krótką przerwę od Nuclear Assault. Skrzyknął
paru kumpli (jednym z nich był nie kto
inny jak Brent McCarty z Brutal Truth.) I pod
egidą swojego solowego projektu John Connelly
Theory nagrał bardzo ciekawą płytę
"Back To Basics". Mamy tu 12 utworów trwających
niecałe 33 minuty i bardzo dobrze, bo
dzięki temu muzyka nie nuży, a po zakończonym
odsłuchu mamy ochotę na jeszcze... Płytę
rozpoczyna krótkie 30-sekundowe intro, które
następnie przechodzi wraz z przeciągniętym
zaśpiewem Johna ...A Way... w typowe thrashowe
granie. Niestety (jak dla mnie na plus)
charakterystyczny wokal jak i styl grania Johna
nierozerwalnie kojarzy się z Nuclear Assault,
chociaż tym razem może o bardziej
rockowym brzmieniu... Mamy tu kawałek
"Aggressive" o lekko bluesowym zabarwieniu,
heavy metalowy bardzo dobrze zaśpiewany
przez basistę (Joe Interlande) utwór "Joe's
Tune", odegrany z polotem cover grupy Argent
z 1972 roku "Hold Your Head Up" i
wieńczący płytę zabawny utwór "L.H.A." w
stylu country. Na uwagę zasługują jeszcze "In
Memory", który na upartego można nazwać
pół balladą i "Hardwire" mający bardzo ciekawe
wstawki akustyczne. Ogólnie całej płyty
słucha się bardzo przyjemnie, a co najważniejsze
utwory pozostają w pamięci. Jest to
niewątpliwie preludiom do tego, co miało
wpływ na późniejszy Nuclear Assault. Jakby
nie patrząc John i spółka wykonali kawał dobrej
roboty, a i przez wielu krytykowana "Something
Wicked" (1993, Nuclear Assault)
wydana dwa lata później, jest bardzo dobrym
i niedocenionym albumem. Zapoznajcie się z
tym materiałem, bo naprawdę warto, gorąco
polecam.
C.I.A. - In The Red
1990 Combat
ść, lecz również bardzo bogaty materiał ilustracyjny,
obejmujący również wiele unikalnych
fotografii. Szata graficzna książki bardzo
zyskała dzięki twardej oprawie i kredowemu
papierowi - całość jest bardzo efektownie wydana,
do tego w limitowanym, numerowanym
nakładzie 300 egzemplarzy. Tym większa
szkoda, że aż tak in minus odstaje od niej jakość
bardzo topornego tłumaczenia, w którym
roi się od błędów interpunkcyjnych, ortograficznych,
składniowych i stylistycznych. Są też
wpadki merytoryczne, od drobiazgów typu
błędna data wydania "Sabbath Bloody Sabbath"
(autor wspomnień może jej nie pamiętać,
ale powinien to poprawić współautor, a
już redaktor tekstu na pewno), aż do nagminnego
już określania 7" płyt z dwoma utworami
mianem 7" EP. Co ciekawe Gunther Theys
(Ancient Rites) jako jedyny na łamach tej książki
używa prawidłowego określenia singiel, inni
opowiadają bzdury o EP z dwoma czy nawet
jednym (sic!) utworem. Dodatkiem do
polskiego wydania jest podwójna kompilacja
CD "In Honour. A Tribute To Necromantia",
obejmująca 18 utworów o czasie trwania
przekraczającym 110 minut. To ciekawy przegląd
dokonań greckiej grupy w nowych wersjach,
wybór numerów od "Promo Tape 90"
do "To The Depths We Descend...". Aż trzy
zespoły sięgnęły po "Ancient Pride", "Spiritsform
Of The Psychomancer" doczekał się
dwóch wersji. Większość z tych nazw nic mi
nie mówi, poza naszym Cultes Des Ghoules
i szwedzkim Arckanum, ale mimo tego grają
na poziomie, niekiedy nawet eksperymentując
jeszcze bardziej od twórców tej muzyki. Najciekawiej
wypadło to w "Inferno", które Fanfare
Kärlek, grupa specjalizująca się w wykonywaniu
metalowego repertuaru w aranżacji
na instrumenty dęte, zagrała niczym strażacka
orkiestra. Fanów zespołu, mimo wspomnianych
mankamentów, nie trzeba raczej zachęcać
do sięgnięcia po to wydawnictwo, jednak
innym czytelnikom, o ile ich rzecz jasna ich
nie znają, polecam zapoznanie się z pierwszymi
albumami Greków.
Wojciech Chamryk
Nie wiem do końca, co chciał Glen udowodnić,
wydając te pozycje, ale wyszły mu bardzo
dobre dwa albumy, może niegenialne jak Nuclear
Assault, ale powtarzam bardzo dobre.
Obydwie płyty trwają dosyć krótko, ale do
tego zdołał nas już przyzwyczaić Nuclear i
wiele innych thrashowych kapel z tamtych lat.
I bardzo dobrze, bo dobry thrashowy album
nie powinien trwać więcej niż 45 minut. Na
"In The Red" znalazło się 10 kawałków trwającego
33 minuty thrashu z naleciałościami
punk i hard core. Co ciekawe Glen odpowiada
za wszystkie instrumenty, gra na gitarze, basie,
perkusji i śpiewa, co całkiem nieźle mu wychodzi.
Wokalnie nie odbiega niczym od thrashowych
standardów lat 80. czyli taka charyzma
z lekką chrypką. Muzycznie najbliżej, jak
dla mnie, jest tutaj do wczesnego Suicidal
Tendencies z pierwszych trzech płyt i niedocenianego
Verbal Abuse i ich płyty "Red
White Violence". Mamy tu bardzo poprawnie
zagrany thrash z dużą ilością naprawdę ciekawych
riffów, melodii i temp, które składają się
w bardzo interesującą całość. Ta płytka to mus
dla każdego fana thrashu, jak i wyżej wymienionych
zespołów.
C.I.A. - Attitude
1992 Under One Flag
Zajmijmy się teraz "Attitude", która została
wydana dwa lata po "In the Red". Tym razem
mamy tu 9 kawałków, które trwają jeszcze
krócej niż na jedynce, bo jedynie 29 minut.
Tym razem Glen dokooptował gitarzystę solowego
Dave DiPietro, z którym się znał jeszcze
z czasów, gdy razem grali w TT Quick. Był
to bardzo dobry pomysł, bo partie solowe Dave
są wyśmienite, co wpłynęło także na lekką
zmianę stylu. C.I.A. poszło z nurtem początku
lat 90. i najbliższe skojarzenia odnoszą się
tu do takich kapel jak Bitter End czy Faith
Or Fear. Mamy tu do czynienia z radosnym
szybkim melodyjnym thrash metalem, do tego
bardzo pomysłowym i zostającym na dłużej w
pamięci. Bardzo lubię tę płytę, pierwszą zresztą
też, są to po prostu bardzo solidne albumy.
Można by tak pisać i pisać, ale przecież nie o
to chodzi, najlepiej kiedy sami ocenicie zawartość,
zapoznając się z materiałem.
Erich Zann
THE MUSIC OF ERICH ZANN 161
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Absolon - A Portrait of Madness
2022 Dead Alien Entertainment
Absolon to generalnie projekt
amerykańskiego wokalisty Kena
Pike'a. Projekt powstał w roku
2012, a już rok później Ken mógł
pochwalić się albumem
"Darkness Rising: A Tale of Derek
Blackheart". Pod koniec zeszłego
roku światło dzienne ujrzał
następca debiutu, omawiany "A
Portrait of Madness". Przesłuchując
płytę, odniosłem wrażenie,
że Ken musi być zafascynowany
wczesnymi dokonaniami
Queensryche i wokalem Geoffa
Tate'a. Choć wokal niekiedy kojarzył
mi się z nieodżałowanym
Markiem Sheltonem. Choć może
to moja podświadoma interpretacja.
Także muzyka Kena mieści
się w szerokim pojętym progresywnym
metalu, czerpie również z
tradycji NWOBHM, europejskiego
tradycyjnego metalu oraz domieszki
amerykańskiego progpoweru
typu Kamelot czy wspomnianego
Queensryche. Kompozycje
Pike'a są przemyślane, różnorodne
i bardzo plastyczne.
Charakteryzują się świetnymi tematami,
melodiami, klimatami,
partiami gitar oraz wokali. Ogólnie
muzyka firmowana przez Absolon,
jak i opowiadana historia
na płycie tworzą pewien koncept,
także Ken i przyjaciele mocno napracowali
się nad kompozycjami.
Jej sugestywność podkreślają różnego
rodzaju monologi, operowy
śpiew czy krótkie muzyczne intra
i przerywniki. Generalnie "A Portrait
of Madness" słucha się jako
całość, ale taki "Breathe Again"
mógłby robić za singiel czy inny
przebój. Także fani progresywnego
metalu czy prog-poweru odnajdą
sporo interesujących dla siebie
rzeczy. Na początku wspomniałem,
że pomysł na Absolon
jest autorstwa Kena Pike'a. Wymyśla
on w większości muzykę,
opowieść, teksty, melodie i w dodatku
śpiewa. Jednak Kenowi pomagają
również inni muzycy. Na
"A Portrait of Madness" wspomogli
go Marc Vanderberg obsługujący
gitary i bas, oraz Ryo
Pike grający na wszelkich klawiszach,
oraz odpowiadający za orkiestracje.
Obaj panowie również
wspomagali Kena przy komponowaniu.
Za to wszystko odegrane
jest bardzo sprawnie i płynnie,
dzięki czemu komfort odbioru
jest zachowany. Ja mam pewne
zastrzeżenia co do niektórych
brzmień. Głównie gitary. Posłuchacie
sobie utworu "Let Me Be".
Myślę, że inny dobór brzmienia
gitary znacznie uatrakcyjniłby ten
kawałek. Bardziej odpowiedni
byłby, chociażby ten sound z "The
Men in Black Robes". No i właśnie
takie niuansiki powodują, że słuchacz
odnosi pewien dyskomfort.
Niemniej nie oznacza, że mamy
do czynienia z czymś słabym,
wręcz odwrotnie. Fanów Queensryche
i prog-poweru zachęcam do
zapoznania się z "A Portrait of
Madness". (3,9)
Adrian Benegas - Arcanum
2023 Reaper Enteiterment
\m/\m/
Adrian Benegas to pochodzący z
Paragwaju kompozytor i klawiszowiec,
który bez reszty oddał
się melodyjnemu power metalowi
o symfonicznym zabarwieniu. Do
swoich przedsięwzięć zaprasza
głównie znanych i cenionych muyków.
Do produkcji drugiego materiału
o tytule "Arcanum" Pan
Benegas zaangażował następujące
osobowości, wokalistę Ronnie
Romero, perkusistę Michaela
Ehré, gitarzystę i producenta Sascha'ę
Paetha, basistę Anisa
Jouini i gitarzystę Timo Somersa.
Płyta rozpoczyna się monologiem
na tle intra elektronicznosymfonicznego,
aby przejść w rozbrykany
i rozbuchany melodyjny
power metal z mocnym symfonicznym
zacięciem, w który wplecione
są wirtuozerskie popisy klawiszowo-gitarowe.
Sam zainteresowany
mówi o swojej muzyce
theatrical power metal i w zasadzie
to wszystko wyjaśnia. A jak
komuś mało to może zestawić dokonania
Adriana Benegasa z
Rhapsody Of Fire i nie będzie
już wątpliwości. Pozostałe kompozycje
utrzymane są w podobnym
stylu. Na pewno Pan Benegas
włożył w napisanie ich dużo
cierpliwości, serca, talentu, maestrii
i kunsztu. Ci, co są rozmiłowani
w takich brzmieniach, z pewnością
to docenią. Zresztą Adrian
znakomicie i ze smakiem zaaranżował
każdą z kompozycji,
ale także wprowadzał różne urozmaicenia,
chociażby dodał kobiece
wokale (np. w "The Secret
Within"), growl w "Caravan of
Doomed Souls", a w "El Mantra
Secreto de los Espíritus Epilogue"
udowodnił, że potrafi wykreować
ciekawą i bardziej rozbudowaną
orkiestrację. Bardzo pomogli mu
zaangażowani muzycy i zaproszeni
goście. Mnie najbardziej
przekonał Ronnie Romero, który
wykonał świetną robotę. Nie
wiem kto, odpowiadał za całość
produkcji, jednak "Arcanum" zapewniono
najwyższe standardy.
Niestety uważam, że na tym albumie
niema nic ekstra, co powinno
zwrócić uwagę słuchaczy. W ten
sposób, mimo dobrego przygotowania
i wykonania, "Arcanum"
jest jedynie jednym z wielu podobnych
wydawnictw. (3)
\m/\m/
Age Of Wolves - Age Of Wolves
2021 Pitch Black
Bylejakość obecnych czasów przekłada
się również na zwyczaje w
muzycznym biznesie, dlatego
wielu wydawców "promuje" swe
wydawnictwa udostępniając wyłącznie
pliki z muzyką - już chyba
tylko niemieckie wytwórnie dołączają
do nich promocyjne notki i
informacje o zespole. O Age Of
Wolves wiem więc tylko tyle, że
są z Kanady, a do tego rzeczona
płyta jest dość stara, bo jeszcze z
2021 roku - a to już nie te czasy,
kiedy album mający rok czy dwa
wciąż był nowy, szczególnie w realiach
PRL-u. Posłuchawszy tych
ośmiu utworów nie zamierzam sobie
jednak więcej zawracać ich autorami/wykonawcami
głowy, a już
tym bardziej czegokolwiek o nich
szukać. Powód jest prosty: Age Of
Wolves próbują, bez większego
powodzenia, łączyć klasycznego
hard rocka i tradycyjny heavy z
grunge i alternatywnym rockiem
lat 90. To strzał we własną stopę,
jasna sprawa, tym bardziej, że nie
mają ciekawych kompozycji - większość
numerów z "Age Of Wolves",
poza najbliższym hard rocka
w stylu Thin Lizzy "Lil Burner" i
"Overlord", to zlepek zgranych i
przypadkowych pomysłów, co
najbardziej doskwiera w finałowym,
trwającym blisko osiem minut
"Endless Tides". Zespół miota
się więc pomiędzy Black Sabbath
a Corrosion Of Conformity
("Grease Monkey & The Monkey
Wrench"), wokalista Michael Edwards
nawet porykuje ("We Rise"),
ale nawet mimo tak zwanych
momentów w postaci "Temple
Bar" czy wymienionego już "Overlord"
nie ma na tej płycie niczego,
dzięki czemu chciałoby się do niej
wracać - 3 Inches Of Blood grali
tak już wieki temu i byli nieporównywalnie
lepsi, jeśli chodzi o
przykład tylko z kanadyjskiego
podwórka. (2)
Wojciech Chamryk
Aggression - From Hell With
Hate
2022 Xtreem Music
Kanadyjski Aggression rozpoczynał
działalność w złotych latach
80. Niestety wtedy zbytnio nie
powojował. Zdaje się, że znacznie
lepiej wiedzie się im po reaktywacji
w 2014 roku. Co prawda ze
starego składu pozostał jedynie
gitarzysta Denis "Sasquatch"
Barthe, ale tak umiejętnie dobrał
sobie młodszych muzyków, że po
raz kolejny bez trudu przygotowuje
udany wściekły oldschoolowy
thrash. Można go umieścić
gdzieś pomiędzy Dark Angel,
Slayer, Infernal Majesty, Protector
czy Sadus. Oczywiście nic
nie przychodzi łatwo, co chwila
dorywają ich jakieś kataklizmy,
chociażby akcja z Covidem, czy
też niespodziewanym odejściem
wokalisty Briana Langley'a. Ta
ostatnia spowodowała wyraźne
zmiany na "From Hell With Hate".
Przede wszystkim za partie
wokalne wziął się sam Denis
Barthe. Nie są to jakieś wybitne
wrzaski, ale myślę, że wpasował
się nimi w wymogi i przekaz kapeli.
Zmiana głównego głosu wymusiła
również lekką zmianę w
muzyce. Jak pisałem, Kanadyjczy-
162
RECENZJE
cy kultywują wściekłemu i obskurnemu
thrash metalowi, który
na ostatnich wydawnictwach
Aggression wręcz przechodził w
piekielny death/thrash. Owszem
na "From Hell With Hate" ciągle
można odnaleźć naleciałości
death metalu, punka czy hardcore'a,
ale to tradycyjny oldschoolowy
thrash przewodzi temu
krążkowi. Przekute jest to na
dziesięć, konkretnych i rozjuszonych
kawałków, z których dwa
poprzedzone jest krótkimi instrumentalnymi
wstępami. Wśród
nich odnajdziemy "The Nightstalker",
który najbardziej zdecydowanie
nawiązujecie do hardcore'a
i punka oraz "Antichrist
Devil Cunt", gdzie Sasquatcha
wspiera kobiecy głos. Pani śpiewa
pięknie, może i pasuje to do koncepcji
utworu, ale jest on mocno
irytujący. Niezmienna pozostaje
także wymowa tekstów Aggression,
mocno diabelska i zalatująca
siarką. "From Hell With Hate"
brzmi również całkiem niezłe,
bez trudu można wyłowić grę każdego
instrumentu, ale całość ciągle
zachowuje typową dla tej formacji
szorstkość i brud. Myślę, że
fani Kanadyjczyków czy też
wściekłego thrash metalu nie będą
mocno zawiedzeni zawartością tego
krążka. Mimo kilku wyraźnych
zmian. (4)
Air Raid - Fatal Encounter
2023 High Roller
\m/\m/
Gdyby chłopaki nagrały tę płytę
pod koniec lat 80., do dziś takie
kawałki jak "Thunderblood" czy
"In Solitude" należałyby do grona
imprezowych klasyków. Szwecja
co jakiś czas wypluwa zespoły
bądź pojedyncze płyty, na których
to typowe dla Szwedów doskonałe
wyczucie melodii, balansu
ciężaru i brzmienia manifestuje
się w najbardziej okazałej formie.
I "Fatal Encounter" właśnie do
takich manifestacji należy. Jeśli
na poprzednie płyty nie zaskoczyły
- spróbujcie z tą. O ile estetyka
zespołu nie zmieniła się
znacząco, o tyle w "Fatal Encounter"
do estetyki Air Raid
doszła zaskakująca przebojowość
i intuicja czy też umiejętność pisania
świetnych kompozycji. Na pewno
nie raz natrafiliście na zespoły-grupy
rekonstrukcyjne, które
próbują zmajstrować wehikuł
czasu. Air Raid niczego nie próbuje,
oni po prostu nagrali płytę
jak z przełomu dekad 80. i 90. z
nośnością godną Whitesnake,
Bon Jovi i W.A.S.P (taki typ wyczucia
melodii połączonego z bardzo
dobrym wokalem można czasem
usłyszeć na płytach Axel
Rudi Pell). Vibe wspomnianych
kapel unosi się nad "Fatal Encounter"
nawet wtedy, gdy płyta
skręca w kierunku galopad helloweenowych,
których wcale nie
jest mało. Żaden kawałek nie brzmi
sztucznie. Świetne brzmienie
oraz mocny i jednocześnie gładki
wokal Frederika Wernera ubierają
te kawałki w bardzo naturalny
i wiarygodny odbiór. Na deser
warto posłuchać jednego z dwóch
coverów umieszczonych na tym
krążku - "Pegasus Fantasy", kawałka,
który oryginalnie otwierał
japońską kreskówkę "Rycerze Zodiaku"
i już wtedy miał heavymetalową
aranżację. Numer sam
w sobie jest świetny, ale w wykonaniu
Air Raid to po prostu perełka,
zwłaszcza, że gitarzysta
hobbystycznie uczy się języka
japońskiego, a to dodaje dodatkowego
waloru do wiarygodności
odbioru. (5,5)
Strati
Albert Bell's Sacro Sanctus -
Sword Of Fierbois
2022 Metal On Metal
Po wydaniu bardzo udanego "Liber
III: Codex Templarum"
zrobiło się o tym zespole nieco ciszej,
ale Albert Bell w żadnym razie
nie zawiesił gitary na kołku.
Więcej, nagrał kolejną, bardzo
udaną płytę, ponad godzinę tradycyjnego
metalu wysokiej próby.
Niekiedy jest on nawet podszyty
blackiem, tak jak w demonicznym,
z racji ekstremalnej partii
wokalnej, utworze tytułowym, ale
jednak czwarty album Albert
Bell's Sacro Sanctus to przede
wszystkim tradycyjny heavy/
doom metal w formie najbardziej
oldschoolowej z możliwych. Mamy
tu więc z jednej strony hołd
dla heavy lat 80., tak jak w rozpędzonym
"War, Metal And
Leather" czy równie dynamicznym
"For God, King And Country",
ale Bell nie zapomniał jak
tworzy się majestatyczny, mroczny
doom. Potwierdza to w mocarnych
walcach o ponurej atmosferze,
z których największe wrażenie
zrobiły na mnie "The Maiden
From Lorraine" i "Flight Of The
Witch". Z kolei w finałowym "Ember
Eyes" cofa się do przełomu lat
70. i 90. ubiegłego wieku, proponując
surowy, archetypowy
heavy rock najwyższych lotów.
Szkoda, że nie mogę tego samego
napisać o "Blood At Orleans", bowiem
jego główny riff za bardzo
kojarzy się z wielkim przebojem
Neila Younga, a całość jest za
monotonna i zbyt rozwlekła, ale
to jedyny zakalec w tym dobrze
wypieczonym cieście. Tak jak poprzedni
album Bella powstał w
bardzo kameralnym składzie, to
w nagraniu "Sword Of Fierbois"
uczestniczyło ponad 20. gości.
Stąd spory rozmach i zróżnicowanie,
nie tylko męskich, ale również
kobiecych (Jessica Grech)
partii wokalnych, a do tego liczne
solówki gitarowe i klawiszowe
akcenty. Najbardziej znani z tego
grona są dwaj gitarzyści: Mantas
(Venom) gra w tytułowym openerze,
co w pewnym sensie wyjaśnia
jego blackowe konotacje, zaś
Alan Jones (Pagan Altar) w "Imperator",
faktycznie mającym w
sobie coś z NWOBHM. Tradycyjnie
zwraca też uwagę warstwa tekstowa,
bowiem lider po zamknięciu
trylogii dotyczącej templariuszy
przypomniał kolejną, osadzoną
w średniowieczu historię, legendę
o mieczu z Fierbois. Przewija
się w niej wiele znanych postaci
z Joanną d'Arc na czele i ta
opowieść bez dwóch zdań świetnie
zgrywa się z muzyką. (5)
Wojciech Chamryk
Arched Fire - Trust Betrayal
2023 Wormholedeath
Korzenie tego zespołu sięgają roku
1989, jednak druga szansa, ta
właściwa, nastąpiła trzydzieści lat
później w roku 2019, kiedy muzycy
postanowili odbudować formację.
Swój debiut "Remote Control"
wydali nakładem Wormholedeath
Records w 2021 roku.
Muzyka Finów to specyficzne połączenie,
heavy metalu, US power
metalu, speed metalu i thrash
metalu. Wszystko w amerykańskim
old-schoolowym klimacie lat
80. Na najnowszej płycie "Trust
Betrayal" odnajdziemy dziesięć
dynamicznych i różnorodnych
kompozycji, których nie powstydziłyby
się takie zespoły jak Iced
Earth, Laaz Rockit, Nasty Savage,
Toxic czy Overkill. Oczywiście,
dodają kilka swoich charakterystycznych
cech. Finowie swoją
muzykę również grają na swój
sposób. Są to przede wszystkim
szybkie kawałki lub trochę wolniejsze,
z technicznymi riffami,
miejscem na dość ciekawe popisy
solowe oraz melodie. Wyróżniają
się one szybkimi speed metalowymi
elementami oraz wrzaskliwym,
niekiedy mocno wyciągającymi
wysokie tony wokalem. Bywają
momenty, że przez chwilę na plan
pierwszy przebija się tradycyjny
heavy metal. Najbardziej to słychać
w kawałkach, nieco klimatycznym
"Oblivion" czy bardziej tradycyjnym
"Self-Backstabbers".
Wszystkie pomysły są nieźle zagrane,
a że instrumenty wybrzmiewają
naprawdę super, to daje
spore poczucie komfortu. Mnie
podoba się, jak czasami bryka sobie
bas. Trochę może być uwag do
wokalu, ale takie wyciąganie, może
być wyróżnikiem dla tej formacji.
Ogólnie "Trust Betrayal" stanowi
bardzo solidną pozycję i może
być magnesem dla fanów
speed/thrashu podszytego heavy/
powerem. (4)
Archon Angel - II
2023 Frontiers
\m/\m/
Po trzech latach od wydania debiutanckiego
krążka "Fallen"
(2020) formacja Archon Angel
promuje swój krążek o jakże znaczącym
tytule "II". Jak wiemy jest
to grupa wokalisty Zaka Stevensa
wspierana przez europejskich
przyjaciół, tym razem w pełni wywodzących
się z Włoch. Oczywiście
skojarzenia z Savatage są jak
najbardziej na miejscu, bowiem
muzyka Archon Angel to progresywny
heavy/power metal oparty
na amerykańskich wpływach
(Queensryche, Metal Church), z
pewną dozą europejskich wartości
(Stratovarius, Hammerfall), czy
też z innych rejonów świata
(Angra). Innymi słowy, punktem
wyjścia jest Savatage, ale włoscy
muzycy próbują odnaleźć swój
własny sposób ekspresji oraz charakteru.
I muszę przyznać, że na
"II" to im się udaje. Te jedenaście
utworów jest bardzo ciekawie napisanych,
sporo się w nich dzieje,
wiele w nich znakomitych tematów,
emocji i klimatów, które prowadzone
są przez wyśmienite melodie.
Instrumenty pracują gęsto.
Gitary są mocne i mroczne, ale
riffy często są chwytliwe, podobnie
jak solówki. Równie intensywnie
pracuje sekcja, która zachwyca
swoją kreatywnością. Całość
uzupełniają klawisze, które są słyszalne,
ale od początku mają swój
charakter. Szczególnie podoba mi
się wykorzystanie pojedynczych
RECENZJE 163
dźwięków fortepianu np. w takim
"Shattered". Można próbować wyróżnić,
którąś z kompozycji, chociażby
znakomity "Quicksand" ze
świetnym riffem. Jednak każda inna
ma podobne atuty i nie ma
sensu się zastanawiać, która jest
lepsza, a która jest gorsza. Po prostu
odpalcie album i go słuchajcie.
No i głos Zaka Stevensa. Ciągle
jest niesamowity i sprawia niesamowitą
frajdę. W ogóle mam wrażenie,
że jego wokale na "II" są jednymi
z lepszych zaśpiewanych
przez Zaka. Co ciekawe teksty po
raz kolejny napisała żona Pana
Stevensa Kathrine. Nie bardzo
wiem, kto stoi za produkcją i brzmieniami
tego albumu. Niemniej
ktoś włożył w tę robotę swoje serducho.
Dopasował się do muzyków.
Instrumenty świetnie brzmią,
słychać je bardzo selektywnie
i tylko ułatwiają odbiór tej
znakomitej muzyki. No, cóż wydaje
mi się, że "dwójka" Archon
Angel to naprawdę dobra płyta.
Fani Zaka i Savatage koniecznie
powinni ja poznać. (4,5)
AtAn - Ugly Monster
2022 Lynx Music
\m/\m/
To żadna nowość, że muzycy parający
się szeroko pojęty progresywnym
rockiem/metalem do swojej
muzyki dopuszczają współczesne
odmiany metalu. Tak właśnie jest
na debiucie zespołu AtAn, który
w zasadzie swoją muzykę opiera
na mieszance nu metalu, metalcore'a,
groove metalu czy innego
djent. Jest tego naprawdę dużo, w
dodatku podane jest to w sposób
bezpośredni, naturalny i bez większego
kombinowania, za to we
wsparciu znakomitych melodii
oraz pulsującej sekcji rytmicznej.
Także człowiek oprócz tego, że
zastanawia się, co tu robi (akurat
nie przepadam za współczesnymi
odmianami metalu), to jeszcze
próbuje domyśleć się, gdzie ten
progres. To wrażenie potęguje budowa
kompozycji, które są zwarte
i skondensowane. Oczywiście, jak
to w progresywnym metalu bywa,
kontrastem do tych mocnych i
dynamicznych fragmentów, w
tym wypadku są te mniej liczne
spokojniejsze momenty, w których
pełno jest odniesień do rocka
progresywnego, alternatywnego
czy ogólnie post rocka. Dzięki temu
wszystkiemu w muzyce AtAn
dzieje się sporo, a nawet bardzo
dużo, co już spełnia normy, których
oczekuje się wobec progresywnego
grania. Bardzo ważnym
punktem tej formacji jest głos
Claudii Moscoso. Dziewczyna
ma głos jak dzwon, ale jej barwa
jest niesamowicie ciepła, z tej racji
nadaje indywidualnego wyrazu i
smaku całej muzyce. W dodatku
rozjaśnia ją i dodaje kolejnych jaskrawych
barw. Duże wrażenie
robią też umiejętności, wyobraźnia
oraz kreatywność instrumentalistów.
Wymieńmy ich. Gitarzysta
Andrzej Czaplewski, basista
Marcin Palider oraz perkusista
Jerry Sadowski. I nie ma co o
tym pisać, tego po prostu trzeba
posłuchać. Można być z tego trochę
dumnym, bowiem okazuje
się, że są to muzycy polskiego pochodzenia,
którzy aktualnie rezydują
w Londynie. Słuchanie ich
pomysłów i techniki zdecydowanie
ułatwia niesamowite soczyste
brzmienie. To jednak jest też zasługą
producenta Maxa Mortona,
który zasłynął produkcją
m.in. ostatnich trzech albumów
grupy Jinjer. Pewnym wydarzeniem
tego albumu jest też bonusowy
utwór "Absentee", który był
pisany już myślą o następnej płycie.
A to dlatego, że swoje partie
klawiszy dograł Derek Sherinian,
muzyk znany z udziału
m.in. w zespołach Dream Theater,
Sons Of Apollo czy Planet
X. Nie wiem, czy jest to płyta
skierowana do fanów progresywnego
metalu, myślę, że jest to
jakaś tylko część odbiorców tego
zespołu. Bardziej kierowałbym ją
do fanów nowoczesnych odmian
metalu. No, ale nie do końca jest
to moja bajka i ciężko mi jest
ocenić całościowo "Ugly Monster".
Także pozostawiam tę sprawę
osobom, które bardziej znają
się na takim graniu. (-)
Atrocious Filth - OVV
2021 Moans Music
\m/\m/
Debiutancki album tej formacji
"100% Jesus" to dla wielu zwolenników
podmetalizowanego industrialu
materiał kultowy, nie tylko
dlatego, że udział w jego powstaniu
mieli muzycy znani z Vader.
Nagrany po wielu latach przerwy
jego pełnoprawny następca (w tak
zwanym międzyczasie grupa wydała
jeszcze MCD "Moans") powstał
rzecz jasna w innym składzie:
do Andrzeja Choromańskiego,
Leszka Rakowskiego i
wokalisty Tomasza Bardegi (ex
Nyia) dołączył perkusista nie gorszy
od nieodżałowanego Docenta,
to jest Gerard Niemczyk
(Holy Death, Schismatic, Mordor,
3Metry i wiele innych), a
gościnnie wspomogli ich producent
i saksofonista Bartłomiej
Kuźniak, wiolonczelistka Agnieszka
Połubińska i wokalista
Tony Kinsky. Nazwiska co prawda
nie grają, ale osoby zorientowane
w temacie wiedzą doskonale
jaki potencjał i możliwości mają ci
muzycy. Przekłada się to rzecz jasna
na zawartość i muzyczną jakość
"OVV", płyty nieoczywistej i
bardzo oryginalnej. Atrocious
Filth wciąż nawiązują co prawda
do dokonań Swans czy Godflesh,
ale czynią to nad wyraz
subtelnie, ponieważ mocne, industrialne
brzmienia to już w ich
wypadku przeszłość. Mamy za to
agresywny postpunk, swoiście
pojmowaną transowość, awangardowe
odloty, ale też bardziej melodyjne,
przestrzenne partie. Celowo
nie podaję tytułów - są one
zresztą bardzo oszczędne, jednoliterowe
- bowiem "OVV" to
dźwiękowy monolit, który najlepiej
smakować w całości. Teraz
można to czynić również z winylowej
płyty, co zdecydowanie
zmienia odbiór tych siedmiu
utworów, tym bardziej, że jak
podkreśla lider grupy, ten materiał
w każdej wersji brzmi inaczej
- tu na pewno bardziej dynamicznie.
Dochodzi do tego poszerzona
szata graficzna, zresztą w
12" formacie gatefold nieoczywista
okładka autorstwa Maëlle Cadoret
prezentuje się znacznie efektowniej.
LP został wytłoczony
na białym winylu i w limitowanym
nakładzie 333 egzemplarzy,
tak więc prędzej niż później stanie
się kolekcjonerskim rarytasem,
nie ma więc co zwlekać z
decyzją o jego zakupie. (6)
Wojciech Chamryk
Attractive Chaos - The Fire
Between
2023 Self-Released
Attractive Chaos to włoski kwintet,
który rozpoczął swoją działalność
w roku 2022. No i swoją
obecność zaznacza debiutancką
EP-ką "The Fire Between". Swego
czasu format tej płyty określono
by jako Mini-LP, bowiem
dysk zawiera sześć utworów i
dwadzieścia osiem minut muzyki.
Pierwszy utwór z tego dysku "Before
You Hit The Ground" zaczyna
się dość technicznie i prog-powerowo,
jednak jak do głosu dochodzi
wokalistka Emma Elvaston,
robi się zdecydowanie melodyjniej,
a muzyka przechodzi w bogato
i starannie zaaranżowany
melodyjny symfoniczny power
metal. Wraz z drugim utworem
"Won Lost" zespół przenosi ciężar
muzyki na melodyjny symfoniczny
power metal. Chociaż jeszcze
w tym kawałku słyszymy troszkę
fajnego progresywnego metalu,
a nawet odrobinę współczesnego
metalu. Przy kolejnym utworze
"Come To Me" nie ma już tych naleciałości,
zostaje już typowy bogato
zaaranżowany i melodyjny
symfoniczny power metal. W takiej
konwencji przygotowane są
pozostałe trzy kompozycje. Z tym
że "Still Here" jest bardziej stonowana
i klimatyczna, a w "The
Storm" usłyszymy wokale rozpisane
na żeńskie i męskie. Oczywiście
pani Elvaston śpiewa, czysto,
wysoko i bardzo ciepło, często też
uderza w a la operowe tony. Równie
ciepła i przyjazna jest sama
muzyka. Co tu dużo mówić, fani
od Nightwish poprzez Evanescence
po Within Temptation
bardzo łatwo odnajdą się w muzyce
Attractive Chaos. Tym bardziej
że nie tylko dobrze wymyślono
i zaaranżowano kompozycje,
wyśmienicie je zaśpiewano, ale
również znakomicie odegrano każdą
z partii instrumentalnych. No
i niestety płytka jest tylko dla tej
wąskiej grupy odbiorców. (3,5)
Axel Rudi Pell - Ballads VI
2023 Steamhammer
\m/\m/
Po niezbyt udanym albumie "Lost
XXIII" z ubiegłego roku Axel Rudi
Pell przygotował coś, z czego
ostatnio znany jest najbardziej:
kolejną, szóstą już, płytę z balladami.
Można by rzec, że co za
dużo, to niezdrowo, ale fakty są
niepodważalne: w pierwszej 10
najpopularniejszych piosenek w
streamingu niemieckiego gitarzysty
jest aż dziewięć ballad, tak
więc trzeba odpowiedzieć na społeczne
zapotrzebowanie rynku.
Pieniędzy jednak z tego za bardzo
nie ma, tak więc zastosowano wariant
oszczędnościowy i zawartość
"Ballads VI" to tylko po części
materiał premierowy. Nowości
jest pięć, trzy numery autorskie i
dwa covery. Instrumentalne "Revelations"
i "Hidden Secrets" niczym
nie porywają - to klimatyczne,
typowe dla Pella numery,
melodyjne i wykorzystujące również
klawiszowe i organowe brz-
164
RECENZJE
mienia. "Morning Star" z partią
wokalną też jest taki sobie - zdziwiła
mnie informacja, że może
trafić na kolejny album formacji,
szykowany na przyszły rok. Z nowymi
coverami jest już zdecydowanie
lepiej: Johnny Gioeli
świetnie brzmi w "Diamonds And
Rust" Joan Baez, chociaż aranżacja
jest bardzo podobna do tej,
którą wykorzystywali Judas Priest
podczas koncertów z Ripperem
Owensem w latach 90. Pell
postarał się za to przy "Dust In
The Wind" Kansas, opierając ten
numer tylko na wokalu i partiach
gitary i klawiszy. Resztę zawartości
fani niemieckiego gitarzysty już
znają. Nie za bardzo dostrzegam
sens w powtarzaniu "She`s A Lady",
"I Put A Spell On You" czy
"Room With A View", jak dobre
by te wykonania nie były, skoro
zawierający je album "Diamonds
Unlocked II" ukazał się niecałe
dwa lata temu i jest, zdaje się,
wciąż dostępny. Podobnie jak
"Lost XXIII", z którego pochodzi
ballada "Fly With Me" - udana, ale
to kolejny odgrzewany kotlet.
Chyba, że ktoś nie ma ostatniego
albumu Pella w wersji limitowanej,
gdzie bonusem był długi instrumental
"Quarantine 1" - wtedy
owszem, może sobie dla niego
i premierowych utworów "Ballads
VI" zafundować, tak dla dopełnienia
dyskografii. Ja jednak podziękuję,
licząc, że Pell nie powiedział
jeszcze ostatniego słowa. (3)
Wojciech Chamryk
Black & Damned - Servants Of
The Devil
2023 ROAR!
Każdy z nas na pewno zdaje sobie
sprawę, jak wielkie zmiany w naszym
życiu przyniosła pandemia.
Przerwa łańcucha dostaw zweryfikowała
podejście do globalnej gospodarki,
a izolacja i dystans społeczny
wpłynęły na zachowania
socjalne, konsumenckie oraz pracownicze.
Oprócz tego pandemia
przyniosła nam również zespół
Black & Damned. Czy fakt ten
jest tak istotny i doniosły jak powyższe?
Nie wydaje mi się, ale
dzięki temu otrzymaliśmy muzykę,
która może nie wstrząśnie
światem w posadach, ale jest na
tyle solidna, żeby w power metalowym
grajdołku zdobyć parę
dusz i serc. Black & Damned jest
stosunkowo młodym zespołem,
debiutowali w roku 2021. Wtedy
to dwóch Niemców, wokalista
Roland "Bobbes" Seidel i gitarzysta
Michael Vetter, uziemionych
w domach, postanowiło spożytkować
czas na czymś więcej
niż tylko nadrabianiu seriali na
Netflixie. Potem dokooptowali sobie
zgrabną bandę muzyków
udzielających się w paru lokalnych
zespołach i od tej pory wydali
już dwa pełne albumy: "Heavenly
Creatures" oraz tegoroczny
"Servants Of The Devil". Jakie
dźwięki możemy znaleźć na
wspomnianych "Sługach diabła"?
Już zdjęcie, na którym na
pewno nie widzimy nowicjuszy,
logo i okładka sugerują, z jaką
muzyką mamy do czynienia.
Ogólnie mamy tu dosyć sprawnie
zrobiony kolaż muzyczny, w którym
według zespołu podstawą jest
klasyczny heavy metal. Tak twierdzi
zespół, ja natomiast klasycznego
heavy metalu słyszę tu
najmniej. Najwięcej tu nowoczesnego
power metalu w średnich tempach.
Pisząc o nowoczesności
mam na myśli to, co starzy ludzie
uważają za nowoczesne, czyli brzmienie
sprzed dwóch dekad. Jeżeli
chodzi o gitary jest rytmicznie,
ciężko (ale bez przesady, jest to
ciężar raczej akceptowalny przez
przeciętnego rockowego zjadacza
chleba na poziomie Evanescence
czy jakiegoś Lacuna Coil), są spowolnienie
i krótkie dopalenia.
Klawisze natomiast dają melodie,
czasami trochę gotyckie, innym
razem chwytliwe, niemalże popowe
lub tworzą dźwiękowe plamy
a'la Rammstein. Słychać, że jest
to muzyka przemyślana. Twórcy
na pewno starają się, żeby kawałki
były urozmaicone i nie opierały
się na jednym motywie, linii przewodniej
czy strukturze. Tak jak
pisałem, jest to kolaż muzyczny,
gdzie wykorzystywane są klisze z
różnych gatunków, ale na tyle
zgrabnie połączone, że jest to dosyć
strawne i łatwe w przyswojeniu.
Solidnie zagrana i wyprodukowana
muzyka, okraszona dużą
porcją mroku. Może nie mroku z
najgłębszych czeluści piekła, ale
takiego lekko hollywoodzkiego
jak z "Kodu Leonarda Da Vinci".
Pierwszy kawałek "Hyena's
Call" otwiera masywny riff, natomiast
w refrenie wchodzą melodie
i klawisze kojarzące się z ostatnimi
dokonaniami Deep Purple.
Jest nawet "rycerski" chórek, który
na koncertach mogą śpiewać
osoby nieznające twórczości zespołu.
Następny w kolejności
"Rise to Rise" zaczyna klasyczny,
heavy metalowy, gitarowy motyw
przewodni, po czym wchodzą
"Rammstein'owe", klawiszowe plamy
dźwiękowe, a to dodatkowo
doprawione jest melodyjnym refrenem
i melorecytacjami. Właśnie
ten kawałek i orientalizujący
"Dreamhunter" zespół wybrał do
promocyjnych teledysków zakładając,
że to one najlepiej charakteryzują
ich muzykę. Mamy też
kosmiczne dźwięki, zahaczające o
Dawida Bowie w "The Quantum
You" czy popowy refren w "Golden
Wings", od którego na początku
bolą zęby i skręca w brzuchu. Ale
z czasem nawet wpada w ucho i
człowiek zaczyna mimowolnie
podśpiewywać słowa "fly away"…
Jest nawet klasyczna niemiecka
ballada "Inside". Słuchanie tej płyty
to w moim przypadku sinusoida.
Na początku jest sceptycyzm,
następnie zaczynam to nawet lubić,
tak do kawałka "Black &
Damned". Ale potem następuje
spadek, ponieważ trzy ostatnie
kawałki "King and Allies", "Hail to
Gods" i "Servants of Devil" zwyczajnie
zaczynają mnie nudzić.
Mimo to, widać że panowie mają
swój pomysł na muzykę. Może
trochę wtórny i czasami trącący
kiczem ale na pewno przemyślany
i sumiennie wykonany. I nie wiem
czy mój gust muzyczny z czasem
się przytarł, ale muszę przyznać,
za ja tę ich propozycję naprawdę
kupuję. (3,8)
Grzegorz Putkiewicz
Black Hawk - Soulkeeper
2023 Fastball Music
Niemieck Black Hawk powstał w
roku 1981 i istniał prawie do końca
lat 90. (a dokładnie do roku
1997). Z tego okresu pozostała
jedynie EP-ka "First Attack" z
1989 roku. Znacznie lepiej zespół
ułożył sobie karierę, gdy ponownie
zawiązali działalność w roku
2001. Kapela zaczęła wydawać
swoje albumy dość regularnie.
"Soulkeeper" jest już ósmym studyjnym
albumem. Muzycznie
Niemcy nawiązują do tradycyjnego
heavy metalu rodem z lat
80. Raz im wychodziło to lepiej,
innym razem trochę gorzej. Tym
razem jest trochę lepiej. Nie jest
to jakaś rewelacja, głowy nie urywa,
ale płyta jak i kawałki "żrą i
buczą". Większość z nich to różne
i dynamiczne kompozycje, utrzymane
w tempach średnich, ale są
zagrane z animuszem i witalnością.
Także mamy trochę wolniejszy
kawałek "Better Times", trochę
szybszy "Bullet", a nawet miarowy
"Bells Of Death" z większą ilością
elementów hard rocka czy heavy
rocka. Natomiast "Mystic" zaczyna
się balladowo, aby od połowy
wrócić do dynamicznej wersji
heavy metalu, tak udanie hołubionej
na tym krążku. Utwory są
proste, bezpośrednie, czasami niczym
heavy metalowe hymny, nie
zmuszają do jakiejś zadumy, ale
zachęcają do zabawy i porywają
do machania głową. To ich atut i
to niemały. Odbiór całości "Soulkeeper"
ułatwiają melodie, wzorcowe
wykonanie instrumentalistów,
znakomite gitary, dobry wokal
Udo Bethke, no i świetne
współczesne brzmienie, choć
oparte o sound znany z lat 80.
"Soulkeeper" to taki wiosenny
promyk, który bardzo rozjaśnił
mi ostatnie chwile. Ogólnie pozytywna
rzecz. (4,5)
Backlash - Colossus
2021 Self-Released
\m/\m/
Nawet solidnie grają ci Amerykanie.
Szkoda tylko, że wybrali
sobie tak mało oryginalną nazwę,
a do tego nie grzeszą oryginalnością,
dlatego "Colossus" dotrze
najpewniej do garstki słuchaczy.
Teoretycznie to heavy/thrash metal,
ale na dobrą sprawę łoić chłopaki
zaczynają dopiero w ostatnim
utworze "Lenity": wcześniej
jest dość konkretnie brzmieniowo
i muzycznie, ale to bardziej
heavy/power metal na amerykańską
modłę lat 80. Do tego zespół
preferuje średnie tempa, co sprawdza
się w "Desperado" i w patetycznym
"Last Chance", ale na dłuższą
metę jest to wszystko dość
monotonne i niezbyt zróżnicowane,
szczególnie, że kilka utworów
trwa aż 5-6 minut. Wokalista
Ryan Sorensen również nie wyróżnia
się w natłoku bardziej utalentowanych
konkurentów, chociaż
próbuje różnicować swoje
partie. Ale OK, to przecież debiut:
w sumie, jak już wspomniałem na
wstępie, solidny, może więc z czasem
Backlash zdołają się podciągnąć,
jeśli starczy im werwy i samozaparcia
by grać dalej. (3)
Wojciech Chamryk
Blakk Ledd - Heavy Metal Fans
2022 Melodic Passions
Tytuł tego albumu nader trafnie
określa status muzyków, którzy
go nagrali: to faktycznie fani metalu,
panowie pod 60-tkę, którzy
RECENZJE 165
grali go jeszcze w latach 80. i w
kolejnych dekadach. Zasilali wtedy
wiele zespołów, od niszowych,
mających na koncie tylko demówki,
aż do tak znanych jak Mercy,
pamiętany do dziś dzięki świetnemu
debiutowi i jego następcy
"Witchburner". Christer Elmgren,
Tommie Karlsson, Anders
Andersson i Peter Svensson postanowili
przypomnieć sobie te
dawne dobre czasy - blisko 10 lat
temu założyli Blakk Ledd, a
"Heavy Metal Fans" jest jego
drugim albumem. Można więc
bez większego ryzyka obstawiać,
że 10 składających się na ten materiał
numerów będzie to archetypowy
heavy metal z czasów jego
największej świetności, zakorzeniony
w dokonaniach Judas Priest,
zresztą szwedzka scena też
miała wtedy czym się pochwalić.
Muzycznie jest więc zacnie, tak
jakby Blakk Ledd napisali te
utwory tak w 1984 roku, nie później,
grając ostro, ale też melodyjnie.
Szkoda tylko, że perkusja
brzmi tak fatalnie, totalnie cyfrowo
- jeśli ktoś odpowiadał za
brzmienie tej płyty, powinien zostać
ukarany, i to surowo, bo tego
po prostu nie da się słuchać. To
ogromny minus, bo dobrych
utworów, jak: "Cold Trash Coming",
"Hold Your Ground", "Liar"
czy finałowy "Take Em Down" tu
nie brakuje, ale po prostu nie brzmią
- te rachityczne partie bębnów
odzierają je z mocy, szczególnie
w szybszych utworach, odwracają
uwagę od świetnych gitar
i wokali Elmgrena. Jeśli ktoś potrafi
słuchać selektywnie, bez
zwracania uwagi na taką ścieżkę,
"Heavy Metal Fans" może przypaść
mu do gustu; ja niestety odpadłem.
(3)
Wojciech Chamryk
Boys From Heaven - The Descendant
2023 Target
Boys From Heaven to przedstawiciele
melodyjnego rocka i AORu
bliskiego Toto, a może nawet
Journey. Choć Duńczycy zdecydowanie
stawiają na delikatną
emocjonalność, subtelną klimatyczność
oraz rozmarzone i rozgorączkowane
uniesienia, bardziej
niż Amerykanie z Journey. Na
"The Descendant" znajdziemy
osiem delikatnych i bardzo zgrabnych
pieśni bliższych popu niż
hard rocka. Jednak wśród fanów
hard rocka i progresywnego rocka
są również fani Toto, więc może
muzyka Boys From Heaven też
przypadnie im do gustu. Tym bardziej,
że oprócz zgrabnych pomysłów,
owe pieśni są świetnie i technicznie
odegrane oraz z niesamowitą
wyobraźnią zaaranżowane.
Niby w tych songach jest jedynie
chwytliwość i prostota, to
jednak w trakcie słuchaniu "The
Descendant" towarzyszy też
przekonanie, że mamy do czynienia
z czymś wyjątkowym. Nie
bardzo też wiem, którą z tych
pieśni wyróżnić, bowiem każda
jest równie udana. Dodatkowo
tworzy to wrażenie bardzo równej
i przemyślanej płyty. Mam nawet
podejrzenia, że te utwory oraz
płyta staną się sensacją wśród
fanów melodyjnego rocka i AORu.
Nie zdziwię się jak tak się stanie.
Niemniej Boys From Heaven
i ich druga płyta "The Descendant"
jest głównie dla fanów
melodyjnego rocka i AOR-u i ci
odbiorcy powinni wystawić jej recenzję.
(-)
\m/\m/
Bunker 66/Lucifuge - Of Lust
And Night
2022 Dying Victims Productions
Dla Włochów z Bunker 66 splity
to chleb powszedni, niemiecki
Lucifuge debiutuje na takim łączonym
wydawnictwie. Ktoś miał
niezły pomysł, żeby zestawić te
dwa zespoły na jednej płycie, bowiem
oba zgodnie łoją one podszyty
blackiem thrash. Bunker
66 dodają do tego w "Melhammer"
nieodłączne wpływy Motörhead,
ale przefiltrowane przez dokonania
Hellhammer i wczesnego
Celtic Frost. "Sulphurous Lust"
jest zdecydowanie bardziej blackowy,
chociaż przy tym i melodyjny.
No i rodzynek, pierwszy w
dorobku tej grupy cover Motörhead.
Giuseppe i spółka wybrali
na ten split coś mniej oczywistego,
wyszperany gdzieś na stronie
B LP "Orgasmatron" dynamiczny
numer "Doctor Rock". Został on
zagrany znacznie surowiej, wręcz
niechlujniej niż w oryginale, ale
wciąż ma to coś i Lemmy pewnie
uśmiechnąłby się słysząc tę wersję,
bo to kolejny dowód tego, jak
wielki jego zespół miał wpływ na
rozwój sceny metalowej jako takiej.
Lucifuge nie promują cudzej
twórczości, zresztą covery nagrywają
z rzadka. Postawili więc na
trzy własne numery: "In Blood
And Dust" i "The Green Unseen"
kontynuują drogę z wydanego w
roku 2021 albumu "Infernal Power"
i zespół młóci w nich bezlitośnie,
ale też melodyjnie. Finałowy
"Warrior Of The Night", mimo
skrzeku Equinoxa i blackowych
akcentów, jest bliższy surowemu,
tradycyjnemu metalowi z lat 80.,
co fajnie wieńczy ten 23-minutowy,
udany materiał. Całość na:
(5), bez rozgraniczania.
Wojciech Chamryk
Burning Starr - Souls of the Innocent
2022 Global Rock
Ostatnimi czasy pozmieniało się
trochę u Burning Starr. Formacja
podpisała umowę z nową wytwórnią
Global Rock Records, co dla
nas nie jest najlepszą nowiną. Jakoś
ta firma nie kwapi się do
współpracy z nami, dlatego z takim
opóźnieniem dotarliśmy do
tego albumu. Poza tym od zespołu
odszedł znakomity wokalista
Todd Michael Hall, co mogłoby
zapowiadać kłopoty, ale jego zastępca
Alex Panza wywiązał się
ze swoich zadań znakomicie. Także
prawdopodobnie za Panem
Hallem nie będziemy długo tęsknili.
Poza tym muzycznie nic
się nie zmieniło. No, prawie nic
się nie zmieniło. Burning Starr
pod wodzą Jacka Starra ciągle
grają klasyczny, albo jak kto woli
oldschoolowy, amerykański
heavy/power metal, z pewną dozą
melodii, epiki oraz neoklasycyzmu.
W wypadku "Souls of the
Innocent" jest on bardziej skondensowany,
bezpośredni i zdecydowanie
melodyjny. I właśnie to
jest wyróżnikiem tej płyty. Kompozycje
są przekozackie, archetypowe,
niczym wyjęte z lat 80. No
ale jakie mają być, jak odpowiadają
za nie stare wygi, czyli Jack
Starr, Ned Meloni (bas) Kenny
Earl "Rhino" Edwards (perkusja).
Jak wspominałem, utwory są,
jedne dobre, drugie lepsze. Fani
lat 80. będą mieli bogactwo wyboru.
Każdy jest inny, każdy jest do
posłuchania i praktycznie do zaśpiewania.
Moimi ulubionymi są
"Demons Behind Me", fantastyczny,
płynny, pełen luzu kawałek
z klasyczny heavy metalem w klimacie
Iron Maiden (choć w wypadku
Burning Starr to głupio robić
takie porównania) oraz "Road
to Hell", utwór monumentalny, z
ciężką sekcją rytmiczną i riffami
oraz ze znakomitym wokalem
Alex Panza, pełną gębą Dio. Dla
innych mogą to być szybki, prący
płynnie do przodu "Winds of
War", singlowy "I Am the Sinner"
z potężnym epickim refrenem i
wokalami w stylu Dio, czy też
"Ships in the Night" na początku
wolniejszy, a później bardziej skoczny.
Ten ostatni podobny jest
trochę do "Where Eagles Fly" równie
skoczny, acz bardziej dynamiczny.
Także fani Burning Starr
bardzo szybko odnajdą się na
"Souls of the Innocent", choć nie
wiem, czy będą go cenić bardziej
niż poprzednie albumy. Niemniej
ja jestem za. (4,5)
Category VI - Firecry
2023 Moribound
\m/\m/
Nie słyszałem dotąd o tym kanadyjskim
zespole - być może dlatego,
że jego poprzedni album
"War Is Hell" ukazał się wieki temu,
latem 2017 roku, debiutancki
też mi jakoś umknął. Trzeba
będzie jednak nadrobić zaległości,
bowiem Category VI grają
siarczysty, a przy tym również
całkiem melodyjny, power/speed
metal. Ten prawdziwy, nie jakąś
plastikową imitację, niczym z
pierwszej połowy lat 80. Jasne, to
wszystko już było, ale akurat oni
brzmią nad wyraz wiarygodnie, co
może mieć związek z wiekiem
nie-których muzyków, pamiętających
zapewne czasy świetności takiego
grania. Dlatego praktycznie
każdy z tych utworów mógłby zostać
wydany w tamtym okresie i
nie odstawałby za bardzo od numerów
Attacker, Omen, Witchkiller,
Chastain czy Hellion. Te
ostatnie nazwy nie pojawiają się
tu przypadkowo, ponieważ w Category
VI za mikrofonem również
stoi kobieta. Amanda Jackman
ma kawał głosu, do tego radzi
sobie doskonale zarówno z
ostrzejszymi (singlowy opener
"Firecry"), jak też lżejszymi partiami
("Valkyrie"). Duży potencjał
sygnalizuje również w coverze
Heart, bo jednak "Barracuda" jest
numerem tak znanym, że niemal
automatycznie zaczyna się
po0równywać kolejną wersję z tą
oryginalną sióstr Wilson. Amanda
Jackman śpiewa tu z nerwem,
zdecydowanie lżej, podkreślając
przebojowość tego utworu. Ale w
"She Runs With Wolves", "Coven"
i nawet balladowym "The Cradle
Will Fall" Category VI dokładają
do pieca tak, że nie ma zmiłuj - to
metal pełną gębą, żadne wydmuszki.
Tym sposobem moja lista
166
RECENZJE
płyt do kupienia powiększyła się
o kolejne pozycje - z jednej strony
niezbyt to korzystne dla stanu
konta, ale z drugiej cieszy, że w
trzeciej dekadzie XXI wieku tradycyjny
heavy metal wciąż jest
zjawiskiem, autentycznym, żywym
i ekscytującym, a Savage
Master czy Smoulder nie są osamotnieni
w swych działaniach.
(5)
Wojciech Chamryk
Ceaseless Torment - Victory Or
Death
2022 WormHoleDeath
Ta płyta ma wszystko, czego szukam
na thrashowym albumie:
agresywne, mocarne riffy i kontrastujące
z nimi, melodyjne solówki
oraz sekcję pracująca na
najwyższych obrotach, a do tego
wściekle wykrzykiwane wokale i
skandowane refreny, idealnie pasujące
do tekstów w rodzaju "Final
Sacrifice" czy "Slaves Of Hell".
Większość kompozycji, poza
dwiema, to krótkie, konkretne
numery, tu nikt niczego na siłę
nie wydłuża. Do tego trzeci album
Finów brzmi tak uniwersalnie,
jakby powstał gdzieś pod koniec
lat 80. czy na początku 90.,
ale ten old school jest jednocześnie
bardzo świeży, kipi wręcz
energią - nawet jeśli zaczynają
niespiesznie i niezbyt mocno, jak
w "All Be Dead" i "Only Victory
Or Death", to i tak szybko narzucają
ostre tempo. Niekiedy jest to
nawet bliższe death/thrashowi niż
czystemu thrashowi ("Obsession
Possession"), a nawet jak Ceaseless
Torment łoją niczym w połowie
lat 80., to pojawia się w tym
blackowy ("Beyond The Boundaries
Of Sanity") czy bardziej podziemny
posmak, kojarzący się z
surowizną w wydaniu Hellhammer
("Sons Of Sodom"). Agresji i
bezkompromisowości nie można
też odmówić pozostałym numerom,
z siarczystym "Funeral Pyre"
na czele - udał im się ten album,
nie ma co. (5)
Wojciech Chamryk
Ciryam - Zamyślony zapach...
2023 Lynx Music
Na kolejne płyty Ciryam trzeba
czekać coraz dłużej - poprzednia
"Desires" ukazała się jesienią
2015 roku - ale niewątpliwie warto.
Nic też dziwnego, że przez tak
długi czas w zespole sporo się
zmieniło: przede wszystkim w
składzie nie ma już skrzypaczki
Agaty Żylińskiej, więc w aranżacjach
na plan pierwszy wysunęły
się klawiszowe i elektroniczne
brzmienia. Z racji częstego wykorzystywania
tych ostatnich piąty
album Ciryam brzmi zdecydowanie
lżej niż wcześniejsze: fani mocniejszych,
gotycko/metalowych,
dźwięków nie znajdą tu wiele dla
siebie, może poza "W biegu", zresztą
sound gitar w warstwie rytmicznej
jest dość utemperowany,
a solówki nieliczne. Zespół postawił
na melodyjny pop/rock, coś na
styku Łez czy solowych dokonań
Małgorzaty Ostrowskiej, gra
więc nad wyraz przebojowo i całkiem
przyjemnie, ale wciąż na poziomie.
Ten komercyjny potencjał
Ciryam był już zresztą słyszalny
na "Desires", a teraz potencjalnych
przebojów zespół ma znacznie
więcej, by wymienić choćby
"Migotanie", "Zabierz mnie" i
"Noc", na finał płyty powtórzony
w radiowej, skróconej wersji. Poza
dynamicznymi, pełnymi werwy
piosenkami nie brakuje też udanych
ballad, z "Nic więcej" na czele;
jest też utwór-ciekawostka,
nieautorska, poświęcona żużlowcom
z Wilków Krosno "Wataha".
Niewątpliwą bohaterką tej płyty
jest wokalistka Monika Węgrzyn,
równie perfekcyjna w delikatniejszych
i mocniejszych partiach,
proponująca nawet w "W
biegu" i w "Papierowym królu" coś
na kształt rapowania. Warto też
zwrócić uwagę na niebanalne, dające
do myślenia teksty, które w
tej przebojowej oprawie dźwiękowej
są czymś nieoczywistym, odstającym
in plus od większości
pop/rockowych produkcji rodzimych
wykonawców. Dlatego, nawet
jeśli nie słucham tego typu
muzyki na co dzień, nie mogę nie
docenić poziomu "Zamyślonego
zapachu...", tak więc: (5)
Wojciech Chamryk
Crippling Madness - Władcy
nocy
2023 Putrid Cult
Na następcę albumu "Ponad
zwłokami" przyszło nam czekać
niemal cztery lata. Crippling
Madness na drugi album przygotowali
osiem utworów, znanych
już z nagranych podczas prób kaset
"Lśniące zimne ostrze"
(2018) i "Klątwa Innsmouth"
(2020). W studyjnych wersjach
mają one jednak znacznie więcej
mocy, co słychać już od pierwszych
sekund dynamicznego
openera "Pancerna pięść". To nie
tylko manifestacja uwielbienia dla
thrashu starej szkoły, ale też - intro
- kasetowego nośnika. Z CD
też jednak brzmi to jak należy,
tym bardziej, że produkcja jest surowa,
nie wygładzona i bardzo pasująca
do takiej stylistyki - warto
podkreślić, że odpowiada za nią
sam zespół. W programie płyty
przeważają szybkie, agresywne
numery, są jednak i takie bardziej
zróżnicowane, z "Klątwą Innsmouth"
i "Nocą żywych trupów" na
czele, a do tego mamy też trzy
dłuższe, bardziej rozbudowane
kompozycje. "Lśniące zimne ostrze",
"Zerwij łańcuchy" i utwór tytułowy
potwierdzają, że Crippling
Madness stać na wiele, a
wybranie określonej konwencji
wcale nie musi być jednoznaczne
z jakimiś ograniczeniami. Dochodzą
do tego melodyjne solówki,
polskojęzyczne, dosadne teksty i
sample z horrorów, czyli w tym
zakresie również wszystko się zgadza.
Jest to też granie nad wyraz
stylowe i jednorodne stylistycznie,
mimo tego, że arsenał wokalny
Borotha obejmuje środki
kojarzące się bardziej z death czy
black metalem, ale jego partie dodają
tylko muzyce jeszcze większej
agresywności. Nakład tego
CD to tylko 500 egzemplarzy, tak
więc, jeśli ktoś nie bazuje na muzyce
w sieci, nie powinien zwlekać
z decyzją o jego zakupie. (6)
Wojciech Chamryk
Critical Defiance - No Life
Forms
2022 Dying Victims
Zastanawia mnie radykalna postawa
thrash metalowego zespołu
Critical Defiance. Odnajdujemy
ją w zajadłej muzyce wzorowanej
m.in. na wczesnym Slayerze oraz
na Testamencie z okresu "The
Legacy" (1987) / "The New Order"
(1988). Ich gra jest zbyt impulsywna
i połamana, byśmy
przeszli obok niej obojętnie. Na
pierwszej płycie "Misconception"
(2019) dominowała jeszcze stylistyczna
odtwórczość, ale "No Life
Forms" wypada o wiele bardziej
intencjonalnie. Tempo otwierającego
nowy album utworu "A
World Crumbling Apart" przypomina
o tempach, jakie słyszałem
u Hammers of Misfortune na
"Overtaker" (2022), którzy z kolei
odwoływali się do agresji Sadus.
Nie jestem pewien, czy to
już grindcore, czy jeszcze nie, ale
w moim odczuciu Critical Defiance
wychodzi poza thrash metalowe
ramy. Przekazuje bardziej
radykalną postawę od wielu innych
współczesnych kapel thrash
metalowych. Lider, gitarzysta i
wokalista Felipe Alvarado warczy
na debiucie (staranne tłumaczenie
fragmentu liryków utworu
"Misconception"): "Posiadasz narzędzia
do rozwijania pomysłów wedle
własnej woli / Nie pozwól swojemu
duchowi umrzeć / Nikt nie ma prawa
planować, co zrobisz ze swoim życiem /
Pozostali chcą tylko, żebyś był posłuszny
/ Żyjemy w społeczności, w której
płytka próżność jest chlebem powszednim
/ Nieporozumienie". Wolałbym,
żeby te słowa zostały przekazane
wyraźniej niż na nagraniu i skierowane
do wszystkich, ale skoro
autor wspomina o własnej społeczności,
to podpowiem, że Critical
Defiance pochodzi z Chile,
czyli z południowo-amerykańskiego
kraju rozciągającego się na
odległości równej mniej więcej
odcinkowi od Warszawy do
Nouakchott w Mauretanii.
Zatrważające, że na tak ogromnej
rozpiętości geograficznej dominuje
"płytka próżność", ale nie bierze
się to znikąd. W systemie uznającym
pieniądz za jedyną wartość
i odrzucającym wszystkie wyższe
od materialnych frekwencje energetyczne
jako pomylone, pojawia
się nieporozumienie wywołujące
problemy rangi życia i śmierci.
Tymczasem z literatury epistemologicznej
wiemy, że ludzie zazwyczaj
przyjmują radykalne postawy
na dwa różne sposoby: albo gwałtownie
pod wpływem nagłych
traumatycznych doświadczeń
(np. pucz w Chile, 1973), albo
stopniowo pod wpływem wzmagającej
się przez dłuższy okres
czasu potrzeby poszukiwania niestandardowych
odpowiedzi na
nurtujące ich filozoficzne pytania
(np. pytanie jak żyć bez dostępu
do wody to pytanie filozoficzne,
skoro sprowadza się do konieczności
odrzucenia kapitalistycznego
systemu wartości, a nie
tylko do odkręcenia kurka w łazience).
W przytoczonym powyżej
cytacie zakłada się, że w ogóle
istnieje życie. Lecz w tytule drugiej
płyty Critical Defiance całkowicie
zaprzecza się temu założeniu.
Co więcej, nie ma tutaj
miejsca na znak zapytania. Znów
zajrzyjmy w liryki kawałka tytułowego,
tym razem "No Life Forms"
(staram się przetłumaczyć najwierniej,
jak potrafię): "Nie ma
czasu na pytania / Już nie słychać ję-
RECENZJE 167
ków / Życie zostało zmiecione". Jeżeli to
nie jest przejaw radykalizmu, to ja nie
wiem, co mogłoby nim być. W tym samym
utworze odnajdujemy przyczynę:
"niekontrolowana transformacja". Zabrakło
otwartej debaty publicznej.
Nie ustalono wspólnego rozwiązania
nurtujących problemów.
Oddano odpowiedzialność wyimaginowanemu
Bogowi ("Edge
of Consciousness"), oszukano
zmysły szalonymi wizjami ("Altering
the Senses"), pozwolono kapitalizmowi
dokonać ostatecznego
ludobójstwa (4,5)
Sam O'Black
Crom - The Era Of Darkness
2023 From The Vaults
Walter Grosse jest konsekwentny:
jeszcze grając w Dark Fortress
założył Crom i od ponad 25
lat realizuje się na polu epickiego
power/heavy metalu. "The Era Of
Darkness" to dopiero czwarty album
tej grupy - odstępy między
kolejnymi są coraz dłuższe, ale tu
ilość wydawnictw zdecydowanie
przekłada się na ich jakość. Wydawca
poleca te płytę fanom Bathory,
Manowar czy Týr i są to
tropy jak najbardziej trafne. Przeważają
tu utrzymane w średnim
tempie, patetyczne, wielowątkowe
utwory. Czasem bardziej epickie,
jak opener "Into The Glory
Land" czy "Bridge To Paradise",
niekiedy nawet dynamiczniejsze
("Riding Into The Sun"), ale dominują
jednak miarowe, surowe
utwory pokroju "The Era Of
Darkness", "Together We Ride" i
"The Last Unicorn". "The Forsaken"
jest bardziej folkowy, zaś "A New
Star" to klimatyczna ballada -
"When Will The Wounds Ever
Heal" jest jednak mroczniejsza.
Czymś więcej niż tylko ciekawostką
jest "In Your Eyes", czerpiący
trochę z klimatów AOR lat 80.
Lżej brzmi też "Heart Of The
Lion", ale jest jednak zbyt ugrzeczniony,
riffom brakuje w nim
mocy - dobrze, że na 12 utworów
trafił się na "The Era Of Darkness"
tylko jeden taki niewypał,
bo z czystym sumieniem mogę
ocenić tę płytę na: (4,5).
DareWolf - DareWolf
2022 Self-Released
Wojciech Chamryk
Nie widzę większego sensu w istnieniu
takich zespołów jak Dare
Wolf i nagrywaniu przez nie płyt.
Może i brzmi to okrutnie, bo jednak
stworzenie dłuższego materiału
wymaga sporego nakładu
pracy, sił i środków, ale skoro
efekt końcowy jest tak mizerny
lepiej odpuścić, niż wystawiać się
na pośmiewisko. DareWolf to zespół
portugalski. Zaczynali od mini
o dziwacznym tytule "EP.II-I",
po czym po kolejnych sześciu latach
wydali debiutancki album
"DareWolf", który jest tylko minimalnie
dłuższy od debiutanckiego
wydawnictwa. Mamy tu starą
szkołę hard'n'heavy, ale w dość
karykaturalnej postaci, ze zbyt
dużą ilością wyraźnych zapożyczeń,
aranżacyjnym chaosem i typowo
podziemnym, surowym brzmieniem,
co akurat można poczytywać
za atut. Innych nie uświadczymy:
wokalista Goncalo Baia
ma słyszalne problemy nie tylko z
utrzymaniem się w tonacji, ale też
momentami niemiłosiernie fałszuje,
do tego głos ma nie najmocniejszy,
a już opracowania harmonii
wokalnych wołają o pomstę
do nieba - słucham po raz kolejny
"Night Wish" i zastanawiam się
jak można było coś takiego opublikować.
Próby naśladowania Halforda
brzmią nieco lepiej, ale i tak
wokalista jest najsłabszym elementem
tego składu. Instrumentaliści
są lepsi, ale to i tak granie
dość nieporadne, by nie powiedzieć
amatorskie - w najlepszym
utworze na płycie "Prime" brzmią
lepiej i pewniej, wplatając weń
wątki folkowe - słychać nawet
akordeon - ale to i tak popłuczyny
po "Heaven And Hell" Black Sabbath
na krawędzi plagiatu. OK,
może za 5-6 lat DareWolf zdołają
nagrać coś ciekawszego, na razie:
(1).
Wojciech Chamryk
Detraktor - Full Body Stomp
2022 Massacre
Trzy lata temu roztoczyła się w
naszym magazynie czarna wizja
przyszłości thrash metalu, powodowana
uznaniem przez organizatorów
Wacken Metal Battle strywializowanej
młócki za objawienie
roku 2018. Chodziło o zespół
Detraktor. W liczącej mniej niż
sto słów recenzji ich debiutu
"Grinder" (2019) padła dwója
(HMP 74, str. 148). Ja z tym nie
polemizuję. Przynajmniej nie
dziś. Tak się bowiem składa, że
"Full Body Stomp" powstał w
innym składzie, a podczas jego
nagrywania zespół znajdował się
w innych okolicznościach. Wewnątrz
panowała bardziej sprzyjająca
atmosfera. W tego typu,
około thrashowej muzyce, kluczową
funkcję pełni bowiem perkusista,
a dołączenie chilijskiego bębniarza
Pablo Cortesa z death
metalowego Undercroft wprowadziło
Detraktor na zupełnie inny
poziom. W ich krwioobieg wstąpiła
świeża energia. Nowe utwory
robią potężne wrażenie, zamiast
nudzić powielaniem schematów
zaproponowanych pod koniec lat
osiemdziesiątych przez pionierów
groove thrashu. Niektóre, na czele
z "Seven", są wręcz eksperymentalne.
A przede wszystkim charakterystyka
dźwięku pobudza zwierzęce
instynkty oraz ludzką wyobraźnię.
Drugi longplay Detraktora
miażdży jak Alastor "Spaaazm"
(2009) i Metallica "St. Anger"
(2003) razem wzięte. Nowemu
Overkill nie dałem piątki, a
Detraktorowi owszem. Co więcej,
"Full Body Stomp" to jedyny
album w 86. numerze HMP, któremu
wystawiłem taką notę, dlatego
że chciałbym, aby to do nich
należała metalowa przyszłość.
Ten ciężar, ta moc, ów pięść wymierzona
w rozdziawiony niedźwiedzi
pysk! Aż odważnik się
roztrzaskał: wystrzelił z metalowej
wagi w siną dal, wpadł pod
koła traktora i tyle go widzieli.
Podczas gdy ludziom zakręciło się
w głowie, niedźwiedzia wściekłość
sięgnęła apexu. Przyroda zażądała
rewanżu. Nim pantera zaplanowała,
jak skorzystać z zaistniałych
okoliczności, młody niedźwiedź
sam wtargnął do akcji. Z głośnika
wypłynęła spiętrzona mgławica
przytłaczających wibracji. (5)
Sam O'Black
Dirty Velvet - Far Beyond The
Moon
2023 Fastball
Widząc na wkładkowych zdjęciach
oblicza czworga członków
Dirty Velvet w słusznym już wieku
pomyślałem, że pewnie dopiero
teraz, mając możliwości i umiejętności,
spełniają swe młodzieńcze
marzenia, zakładając zespół i
wydając debiutancki album. Może
i faktycznie tak jest, ale "Far
Beyond The Moon" potwierdza
w całej rozciągłości, że Szwajcaria
nie zawsze musi kojarzyć się z
najwyższą jakością. Aż dziwne, że
przy ogromnym nadmiarze świetnych
zespołów bez kontraktu
znalazł się wydawca zainteresowany
firmowaniem takiego bubla
- wytwórnie wypuszczają asłuchalne
knoty, a później dziwią się,
że ludzie nie chcą takich płyt kupować.
Gdzie tu zresztą mowa o
kupnie, tych 10 utworów najzwyczajniej
w świecie nie da się słuchać!
W sieci naczytałem się o
rocku płynącym prosto z serca i z
duszy, punku podszytym metalem,
alternatywnym rocku, z porównaniami
do Sonic Youth
włącznie, etc. To wszystko są jednak
jakieś pobożne życzenia czy
zaklinanie rzeczywistości, bo niczego
takiego na "Far Beyond
The Moon" nie słyszę. Mamy za
to surowy, prościuteńki rock, bezbarwne,
sztampowe kompozycje
bez mocy i bez wyrazu ("Bastards"
i kilka innych, na tytuły których
szkoda miejsca), nierzadko wręcz
popowe ("You N' Me"), a nawet
brzmiące niczym demo ("I'm
Standing"). Muzycznie jest więc
tragicznie, wokalistka Ekaterina
"Katy" Koukharets również nie
ratuje sytuacji, dysponując niskim,
niewielkim głosem bez cienia
indywidualności - dawno nie słyszałem
płyty, na której nie dałoby
się znaleźć jakichkolwiek atutów,
plusów czy chociaż jednegodwóch
udanych utworów. Dirty
Velvet udało się to znakomicie,
jednak wątpię, by muzykom tej
grupy o taki właśnie efekt końcowy
chodziło. (1)
Wojciech Chamryk
Docker's Guild - The Mystic
Technocracy - Season 2 - The
Age of Entropy
2022 Elevate
Docker's Guild to projekt włoskiego
multiinstrumentalisty,
songwritera, producenta Douglasa
R. Dockera obsługującego na
"The Mystic Technocracy - Season
2 - The Age of Entropy", bas
i klawisze. Douglas na tej płycie
śpiewa także niektóre partie wokalne.
Docelowo projekt ma zaprezentować
pięć sezonów opowieści
zamkniętych w kosmicznej
operze, co w sumie ma przynieść
dziewięć albumów. Jak to w podobnych
wypadkach pan Docker
wymyśla muzykę i opowieści, a do
"odegrania ról" zaprasza zacne
grono "aktorów". Wśród których
168
RECENZJE
tym razem znalazły się wokalistki
Anneke van Giersbergen,
Amanda Somerville, Elizabeth
Andrews, Valentina Procopio,
Anna Petracca, Serena Moine,
gitarzyści Joel Hoekstra, Sascha
Paeth, Nita Strauss, Mio Jager,
Toni Urzi, Luigi Iamundo, basiści
Anna Portalupi, Luca Pisu,
Roby Salvai, Giorgio Novarino
oraz perkusista Helly. A muzycznie?
To siedemnaście dłuższych
lub krótszych kompozycji utrzymanych
w konwencji progresywnego
rocka i metalu, skojarzenia
z Genesis, Yes czy ELP jak najbardziej
słuszne, jednak wszystko
podane jest na wskroś melodyjnie,
co może bardziej przypominać takie
zespoły, jak Asia, The Alan
Parsons Project, czy Toto. A
przecież Genesis, Yes i ELP też
miały w swej karierze momenty
zdecydowanie komercyjne. Ba, na
"The Mystic Technocracy - Season
2 - The Age of Entropy" czasami
bywa bardziej melodyjnie,
wręcz popowo. Chociażby w takim
reggowym "Le Chemin" czy
synth-popowym "Atlantis Town",
a to tylko przyklady. Także mam
wrażenie, że przebojowość zdecydowanie
tuszuje tu ambitniejsze
podejście do muzyki, czy ogólnego
przekazu, czego do pozytywów
raczej trudno zaliczyć. Nie pomagają
w tym wypadku również brzmienia.
Nie mam pojęcia, czy ten
album ma tak brzmieć docelowo,
a jak tak to bardzo słabo. Mam
nadzieję, że plików z muzyką nie
przygotowano najlepiej, że w tym
elemencie po prostu wkradł się jakiś
błąd. Niemniej to potknięcie
będzie kosztowało pana Dockera
bardzo dużo, bo raczej nie zachęciło
mnie ono do zachwalania jego
przedsięwzięcia. A ewentualnym
odbiorcom zalecam w tym
wypadku ostrożność. Najdziwniejsze
w tym wszystkim jest to,
że za miksem stoi nie byle kto, bo
m.in. Neil Kernon utalentowany
dźwiękowiec/producent, zdobywca
Grammy itd., więc pod tym
względem nie powinno być żadnych
wątpliwości. Rock-opera
czy jak w tym wypadku kosmiczna
opera to, przeważnie ekscytujące
przedsięwzięcie. Tym bardziej
że uczestniczy w nich wielu
ciekawych artystów. Tak też jest
w przypadku "The Mystic Technocracy
- Season 2 - The Age of
Entropy". Niemniej w rezultacie
nie zagwarantowało to, że dostajemy
ciekawy produkt. (2,5)
Doomocracy - Unorthodox
2022 No Remorse
\m/\m/
Doomocracy to jeden z tych zespołów,
z którymi mam trochę
problem. Muszę przyznać, że
pierwsze dwie płyty Greków nigdy
mnie nie kupiły (choć nie
miałem też żadnych poważnych
zarzutów, ot - to nie było granie
dla mnie). "Unorthodox" uznałem
za rodzaj ostatniej szansy -
albo się polubimy, albo definitywnie
każdy idzie swoją drogą, bo
mnie ta muzyka po prostu nie interesuje.
Tak sobie postanowiłem…
i postanowienia nie dotrzymałem.
Ja teraz jeszcze bardziej
nie wiem co o tym myśleć. Z jednej
strony trzeba jednoznacznie
powiedzieć: to bardzo dobra płyta,
na pewno najlepsza w dotychczasowej
w karierze zespołu - i to
nie tylko moje zdanie. Panowie są
coraz lepsi warsztatowo i na pewno
mają pomysł na siebie. Kompozycje
są przemyślane, urozmaicone
i zostają w głowie. Nawet
trudno mi tu wymienić jednoznacznych
faworytów - niech za reprezentantów
posłużą "Prelude to
the Apocalypse" - najkrótsza kompozycja
(nie licząc interludiów),
dynamiczna, chwytliwa, ze świetnymi
partiami wokalnymi i ciekawym
wykorzystaniem chórów -
i zamykacz "Catharsis" z naprawdę
piękną linią melodyczną w refrenie.
Ogólnie rzecz biorąc,
"Unorthodox" powinno być cennym
okazem dla fana gatunku.
Ba! Nawet niekoniecznie gatunku,
bo mamy tu jasny komunikat,
że panowie nie chcą zamykać się
w jakiejś konkretnej szufladce.
Oczywiście, skojarzenia z powerdoom
metalem spod znaku Solitude
Aeturnus są jasne. Ale z
drugiej strony - niemal od pierwszych
dźwięków dostajemy progresywne
zabawy rodem z Dream
Theater ("Eternally Lost", "The
Spiritualist" czy "Catharsis"). Do
tego mnóstwo ozdobników i
ogromny nacisk na mroczny, niemal
apokaliptyczny nastrój. To
wszystko się oczywiście zgadza,
pasuje i w gruncie rzeczy robi niezłą
robotę. Ale - być może ze
względu na moje preferencje -
mam momentami wrażenie przytłoczenia.
Wydaje się, że "Unorthodox"
aspiruje do miana metalowej
opery, wręcz superprodukcji
w tym gatunku. Na 11 utworów z
płyty, aż 4 pełnią funkcję interludiów,
niemal żadna kompozycja
nie jest w stanie obyć się bez łacińskich
partii chóralnych, wokaliz
operowych, partii klawiszowych
albo orientalnych wstawek.
Wszystko jest zrealizowane z maksymalnym
rozmachem. I ponownie
podkreślę - wszystko jest
zgodne z konwencją, nie odstrasza,
nie wieje plastikiem. Tylko że
robienie koncept albumu zawsze
jest wyzwaniem, balansowaniem
na granicy przesady i nawet jeśli
to się uda (załóżmy, że tu się udało),
to wciąż nie jest łatwo podać
go w formie, która zachęci do użycia
guzika "repeat" bezpośrednio
po odsłuchu. Ten album ma po
prostu swój ciężar - nie tyle w
brzmieniu, co w odbiorze. To dramatyczna
opowieść oparta na epic
doom'owych, podniosłych riffach,
pełnym emocji wokalu i całym
mnóstwie barokowych ozdobników.
Z pewnością pomógł fakt, że
Doomocracy wzięło się za temat
naprawdę na poważnie. Słychać,
że każdy element został przemyślany
i nie użyto tu żadnych półśrodków.
Kto wie, czy nie byliśmy
o krok od katastrofy. Ale też kto
wie, czy nie byliśmy o krok od
arcydzieła? Może trzeba było
odrobinę poczekać i dać sobie
jeszcze bardziej dojrzeć? Może
zdjąć odrobinę patosu albo techniki
i uczynić album nieco lżejszym
w odbiorze? Wracając do
początku - fanem Doomocracy
nie zostałem, ale po takim albumie
jak "Unorthodox", nie sposób
porzucić zainteresowanie tym
zespołem. Myślę że zdecydowanie
warto sprawdzić ten krążek i pozwolić
sobie samemu wyrobić opinię
na jego temat. Tego jest wart
na pewno. (4)
Piotr Jakóbczyk
Doomster Reich - Blessed Beyond
Morality
2022 Old Temple
Śledzę poczynania tej formacji od
debiutanckiego albumu "The League
For Mental Distillation" z
roku 2014 i nie mogę wyjść z
podziwu, bo z każdą kolejną płytą
Doomster Reich prezentuje coraz
ciekawsze połączenie doom
metalu, stoner rocka i eksperymentalnej
psychodelii w iście progresywnym
ujęciu. Poprzedni album
"How High Fly The Vultures"
był bardziej niż udany, a tu
proszę, jego następca "Blessed
Beyond Morality" to jeszcze
wyższy poziom. Doomster Reich
ponownie potwierdzają, że nie
znają żadnych granic, dlatego na
nowej płycie swobodnie łączą to,
co pozornie do siebie nie pasuje,
na przykład krautrock z siarczystym
blackiem w "Rape!" lub
wpływy jazzu z równie mocarnym
graniem w "Wish You Weren't
Here". Do tego klasyczne patenty
hard rocka sprzed 50 lat są w
kompozycjach grupy punktem
wyjścia do stworzenia czegoś nowego,
tak jak w mrocznym "Discover
Self-Love" czy w wywiedzionym
z dokonań Black Sabbath,
ale z echami Hawkwind, "Spleen
LXXIX". Kompozycja finałowa
również zaskakuje, bowiem tekst
"Dachau Blues" Captain Beefhearta,
jednego z utworów z jego
kultowego albumu "Trout Mask
Replica", zespół oprawił nieoczywistym,
idącym znacznie dalej niż
w oryginale, zwichrowanym bluesem,
mrocznym i niepokojącym.
Finalnie "Blessed Beyond Morality"
to co prawda tylko pięć
utworów, ale trwających od 10 do
blisko 14 minut, co daje niemal
godzinę muzyki: poszukującej,
zakręconej i na pewno oryginalnej,
chociaż zdecydowanie nie dla
każdego, bo to dźwięki trudne w
odbiorze, surowe brzmieniowo,
ale jednocześnie piękne w swej
szpetocie. Warto docenić też fakt,
że "Dachau Blues" Dona Van
Vlieta nie jest jedynym obcym tekstem
na tej płycie, bowiem zespół
sięgnął do twórczości Austina
Osmana Spare'a, Charlesa
Baudelaire'a, a nawet... cesarza
Nerona, tak więc pod tym względem
jest równie ciekawie. (6)
Wojciech Chamryk
Dragon - Unde Malum
2023 Metal Mind Productions
Powrotny album "Arcydzieło zagłady"
sprzed dwóch lat pokazał,
że Dragon w żadnym razie nie
zamierza odcinać kuponów od
chwalebnych dokonań z przeszłości
- to płyta dopracowana,
robiąca ogromne wrażenie. Tym
większa szkoda, że ukazała się na
początku 2021 roku, kiedy o koncertach
nie było mowy, ale przy
najnowszej zespół ruszy już w trasę,
łącząc siły z Wolf Spider,
również mającym na koncie kolejną
płytę. "VI" poznaniaków jeszcze
nie słyszałem, ale zawartość
"Unde Malum" jest stworzona do
grania na żywo, tak jakby Jarosław
"Gronos" Gronowski z kolegami
odreagowali pandemiczne
stresy, tworząc jeszcze brutalniejszy
oraz mroczniejszy w warstwie
tekstowej materiał. Dlatego starsi
fani, ceniący "Fallen Angel" czy
"Scream Of Death", ale też ci nowi,
którzy odkryli zespół dopiero
przy okazji "Arcydzieła zagłady",
na pewno nie będą "Unde Malum"
rozczarowani, bo to metalowe
uderzenie najwyższej próby.
Bez znaczenia, czy ktoś odpali
RECENZJE 169
najpierw singlowy numer "Nie zabijaj
ze strachu", opatrzony teledyskiem
"Upadły anioł II" (tak, to
kolejne już nawiązanie do drugiego
albumu Dragona) czy mocarny
opener "Powrócą kiedy
mniej", bo każdy z tych utworów
opatrzony jest znakiem jakości Q.
Nie ma też co wyciągać pochopnych
wniosków z faktu umieszczenia
przeze mnie w poprzednim
zdaniu akurat tych trzech tytułów,
ponieważ wśród 11 nowych
utworów Dragona nie ma wypełniaczy.
Równie dobrze mógłbym
więc wspomnieć o brutalnej "Agonii
wskrzeszenia" czy bardziej
technicznym "Nie mieszaj w to
diabła", bo wszystkie trzymają
wyśrubowany poziom. Jeszcze dalej
zespół poszedł w tryptyku
"Unde Malum", tekstowo wywiedzionym
z rozważań filozofa
Gottfrieda Wilhelma Leibniza
na temat genezy zła w świecie
stworzonym przez Boga, co jest
swoistym paradoksem, zaś muzycznie
potwierdzającym, że nawet
w ograniczonym konwencjami
thrash/death metalu wciąż można
poszukiwać, i to ze świetnym
skutkiem. Tą płytą Dragon wrócił
już na dobre, ostatecznie potwierdzając,
że "Arcydzieło zagłady"
ne było tylko jednorazowym
wzlotem - liczę, że zespół
nie powiedział jeszcze ostatniego
słowa, bo nowe albumy potwierdzają,
że wciąż stać go na wiele.
(6)
Wojciech Chamryk
Eamonn McCormack - Eamonn
McCormack
2023 BEM
Ten irlandzki gitarzysta nie jest
oczywiście tak znany jak nieodżałowani
Rory Gallagher czy Gary
Moore, ale grać potrafi, a jego
wieloletni dorobek również robi
wrażenie. Na najnowszym albumie,
zatytułowanym po prostu
"Eamonn McCormack" i z równie
ascetyczną okładką, McCormack
jest po prostu sobą. Nikogo
nie imituje ani nie naśladuje, grając
dźwięki bliskie mu od lat. W
openerze "Living Hell" łączy więc
z dużą swobodą klimaty folkowe i
Thin Lizzy, do czego wraca też,
szczególnie pod względem barwy
głosu i wokalnej interpretacji, ale
już w nieco mocniejszym wydaniu,
w "Lady Lindy". Fajnie łączy
też bluesa z mrocznymi, balladowymi
partiami, tak jak w "Living
In The Now" z wejściami harmonijki,
po którą sięga też w równie
korzennym, stylowym "The Magic
Of Slieve League". W blues-rockowym
"Hats Off To Lemmy" oddaje
z kolei hołd liderowi Motörhead,
zaś w "Geronimo" kłania się,
wokalnie i instrumentalnie, samemu
Hendrixowi. Są też dwa melodyjne
utwory, kojarzące się z
tym, co w drugiej połowie lat 80.
proponował Gary Moore ("Letter
To My Son", "Angel Of Love"), z
kolei w bardziej dynamicznym
wydaniu McCormack pokazuje
się, i to z jak najlepszej strony, w
bluees-rockowym "Social Media
Blues" i w "Rock 'N' Roll Boogie
Shoes", którego tytuł mówi właściwie
wszystko. Mamy tu więc prawie
50 minut, stylowego, klasyczno-archetypowego
grania, które
na pewno nie zachwyci wszystkich,
szczególnie miłośników muzycznej
tandety, ale liczę, że znajdzie
swych odbiorców. (4,5)
Wojciech Chamryk
Elvenpath - Faith Through The
Fire
2023 El Puerto
"Faith Through The Fire" to już
piąty album studyjny niemieckiego
Elvenpath. Słuchając płyty,
mogę umieścić zespół gdzieś na
scenie niemieckiego solidnego power
metalu, ale na pewno nie będzie
to pierwsza liga. Nie wyróżnia
się on jakąś wielką oryginalnością,
wręcz dużo w nim schematów
i zapożyczeń, ale ogólnie
mieści się w typowej solidności
swojej marki. Najwięcej odnajdziemy
inspiracji Judas Priest,
Helloween, Iron Maiden, Running
Wild czy Manowar itd.
Utwory są niezłe, czasami błysną
jakieś fajne riffy, albo pomysł, ale
nie ma niczego, żeby przykuć
uwagę na dłużej. Nawet w takim
krótkim i zwinnym "All Across the
Universe" człowiek bardziej się
skupia na tym, czy nie został wrobiony
w jakiś niewybredny dowcip.
Czasami wybrzmią również
echa epickiego metalu np. w "Hail
the Hammer and Warrior Wind"
kapela brzmi niczym Manowar.
O dziwo zespół zaprezentował się
w nim bardzo wiarygodnie. Całkiem
nieźle Niemcy wypadli również
w "Silesian Winter", choć tu
poszli w kierunku epicko/progresywno/heavy
metalowym, gdzie
niedościgłymi mistrzami są Brytyjczycy
z Iron Meiden. Niestety
te dwa lepsze momenty nie mogą
mówić o czymś większej uwagi.
Myślę, że Elvenpath na zawsze
pozostanie w swojej niszy, gdzie
będzie poddawać się fascynacji
swoimi mistrzami, co najwyżej
serwując jedynie własne solidne
ich interpretacje. (3)
Evermore - In Memoriam
2023 Scarlet
\m/\m/
Na "In Memoriam" nadal zetkniemy
się z elementami melodyjnego
euro-poweru sygnowanego
latami 2000., znajdziemy je w
sporej ilości momentów, chociażby
w utworze tytułowym. Niemniej
przez większość kompozycji
muzycy Evermore starają się
przebić z niemieckim gitarowym
power metalem z lat 80., co w
efekcie daje dość pozytywne wrażenia.
Choć taki "I Am the Flame"
wydaje się w pełni zauroczony
melodyjnym euro-powerem, że
ciężko go ocenić pozytywnie. Natomiast
te próby przełamania muzyki
wpływami niemieckiego power
metalu z lat 80. bardzo udanie
odbijają się na partiach gitarowych,
tych rytmicznych, jak i
solowych. Bardzo często powodują,
że swoją mocą i zadziornością,
mocno zwracają uwagę słuchacza.
Punkt kulminacyjny
Szwedzi osiągają w utworze "Parvus
Rex", który z powodzeniem
mógłby być kawałkiem Primal
Fear. Oczywiście po pewnych
modyfikacjach. Inna kwestia, że
te nawiązania spowodowały, że
kompozycje na "In Memoriam"
są ciekawie zbudowane i zaaranżowane,
a niekiedy są wręcz intrygujące.
W pewnym momencie, a
konkretnie w kawałku "Broken
Free", muzycy idealnie scalają oba
wpływy, co zaowocowało takim
bardzo melodyjnym i przebojowym
hitem, ale z "helloweenowym"
sznytem. Jednym się będzie
się to podobało, innym nie.
Mnie się podoba, choć oczywiście
wolę te bardziej rozbudowane
kompozycje z mieszanką różnych
wpływów melodyjnego power metalu,
gdzie gitara nie jest tylko
dalekim echem. Bardzo dobrze
sprawdza się również wokal Johana
Haraldssona. Jego głos jest
również elementem budującym
charakter płyty "In Memoriam".
Wierzę, że produkcja tej płyty
jest dobra. To bardzo ważna składowa
takich produkcji. Niestety
jakość plików, które dotarły do
mnie, nie do końca są tego świadectwem.
Jest to irytujące, bo zaczyna
zdarzać się coraz częściej,
jakby promotorom i zespołom zaczynało
nie zależeć na jakości muzyki,
a to nie wróży niczego dobrego,
ani dla nich, ani dla fanów.
(3,7)
Exelerate - Exelerate
2023 From The Vaults
\m/\m/
Debiutancki album kopenhaskiego
Exelerate zawiera trzy kwadranse
US power / thrash metalu
inspirowanego Megadeth, Anthrax,
Dio oraz Dream Theater.
Solidny materiał, ale czy na tyle
przemawiający do wyobraźni i zapadający
w pamięci, by wynieść
status zespołu ponad ekipę imprezującą
w lokalnych barach? Po
pierwsze w mediach społecznościowych
co rusz pojawiają się
zapowiedzi ich występów na rozmaitych
festiwalach, a co nie
mniej istotne płyta uplasowała się
na dwudziestym trzecim miejscu
oficjalnej duńskiej listy przebojów
w kategorii "winyle", gdzie chłopcy
wyprzedzili Metallikę. Podoba
mi się kierunek stylistyczny, w
jakim Exelerate podąża. Jeszcze
kowerowanie dla zabawy disco
pop "It's Raining Men" (1982) z
repertuaru The Weather Girls
wydawało mi się średnio trafionym
pomysłem, ale już duży longplay
brzmi jak najbardziej metalowo
i spójnie. Zaledwie siedem
regularnych kawałków otoczono
klamrą intro / outro, dzięki czemu
fajnie słucha się całości od początku
do końca. To żaden vintage.
Nie ma co doszukiwać się tu
sentymentalnych nawiązań do
minionych dekad, bo produkcja
należy do lat bieżących. Ewidentnie
założenie polegało na nadaniu
solidnemu metalowi współczesnego
sznytu. Exelerate nie
stawia na chwytliwe refreny, ani
na tandetne melodie dla mas, a
wręcz bliżej im do progresji. Ich
propozycja może nie wywrzeć
jakiegoś oszałamiającego wrażenia
od razu, a nawet całkiem
przepaść w globalnym szumie,
dlatego że wymaga od słuchaczy
wyrobionego gustu. Trzeba bardzo
lubić tego typu granie, żeby je
odpowiednio docenić. Sprawy nie
ułatwia ani brak marshallowego
ciepła, ani brak siarki. W moim
odczuciu zwłaszcza gitary suną tu
ozięble, są odhumanizowane;
choć doskonale nagłośnione, to
jednak nie wzbudzające emocji.
Łagodniejsze partie w semi-balladowych
fragmentach nie poruszają.
Ostre riffowanie nie zdumiewa,
170
RECENZJE
nie poniewiera ani nie rozpala
metalowych serc. Wokale dają radę,
można uznać je za udane, ale
umiarkowanie charyzmatyczne.
Pojawia się za to nadzieja, że muzycy
Exelerate będą nieść pochodnię
metalu w przyszłości. Jeśli
będą się wytrwale doskonalić muzycznie
i granie będzie nadal sprawiać
im satysfakcję i radość przez
jeszcze dłuższy okres czasu (w
tym miejscu nadmienię, że istnieją
już ponad 10 lat, bo oficjalnie
powstali w 2012 roku), to przyszłość
metalu należy do nich. Tak
naprawdę wierzę, że wszystko co
najlepsze dopiero przed nimi. Debiut
debiutem, jest ok, ale warto
zaczekać i sprawdzić, czego dokonają
na kolejnych płytach. O ile
oczywiście nie skręcą całkiem w
stronę symfonicznego power metalu
w ramach wspomnianego w
wywiadzie zespołu Ethereal
Kingdoms. Wydaje mi się realistyczne,
że drugi longplay Exelerate
ukaże się za trzy lub cztery
lata i okaże się znacznie ciekawszy
od pierwszego. Także warto
mieć Exelerate na oku. (3,5)
Sam O'Black
Exploring Birdsong - Dancing In
The Face Of Danger
2023 Long Branch
Projekt Exploring Birdsong to
brytyjskie trio kreujące swoją muzykę
wokół atmosferycznego progresywnego
rocka, w którym odnajdziemy
sporo klasycznego
rocka, a także pewne elementy
muzyki popularnej, alternatywnego
rocka i nowoczesnego metalu.
Co ciekawe muzyka oparta jest na
klawiszach, głównie fortepianie
wspartym innymi instrumentami
elektronicznymi, czy syntezatorami.
I to stanowi sedno muzyki
Exploring Birdsong oraz całej tej
sennej i rozmarzonej atmosfery.
Mocniejsze fragmenty to przede
wszystkim moc perkusji i basu,
ale generalnie dają radę, osiągają
odpowiedni efekt. Bajkowość i
pewną nierealność atmosfery płyty
głównie podkreśla bardzo melodyjny
i uwodzicielski głos Lynsey
Ward. O dziwo utwory napisane
są dość ciekawie i mimo
ograniczonego instrumentarium
całkiem zgrabnie zaaranżowane. I
nie są to jakieś króciutkie pioseneczki,
a normalne, zdrowe rockowe
kompozycje. Nie powiem ta
EP-ka zrobiła na mnie pewne wrażenie.
Wzbudziła też pewne zaciekawienie,
jak formacja poradzi
sobie z pełnym albumem. Niemniej
"Dancing In The Face Of
Danger" jest warte zainteresowania
fanów progresywnego i alternatywnego
rocka. Im właśnie polecam
tę EP-kę. (4)
\m/\m/
Exul - Path To The Unknown
2022 Defense
Exul został powołany w roku
2011 w Zamościu przez kilku
licealnych kolegów. Wraz z ukończeniem
liceum w roku 2014 formacja
została rozwiązana. Pozostawiła
po sobie jedynie piecioutworowe
demo zrealizowane w
roku 2014. W roku 2017 dochodzi
do reaktywacji zespołu, co jest
przypieczętowane sześcioutworowym
demem, zarejestrowanym w
tym samym roku. W roku 2019
kapela rozpoczyna pracę nad pełnym
albumem. Niestety w roku
2020 działalność Exul była mocno
ograniczona ze względu na
zmiany personalne. Znacznie
przedłużyło to przygotowanie i
nagranie materiału na debiutancką
płytę, która ostatecznie ukazała
się w lipcu roku 2022. Szkoda,
że krążek wtedy do nas nie
dotarł, bo materiał, który znalazł
się na "Path To The Unknown"
jest naprawdę bardzo dobry. Mamy
bowiem do czynienia z oldschoolowym
thrashem metalem,
który swoimi inspiracjami sięga
do pierwszych dokonań Testament
czy Exodus. Przypomniała
mi się też pierwsza demówka Testora
"The Torment". Bardzo łatwo
oskarżyć muzyków Exul o
kopiowanie, bowiem znakomicie
korzystają ze starych patentów,
ale robią to na tyle pomysłowo i
mądrze, że człowiek zbytnio nad
tym się nie zastanawia. Po prostu
całość zagrana jest po "exulsku" i
brzmi soczyście współcześnie. Nie
nowocześnie, żaden tam metalcor
czy groove, a właśnie współcześnie,
z wykorzystaniem dzisiejszych
dobrodziejstw sprzętu nagrywającego.
Bardzo podoba mi
się współbrzmienie gitar, głównie
w kwestii rytmicznej, oraz ich bardzo
ciekawe i melodyjne sola. Duet
Wróbel i Sroka naprawdę pokazuje
się z dobrej strony i przekonuje
swoją inwencją i kreatywnością.
Gitarzyści mają zdecydowane
i równie konstruktywne
wsparcie w mocnej i solidnie brzmiącej
sekcji rytmicznej. Za którą
w czasie sesji odpowiadał ponownie
Bogdan Sroka (gitara basowa)
i Mateusz Grela (perkusja).
Bardzo dobrze prezentują się też
same kompozycje. Dość bogate i
złożone są "Stupidity Regime",
"Rise Again" (bardziej bezpośrednia)
oraz "Path To The Unknown"
(z bardzo wyciszonym i prawie
akustycznym początkiem). Mamy
też bardziej heavymetalowy "The
Hunt", konkretny oldschoolowy
cios "Lose All Control" oraz zabójcze
czadziory "Fight For Liberty",
oraz "Weaker Ones". Poza tym
muzycy znakomicie odnajdują się
w refrenach do wspólnego wykrzykiwania.
Słowa są głównie
wykrzykiwane i skandowane
przez Bogdana Srokę. Ma to
swoją moc i niesie pewną agresję,
ale na pewno nie jest to największy
atut Exul. Całość brzmi
przednie, co zdecydowanie
ułatwia odbiór "Path To The
Unknown". Ogólnie polecam
wszystkim tę płytę i czekam na
następną. (5)
\m/\m/
Firmament - We Don't Rise We
Just Fall
2023 Dying Victims Productions
Jak bardzo instrumentaliści Firmament
nie stroniliby od komentowania
przekazu lirycznego, niezależnie
od tego jak bardzo chcieliby
odciąć się od skojarzeń z
Tension, i tak ich muzyka przesiąkła
dojmującą rozpaczą wynikającą
z chronicznej wewnętrznej
pustki emocjonalnej. Jest to przypadek
kliniczny, dlatego że przejawia
się wewnętrzną śmiercią.
Wokalista Maik Huber, pseudonim
Tongue, skarży się w pierwszym
na debiutanckiej płycie
utworze "Firmament", że gitary
kierują jego lamentem, a jednocześnie
nie istnieje miejsce, w którym
mógłby się skryć przed nagłymi
przypływami dręczących go
pytań bez odpowiedzi, skoro w
jego wnętrzu znajduje się więcej
niż jedna czarna dziura. W następnych
utworach też wali emociotunią...
przepraszam, źle się
wysłowiłem; chciałem napisać, że
jego ekspresja wokalna podpada
raczej pod karykaturę estetyki
post-punkowej niż pod potężny
doom metal, a w każdym razie nie
jest utrzymana w dobrym guście,
razi i nie pasuje. Co paradoksalnie
nie oznacza wady. Byłbym skłonny
domniemywać, że Maik ma
autentyczny problem lub że naprawdę
nie potrafi odnaleźć się
we własnym życiu. Przekonuje
mnie tragiczna barwa jego głosu.
Potrafi przemówić do wyobraźni.
Wielu ludzi nie wie jeszcze, że w
głębi duszy czuje dokładnie to
samo, co wydobywa się z jego ust.
Skłania do kontemplacji i zatrzymania
się choćby na chwilę, by
dotrzeć do sedna symptomów i
zwrócić uwagę na problem, miejmy
zawsze nadzieję, że mimo
wszystko dający się wyleczyć, być
może niekonwencjonalnymi, lecz
całkiem rozwiniętymi i powszechnie
dostępnymi metodami. Ogólnie
rzecz biorąc, od profesjonalistów,
czyli od fachowców wielu
dziedzin, powszechnie oczekuje
się, by perfekcyjnie pasowali do
pełnionej funkcji. Prawdziwym
złem naszego świata jest nadmierny
rozwój sztucznej inteligencji,
który dąży do destrukcji gatunku
ludzkiego poprzez ostateczne wyparcie
naturalnej ludzkiej indywidualności.
By konkurować z robotami
o źródło przetrwania, czyli o
miejsce pracy, trzeba być zimnym
i bezwzględnym, pasować do snobistycznych
kryteriów podporządkowanych
uwarunkowaniami
technologicznymi, a w konsekwencji
wyzbyć się kontaktu z
własną duszą. Technokraci mylą
postęp technologiczny z rozwojem,
w rzeczywistości usprawniając
narzędzia zagłady. Świat kroczy
na opak nie przez przypadek,
a dlatego, że ludzkie masy biernie
godzą się na manipulację wewnętrznej
frekwencji energetycznej
poprzez przyjmowanie percepcji
zgodnej z sitwą demiurga. Aby to
zmienić, wystarczy, że wystarczająca
liczba ludzi na świecie wyrazi
stanowczy sprzeciw. Coraz więcej
osób używa słowa "nie". Słuchając
"We Don't Rise We Just Fall"
uczmy się mówić: "nie". Heavy
metal to nie pop, właśnie nie ma
być utrzymany w dobrym guście
hoi polloi, ma razić hoi polloi i nie
ma pasować hoi polloi. Kiedy
metalowy wokalista wypluwa duszę
na nagraniu, zasługuje na
uznanie za autentyczność, pasję i
szczerość. "We Don't Rise We
Just Fall" to płyta intymna.
Obnażona. Naga. Skazana na komercyjną
porażkę. Ale też osobliwa.
Od razu słychać, że zagrana w
stylu głośnego hard rocka lat
siedemdziesiątych i opatrzona old
schoolowym brzmieniem, które
jednym słuchaczom wyda się cudownie
dynamiczne, a innym dawno
przebrzmiałe. Mnie taki
sound bardzo odpowiada, o wiele
bardziej niż to z recenzowanego
przeze mnie przed rokiem Tension
"Decay". Tam się trochę
męczyłem, mimo że nie negowałem
do końca potencjału. Tutaj
partii instrumentalnych słucha mi
się przyjemnie. Uważam je za dynamiczniejsze
i ciekawsze w porównaniu
do poprzedniego materiału.
Nie mogę się doczekać, co
Firmament zaproponuje z Marco
Herrmannem za mikrofonem,
RECENZJE 171
zwłaszcza że nie znam żadnych
jego wcześniejszych nagrań, a podobno
bliżej mu do tradycyjnego
hard rocka. (4)
Formosa - Bittersweet
2023 Metalville
Sam O'Black
Banalna rozrywka dla osób w
przedziale wiekowym 12-15 lat.
Aż takiej chały jak Arka Noego
lub Złe Psy tu się nie odwala
(sorry ministranci, żołnierze i
motocykliści), ale z drugiej strony
do statusu niemieckiego odpowiednika
Motherthunder też im
wiele brakuje. "Bittersweet" jest
trochę urozmaiconą płytą, zawiera
trochę atrakcyjnych melodii i
nieco ostrych gitar, ale w ogólnym
rozrachunku to jest nadmiernie
uproszczony rock nadający się tylko
do jednokrotnego wysłuchania.
Większość odbiorców nie będzie
się nudzić, bo wszystkie
kawałki są krótkie i treściwe, jest
ich tylko dziesięć a w połowie albumu
pojawia się jakaś ballada.
Fakt, ale co z tego, skoro brakuje
substancji umożliwiającej głębsze
zatopienie się w tych dźwiękach.
Formosa brzmi w miarę energicznie,
ale niestety cięższe fragmenty
wypadają tempo, prawdopodobnie
dlatego, że producent
ściął zbyt wiele wysokich częstotliwości,
a na niskie nałożył taki
equalizer, że instrumenty nie brzmią
naturalnie. Wokalista skrzypi
jakby miał się za chwilę rozsypać,
co jednocześnie może mieć swój
urok, ale i irytować. Miało być
słodko-gorzko, lecz zamiast gorzkiej
czekolady otrzymałem żelki z
lakryzą. (2,5)
Sam O'Black
Freeroad - Do What You Feel!
2023 Dying Victims Productions
Kiedy zobaczyłem na zdjęciu
czterech młodych ludzi, dumnie
eksponujących koszulki UFO,
Rush i The Blues Brothers, od
razu nabrałem do nich sympatii,
nawet nie słysząc jeszcze nawet
nutki z ich debiutanckiego albumu
"Do What You Feel!". Jednak
z każdym kolejnym odsłuchem
tylko utwierdzałem się w przekonaniu,
że to płyta bardzo udana i
godna polecenia. Co istotne Freeroad
są z Meksyku, gdzie tradycje
takiego grania nie są tak długie
jak w Stanach Zjednoczonych czy
Europie, nawet jeśli członkowie
grupy zbierali już doświadczenie
w innych zespołach, choćby w
znanym czytelnikom "Heavy Metal
Pages" Thunderslave. Freeroad
gra jednak zdecydowanie
lżej; bliżej im do klasycznego hard
rocka i metalu z przełomu lat 70.
i 80. - słychać, że chłopaki nasłuchali
się Deep Purple, Uriah
Heep czy Rainbow, a i płyt z
nurtu NWOBHM też raczej nie
unikali. Efekt końcowy to dynamiczne,
melodyjne utwory: czasem
bardziej przebojowe, jak tytułowy,
"Rock Chaser" czy "Movin'
On", gdzie indziej mocniejsze, z
drapieżnym, ale czystym śpiewem
Alejandro Velazco ("Five Hours
To Mexico", rozpędzony "Liar"). Z
kolei "Nature Of Change" ma coś
z bluesa, a w finałowym "Twilight
Row" mamy sporo syntezatorowych
partii, z solówką włącznie,
co również nie jest takie oczywiste.
Pozostaje mieć tylko nadzieję,
że po cmentarnych ekscesach,
które skutecznie przyhamowały
międzynarodową karierę Thunderslave,
3/4 składu tej grupy,
grające w Freeroad, skupi się wyłącznie
na muzyce - a jest ona
warta i uwagi, i szerszej popularyzacji.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Gomorra - Dealer Of Souls
2022 Noble Demon
Gomorra nie może poszczycić się
jakimś imponującym dorobkiem
fonograficznym, bowiem "Dealer
Of Souls" to dopiero drugi album
tej szwajcarskiej formacji, ale
sprawa wcale nie jest tak oczywista
- pod nazwami The Gonorrheas
i Gonoreas zdziałali znacznie
więcej, a grają już niemal 30
lat. Do tego lider grupy Damir
Eskić gra też w Destruction, co
również jest niezłą rekomendacją,
a sam Schmier już po raz kolejny
wsparł swego kumpla od strony
technicznej, miksując/robiąc mastering
"Dealer Of Souls" wraz z
nim oraz V.O. Pulverem. Jeśli
więc chodzi o brzmienie wszystko
się zgadza, muzycznie zaś mamy
tu melodyjny heavy/power metal.
Melodyjny, ale w żadnym razie
nie ten współczesny, mdły i pozbawiony
mocy, co potwierdza
kilka utworów, z "Rule Of Fear"
na czele, a poza tym Gomorra
momentami łoi naprawdę konkretnie.
W "War Of Control" czy
"Dealer" mamy tempa wręcz thrashowe,
Jonas Ambühl lubi też ryknąć,
tak jak choćby w fajnie rozpędzającym
się "Green Gold", ma
też jednak mocny, czysty głos, o
czym przekonujemy się w "Isolation"
i "A Chance For The Better".
Nie brakuje też ostrych, wyżyłowanych
partii (ballada "All Is
Lost") i niższych, mroczniejszych
("Lost In Darkness"), a na dodatek
w "Stand United" za chórki
odpowiada Laura Guldemond z
Burning Witches, tak więc warstwa
wokalna "Dealer Of Souls"
jest więcej niż urozmaicona. Płyta
jest dostępna w wersji cyfrowej,
na CD i na LP, więc dla każdego
coś miłego i według potrzeb. (5)
Grand Design - Rawk
2023 GMR Music
Wojciech Chamryk
Jeżeli się nie mylę to szósty studyjny
album tego szwedzkiego zespołu.
Zdaje się też, że któraś z
tych płyt była u nas recenzowana.
Ogólnie z opisaniem muzyki
Grand Design, przynajmniej tej
z "Rawk", nie ma problemu. Jak
komuś mało Def Leppard z dawnych
czasów, albumów "Pyromania",
"Hysteria" czy tych
współczesnych "Diamond Star
Halos" to, śmiało powinien sięgnąć
po najnowszy krążek Grand
Design. Także wszyscy fani
wszelkich mieszanek AOR-u, melodyjnego
rocka i hard rocka powinni
zainteresować się "Rawk".
Zawiera on jedenaście kompozycji,
którym nigdzie nie śpieszno,
ale za to są pełne energii i nieziemskich
melodii. W dodatku są
świetnie i intrygująco zaaranżowane.
To bogactwo może być sporym
magnesem dla ewentualnych
wielbicieli. Melodie wyśpiewywane
są nie tylko przyjemnymi i
ciekawym dla ucha głosem głównego
wokalisty Pelle Saethera,
ale również harmonijnymi chórami
współtowarzyszy. Na ich tle
znakomicie wybrzmiewają gitary
Petera Ledina i Dennisa Vestmana.
Ich współpraca, kunszt
oraz kreatywność może służyć za
wzór dla innych duetów gitarowych.
Oczywiście muzyka Szwedów
nie byłaby tak dobra bez
solidnej podstawy w postaci sekcji
rytmicznej, basisty Andersa
Modda i perkusisty Richarda
Holmgrena. Naprawdę każdy kawałek
ma swój charakter, jest
ciekawie napisany, znakomicie
zagrany, także oprócz miłych bezpośrednich
doznań, można zatrzymać
się i docenić talent i
kreatywność samych muzyków.
Płyta uzyskała również odpowiednią
produkcję i brzmienia. Zadbał
o to sam Pelle Saether, który
wraz z zespołem nagrywali w
szwedzkim Studio Underground.
Powiem wam szczerze,
zamiast interesować się jakimś
współczesnym disco-metalem, lepiej
sięgnąć po klasyczny, solidny,
a zarazem szelmowski i pełen wigoru
AOR/melodyjny rock, jaki gra
Grand Design i podobne mu zespoły.
Pozycja tylko dla fanów
melodyjnego grania! (4)
Gurd - Hallucinations
2022 Massacre
\m/\m/
Można zaklinać rzeczywistość, ale
muzyczny biznes wygląda obecnie
zupełnie inaczej niż jeszcze 10 lat
temu, nie mówiąc już o bardzo
odległych czasach lat 70. i 80. Nie
dziwią więc coraz dłuższe przerwy
pomiędzy premierowymi wydawnictwami
- w przypadku Gurd
jest to niemal osiem lat, chociaż
zespół był w tym czasie aktywny
wydawniczo, podsuwając słuchaczom
MLP "Propaganda Baby"
oraz dwie kompilacje. Fani czekali
jednak na album i V.O. Pulver w
końcu go stworzył i nagrał. O zaskoczeniach
oczywiście nie ma
mowy, to 100 % Gurd w Gurd,
charakterystyczny dla tego szwajcarskiego
kwartetu groove/thrash
metal. Diabeł tkwi jednak w
szczegółach i "Hallucinations" wydaje
mi się materiałem bardziej
dopracowanym od tych wcześniejszych,
jest zróżnicowany i
tych 40 minut z sekundami mija
nie wiadomo kiedy. Oczywiście
nie zbywa tym utworom na mocy
i na szybkości, brzmienie wgniata
w glebę, w fotel czy w każde inne
miejsce, w którym akurat się znajdujemy,
ale też jednocześnie sporo
tu melodii ("Merry Go Round"),
chóralnych refrenów ("To
The Floor") i efektownych solówek
("Fear", "Taste For More"). Za
niektóre z nich odpowiadają byli
gitarzyści grupy: Bruno Spring
(obecnie The Order) i Tommy B.
(Monotrone), tak więc najwidoczniej
rozstawali się z Gurd w pokojowej
atmosferze. Są też utwory
świadczące o tym, że poszerzanie
konwencji, o ile podchodzi się do
tego umiejętnie, daje dobre rezultaty
(mroczny "Ship In Distress",
172
RECENZJE
doomowy, oparty na majestatycznym
riffie, rozpędzający się dopiero
od połowy, "Egoist"). Może
więc i V.O. Pulver jest już po 50.,
ale na tej płycie wcale tego nie
słychać, wciąż ma werwę i entuzjazm
25-latka. (5)
Haggemy - Crush
2021 Self-Released
Wojciech Chamryk
Okładka jakich wiele, z motywem
często wykorzystywanym w cięższych
odminach rocka już od lat
70. Muzyka również dość standardowa,
typowy hard'n'heavy,
ale jednak coś w tym debiutanckim
albumie młodej trójmiejskiej
formacji jest. Haggemy grają bowiem
nie tylko z poszanowaniem
tradycji, ale też z wyczuwalną
energią i dużym zaangażowaniem,
co bardzo tym ośmiu utworom
pomaga: dzięki takiemu podejściu
jest z jednej strony dość archetypowo,
by nie rzec archaicznie, ale
z drugiej nad wyraz świeżo, również
dzięki współczesnemu, ale
dobrze pasującemu do takich
dźwięków brzmieniu. Materiał
jest również dopracowany aranżacyjnie,
co można i warto docenić
zwłaszcza w tych najdłuższych,
najbardziej rozbudowanych utworach
"The Fortune, The Fame"
oraz "The Crimson Tears". Sporo
tu też chwytliwych melodii i nieźle
skonstruowanych refrenów,
szczególnie w "The Holy Grail" i
utworze tytułowym, chyba najbardziej
zakorzenionym w przełomie
siódmej i ósmej dekady ubiegłego
wieku. Solówki również są
niczego sobie, zaś sekcja w żadnym
razie nie odstaje - nagrania
powstały z udziałem różnych perkusistów,
ale teraz skład grupy
jest już pod tym względem stabilny.
Jedyne, co nie przekonuje
mnie na "Crush" to wokale Anny
Stankiewicz, śpiewającej co najwyżej
poprawnie, zwykle dość
monotonnie, bez emocji i różnicowania
partii w poszczególnych
utworach, tak jakby nie czuła się
zbyt dobrze czy pewnie w tej stylistyce.
Nie wiem od czego to zależy,
skoro w dostępnym w sieci
coverze "Miłość ci wszystko wybaczy"
jest pod tym względem
znacznie lepiej, a i na "Crush"
zdarzają się takie momenty ("The
Bright Lights"); w każdym razie
ten element na pewno wymaga
dopracowania. (4)
Wojciech Chamryk
Haken - Fauna
2023 Inside Out Music
Jak zawsze Haken tworzy swoją
muzykę dla słuchaczy o najwyższym
stopniu wrażliwości oraz
nieograniczonej niczym wyobraźni.
Generalnie na własny wzór i
podobieństwo. Dlatego ich muzyka,
choć wtłoczona jest w konkretne
ramy, przeważnie rocka i metalu
progresywnego, to ma całą
masę muzycznych dodatków, że
czasami niewiele pozostaje dla
wspomnianej fantazji odbiorcy.
Rozpoczynająca kompozycja
"Taurus" niesie ze sobą moc,
chaos, mrok, które są podkreślane
agresywnymi akcentami gitar, niekiedy
o wysoce nowoczesnym
brzmieniu. Oczywiście nie brakuje
w niej różnorodności temp i całego
wachlarza nastrojowości.
Muzycy bardzo lubią uwieść słuchacza
dość prostą melodią, chociażby
partiami trąbki w "The Alphabet
Of Me", ale w tle aplikują
całą masę skomplikowanego wzoru
muzycznego, napędzanego
przez bardzo techniczną i kreatywną
sekcję rytmiczną. Album
zaczyna się mocno, jednak nie jest
to podstawowa cecha "Fauny".
Zdecydowanie więcej jest akcentów
stonowanych, delikatnych,
finezyjnych, dających ukojenie,
które poddane są niezmiernie
ozdobnym i wysmakowanych
aranżacjom. Niemniej owe muzyczne
oazy piękna ciągle wystawiane
są na wspomniane dawki progresywnej
ekwilibrystyki, zawikłaną
gęstwinę figur budowanych
przez gitary i bas, czy perkusję.
Tworząc bardzo wrażliwy, acz
mocno zawikłany i intrygujący
muzyczny świat Haken. Moim
zdaniem na "Faunie" nie ma słabej
kompozycji. Każda z nich
poddana jest niezwykłej muzycznej
wyobraźni, talentami muzyków
oraz ich niezwykłymi umiejętnościami
technicznymi gry na
instrumentach. W zasadzie każda
może być czyimś ulubionym
utworem. Może to być wspomniany
już "The Alphabet Of Me",
miękki, ambientowy, z falującym
rytmem i delikatną linią wokalną
"Islands In The Clouds", bardzo
przebojowy "Lovebite" czy też najdłuższy,
najbardziej złożony stylistycznie
i jazzujący "Elephants
Ne-ver Forget". Znakomicie wypada
również wokalista Ross Jennings.
Nie tylko przemyca świetne
melodie, ale także znakomite
opowieści, które według specjalistów
są wręcz zespolone muzycznie
oraz emanują czarem i poetyckością.
Ogólnie wszystkie elementy
składające się na ten krążek
są bardzo mocno związane ze
sobą i stanowią nierozerwalną,
bardzo dobrą całość. Oczywiście
Anglicy zadbali o bardzo dobrą
produkcję oraz sound swoich instrumentów,
także te elementy
nie stanowią żadnej przeszkody.
Myślę, że fani Haken będą zachwyceni
"Fauną". Tak jak ja. (5)
\m/\m/
Hellevate - The Purpose Is Cruelty
2023 Self-Released
Teoretycznie im więcej płyt, tym
większa szansa, że można natrafić
wśród nich na coś naprawdę ciekawego.
Niestety to tylko teoria,
nijak mająca się do rzeczywistości,
a "The Purpose Is Cruelty",
najnowszy MCD amerykańskiego
kwintetu Hellevate, jest tego kolejnym
dowodem. Okładka nawet
udana, nie powiem, ale już muzyka
to sztampowy, ograny już
wcześniej do bólu na setki sposobów,
thrash/heavy metal. Słychać,
że zespół tworzą doświadczeni
muzycy, zresztą istnieje on
od ponad 15 lat, ale warsztat i
umiejętności to nie wszystko, bo
brakuje tu czegoś ponad przeciętność,
więcej niż tylko schematyczne
rozwiązania: raz szybciej, raz
wolniej, tu ostre solo, a tu bardziej
melodyjne. Sytuacji nie poprawia
fakt, że to długie kompozycje,
trwające zwykle 5-6 minut,
albo i dłuższe. Skrócone, zwłaszcza
"(No) Further Action Is
Required" i tytułowa, na pewno
prezentowałyby się lepiej, co potwierdza
"Buried Under Mistakes".
Zastrzegam jednak, że chociaż
akurat mnie Hellevate tym materiałem
nie zainteresowali, to
ktoś lubujący się w takim surowym,
podziemnym graniu może
odebrać "The Purpose Is Cruelty"
zupełnie inaczej. (3)
Wojciech Chamryk
Hellish - The Dance Of The
Four Elemental Serpents
2022 Dying Victims Productions
Hellish są z Chile. A skoro tak, to
nie ma zmiłuj, łoją podszyty
blackiem thrash tak, że lecą
wióry. "The Dance Of The Four
Elemental Serpents" to już ich
trzeci studyjny album, zresztą zespół
istnieje od kilkunastu lat, tak
więc etap opanowywania instrumentów,
poszukiwania brzmienia
czy stylistyki mają już dawno za
sobą. Te 33 minuty to istny huragan,
bezlitosny, blastowy wir,
wciągający słuchacza w sam środek
tego wszystkiego - nie ma mowy
o jakichś półśrodkach, artystycznych
eksperymentach czy zróżnicowanych
aranżacjach. Czasem
tylko pojawi się klawiszowe tło,
gitarowe unisono czy bardziej
melodyjna solówka, ale to wszystko:
zespół masakruje zarówno
szybkimi tempami, jak też mocarnymi
zwolnieniami. Bywa i tak,
jak choćby w "Violent, Bloody &
Cold", że numer przyspiesza dopiero
pod koniec, a Cristian León
szaleje wtedy za bębnami jeszcze
bardziej, jakby chciał sobie
odbić to, że na kilka minut musiał
zwolnić. Obok instrumentalnego
"The Dance Of The Four Elemental
Serpents" to najdłuższy
utwór na płycie i jeśli ktoś sprawdza
nowe wydawnictwa wyrywkowo,
to poznawanie tej płyty
warto zacząć właśnie od niego.
Tradycjonalistom polecam jednak
odsłuch całości, bo warto. (4,5)
Wojciech Chamryk
Hellrazor - Hanging On by a
Thread
2022 Self-Released
Hellrazor kojarzy mnie się z
miejską legendą o kobiecie tańczącej
nocą na łódzkich skrzyżowaniach,
która porywa się do biegu
z wyciągniętym nożem, gdy
kogoś zobaczy. Po tym, jak na str.
225 w HMP 78 zabrakło skali do
oceny poprzedniej płyty "Hero
No More" (2020), dziwię się, że
"Hanging On by a Thread" przywiało
z Kanady do Polski. Coś
zwiewna ta nić, zwłaszcza że płytka
wylądowała ostatecznie w połowie
drogi. Dam Wam znać, że
Kasey Haze jednak nie potrzebował
kilkunastu lat na dopracowanie
następnego cudeńka i uporał
się z nim w dwa lata, bo może
akurat ktoś zechce zatańczyć do
takiej muzyki? Zapraszam Panią.
A może Pan? Łap, łap, złap, w lewo,
w prawo i na przełaj. Rikkitikki
i kasztanki, a u góry słychać
RECENZJE 173
śmiech! Jak to opisywało TSA w
"Manekin Disco": kogo spotkasz w
innym świecie? Chyba mi się
udzieliło, ależ wstyd. Oczywiście
TSA to wspaniały zespół, lecz
chodzi mi o bezceremonialne
określenia użyte w ich lirykach.
W kategorii heavy metal Hellrazor
faktycznie gra beznadziejnie,
jednak ja bym Hellrazora nie
wciskał do szufladki oznaczonej
terminem "heavy metal", bo do
niej nie pasuje. Gdy spojrzę na
"Hanging On by a Thread" jak
na zachętę do zabawy opisanej w
"Manekin Disco", to odpowiednią
cyferkę na HMP-owskiej skali
znajdę. Tam jest wesoło. (2)
Sam O'Black
Holy Moses - Invisible Queen
2023 Fireflash
Holy Moses przez lata wydawał
się być zespołem nieco niedocenionym.
Pewnie niektórzy powiedzą,
że w tym stwierdzeniu jest
sporo przesady. Przecież kapela ta
dorobiła się niemałej grupki zwolenników.
Nie mniej jednak faktem
jest, że mówiąc o niemieckiej
scenie thrashowej lat osiemdziesiątych
rzadko wymienia się ową
nazwę jednym tchem obok takich
marek jak Kreator, Sodom czy
Destruction. "Invisible Queen"
to łabędzi śpiew tej formacji. Zespół
tą płytą oraz towarzyszącą jej
wydaniu trasą koncertową, postanowił
na dobre pożegnać się ze
swoimi fanami. Pożegnać się naprawdę
w wielkim stylu. Chwała
im za to Inicjatorką zakończenia
kariery tego bandu jest sama Sabina
Classen, która po czterdziestu
latach (z przerwami) na scenie,
jak sam twierdzi między innymi
w naszym wywiadzie, postanowiła
skupić się na innych aspektach
swojego życia. Paradoksalnie
jednak "Invisible Queen" to
jedna z najlepszych wokalnie płyt
Holy Moses. Wszystkie te krzyki,
growle, wrzaski, szepty oraz
inne pomrukiwania przychodzą
jej w sposób nad wyraz naturalny.
Rutyna? Któż wie. Ja bym jednak
obstawiał niebywały talent połączony
z odrobiną pasji. Obcując z
muzyczną zawartością dwunastego
albumu Holy Moses, można
się naprawdę zastanawiać, jakim
cudem zespół ten nie osiągnął
więcej. Przecież nie trzeba siedzieć
głęboko w thrash metalu, by
stwierdzić, iż takie numery jak
"Order out of Chaos" czy "Cult of
the Machine" kompletnie w niczym
nie ustępują wspomnianym
wyżej bandom. Czuć w tych kawałkach
prawdziwą pasję do tworzenia
muzyki. Nie wspominając
już o kończącym całość, niezwykle
epickim "Through The Veils Of
Sleep". Już po pierwszym wysłuchaniu
tego utworu człowiek ma
świadomość, że dzierży w swej
dłoni album stworzony z pasją i
miłością do grania prawdziwego
metalu. Myślę, że decyzja o zakończeniu
działalności wcale do
najłatwiejszych kroków nie należała.
Holy Moses schodzi jednak
ze sceny niepokonany. Wiele
wskazuje, że rzeczywiście schodzi
z niej na dobre. Z drugiej strony
kto wie, czy za dwa - trzy lata
znów nie przyciągnie wilka do lasu.
Mało było takich przypadków
w historii metalu? (4,5).
Hydra - Uknown Gods
2022 Self-Released
Bartek Kuczak
Mimo statusu jednego z pionierów
thrash metalu na Półwyspie
Apenińskim, Hydra proponuje na
swoim najnowszym albumie pt.
"Unknown Gods" muzykę, która
wymyka się wyobrażeniu o archetypowym
retro thrashu. Płyta jest
pełna surowej energii i punkowej
zadziorności, ale posiada też elementy
groove, a nawet metalcore.
Słychać, że cały materiał został
przed nagraniem wielokrotnie
ograny na żywo, gdyż wszystkie
utwory są pomysłowe i wykonane
z przekonaniem oraz ogromną determinacją.
Wrażenie wywołuje
ostre, nieoszlifowane, bezlitosne,
piwniczne brzmienie. Gitary piłują,
aż wióry lecą. Jednocześnie zadbano
o przemawiającą do wyobraźni
mroczną atmosferę, osiągniętą
jednak przy pomocy minimalistycznych
środków, bez alternatywnego
zadęcia. Solówkom gitarowym
można zarzucić nieporadne
zrzynanie ze Slayera, natomiast
najlepsze motywy to te
miażdżące, oparte na masywnym,
jednostajnym powtarzaniu pojedynczych,
ultraciężkich tonów.
Jako całokształt, "Unknown
Gods" pozostawia raczej niedosyt,
niż przesyt. Nie licząc dodatkowej
włoskiej wersji utworu
"Polaris", zawiera jedynie siedem
kawałków trwających dwadzieścia
siedem minut. "Blasphemous Flutes"
od pierwszej chwili dźga przenikliwym
riffem gitarowym, po
którym kapela bez ceregieli prezentuje
specyfikę całego longplay'a.
W zasadzie jedna minuta
wystarczy, by się przekonać, czy
"Unknown Gods" jest dla Was i
odpowiedzieć sobie na pytanie,
czy macie ochotę na więcej tego
typu dźwięków. W dalszej części
albumu nie następuje znacząca
zmiana stylistyczna. Mnie słucha
się tego w miarę dobrze, przy
czym utwór "Surrender" jest moim
ulubionym ze względu na szczególnie
brutalną sekcję rytmiczną,
głęboki groove i fajnie klangujący
bas w dwóch fragmentach. Wokal
kojarzy mi się trochę z teutońskim
thrashem, a trochę z metalcore'm.
Nie do końca przekonuje
mnie siłowa maniera krzyczenia
gitarzysty Giovanni'ego Rovatti'ego,
a recytowana środkowa
część "The Call" świadczy o tym,
że ma on w miarę przyjemną barwę
głosu i być może dałby radę
trochę inaczej podejść do kwestii
swoich wokali. To kwestia gustu,
bo tak naprawdę przeszkadza mi
tylko siłowe zdzieranie gardła i
rozumiem, że innym właśnie coś
takiego może się podobać. W każdym
razie, chętnie wracam co kilka
dni do "Unknown Gods".
Sprawdziłem również poprzedni
album Hydry pt. "Darkchild"
(2016) i muszę przyznać, że oba
wydawnictwa są solidne. (-)
Sam O'Black
Ice Age - Waves Of Loss And
Power
2023 Sensory
Ice Age powstało w roku 1992 w
Nowym Jorku. Swój duży debiut
wydali w roku 1999 ("The Great
Divide"), a drugi studyjny album
dwa lata później ("Liberation").
Oba krążki opublikowała popularna
wtedy progresywna wytwórnia
Magna Carta. Pierwszy okres
działalności zespołu zamyka EPka
wydana własnym sumptem
"Ice Age" (2004). To ostatnie wydawnictwo
zostało nagrane z nowym
basistą Dougiem O'Dellem,
który zastąpił Aarona DiCasare'a.
Do wznowienia działalności
Ice Age doszło w roku 2015. Było
to odrodzenie, które nie odbiło
się większym echem, bowiem dopiero
promocja tegoroczny albumu
"Waves Of Loss And Power"
zwróciła moją uwagę, że ta formacja
nadal działa. Inaczej. Najwidoczniej
byłem zaprzątnięty zupełnie
innymi sprawami, które
odwróciły moją uwagę od tego
faktu. Jeżeli dobrze zrozumiałem
opis promocyjny to, w ponowną
działalność Ice Age byli zaangażowani
muzycy z ostatniego składu,
czyli trójka, która współtworzyła
kapelę od początku.
Mam na myśli wokalistę i klawiszowca
Josha Pincusa, gitarzystę
Jimmy'ego Pappasa oraz perkusistę
Hala Aponte. Poza tym formacje
nadal wspiera wspominany
już basista Doug O'Dell. Niemniej
znalazłem informację, że
najnowszym muzykiem Ice Age
jest perkusista Mike Furey. Mam
nadzieję, że ta zmiana nastąpiła
po nagraniu najnowszego albumu
studyjnego. Ice Age kojarzę dzięki
albumowi "Liberation". Niestety
wszystkie wspomnienia są jak
przez mgłę. Jeżeli pamięć nie zawodzi
muzyka Amerykanów, była
wtedy takim połączeniem progresywnego
metalu z tradycyjnym
rockiem progresywnym. Często
zestawiano ich z Dream Theater
i zespołami z Magna Carta, czyli
Magellan oraz Shadow Gallery.
Nie powiem, wtedy dość często
słuchałem tej płyty i zbytnio nie
krzywdowałem sobie. Pamiętam
jednak, że ten album wśród krytyków
(tych polskich) nie zbierał
najlepszych notowań. Owi krytycy
zdecydowanie bardziej cenili
sobie ich debiutancki krążek "The
Great Divide". Podejrzewam, że
"Waves Of Loss And Power" też
może zebrać nie najlepsze recenzje.
Bowiem muzycy Ice Age nagrali
muzykę tak jakby od wydania
"Liberation" nie minęło dwadzieścia
dwa lata, a raptem dwa
lata. Nadal jest to specyficzna
mieszanka progresywnego metalu
typu Dream Theater, Fates
Warning, Queensryche ze starym
progresywnym rockiem typu
Genesis, Rush czy Styx. Może to
się podobać lub nie, ale w wykonaniu
Ice Age ma to swój charakter.
Mnie szczególnie podobają
się momenty, gdy Josh Pincus
śpiewa niczym Tommy Shaw, a
że ich jest sporo to, praktycznie
podoba mi się cała płyta. Na
"Waves Of Loss And Power"
składają się dwa typowe rockowe
kawałki, jeśli chodzi o czas, bo
muzycznie nawet gdy są one niby
bardziej bezpośrednie to, dzieje
się w nich co niemiara. Takie są
właśnie "All My Years" i "Float
Away". Pozostałe pięć kompozycji
to utwory długie lub bardzo długie.
Najdłuższy jest blisko piętnastominutowy
"To Say Goodbye,
Part V (Water Child)", a dodając
do niego dwu i półminutowy fortepianowy
wstęp "To Say Goodbye,
Part IV (Remembrance)" możemy
potraktować obie kompozycje
jako suitę. Co ciekawe wszystkie
te utwory są skonstruowane z
rozmachem, rozbudowane, mieszają
ze sobą wiele wątków, melodii,
jak i klimatów. No, tak jak
w progresie było i jest. Jednak słuchając
ich, w żadnym stopniu nie
czułem się przytłoczony tymi
różnorodnymi pomysłami czy też
samymi kompozycjami. Podoba
174
RECENZJE
mi się to, że na "Waves Of Loss
And Power" przeważa progresywny
rock, ale ten bardziej dynamiczny
oraz klimaty, wręcz rodem
z lat 80. Chociaż rozpoczynający
utwór "The Needle's Eye"
zdecydowanie wskazuje na fascynację
zespołu metalem progresywnym.
Oprócz wokali Josha Pincusa
podobają mi się jego partie
klawiszowe, szczególnie te brzmiące
niczym fortepian, trochę
rzadziej niż organy. Znakomite są
też partie gitarowe Jimmy'ego
Pappasa. Myślę fan progresywnej
gitary, odnajdzie na tej płycie
wszelkie jej odcienie. Sekcja rytmiczna
- bas Douga O'Della i
perkusja Hala Aponte - znakomicie
potrafi dopasować się do technicznej
odsłony muzyki Ice Age,
jak i kreatywnie zharmonizować
się z bardziej klimatycznymi i rozmarzonymi
prog rockowymi fragmentami.
Całość brzmi dobrze,
tworząc przyjazny komfort dla
odbiorcy. Nie wiem, jak progresywni
puryści odbiorą powrót Ice
Age, ale ja jestem jak najbardziej
na tak. (4,5)
\m/\m/
Infernal Tyrant - Fallen From
Grace
2022 Self-Released
Kolejny one-man project, tym
razem niejakiego Mike'a Smitha.
Okazało się, że nie tylko prowadzi
on podcast Metal Thrashing
Nerd, ale gra też na gitarze,
ba, nawet komponuje. A może raczej
"komponuje", bowiem zawartość
debiutanckiego albumu Infernal
Tyrant to przegląd środków
typowych dla tradycyjnego
metalu, zestawionych jednak bez
żadnego polotu czy śladu jakiejkolwiek
inwencji. Longinus Podbipięta
powiedziałby pewnie o
"Fallen From Grace", że słuchać
hadko, o ile zadałby sobie trud
przesłuchania tego materiału w
całości. Ja musiałem; na szczęście
to tylko 35 minut muzyki, ale tak
nudnej, wtórnej, topornej i monotonnej,
że mr. Smith powinien
dostać za miniony rok jakąś antynagrodę.
Panowie - bo jest też wokalista
Billy Lynn, bazujący na
rykliwej melodeklamacji czy skandowaniu,
śpiewu w tradycyjnej
formie tu nie uświadczymy - grają
ponoć thrash, ale to kolejne nieporozumienie,
bo na osiem utworów
mamy może dwa nieco szybsze:
bardziej można więc mówić
o utrzymanym w średnich tempach
heavy/blacku, dopełnionym
quasi symfonicznymi akcentami,
bo partie klawiszowe również są.
Dochodzą do tego nadużywane,
prościutkie unisona, powtarzanie
w kilku utworach tych samych patentów
oraz "teksty" ograniczające
się niekiedy do tytułowego wersu.
Sound jest podziemno-piwniczny,
do tego perkusja brzmi jak automat,
tak więc to ostatni gwóźdź
do tej trumny - baw się w ten podcast
Mike, ale granie zostaw lepszym.
(1)
Wojciech Chamryk
Infidel Rising - A Complex Divinity
2022 Pure Steel
Kilkuletnie milczenie Infidel Rising
przerwali mini "The Chronicles
Of Inspiration Vol. I", po
czym wydali drugi w dyskografii
album. Z jednej strony szkoda, że
tak wiele zespołów powiększa
swój płytowy dorobek tak nieregularnie,
ale to już nie te czasy,
kiedy wydawanie płyt było opłacalne,
nawet dla grup mniej popularnych.
Do tego lepiej wydawać
mniej, ale stawiać na poziom, a
tego Amerykanom odmówić nie
można. Progresywny/powet metal
w ich wykonaniu jest bowiem wysokiej
klasy, łączy też dopracowane
aranżacje ze sporą dozą melodii.
Dlatego, chociaż większość
utworów z "A Complex Divinity"
trwa 5-7 minut, to w żadnym razie
się nie dłużą. Singlowy "All
This Fear" jest wręcz przebojowy,
w dwóch utworach gra gościnnie
wiolonczelistka Kourtney Newton,
co ciekawie kontrastuje w
mocnym "Shadow Maker" z growlingiem
Kani Ali, dodającym temu
numerowi jeszcze większej
intensywności - balladowy "Our
Last Poetry" bez perkusji już tak
nie zaskakuje. Warto za to docenić
rolę klawiszowca Aarona
Waltona, który poza obowiązkowymi
wstępami ma też sporo do
powiedzenia jako solista, szczególnie
w kojarzącym się z Rainbow
z LP "Rising", progresywnym
"Ov Wormwood". Są też inne
odniesienia, na przykład do
Dream Theater w "Beautifully
Drowned", ale dość subtelne, bardziej
na poziomie inspiracji niż
kopiowania. Pierwszoplanowy
duet: Travis Wills (śpiew) i Rafael
Rivera (gitara, już poza
zespo-łem) to również profesjonaliści
w każdym calu, tak więc
drugi album Infidel Rising na pewno
jest warty uwagi. (4,5)
Wojciech Chamryk
Invaders - Beware of the Night
2022 Fighter
Czy widzieliście kiedyś niedźwiedzicę
podnoszącą wysoko głowę,
by zerwać owoce z truskawkowego
drzewa? Ja też nie widziałem.
Okazuje się, że owa niedźwiedzica
odkryła coś na kształt owoca
przypominającego truskawkę, a
gdy tylko oparła przednie łapska
na konarze i mordką zerwała jeden
na spróbowanie, jej żyły wypełnił
alkohol. Nie żartuję - wygoglujcie
to sobie pod hasłem
"herb Madrytu". No cóż, pozory
niekiedy mylą, a działania podjęte
pod wpływem pospiesznie wyciąganych
wniosków mogą przynosić
efekty inne od spodziewanych. Z
nieskrywaną hipokryzją pozwolę
sobie zauważyć, że skłonność do
generalizowania na podstawie pojedynczych
przypadków jest dziś
powszechna, gdyż np. mówi się,
że dzisiejszej młodzieży brakuje
dyscypliny. Tymczasem nie cała
młodzież szkolna jest rozwydrzona.
Oj nie. Zdarzają się osoby
grzeczne, ułożone, przykładające
się do klasówek i starannie odrabiające
prace domowe. Niektórzy
uczęszczają na koła zainteresowań,
a pod osłoną nocy czytają
powieści o pełnych zagrożeń zakamarkach
niebezpiecznych
miast. Tak poznają świat. Podmadryccy
młodzieńcy zapisali się
na nieistniejący w szkole przedmiot
o kryptonimie Invaders,
rzetelnie przygotowali projekt zaliczeniowy
zatytułowany "Beware
of the Night" i poddali go weryfikacji
nieistniejącej komisji egzaminacyjnej.
Najwidoczniej musieli
uwierzyć w potrzebę sprostania
wyznaczonym nie wiadomo przez
kogo wysokim standardom, skoro
spędzili mnóstwo czasu na doskonaleniu
swych umiejętności, a nawet
zadbali o adekwatny do charakteru
wybranej dziedziny strój.
Żadna ze mnie komisja, więc podczas
nadarzającej się okazji poprosiłem
wokalistę Sergio Chamoso,
by sam powiedział o sobie kilka
ciepłych słów (patrz: wywiad).
Zróżnicowanie gatunkowe - zgoda.
Sprytna kolejność utworów na
płycie - zgoda. Fajne wokale
wspomagające- tick. Młody wiek -
nawet on przemawia na korzyść
Invaders. Rzeczywiście nauczyli
się grać i wykonali projekt na poziomie.
Problem w tym, że od premiery
minęło pół roku i nie odbił
się on żadnym echem. Przyczyną
jest nadmiar podobnych do siebie
albumów z niszy heavy rocka lat
osiemdziesiątych w stylu wczesnych
solowych płyt Ozzy'ego
Osbourne'a. Uważny słuchacz
zaprotestowałby, że "Beware of
the Night" nie brzmi jak "Bark
At The Moon" (1983), ale wyobrażam
sobie, jak typowy docelowy
odbiorca załączyłby jedno
CD po drugim i zarzucił Invaders
brak indywidualnej ekspresji
twórczej. "Beware of the Night"
to końcowy projekt szkolnego
kółka, a nie hiszpańska broń do
podbicia Ameryki. (3)
Sam O'Black
Iron Kobra/Atom Smasher -
Malicious Magician/The Law
2023 Dying Victims Productions
Kolejny 7" split od Dying Victims.
I fajnie, takie wydawnictwa
zawsze będą cieszyć się uznaniem
prawdziwych fanów i kolekcjonerów,
nawet jeśli ich nakłady z każdym
rokiem są coraz mniejsze. W
obu przypadkach mamy tu heavy
metal w chemicznie czystej postaci,
zresztą niemieckie zespoły
mają wyjątkowy dryg do tej właśnie
stylistyki, co potwierdzają już
od ponad 40 lat. "Malicious Magician"
Iron Kobra jako całość
robi lepsze wrażenie: to dynamiczny,
dopracowany numer w stylu
lat 80., zróżnicowany, z dwiema
solówkami i ze zwolnieniem idealnym
do wspólnego śpiewania
podczas koncertów. "The Law"
Atom Smasher jest bardziej
archaiczny i więcej w nim melodii,
a brzmienie jest bardziej surowe,
ale wokalista nie dysponuje jakimś
wielkim głosem, co szczególnie
słychać na początku utworu.
Taki jest już jednak urok splitów i
chociaż nie są to zespoły, których
płyty kolekcjonuję z jakąś szczególną
pasją, to warto się nad tą 7"
pochylić. Iron Kobra (4,5)/Atom
Smasher (3).
Iron Void - IV
2023 Shadow Kingdom
Wojciech Chamryk
Ich poprzedni album "Excalibur"
nawet mi się podobał, chociaż koniec
końców nie kupiłem go ani
na CD, ani na LP. Z "IV" powinno
być niby podobnie, bo to
wciąż na wskroś brytyjski, majestatyczny,
doom metal najwyższych
lotów, jest tu jednak pewne
"ale". Mianowicie to kolejna płyta
RECENZJE 175
Iron Void, na której słyszę Black
Sabbath, Pagan Altar czy Candlemass,
ale nie słyszę Iron
Void. "Living On The Earth" brzmi
więc tak, jakby napisał go Tony
Iommi, kilka innych utworów
również - można to traktować jako
komplement, że Jonathan
Seale aż tak dobrze potrafi naśladować
swych mistrzów, ale to
równocześnie zarzut, skoro zespół
istnieje jeszcze od końca lat 90. i
wciąż nie stać go na coś własnego.
Do tego Steve Wilson w większości
utworów brzmi niczym
Ozzy Osobourne, tyle, że ma
wyższy głos. A są tu momenty,
zwłaszcza w "Pandora's Box" i
"She", w których Iron Void udało
się odejść od tego schematu, a
Wilson śpiewa niżej, agresywniej.
Na tę chwilę wydaje mi się, że jest
to jednyna szansa dla Iron Void,
jeśli nie chcą pozostać na wieki z
etykietą zespołu - naśladowcy
Black Sabbath. (1 lub 5, w zależności,
jak do tego podejdziemy).
Ivander - Inferno 1978
2022 Mayko's
Wojciech Chamryk
Ivan Robinson Garcia to kolejna
Zosia-samosia metalowej sceny -
zaśpiewał i zagrał na "Inferno
1978" niemal na wszystkim, tylko
partie perkusji pozostawił fachowcowi.
I bardzo dobrze, bo
Aldebaran Munoz robi tę różnicę,
szczególnie w rozpędzonym,
niemal thrashowym "Resurrection
Of My Soul" czy zróżnicowanym,
wzbogaconym nawet balladową
wstawką, "Thunder God", nawet
jeśli finałowy "You are My Home"
obywa się z powodzeniem bez
niej, bazując tylko na syntezatorach
i smyczkach. Poza tym utworem
na "Inferno 1978" króluje
tradycyjny heavy metal - data z
owego tytułu jest dobrym drogowskazem,
bo większość z nich
spokojnie mogłaby powstać na
przełomie lat 70. i 80. ubiegłego
wieku. "I Bring The Hell", "Another
King Of Hell" czy "Strong
And Free" spowodują żywsze bicie
serca u każdego zatwardziałego
metalowca, niezależnie od tego,
czy pokochał takie dźwięki właśnie
wtedy, czy stosunkowo niedawno.
Lider całkiem nieźle radzi
sobie z gitarą, wycinając sporo
melodyjnych solówek (dobry
przykład to ta z "Queens Of
Fire"). Jako wokalista wypada lepiej
w niższych, agresywniej podawanych
rejestrach, w czym momentami
("Metal Escape") kojarzy
mi się z manierą nieodżałowanego
Marka Sheltona; w wyższych
jest nieco słabiej, ale i tak długogrający
debiut Ivander wart jest
uwagi. (5)
Wojciech Chamryk
Jacek Kępka Automaty - Automaty
2022 Self-Released
Zespół Klan działał w latach
1969 - 1971, 1991 -1994 i 2009 -
2019. Miał trzy składy, lecz niezmiennie
liderem był gitarzysta,
wokalista i kompozytor Marek
Ałaszewski. Niestety w roku
2018 Pan Ałaszewski doznał
udaru mózgu, który nie pozwolił
na kontynuację jego działalności
artystycznej. W ten sposób zaprzestał
działać jeden z lepszych i
ważniejszych polskich zespołów
progresywnego rocka. W ostatnim
składzie, który nagrał album
"Laufer" (2012), jednym ze
współtowarzyszy Marka Ałaszewskiego
był gitarzysta, wokalista
Jacek Kępka. Pan Jacek
ma też swoją historię w polskim
rocku, niemniej to on wpadł na
pomysł, aby założyć grupę, która
dalej kultywowałaby pamięć muzycznych
dokonań Marka Ałaszawskiego
i zespołu Klan. Początki
tego zespołu sięgają roku
2019, jednak pandemia strasznie
wydłużyła jego fazę wstępną i dopiero
teraz możemy ocenić niewielką
część tego, co muzycy skupieni
wokół Jacka Kępki zdołali
przygotować. Formacja nosi nazwę
Jacek Kępka Automaty,
choć była też taka propozycja, jak
"Z brzytwą na poziomki zapomnieć
od zapomnienia". W ich repertuarze
zespołu znalazły się wybrane
kompozycje, z czterech studyjnych
pozycji Klanu, czyli
"Klan" (1970), "Mrowisko"
(1971), "Po co mi ten raj" (1992)
i "Laufer" (2012). Mają też utwory,
które miały stać się częścią
płyty, następcy "Laufra". Prawdopodobnie
następnym ruchem projektu
Jacek Kępka Automaty będzie
właśnie zaprezentowanie tej
muzyki. Pod koniec roku 2022
Automaty Jacka Kępki opublikowały
EP-kę "Automaty" z trzema
opracowanymi przez siebie
kawałkami. Znalazły się na niej
"Automaty" z programu pierwszej
EP-ki Klanu, "Iluminacja" z płyty
"Po co mi ten raj" oraz "W deszczu"
jeden z tych nieznanych
utworów przygotowywanych na
kolejną płytę Klan. Utwory dostały
nowe aranżacje i brzmienie,
oba znakomite, bowiem słucha się
ich z przyjemnością i pełną satysfakcją.
W dodatku dzięki tym
aranżacjom kompozycje te same
płyną, a wręcz unoszą się w przestrzeni
wokół słuchacza. "Automaty"
są same z siebie bardzo dynamiczne,
w tym wydatku grupa
zachowała tę dynamikę oraz klimat
lat 70. (te Hammondy), ale
tak jakby dostały jeszcze większej
mocy. "Iluminacja" w pierwotnej
wersji jest w zasadzie akustyczna i
zawiera lekkie jazz-rockowe improwizacje.
W wersji Jacka Kępki
i przyjaciół wręcz nabiera heavy
rockowego ciosu z niesamowitą
przewodnią melodią. Natomiast
"W deszczu" jest najbardziej rockowa,
za to z niesamowitym i unikalnym
klimatem. Dla fanów
Klan mogą to być za gładkie wersje
tych utworów, jakby nie było
Marek Ałaszewski przyzwyczaił
do dość ambitnego podejścia do
muzyki. Mimo wszystko jestem
jak najbardziej za tym co zrobili
muzycy zgromadzeni wokół Jacka
Kępki. Zresztą ponoć sam
Marek Ałaszewski pozytywnie
zareagował na to, co zrobił zespół,
choć oczywiście na swój sposób.
No i wraz z rodziną pobłogosławił
poczynania Jacka Kępki
jego Automatów. Dla kolekcjonerów
ważnym będzie też fajna
obwoluta pomysłu Igora Żukowicza,
grafika gier komputerowych.
W każdym razie fanom progresywnego
rocka i hard rocka polecam
zainteresować się formacja Jacek
Kępka Automaty. (4,5)
Jag Panzer - The Hallowed
2023 Atomic Fire
\m/\m/
Przyznam się Wam szczerze, że
bardzo długo wahałem się, czy
wziąć sobie na głowę temat nowego
albumu Jag Panzer. Prawdę
mówiąc, nie jestem, ani nigdy nie
byłem wielkim fanem ani tego zespołu,
ani ogólnie estetyki stylistycznej,
w której się on poruszał.
Mój kontakt z twórczością Jag
Panzer ograniczał się do rekreacyjnego
odsłuchu "Ample Destruction".
Ten odsłuch miał
miejsce mniej więcej raz na ruski
rok. Pozostałą część dyskografii
Amerykanów traktowałem bardzo
po macoszemu. Wszelkie próby
szerszego zaprzyjaźnienia się z ich
twórczością nie kończyły się relacją
długoterminową. Z powodów
przedstawionych powyżej. do nowego
dzieła Jag Panzer podchodziłem
ze sporą rezerwą. Jak się
później okazało, było to zupełnie
niepotrzebne. Nie przesadzę, jeśli
napiszę, że "The Hallowed" bowiem
to album, któremu naprawdę
blisko do wybitności. Słuchając
go, wydaje się, że najlepsze
czasy tego zespołu, to nie początek
lat osiemdziesiątych ubiegłego
wieku, ale początek trzeciej dekady
obecnego stulecia. Od strony
czysto muzycznej, najnowsze
dzieło Jag Panzer sprawia wrażenie
doskonale przemyślanej całości.
Takiej, w której każde zagrywka
gitarowa, każde uderzenie perkusji
jest doskonale skalkulowane.
Dziwi mnie fakt, że potrafiło
mnie to w aż tak dużym stopniu
przekonać, gdyż jestem zwolennikiem
zdecydowanie bardziej
spontanicznego podejścia do muzyki.
Z drugiej strony świadczy to
tylko i wyłącznie o klasie twórców.
"The Hallowed" należy do
tej kategorii albumów, na których
istotną rolę poza muzyką pełnią
także teksty. Cały koncept tego
wydawnictwa obraca się wokół
post-apokaliptycznego świata, w
którym ludzkość walczy o przetrwanie.
Ciekawostką jest przedstawianie
pewnych wydarzeń nie tylko
z ludzkiego punktu widzenie,
ale również z perspektywy zwierzęcia,
co pewnym kwestiom nadaje
zupełnie inny, momentami
niespodziewany wymiar. Najnowsze
dzieło Harry'ego Conklina i
jego kumpli wznosi ten zespół na
wyżyny heavy metalu i pokazuje,
że kapela ta nie powiedziała jeszcze
ostatniego słowa. (5)
Jethro Tull - RökFlöte
2023 InsideOutMusic
Bartek Kuczak
Jethro Tull bliżej do muzyki poważnej
niż do muzyki najbardziej
interesującej większość czytelników
Heavy Metal Pages. Jeśli jednak
ktoś z Was chciałby spróbować
progresywnego folku, to w
pierwszej kolejności lepiej zapoznać
się z tymi starszymi płytami z
lat siedemdziesiątych, np. z
"Aqualung" (1971) i "Thick as a
Brick" (1972), a niekoniecznie z
176
RECENZJE
"RökFlöte". Ze zdziwieniem czytam
narzekania najgorliwszych
fanów, że "RökFlöte" nie spełniło
oczekiwań, dlatego że moim zdaniem
album bardzo dobrze brzmi,
poszczególne utwory są zwarte i
zróżnicowane, a całości nie sposób
odmówić kunsztu i wyrafinowania.
Słychać, że skład zespołu
składa się ze środowiska akademickiego,
ale widocznie nie jest
już w stanie zaproponować jakości,
która pozwoliła Brytyjczykom
przejść do historii i sprzedać
sześćdziesiąt milionów egzemplarzy
fizycznych nośników. Myślę,
że fani Jethro Tull stawiają nierealnie
wysokie wymagania, zamiast
doceniać, że lider Ian Anderson
w wieku siedemdziesięciu pięciu
lat wciąż stara się tworzyć, grać na
flecie i śpiewać/ recytować najlepiej
jak potrafi. Tym razem uwagę
skierował on na swoją linię genealogiczną.
Wydawca Inside
Out Music przesłał nam obszerny
dokument, z którego dowiedziałem
się m.in. że jego przodkowie
od strony ojca przybyli z
Bałkanów do Europy Zachodniej
oraz do Skandynawii, a ostatecznie
osiedli na Wyspach Brytyjskich.
Przystępując do pracy
nad "RökFlöte" Ian Anderson
poszerzył własną wiedzę o przedchrześcijańskich
wierzeniach dominujących
w tamtych rejonach,
ale postanowił nie promować żadnej
religii. Najpierw skomponował
utwory instrumentalne, a
dopiero później dopisał do nich
teksty koncentrujące się wokół
terminu Ragnarök, czyli wokół
nordyckiego wyobrażenia apokalipsy.
Co najmniej trzy kawałki
opatrzono wideoklipami: "Ginnungagap",
"Hammer On Hammer",
"The Navigators". W "Ginnungagap"
najbardziej podobają
mi się fletowo-perkusyjne oraz
gitarowo-perkusyjne mini dialogi.
Flet, jak to flet, brzmi mistycznie
i przenikliwie, co fajnie kontrastuje
z ciężkimi, zdecydowanymi
uderzeniami garów. W pozostałej
części kompozycji może frapować
nieśpiesznie budowany klimat.
"Hammer On Hammer" najpełniej
oddaje ragnarökową atmosferę.
"Stage must be set for mortal battle,
Völva prophesy fufilled. At Ragnarök,
gory conclusion: drowning world to
raise, rebuild" (w wolnym tłumaczeniu:
"Scena musi być przygotowana
do śmiertelnej bitwy, przepowiednia
Völva się spełnia. Ragnarök niesie
straszne przesłanie, że świat musi zatonąć,
by mógł się odbudować"). Niestety,
istnieje obawa, że coś pójdzie
niepomyślnie a szansa zostanie
zmarnowana. Nieprzypadkowo
"The Navigators" wyróżnia
się niespokojną rytmiką, gdyż w
tym utworze śmiałkowie usiłują
stawić czoła zabójczemu sztormowi
w najbardziej kulminacyjnym
momencie potopu. Zazwyczaj
muzykę folkową odbiera się
zupełnie inaczej, gdy rozumie się
znaczenie liryków. Numer "The
Perfect One" brzmi niepozornie,
dopóki nie uświadomimy sobie,
że zawiera przestrogę: uwaga, nie
wszyscy ocaleni żywią równie pozytywne
zamiary. "Bold but blessed
with calm resists, well armoured,
turns aside all harm, directed at his
sweet perfection, bathed in gentle lights
to charm. All but one who, seizing
opportunity, devises dark and cunning
deed to snuff the candle, put an end to
vital spark" (w wolnym tłumaczeniu:
"Odważny, ale obdarzony zdolnością
do spokojnego stawiania oporu,
dobrze uzbrojony, unika wszelkiej
krzywdy, skoncentrowany na swojej
słodkiej doskonałości, skąpany w delikatnych
światłach, oczarowany. Taki
jest każdy oprócz jednego ocalałego,
który, korzystając z okazji, obmyśla
ciemne i przebiegłe czyny, aby zgasić
świecę i połóżyć kres iskrze życiowej").
PS: Na samym początku oraz pod
koniec albumu znalazła się gościnna
recytacja w języku staroislandzkim
wykonana przez aktorkę,
wokalistkę i skrzypaczkę z
Reykjaviku, Unnur Birnę. Jej oba
teksty zostały zaczerpnięte z tłumaczenia
Poetic Edda zebranego
w trzynastym stuleciu zbioru staroislandzkich
rękopisów Codex
Regius. Tak się składa, że obecnie
uczę się na egzamin pozwalający
mi zmienić obywatelstwo z
polskiego na islandzkie po grudniu
2023, dlatego jestem w kontakcie
z nauczycielką języka islandzkiego,
która zna i lubi Jethro
Tull. Poprosiłem ją o komentarz.
"Islandzki z Poetic Edda nie różni
się zbytnio od współczesnego, ale
staronordycka wymowa brzmi
inaczej. To, co sprawia, że islandzkie
fragmenty nowej płyty
Jethro Tull stanowią lingwistyczne
wyzwanie, to przede wszystkim
szyk wyrazów - podjęto w
nich wiele poetyckich swobód, żeby
lepiej się rymowało. Poza tym
pojawia się tam staronordycka
pisownia: stary "ek" zamiast "ég"
(ja), "mik" zamiast "mig" (mnie),
"er" zamiast "sem" (że), "sandr" zamiast
"sandur" (piasek). Dawny
męski przyrostek "-r" ewoluował w
dzisiejszy "-ur". Unnur Birna wybrała
starą wymowę "ek" (ja), ale
"ár" (rok) potraktowała współcześnie,
podczas gdy w staronordyckim
wymawiano [a] zamiast
[au]". (3,5)
Sam O'Black
John Diva And The Rockets Of
Love - The Big Easy
2023 Steamhammer/SPV
Czy to komuś się podoba, czy też
nie, ale scena glam metalu (tudzież
hair, sleaze, czy jak go tam
zwał...) w pewnym sensie się
odrodziła. Nie jest tak nieznośna,
jak w latach 80., ale z tego co
widzę, całkiem nieźle się buja. W
ramach tego nurtu w roku 2009
swoją działalność rozpoczęła grupa
John Diva And The Rockets
Of Love. Do tej pory formacja
zarejestrowała koncertówkę "Live
At Wacken" (2017) oraz dwa albumy
studyjne "Mama Said
Rock Is Dead" (2019) i "American
Amadeus" (2021). Każdy z
tych albumów ma swoje momenty,
czyli da się ich słuchać. Niestety
ich najnowszy krążek "The
Big Easy" od początku sprawiał
mi kłopoty. Glam metal kojarzy
mi się z pewnym pazurem, szczeniackim
szaleństwem, a nawet
swoistą dzikością. Niestety na
"The Big Easy" w żaden sposób
tego nie mogę uświadczyć. Jest na
płycie utwór "Thunder" (tak w
ogóle to, chyba najlepszy moment
tej płyty), czyli według tytułu
powinniśmy znaleźć tam grzmot i
pierdolnięcie, a mamy coś w rodzaju
bardzo dalekiego i niewyraźnego
echa tego grzmotu, tak
jak w refrenie muzycy bez przekonania
mruczą w chórkach: "yhmm,
thunder" i nic więcej. Pieśni przygotowane
przez ten niemieckoamerykański
kwintet na "The Big
Easy", są naprawdę przemyślane i
dopracowane, aranżacyjnie mucha
nie siada, w dodatku wszystko
jest perfekcyjnie zagrane i zaśpiewane.
Jednak bardziej brzmi
to jedynie, jak dobry melodyjnego
rock, a czasami nawet jak poprock,
niż glam metal. Przypomina
to spasionego domowego kocura,
którego w salonie "piękności" pozbawiono
nie tylko pazurów, a
także jaj, nastraszono mu sierść i
kitę oraz wyperfumowano do granic
niemożliwości. Co może w
efekcie daje zaskoczenie, ale w
zdecydowanie negatywnym pojęciu.
Nie wiem, może ktoś sobie
będzie piszczał tę muzyczkę, ba,
decydowanie większość kawałków
widzę w radio. Niemniej wydaje
mi się, że nawet sześćdziesięciolatkowie,
którzy w latach 80. w
weekendy szaleli przy glam metalowych
zespołach, aktualnie też
wolą puścić sobie coś bardziej czadowego.
No cóż, jak do tej pory
"The Big Easy" to dla mnie rozczarowanie.
Niemniej za jakiś
czas spróbuję tej płycie dać jeszcze
jedną szansę. Także wy też
dajcie im szanse, może zupełnie
inaczej odbierzecie tę propozycję
John Diva And The Rockets Of
Love niż ja. (3)
\m/\m/
John The Baptist - John The Baptist
2022 Nine
79 minut muzyki - Finowie zapchali
swój debiutancki album po
brzegi; wystarczy napisać, że najkrótszy
utwór trwa 9 minut, pozostałe
od 11 do 15 i wszystko
jest jasne, John The Baptist
mogą grać albo coś eksperymentalnego,
albo doom. Wybrali to
drugie, ale w postaci najbardziej
posępnej z możliwych; momentami
blisko im wręcz do funeral
doom metalu, czyli jego najcięższej
i najwolniejszej odmiany.
John The Baptist przyspieszają
więc okazjonalnie, częściej stawiając
ma majestatyczne riffy i niesamowity
ciężar, chociaż słychać,
choćby w "Burn In Hell", że perkusista
chętnie zagrałby szybciej,
ale cóż, konwencja nie pozwala
przyspieszyć bardziej niż w
"Glimpse Of Valor". Jako całość
nie jest to złe, ale mnie najbardziej
spodobał się "Deluge", coś na
styku hard rocka i proto doom
metalu, brzmiący niczym z przełomu
lat 60. i 70. ubiegłego wieku
oraz "John The Baptist", bo mimo
obecności w nim wszystkich trademarkowych
dla doomu patentów
znalazło się też miejsce choćby
na organowe brzmienia, co
wyszło temu kolosowi na zdrowie.
Wydawca informuje, że na potrzeby
wydania CD zrobiono specjalny
mastering, a ponieważ z racji
kosztów wersji winylowej nie
ma się raczej co spodziewać, kolekcjonerzy
muszą zadowolić się
srebrną płytką. (4)
Wojciech Chamryk
Jorn - Over The Horizon Radar
2022 Frontiers
"Enlighten me / I wanna see / how this
could be the age of reason" - tak śpiewał
Jorn dwadzieścia lat temu w
klasycznym już utworze Masterplan
"Enlighten Me" (2003). Wtedy
był zaledwie po trzydziestce,
miał doświadczenie w śpiewaniu
w kilku zespołach, a nawet już
wówczas wydane dwa solowe albumy:
"Starfire" (2000) oraz
"Worldchanger" (2001). Nie śle-
RECENZJE 177
dziłem późniejszej kariery Jorna,
poza tym że ceniłem Masterplan
(LP z lat 2003, 2005, 2010) oraz
intrygował mnie jego duet z wybornym
wokalistą Symphony X,
Russell'em Allen'em. Projekt
Allen - Lande (wydawniczo były
to lata 2005-2014) zakończył się
dlatego, że panowie uznali wspólną
formułę za wyczerpaną i w pewnym
momencie nie chcieli już
się więcej powtarzać (w miejsce
poprzedniego, pojawił się ostatnio
nowy projekt Russell Allen / Anette
Olzon z Nightwish). Chęć
utrzymania artystycznej świeżości
nie przeszkodziła jednak Jornowi
wykonywać później rozmaite kowery,
niezależnie od tego, że miał
już na koncie cały longplay dedykowany
Dio (2010). Natłukł
niezliczoną ilość albumów solowych.
"Over The Horizon
Radar" (2022) to najnowszy spośród
nich, lecz wydany po pięciu
latach od poprzedniego autorskiego
krążka pt. "Life on Death
Road" (2017). Jak można się było
spodziewać, materiał otrzymał
bardzo współczesne, masywne
brzmienie, a główny bohater śpiewa
pewnie, z charakterem i z charyzmą.
Na półmetku kariery doskonale
wie, czego chce. Zamiast
szaleć, prezentuje dojrzałą rockową
osobowość. Ma w głosie dawkę
zadzioru i ostrości, ale nie zaskakuje.
Trochę eksperymentuje z
melodiami, zwłaszcza w kilku
dłuższych utworach, ale w gruncie
rzeczy pozostaje przewidywalny.
Fanom daje po prostu to, czego
mogli sobie życzyć, ewentualnie w
odrobinę cięższym wariancie.
Lekko rozmarzone usposobienie
Jorna nie rozmiękcza całokształtu
"Over The Horizon Radar".
Poszczególne utwory cechują się
bezpośredniością. Są solidnie zaaranżowane,
a przy tym sprawnie
docierają do sedna nienachalnie
zapadających w pamięci tematów.
Przydałoby się, żeby niektóre zapadały
bardziej "nachalnie", tym
bardziej że Jorn poszedł z ostatnim
w zestawie utworem "Faith
Bloody Faith" do Eurowizji. Zastanawiam
się, co naprawdę chciał w
ten sposób osiągnąć. Norwescy fani
heavy metalu już go znają, a
trudno oczekiwać, żeby wielu
przypadkowych widzów zapamiętało
imię po obejrzeniu tak mało
porywającego wykonania. Brakło
tam nie tylko efektownej choreografii,
ale przede wszystkim błyskotliwego
refrenu, który miałby
szansę ująć mainstreamowego odbiorcę.
Dawne wezwanie "enlighten
me" zastąpiła gorzka refleksja:
"Blind lead the blind / Through our
centuries of time / On the planet of
apes / God versus god versus man versus
life / Faith bloody faith". Ech.
Nie przypominam sobie na "Over
The Horizon Radar" takich momentów,
które błyskawicznie rozpaliłyby
we mnie nadzieję na coś
magicznego zza horyzontu. Proponuję
zatem posłuchać w spokoju,
bez wygórowanych oczekiwań.
(3,5)
Sam O'Black
Kamelot - The Awakening
2023 Napalm
Kamelot to zespół grający symfoniczny
power metal, który w
przeszłości zasłynął z wtapiania
mrocznych nastrojów w swoją
muzykę. Ich najnowsze wydawnictwo,
"The Awakening", kontynuuje
tę tendencję, a jednocześnie
jest bardziej przystępny dla
szerszej publiczności. Nie oznacza
to, że jest to płyta bez wad.
Początkowo, "The Awakening"
obiecuje i dostarcza epicką, filmową
podróż, do tego nas zresztą
przyzwyczaili. Jednym z wyróżniających
się momentów jest
"Opus Of The Night (Ghost Requiem)",
który zawiera wirtuozowski
występ wiolonczelistki Tine
Guo. Również "New Babylon" z
udziałem Simone Simons z Epiki
i Melissy Bonny z Ad Infinitum,
mogą przynieść sporo przyjemności.
Jednakże, album "The
Awakening" ma swoje mankamenty.
Momenty liryczne, takie
jak "Midsummer's Eve", sprawiają
wtórne i pozbawione polotu wrażenie,
co osłabia impet albumu.
Odnoszę wrażenie, że wykonawcy
z gatunku symfonicznego power
metal maja trudność w zdecydowaniu,
w którą stronę pójść. Jak
zachować równowagę pomiędzy
energicznym power metalem a
rozbuchanymi, symfonicznymi
elementami? Łatwo tu się pogubić
i Kamelot nie unika tego problemu.
Pięć lat po "The Shadow
Theory" zespół tkwi w znanym
od lat paradygmacie swojego stylu.
Muzyka jest nieco cięższa i
bardziej symfoniczna. Brakuje jej
jednak oddechu i prosiło by się
nieco więcej nienachalnej pomysłowości.
Zamiast tego, dostajemy
jednak sporo patosu i nadęcia.
Mimo to, istnieją również momenty,
w których zespół próbuje
zrobić coś zaskakującego, jak chociażby
wprowadzenie bardziej
subtelnych elementów fortepianowych
w "The Looking Glass",
które stanowią przyjemne przerywniki.
Jednak co ciekawsze fragmenty
toną w bardziej oczywistych
rozwiązaniach. Wokalista
Tommy Karevik jest utalentowanym
frontmanem, ale niestety nie
zawsze udaje mu się utrzymać napięcie,
co jest zauważalne chociażby
w "One More Flag In The
Ground". Do warstwy instrumentalnej
nie można się przyczepić,
wszak członkowie Kamelot to
muzyczni wyjadacze. Pozostaje
jednak zadać sobie pytanie, czy
rzeczywiście nacisk kładziony na
wirtuozerię, kosztem bardziej odważnych
pomysłów jest tym, czego
chcielibyśmy słuchać. Podsumowując,
"The Awakening" jest
epickim, symfonicznym power
metalem, który dostarcza wrażeń
nie odbiegających od średniej dla
tego zespołu. Dla fanów będzie to
ciąg dalszy tego co lubią, z drobnymi
nowościami. Ci, którzy do
zespołu nie przekonali się do tej
pory, nie mogą liczyć, że w ich
relacjach z Kamelot "The Awakening"
będzie punktem zwrotnym.
Może następnym razem.
(3,5)
Igor Waniurski
Kruk & Wojtek Cugowski - Live
At Rock Pogoria
2023 Metal Mind
Kruk to od wielu lat jeden z najlepszych
rodzimych zespołów
rockowych, co ekipa Piotra Brzychcego
potwierdza również na
scenie, budząc zachwyt takich gigantów
jak Carlos Santana czy
muzycy Deep Purple. Można tego
posłuchać i obejrzeć również w
domowym zaciszu z CD/DVD
"Beyond Live" oraz z bonusowych
DVD, dołączonych do albumów
"It Will Not Come Back" i
"Be4ore". Kiedy Kruk połączył
siły z wokalistą Wojtkiem Cugowskim,
czego efektem końcowym
była znakomita płyta "Be
There", wiadomo było, że grupa
po pandemicznych ograniczeniach
ruszy w trasę tak szybko,
jak tylko będzie to możliwe. I realizator
dźwięku Olek Boroń rutynowo
nagrał koncert Kruka
podczas festiwalu Rock Pogoria
w Dąbrowie Górniczej. Muzycy
nie mieli o tym pojęcia i okazało
się, że powstało świetne, kipiące
energią nagranie, niczym z najlepszych
dla hard rocka lat 70. Decyzja
mogła być tylko jedna i tak
oto koncertowa dyskografia Kruka
powiększyła się o album "Live
At Rock Pogoria". Jak podkreśla
Piotr Brzychcy "koncert był porywający,
bez najmniejszych nawet
błędów, a jednocześnie spontaniczny
i improwizowany" i słychać
to na tym nagraniu. Jego
podstawą jest, zagrany w całości,
ale nie w kolejności z płyty, materiał
z "Be There", który na żywo
robi jeszcze większe wrażenie niż
w wersjach studyjnych. Trudno
nie zachwycić się tymi wykonaniami,
a to w żadnym razie nie
wszystko, bowiem autorski materiał
grupy dopełniają aż trzy
utwory z repertuaru Deep Purple,
czyli zespołu darzonego
przez muzyków Kruka ogromną
estymą. Tu też nikt nie szedł na
łatwiznę, bo każda z tych kompozycji
pochodzi z innego okresu,
od żywiołowego "Highway Star",
przez miarowy "The Gypsy", aż do
"Anyi" z roku 1993. Wartością
dodaną "Live At Rock Pogoria"
jest również to, że Wojtek Cugowski
nie tylko fenomenalnie
śpiewa, ale gra również na gitarze,
co jeszcze bardziej podnosi ocenę
tej niezwykle udanej płyty. (6)
Wojciech Chamryk
Leviathan - Mischief Of Malcontent
2022 Stonefellowship
Nazwać się Leviathan pod koniec
lat 80. w Stanach Zjednoczonych
to nie był dobry pomysł, bo niemal
w każdym stanie istniał zespół
o takiej nazwie. Do tego stylistyka:
tradycyjny heavy/power
metal o progresywnych inklinacjach
nie był czymś elektryzującym
nie tylko wydawców, ale też
przede wszystkim słuchaczy - i
tak jestem pełen podziwu, że zespół
przetrwał niemal do końca
kolejnej dekady, wydając w ciągu
czterech lat aż trzy albumy. Po reaktywacji
w roku 2009 doszły do
nich cztery kolejne, w tym wydany
w samym środku pandemii
"Words Waging War", po czym
szybko powstał materiał na następny.
Szybko nie oznacza, że został
napisany na kolanie - "Mischief
Of Malcontent" trzyma
poziom i potwierdza, że grupa jest
w formie. Do tego z wiekiem nie
łagodnieje, gdyż nowe utwory
brzmią znacznie mocniej od tych
starszych, ale wciąż wiele w nich
progresywnych patentów. Słychać,
że mistrzami Leviathan byli
i są muzycy Rush; to to samo,
swobodne podejście do formy
kompozycji, eksperymenty aranżacyjne,
ale też dbałość o melodie,
na czym szczególnie zyskują
"Unfriendly To Humans" i "Semblance
Of Self". Do tego płytę zamyka
kolejny, epicko/progresywny
kolos w dorobku Leviathan,
trwający ponad 13 minut "The
World Is Watching", mijąjący
178
RECENZJE
równie szybko jak utwory mające
6-8 minut, co jest kolejnym potwierdzeniem
mistrzostwa Amerykanów.
Szkoda tylko, że to
wciąż zespół niszowy, ale takie to
już mamy czasy... (5)
Wojciech Chamryk
LionSoul - A Pledge to Darkness
2022 Rockshots
Też lubię czasami próbować zawracać
rzekę kijem. Zazwyczaj się
nie udaje, ale czasami próby
przynoszą fajne efekty. Nie zarzuciłbym
tej tendencji Włochom z
LionSoul, nie znam ich osobiście,
ale wydają się być nader ambitnym
zespołem. Pochodzą z miasteczka
Bergamo we włoskiej
Lombardii. Zwiedzałem je w
2017 roku i bardzo mi się tam podobało,
ale widocznie niektórzy
mieszkańcy marzą o czymś znacznie
bardziej abstrakcyjnym. W
drodze do realizacji zmieniających
bieg historii planów, dokonali
imponujących rzeczy, np.
dzielili scenę z Gamma Ray, Iron
Savior, Domine i Tygers Of Pan
Tang, a także wydali trzy albumy
studyjne: "Omega" (2013), "Welcome
Storm" (2017) oraz "A
Pledge to Darkness" (2022).
Problem w ostatnim spośród nich
sprowadza się do braku autentyczności,
ale podobnie jak filmom
akcji toczonej w kosmosie nie zarzuca
się braku ziemskiej zwyczajności,
tak tutaj sztuczność można
uznać za zabieg celowo podporządkowany
konwencji. Muzycy
dzielą bowiem legendę, według
której android z innego świata dał
im prawa autorskie do utworów.
Poszli w tym kierunku na całość.
Nie tylko zastosowali sporo elektronicznych
sampli i zadbali o cyber
punkową oprawę graficzną z
charakterystyczną ciemnoniebieską
barwą przechodzącą w głęboką
purpurę, ale przede wszystkim
napisali liryki opowiadające o
tym, jak bohater z 2049 roku
wybrał się UFO do Los Angeles
poprzez portal do okresu 1953 -
1986, żeby ocalić ludzkość przed
zagłądą. Powiedzmy, że fabuła
wpisuje się w pozytywne praktyki
współczesnego heavy / power metalu,
ale bardziej od niej doceniłbym
balans pomiędzy wydumaną
wyobraźnią, metalową agresją i
przebojowością. Słychać, że prace
nad płytą trwały aż cztery lata, bo
zawiera sporo urozmaiconych
motywów do wsłuchiwania się,
przy czym niektóre brzmią jak
nawiązania do czołowych legend
gatunku, a inne zaskakują, tak jak
w utworze "Red Flame". Kawałek
"Amber of Illusion" to świetny,
bardzo nośny hit. "The Strangers"
też. Nie zapominajcie o "Wailing
in Red". "Man, Machine, Almost
Rhyme" zabija. I "No Beginning
(Nor An End") również, hej, ależ
to intensywny banger z grupowym
wydzieraniem się. Planeta
tak czy owak nie zostanie uratowana,
ale najważniejsze, że jest
czego posłuchać. (3,5)
Sam O'Black
Liv Kristine - River Of Diamonds
2023 Metalville
W latach 90. zespół Theatre Of
Tragedy był u nas dość popularny,
a pierwsze płyty tej formacji
były interesujące. W kolejnym
stuleciu nie było już jednak tak
dobrze, aż w roku 2003 wokalistka
Liv Kristine rozstała się z zespołem.
Miała już wtedy solowy
projekt Leaves' Eyes, założony z
mężem Alexem Krullem i resztą
składu Atrocity, wspierała też jego
zespół i już od roku 1998 nagrywała
płyty solowe. "River Of
Diamonds" jest szóstą z kolei.
Wydawca górnolotnie i na wyrost
określa wokalistkę mianem królowej
skandynawskiego metalu gotyckiego
- niestety, zawartość tego
albumu nie ma niewiele wspólnego
ani z metalem, ani z gotykiem.
Co prawda Liv Kristine Espenćs
zachwyca się choćby openerem
"Our Immortal Day", zaśpiewanym
w duecie z Rstenem
Bergry (Tristania), mówiąc, że
ma on feeling The Sisters Of
Mercy, ale to pop mający niewiele
wspólnego z najlepszymi dokonaniami
Andrew Eldritcha - to
bardziej coś na styku The 69
Eyes/HIM, ale w znacznie słabszym
wydaniu. Głos liderki też
nie robi wielkiego wrażenia, brzmi
nieciekawie i jest pozbawiony mocy
znanej z dawnych nagrań Theatre
Of Tragedy, a sound jest
bardzo utemperowany. Znany z
tego zespołu Tommy Olsson, odpowiedzialny
za warstwę muzyczną
i brzmienie "River Of Diamonds",
dał według mnie ciała na
całej linii, przygotowując mdły,
nijaki i totalnie bezpłciowy materiał.
Balladowy "No Makeup",
"Maligna" czy "In Your Blue Eyes"
to już nawet nie pop, tylko taki
współczesny popik, nudny niczym
przysłowiowe flaki z olejem.
Nieco ciekawiej robi się w utworze
tytułowym, który muzycznie
co prawda znowu jest maksymalnie
utemperowną wersją The 69
Eyes/HIM, z parodią gitarowej
solówki włącznie, ale różnicę robi
tu wokalista Moonspell Fernando.
W przebojowym popowo/gotyckim
"Love Me High" też mamy
duet - siostrzany, dzięki udziałowi
Carmen Elise Espenćs (Savn,
Midnattsol), a w przeróbce "Pictured
Within" Jona Lorda udziela
się wokalnie obecny mąż liderki,
Michael Espenćs. O klasie
oryginału nie ma jednak mowy,
podobnie jak w przypadku nowej
wersji przeboju Cindy Lauper
"True Colours", w opracowaniu
tylko na głos i instrumenty klawiszowe.
Trudno co prawda nie
docenić, że Liv Kristine śpiewa w
tym utworze, podobnie jak w "Serenity",
nieco niżej, co brzmi naprawdę
ciekawie, ale najwyraźniej
najlepsze lata ma już za sobą, a
"River Of Diamonds" mogę polecić
tylko jej najbardziej wiernym
fanom. (2)
Wojciech Chamryk
Magnus Rosen Band - Its Time
To Rock The World Again
2023 X-World
Magnusa Roséna znamy przede
wszystkim z HammerFalla. Basista
spędził w jej szeregach część
swoją karierę w latach 1997 -
2007. Aktualnie Magnus promuje
swój najnowszy projekt Magnus
Rosen Band (M.R.B.) i debiutancką
płytę "Its Time To
Rock The World Again". Materiał
na ten krążek powstawał w
przeciągu trzech ostatnich lat i zawiera
kompozycje autorskie oraz
covery kawałków, które były bardzo
ważne dla Roséna. Wśród
nich znalazły się m.in. kompozycje
znane z wykonań Scorpions,
Gary Moore'a, Beatlesów, Rolling
Stonesów, Jimiego Hendrixa,
Johna Cafferty'ego, Billa
Withersa czy Abby. Ogólnie muzyka
oscyluje wokół dynamicznego
i melodyjnego rocka, hard
rocka czy też heavy rocka. Odnajdziemy
też pewne elementy AORu
oraz funnky (chociażby w tytułowym
kawałku czy w instrumentalu
"Terminator"). Trafia się też
akustyczna ballada "Paperplane".
W sumie dwanaście różnorodnych
songów i niespełna pięćdziesiąt
minut muzyki. O dziwo,
mimo ogranych tematów i klimatów
całość brzmi dość przyzwoicie
i w miarę świeżo. Wszystko
dzięki zgranego głównego bandu,
w skład którego oprócz Magnusa
wchodzą klawiszowiec Mikael
Erlandsson, wokalista Zenny
Gram, perkusista Fabio Buitvidas
oraz gitarzysta Raphael Mattos.
A także zaproszonych gości,
wśród których odnajdziemy m.in.
Tony Martina (ex. Black Sabbath),
Janne Schaffera (ex. Abba)
czy Jonas Hansson (Silver
Mountain). Oczywiście lista muzyków
sesyjnych jest znacznie
dłuższa. Wszyscy muzycy zapewnili
znakomite wykonanie przygotowanej
muzyki na ten album.
Ogólnie debiut Magnus Rosen
Band bardzo dobrze się słucha.
Tak po prostu dla przyjemności.
No cóż, zawartość "Its Time To
Rock The World Again" trafiła
do mnie, może trafi też do innych.
(4)
\m/\m/
Manigance - The Shadows Ball
2023 Rockshots
Album "Machine Nation" z
2018 roku był ostatnim z wokalistą
Didierem Delsauxem. Bardzo
byłem ciekaw jak lider Manigance
gitarzysta Francois Merle
poradzi sobie bez niego. Moja ciekawość
była tym większa, gdy
okazało się, że Pan Merle zdecydował
się zatrudnić na wakat wokalisty
Panią Carine Pinto. Niestety
pierwszy krążek z Carine
"Le Bal Des Ombres" z roku
2022 nie do tarł do mnie. Niemniej
najnowszy, tegoroczny,
"The Shadows Ball" w końcu
mogłem przesłuchać. Już intro i
pierwszy utwór "Cold Blood"
uspokoiły mnie, bowiem muzycznie
praktycznie nie zmieniło się
nic. Muzyka Manigance to nadal
mieszanka power metalu i progresywnego
metalu, świetnie zagranego
i brzmiącego. No, może ciut
więcej jest symfonicznych smaczków.
Każdy utwór jest dynamiczny,
intensywny, złożony, wielowarstwowy,
wielobarwny, pełen
różnorodnych klimatów oraz z
przepychem zaaranżowany. Jedynie
kompozycja "At Gates Of Memory"
jest wolniejsza i zdecydowanie
najbardziej majestatyczna.
Niemniej muzycznych walorów
Manigance przez to nie zatraciła.
Najważniejsze jednak w muzyce
Francusów są obfite melodie, ale
za to konkretne i wyraziste. Nie
brakuje też mocy. Być może dlatego
tak dobrze słucha się muzyki
tego zespołu. Na jakość muzyki
nie wpłynęła zmiana gitarzysty.
RECENZJE 179
Aktualnie stanowisko pomagiera
Francoisa Merle zajmuje Lionel
Vizerie. W sumie panowie brzmią,
jakby od lat ze sobą grali.
Niestety mniej optymistycznie
jest z wokalem. Nie to, że Carine
Pinto jakoś źle śpiewa czy pieje
niczym szansonistki z melodyjnych
ansambli symfoniczno power
metalowych. Nie. Carine ma
zdecydowanie rockowy głos, jest
dobrze osadzony, miły dla ucha i
ma też smykałkę do dobrych linii
melodycznych. Jednak nie jest w
stanie wymazać z pamięci Didiera
Delsauxa, bowiem w głowie w
czasie słuchania "The Shadows
Ball", co jakiś czas pojawia się
myśl, "O, a tu Didier zaśpiewałby
lepiej". Może to kwestia czasu,
przyzwyczajenia, pewnego oswojenia,
po prostu trzeba dać szansę
Carine Pinto. Tak czy inaczej, jeśli
ktoś kiedyś przesłuchał płyty
Manigance i pomysły Pana Merle
spodobały się to, powinien sięgnąć
też po "The Shadows Ball".
Duża dawka dobrej muzy, więc
satysfakcja gwarantowana. Inni
niech szukają szczęścia wśród zespołów
przez siebie preferowanych.
(4)
Märvel - Double Decade
2023 The Sign
\m/\m/
20-lecie powstania Märvel uczcili
premierą nwoego albumu "Graces
Came With Malice", ale było tylko
kwestią czasu, że pojawi się też
z tej okazji jakaś kompilacja.
"Double Decade" nie jest jednak
typową składanką typu the best
of, The King z kolegami podeszli
do niej jak należy. Oczywiście nie
brakuje tu tych najbardziej znanych
i reprezentatywnych dla stylu
zespołu utworów - fani chętnie
je sobie przypomną w innym zestawieniu,
początkujący słuchacze
mają zaś Märvel w pigułce, ten
jedyny w swoim rodzaju rock'n'
roll podszyty hard rockiem, ale w
bardzo przebojowym wydaniu.
Wśród 23 utworów są też jednak
rarytasy, jak choćby strony B dawno
niedostępnych singli, a dzięki
obecności "Ambassador Of Fantastic",
"Spider" czy "These Boots
Are Made For Flying" ta podwójna
kompilacja tylko zyskuje. Szwedzi
lubią też i potrafią nagrywać
covery, co potwierdza dynamiczna
wersja "The Devil Stole The
Beat From The Lord" The Hellacopters.
Jeśli zaś ktoś nie lubi
składanek, ale jest fanem grupy,
powinien sięgnąć po "Double Decade"
z powodu dwóch nowych
utworów. "Catch 22" to typowy
Märvel, dynamiczny i melodyjny.
Z "Turn The Page" mam niejaki
problem, bo to utwór, jak na mój
gust zbyt wygładzony, wręcz popowy,
ale to pewnie tylko taki jednorazowy
skok w bok, w celu urozmaicenia
programu dość jednorodnej
stylistycznie płyty. Pozycja
nie tylko dla fanów, warta uwagi.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Merryweather - Stark - Wackerman
- Cosmic Affect
2022 Metalville
Myślę, że niektórzy Janne Starka
kojarzą ze szwedzkiej kapeli
Overdrive. Niemniej Janne
udziela się i udzielał się w różnych
projektach, w tym ze znanym
kanadyjskim muzykiem
rockowym Neilem Merryweatherem.
Jako Merryweather Stark
nagrał z nim dwa albumy "Carved
in Rock" (2018) i "Rock Solid"
(2020). Finalizując tę drugą
płytę, obaj panowie przebywali w
listopadzie 2019 roku w Las Vegas
m.in. w studio Skeleton Key
Recordings. Tam spotkali perkusistę
Johna Wackermana i okazało
się, że cała trójka nadaje na
tych samych falach. Spowodowało
to spontaniczną sesję i w
przeciągu 2-3 dni powstał materiał
na płytę, którą właśnie słucham.
A w sumie niewiele brakowało,
że nikt tych nagrań by nie
usłyszał, a to dlatego, że 28 marca
2021 roku Neil Merryweather
po prostu zmarł. Niemniej najbliżsi
Neila nie zapomnieli o
sprawie i doprowadzili ją do
szczęśliwego finału. A na "Cosmic
Affect" znajdziemy specyficzną
mieszankę, rocka, bluesa, bluesrocka
i hard rocka w klimatach lat
70. zeszłego wieku. Jak się tego
słucha, przychodzą na myśl nagrania
z lat 70. takich wykonawców,
jak ZZ Top, Ted Nugent,
Bad Company, BTO, Fogath
itd. Dziesięć dynamicznych kompozycji,
prawie pięćdziesiąt minut
radosnej rockowej muzyki. Od
początku słyszymy, że panowie
doskonale bawią się, grając te
wszystkie dźwięki i melodie. Słowem
zero wyrachowania, a sama
szczerość, co przy takim graniu
jest bardzo ważne. Jednocześnie
ma się wrażenie, że muzycy panują
nad wszystkim, że każdy
moment jest przemyślany i odpowiednio
dopasowany. Także każda
ze wspomnianych dziesięciu
kompozycji jest inna, ciekawa
oraz wciągająca. Co prawda muzyka
jakoś mnie nie poniosła, ale
jej urok i niesamowita solidność
spowodowała, że albumu "Cosmic
Affect" słuchałem z dużą
przyjemnością. Myślę, że fani
rocka lat 70. tej specyficznej mieszanki
rocka, bluesa i hard rocka
znakomicie odnajdą się na tej płycie.
Ba, pewnie będą tacy, co zdecydowanie
bardziej docenią dokonania
tego rockowego trio. (3,7)
Metallica - 72 Seasons
2023 Blackend
\m/\m/
Nowy krążek Metalliki zbiera
sporo pozytywnych recenzji, choć
ma też sporo oponentów. Ja niestety
przy pierwszym odsłuchu w
połowie płyty zrezygnowałem.
Dopiero trzecie podejście pozwoliło
mi przesłuchać cały album w
całości. To, co mnie znudziło za
pierwszym razem to dłużyzny.
Niestety Amerykanie zupełnie nie
poradzili sobie z tym elementem.
W tej kwestii najbardziej sponiewierał
mnie "You Must Burn!".
Przez pewien czas myślałem, że
wpływ na to miał też brak pewnego
wytchnienia, czy zwolnienia w
postaci, chociażby pół-ballady.
Ale nie, lepiej jest, jak jest. Wolę
takie walce, jak "You Must Burn!"
czy też całkiem niezły i bardzo
długi "Inamorata", niż niepotrzebne
roztkliwianie. Także "72 Seasons"
od początku do końca ma
moc. Poza tym mam wrażenie, że
intencją muzyków było stworzenie
utworów bardziej bezpośrednich
i prostszych w odbiorze,
choć to tylko pozór. Bowiem
każda z kompozycji jest rozbudowana
i pełno w nich różnych pomysłów.
Tak jakby James, Ulrich,
Kirk i Robert chcieli scalić
ze sobą czasy z okresu młodzieńczego
wigoru i fascynacji technicznym
graniem z płyt "Ride The
Lightning" i "Muster Of Puppets"
z bardziej komercyjnym i
mainstreamowym "Czarnym Albumem".
Oczywiście w sposób
daleki od tamtych kamieni milowych,
acz nadal z werwą i entuzjazmem,
na który stać aktualnie
muzyków. Ogólnie jest to droga
obrana na poprzedniczkach tj.
"Death Magnetic" i "Hardwired...
to Self-Destruct". Co
ciągle jest dużym plusem. Instrumenty
pracują znakomicie, riffy
są ciężkie i konkretne, bas świetnie
uzupełnia się z perkusją. No,
oczywiście Lars ostatnio funkcjonuje,
jako dyżurny chłopiec do bicia.
Zawsze coś znajdą, aby mu
dołożyć. Dla mnie zrobił swoją
robotę, stosując się do ogólnej
koncepcji nowego albumu. Podobnie
jest z solówkami Hammetta.
Kirk dostaje za nie po uszach, acz
zdaje się, nikt z krytyków nie zastanawia
się, że po prostu pasują
do tego, co chciała uzyskać na tej
płycie Metallica. Za to chwalą Jamesa,
szczególnie za wokal, za co
w pełni zasługuje. Natomiast
przeważnie nie piszą o basie Roberta,
choć w moim mniemaniu
należą mu się gratulacje (początek
"Sleepwalk My Life Away" w jego
wykonaniu jest niesamowity).
Myślę, że z tego całego zestawu
parę kompozycji pozostanie w
stałym repertuarze Metalliki,
chociażby singlowe "Lux Aeterna"
czy "Screaming Suicide". Niestety
nie jest to najlepsza wersja Metalliki.
"72 Seasons" nie wprowadza
rewolucyjnych zmian,
wciąż funkcjonuje w obszarze doskonale
nam znanym, za to czuć
w tym pewną świeżość, kilka fajnych
pomysłów i co najważniejsze
entuzjazm. I do tego trzeba się
przyzwyczaić, upływu czasu nie
da się zatrzymać, innej Metallki
już nie usłyszymy. Ważną częścią
są również kwestie poruszane w
tekstach, które są generalnie o
dojrzewaniu. Brzmienie też jest
spoko. No cóż, "72 Seasons"
łbów wam nie urwie, ale z pewnością
od czasu do czasu wrócicie do
tej płyty. (3,5)
\m/\m/
Mezzrow - Summon Thy Demons
2023 Fireflash
Muszę przyznać, że nie przypuszczałem,
iż będę miał jeszcze
okazje kiedykolwiek usłyszeć, a
co za tym idzie zrecenzować nowy
materiał Mezzrow. Ale czasami
życie lubi zaskakiwać i tak po
33 latach od wydania debiutu
"Then Came The Killing" doczekaliśmy
się nowej płyty. Szwedów.
Już sama okładka robi bardzo
pozytywne wrażenie. Nowe
logo zespołu, choć przypomina
trochę Mettalicę bardzo mi się
podoba, a demon z okładki nawiązujący
trochę do Lovecraftowkiego
Cthulhu także niczego sobie.
Przejdźmy jednak do najważniejszego,
czyli zawartości muzycznej.
Mamy tu 10 kawałków solidnego
thrashu, trwających nie-
180
RECENZJE
całe 48 minut. Całość utrzymana
jest w klimacie końca lat 80. i początku
90. tylko w nowoczesnej
formie z bardzo dobrą produkcją,
co w dzisiejszych czasach nie powinno
nikogo dziwić. Ciężkie
utrzymane w dosyć szybkich tempach
riffy, od których chce się machać
łbem, przeplatane są bardzo
melodyjnymi solówkami, a całość
wiąże bardzo dobry typowy dla
thrashu lekko zachrypnięty wokal
Uffe Pettersson. Pomimo że największe
skojarzenia mam z obecnym
Testament, jak dla mnie jest
tu wyczuwalny specyficzny klimat
szwedzkiego thrashu początku lat
90., który był typowy dla takich
kapel jak Rosicrucian, Kazjurol,
The Law czy choćby Mezzrow.
Całość jest bardzo spójna, nie ma
tu momentów lepszych i gorszych,
dlatego nie będę rozpisywał
się o poszczególnych utworach.
Jest ciężko, jest melodyjnie,
jest thrashowo. Po prostu, co ważne
wpada w ucho i zostaje na
dłużej. Jak dla mnie bardzo udany
powrót, gorąco polecam. Mocne
(5)
Mindivide - Fragments
2022 My Kingdom Music
Erich Zann
Niemcy i Włosi z Mindivide
przedstawiają się jako "malarze
melodyjnego metalu i progresywnych
pejzaży". Odwołują się
tym samym do naszej wyobraźni.
To od nas zależy, czy ujrzymy
muzykę zawartą na ich debiutanckim
albumie "Fragments" oczami
duszy, czy jedynie usłyszymy
ją bez namiętnych uniesień. Akurat
ze mną propozycja "Fragments"
rezonuje. Bardzo dobrze
czuję się w jej towarzystwie.
Oczarowała mnie swą urodą od
pierwszego wejrzenia, mimo że
technicznie nie wabi rozbrajającymi
kształtami, nie posiada łagodnego
oblicza ani nawet gładkiej
cery. Bo niby skąd w utworze
"Beauty Insane" wzięły się growle?
Ano zapewne stąd, że formacja
zawiązała się pod koniec 2020
roku wcale nie na bazie wspólnej
fascynacji melodyjnym graniem z
panią za mikrofonem, lecz wokół
stonera, a więc u swego zarania
nie stroniła od gatunków innych
niż te kojarzące się z docelowym
efektem jej twórczych starań.
Wchodzący w skład zespołu muzycy
próbowali wcześniej grać stoner,
a dopiero kilkanaście miesięcy
przed rejestracją albumu postanowili
skręcić w progresywne
rejony. Ewidentnie lubią metalowy
ciężar i nie stronią od krzepkich
dźwięków. "Reign of Mediocrity"
chyba w najbardziej doskonały
sposób łączy plastyczność
melodii z bezpośrednim przylutowaniem,
choć to samo można
stwierdzić o całości. Barczyste
ramiona "Fragments" ułatwiają
unieść ciężar intensywnych emocji
zawartych na płycie. Nieraz
zapowiada się słodko, ale w kulminacyjnych
fragmentach przeważają
smętne nastroje, np. wspomniany
już "Beauty Insane" początkowo
zdaje się kusić nadaniem
życiu wyższego sensu, by z
czasem ukazać zgubny efekt
wpadnięcia w zasadzkę. Analogicznie,
pierwsze chwile "Home" są
balladowe, ale w dalszej części gitary
tak uporczywie piłują, że aż
można się zniechęcić. Mimo tego
przyłapuję się na chętnym ponawianiu
słuchania Mindivide. Odnajduję
tutaj coś, co trudno przekazać
słowami, bo nie pochodzi z
przyziemnego świata, a co powoduje,
że nie potrafię się od tej
muzyki oderwać. Nie riffy, nawet
nie same melodie. Wokal można
uznać za ciekawy, ale to też nie.
Okazuje się, że oni sprawnie namalowali
melodyjny metal a ja
skoncentrowałem się i ujrzałem
przedstawione progresywne pejzaże.
(4,5)
Sam O'Black
Mr Gil - Love Will Never Come
2022 Oscar
Mirosław Gil to nie tylko muzyk,
kompozytor, gitarzysta, a
także osobowość polskiej sceny
progresywnego rocka, a nawet jej
żywy pomnik. Na zawsze pozosta-nie
z nami za to, co zdołał zrobić
z Collage i Believe. Przynajmniej
tak będzie w moim przypadku.
Nasz bohater od czasu do
czasu "odpala" również projekt
Mr. Gil. Do tej pory pod tym
szyldem wydał albumy "Alone"
(1998), "Skellig" (2010), "Light
and Sound" (2010), "I Want
You To Get Back Home"
(2012), no i teraz "Love Will
Never Come". Za każdym razem
starał się zaprezentować coś nowego,
nie do końca rzeczywistego
i oczekiwanego. Nie inaczej jest
na jego nowiutkiej płycie. Tym
razem pomysłem jest muzyka
dość szara, czasami rachityczna,
pełna zadumy, refleksji, melancholii,
a może nawet pewnego
niepokoju i mroku. Wypełnia ona
sześć długich kompozycji, które
raczej snują się majestatycznie i
bez pośpiechu, niczym gęsta, jesienna
mgła. Tak jakby Pan
Mirosław chciał dźwiękami opisać
jak najwięcej odcieni szarości.
Ten proces idzie dalej, bo współgra
z nią również oprawa graficzna
i po części tematy poruszone w
tekstach utworów. Jednak przez
te ponure barwy przebijają się
promienie słońca oraz optymizmu.
Dzięki temu muzyka jest bardzo
wciągająca, a nawet wprawiająca
słuchacza w pewien trans. Na
pewno tych, co uwielbiają klimatycznego
progresywnego rocka
albo są czuli na wszelkie rodzaje
emocji, uniesienia i inne głębsze
doznania. Dużą rolę w tej muzyce
odgrywają gitary wykreowane
przez Mistrza Gila, niby ich brzmienia
doskonale znamy, ale
dzięki nieszablonowości muzyka
ciągle chce się ich słuchać. Jednak
nie są one na "Love Will Never
Come" w centrum wydarzeń. Ma
się wrażenie, że gitary starają się
utrzymać pewien dystans, są lekko
stonowane i próbują się ukryć
za inne instrumenty. Bardziej
"wodzirejem" na tej płycie jest sekcja
rytmiczna, z ciepłym i subtelnie
wybrzmiewającym basem
Przemysława Zawadzkiego i z
równie ekscytującą i emocjonalną
grą perkusisty Roberta Kubajka.
Jednak największym zaskoczeniem
dla mnie są wokale Karola
Wróblewskiego. Bardzo ciepłe,
ale z pewną tajemnicą. Pełne wrażliwości,
a zarazem dojrzałe i niepozbawione
mocy. Znakomicie
wpisujące się, a wręcz podkreślające
charakter muzyki, jak i
opowiadanych historii. Dla mnie
pyszności. Usłyszymy także głos
znanej nam Gosi Kościelniak,
która udanie wspomaga Karola w
kompozycjach "Without You"
oraz "Be For Me (Like A Tree)". "I
Want You To Get Back Home"
brzmi oczywiście bardzo dobrze.
Nie słyszałem ostatnio, aby któryś
z muzyków sceny rocka progresywnego
odpuścił sobie ten temat.
Nie ma też co wymieniać i
opisywać poszczególne utwory,
bowiem wszystkie są bardzo udane
i choć mają w sobie wiele odrębności
to, tworzą znakomitą i
nierozerwalną całość, którą chce
się słuchać na okrągło. Także
prog-maniacy nie tylko nowy
album Collage "Over And Out"
jest do ogarnięcia, ale także kilka
innych propozycji, w tym właśnie
nowy krążek Mr. Gila "Love Will
Never Come". Gorąco go polecam.
(5)
Narnia - Ghost Town
2023 Self-Released
\m/\m/
Cieszy, że pomimo upływu lat
Narnia wciąż jest w formie. Jeszcze
przed pandemią podkreślili to
wydaniem udanego albumu
"From Darkness To Light", zaś
wiosnę 2023 otwierają jeszcze
ciekawszym "Ghost Town". Rajcowny,
melodyjny "Rebel" na początek,
zaraz po nim miarowy,
nieco lżejszy "Thief" - aż chce się
słuchać dalej, co obecnie wcale
nie jest czymś oczywistym. W
"Hold On" i "Glory Daze" dochodzi
do głosu Martin Härenstam,
szczególnie organowe solo w tym
drugim, dynamicznym i robiącym
wrażenie utworze, jest ową przysłowiową
wisienką na torcie.
Trwający ponad siedem minut,
najdłuższy na płycie, podniosły
"Descension" ma w sobie sporo
rozmachu, podobnie jak finałowy,
kojarzący się z Rainbow, "Wake
Up Call". Utwór tytułowy to wypisz,
wymaluj coś z przełomu lat
70. i 80., granie szlachetne i dynamiczne.
Na mocy nie zbywa również
"Alive", a Christian Rivel w
tym konkretnym utworze chyba
najdobitniej pokazuje, że jego głosu
czas się nie ima. "Modern Day
Pharisees" to swoisty eksperyment,
ale udany; od początku brzmi,
zgodnie z tytułem, nowocześniej,
a delikatnego sola z fortepianowym
podkładem nie powstydziłby
się sam Pat Metheny -
Carl-Johan Grimmark też nie
stoi w miejscu. Szkoda, że tylu
ciepłych słów nie mogę poświęcić
najsłabszemu na płycie, nazbyt
elektronicznemu "Out Of The Silence",
ale i tak "Ghost Town" reprezentuje
jako całość poziom
nieosiągalny dla wielu powermetalowców.
(5)
Wojciech Chamryk
Necronomicon - Constant To
Death
2023 El Puerto
Poprosiłem i dostałem do zrecenzowania
najnowsze dzieło niemieckiego
Necronomicon i tu zaczęły
się schody, po prostu nie wiedziałem,
jak tę płytę ocenić. Problem
jest w tym, że po wydaniu
trzeciej i chyba ich najlepszej płyty
w 1988 roku "Escalation" (lub
RECENZJE 181
"The Devils Tonque" jak kto woli)
Necronomicon dołączył do grona
zespołów rodzimych, jak np.
Rage, Doro czy też zespołów spoza
Niemiec jak Anvil, czy Raven,
które są najbardziej popularne u
naszych zachodnich sąsiadów, a i
muzyka, która nagrywają, jest
głównie skierowana na ten rynek.
Jak to zawsze mówię wystarczy
mieć płytę z serii The Best Off i
można powiedzieć, że masz
wszystkie płyty danego wykonawcy.
Nie inaczej jest z Necronomicon,
po teutonic metalu z pierwszych
dwóch płyt czy zadziornej
punkowj trójce zostało już tylko
wspomnienie. Jeśli znacie poprzednie
płyty jak choćby wydana
w 2021 roku "The Final Chapter"
czy trzy lata wcześniej "Invictus"
doskonale wiecie, czego
można się spodziewać i… No
właśnie tu spotkało mnie małe
zaskoczenie. Płyta rozpoczyna się
intrem z odgłosami wojny i tak
też się kończy, ale nie jest to koncept
album. Dalej mamy 12 utworów
typowego niemieckiego power
thrashu (na szczęście tego
drugiego jest tu więcej), który w
wykonaniu Necronomicon nie
jest wcale taki najgorszy. W porównaniu
do swoje poprzedniczki
"Constant To Death" posiada
cięższe brzmienia i jest sporo
szybsza, co w połączeniu ze sporą
ilością bardzo melodyjnych solówek,
zwolnień, akustycznych
wstawek i skrzeczącym, podobnym
do Schmiera wokalem Freddyego
daje bardzo ciekawy efekt.
Ogólnie bardzo przyjemnie się
tego słucha niby stary Necronomicon,
ale jakiś inny, świeższy,
ciekawszy. Może nie jest to pozycja,
do której będę bardzo często
wracał, ale będę wracał. Miało być
3,5, ale ze względu na sentyment
do pierwszych trzech albumów
daję (4) Polecam...
Nighthawk - Prowler
2023 Mighty Music
Erich Zann
Nighthawk to pomysł szwedzkiego
gitarzysty i basisty Roberta
Majda. Wystartował on w roku
2021 albumem "Midnight Hunter".
Aktualnie promuje drugi
krążek "Prowler". Przy nagrywaniu
materiału na tę płytę wspierali
go wokalista Björn Strid (The
Night Flight Orchestra, Soilwork),
perkusista Magnus Ulfstedt
(Ginevra), klawiszowiec
John Lönnmyr (The Night Flight
Orchestra) i basista Christan Ek
(Captain Black Beard). Generalnie
Nighthawk teraz to taka supergrupa.
Oby tylko to się utrzymało,
a to dlatego, że "Prowler"
jest wyjątkowo udane. Muzycznie
Robert i jego Nighthawk oscylują
wokół energicznego melodyjnego
rocka i AOR-u z charakterystyczną
domieszką hard rocka, którą
można zestawić z dokonaniami
Deep Purple czy Uriah Heep.
Może chodzi o te Hammondy? W
każdym razie brzmi to naprawdę
soczyście i rock'n'rollowo. Utwory
są konkretne, dobrze wymyślone,
nieźle zaaranżowane, ze znakomitymi
melodiami, które wciągają
do zabawy. Oryginalne kompozycje
wsparte są dwoma coverami
"God Of Thunder" z repertuaru
Kiss i "Cover Me" Bruce'a
Springsteena. Także te czterdzieści
cztery minuty są gwarantem
dobrej zabawy. I o to chyba
właśnie chodzi, aby fan miał
chwilę oddechu i relaksu, a druga
płyta Nighthawk to zapewnia. I
żeby nie było nieporozumień,
muzyka i utwory z "Prowler" są
na jak najwyższym poziomie,
gwarantują rozrywkę, ale także jakość.
Tę markę odnajdujemy również
w wykonaniu, gra instrumentalistów
i umiejętności wokalisty
naprawdę robią duże wrażenie.
Popularność AOR-u to nic nowego,
ale coraz częściej zdarza się, że
na rynku pojawia się produkcja,
która warta jest szerszego poznania.
I wydaje mi się, że "Prowler"
jest właśnie taką płytą. (4)
\m/\m/
Nightwölff - Riding the Night
2023 Witches Brew
Jest taki mój ulubiony cytat z
"Lalki" Bolesława Prusa, kiedy
to Wokulski jedzie pociągiem z
Izabelą Łęcką i Starskim. Ta
dwójka podczas podróży dosyć
podle obgadują głównego bohatera
po angielsku, myśląc, że ten
nie rozumie tego języka. Wokulski
jednak wszystko rozumie i w
czasie postoju zwraca się w ten
sposób do Starskiego: "Pan myli
się co do siebie… W panu jest tyle demona,
ile trucizny w zapałce… I wcale
pan nie posiada szampańskich własności…
Pan ma raczej własności starego
sera, co to podnieca chore żołądki,
ale prosty smak może pobudzić do wymiotów".
Dlaczego przytaczam fragment
lektury szkolnej? Ponieważ
idealnie opisuje on zespoły, których
muzyka znacząco odbiega od
ich własnych wyobrażeń o tej muzyce.
Tak jest właśnie niestety z
albumem "Riding The Night"
zespołu Nightwölff. Prawdopodobnie
w założeniu miał to być
zadziorny, rock&rollowy, amerykański
heavy metal w stylu
W.A.S.P. Ale problem polega
właśnie na tym, że demona tu jest
tyle ile trucizny w zapałce. Brakuje
charyzmy i charakteru, która w
takiej muzyce jest niezbędna.
Niestety nie wystarczy wstawić o
umlaut w nazwie zespołu, żeby
zyskać te cechy. Album ma momenty
słabe i słabsze. Nawet jak
coś zapowiada się obiecująco, jak
na przykład "Chasing Stars" to
potem kawałek rozwala zupełnie
beznadziejny refren i chórki bez
jakiejkolwiek energii. Wszystko
wydaje się takie niedorobione,
bez pary, energii i zaangażowania.
A taka muzyka, która nie jest
szczytem wyrafinowania ma tylko
sens wtedy, gdy za nią idzie łobuzerskie
zacięcie i przebojowość.
W przypadku Nightwölff, tego
brakuje. Nie wiem jednak, co jest
większym problemem zespołu,
czy właśnie brak tej iskry bożej
(może właściwiej byłoby napisać
piekielnej), czy też zbyt mała liczba
godzin spędzonych w sali prób.
Chłopaki muszą się zdecydowanie
podciągnąć i bardziej postarać zarówno
przy graniu jak i komponowaniu.
Nawet instrumentalny
"Run with the Pack" bardziej brzmi
jak gitarowa rozgrzewka niż
pełnoprawny utwór muzyczny.
Na tle dosyć monotonnego album
wyróżniają się dwie kompozycja.
Pierwsza to "Lonesome Road", stuprocentowa
pudlowa ballada w
stylu "Every Rose Has Its Thorn"
Poison. O dziwo, taki styl pasuje
wokaliście, więc może powinien
zastanowić się nad kierunkiem
swojej kariery. Drugi kawałek to,
najlepszy na całej płycie, "Night
Wolf". Co ciekawe jest to dodatkowy
kawałek pochodzący z ich
demo i właśnie on, jako jedyny na
płycie brzmi, ma energię i broni
się kompozycyjnie. Spoko, że
chłopaki nagrali sobie album. Zawsze
to jakaś pamiątka i wdzięczny
temat do bajerowania dziewczyn
w barach. Pierwszy krok zrobiony,
czas na drugi. Mianowicie
wziąć się ostro do roboty, jeżeli to
ma być coś więcej niż bekowy
zespół dla kumpli. (2)
Grzegorz Putkiewicz
Nigromante - Summon The Devil
2022 Metal On Metal
Kolejny duet, do tego nagrywający
niezbyt często - znak czasów
i wszystko jasne. Jednak tych
dwóch dobijających do 40. muzyków
z Madrytu nie idzie na łatwiznę,
tradycyjny heavy metal
musi być ich ogromną pasją, co
doskonale oddaje drugi album
Nigromante. Do tego "Summon
The Devil" to mroczny, surowy,
ale też całkiem melodyjny materiał,
zakorzeniony w latach 80.,
ale też wykonywany z ogromną
energią. Włączacie "Satan Made
Heavy Metal" i wszystko jest jasne,
to numer żywcem wyjęty z
jakiegoś singla wydanego w roku
1980. A tuż obok czają się przecież
równie udane "Die On A Lie"
czy surowy, mocarny "Mind Demons",
wszystkie w granicach 2-4
minut, Choco i Jorge nie wydłużają
niepotrzebnie utworów. Ba,
najdłuższy z nich trwa niewiele
ponad cztery minuty i to zarazem
udana wyprawa w rejony posępnego
doom metalu - tym bardziej
ciekawa, że drugi z nich jest również
perkusistą, tak więc nie ma
tu mowy o wykorzystywaniu automatu.
Partie rytmiczne i solowe
gitar też są niczego sobie, a głos
Choco ma w sobie dużo mocy,
szczególnie w niższych rejestrach.
Warto więc rozejrzeć się za tą płytą,
może wtedy następną nagrają
nieco szybciej? (5)
Wojciech Chamryk
Orden Ogan - Final Days: Orden
Ogan And Friends
2022 AFM
Niemal dwa lata temu Orden
Ogan wydali album "Final Days".
W pandemicznej rzeczywistości
płyta rzecz jasna przepadła, ale
Sebastian Levermann najwidoczniej
uznał, że nie zasłużyła na
taki los. Stąd wydanie jej nowej
wersji, nagranej z licznym gronem
gości, nierzadko o bardzo znanych
nazwiskach. Dlatego fakt
udziału takich wokalistów jak:
Peavy Wagner (Rage), Stu
Block (Iced Earth), Chris Boltendahl
(Grave Digger), Marta
Gabriel (Crystal Viper) i wielu
innych tylko wzmógł moje zainteresowanie
tą płytą. I przeżyłem
rozczarowanie, bo nawet tak wyśmienici
śpiewacy nie zdołali odczarować
rzeczywistości: zawartość
"Final Days: Orden Ogan
And Friends" to co najwyżej poprawny,
sztampowy power metal.
Bardzo patetyczny, naszpikowany
podniosłymi partiami chóral-
182
RECENZJE
nymi i nowomodnie brzmiącą elektroniką
- może i komuś coś takiego
się podoba, jego prawo, dla
mnie to zgroza i całkowite zaprzeczenie
definicji metalu jako takiego.
Są też haczyki na tych, którzy
mają już wersję oryginalną: premierowy,
nudny i wtórny utwór
"December" oraz nawet ciekawa,
orkiestrowa wersja "Fields Of Sorrow"
z udziałem 16-osobowego
chóru, oryginalnie wydanego w
roku 2017, po czterech latach
opublikowanego w tej nowej wersji
jako cyfrowy SP. Jedyną szansę
dla tej płyty widzę więc taką, że
zainteresują się nią, i może kupią,
fani uczestniczących w jej powstaniu
artystów i nie zawodzący przy
takich okazjach kolekcjonerzy, bo
słuchać to nie ma tu za bardzo
czego. (1)
Overkill - Scorched
2023 Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
"Ironbound" (2010) było najlepszą
płytą Overkill od "The Years
of Decay" (1989), a "Scorched"
(2023) jest najlepszą płytą Overkill
od "Ironbound" (2010). Period.
Na "Scorched" (2023) słyszymy
najbardziej przekonujące
wokale Blitza, odkąd przed dziesięciu
laty rzucił palenie papierosów.
Pojawia się najbardziej
przykuwające uwagę intro od
"Necroshine" (1999), oparte o
neoklasyczny shred Dave'a Linska'a,
klimatycznie akcentowany
przez efektywnie rozgrzewające
do akcji uderzenia bębnów. Nowego
perkusistę Jasona Bittnera
uznaje się za jednego z najbrutalniejszych
perkusistów wchodzących
kiedykolwiek w skład Overkill,
a przy tym jego nagrania wyróżniają
się perfekcyjną dbałością
o precyzję wszystkich partii. Gdy
pojawiła się pierwsza płyta zielono-czarnych
z jego udziałem, wielu
recenzentów ekscytowało się,
jak brutalnie brzmi "The Wings
of War" (2019). Ale zarówno
tam, jak i tu, wrażenie wywiera
przede wszystkim spore zróżnicowanie
materiału oraz swoboda
w przeskakiwaniu pomiędzy kontrastami.
Heavy metal miesza się
z thrashem, silny groove ze świetnymi
melodiami oraz z wyskokami
agresji. Zdarzają się momenty
bardziej progresywne, balladowa
wstawka w "Fever" (2023), a nawet
gotyckie chóry w "Twist of the
Wick" (2023). Na przestrzeni niemal
całej płyty rock'n'rollowa
chwytliwość towarzyszy metalowemu
zacięciu. Banałem byłoby
w tym miejscu dodawanie, że
Overkill wiernie trzyma się wypracowanej
formuły i że po raz
kolejny pokazuje, co to muzyczna
autentyczność. Chciałbym jednak
uwypuklić stylistyczną konsekwencję
dlatego, że poprzednie sesje
zespołu odbywały się przy
obecności wszystkich muzyków w
jednym miejscu, a tymczasem
podczas sesji "Scorched" (2023)
połówki kawałków pizzy walących
się po podłodze zastępiono
plikami on-line. Przejaw transhumanizmu
całe szczęście nie wyparł
żarliwie płonącego ducha. Na
okładce "The Wings of War"
(2019) widzieliśmy pięć maskotek
Chaly'ego zjednoczonych w
jednym miejscu, a na okładce
"Scorched" (2023) widzimy tylko
dwie. Ich kręgosłupy są ze sobą
skrzyżowane i trzymają się w całości,
mimo szalejącego u podstaw
ognia. Możliwe, że chodzi o wizualizację
tytułu utworu "Twist of
the Wick" (2023), ale w mojej
interpretacji obraz opowiada o
sprawowaniu kontroli nad żywiołem
dzięki umiejętności wzajemnego
spoglądania sobie w oczodoły
w trudnych sytuacjach i wymieniania
różnych opinii w oparciu o
wspólnie uznawane zasady. Na
przestrzeni kilkunastu miesięcy
intensywnej pracy studyjnej zachodziły
wprawdzie zmiany w
aranżacjach oraz w przekazie lirycznym
poszczególnych utworów,
ale tylko na lepsze. Teksty stawały
się coraz mniej depresyjne, a
coraz bardziej pobudzające, wpływając
ożywiająco na ogólny wydźwięk
kompozycji. Gdyby "Scorched"
(2023) okazało się ostatnim
longplay'em Overkill, byłoby
to pożegnanie na naprawdę wysokim
poziomie. Założyłbym się
jednak, że tytuł "Won't Be Comin'
Back" (2023) odnosi się do
czegoś kompletnie innego. Ekipa
z New Jersey żyje chwilą, rzadko
spogląda z sentymentem w przeszłość,
nie nosi postawy roszczeniowej
wobec przyszłości. Nie
stawia obietnic co do przyszłości.
Niemniej, ja zaproponuję pewien
kontekst historyczny. Otóż, w
HMP 81 na str. 244-245 zostały
opublikowane moje recenzje sześciu
albumów Overkill z następującymi
notami: "Taking Over"
(1987) 6/6, "Under The Influence"
(1988) 4/6, "The Years of
Decay" (1989) 6/6, "Horrorscope"
(1991), 4,5/6, "I Hear Black"
(1993) 3/6, "W.F.O." (1994)
3,5/6. Wziąwszy je pod uwagę,
postawię "Scorched": (4,5)
Sam O'Black
Pandemic - Crooked Mirror
2023 Awakening
Muszę przyznać, że singiel "Exorcism
Of The Exorcist" narobił
smaku przed nadchodzącym albumem.
Bardzo mi się spodobał i
czułem, że będzie ogień. Nie żebym
czekał jakoś szczególnie na
premierowy krążek Pandemic, bo
nie byłem do tego czasu jakoś wybitnie
zaczarowany twórczością
załogi z grodu Kraka, ale utwór
miał to, co lubię. Niestety na koncercie
w Poznaniu w ramach
Heavy Artillery Vol II brzmienie
grupy wydało mi się zbyt lekkie -
nastawiłem się na duże spustoszenie,
a sposób grania kapeli zburzył
mój porządek rzeczy. Dziś
wiem, że to nie ich wina. To ja
sam sobie zrobiłem psikusa, stawiając
Pandemic w jednym szeregu
z reprezentantami brutalnego
thrash metalu, po których sięgałem
często w ostatnim czasie.
Odkąd tylko dostałem "Crooked
Mirror" zabrałem się za wałkowanie
materiału. Początki były mało
pozytywne. Raz czy drugi przepuściłem
album przez pryzmat
wrażeń po wspomnianym koncercie.
Krzywiłem się i nie mogłem
ugryźć tych kompozycji z żadnej
strony. Jedyny kawałek jaki spodobał
mi się od razu to intro
"Genesis Of The Crooked Mirror",
choć nie spodziewałem się takiego
rozwiązania - to rzecz natchniona,
nasączona wrażliwością i zagrana
z niebywałą lekkością na
dwie gitary. Poświęciłem wydanemu
pod skrzydłami Awakening
Records albumowi dużo uwagi.
Coś zaczęło pękać. Zreflektowałem
się za którymś razem, że
przecież blokada jest tylko i wyłącznie
w mojej głowie. Spojrzałem
na kompozycje zawarte na
"Crooked Mirror" z innej strony.
Po rozmowie z przyjacielem
uzmysłowiłem sobie i przypomniałem,
że thrash metal to nie
tylko żarłoczność, bestialstwo i
rozbryzg flaków. Odpaliłem dawno
nie słuchany debiut amerykańskiego
Forbidden - no tak, to
ten klucz! Kiedy pozbyłem się
klapek z oczu te dziewięć numerów
zaczęło nabierać kolorów.
Każde kolejne przesłuchanie
"Crooked Mirror" było coraz
przyjemniejsze, choć taki sposób
grania thrash metalu nie stał się
zaraz moim ulubionym. Żeby było
jasne, ja lubię dobre melodie,
technikę i połamanie, ale wciąż
od tego gatunku najpierw oczekuję
bezlitosnego przeorania po
glebie, a dopiero później, jeśli się
uda, weryfikuję resztę. Pandemic
na swoim debiutanckim krążku
łączy koncepcje każdego członka
zespołu.. Jest tutaj zbiór pomysłów
gitarzystów - Marcina i Wiktora,
sporo rozwiązań zaproponowanych
przez wokalistę/basistę
Gniewka oraz mocny fundament
w postaci bębnów nagranych jeszcze
z poprzednim perkusistą,
Tomkiem. Chłopaki wykorzystali
nawet, naturalnie za zgodą rodziców,
riffy jakie zostawił po sobie
zmarły Sebastian Wikar, z których
ulepili "Destined For The
Gutter". Tak więc duch kolegi
wciąż żyje, a ten album jest również
swoistym hołdem dla jego
wkładu w rozwój Pandemic. Słuchając
otwierającego "Caged-Estranged"
rzucić się mogą na uszy
motywy nawet heavy metalowe,
tak samo jak i w wspomnianym
wyżej - tam w pewnym momencie
wchodzi riff żywcem wyciągnięty
z jakiegoś Tank! Dużo się w tych
kompozycjach dzieje. Faktycznie
chłopaków nie interesuje bycie
tylko kolejną kapelą brudzącą sobie
buty na udeptanej, błotnistej
ścieżce ale starają zaznaczyć charakter
w swoich utworach. Wiadomo,
że poruszają się w pewnej
konwencji i pewne motywy gdzieś
już można było słyszeć, ale czuć,
że nikt tutaj nie idzie na skróty
ryjąc bez opamiętania w przeszłości
gatunku. Jest kilka krótkich,
zwartych strzałów, jakim bliżej do
bardziej bezpośredniego thrashu,
jak "Gambler's Fortune", "The Juggernaut"
albo kończący "Fog Of
Birkenau". Ten ostatni pokazuje
również, że nie boją się poruszać
w swoich tekstach trudnych tematów.
Choć każdy z dziewięciu
utworów najeżony jest motywami
to "Crooked Mirror" w żadnym
wypadku nie sprawia wrażenia
rozwleczonego. Liczy sobie trzydzieści
sześć minut i raczej zachęca
do ponownego włączenia niż
rzucenia w kąt. Naturalnie - płytę
jeden organizm wchłonie łatwiej,
inny będzie potrzebował więcej
czasu. Warto jednak, co sam przerabiałem,
nie odpuszczać i podejść
do tych kawałków nawet po
jakimś czasie raz jeszcze, bo generalnie
Pandemic stworzyli absorbujący
instrumentalnie, spójny
i co najważniejsze, szczery album.
Możliwe, że jeden z ciekawszych
w polskim thrash metalu, a nawet
i mający dużą szansę powalczyć o
uznanie poza granicami kraju.
(4.5)
Adam Widełka
Peterson - Metallophobia
2022 Self-Released
Ostatnio obrodziło w Szwecji nowymi/starymi
zespołami, takimi
jak Blakk Ledd czy Peterson. Ich
cechą wspólną jest to, że tworzący
je muzycy zaczynali grać jeszcze
w latach 80., ale nie udało im się
wyjść poza etap nagrań demo.
Obecnie nazwy takie jak: Peter-
RECENZJE
183
son, Master Massive czy Act/
Akt mówią niewiele nawet lepiej
zorientowanym słuchaczom, ale
ta ostatnia formacja doczekała się
w roku ubiegłym kompilacji archiwalnych
nagrań, zaś pierwsza reaktywacji.
Wokalista Roger Peterson
(Petersson) zwerbował do
współpracy dawnego kumpla, gitarzystę
Yngve Franka oraz basistę
Pette Karlssona. Stąd pojawienie
się sesyjnego perkusisty
Snowy'ego Shawa, z którym basista
współpracował w jego autorskim
projekcie oraz Therion, a
fani pamiętają go jeszcze z King
Diamond czy Mercyful Fate.
Nieprzypadkowo płytę otwiera
"Speed Division", pochodzący
jeszcze z demo Peterson wydanego
w roku 1984 - zespół od
początku nader dobitnie daje nam
do zrozumienia, że tu gra się stary,
dobry heavy metal starej szkoły.
W dodatku nie jest to jakaś
akcja pensjonariuszy oddziału geriatrii
czy pozbawiony jakichkolwiek
walorów skok na kasę - panowie
łoją nader konkretnie,
Shaw uwija się za bębnami, a
kompozycje trzymają poziom.
Jeszcze dwie z nich to remanenty
z przeszłości, pochodzące z "Demo
1989" "Metalsmith" i "Prizehunter",
ale te nowsze, a już szczególnie
rozpędzony "Roll My Dice"
(tylko 2'15", ale więcej nie trzeba)
i utrzymany w średnim tempie,
mocarny "Eve Of Destruction" też
byłyby mocnymi punktami wielu
metalowych LP's z połowy lat 80.
Nieco inna kategoria to finałowy
"Challenger Of Evil": długi, trwający
niemal 9 minut, rozbudowany
numer; teoretycznie mroczna
ballada, ale nie do końca. Fajnie,
że grupka panów zbliżających się
do emerytury mogła więc spełnić
swoje marzenia - tym bardziej, że
fani takiego grania też będą z zawartości
"Metallophobia" zadowoleni.
(5)
Wojciech Chamryk
Power And Glory - Road Werewolves
2022 Steel Shark
Power And Glory powstało w roku
2018 w Argentynie ewoluując
z solowego projektu gitarzysty
Hernana Chavesa. W roku 2019
debiutują dużą płytą "The Last
Rebel", którą wydają własnym
sumptem. Natomiast w roku
2021 pojawiła się EP-ka "Out of
Control", a w roku 2022 kolejny
album "Road Werewolves". Przy
czym dwie ostatnie płyty wyszły
przy współpracy Street Metal
Records. Poczynania Power And
Glory zostały zauważone przez
włodarzy europejskiej wytworni
Steel Shark Records. Ich niedawne
wydanie "Road Werewolves",
oprócz nagrań z właściwego
albumu, uzupełnione są nagraniami
z debiutu "The Last Rebel",
ale w instrumentalnej wersji. A co
gra Power And Glory? Oczywiście
do bólu, archetypowy, oldschoolowy
i klasyczny heavy metal
rodem z lat 80. zeszłego wieku,
inspirowany takimi tuzami
jak Accept, Saxon, Judas Priest,
Iron Maiden, Manowar itd. Jedni
pewnie powiedzą o Argentyńczykach,
że zrzynają bez opamiętania,
ja wolę myśleć o nich, że
owszem bardzo często sięgają po
najlepsze patenty tradycyjnego
heavy metalu, ale żonglują nimi
na tyle kreatywnie, że odbiera się
go jako produkt ciągle świeży i
atrakcyjny. Każdy z utworów jest
zgrabnie napisany, ma swoje własne
cechy i niczym nie różni się od
heavy metalowych hymnów z lat
80. Naprawdę kawał solidnej roboty.
Ciężko też zdecydować się
na wyróżnienie któregoś z nich.
Każdy może się podobać, każdy
zmusza do headbangingu. Ogólnie
to kwestia gustu słuchacza.
Mnie najbardziej podoba się bardzo
melodyjny i "judasowski"
utwór tytułowy, w dodatku ozdobiony
pewnym cechami Ironów.
Poza tym prący do przodu "Give
Me Speed", czy wręcz wzorcowy
kawałek w stylu NWOBHM,
"Street Metal". Charakterystyczna
dla Power And Glory jest gra
Hernana Chavesa, w której możemy
doszukać się elementów
wirtuozerskich. No i zespół ten
nie byłby sobą bez świetnego wokalu
Hiszpana Jorge Arca Goya.
Ma facet przede wszystkim smykałkę
do melodii, no i glos, który
jest takim skrzyżowaniem Udo
Dirkschneider i Mark Tornillo.
"Road Werewolves" brzmi przyzwoicie,
choć wydaje mi się, że jej
ogólny sound jest lekko przytłumiony.
"The Last Rebel" na tym
wydaniu to, prawdopodobnie
pierwsze wcielenie tego albumu,
bowiem większość utworów to po
prostu instrumentale. No niby taka
gratka dla fanów. Jedynie
"Shout" jest z panią za mikrofonem.
Nic szczególnego, bo i kompozycja
jakby niedopracowana, a i
pani niezbyt trafiła ze swoim
głosem i interpretacją. Natomiast
pozostałe kompozycje, zawierają
to co poznaliśmy na "Road Werewolves",
czyli tradycyjny heavy
metal, ale z wyeksponowaną gitarą
Hernana Chavesa. Tak coś w
stylu Joe Satrianiego. Także dość
milo się słucha tych bonusów,
choć szczerze powiedziawszy, wołałbym
poznać tę wersję wokalną.
No cóż, fani NWOTHM mają kolejną
fajną formację do obsłuchania,
tym razem jest to Power And
Glory z Argentyny. Za "Road
Werewolves" (4)
\m/\m/
Purpendicular - Human Mechanic
2022 Metalville
Purpendicular powołał w październiku
2007 roku irlandzki
wokalista Robby Thomas Walsh,
jako tribute band Deep Purple.
Co ciekawe od samego początku
w projekt zaangażowany
był sam Ian Paice. Pewnie z tego
powodu formacja była aktywa
głównie w momencie, gdy Ian nie
miał zobowiązań wobec macierzy-stego
zespołu oraz na terenie
Szwajcarii i Niemiec. Z czasem
projekt zaczął występować coraz
dalej, a także myśleć o własnej
muzyce. W ten sposób Purpendicular
doczekał się trzech płyt.
Wydali kolejno "tHis is the
tHing#1" (2015), "Venus To
Volcanus" (2017) i ostatnio "Human
Mechanic" (2022). Muzycy
zastrzegają się, że choć ich muzyka
jest inspirowana Deep Purple
to, w rzeczywistości jest ona ich
autorską twórczością. W zasadzie
jest to prawda, ale na "Human
Mechanic" co chwilę potykamy
się o coś, co bardzo mocno kojarzy
się z Anglikami. No cóż, muzycy
grają po swojemu, ale takiemu
klawiszowcowi, Christophowi
Koglerowi trudno wyzbyć się
skojarzeń z Johnem Lordem.
Wszak ten drugi był Mistrzem w
grze na Hammondach. Nie inaczej
jest z gitarzystą Herbertem
Bucherem, który raczej należy do
współczesnej szkoły gitarowej, ale
w jego graniu spokojnie odnajdziecie
wpływy Ritchiego Balckmore'a
czy Steve Morse'a. Nie
wiem dlaczego, ale śpiewanie
Robby'ego Thomasa Walsha
kojarzy mi się Doogie White'em,
ale pewnych manier Gillana też
jest pełno. Najbardziej oryginalna
jest sekcja rytmiczna. No cóż, Ian
Paice nie musi grać inaczej i penie
nawet nie chce, swinguje po swojemu.
Natomiast Nick Fyffe sympatycznie
wtóruje Ianowi funky'ując
bardzo ciepło i wyraźnie.
Tak samo jest z kompozycjami.
Niby różną się od tych "purplowskich",
ale wciąż napotykamy
schematy, muzyczne tematy,
aranżacje, które w jakimś tam
stopniu ciągle przypominają nam
Deep Purple. Większość kompozycji
na "Human Mechanic" jest
utrzymanych w średnim tempie,
są dynamiczne i niosą pewien
specyficzny klimat. Tak jest przynajmniej
w pierwszej części tego
krążka. Oczywiście każda z kompozycji
różni się od siebie i niesie
swoje własne piętno. Jednak druga
część płyty charakteryzuje się
jeszcze większą różnorodnością.
Najpierw mamy funkujący "TV
Stars & Internet Freaks", później
bardzo dynamiczny i nośny kawałek
"Made Of Steel" wybrzmiewający
niczym utwory za czasów
albumu "Perfect Strangers", następnie
mamy klimatyczną i piękną
balladę "Soul to Soul", dalej
do pieca daje "Four Stone Walls",
który brzmi współcześnie, ale
sięga klimatem i mocą do krążka
"Machine Head". No i kończy się
to świetnym klimatycznym instrumentalem
"Passing Through".
Także nie dziwię się, że Ian Paice
czuje się w tym projekcie jak w
domu. Myślę, że tak samo poczują
się fani samego Deep Purple.
Po prostu muzycy Purpendicular
postawili sobie bardzo wysokie
standardy i chociaż można się
uprzeć i zarzucić im kopiowanie,
to ich pasja i zaangażowanie w to,
co robią, powinno powstrzymać
przed postawieniem im takiego
zarzutu. Mimo wszystko polecam
Purpendicular i "Human Mechanic"
fanom Purpli i hard
rocka. (4)
Retador - Retador
2022 Xtreem Music
\m/\m/
Thrashu na poziomie nigdy za
wiele, a ten hiszpański kwartet łoi
go nie tylko z odpowiednią dozą
agresji, ale ma też sporo ciekawych
pomysłów. Owszem, to w
większości rozwiązania podpatrzone
u amerykańskich tuzów gatunku,
z Heathen i Anthrax na
czele, słychać też echa dokonań
takcih zespołów jak Kreator, ale
Retador ma to coś, co sprawia, że
ich długogrający debiut nie nuży -
wręcz przeciwnie, zyskuje z każdym
kolejnym odsłuchem. Zespół
preferuje szybkie tempa, którym
184
RECENZJE
czasem blisko do blastów, tak jak
w "Deseo de Matar" czy nawet
punkowo/thrashowych klimatów
("Corrupcion"), ale i tym wolniejszym
partiom ("Violencia") również
nie zbywa na dynamice,
przede wszystkim dzięki perkusiście
Juanowi Jolocaust. Szkoda
tylko, że tak, jak brzmienie gitar i
basu jest surowe i klarowne, to już
perkusja w tych najszybszych partiach
zalatuje trochę cyfrą, co jednak
pozbawia mocy takie utwory
jak "La venda". Jofre wykrzykuje
swoje partie z histeryczną manierą
("Furia"), ale sporo też w
tych utworach melodii i dopracowanych
solówek, tak jak w "Juicio
Final" czy "Titeres", a dwa
utwory instrumentalne nie są ani
typowym intro ("Retador"), ani
mdłym wypełniaczem ("Ton
618"). Finał to zróżnicowany
"B52", numer z kategorii od ballady
do ekstremy, ostry i zakręcony,
tym bardziej zachęcający do śledzenia
dalszych poczynań zespołu.
(5)
Wojciech Chamryk
Rage - Spreading the Plague
2022 Steamhammer/SPV
Spoglądam sobie na tytuł tego minialbumu
i zastanawiam się, czy
przypadkiem w głowie dość poczciwego
Peavy Wagnera snują się
jakieś totalnie odjechane i chore
wizje. Naprawdę zachciało mu się
rozsiewać zarazę w czasach, gdy
ledwo co wyszliśmy z tej prawdziwej
ogólnoświatowej plagi, która
niektórym wywróciła życie do
góry nogami? Może to po prostu
jedynie komentarz do otaczającej
nas jeszcze do niedawna rzeczywistości.
Nic bardziej mylnego.
Wszystkie numery, które trafiły
na "Spreading the Plague" zostały
napisane przed rokiem 2020.
Zatem kim do cholery jest ten
cały Peavy? Prorokiem? Wizjonerem?
Jednym z piewców rychłej
zagłady? Wróżbitą z Ezo TV? A
może wszystkimi po trochu? Ciekawe
jakie inne talenty jeszcze facet
ukrywa przed światem. Tak
już całkiem poważnie, skupmy się
może na bardziej realnych talentach
Pana Wagnera. Tych, których
przed światem nie ukrywa.
Niewątpliwie należy do nich
umiejętność pisania chwytliwych
melodii oraz tekstów pozornie
prostych, ale mimo to zmuszających
słuchacza do chwili refleksji.
Co jeszcze? Gość ten ma świetny
głos, a w dodatku potrafi szybko
przebierać palcami po strunach
swej gitary basowej. Czego chcieć
więcej? Omawiana EPka jest niczym
innym jak po prostu miłym
prezentem, który zespół Rage postanowił
podarować swoim fanom
pomiędzy kolejnymi pełnymi wydawnictwami.
Peavy i kumple nie
byli w stanie zmieścić na płycie
wszystkich numerów powstałych
z myślą o ich ostatnim wyśmienitym
albumie zatytułowanym
"Ressurection Day". Tymi odrzuconymi
kawałkami były wgniatający
w fotel "To Live and to Die",
przebojowy "Spreading the Plague"
oraz "The King Lost His Crown"
będący prawdziwą kwintesencją
stylu Rage. Naprawdę szkoda
by było, gdyby te numery zostały
schowane na dnie głębokiej
szuflady. Któż z nas może wiedzieć,
czy kiedykolwiek zostałyby
z niej odkopane. To jednak nie
jedyna atrakcja tego zaledwie
dwudziestosześciominutowego
wydawnictwa. Zespół nagrał bowiem
nową, w pełni akustyczną
wersję najlepszego numeru ze
wspomnianego już "Resurrection
Day". "A New Land" grany całkowicie
bez prądu robi naprawdę
niesamowite wrażenie. Swoją drogą
piękne w muzyce jest to, że za
pomocą niewielkiej zmiany środków
wyrazu z heavymetalowego
hymnu można zrobić naprawdę
wzruszającą balladę. To jeszcze
nie wszystko. Ten minialbum
uzupełniają nowa wersja utworu
"The Price of War" pochodzącego
pierwotnie z wydanej w 1995 roku
płyty "Black in Mind" oraz
koncertowe wykonanie kawałka
"Straight to Hell". Pierwsza ze
wspomnianych powyżej propozycji
średnio mnie przekonuje. Nie
dlatego, że nie lubię tego kawałka.
Wręcz przeciwnie. Nie jestem jednak
zwolennikiem ponownego
nagrywania starych numerów (nawet,
jeśli w pierwotnej wersji danego
numeru występują jakieś
niedociągnięcia). Jeżeli zaś chodzi
o "Straight to Hell", to ci, co mieli
okazję zobaczyć Rage na żywo,
wiedzą, że koncerty są ich domeną.
Osobiście uważam, że warto
poświęcić te dwadzieścia sześć minut
życia i choćby dla tych paru
ciekawostek dać szansę temu wydawnictwu.
Nawet jeśli nie jesteś
jakimś wielkim fanem tej ekipy.
Jeśli natomiast nim jesteś, to zachęcanie
(czy odchęcanie) w tym
wypadku pozbawione jest jakiegokolwiek
sensu (4,5).
Bartek Kuczak
Rage And Fire - The Last Wolf
2023 No Remorse
Gitarzysta Mario bardzo chciał
mi uświadomić, że Rage And Fire
brzmi inaczej niż Ravensire, bo
utwory pod tym pierwszym szyldem
są żywsze, szybsze i bardziej
bezpośrednie. Posłuchałem ponownie
ostatni krążek Ravensire pt.
"A Stone Engraved In Red"
(2019) i jakoś nie czuję podkręconego
tempa u Rage And Fire.
Moim zdaniem, w obu przypadkach
mamy do czynienia z w miarę
podobnym stylistycznie epickim
heavy metalem. No, może
niektóre kawałki opierają się u
Rage And Fire o bardziej fundamentalne
wartości. Są przesiąknięte
pasją do prawdziwego old
school metalu i obnażają outsiderskiego
ducha gatunku. Wzbijają
się na metafizyczny poziom ponad
zwykłe rzemiosło. Brzmią
kultowo. Tymczasem aranżacje
instrumentalne "A Stone Engraved
In Red" nie były skąpo odziane,
i wręcz nie dziwię się, że
Bartek Kuczak doszukiwał się w
nich nawiązań do Iron Maiden.
Rage And Fire raczej uderza hałaśliwym
zgiełkiem niż kombinuje
z nutkami, ale też prezentuje sporo
całkiem fajnych partii instrumentalnych.
Wiele by ich wymieniać,
bo każdy numer posiada coś
specjalnego. Już intro w "Rage
And Fire" zwraca uwagę, choć tu
bardziej wyróżniłbym intrygująco
rozwijającą się solówkę. Pierwsze
takty "20th Century Man" nieodparcie
przypominają mi o neoklasycznych
akcentach Helstar "Nosferatu".
Wyśmienicie słucha się
słusznie zapętlonych zagrywek w
"Shape Shifter", trzymających w
napięciu harmonii w "Tell The
Tales (Of Medusa)", czy zabójczych
galopad w "Ebb And Flow",
po których jakby dla kontrastu
następują doom metalowe (a jakże)
motywy w "Black Wind" (niektóre
riffy i minorowe skale, jak
również tajemnicze spowolnienie
w środku). Od miarowych gitarowo-basowych
pochodów w siedmiominutowym
utworze tytułowym
też trudno się oderwać. Nachodzi
mnie jednak taka myśl, że
gdyby wskazane patenty znalazły
się na albumie podpisanym jako
Ravensire, nikt nie zarzuciłby im
bycia nie na miejscu. Ale to, co
najsilniej łączy brzmienie obu zespołów,
to ryk niedźwiedzi Ricka
Thora. Jego bardzo charakterystyczny
głos wybrzmiewa jak
przyjazny dla człowieka niedźwiedź
brunatny. Niby groźny, ale
wszyscy go lubią i uważają za
dobrego kompana. Nie da się go
pomylić z żadnym innym. Gdy
śpiewa się z taką charyzmą, nie
ma absolutnie żadnego znaczenia,
w jakiej to jest skali, w jakiej tonacji,
a w jakiej barwie. Po prostu
przekult. Oprócz "The Last
Wolf" do redakcji Heavy Metal
Pages przyszło również "Demo
1986 + 35", zawierające "Tell the
Tales (Of Medusa)", "Black
Wind", "Rage and Fire" i kower
W.A.S.P. "I Wanna By Somebody"
(1984). Szczerze mówiąc,
demo zostało słabo wyprodukowane
i nie widzę potrzeby, żeby
słuchać tej muzyki w demówkowej
jakości dźwięku. Longplay
"The Last Wolf" zabrzmi jak należy,
gdy wreszcie ukaże się w
fizycznej postaci. Mam nadzieję,
że No Remorse Records nie będzie
długo zwlekać z jego premierą.
(4,5)
Sam O'Black
Retrospective - iNtroveErt
2022 Oscar
Jakby ktoś wątpił w stwierdzenie,
że Polska progresywnym rockiem
stoi to, zapraszam do zapoznania
się z najnowszą płytą "iNtroveErt"
zespołu Retrospective.
Myślę, że przesłuchanie tego krążka
w bardzo przyjemny, a zarazem
jednoznaczny sposób wyjaśni
w czym tkwi moc polskich
formacji progresywnych. Muzyka
Retrospective oparta jest o soczystą
i wyraźną sekcję rytmiczną,
niesamowite, intensywne, a
zarazem przestrzenne gitary, melodyjne
motywy grane na pianinie
i ogólnie świetnie wymyślone partie
klawiszowe. Nie można zapomnieć
o niesamowitych liniach
melodycznych, głównie wykonanych
przez Jakuba Roszaka, ale
świetnie wspomaganych przez Beatę
Łagodę, która nieraz na
"iNtroveErt" staje się dla Kuby
równoprawnym partnerem. W
utworach sporo jest dynamicznych
momentów, niekiedy zahaczających
o hard rockową estetykę,
ale nie brakuje kontrastów,
czyli wolniejszych i subtelniejszych
fragmentów z bardziej art
rockowym kolorytem oraz ciekawej
elektroniki ocierającej się o
ambient czy też syntezatorowe
plamy. Cała ta muzyka zamknięta
jest w sześciu długich i rozbudowanych
kompozycjach, pełnych
klimatów, pasji, emocji i uczuć.
Dwie z nich trwają blisko dziewięć
minut, jedna zaś prawie
dziesięć. Jednak nie tylko różnorodność
muzyki, wielość muzycznych
wątków i melodii powoduje,
że "iNtroveErt" słucha się bardzo
dobrze. Równie dużą rolę w
tym odgrywają bardzo bogate i intrygujące
aranżacje oraz wszelkie
RECENZJEY 185
inne smaczki i niuanse. Naprawdę
nie ma się wrażenia, że muzycy
Retrospective wykreowali tym
razem takie muzyczne kolosy. Pomocą
w odbiorze tego albumu jest
także jego wyjątkowa spójność, co
świadczy o nieprzeciętnym artyzmie
muzyków, jak ich niemałym
doświadczeniu. No i dodatkowo
"iNtroveErt" to koncept album,
który opowiada o procesie alienacji
jednostki prowadzącym do
uzależnienia, co trochę kłóci się z
jednym aspektem tego albumu.
Generalnie temat jest mało optymistyczny,
a tego optymizmu w
muzyce - poza innymi emocjami -
jest naprawdę sporo. Całość brzmi
wyśmienicie. Na uwagę zasługują
gitary, gdzie po raz pierwszy
- przynajmniej na płycie - partnerem
Macieja Klimka jest Dariusz
Kaźmierczak. W ogóle nie
czuć, że Darek występuje tu w
roli debiutanta. Znakomicie wtopił
się w zespół. Sekcja w osobach
Łukasza Marszałka (bas) i Roberta
Kusika (perkusja) dbają o
odpowiedni groove, ale także o to,
aby nie było zbyt nudno. Wyjątkową
kreatywnością jeśli chodzi o
brzmienia, jak same partie klawiszy,
popisała się Beata Łagoda. A
o jej kunszcie jako wokalistki już
wspominałem, a to, że tak udanie
wraz z Jakubem Roszakiem czarują
na "iNtroveErt", daje nadzieję,
że na kolejnych wydawnictwach
ta współpraca będzie jeszcze
lepsza. I nie mam wątpliwości,
że ten krążek to jedna z
ciekawszych propozycji polskiej
sceny progresywnego rocka w
2022 roku. Po prostu trzeba się o
tym przekonać. (5)
\m/\m/
Rexor - ...For Glory And Freedom...
2022 Steel Shark
Rexor powstał w 1999 roku, ale
pierwszy album "Powered Heart"
nagrali dopiero w roku 2014. Na
jego następcę trzeba było czekać
aż osiem lat i oczywiście mowa o
"...For Glory And Freedom...".
Czy w ten sposób można zdobyć
większą popularność. Hmmm...
nie sądzę. Niemniej jak jest się
czemuś oddanym to, nieważne są
laury. I to właśnie czuć słuchając
"...For Glory And Freedom...".
Brazylijczycy są na maksa oddani
tradycyjnemu heavy metalowi i
grają go z wielkim zaangażowaniem
i pasją. Od początku słyszymy,
że kochają to, co robią, a
ich interpretacja jest przekonująca
i wiarygodna. I właśnie to jest
sednem muzyki nagrywanej przez
Rexor. Na płycie odnajdziemy
przede wszystkim nawiązania do
Running Wild, Iron Maiden,
Judas Priest, Saxon, Accept,
Grave Digger, Running Wild. A
w takim "Back Again" nawet inspiracje
z AC/DC, Aerosmith,
Motley Crue itd. Także fani tradycyjnego
heavy metalu odnajdą
to co lubią najbardziej. Oczywiście
na fajerwerki, czy inne cuda
nie ma co liczyć, ale na pewno
znajdziecie tu solidne i dość interesujące
granie. Każda z kompozycji
jest nieźle wymyślona, takoż
zaaranżowana i bardzo dobrze zagrana.
Świetne są riffy, niczego
sobie sola, sekcja zaś dynamiczna
i konkretna. No i melodie, pełne
patosu, z refrenami do wykrzykiwania
na koncertach. Może po
"...For Glory And Freedom..."
nie będziecie sięgali przy każdej
okazji, ale jak zdecydujecie się ją
odpalić, na pewno nie będziecie
żałowali. Produkcja i brzmienia
tego albumu również jest niczego
sobie. Także "...For Glory And
Freedom..." niesie sporo pozytywów.
Wydanie Steel Shark Records
jest poszerzone o debiut,
wspomniany "Powered Heart",
także macie szanse docenić całość
dokonań Brazylijczyków. (4)
Riverside - ID.Entity
2023 InsideOut Music
\m/\m/
Płyta "ID.Entity" zespołu Riverside
to kolejna doskonała propozycja
dla miłośników rocka progresywnego.
Zespół po raz kolejny
udowadnia, że jest w stanie zaskoczyć
swoich fanów i zaoferować
coś nowego, jednocześnie zachowując
swoją charakterystyczną
atmosferę. Jednym z nowych
elementów na albumie są pastelowe
brzmienia klawiszy, które
wprowadzają delikatny i subtelny
ton do kompozycji. Prawdopodobnie
już słyszeliście o burzy, jaką
w Internecie spowodowała premiera
pierwszego singla, "Friend
Or Foe", który budził skojarzenia
niektórych słuchaczy z brzmieniem
Kombii. Przytaczam to
oczywiście jako żart. Niemniej jednak,
nawiązujące do poprzedniej
epoki barwy to coś zupełnie nowego
w brzmieniu zespołu, ale
równocześnie pasującego do stylu,
z którego zespół jest znany. Muszę
przyznać, że skojarzenia z latami
80 XX wieku nie kończą się
tylko na brzmieniu. Niektóre z
kompozycji przywodzą gdzieś w
swojej strukturze echa muzyki
The Police czy może Rush. Są to
skojarzenia dość delikatne i przefiltrowane
przez charakter Riverside,
ale jednak wyraźnie słyszalne.
Posłuchajcie "Self-Aware" lub
"Big Tech Brother", będziecie wiedzieć
o co chodzi. Muzyka zawarta
na albumie jest pełna energii i
emocji, które przypominają o najlepszych
tradycjach rocka progresywnego,
jednocześnie zachowują
unikalne cechy charakterystyczne
dla zespołu. Dlatego nie
chcę pisać, że muzycznie "ID.Entity"
to zupełnie nowe rozdanie w
dyskografii grupy. Co to to nie,
słuchacze, którzy na ich muzyce
się wychowali, odnajdą się w tych
dźwiękach jak w domu. Przy
czym, będzie to dom odświeżony,
taki, którego właściciele nie chcą
stać w miejscu i przyjętej dawno
temu estetyce. Podsumowując,
"ID.Entity" to kolejny znakomity
album Riverside. To połączenie
nowych elementów w brzmieniu z
klasycznymi cechami charakterystycznymi
dla zespołu, które sprawiają,
że płyta ta jest warta uwagi
dla każdego miłośnika rocka progresywnego.
(4,5)
Igor Waniurski
Rokker - In the name of Rock 'n'
Roll
2020 Self-Released
Rokker to warszawski zespół, grający
klasycznego hard rocka, a
CD "In the name of Rock 'n'
Roll" to jego długogrający debiut.
Filarami składu są Andrzej Kowalski
i Robert Dziura-Palczewski,
znani choćby z takich grup
jak: Stan Zvezda, Stylova i Crusader,
zaś na płycie i w obecnym
wcieleniu grupy wspierają ich
młodsi muzycy. Ta mieszanka doświadczenia
i młodości dała efekt
finalny w postaci siarczystego,
stylowo zagranego hard'n'heavy,
dopełnionego elementami rock'n'
rolla i bluesa. Słychać w tych 11
utworach uwielbienie dla AC/DC
i podobnie grających zespołów z
nurtu klasycznego rocka, ale zespół
w żadnym razie nie zasklepił
się w jednej formule. Już przebojowy
opener "Deny" uderza ze
sporą mocą, dzięki konkretnemu
riffowaniu i surowej zwrotce. Mocy,
dzięki ciężkiemu riffowi, nie
brakuje również najdłuższemu na
płycie, traktującemu o emigracji
"Made In Poland" oraz "Podatkowi
i śmierci", gdzie Michał Wiktorowicz
rozpędza się do blastów, a i
gitarowe partie też mają coś z
thrashowej stylistyki - można
więc powiedzieć, że widniejące na
okładce "In the name of Rock 'n'
Roll" koperty "Master Of Puppets"
i "Highway To Hell" nie
znalazły się na niej przypadkowo.
Bardziej rock'n'rollowo Rokker
poczyna sobie w "O miłości", w
mającym w sobie coś z luzu amerykańskiego
grania lat 80. "Sex
Machine" oraz kojarzącym się z
dokonaniami TSA, ale finalnie jednak
przydługim, "Rock 'n' Roll".
Są też dwa bonusy: uderzający w
polityków, nośny "Prosto i na temat"
oraz kompozycja tytułowa z
chóralnym, hymnicznym refrenem
i sporą dawką archetypowego
rocka. Z płyty brzmi to naprawdę
nieźle, ale pełny potencjał
"In the name of Rock 'n' Roll" na
pewno ujawnia się dopiero na
koncertach, których Rokker po
pandemicznym zastoju zamierza
grać jak najwięcej, warto więc
sprawdzić ten zespół również w
wydaniu live. (5)
Wojciech Chamryk
Saint Deamon - League of the
Serpent
2023 AFM
Nowy album Saint Deamon
uświadomił mi, że coraz mniej
serca mam do melodyjnego power
metalu. No niestety, ale miejmy
nadzieję, że za jakiś czas to się
zmieni. Przecież na początku lat
2000. uwielbiałem takie granie.
W sumie o nowym krążku Saint
Deamon nie mogę powiedzieć niczego
złego. Szwedzi są zwolennikami
melodyjnego power metalu,
ale z ambitniejszym podejściem,
z odrobiną symfoniki oraz
innych naleciałości. Najważniejsza
z nich to progresywny power
metal, którego akcenty można
łatwo znaleźć na przestrzeni całej
płyty, ale najwyraźniej wybrzmiewają
one już w rozpoczynającej
kompozycji "At Break Of Dawn".
Muzycy potrafią też zaskoczyć,
bo w takim na pozór bezpośrednim
"Raise Hell" bardzo dobrze
odnajduje się nuta symfoniki, co
nadaje kawałkowi specyficznej
jakości. Z kolei w takim "Gates Of
Paradise" udanie wykorzystują
orientalną oprawę, aby w "Heaven
To Heart" uderzyć ckliwie w zwykły
rozbrykany melodyjny "powerek".
Natomiast w kończącym
"They Call Us Deamons" beztros-
186
RECENZJE
ko przemykają zapożyczenia z
hard'n'heavy. Po prostu Szwedzi
potrafią ciekawie urozmaicać swoją
muzykę. Ogólnie utwory z
"League of the Serpent" są rozbudowane
i dzieje się w nich wiele
ciekawego. Muzycy potrafią połączyć
kilka fajnych tematów, klimatów
i temp. Niemniej najważniejsza
są melodie. W muzyce
prym wiedzie gitara, konkretna i
mocna, z ciekawymi riffami oraz
popisami solowymi. Wspierają ją
klawisze, przeważnie wycofane,
ale ważne. Potrafią też wyjść do
przodu lub wyraźną oprawą udanie
podkreślić gitarę, lub wokal.
Znakomicie wypada sekcja, klarownie
nadając sens partiom gitary
czy klawiszom. Mimo wszystko
całością dowodzi mocny i
wyraźny głos Jana Thore Grefstada,
który na tle muzyki prowadzi
znakomite linie melodyczne.
Niestety na nic to wszystko,
bo taka estetyka zbytnio już mnie
nie rusza i najzwyczajniej muzyka
z "League of the Serpent" wydaje
mi się pospolita i zwyczajna.
Wiem jednak, że jest sporo odbiorców
takiego grania, ta grupa
powinna jednak sprawdzić tę płytę
i dać jej szanse. Dla mnie na tę
chwilę to jedno z wielu wydawnictw.
(3)
Sarcator - Alkahest
2022 Black Lion
\m/\m/
Ciekawe, czy w sytuacji, gdyby
ojciec wokalisty Sarcator nie był
znanym muzykiem, też obwołano
by ten zespół nową nadzieją metalu
i miałby on już na koncie dwa
albumy... Debiutancki "Sarcator"
ukazał się jesienią 2020 roku, a
Mateo Tervonen miał wtedy jakieś
15 lat. Teraz z kolegami w
wieku 20-23 lat podsuwa nam
kolejny, zatytułowany "Alkahest",
firmowany już przez znacznie
większą wytwórnię. Płyta jest
konkretna - za całość produkcji,
od nagrań do masteringu, odpowiada
rzeczony ojciec, znany z
The Crown gitarzysta Marko
Tervonen - może więc chłopaki
faktycznie mają talent? Bo mimo
fatalnego, totalnie cyfrowego brzmienia,
black/thrash w ich wydaniu
może się podobać. Co ciekawe
więcej tu długich kompozycji niż
trzyminutowych petard, jest też
wielowątkowy instrumental "Sorrow's
Verse", w którym delikatną
partię gitary dopełnia, równie
subtelnie brzmiący, fortepian, "He
Who Comes From The Dark"
zaczyna partia niczym z flamenco,
a "Dreameater" ma w sobie coś
z klimatu LP "Seventh Son Of A
Seventh Son" Iron Maiden.
Przyznacie, że to wpływy dość
nieoczywiste, nawet jeśli "Ascend"
czy "Grave Maggot Future" to
łojenie, można rzec typowe dla
podszytego blackiem czy nawet
death metalem, thrashu. Warto
mieć więc ten zespół na oku, bo
faktycznie może coś z tego być.
(4)
Wojciech Chamryk
Saxon - More Inspirations
2023 Silver Lining Music
Co powiedzielibyście, gdyby Metallica
nazwała swój nowy album
"More Justice For All"? Nazwała
"72 Seasons". Dobra, nie będę się
pastwić, pozostawię to innym. Co
innego pozostało mi do zrecenzowania?
Acha, nowy Saxon. Piętą
achillesową Biffa Byforda jest
obawa przed uznaniem jego muzyki
za nudną. Teraz poddaje ją
testowi, bo Saxon wydało ostatnio
trzy nowe krążki studyjne w
przeciągu trzech lat, rok po roku.
Były covery "Inspirations"
(2021), pojawił się materiał autorski
"Carpe Diem" (2022).
Pierwszy z nich miał swoje kronikarskie
uzasadnienie, drugi zachwycał
energią i wiernością wobec
tradycji gatunku, który sami pół
wieku temu definiowali. Ale już
tytuł "More Inspirations" sugeruje
sarkastyczne pytanie, czy
skoro do trzech razy sztuka, to
mamy odetchnąć z ulgą, że wystarczy,
a może raczej spodziewać
się kontynuacji serii pt. "Even
More The Same"? Ja się naprawdę
obawiam, że jeśli sprzeda się
odpowiednia liczba egzemplarzy
"More Inspirations", to Saxoni
pójdą za ciosem. Niby nie muszą
już nic nikomu udowadniać, ale
przedstawiciele muzycznych mediów
zastanawiają się, jak elokwentnie
wymigać się od wymierzania
ciosów w słynną piętę.
Cóż, ktoś to musi napisać: nudniej
niż na "More Inspirations"
się nie da. Saxon powinien skupić
się na promocji "Carpe Diem", a
nie na wyciąganiu drobniaków od
bezkrytycznych fanów. Prawidłowe
wykonanie i fachowa produkcja
to żadna nowina w kontekście
artystów utrzymujących się finansowo
ze swojej sztuki. Słuchanie
tego zestawu zmniejsza testosteron
zarówno u mężczyzn,
jak i u kobiet, czyniąc nas mniejszymi
buntownikami, a większymi
konformistami. Otrzymujemy
zatem sprzeczność z wartościami
metalowymi. Gdyby obie płyty
ukazały się w ramach jednego wydawnictwa
w tym samym pudełku,
oceniałbym inaczej. Niestety
opóźniony deser zdążył się rozmrozić,
zgromadzeni goście nie
bardzo chcą go tknąć, a jednocześnie
nikt nie chce sprawić gospodarzowi
przykrości, ani narażać
się na kolejną dokładkę. Nie
byłbym sobą, gdybym w takiej sytuacji
nie odezwał się: "nie, dziękuję".
(-)
Sam O'Black
Seventh Servant - The Tree Of
Life
2022 Roxx
"Night Of The Stormrider" to jedna
z moich ulubionych płyt Iced
Earth. Śpiewał na niej John
Greely, który wkrótce rozstał się
z Iced Earth - jak wiadomo coś
takiego jak stabilizacja personalna
w zespole Jona Schaffera nie istnieje.
Przypomniałem sobie o
Greely'm przy okazji jego gościnnego
udziału w bardzo przeciętnych
produkcjach projektu Bloody
Times, ale niczym szczególnym
tam nie zachwycił. Teraz
okazało się, że od blisko 17 lat ma
własny zespół Seventh Servant,
ale jego nagraniowy dorobek jest
więcej niż mizerny: SP "The Benediction"
sprzed blisko pięciu
lat, a w roku ubiegłym debiutancki
album. "The Tree Of Life" też
niczym szczególnym nie porywa,
bowiem Seventh Servant opierają
się na zgranych już do cna patentach
power/thrashowych, dokładając
do tego chrześcijańską
wymowę tekstów. Z tym thrashem
to nie do końca prawda, mimo
tego, że partiom perkusji nie
można odmówić intensywności.
US power metal jest już bardziej
słyszalny, ale w wydaniu progresywno-symfonicznym,
do tego
złagodzonym brzmieniowo - mimo
tego, że w składzie jest dwóch
gitarzystów, zbytnio tego nie słychać.
Sporo jest za to bombastycznych,
orkiestrowych partii, będących
dziełem klawiszowca Marinosa
Tokasa - opener "Revelation"
i epicki, trwający ponad 16
minut "Open Door" sporo dzięki
nim zyskują, ale nie czarujmy się,
"The Tree Of Life" to i tak co najwyżej
druga liga takiego grania.
Jest to słyszalne tym bardziej, że
Greely postawił na długie, ale jednocześnie
schematyczne kompozycje.
Jednej z nich, to jest "Jezebel"
nie ratuje nawet gościnny
udział Tima "Rippera" Owensa -
ciekawe jest to tylko o tyle, że na
jednej płycie spotkało się dwóch
byłych frontmanów Iced Earth.
Więcej, w wersji kompaktowej
mamy też drugi krążek z całym,
trwającym blisko godzinę, materiałem
w wersji instrumentalnej,
ale na szczęście jego słuchanie zostało
mi oszczędzone... (2,5)
Wojciech Chamryk
Silver Bullet - Shadowfall
2023 Reaper Entertaiment
Poprzedni album tej fińskiej grupy,
zatytułowany "Mooncult"
bardzo przypadł mi do gustu, lubię
bowiem tradycyjny heavy/power
metal, dobrze brzmiący i grany
na poziomie. Nie zagłębiając
się więc w szczegóły odpaliłem
najnowszy materiał Silver Bullet.
I... zaskoczenie, bo intro jak intro,
ale już od pierwszego właściwego
utworu "Shadow Of A Curse" coś
mi nie pasowało: nieduży, nisko
brzmiący głos, muzycznie zaś
mdły, sztampowy power w tym
nowszym wydaniu. Czyżby kolejna
grupa o takiej samej nazwie, a
może źle opisane pliki? Niestety,
wszystko się zgadza. Zespół jest
ten sam, ale świetnego wokalistę
Nilsa Nordlinga zastąpił znacznie
słabszy Bruno Proveschi i
nawet 14. wspierających go chórzystów
nie zdołało wpłynąć na
jakość partii wokalnych, muzycznie
też wszystko się rozjechało.
Więcej tu power metalu w symfonicznej
oprawie niż mocnego
heavy z lat 80., kiedy na poprzednim
albumie proporcje pomiędzy
nimi były wyrównane, riffy zelżały,
a brzmienie zostało utemperowane.
I OK, może teraz więcej
ludzi posłucha jakiegoś utworu
Silver Bullet na Spotify, ale mnie
ten zespół właśnie przestał interesować,
chociaż to ponoć "one of
the most promising melodic metal
acts of the decade". (1)
Wojciech Chamryk
Skinner - The Dark Design
2023 Self-Released
Amerykańskiego wokalistę Normana
Skinnera znamy głównie z
zespołów Imagika i Niviane.
Bardzo dobrze sprawdza się on w
US power/thrashu i heavy/power
metalu. Taką muzykę też eksplorował
w projekcie sygnowanym
swoim nazwiskiem. Przynajmniej
tak było na "Sleepwalkers" z ro-
RECENZJE 187
ku 2014, gdzie muzyka oscylowała
wokół amerykańskiego
heavy/power/thrashu i podana
była w oprawie współczesnego
brzmienia. I nie chodzi o stylistykę
groove czy nu metal, a o wykorzystanie
współczesnych możliwości
studia. Z takim też nastawieniem
zabierałem się za najnowsza
propozycje Skinnera, "The
Dark Design". Pierwszy utwór
"What's Left Inside" rozpoczyna
się krótkim symfonicznym intro,
po czym od razu atakują nas całą
mocą gitary wraz z sekcją, ale nie
są to brzmienia znane z power/
thrashu, ale bardziej z groove metalu.
W zasadzie są to zespolone
oba brzmienia wraz z melodyką,
która z kolei kojarzy się z nu metalem.
Także obok bardzo melodyjnych
linii wokalnych śpiewanych
czystym, acz mocnym wokalem,
goszczą również wrzaskliwe
partie. Drugi kawałek "In Silence"
jest podobny do openera, też jest
to zespolenie obydwu wpływów,
ale z jeszcze większą dawka wrzaskliwego
wokalu. W jednym z dalszych
utworów "A Sea of Melancholy"
pojawiają się nawet partie
lekkiego growlu. I tak do piątej
kompozycji "The Ferryman", co
niestety nie napawało mnie optymizmem.
Całe szczęście od kawałka
"How Many Ways I Can
Die" kapela Normana Skinnera i
sam wokalista wracają do klasowego
rozbudowanego i klimatycznego
US heavy/power/thrashu,
co od razu zmieniło moje nastawienie
do całej płyty. Takich
kompozycji jak wspomniana mamy
jeszcze dwie: "My Tribulation"
i "Unfinished". Natomiast utwór
"Among The Ashes" w akustycznej
oprawie oraz prawdziwa petarda
"The Dark Design", podbija jedynie
stawkę i jakość muzyki. W
utworze "Cain" mamy lekki nawrót
do wpływów nowoczesnych
odmian metalu. W sumie nie jest
to jakaś straszna sprawa, ale ogólnie
szkoda, że początek albumu,
w tak dużej dawce jest poddany
tym nowoczesnym stylom. Tym
bardziej że gdy człowiek wsłuchuje
się w muzykę, to słyszy, że
kompozycje są naprawdę ciekawie
wymyślone, składają się z wielu
fajnych tematów, znakomitych
klimatów i nośnych melodii. Dodatkowo
wyobraźnia podpowiada,
że jakby wszystko zabrzmiało
w tradycyjny sposób to, muzyka
zyskałaby na tym jeszcze bardziej.
No cóż, tym razem Pan
Skinner postanowił zmierzyć się
z nowoczesną stylistyką. Mimo
że nie pałam optymizmem, co do
pierwszej części krążka, to muszę
przyznać, że muzycy tej formacji,
jak zwykle błysnęli talentem i
pomysłowością oraz wykonaniem.
Wszystkie partie instrumentalne
zagrane są bardzo wiarygodnie, a
nawet ze swadą, również sam
Norman pokazał się z dobrej
strony. Nie wiem, jak odbiorą inni
nową propozycję formacji Skinner,
ale niestety początek "The
Dark Design" zaważył na ocenie
płyty. (3,7)
Sleazer - Deadlights
2022 Steel Shark
\m/\m
Druga, właśnie omawiana płyta
"Deadlights" włoskiego Sleazer
wyszła prawie pięć lat po ich debiucie,
"Fall into Disgrace" z
roku 2017. Czemu tak długo
Włosi zwlekali z kolejnym wydawnictwem
to ich słodka tajemnica.
Niemniej biorąc pod uwagę,
że nad debiutem pracowali dwa
lata, więc tym razem mogło być
podobnie, do tego kwestia pandemii
oraz problemów personalnych,
wiec te pięć lat mogło im
strzelić, jak z bicza. Gorzej mają
fani, w tym moja osoba, bowiem
myślę, że większość z nich zapomniała
już o "Fall into Disgrace",
albo pamięta ją jak przez mgłę. Ja
jedynie pamiętam, że na łamach
HMP płyta została przyjęta dość
ciepło. Jednak słuchając "Deadlights"
podejrzewam, że formacja
nie przeszła jakiejś wielkiej metamorfozy.
Po prostu od początku
grają oldschoolowy heavy metal, z
domieszką innych odłamów ciężkiego
grania, w dodatku udanie
eksponując etos lat 80. Oczywiście
korzystają z wielu dawno wymyślonych
pomysłów, co dla niektórych
może być dużym minusem.
Niemniej sami muzycy zdają
sobie sprawę, że nie są w stanie
przebić muzykę swoich mistrzów,
pozostaje im jedynie grać to co lubią,
zachowując to wspaniałe brzmienie
i klimat lat 80. i jednocześnie
próbować dodać coś swojego.
Przynajmniej tak twierdzili,
gdy rozmawialiśmy z nimi przy
okazji debiutu. Dlatego na
"Deadlights" znajdziecie solidne
riffy, konkretną sekcję, chwytliwe
refreny i całkiem niezłe aranżacje.
Włosi stawiają głównie na dynamiczne
kompozycje, oraz w padające
w ucho melodie. Płyta zaczyna
się krótkim podszytym elektroniką
intrem. Później mamy
szybki utwór tytułowy "Deadlights".
Jeszcze szybszy jest "Speed
Of Fright", który ociera się niemal
o speed metal. "Sarnath" to dynamiczny
kawałek z pewnymi elementami
klasycznego heavy i
hard rocka. Natomiast "All My
Words Inside" jeszcze bardziej
ucieka w stronę klasycznego
rocka. Wraz z "Of Storm And
Steel" grupa wraca do szybkości i
bez mała speedowych temp.
"Black Witch" rozpoczyna się dość
mocno i niesie mroczny klimat, z
czasem jednak pojawia się więcej
speed metalowych akcentów.
Szybki jest również "Horror At
Red Hook", niesie on ze sobą trochę
power metalowych wtrętów i
żonglerkę klimatem. Na "Night
Desire" Włosi powracają do bardziej
rockowego grania. Kolejny
utwór, "At The Edge Of Madness"
zaczyna się delikatnie i miarowo,
aby przejść w bardzo szybkie tempa.
Album kończy intensywny i
chwytliwy "Sky Turns Red". Uwagę
zwracają jeszcze popisy solowe
gitarzystów Clemente Cattalani
i Stefano Viola. Nie pamiętam
wokalu poprzedniego śpiewaka,
ale Roberto Cenci jest całkiem
niezły, choć troszeczkę brakuje
mu mocy. A może inaczej, tej mocy
(naprawdę niewiele) brakuje
samej muzyce. Podejrzewam, że
glos Roberto na tle mocniejszego
heavy byłby lepiej wyeksponowany,
no i muzyki zdecydowanie
lepiej by się słuchało. To taka moja
uwaga. Ogólnie jest nieźle, jak
ktoś uwielbia nurt NWOTHM
może jeszcze raz dać szanse Włochom.
(3,7)
\m/\m/
Smoke Rites - Total Lung Capacity
2022 Self-Released
Smoke Rites zaczęli od cyfrowej
EP "The Rite Of The Smoke", a
więc dość standardowo, po czym
jesienią ubiegłego roku zadebiutowali
długogrającym materiałem.
OK, może niezbyt długim, bo
"Total Lung Capacity" to niecałe
pół godziny muzyki, ale cieszymy
się, że w czasach streamingu są
jeszcze zespoły, dla których format
zwartej artystycznie, dłuższej
całości jest jeszcze czymś ważnym.
Najważniejsza zmiana jest
taka, że w składzie nie ma już wokalistki
Maksyminy Kuzianik.
Zastąpił ją Tomasz Mielnik, znany
z takich grup jak Fiasko,
Wnyki czy bardziej rockowa, kiedyś
dość popularna, So I Scream.
Jego mocny, niski głos przydał
muzyce Smoke Rites intensywności,
okraszając ją przy tym sporą
dawką mroku, obecną również
w przejmujących tekstach autorstwa
wokalisty. Muzycznie tych
sześć utworów to doom/stoner/
sludge metal, coś na styku Black
Sabbath i High On Fire, by wymienić
tylko te najważniejsze nazwy.
Początek płyty, w postaci
"Heavy Rain" i "Imminent Doom",
atakuje surowością i ciężarem
apokaliptycznie brzmiących riffów
oraz mocarną sekcją. To
wręcz kwintesencja takiego brzmienia,
a dalej jest jeszcze ciekawiej,
zwłaszcza w posępnym, majestatycznym
utworze tytułowym.
"Demonologue" i "Stayer" bliżej za
to do hard rocka, ale w nieoczywistym
ujęciu spod znaku
Orange Goblin, jeśli miałbym już
podać jakąś trafnie opisującą to,
co słyszę nazwę. No i finałowy
"Forlorn": znowu mocny, surowy,
kipiący energią numer - liczę, że
na kolejnej płycie Smoke Rites
zaskoczą nas jeszcze bardziej.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Sonata Arctica - Acoustic Adventures
Volume Two
2022 Atomic Fire
Minęło niewiele ponad pół roku i
druga część "Acoustic Adventures..."
ujrzała światło dzienne.
Okładka jest równie kiczowata
jak w przypadku pierwszego woluminu,
ale muzycznie znowu jest
całkiem nieźle. Nie mogło być
zresztą inaczej, skoro to druga 12
utworów z jednej sesji, podczas
której Sonata Arctica podeszła
do swego dorobku od zupełnie innej
strony. Przyznam, że dla mnie
to wręcz coś na kształt objawienia,
bo odarcie tych piosenek z
banalnych, powermetalowych
aranżacji pokazało ich zupełnie
inne, znaacznie atrakcyjniejsze
oblicze. Czasem po prostu przebojowo-popowe,
tak jak w bardzo
melodyjnych "Broken" i "San Sebastian",
a niekiedy nawet czerpiące
z new romantic/Roxy Music
lat 80. ("Half A Marathon
Man"). Henrik Klingenberg znowu
ma pełne ręce roboty, zwłaszcza
w melodyjnym openerze "I
Have A Right" i "Letter To Dana"
z organowymi brzmieniami i
utworach tylko na głos i piano
("Shamandalie") oraz wzbogaconym
jeszcze akustyczną partią gi-
188
RECENZJE
tary "My Land". Chociaż więcej tu
tak zwanych "smutasów", jak
choćby "Victoria's Secret" czy wykorzystujący
kontrabas "Gravenimage",
nie brakuje też utworów
bardziej dynamicznych - tu prym
wiodą "FullMoon", skoczny "Black
Sheep" i folkowy "Flag In The
Ground". Tony Kakko, podobnie
jak na części pierwszej, czuje się w
tych klimatach doskonale - dobrze
wiedzieć, że po tylu latach
kariery stać go, podobnie jak cały
zespół, na stworzenie czegoś nieoczywistego.
(5).
Wojciech Chamryk
Sortilege - Apocalypso
2022 Verycords
Gdzieś od roku 2018 trwały próby
przywrócenia do żywych legendy
francuskiego klasycznego
heavy metalu Sortilege. Niestety
Christian "Zouille" Augustin
jakoś nie dogadywał się ze swoimi
dotychczasowymi kumplami i od
roku 2020 formację Sortilege firmuje
swoim nazwiskiem. Zebrał
nową ekipę i w 2021 roku dzięki
albumowi "Phoenix" można było
poznać pomysł Zouille na nowe
Sortilege. Zazdroszczę tym którzy
już słyszeli tę płytę, bo mnie
ta przyjemność niestety ominęła.
"Phoenix" zawiera dwanaście
kompozycji z wczesnego repertuaru
zespołu nagranych na nowo
oraz dwóch zupełnie nowych
utworów, z których ponoć "Toujours
Plus Haut" to całkiem niezły
kawałek. Z pewnością gdybym
poznał to wydawnictwo wcześniej,
zupełnie inaczej podchodziłbym
do nowego albumu
"Apocalypso", a tak przywitałem
go z pewnym zaskoczeniem. Otóż
otwierający utwór "Poseidon" wita
nas współczesnym, pełnym i soczystym
brzmieniem. Coś podobnego
do tego, co słyszymy na "judasowskim"
"Firepower", czy na
innych płytach kapel które, choć
hołdują starej szkole, nie zapominają,
że czasy zupełnie się zmieniły.
To zaskoczenie dość szybko
minęło, bowiem jestem zwolennikiem
takiego podejścia. Daje ono
znowu trochę więcej kolorytu do
tego klasycznego nurtu, choć
oczywiście nadal uwielbiam stare
brzmienia rodem z lat 80. Kolejną
niespodzianką był fakt, że muzycy
tego Sortilege bez krępacji
skorzystali z riffów brzmiących
nader współcześnie tak jak w "La
parade des centaurs" czy "Attila".
Jednak uwierzcie mi, im dłużej
słucha się "Apocalypso" to, te
współczesne niuanse rozmywają
się w tradycyjnej heavy metalowej
wymowie tego krążka. Poza tym
muzycy, komponując materiał na
ten album, poszli w dwóch kierunkach.
Pierwszy z nich to kompozycje,
które mają swoją szybkości
i bardziej eksponują oddanie
heavy metalowi. Zaliczyłbym
do nich doskonały "Poseidon",
niezły "Walkyrie", bezpośredni i
melodyjny "Trahison" i podobny
w wyrazie "Vampire". Można też
wspomnieć o "Le scare du sorcier",
ale w ten kawałek wpleciono elementy,
które bardziej kojarzy się
z drugim nurtem prezentowanym
na tym krążku. A mianowicie są
to utwory wolniejsze, w średnich
tempach, bardziej masywne, zagrane
z pewną motoryką i pewnym
epickim zacięciem. Można
do nich zaliczyć "Attila", "La parade
des centaurs", a przede wszystkim
niesamowity klimatyczny,
utwór tytułowy "Apocalypso". Na
oddzielną uwagę zasługuje również
kompozycja "Derriere les portes
de Babylone", równie majestatyczna,
co dopiero wymienione,
ale dodano do niej sporo orientalnych
elementów i klimatu, także
bardzo kojarzy mi się z pomysłami
znanymi z płyt Ronniego
Jamesa Dio. Na koniec pozostaje
jeszcze utwór "Encore un jour",
wolny, podniosły, z balladowym
zacięciem. W sumie mamy do
czynienia z bardzo zacnym i różnorodnym
klasycznym heavy metalem,
choć nagranym na współczesną
modłę, acz jako całość wydaje
się dość spójne i wciągające.
Jednak jestem przekonany, że
niektórym będzie przeszkadzało
współczesne brzmienie i podejście
do muzyki. Ciągle będą stęsknieni
za tym dawnym Sortilege, z płyt
"Métamorphose"(1984) czy
"Larmes de héros" (1986). No
może i kiedyś coś się zdarzy, ale
na tę chwile to raczej "to se ne vrati".
No i trzeba cieszyć się z obecnego
wcielenia Sortilege, tym
bardziej że Christian "Zouille"
Augustin nadal znakomicie śpiewa,
choć zdaje się takich "górek",
jak dawniej nie wyciąga. Jakby nie
patrzeć to zespół ciągle gra tradycyjny
heavy metal, może prostszy
i bardziej bezpośredni, ale ciągle
jest zwarty, mocny i potrafi przyłożyć
w twarz oraz zmusić do kiwania
głową. Może solówki nie są
takie długie i wyrafinowane, ale
ostro prują przestrzeń. Po prostu
"Apocalypso" to kawał solidnego
i soczystego heavy metalowego
grania, wartego naszego wsparcia.
(4,5)
\m/\m/
Soul Friends - Travellin' High &
Low
2022 Music And More
Gitarzystę Marka Gołębiewskiego
znamy z zespołu Restless.
Dzięki tej grupie Marek poznał
Mirka Gila, właściciela studia,
gdzie Restless rejestrowało swoje
pierwsze nagrania demo (a było
to około roku 2013). Ta współpraca
rozwinęła się o miksowanie
solowych dokonań Marka, które
nagrywał w swoim zaciszu domowym.
Te nagrania firmowała nazwa
M Like Me i wydawana była
pod sztandarem wytwórni Music
& More. W końcu Mirek Gil namówił
Marka Gołębiewskiego,
aby nagrał swoją muzykę w jego
studio z żywymi muzykami, w ten
sposób miała ona uzyskać należytą
oprawę, taką, jaką ta muzyka
powinna mieć od zawsze. Marek
przystał na te namowy, w efekcie
czego powstał album "Travellin'
High & Low", który tym razem
firmuje nazwa Soul Friends.
Zmiana szyldu miała podkreślić
zupełny inny charakter i atmosferę
sesji oraz to, że powstała przy
współpracy z muzykami, którzy
doskonale rozumieli muzyczne
fascynacje Marka Gołębiewskiego.
Na "Travellin' High & Low"
Marek zgromadził dwanaście
konkretnych kompozycji utrzymanych
w stylu południowego
amerykańskiego rocka. Także
znajdziemy w nich różnorodną
mieszankę rocka, blues-rocka,
southern rocka, hard rocka oraz
wpływów bluesa, rock'n'rolla, boogie-woogie,
country czy folku.
Wielu z pewnością usłyszy inspiracje
Allman Brothers Band,
Lynyrd Skynyrd, Blackfood,
The Black Crowes itd. Większość
utworów jest dynamiczna,
ale sporo w nich przestrzeni oraz
bardziej wyciszonych brzmień,
dzięki czemu te nieliczne mocniejsze
momenty, wybrzmiewają
zdecydowanie wyraźniej. W tę
muzyczną podróż znakomicie
wprowadza wpadająca w ucho
kompozycja "Southern Soul", która
wcześniej miała być też utworem
tytułowym. Kolejne kawałki
są różne w swoim charakterze, ale
przyświeca im jeden cel, a mianowicie
mają bezpośrednio docierać
do emocji słuchacza. I wydaje mi
się, że to Markowi i jego kolegom
udaje się znakomicie. Lubię południowego
rocka, ale raczej jej dynamiczną
odmianę, czyli southern
rocka w stylu Molly Hatchet,
także zawartość "Travellin' High
& Low" nie do końca mnie wciąga.
Gdyby było więcej kompozycji
takich, jak "Be Brave", gdzie
wkradło się trochę więcej hard
rockowej motoryki, czy dość mocnego
i wyrazistego "State Of
Play" to, zdecydowanie bardziej
bym cieszył się zawartością tego
krążka. Niemniej fani południowego
rocka absolutnie nie będą
narzekać, bo muzyka Marka Gołębiewskiego,
jak dla mnie, w
niczym nie ustępuje dokonaniom
jego mistrzów. W dodatku "Travellin'
High & Low" bardzo fajnie
brzmi, a jest to zasługą Mirka
Gila, który w tym wypadku występuje
w roli producenta. Także
fani amerykańskiego rocka rozejrzyjcie
się za debiutancką pozycją
Soul Friends. (4)
\m/\m/
Stargazer - Life Will Never Be
The Same
2023 Mighty Music
Stargazer to zespół, który pochodzi
z Norwegii, a swoja działalność
rozpoczął w roku 2008.
Do tej pory nagrał trzy albumy
"Stargazer" (2009), "The Sky Is
the Limit" (2019) i dopiero co
wydany "Life Will Never Be the
Same". Na tej nowince znajdziemy
soczyste i chwytliwe hard'n'
heavy, z leciutkimi ozdobnikami
AOR-u czy bardzo rzadkimi wtrąceniami
power metalowymi.
Ogólnie muzyka skojarzyła się
mnie z tym, jakby ktoś próbował
połączyć Whitesnake z hardrockowego
okresu podszytego
bluesem "Come An' Get It"
(1981) z tym hair metalowym z
albumu "1987" (1987). Inne zestawienia
to Deep Purple, Rainbow
(tego z Bonetem), Europe,
Extreme, Mr. Big, czasami Ratt.
Także mniej więcej wiecie, w jakich
rejonach muzycznych Norwegowie
się poruszają. Płytę rozpoczyna
dynamiczny "Can You
Conceive It", ze świetnymi solówkami,
ogólnie ze znakomitymi
partiami gitarowymi. Podobny w
wymowie jest kończący płytę kawałek
"Push Me". Później jest
jeszcze lepiej, bo drugi w kolejności
"Live My Dream" ma bardzo
nośną melodię, świetne riffy i charakter.
Takich utworów mamy
jeszcze kilka. Można do nich zaliczyć
"Don't Kill", "Will I Come
To Heaven" i "Turn Off The
Light". Z tego "Don't Kill" ma najostrzejszego
pazura. Pewnie dla
tego podoba mi się najbardziej.
Mamy jeszcze miarowy i dynamiczny
"Rock The Sky", bardziej
stonowany i klimatyczny z Blackmore'owską
gitarą "Beyond The
RECENZJE 189
Moon". Naprawdę świetny moment
na tej płycie. Z wolnych, ale
dynamicznych kawałków - power
ballady? - mamy jeszcze "Take Me
Home" i "Heartbroken". W tych
dwóch utworach faktycznie odnajdziemy
trochę elementów balladowych,
a "Heartbroken" dodatkowo
ma Blackmore'owy posmak
i to raczej z czasów Rainbow. No
i mamy też akustyczną balladę
"Live Today", która w drugiej części
przeistacza się w bardziej dynamiczną
formę. Każdy z kawałków
ma swój charakter, jest świetnie i
zgrabnie wymyślony oraz obdarzony
znakomitą melodią. Nie
czuć w nich za bardzo schematów,
choć na pewno czerpią z dokonań
głównie ekip z lat 80., ale
też z tych z lat 70. Być może
właśnie ta umiejętność powoduje,
że całość brzmi bardzo świeżo.
Poza tym wszystko znakomicie
jest zagrane. Basista Jomar Johansen
i perkusista Svend
Skogheim znakomicie i z wyobraźnią
budują rytmiczne fundamenty.
Klawiszowiec Sondre
Bjerkset dodaje dodatkowych
barw muzyce Stargazer, ale jak
dla mnie dość dyskretnie. Za to
gitarzysta William Ernstsen to
mistrz nad mistrze. Przede wszystkim
wycina niesamowite riffy, a
dodatku potrafi ozdobić muzykę
formacji wyśmienitymi solami.
Dużo w tym wirtuozerii, ale zupełnie
tego nie odczuwamy. No i
wokalista Tore André Helgemo
jeden z lepszych klasycznych
rockowych głosów, jaki ostatnio
słyszałem. No i brzmienia, choć
korzystają ze starych brzmień
znanych z najlepszych czasów
hard'n'heavy to czuć, że album
nagrywany jest współcześnie.
Norwegowie zawdzięczają to koledze
z zespołu Williamowi
Ernstsenowi pilnującemu etap
samego nagrywania oraz Sorenowi
Andersenowi, który odpowiada
za mastering. Ogólnie wyszło
im imponująco. Jak ktoś chce posłuchać
dobrego współczesnego
hard'n'heavy to niech namierza
Stargazer i ich album "Life Will
Never Be The Same". (5)
\m/\m/
Stargenesis - Distress Call
From Earth
2023 Self-Released
Za projektem Stargenesis stoi
włoski multiinstrumentalista Michele
Vissani. Obsługuje głównie
gitary, instrumenty klawiszowe i
perkusję. Za wiernego druha ma
niesamowitego wokalistę Valeriano
De Zordo oraz basistę Daniele
Ferretto. Muzycznie jest to
oryginalna mieszanka rocka i metalu
progresywnego i bardzo przypomina
mi to, co się dzieje w
zespołach Arjena Lucassena,
czyli Ayreon czy też Star One.
No i "Distress Call From Earth"
to ich druga muzyczna odsłona,
dwupłytowa, która trwa ponad
osiemdziesiąt minut. Wcześniej w
roku 2021 nagrali debiut "Aurora".
Najnowszą płytę otwiera
kompozycja długa i rozbudowana,
blisko dziesięciominutowa
"Welcome To Earth". Wdrążają ją
elektroniczne i kosmiczne dźwięki
syntezatorów, które przechodzą
w wolne i bardzo emocjonalne
brzmienia, raz zagrane trochę
dynamiczniej innym razem
bardziej akustycznie. Drugi utwór
"AI Storm" to w zasadzie taki ciekawie
zagrany i wymyślony US
heavy/power metal, ze wtrąceniami
prog-poweru, który może kojarzyć
się z mocniejszymi fragmentami
Fates Warning czy
Queensryche. Natomiast trzecia
kompozycja "Your Next Dose" to
taka wysmakowana mieszanka
tych dwóch podejść, bardziej stonowanych,
emocjonalnych, z tymi
dynamiczniejszymi i klasycznie
heavy metalowymi, często okraszona
brzmieniami akustycznymi,
a niekiedy elektroniką. Ogólnie
wszystkie kompozycje są znakomicie
przemyślane, świetnie zaaranżowane,
pełne wszelkiej emocjonalności,
melodii, klimatów i
zmian tempa (choć nienarzucających
się sluchaczowi). Niemniej
jestem skłonny stwierdzić, że bardziej
przeważa zaduma i pewne
zamyślenie. Choć te dynamiczniejsze
fragmenty na tle tych wolniejszych
wybrzmiewają jeszcze
wyraźniej i z większą mocą. Sporo
kawałków jest bardzo długich,
więc nie dziwią intra typu elektroniczno-celtyckiego
"Honar Guard
Salute" czy elektronicznoorkiestrowego
"Distress Call From
Earth Part1.". Podkreślam, muzycznie
"Distress Call From Earth"
to bardzo ciekawa płyta. Jej walory
podkreślają nie tylko melodie,
ale znakomity tembr głosu i śpiew
Valeriano De Zordo. W zasadzie
Valeriano czaruje przez całość
płyty, jedynie na zakończenie w
"Our Future" słyszymy głos kobiety.
Niestety promo nie jest dobrze
opisane i nie wiadomo, kto
za nie odpowiada. Odbiór tego albumu
ułatwia także wykonanie
poszczególnych instrumentów,
choć najbardziej w uszy rzucają
się partie gitary. Nieraz robią one
tutaj, bardzo dobrą robotę. Tematyka
płyty też jest zbliżona do
spraw chętnie poruszanych w tym
nurcie, także mamy wątki dotyczące
sztucznej inteligencji, kontroli
społecznej, narkomanii, ludzkiego
cynizmu, ale także pojawia
się nadzieja oraz marzenie o
nowej erze i przyszłości kontynuowanej
przez nasze dzieci. Ogólnie
"Distress Call From Earth"
jest bardzo dobrze przygotowana,
więc fani progresywnych odmian
rocka i metalu nie będą mieli problemu
z przyswojeniem dźwięków
z tego wydawnictwa. (5)
Steel Inferno - Evil Reign
2022 From the Vaults
\m/\m/
W zasadzie mógłbym tę recenzję
zamknąć w kilku zdaniach: Po
pierwsze to chyba najlepsza dotychczasowa
płyta Steel Inferno.
Po drugie - sam Fenriz umieścił ją
wśród swoich ulubionych wydawnictw
minionego roku. Po trzecie
- lubicie Agent Steel? No kto nie
lubi. Ale załóżmy, że kogoś to
jeszcze nie przekonało. Więc od
początku: uważam, że pierwsze
dwa krążki Duńczyków to kawał
porządnego metalu. Nie brakowało
tam świetnych riffów czy linii
wokalnych, wszystko okraszone
było odpowiednią dozą agresji. A
jednak, jak się okazuje zespół
było stać na jeszcze więcej. Nie
bez znaczenia była tu jakże poważna
zmiana na stanowisku
frontmana. Zdolną wokalistkę
Karen zastąpił młody gniewny
Chris Rostoff, który zdobywał
wcześniej szlify w oldschool'
owych formacjach Engraver i
Caution. Dodatkowa dawka testosteronu
wpłynęła na wydźwięk
całej muzyki. Jest ostrzej i wścieklej,
ale nie na tyle, by nazwać to
granie thrashem (co mnie akurat
bardzo cieszy). Oczywiście nie
brakuje szalonych temp, jakimi
nie powstydziłby się choćby wczesny
Slayer czy Exodus - patrz
"First Strike" (ależ tam jest cudownie
zapierdalane! Naprawdę nie
znajduję lepszego słowa) czy
"Succubus" - ale za nic nie wytracają
one z melodyjności. Chwytliwe
riffy po prostu wwiercają się w
uszy, a śpiewne refreny wbijają się
tuż za nimi i zostają na długo (no
posłuchajcie choćby "More than
Meets the Eye" czy "Caught by
Her Web"). Pojawiają się i drobne
zwolnienia, które służą nabudowaniu
pewnej podniosłości. Takie
numery jak "Queen", "Dark Tower"
i zamykacz "Claws of Death" (tu
jest niemal walcowato, a momentami
zalatuje wręcz orientalnymi
melodiami) popadają nawet w
nieco epicki sznyt i pozwalają na
rozwinięcie pewnego "opowieściowego"
nastroju. Tu po prostu
wszystko się zgadza - najdłużej
mógłbym się rozpływać nad partiami
gitarowymi (słowo "riff" i tak
zostało tu już odmienione przez
wszystkie przypadki, a dodajmy
że solówki to też pierwsza liga!),
ale nie sposób pominąć świetną
sekcję rytmiczną (za bębnami
nasz rodak Krzysztof Baran). Co
do wokali - no cóż, zrozumiem
jeśli komuś nie podejdą, bo barwa
jest bardzo charakterystyczna
(porównanie które mi przychodzi
do głowy to - jakże by inaczej -
John Cyriis), ale umiejętności są
niepodważalne i jak dla mnie
pasują jak ulał. Chris snuje kolejne
opowieści muzyczne z dużą
dozą dramatyzmu i układa naprawdę
zapamiętywalne, a przy tym
niebanalne linie wokalne. "Evil
Reign" nie jest co prawda albumem,
który miałby podbić rynki
muzyczne, wytyczyć nowe szlaki
albo wkroczyć do panteonu legendarnych
kamieni milowych. Ale
gwoli sprawiedliwości dziejowej,
nie powinien być zapomniany -
bo to czysta jakość. Jeżeli do kanonu
metalu będziemy kiedyś
wliczać (a powinniśmy) dokonania
takich zespołów jak Riot City,
Satan's Hallow, Skull Fist i
całej tej współczesnej hałastry, to
Steel Inferno miejsce między nimi
należy się jak psu buda. (5)
Tangent - Tangent
2022 Dying Victim Productions
Piotr Jakóbczyk
Cały ten ruch zwany New Wave
of Traditional Heavy Metal przyniósł
kilka naprawdę znakomitych
kapel. Wystarczy wspomnieć
tu takie nazwy, jak Enforcer,
Riot City, Visigoth czy choćby
Eternal Champion. Z drugiej
strony mamy totalnie asłuchalne
(po)twory takie, jak chociażby
wypociny Pana Jo Galipeau, które
publikuje pod szyldem Ice
War. Jednak większość kapel oraz
albumów, którym można przykleić
wspomnianą łatkę, stanowi
po prostu kwintesencję twórczej
przeciętności. Z albumami tychże
bandów ja jako recenzent z bożej
łaski (przy dziennikarzu muzycznym,
to moja skromna osoba
nawet nie stała) mam największy
problem. W gruncie rzeczy nie
ma się za bardzo na nich do czego
przyczepić, nie ma za co zjechać,
nie ma co wylać wiadra pomyj, nie
190
RECENZJE
ma nad czym się popastwić…
Jednym słowem nuda. Z drugiej
strony nie dają one żadnego pola
do zachwytów. czego efektem zapewne
byłoby pisanie pochwalnych
elaboratów. Dokładnie do
takich płyt można zaliczyć pierwszy
minialbum w dorobku australijskiej
grupy Tangent. Jeżeli
miałbym się do czegoś tu przywalić,
to z pewnością byłby to wokal
Iana "Irona" Belshawa. Spójrzmy
prawdzie w oczy. O ile jego
barwę dałoby się jeszcze w jakiś
sensowny sposób wykorzystać, o
tyle jego umiejętności pozostawiają
sporo do życzenia. Być może
do jakiejś punkowej kapeli tego
typu śpiewanie by uszło, natomiast
połączenie go z klasycznym
heavy metalem sprawia, że momentami
słuchaczowi naprawdę
puchną uszy. Właściwie poza
dźwiękami wydobywającymi się z
otworu gębowego wspomnianego
osobnika, więcej wad tu nie odnotowałem.
Zalet niestety też nie
owszem. Wszystkie cztery kompozycje
są jak najbardziej dość
przemyślane. Patrząc na nie od
strony technicznej, są poprawnie
zagrane. Brakuje w nich jednak
jakiejś magii. Tego drobnego pierwiastka,
który nadałby całości
jakiegoś indywidualnego zarezerwowanego
tylko dla tego konkretnego
wydawnictwa uroku. Przyjrzyjmy
się po kolei konkretnym
utworom, jakie znalazły się na
tym EP. Wydawnictwo to rozpoczyna
się dynamicznym numerem
zatytułowanym "Spellbreaker".
Od pierwszych sekund zespół raczy
słuchacza szorstkim riffem
oraz galopem perkusji. Jest to szybki
numer w sam raz do pomachania
sobie głową. W kolejnym
"Come Back from the Light" chłopaki
serwują nam bardzo melodyjny,
trochę maidenowy wstęp.
Następnie w bardzpo fajny sposób
bawią się zmianami tempa.
Niestety całokształt kładzie okropny
wokal. Podobnie zresztą jak
ma to miejsce w balladowym "Like
Dreams in the Day". Swoją drogą
jest to całkiem klimatyczny numer.
Abstrahując już od warstwy
wokalnej, kawałkom tym naprawdę
niewiele można zarzucić.
Szkoda tylko, że niczym szczególnym
się nie wyróżniają, a sam
Tangent brzmi jak tysiące innych
przeciętnych zespołów. Nie chodzi
tu wcale o to, że używają
ogranych patentów. Nawet bazując
tylko i wyłącznie na takich
zagrywkach można przecież stworzyć
coś wyjątkowego, choć udaje
się nielicznym. Tangent jest zespołem,
w którym na pewno drzemie
jakiś potencjał. Na tym EP
jednak nie wykorzystali go w pełni.
Co będzie potem? Zobaczymy.
Dobrym krokiem w ich przypadku
byłoby znalezienie wokalisty z
prawdziwego zdarzenia. Kolega
Ian niech się lepiej skupi tylko na
graniu na basie. To akurat mu
świetnie wychodzi (3,5).
Bartek Kuczak
The Ground Shaker - Rogue
Asylum
2023 Self-Released
Początek tej płyty jest taki sobie -
pierwszych pięć numerów to
dobrze brzmiący, melodyjny, ale
całościowo niezbyt interesujący
rock. Czasem bardziej punkowy
("88 Strong As A Lion"), balladowy
("Mask Of Insanity") czy
popowy ("A World Which Only I
Can See") czy pop-punkowy
(kojarzący się z The Offspring
"Dragon In The Sky"). Ciekawiej
robi się dopiero w "King Without
a Crown", miarowym, surowszym
brzmieniowo, opartym na iście
stonerowym riffie. I chociaż
oszczędna zwrotka szybko przechodzi
w melodyjny, dynamiczny
refren z wokalnymi nakładkami,
to jednak The Ground Shaker
pokazują w tym utworze, że nie są
typowym, młodym zespołem jakich
wiele. Na podobnej zasadzie
stworzyli też "Ride On Me"; mocny,
ale też zaraźliwie chwytliwy
oraz miarowy "Eternal Cycle",
zresztą takie numery zdecydowanie
przeważają w drugiej części
"Rogue Asylum". Najciekawszy i
zarazem najbardziej metalowy z
nich jest "Onna Bugeisha", charakteryzujący
się iście doomową
mocą, niskim brzmieniem i zadziornym
śpiewem Giro Reigna.
Wokalista jest zresztą bardzo
mocnym punktem zespołu, co
potwierdza też w balladowym
"Demons In My Dreams" z bardzo
oszczędnie zaznaczonym rytmem
i w kolejnym, dość przebojowym,
numerze "Out Of Silence". I chociaż
ta płyta nie wywoła raczej żadnych
tektonicznych wstrząsów,
zgodnie z nazwą zespołu, na listach
przebojów, to jednak warto
dać jej szansę, bo tych czterech
Szwajcarów gra na poziomie i zna
się na swojej robocie. (4)
Wojciech Chamryk
The Jeremy Edge Project - Saints
And Souls
2022 Deko Entertainment
Gitarzysta i wokalista Jeremy
Edge może kojarzyć się z alternatywno
- rockowym zespołem
Candlelight Red, ale obecnie
bardziej zajmuje się solową działalnością.
Ostatni longplay jego
macierzystej formacji pt. "Reclamation"
ukazał się w 2013 roku,
potem Amerykanie zrobili sobie
przerwę, a gdy w zeszłym roku
wypuścili nową płytę "The
Flood", to zamieścili na niej jedynie
cztery kawałki. Tymczasem
w 2020 roku wyszedł pierwszy
pełen album solowy Jeremy'ego, a
teraz możemy zapoznać się z jego
podwójnym wydawnictwem "Saints
And Souls" (2022). Atrakcyjnie
wizualny wideoklip "Move
On" daje adekwatne wyobrażenie
o charakterze całości (do "Ghosts
Of The Living" też nakręcono
klip, ale "Move On" wydaje się
nieco bardziej reprezentatywne).
To taki współcześnie brzmiący
rock podszyty bluesem i odrobiną
old schoolowego hard rocka, raczej
łagodzący niż wyostrzający
emocje (bo nie sądzę, żeby "Liberation
Song" podniósł komuś ciśnienie),
grany z wyczuciem i
świadczący o znakomitym guście.
Pełno w nim nieskomplikowanych,
solidnych riffów i soczystych
solówek, zazwyczaj na tle
przysadzistego groove'u sekcji rytmicznej.
Jako faworyta pod tym
względem wskazałbym na "South
of The Boarder", gdzie pojawia się
świetny dialog perkusji (Ray Gieda)
z gitarą i harmonijką ustną
(Byron Winchester). Możliwe, że
to w ogóle mój ulubiony moment
na "Saints And Souls". Wokalnie
Jeremy Edge wypada przyzwoicie.
Może podobać się jego bardzo
męska barwa głosu, zwłaszcza w
zestawieniu z kobiecymi partiami
stałej uczestniczki projektu
Rhondy Brill w utworach "Move
On", "Ghosts Of The Living" i
"Cold Day In Texas". Pozytywnie
wyróżniają się świetne klawiszowe
pasaże, wykonywane przez samego
Dereka Sheriniana we
własnej osobie ("Move On"), a
także przez klasycznie wykształconego
jazzmana Jeremy'ego
Bauma oraz przez klawiszowca
Charlie'ego Calv'a z ubierającej
się na biało alternatywy Kiss
(czytaj: klawiszowca zespołu Angel).
Ich techniczne aspekty nie
wychodzą na pierwszy plan. Nacisk
zdecydowanie położono w
nich na wzbogacenie wyrazistości
kompozycji, które wprawdzie nie
powalają niczym specjalnym, ale
podejrzewam, że wcale nie miały
nikogo powalać, a są w miarę
chwytliwe i tkwi w nich potencjał,
by szybko angażować słuchaczy,
co ułatwia też bardzo profesjonalna
produkcja Kevina "Cavemana"
Shirley'a (Led Zeppelin, Joe
Bonamassa). Podoba mi się, jak
"Saints And Souls" zostało zmiksowane,
dlatego że od razu wszystko
dobitnie wali po uszach, a
przecież nie mam nic przeciwko,
gdy ktoś stara się zwracać do mnie
jasno i wyraźnie. Nie zdziwiłbym
się jednak, gdyby innym doskwierało
nadmierne podbicie dźwięku
equalizerem. Wyjątkowo "No
Way Home" słuchamy dwa razy,
bo akustyczna wersja "reprise"
brzmi kompletnie inaczej, to znaczy
jest stylizowana na korzenny
blues. W każdym razie, zupełnie
nie przeszkadza mi, że "Saints
And Souls" trwa grubo ponad godzinę.
Niech trwa, skoro tak
uprzyjemnia czas. (4)
Sam O'Black
The Temple - Of Solitude
Triumphant
2022 I Hate
Ten grecki kwartet może pochwalić
się kilkunastoletnim stażem,
ale niezbyt pokaźnym fonograficznym
dorobkiem, bowiem "Of
Solitude Triumphant" to dopiero
drugi album The Temple. Biorąc
jednak poprawkę na jego jakość
to raczej tylko kwestia czasu,
że grupa zdoła rozpropagować
swą muzykę wśród fanów doom
metalu, ponieważ gra na niezłym
poziomie. Są tu co prawda momenty
dość schematyczne, co doskwiera
zwłaszcza we wstępie i
rozwinięciu czwartego z kolei
utworu "Profound Loss", ale to jedyna
tego typu wpadka na tej płycie.
Pozostałe kompozycje,
zwłaszcza kojarzący się z epickimi
płytami Bathory "Reborn In Virtue"
i równie majestatyczny "A
White Flame For The Fear Of
Death", to już znacznie wyższy
poziom, doom mocarny, podniosły
i do tego surowo brzmiący. Do
tego w "The Foundations" i "The
Lord Of Light" został on wzbogacony
melodyjnym, jedynym w
swoim rodzaju, greckim black metalem,
co jest czymś więcej niż
tylko ciekawostką, dodając całości
mroku i drapieżności. Nie brakuje
też gitarowych harmonii i dopracowanych
solówek, czasem nawet
więcej niż jedna w danym utworze,
tak więc fani takich brzmień
powinni "Of Solitude Triumphant"
sprawdzić. (4,5)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 191
Third Eye - Vengeance Fulfilled
2023 No Dust
Duński Third Eye powstał w roku
2005. Swój pierwszy studyjny
album "Recipe for Disaster" wydali
w roku 2010. Natomiast na
drugi album "Vengeance Fulfilled"
zdecydowali się dopiero po
trzynastu latach od wydania debiutu.
W ten sposób raczej nie
zdobędą popularności, choć muzycznie
prezentują się dość zacnie.
Nowy album zawiera dziesięć
długich i różnorodnych kompozycji
w stylu dynamicznego, wysmakowanego,
acz mrocznego progresywnego
metalu. Każdy kawałek
ma swój charakter, znakomite
mocne partie gitar, często techniczne,
wsparte dość mocarną i
kreatywną sekcją rytmiczną.
Utworom nie brakuje świetnych
tematów muzycznych, zmian
temp i klimatów, a przede wszystkim
melodii. Przewodzi im znakomity
mocny i wyraźny wokal
Tiago Masseti, który potrafi zaśpiewać
delikatnie i bardzo gniewnie.
W zasadzie nie ma do czego
się przyczepić, choć nie bardzo
podoba mi się użycie growlu w
kompozycji tytułowej. Także jeden
jedyny momencik, który
mnie odpycha od muzycznego
świata Third Eye. W innych momentach
użycie growlu mnie nie
razi, aczkolwiek muzycy nie przesadzają
z tym elementem w swojej
muzyce. Ogólnie Duńczycy przygotowali
materiał, który stara się
dosięgnąć najwyższej półki progresywnego
metalu. Nie tylko pod
względem muzyki, ale tez wykonania,
brzmienia i produkcji. Może
nawet muzycy tej formacji jej
dotykają tego levelu, ale jedynie
koniuszkami palców. Muszą nagrać
kolejny krążek potwierdzający
klasę muzyczną zespołu. Nie
może to być jednak za kolejne 13
lat. Muszą zagrać wiele koncertów
i zdobywać coraz większą bazę
swoich fanów, a to jest coraz trudniejsze.
Third Eye ma potencjał,
ale przed nimi jeszcze wiele pracy,
aby osiągnąć ten cel. Czy im się
uda? Na tę odpowiedź musimy
jeszcze poczekać. Third Eye i ich
album "Vengeance Fulfilled" to
pozycja dla fanów progresywnego
metalu. (4)
Tiran - Blessed To Pain
2022 Wings Of Destruction
\m/\m/
O jednym z ostatnich wydawnictw
tej rosyjskiej grupy pisałem,
że "No Gods, No Masters" to jazda
obowiązkowa dla fanów podziemnego
thrashu, wygląda jednak
na to, że Tiran wyraźnie
spuścił z tonu. Jak dla mnie
"Blessed To Pain" jest klasycznym
przykładem wydawnictwa,
które tak naprawdę nie jest nikomu
potrzebne, może poza garstką
maniakalnych kolekcjonerów,
którzy mają już dyskietkę (sic!) z
demo "[Digital Scum]" czy koncertową
kasetę "Hordes In Poland",
wydane w minimalnych
nakładach. Nie wiem jaki jest sens
wypuszczania przez nieznany w
sumie zespół w roku 2022 na CD
zaledwie trzech utworów, trwających
niecałe dziewięć minut, w
tym instrumentalnego intro i takiej
też wersji utworu tytułowego
- to już nie te czasy, że single czy
maxi single cieszyły się powodzeniem,
napędzając przy tym sprzedaż
dużych płyt. Lider Tirana
najwidoczniej o tym nie wie, stąd
pojawienie się w jego dyskografii
płytki-curiosum. Jeszcze tak niedawno
łoili jak nawiedzeni, perfekcyjnie
łącząc thrash starej
szkoły z blackiem, a tu mamy jakieś
maksymalnie rozwodnione
popłuczyny w postaci tytułowego,
dziwnie rozlazłego i nudnego
"Blessed To Pain". Jego instrumentalna
wersja, opisana jako "Blessed
To... Bass Session" może się
nawet podobać, z racji wyeksponowania
basowych partii, ale to i
tak co najwyżej tylko ciekawostka,
niezbyt zachęcająca do zakupu
tego wydawnictwa. (2)
Wojciech Chamryk
Titans Rage - Never Surrender
2022 Steel Shark
Titans Rage, podając za Metal
Archives, to francuski zespół
heavymetalowy, który pod koniec
2022 roku wypuścił swój duży debiut,
"Never Surrender". Żeby
było bardziej szczegółowo dodam,
że za jego powstaniem stoją
basista Guy Duvy z pochodzenia
Belg oraz wokalista Olivier Bourgeois,
który jest Francuzem. Pozostałe
towarzystwo też jest mieszane,
więc może bardziej trzeba
byłoby mówić o kapeli francuskobegijskiej.
Nie jest to jednak najważniejsza
kwestia, bowiem w
tym wypadku sednem jest muzyka
z albumu "Never Surrender".
A z nią niestety miałem problem.
Muzycy Titans Rage koncentrują
swoje muzyczne fascynacje wokół
mieszanki starego tradycyjnego
heavy metalu i takiegoż europejskiego
power metalu. Przeważnie
brzmi to jak melanż Iron Maiden
i Grave Digger, raz przechylając
szalę w stronę jednych, innym razem
na stronę drugich. Nawet w
takim kawałku jak "Lemmy", który
jest hołdem dla Lemmy'ego Kilmistera
i zawiera czytelne wpływy
Motorhead. Oczywiście są też
inne inspiracje, jak akcenty US
power metalowe, czy echa epickiego
heavy metalu. Także kilka
innych kapel można podać jako
inspiracje, więc co by nie pisać Titans
Rage ma solidne fundamenty.
Album zaczyna się wręcz rewelacyjnie,
bardzo szybkim, z dużą
swadą prącym do przodu oraz intensywnym
utworem tytułowym
"Never Surrender". Od razu słyszmy
znakomity collage wpływów
Iron Maiden i Grave Digger,
choć z własnym spojrzeniem w
kwestii wyrazu tradycyjnego
heavy metalu. Kompozycja nie
jest prosta, ale też żaden z niej
progres, tym bardziej, że Francuzi
bardzo dbają o melodie i o efekt
bezpośredniego trafienia do
słuchacza. Zresztą to wszystko
obowiązuje również w pozostałych
kompozycjach. Wraz z drugim
utworem "Saints Of Hell"
zwalniają i przechodzą w okolice
średnich temp, bawiąc się zmianą
temp oraz różnorodnością klimatów.
Niestety mimo nadrabianiem
melodią utwór zupełnie nie
klei się przez co dość mocno męczy.
No i niestety ta skucha pozostaje
w podświadomości na dalszą
część krążka. Kolejny kawałek
"Amon Is Alive" próbuje nadrobić
złe wrażenie. Jest znowu szybko,
intensywnie oraz melodyjnie. Od
czasu do czasu muzycy wplatają w
utwór mroczne i ciężkie niczym
walec fragmenty. W tym kawałku
duch Grave Digger bierze górę.
Jest po prostu dobrze. "War
Child" jest znowu wolniejszy, a
melodia za to jest bardzo chwytliwa.
Klimatem przypomina Iron
Maiden za czasów Paula DiAnno.
Jest nieźle, ale kompozycja
mogłaby być trochę bardziej płynna.
Tym razem Francuzi nie zmieniają
tempa, ale wprowadzają w
swoją mieszankę więcej epickiego
patosu. Poza tym "Welcom To My
Hell" jest bardzo ciekawie zbudowany
i zaaranżowany. Kawał solidnego
heavy metalu. Z "Remember
This Time" Próbują zrobić coś
a la Iron Maiden z Brucem
Dickinsonem, ale wychodzą im
Maideni z Blazem Bayley'em. Kawałek
ma zmiany temp od żwawych
do wolniejszych, te bardziej
dziarskie momenty mają nawet
fajne melodie, ale ogólnie nie jest
to do końca udany moment tej
płyty. Bardziej solidnie wygląda
"Higher". Utwór ma momenty i
całkiem udane solo oraz unisona.
Solidnie wybrzmiewa również
"Cry For The Nation". To samo
możną powiedzieć o zamykającym
"The Kraken", który próbuje
zbudować podobny klimat co
"Rime of the Ancient Mariner",
wiadomo kogo. No i chyba właśnie
to jest problem Titans Rage.
Grupa ma potencjał, talent, umiejętności,
w zasadzie wszystko, aby
zabłysnąć, a co najwyżej proponują
nam bardzo solidne tradycyjne
heavymetalowe granie. Jak
wspominałem Francuzi mają sporo
umiejętności i bardzo sprawnie
grają na swoich instrumentach.
Podoba mi się również brzmienie
tej płyty. Każdy instrument tętni
tu własnym życiem, choć sound
basu robi na mnie największe wrażenie
(a może chodzi o samą grę).
Poza tym muzycy wolą korzystać
z bieżącej technolog, więc ich
heavy metal brzmi współcześnie,
mocno i świeżo. Być możę wobec
Titans Rage wymagam zbyt wiele,
albo padłem ofiarą zbyt dużej
dawki nowego heavy metalu. Niemniej
w dobrym odbiorze "Never
Surrender" coś mi nie do końca
pasowało, dlatego z mojej strony
odbieram ją jedynie jako bardzo
solidna pozycja. Was jedna proszę,
sprawdźcie tę płytę sami, może
będziecie mieli zupełnie inne
odczucia. (3,5)
\m/\m/
Titan's Wrath - Will Of The
Beast
2022 Self-Released
Czasy mamy takie, że trzeba się
jakoś wyróżniać, a scena metalowa
nie jest tu żadnym wyjątkiem,
nawet jeśli chodzi o podziemny
zespół bez kontraktu. Dlatego
Amerykanie z Titan's Wrath (dobrze,
że szybko zrezygnowali z
pierwszej nazwy, bo kolejny Leviathan
byłby już zdecydowaną
przesadą) nie grają jakoś zawężonego
stylistycznie rodzaju metalu.
Właściwie na podstawie każdego
z pięciu numerów, składających
się na ten mini album, można by
określić ich inaczej. "Hell's Gate"
pokazuje ich jako sprawny zespół
heavy/doom, ale do czasu, kiedy
wchodzi thrashowe turbodoładowanie,
z czasem przechodzące w
klimat speed metalu lat 80. Ty-
192
RECENZJE
tułowy "Will Of The Beast" to dynamiczny,
tradycyjny heavy z lat
80. rodem, ale pojawiają się w
nim również klimatyczna, balladowa
wstawka i mocne, doomowe
zwolnienie z posępnym dzwonem.
"Night Terror" znowu bliżej
do siarczystego speed metalu, gdy
"Changes" (autorski, żaden Black
Sabbath) jest bardziej zróżnicowany.
Finałowy "Crusader" (również
własny, nie cover Saxon) pokazuje
z kolei Titan's Wrath w
bardziej patetyczno/epickiej odsłonie,
z podniosłym refrenem,
niższymi rejestrami Garreta i
klawiszowymi brzmieniami. W
sumie w każdej z tych odsłon zespół
staje na wysokości zadania,
ciekawe więc w jakim kierunku
pójdą na ewentualnym długogrającym
debiucie. (4)
Wojciech Chamryk
TNNE (The No Name Experience)
- Life 3.0
2023 Progressive Promotion
The No Name Experience, a raczej
TNNE to nieznany mi bliżej
neo-progresywny zespół z Luksemburga.
Właśnie dzięki wytwórni
Progressive Promotion
muzycy tego zespołu wypuścili
najnowszy album studyjny "Life
3.0". Jest to album koncepcyjny,
tekstowo oparty na powieści science
fiction "City Of Golden
Shadows" Tada Williamsa (polski
tytuł "Miasto złocistego cienia"
- przyp. red.). Natomiast muzycznie
formacja nawiązuje do
rocka progresywnego lat 70., a
przede wszystkim do neo-progresu
z lat 80. Właśnie ten klimat lat
80. wyziera z każdego zakątka albumu.
Większość kompozycji na
"Life 3.0" to konstrukcje długie,
różnorodne i złożone. Niemniej
przewodzą im znakomite melodie,
w ten sposób tworząc melodyjny
progresywny rock w jednym
z najlepszych wydań, jakie ostatnio
słyszałem. To właśnie te melodie
i ogólny klimat muzyki pozwoliły
mi otworzyć się na ten krążek,
chociaż wokalista Patrick
Kiefer dysponuje bardzo zwyczajnym
głosem. Inne ważne elementy
tego krążka to niezwykłe gitarowe
pasaże oraz wysublimowane
solówki. Często można w nich
wyłapać "gilmourowski" klimat.
Za ten element odpowiada Cedric
Gilis. Bardzo subtelne są
również klawisze Alex Rukavina.
Najbardziej podobały mi się jego
jazzowe ozdobniki w najdłuższym
utworze "Dreaming Awake". Sekcja
rytmiczna w postaci świetnych
muzyków basisty Stephane'a
Rosseta oraz perkusisty Gillesa
Wagnera znakomicie wtopiła się
w ogólny wyraz muzyki całego albumu,
co nie znaczy, że nie możemy
cieszyć się ich kreatywnością i
pomysłowością w aranżacjach sekcji.
Album brzmi bardzo fajnie i
słucha się go z przyjemnością i
uwagą. "Life 3.0" pozostawił mi
wiele pozytywnych emocji, nie
wiem, jak przyjmą go fani progresu,
bo to ostatnio różnie bywa,
tym bardziej że nowych propozycji
jest bez liku. (4)
\m/\m/
Tygers Of Pan Tang - Bloodlines
2023 Mighty Music
Tygers Of Pan Tang jest moim
ulubionym zespołem NWOB
HM. Na początku lat osiemdziesiątych
wydał trzy legendarne
albumy: "Wild Cat" (1980),
"Spellbound" (1981) oraz "Crazy
Nights" (1981), które spotkały
się z niesamowicie entuzjastycznym
przyjęciem. Zespół miał
swoje pięć minut i radził sobie
wtedy równie rewelacyjnie co
Iron Maiden, Saxon czy Motörhead.
Niestety ich wytwórnia
MCA Records okazała się pazerna
i w okolicy 1983 roku zażądała,
żeby wykonywali komerchę
pisaną przez innych kompozytorów.
Widocznie wytwórnie trzęsły
wtedy losami kapel i jeśli muzycy
nie zgadzali się na podążanie
proponowaną wizją artystyczną,
musieli radzić sobie sami, co skutkowało
frustracją i rozłamem. W
dalszej części dekady lat osiemdziesiątych
Tygersi pozostawali
marnym cieniem przeszłości, a w
ich skład wchodzili inni gitarzyści.
Wokalista John Deverill w latach
1989-1992 zabrał się za studiowanie
aktorstwa na Royal
Welsh College of Music and
Drama i przebranżowił się z
wokalisty na aktora. Na przełomie
wieków oryginalny gitarzysta
Robb Weir wraz z nowym
perkusistą Craig'em Ellis'em próbowali
wskrzesić kapelę, ale dopiero
wraz z dołączeniem włoskiego
wokalisty Jacopo Meille w
2004 roku w pełni udało się rozbudzić
Tygrysa. Nowa-stara kapela
zyskała drugą młodość i wydała
cztery znakomite longplay'e,
przepełnione porywającą energią i
hard rockową przebojowością:
"Animal Instinct" (2008), "Ambush"
(2012), "Tygers of Pan
Tang" (2016) i "Ritual" (2019).
Mijają lata, a oni wciąż konsekwentnie
robią swoje i ani myślą
iść na jakiekolwiek kompromisy.
Brzmią i prezentują się wybornie.
W maju 2023 roku do ich dyskografii
dołącza nowy album studyjny
z premierowym materiałem,
pt. "Bloodlines". Czy sprosta
oczekiwaniom fanów? Raczej. Tyle
tylko, że przynajmniej ja usłyszałem
na nim co innego, niż się
spodziewałem. Wypatrywałem go
od co najmniej dwóch lat, a w
międzyczasie wsłuchiwałem się w
płytę Sainted Sinners "Taste It"
(2021) z Jacopo za mikrofonem.
Po załączeniu "Bloodlines" zastanawiałem
się, czy w ogóle słyszę
tego samego wokalistę, a może
nastąpiła drastyczna zmiana lineup'u?
Owszem, nastąpiła: dołączył
drugi gitarzysta Francesco
Marras (Włoch) oraz basista
Huw Holding (Brytyjczyk). Nie
przypominam sobie też, żeby
Tygers Of Pan Tang brzmiało
równie mrocznie i majestatycznie,
co w - opatrzonym nie z tej ziemi
wideoklipem - pierwszym kawałku
"Edge Of The World". Jacopo
śpiewa w nim powściągliwie, zachowawczo,
nieco tajemniczo, ale
to wciąż on. W ogóle, jego partie
na "Taste It" w porównaniu do
tych z "Bloodlines" mają się tak,
jak zawodzenie Roberta Planta
do współczesnego heavy metalu
(wyjątkiem uwidaczniającym tą
uwagę jest o-o-o w utworze "Back
For Good"). Aż musiałem zapytać
Robba Weirra, czy przypadkiem
nie dyskutował z Jacopo potrzeby
pozostania metalowcem. Efekt
pogłębia naprawdę masywne brzmienie
sekcji rytmicznej (na czele
z dosadnym "Believe") - za produkcję
odpowiadał Tue Madsen
(Duńczyk), znany ze współpracy
m.in. z Behemothem, Hatesphere,
Dark Tranquility,
Moonspell. Nowe twarze też
okazują się metalowymi weteranami,
bo Francesco Marras od
dwóch dekad gra w Screaming
Shadows, zaś Huwe zahaczył o
dwie inne legendy NWOBHM,
mianowicie Blitzkrieg i Avenger.
Kolejnym elementem wyróżniającym
"Bloodlines" są przednie solówki
gitarowe. Jeszcze nigdy nie
uświadczyliśmy na płytach Tygers
Of Pan Tang tak zadziornych
solówek, jak np. w "Fire On
The Horizon", "Light Of Hope"
"Kiss The Sky", "Believe". Nie są
zbyt odkrywcze, ale mają super
pazur, zadzior. Można zarzucić,
że na "Bloodlines" znalazło się
trochę sztampy, ale to jest taka
true traditional heavy metal
sztampa. "In My Blood" stanowi
tego właściwy przykład: gdyby się
tak nad tym zastanowić, refren
nie mógłby być bardziej banalny,
a jednak chciałoby się zobaczyć
na żywo, jak podczas skandowania
"in my blood" buchają na scenie
ognie. Singlowy "Fire On The
Horizon" podpada pod speed metalowy
schemat, a jednak działa.
Większym kunsztem i zróżnicowaniem
cechuje się utrzymana w
bardzo dobrym guście pół-ballada
"Taste Of Love". Utwór "A New
Heartbeat" poznaliśmy już na EP
z lutego 2022, no i daje w miarę
radę, z tym że to taki łącznik stylistyczny
pomiędzy "Ritual" a
"Bloodlines". Po jego wysłuchaniu
pozostaje na koniec jeszcze jeden
numer - ciekawie rozwijający
się, refleksyjny "Making All The
Rules". Zamurowało mnie, jak
Sainted Sinners zakończyło "Taste
It" kawałkiem "Heart of Stone",
nie mogłem się od niego oderwać
i słuchałem go w kółko, po
wielokroć. Teraz mam podobnie z
"Making All The Rules". Zdecydowanie
zapada w pamięć i perfekcyjnie
wieńczy całość. O ile "Ritual"
cenię wyżej niż "Bloodlines",
to Tygers Of Pan Tang pozostaje
zespołem świeżym, atrakcyjnym
i mającym wiele do zaoferowania.
(4,5)
U.D.O. - The Legacy
2022 AFM
Sam O'Black
35-lecie powstania swej najsłynniejszej
solowej grupy, a przy
okazji również 70 urodziny, Udo
Dirkschneider uczcił wydaniem
podwójnej kompilacji "The Legacy".
Wydawnictwa tego typu to
oczywiście w dyskografii U.D.O.
nie pierwszyzna, bo choćby 20 lat
istnienia grupa podsumowała
składanką "Metallized", ale "The
Legacy" to pierwsze tak obszerne
wydawnictwo w jej dorobku, obejmujące
aż 33 utwory. Zostały one
wybrane ze wszystkich studyjnych
albumów i ułożone od tych
z najnowszego "Game Over"
(2021) do debiutanckiego "Animal
House" (1987). Tym razem
obyło się bez coverów, obecnych
na "Best Of" z roku 1999 czy wersji
koncertowych, a dobór utworów
jest naprawdę reprezentatywny
- jeśli ktoś nie ma żadnej płyty
U.D.O., a na przykład lubi
Accept i chciałby postawić na
półce również coś z dorobku jego
wieloletniego frontmana, to zakup
"The Legacy" wydaje się bardzo
dobrą opcją. Magnesem dla
starych fanów herr Dirkschneidera
są w tym zestawie aż cztery
premierowe utwory. "Wilder Life",
czyli drugi promujący tę kompi-
RECENZJE 193
lację singiel, to numer typowy dla
dokonań wokalisty, miły też dla
ucha fana Accept - chóralny refren,
melodia, solówki - wszystko
się zgadza. "What A Hell Of A
Night" nie jest tak oczywisty; to
tradycyjny, całkiem melodyjny
heavy z lat 80., a "Falling Angels"
miarowy, surowy rocker z konkretnym
riffem i wokalami potwierdzającymi,
że Udo nie odpuszcza,
mimo wieku wciąż charczy
jaki kiedyś. Pierwszy singiel "Dust
And Rust" jest kolejnym, dynamicznym
numerem - skojarzenia
z "We Rock" Dio są tu jak najbardziej
na miejscu - z chóralnym,
agresywnie skandowanym refrenem
i dwiema solówkami - kolejny
konkret. Kupowanie podwójnego
CD dla czterech utworów może
wydawać się komuś, szczególnie
w dobie streamingu, czymś co najmniej
dziwnym, ale wiadomo nie
od dziś, że kolekcjonerzy to odrębna
kasta, a na "The Legacy" warto
się skusić. (5)
Wojciech Chamryk
Uriah Heep - Chaos & Colour
2023 Silver Lining Music
Na stronach 261-262 w 78. numerze
Heavy Metal Pages została
przedstawiona przekrojowa analiza
wszystkich dotychczasowych
nagrań Uriah Heep. Autor
Michał Mazur określił dwa wtedy
najnowsze albumy Brytyjczyków
"Outsider" (2014) i "Living The
Dream" (2018) niezwykle udanymi
pozycjami o niesamowitej zawartości
i wyraził nadzieję, że
jeszcze nie raz zostaniemy obdarowani
tak wspaniałą muzyką. Na
początku 2023 roku pojawił się
następny, dwudziesty piąty longplay
studyjny Uriah Heep. Zespół
mówi o nim jako o jednym ze
swoich "naj-", a wielu fanów się
nim zachwyca. Moim zdaniem,
środek ciężkości na "Chaos &
Colour" (2023) przesunięto z
rocka w kierunku metalu, zarówno
w porównaniu do "Outsider"
(2014), jak i "Living The
Dream" (2018). Natężenie dynamiki
uległo znacznemu podkręceniu.
Wiekowi muzycy grają na
"Chaos & Colour" z dawno niewystępującą
już u nich żarliwością,
a gęsta nawałnica dźwięku
wali decybelami po przyzwyczajonych
do poprzednich nagrań
uszach. "Outsider" (2014) i "Living
The Dream" (2018) było
utrzymane w konwencji mniej lub
bardziej ostrego hard rocka, ale
czuć, że tam dojrzali panowie
trzymają się swojej artystycznej
strefy komfortu. Natomiast na
"Chaos & Colour" (2023) coś nie
daje spokoju, coś nagli, coś prowokuje
wręcz do headbanging'u.
To coś nazwałbym metalowym
zacięciem. Już otwieracz "Save Me
Tonight" (2023) odznacza się silnie
wyeksponowanymi, zawrotnymi
tempami. "Silver Sunlight"
(2023) też z impetem prze do
przodu na maksa, jego melodyjny
środkowy fragment dodatkowo
uwypukla zadzior w gitarze
Micka Box'a, a na samym końcu
słychać obłędne crescendo. Mega
ciężki riff w "Hail The Sunrise"
(2023) skutecznie wgniata w fotel
- ten efekt potęgują liczne kontrasty,
włącznie z nostalgicznymi
zwrotkami oraz rozentuzjazmowanym
refrenem. Gdyby nie charakterystyczne
klawisze, kompozycja
"Hurricane" (2023) równie
dobrze mogłaby znaleźć się w repertuarze
jakiegoś teutońskiego
zespołu heavy metalowego, typu
Primal Fear bądź Rage. Zdecydowanie
heavy metalowy, a właśnie
nie hard rockowy pocisk. Nie
przepadam za "One Nation, One
Sun" (2023), gdyż w moim odczuciu
tekst zachęca tam świat do
przespania szansy na rozpoznanie
zwodniczych skutków wdrażania
za wszelką cenę tzw. "Celów
Zrównoważonego Rozwoju 2030"
ONZ (pobudka: "Everything You
Need To Know But Have Never
Been Told", David Icke, 2017, str.
867). Mimo tego przyznam, że
jest to ładna piosenka. Natarczywe
rytmy "Golden Light" (2023)
trzymają w napięciu, ale tak naprawdę
po "Hurricane" (2023)
zrobiło się o wiele bardziej melodyjnie,
ładniutko, progresywnie, a
przy tym trochę epicko. Bogactwo
wyrafinowanych rozwiązań zachwyca
wyczuciem aranżacji. Zgrabnie,
z łatwością, bez wysiłku zaawansowane
rozwiązania harmoniczne
sączą się z głośnika, skłaniając
do relaksu. Ale kulminacja
łatwowierności odbija się czkawką
w moim ulubionym utworze
"You'll Never Be Alone" (2023),
gdzie zwabione magiczną krainą
dzieci stają się ofiarami porwania.
Niektóre partie napawają tam
grozą, sen na jawie zostaje nagle
przerwany totalną zmianą nastroju,
słowem kawałek opowiada poruszającą
historię. "Freedom To Be
Free" (2023) jest najdłuższym numerem
na płycie. Zawiera on
mnóstwo fantastycznych motywów
hard rockowych oraz heavy
metalowych, także jest to kapitalna
rzecz przeznaczona do wielokrotnego
odkrywania. "Freedom
To Be Free" (2023) perfekcyjnie
wieńczy ogromny dorobek twórczy
jednej z najwspanialszych legend
wszech czasów brytyjskiego
hard rocka. Bonusowy shuffle
"Closer To Your Dreams" w stylu
"Easy Livin'" niepotrzebnie narusza
ten efekt. (4,5)
Vai/Gash - Vai/Gash
2023 Favored Nations
Sam O'Black
Nawet najwięksi fani amerykańskiego
wirtuoza nie pamiętają o
tym, że w roku 1991, podczas
prac nad albumem "Sex & Religion",
Steve Vai zarejestrował
jeszcze jeden materiał. W dosłownie
kilka dni napisał i nagrał
osiem utworów, a o ich zaśpiewanie
poprosił kumpla-motocyklistę,
Johnny'ego "Gasha" Sombretto.
Powstał materiał co najmniej
zaskakujący, bardzo odległy
od tego, co gitarzysta zaproponował
na bestsellerowej płycie
"Passion And Warfare": proste,
melodyjne piosenki, nieodległe od
głównego nurtu amerykańskiego
rocka przełomu lat 80. i 90., idealne
do radia i do słuchania podczas
jazdy motocyklem. Vai odłożył
je jednak do archiwum, a
ewentualne plany stworzenia z
Gashem całej płyty skończyły się
po jego śmierci w wypadku motocyklowym
siedem lat później.
Taśmy jednak przetrwały i Vai w
końcu zdecydował się na ich publikację,
jako swoisty hołd dla
przyjaciela. I dobrze, bo to zupełnie
inne oblicze gitarowego wirtuoza,
który jest tu przede wszystkim
członkiem zespołu, nie solistą-wymiataczem,
a przecież nawet
w zespołach Zappy czy Lee
Rotha był Vai przede wszystkim
gitarzystą solowym. Tu gra głównie
rytmicznie, a jeśli już decyduje
się na solo, to niezwykle oszczędne,
wręcz esencjonalne, trwające
maksymalnie kilkanaście sekund
("In The Wind", "Danger
Zone"). Ten drugi utwór jest nieco
mocniejszy, ale to jeden z nielicznych
wyjątków, bowiem na
"Vai/Gash" przeważa AOR ("Busted"),
a nawet lekko brzmiący,
przebojowy pop ("She Saved My
Life Tonight", "Flowers Of Fire").
Zaskakuje też Gash, ponoć wokalny
naturszczyk bez większego
doświadczenia - jeśli to prawda, to
tym bardziej trzeba docenić walory
jego mocnego głosu i sposób, w
jaki śpiewa na tej płycie: na wielkim
luzie, niezwykle naturalnie,
co tylko dodaje poszczególnym
utworom, a już szczególnie bluesowemu
"Woman Fever", ogromnej
autentyczności. (4)
Wojciech Chamryk
Vanish - A Hint Of Solace
2023 El Puerto
Co tam panie u Vanisha? A no
nic, wszystko po staremu. Na nowym
studyjnym albumie "A Hint
Of Solace" nadal grają mieszankę
nowoczesnego metalu (głównie w
sferze brzmienia gitar) z melodyjnym,
acz mocnym power metalem
i progresywnymi elementami w
tle. Jedynie co rzuca się w uszy
przy "A Hint Of Solace" to-to, że
kawałki stały się konkretniejsze, a
wokal Bastiana Rose'a jest bardziej
wyrazisty. Typowymi kompozycjami
na tej płycie, w takim
"vanishowym" stylu, są "Crowdpiercer",
"Walk With Me Through
Fire" czy "Voyage In Suffering".
Nie znaczy, że są takie same czy
też podobne. Różnią się od siebie
zdecydowanie, jedynie mają zbliżony
klimat. Różnią się pomysłami,
a szczególnie aranżacjami.
Na tym polu Niemcy mają niesamowitą
wyobraźnię. Jest to kluczowe,
bowiem muzycy Vanisha
raczej krótkich songów nie piszą,
a właśnie dzięki bogatym aranżacjom
ich utworów słucha się z
uwagą. No i właśnie do tego typowego
grona kompozycji zaliczyłbym
również ponad dwunastominutowy
"As Though The Dead
Are Here". Co ciekawe nie ma się
wrażenia, że słuchamy jakiegoś
muzycznego kolosa. Dodatkowym
ozdobnikiem tego utworu
jest krótkie klimatyczne outro "A
Hint Of Solace". Niemcy nie tylko
w sferze aranżacji starają się
wprowadzić różnorodności, w samych
kompozycjach również. I
tak "Act/Live/Resolve" jest zdecydowanie
bardziej dostojna, majestatyczna
i niesie z sobą epicki klimat.
"The Crossing" zwalnia oraz
wprowadza więcej muzycznej i
kosmicznej przestrzeni. Wykonanie,
produkcja oraz brzmienia ciągle
utrzymane są na wysokim poziomie.
Także fani Vanish będą
usatysfakcjonowani nową płytą
tego zespołu. (4)
\m/\m/
Vanquisher - An Age Undreamed
Of
2022 Stormspell
Pierwszego ataku śmiechu dostałem
na widok zdjęcia zespołu.
OK, można i tak, pomyślałem.
Kolejny pojawił się równie szybko,
kiedy przeczytałem pseudonimy
muzyków - najwidoczniej
głupio im biegać po lesie w futrzanych
majciętach pod własnym
194
RECENZJE
nazwiskiem; zaczerpięte z Howarda
ksywki w rodzaju Niord of
Nordheim czy Gorm of the
Pounding Hooves są zapewne do
czegoś takiego znacznie lepsze.
Dlatego po odpaleniu "An Age
Undreamed Of" nie spodziewałem
się niczego rewelacyjnego, ani
nawet interesującego, obyło się
więc bez rozczarowania. Vanquisher
gra heavy/epic/power metal,
ale to klisza na kliszy, zero oryginalności.
Wystarczy posłuchać
początku płyty i od razu wiadomo,
że Johan i spółka są zafascynowani
twórczością Manowar -
taki "Storming Venarium" i kilka
innych utworów śmiało mógłby
trafić na ich album. Są też orkiestracje,
chóry, a warstwa tekstowa
jest równie łatwa do odgadnięcia,
choćby na podstawie numeru
"Cimmeria". W dodatku część z
tych utworów powstała już siedem
lat temu, tak więc kreatywność
muzyków naprawdę budzi
"podziw", a zespół jeszcze lubuje
się - zupełnie bezpodstawnie - w
długich, rozbudowanych utworach,
gdzie finałowy "Serpent
God" przekracza osiem minut.
Można oczywiście mówić, że to
debiut, a pierwsze koty za płoty,
ale według mnie "An Age Undreamed
Of" może zainteresować
co nawyżej fanów Conana i
przyciągnąć na chwilę, dzięki
okładce, uwagę 12-letnich miłośników
komiksów. (2)
Wojciech Chamryk
Victor Smolski - Guitar Force
2023 Massacre
"Guitar Force" to całkiem udany
przykład swoistego, twórczego
recyklingu. Victor Smolski nagrał
bowiem nową płytę, ale jednak
nie do końca, proponując instrumentalne
wersje znanych już
ze swoich wydawnictw kompozycji,
własnych i cudzych. Do tej
drugiej kategorii należą aż trzy
utwory Jana Sebastiana Bacha:
gitarzysta nagrał je już co prawda
przed laty na album "Majesty &
Passion", ale teraz jest jednak
znacznie lepszym muzykiem, tak
więc bardzo one w tych nowych
wersjach zyskały, zwłaszcza
"Bourrée (Suite 2)". Nie mogę tego
niestety powiedzieć o "Unity"
Rage; oczywiście również przearanżowanym,
ale jednak Smolski
poszedł tu trochę na łatwiznę, bo
oryginał też był instrumentalny i
nawet udział basisty Petera
"Peavy'ego" Wagnera niewiele tu
wnosi. Gitarzysta rehabilituje się
jednak z nawiązką w porywającym
utworze tytułowym, będącym
instrumentalną wiązanką
trzech kompozycji Almanac -
tych 10 minut mija nie wiadomo
kiedy. Podobnie jest z innymi
utworami tego zespołu, które w
wersjach oryginalnych niezbyt mi
się podobały, a tu proszę, "Self-
Blinded Eyes" i kolejny medley,
tym razem czterech numerów,
"World Of Inspiration", pokazują,
że po odarciu z powerowego
sztafażu to naprawdę kawał dobrej
muzyki. Smolski gra tu nie
tylko na gitarze, ale też na sitarze,
wiolonczeli i instrumentach klawiszowych,
wspierany przez liczne
grono kolegów z Almanac i sidemanów
oraz muzyków klasycznych.
Można więc określić tę
płytę takim the best of w pigułce:
ciekawym dla fanów Smolskiego,
ale też dobrym wstępem dla tych,
którzy go jeszcze nie słyszeli.
(4,5)
Vigilance - Vigilance
2022 Dying Victims Production
Wojciech Chamryk
Album "Enter The Endless
Abyss" Vigilance wydali dość dawno,
bo jeszcze przed pandemią.
Pracują już nad jego następcą, ale
tak długa przerwa wydawnicza
dla młodego zespołu nie jest
czymś dobrym, dlatego, w tak
zwanym międzyczasie, wypuścili
MLP. Myśleli co prawda o maxi
singlu, ale dłuższy materiał na
pewno jest czymś ciekawszym,
szczególnie dla starszych fanów,
dla których streaming to tylko
dopełnienie płytowych kolekcji z
prawdziwego zdarzenia. A tę płytę,
niezależnie od tego, czy w 12"
wersji winylowej, czy na CD, warto
włączyć do zbiorów, bowiem
Słoweńcy łoją nader konkretnie.
Kiedyś szli bardziej w kierunku
speed metalu, teraz łączą tradycyjny
metal na modłę lat 80. z
bezkompromisowym blackiem, co
daje mieszankę iście piorunującą.
Akurat mnie bardziej spodobały
się te bardziej klasyczne numery,
to jest siarczysty, surowo brzmiący
opener "Na Krilih Noèi",
wyraźnie zainspirowany Saxon
"Roka Pogube" i instrumentalny
"Veliki Briljantni Valèek", ale dwa
pozostałe też mają w sobie to coś.
W całkiem melodyjnym "Arbogastov
Plamen" zespół z powodzeniem
wraca do przełomu lat 70. i
80., a w "Orbis Mundi" idzie jeszcze
dalej, łącząc hard rocka z
organowymi brzmieniami i mocną,
momentami blackową sekcją,
co dodaje tej kompozycji intensywności.
Szkoda tylko, że te bębny
brzmią tak plastikowo, ale to już
widocznie taki znak czasów. Muzycznie
jednak mocne: (5), bez
dwóch zdań.
Voivod - Ultraman
2022 Century Media
Wojciech Chamryk
Trudno nie określić tego wydawnictwa
jako ciekawostki, a może
nawet swoistego curiosum w dyskografii
kanadyjskiej grupy. Mistrzowie
zakręconego techno
thrashu/progresywnego metalu
nagrali bowiem swoje ulubione
tematy z japońskiego serialu
"Ultraman", którym Michel
"Away" Langevin zachwycił się
jeszcze w dzieciństwie. Powstał z
tego materiał - w wersji cyfrowej
trzy utwory, w winylowej (różne
warianty kolorystyczne, łączny
nakład 2500 egzemplarzy) dziewięć,
dopełniony dwoma utworami
koncertowymi. Określenie
utwory właściwie niezbyt wobec
nich pasuje, skoro trwają najczęściej
po kilkadziesiąt sekund, tylko
raz dobijając do czasu 1:30 - to
bardziej miniatury, melodyczne
motywy, dopełnione japońskimi
(Daniel Mongrain) i francuskimi
(Denis Belanger) wokalami. Aż
dziwię się, że tacy muzycy nie
stworzyli na ich podstawie własnych
kompozycji, ograniczając się
właściwie do odegrania kilku najbardziej
charakterystycznych motywów.
Dobrze przynajmniej, że
mamy tu jeszcze dwa utwory koncertowe,
nagrane w roku 2018,
świetne wersje "Overreaction" i
dedykowany zmarłemu w roku
2005 Denisowi "Piggy'emu"
D'Amour'owi "Voivod", bo inaczej
uznałbym "Ultraman" za totalną
wpadkę i nieporozumienie.
(3)
Whirlwind - 1714
2023 Fighter
Wojciech Chamryk
Jeśli pamiętacie, albo co lepsze -
pamiętacie i lubicie francuski
Lonewolf, który hołduje swoją
muzyką pierwszym płytom Running
Wild, to czytacie właściwą
recenzję. Na "1714" znajdziecie
bardzo dużą porcję grania inspirowanego
pierwszymi płytami
Rolfa Kasparka, wzbogaconą o
kilka garści innych kapel klasycznego
heavy metalu, od Helloween,
po Iron Maiden. Na pierwszy
plan wysuwa się jednak zdecydowanie
Running Wild. Słychać
go w ścianie gitarowych riffów,
szarpanych liniach wokalnych
i melodyjnych refrenach.
Dodatkowo skojarzenie buduje
tematyka płyty, jej tytuł i
okładka. Nie da się ukryć, że to
Rolf Kasparek wypromował historyczno-batalistyczną
tematykę
w heavy metalu, zwłaszcza dotyczącą
nowożytności. I właśnie z
tego źródła czerpie hiszpański
Whirlwind. Choć pod tą nazwę
kryje się zespół, tak naprawdę za
sterami stoi przede wszystkim
Mark Wild, który taką klasycznie
heavymetalową płytę sobie
wymarzył. Na co dzień gra w ekstremalnym
Körgull the Exterminator,
a koncepcja wspomnianej
płyty chodziła mu po głowie od
lat. Być może to black-thrashowe
pochodzenie gitarzysty narzuciło
taką, a nie inną estetykę w ramach
heavy metalu. "1714" jest
surowa jak śledź, dynamiczna, a
wokale chropowate i wyrzucane z
niemal skandującym wdziękiem
wokalu Rock'n'Rolfa. I choć pierwotnie
Whirlwind miał być tylko
projektem, przerodził się w coś
bardziej stałego. Płyta jest debiutem,
ale z zamierzeniem nagrania
kolejnych, a przed zespołem koncertowe
plany. (4)
Strati
Wishing Well - Sin and Shame
2023 Inverse
Jeżeli ktoś z Was znał wcześniej
fińskich hardrockowców, to wie,
że na ich czwartej studyjnej płycie
"Sin and Shame" może spodziewać
się hard rocka z wpływami
Deep Purple i Uriah Heep, podkreślanymi
brzmieniami Hammondów,
oraz pewnych wpływów
bluesa czy southern rocka. A
także ciekawych kompozycji,
RECENZJE 195
choć nie zawsze do końca trafnie
dopracowanych. Jednak uważam,
że to specjalny zabieg fińskich
muzyków, żeby nadać muzyce
jeszcze więcej charakteru klubowego,
a nie tego dopieszczonego i
wyłagodzonego z mainstreamowych
salonów (albo stadionów).
Rozpoczyna utwór "In The
Line Of Fire", dynamiczny, trochę
z pazurem, chwytliwy, z elementami
neoklasycznymi oraz charakterystycznymi
Hammondami.
Kojarzy mi się to z Rainbow za
czasów Grahama Bonneta jako
wokalista. Do tych bardziej dynamicznych,
w dodatku dobrych
momentów należy zaliczyć "Dogs
Bark But The Caravan Rolls On".
Kawałek zwraca się do charakterystycznego
hard rocka w stylu
Wishing Well, ale zdradza też
fascynację southern rockiem. W
opozycji do tych dynamicznych
kompozycji jest rockowa ballada
"Dancing Across The Stars". Nie
jest zła, nieco w Blackmore'owskim
klimacie, ale ja puściłem ją
mimo uszu... Niemniej większość
płyty "Sin and Shame" wypełniają
utwory w wolniejszym lub średnim
tempie , melodyjne, czasami
nawet chwytliwe, z klimatycznymi
Hammondami oraz przeważnie
znakomitymi partiami gitarowymi.
To one właśnie robią klimat
całego albumu. Wymieńmy
w tym miejscu "Soul Rider", "Mistress
Of The Night", "Sin And
Shame" oraz "The Golden Rule".
Do tego grona można zaliczyć
także wolny i miarowy "Lonely
Road". Finom nie brakło też pomysłów
na dodatkowe urozmaicenie
krążka. I tak mamy krótką instrumentalną
miniaturę "Heavenly
Body" opartą na klawiszach, od
syntezatorów po Hammondy.
Poza tym płytę kończy długa i
rozbudowana i instrumentalna
kompozycja "Flying Finn", przepełniona
różnymi pomysłami,
gdzie instrumentaliści chcieli pokazać
nie tylko swoją kreatywność,
ale i umiejętności. Jednak
pilnowali się, aby nie przekroczyć
złego smaku, czy też utwór stał
się, mało zrozumiały dla słuchaczy.
Jedyną sporą wpadką dla
mnie jest kawałek "Space Invaders",
który niesie dziwny rytm,
kosmiczny klimat i melodie rodem
z dziecięcych kreskówek i to
tych niższych lotów. W żaden
sposób nie potrafiłem przekonać
się do tego utworu. Brzmienie typowe
dla Finów. W żaden sposób
nie próbują na siłę dopieścić brzmień
i dźwięków, świadomie pozostawiając
rockowy brud. Niemniej
znakomicie pasuje to do
tego zespołu. Tych, co lubią Wishing
Well nie ma co kusić, myślę,
że już zostaną z nimi na zawsze.
Innych, którzy uwielbiają
hard rocka z lat 70. zeszłego wieku
zachęcam, aby spróbowali posłuchać
"Sin and Shame", może
okaże się, że to jednak ich dźwięki.
(4)
Witch Blade - Mansken
2022 Dying Victims Productions
\m/\m/
Zacznijmy nietypowo i spróbujmy
opisać treść płyty po okładce. Nie
powinny tu dziwić skojarzenia z
black metalem - po akwarele uciekała
się tam w końcu nie jedna
horda. Do tego groteskowa, rogata
postać rodem z pogańskich
podań, w logo zespołu ukryty odwrócony
krucyfiks… ale ta nazwa,
jakaś taka za bardzo heavy -
czyżby kolejni naśladowcy Mercyful
Fate? O, tu nawet ciepło,
ale wciąż nie trafiamy w punkt.
Chyba możemy sobie darować
szukanie konkretnej szufladki dla
"Mansken". Grafika zdobiąca płytę
jest tu bardzo trafionym pomysłem
- bo myli tropy gatunkowe,
sugeruje pewien zabawny i
przerysowany surrealizm, a do tego
wprowadza w pewną atmosferę.
Sprawia, że tej w gruncie rzeczy
dosyć rock and rolowej płyty,
chce się słuchać przy nikłym świetle
świec lub kominka, niby opowiadanych
przez nawiedzoną babcię
historii o diabłach grasujących
w pobliskim lesie. Muzycznie,
od pierwszych dźwięków
rzuca się w uszy fascynacja latami
70. Już otwierający riff "Skuggornas
Herre" sprawia wrażenie jakby
Thin Lizzy postanowiło nagrać
podniosłe intro do jakiegoś
baśniowego konceptu. Echa muzyki
Irlandczyków można tu zresztą
usłyszeć wielokrotnie. Co
ciekawe, bywają one tu jednak żenione
np. ze wspomnianym Mercyful
Fate choćby w nieco wolniejszym
utworze tytułowym,
prowadzonym mrocznym riffem i
rozpędzającym się pod koniec.
Jest przy tym bardzo chwytliwie -
patrz singlowy "Vittrorna Kommer"
(obrazowo i podniośle opowiadający
o nadciągających bojowych
hordach wiedźm) i dynamiczna
"Hellvetika" z refrenem natychmiast
zapadającym w pamięć.
To dobry moment, żeby pochwalić
songwriting, który stanowi
jedną z najważniejszych zalet tego
krążka. Właściwie, to nie ma tu
refrenów, których nie chciałoby
się śpiewać razem z zespołem
(oczywiście po pokonaniu bariery
językowej, bo panowie od początku
do końca nawijają wyłącznie
po szwedzku, co zresztą też dodaje
całości świetnego klimatu). Mimo
trafiających się zmian tempa i
urozmaiconych wstawek, granie
sprawia wrażenie dość prostego, a
melodie bardzo szybko wpadają w
ucho (i nie nudzą! A mówię to po
całkiem długim czasie odsłuchiwania).
Do tego, z albumu aż bije
luz i swoboda. Trochę jakby
punkowi nastolatkowie (dodatkowo
naszprycowani hard i prog
rockiem z lat 70.), postanowili robić
heavy metal. Wszystkie te
mroczne opowiastki są zupełnie
wyzute z nadmiernego patosu, a
za to dosmakowane pewną groteską,
czy nawet zamierzoną, ludyczną
przaśnością. Przykładem
złowrogo brzmiący z tytułu "Ritual"
prowadzony niemal skocznym
i jarmarcznym riffem albo "Häxjägarna",
gdzie krwawy refren o
łowcy czarownic wyśpiewuje się
niczym pijacką przyśpiewkę. Nie
oceniam jak taka koncepcja brzmi
na papierze, ale w praktyce naprawdę
się broni. Ogromną robotę
robi tu także produkcja - nie
tyle hołdująca oldschool'owemu
brzmieniu, co wręcz w nim zanurzona
- tu nie słychać grama nowoczesności.
Ponoć wzorem przy
konsolecie były takie krążki jak
"Sin After Sin" i "Sad Wings of
Destiny" - to bardzo dobrze słyszalne.
Ten natłok pomysłów i inspiracji
paradoksalnie zlewa nam
się w piękną i spójną całość - z odpowiednią
dawką wygaru i melodii,
świetnym balansem między
mroczną atmosferą a rock and
roll' ową swobodą i doskonałą zabawą
umiejętnościami bez wkładania
kija wiadomo gdzie. (5)
Wolf Spider - VI
2023 Metal Mind
Piotr Jakóbczyk
Wiele zespołów sprzed lat wraca
tak naprawdę nie wiadomo po co;
najczęściej w celu koncertowego
odcinania kuponów od dawno
minionej chwały, ewentualnie nagrywając
przy tym nikomu niepotrzebny,
wymęczony album. Tym
bardziej cieszy, że powroty Dragona,
Destroyers i Wolf Spider
to zupełnie inny ciężar gatunkowy,
a wydane przez te grupy po
wielu latach przerwy płyty śmiało
można postawić obok ich najlepszych
dokonań. Niedawno Dragon
podbił stawkę świetnym, drugim
już po "Arcydziele zagłady",
CD "Unde Malum", teraz kolejnym
wydawnictwem podwyższa
ją Wolf Spider. Poznańska grupa
od początku istnienia stawiała na
nieszablonowe rozwiązania, lubiła
poszukiwać, teraz też najwyraźniej
nie chce stać w miejscu, ani
tym bardziej powielać rozwiązań
sprzed lat. Potwierdziła to na
świetnym "V" (2015), zaś na "VI"
wciąż konsekwentnie odświeża
własny styl, proponując porywające
połączenie zaawansowanego
technicznie thrashu z bardziej
tradycyjnymi patentami spod
znaku hard 'n' heavy. Co ważne ta
trudna sztuka udała się zespołowi
mimo zmian składu: pojawił się w
nim kolejny, po Macieju Wróblewskim
i Łukaszu Szostaku,
wokalista Jan Popławski, nie ma
już też drugiego gitarzysty Przemysława
Marciniaka. Trzon
grupy jest jednak wciąż niezmienny:
to współzałożyciele Wilczego
Pająka/Wolf Spider gitarzysta
Piotr Mańkowski i basista Mariusz
Przybylski oraz grająca z
nimi już od 12 lat perkusistka Beata
Polak. Gościnnie wsparli ich
Maciej Matuszak, obecny w zespole
nie tylko przed laty, ale też
uczestniczący w powstaniu "V"
oraz Jacek Hiro, odpowiedzialni
za solówki w "Niemocy" oraz w
singlowym "VII XV". Cały materiał
jest jednak bardzo wyrównany,
dlatego potencjalnych singli
widzę tu więcej, z "Hejtem" czy
"Szaleńczym pędem" na czele. Nowy
wokalista dobrze wpasował się
w zespół; wrażenie robią zarówno
niższe ("Hipertermia", "Żywy
cel"), jak też wyższe rejestry
(wspomniany już "Hejt", "Transcendencja"),
a do tego potrafi też
śpiewać zadziornie, w typowej dla
lat 80. manierze ("LSD") czy nawet
groźnie ryknąć ("Niemoc").
Trochę więc z jednej strony szkoda,
że trzeba było czekać na ten
album ponad siedem lat, jednak z
drugiej na pewno było warto - oby
kolejny ukazał się szybciej, innych
życzeń nie mam. (6)
Wojciech Chamryk
Compendium Of Metal Vol. 15
2022 Metal On Metal
15 część kompilacji wytwórni
Metal On Metal Records została
stworzona według schematu zastosowanego
przy wcześniejszych
pozycjach z tej serii. Główną
atrakcją są tu więc utwory premierowe,
"Blood At Orléans" Albert
Bell's Sacro Sanctus, wybrany z
albumu "Sword Of Fierbois" oraz
"Evil Ways" Nigromante z "Summon
The Devil", które ukazały
się już po wydaniu rzeczonej składanki.
"Mortal Enemy" Eternal
Thirst w wersji demo to również
196
RECENZJE
była premiera, bowiem CD "The
Nesting Of Chaos" wyszedł w
październiku, zaś "Daedalus"
Kingdom Of Tyrants w surowym
miksie, zapowiadał listopadową
premierę albumu "Architects
Of Power". Kolejna ciekawostka
to "Lamentations Of My Fist"
Arkham Witch, oryginalnie opublikowany
tylko w wersji cyfrowej
na MCD "Give Me Death By
Heavy Metal!", mający więc na
"Compendium Of Metal Vol.
15" swą kompaktową premierę.
Jest też coś ekskluzywnego, nowy
podówczas utwór "Human Spine
Whip" Vomit Division, tak więc
w momencie premiery owa kompilacja
Metal On Metal oferowała
sporo nowej muzyki. Dopełniły
ją nieco starsze, bo pochodzące
z płyt wydanych w roku
2021, kompozycje Hellspike,
Home Style Surgery, Gravety i
In Aevum Agere, mające przypomnieć
słuchaczom ich wydawnictwa,
bo aspekt promocyjny takich
kompilacji jest wciąż bardzo istotny
- chyba nawet jeszcze ważniejszy
niż w latach 70.- 90. (4)
Wojciech Chamryk
Mötley Crüe - Crücial Crüe -
The Studio Albums 1981-1989
2022 BMG
Trochę narobiło się szumu wokół
przyszłorocznego koncertu Def
Leppard i Mötley Crüe w Polsce.
W sumie właśnie to skłoniło mnie
do przypomnienia sobie początkowego
dorobku Amerykanów.
Tym bardziej że nadarzyła się
okazja, bowiem BMG przygotowała
odświeżoną reedycję pięciu
pierwszych studyjnych albumów
tej formacji. Myślę, że jak ktoś
słucha hard'n'heavy z pewnością
doskonale zna hity typu "Shout
At The Devil", "Smokin' In The
Boys Room", "Home Sweet Home",
"Girls, Girls, Girls" czy "Dr. Feelgood".
Nawet ja je znam. Niemniej
to sednem Mötley Crüe są zupełnie
inne nagrania. A są nimi proste,
solidne, bezpośrednie, lekko
toporne i kwadratowe, podszyte
rock'n'rollem rockery w stylu hard'
n'heavy. Aczkolwiek jest w nich
dzikość i wiecznie palący się rockowy
ogień. I właśnie to jest największym
wyróżnikiem Amerykanów,
który tak naprawdę przyciąga
do ich muzyki. Choć dość ważnym
aspektem było również igranie
muzyków z opinią publiczną i
mediami. Aby o tym się przekonać,
najlepiej odpalić sobie debiut
"Too Fast For Love", który nie
ma typowych radiowych hitów,
ale za to ma dziewięć konkretnych
czadziorów. Kontynuacją
debiutu jest album "Shout At
The Devil", który oprócz intro
ma jeszcze dziesięć mocnych i ostrych
jak brzytwa kawałków. Poza
tym wydaje się, że jest on trochę
szybszy i bardziej drapieżny. W
dodatku utwór tytułowy uważam
za jeden z najlepszych przebojów
kapeli, który wyróżnia się nie tylko
swoją chwytliwością, ale także
świetnym dość wysoko zaciągającym
wokalem Vince'a Neila. Jednak
ich faktycznym przebojem z
tego okresu był inny kawałek, a
mianowicie "Looks That Kill". Jednocześnie
pewnymi wyróżnikami
tego albumu są, instrumentalna
miniatura "God Bless The Children
of the Beast", która zdradzała
ciągotki kapeli do balladowania,
oraz niezły cover The Beatles
"Helter Skelter", chyba nikt wtedy
nie spodziewał się tego po nich.
Trzeci album "Theatre Of Pain"
kontynuuje objętą przez muzyków
ścieżkę. Muzyka na nim zawarta
jest ciągle surowa i ostra, ale
trochę ją okiełznano. Takie utwory
jak rozpoczynający "City Boy
Blues" czy "Keep Your Eye On The
Money" są trochę wolniejsze i bardziej
rockowe. Mamy też balladę
"Home Sweet Home", która była
też sporym przebojem. Jednak dla
mnie najmocniejszą pozycją z
"Theatre Of Pain" był kawałek
"Smokin' In The Boys Room". Później
dowiedziałem się, że jest to
cover zespołu Brownsville Station,
co mnie lekko zdziwiło, bowiem
utwór bardzo dobrze pasuje
do Mötley Crüe. Jednak nadal
mamy typowe drapieżne i ostre
kawałki jak "Louder Than Hell",
"Tonight (We Need A Lover)" czy
"Fight For Your Rights". Po prostu
chłopaki nadal trzymają fason i
już. Wraz z czwartym albumem
"Girls, Girls, Girls" formacja
osiągnęła równowagę między
ich zadziornością, a ich przebojowością,
zaczynając najbardziej
szumny okres popularności
Mötley Crüe. Krążek
zaczyna się dwoma ówczesnymi
hiciorami, "Wild
Side" i "Girls, Girls, Girls",
melodyjnymi, ale równie
drapieżnymi. Pozostałe kawałki
praktycznie im nie
ustępują, choć każdy jest
trochę z innej półki. Mamy
więc bardziej heavy "Dancing
On Glass", z posmakiem
boogie "Bad Boy Boogie",
czy rock'n'rollowy "All
In The Name Of...". W tym
miejscu warto wspomnieć
też o coverze "Jaailhouse
Rock" Elvisa Presleya w typowej
dla zespołu topornej
hardrockowej aranżacji. Mamy
też balladową "You're All
I Need", która niczym nie
ustępuje "Home Sweet Home",
ale niestety takim przebojem
się nie stała. Równie
szalone chwile muzycy przeżyli
wraz z kolejnym krążkiem
"Dr. Feelgood". Wyjęto
z niego aż pięć singli, które
znakomicie radziły sobie
na listach przebojów. A mamy
na nim typowe dla zespołu zadziory,
tytułowy "Dr. Feelgood"
czy "Kickstart My Heart". Mamy
próby podjęcia czegoś nowego,
chociażby z "beatlesowskimi" i
psychodelicznymi klimatami "Slice
Of Your Pie", czy z sekcją dętą
rock'n'rollowo-bluesowy "Rattlesnake
Shake". Mamy też wysyp kawałków
balladowych, "Without
You", "Don't Go Away Mad (Just
Go Away)" czy "Time For Change".
No cóż, "Dr. Feelgood" to
piąta kolejna udana odsłona Mötley
Crüe. Dla mnie to i tak bardzo
długa seria, ale ciut żalu
mam, że nigdy więcej Amerykanie
już nie zdołali powrócić do takiej
formy. Na koniec dorzucę
trochę dziegciu. Otóż większość
tych reedycji, jeśli chodzi o nośniki
CD, wzbogacona jest o bonusy.
Niestety nie ma w opisie co to za
nagrania i żeby mieć tego świadomość
trzeba pogrzebać w internecie.
Takich problemów nie mają
ci co zaopatrzą sie w wersje LP.
Ogólnie nie wiem, czy ten winylowy
box prezentuje się lepiej.
Wracając do Mötley Crüe to pomijając
ich umiłowanie do pstrego
image'u z początku kariery, to
muzyka z ich pierwszych pięciu
płyt jest godna polecenia każdemu
fanowi hard rocka, hard'n'
heavy, glam metalu, a także heavy
metalu.
\m/\m/
RECENZJE 197
Andy Curran - Whiskey And
The Devil 30th
2023 Sing Market
Andy Curran basista i wokalista
kanadyjskiego zespołu Coney
Hatch w roku 1990 wydał album
solowy "Andy Curran" (według
Heavy Harmonies i Discogs).
Współczesny promotor wznowienia
tej płyty upiera się przy
tytule "Whiskey and the Devil
30th". Nowe wydanie zawiera
odświeżone wersje utworów z roku
1990, w nowym porządku oraz
sporą gromadkę kawałków w innych,
alternatywnych wersjach, w
tym live. No i nie jest to wariant
na CD, a na dwa LP. Winyl górą!
Ogólnie jest to zapomniana płyta
Andy Currana, ale nie dziwota,
gdyż w 1990 ukazała się jedynie
w Kanadzie. Z drugiej strony
trochę szkoda, bo te dziesięć podstawowych
utworów oraz pozostałe
uzupełnienia przedstawiają
dość zacną wizję muzycznego
świata pana Currana. Poza tym
teraz wielu bezskutecznie próbuje
odtworzyć tamten klimat lat 80.,
a tu beż żadnej spiny roznosi się
on po pomieszczeniu od pierwszej
nuty tego albumu. Kawałki Andy'
ego utrzymane są w konwencji
dynamicznego melodyjnego klasycznego
rocka z wyraźnymi
wpływami hard rocka i AOR-u.
Tak jak to lubili Amerykanie.
Każdy z nich ma swój charakter,
klimat, melodie oraz znakomite
riffy. Myślę, że wtedy, a tym bardziej
teraz, każdy z nich mógłby
ozdabiać listę przebojów z melodyjnym
rockiem. A szczególnie takie
utwory, jak chwytliwe "License
To Love" i "Teenage Heart-Throb",
oparty na bluesie "Nickels & Dimes",
hard rockowy i przebojowy
"C'Mon C'Mon" oraz ciut ostrzejszy
od poprzednika "Right Where
You Want Me". Może "Whiskey
and the Devil 30th" nie zmienił
i nie zmienia niczego w świecie
melodyjnych odmian klasycznego
rocka, ale moim zdaniem nie powinna
pozostać wśród tych wielu
zapomnianych przez wszystkich
płyt. No i w sumie dobrze, że ktoś
w końcu zdecydował się przypomnieć
ją fanom takiego grania.
Andy Curran na swoim debiucie
śpiewał (znakomicie), grał na basie,
a także na klawiszach. Wspomagała
go gromadka gitarzystów
Simon "Mosquito" Brierley,
Tim Broyd, Stan Pavelites, Alexander
Kane, a także perkusista
Glenn "Stumpy Joe" Milchem.
Razem stworzyli zacny kawał muzyki,
który "gada" i brzmi nawet
dziś. Fani hard rocka, AOR-u i
melodyjnego rocka powinni sięgnąć
po współczesne wydanie winylowe
"Whiskey and the Devil
30th" lub stare CD "Andy Curran".
Buzzard - Gambler
2023 Relics From The Crypt
\m/\m/
Belgijski Buzzard działał na początku
lat 80. bardzo krótko i
zostawił po sobie tylko jedną płytę.
Tak do końca nie wiadomo
kiedy grupa rozwiązała się, raczej
określony jest jej status jako zawieszony,
jednak ciężko przewidywać
czy kiedykolwiek odwieszą
instrumenty. Zwłaszcza, że parę
lat temu zmarł oryginalny perkusista.
Zresztą nie ma po co teraz
tego roztrząsać - lepiej przysiąść i
odsłuchać kilkanaście razy ten rarytas,
jakim jest "Gambler", w
tym roku wskrzeszony przez firmę
Dying Victims, a dokładniej
jej oddział Relics From The Crypt.
Wydany w 1984 roku krążek
odzwierciedlono bardzo wiernie.
Otrzymujemy estetyczny produkt
z książeczką, naklejką i OBI.
Okładka przeniesiona jeden do jeden
a materiału nie skażono jakimiś
bonusami, choć gdyby dodano
nagrania z demówek nikt
pewnie nie miałby o to wielkich
pretensji. No, ale jest jak jest i jest
świetnie! Mamy do czynienia z
czterdziestoma minutami soczystego
oldschoolowego speed metalu.
Kawałki mkną do przodu
niesione motoryczną sekcją rytmiczną
i popędzane ciętymi gitarami.
Do tego nasze uszy atakuje
klasycznie brzmiący, melodyjny
gdzie trzeba, wokal. Może nie jest
to najwybitniejszy album z gatunku,
jednak jego spójność i energia
od pierwszych minut zwyczajnie
wyrywa z butów. Kawałki nie są
długie. Nie czuć też przesadnych
wygibasów ani silenia się na wirtuozerię.
Dominują szybkie tempa
i kąśliwe riffy. Specjalnie maniaków
lat 80. nie muszę zachęcać
do sięgnięcia po tą pozycję.
Domniemywać mogę nawet, że
większość dobrze "Gambler" zna.
Mimo wszystko koło tak schludnie
wydanego Buzzard przejść
obojętnie się nie da, zwłaszcza, że
do 2023 roku nie było żadnego
oficjalnego ponownego wydania
ścieżek pierwotnie wytłoczonych
w Antler Records. To już zacny
argument, a gdy dodamy do tego
zawartość… Myślę, że nie ma się
nad czym zastanawiać - album ten
to kapitalna podróż w czasie i
soczysty kąsek dla wszystkich lubiących
poddać się żwawej, dobrze
zagranej muzyce speed metalowej.
Adam Widełka
Cytrus - Bonzo - Live 1980-85
2022 GAD
Parę numerów wcześniej opisywałem
dwa wydawnictwa Cytrusa,
"Trzecia łza od Słońca" i "Raj
utracony", które zawierały materiał
studyjny. Teraz przyszedł
czas, aby zaprezentować płytę z
nagraniami "live", którą firmują
trójmiejscy muzycy. Na "Bonzo -
Live 1980-85", znalazły się nagrania
zarejestrowane w Sopocie
(1980), w Jeleniej Górze (1982)
oraz w Jarocinie (1985). Szczególnie
imponująco wygląda ten
ostatni fragment, bowiem zawiera
dziewięć utworów uchwyconych
w niezwykle dynamicznej wersji.
Rozpoczyna się ona znakomitym
wykonaniem "Kurzej twarzy", a
kończy wręcz wspaniałą i mocno
oczekiwaną interpretacją "Byczej
krwi". Po drodze trafiły się wyśmienicie
odegrane utwory "Kobra",
"Tęsknica nocna" i "Jeźdźcy
smoków". Szczególnie ten ostatni
zagrany był ze sporą brawurą.
Trochę słabo zaprezentował się
"Mały, ale wierny", a to głównie
za sprawą dość naiwnego tekstu.
Najsmutniejsze jest to, że ten
koncert był też zamknięciem kariery
zespołu. Poprzednim częściom
też nic nie brakuje, wystarczy
posłuchać "Bonzo" czy "Mayones
to jest to" z Jeleniej Góry, więc
ogólnie ten album pokazuje, że
Cytrus bardzo dobrze czuł się na
deskach sceny, a uczestnictwo w
ich występach było też sporym
przeżyciem dla fana. Także
"heavy rock grany z jazzowym zacięciem"
wspierający się nie tylko
rockowym instrumentarium tj.
skrzypcami czy fletem miał również
aurę na salach koncertowych.
Jak jesteś fanem Cytrusa to,
warto sprawdzić "Bonzo - Live
1980-85", tym bardziej że na płycie
pojawiło się parę nowych momentów.
\m/\m/
Destructor - Maximum Destruction
2022 High Roller
Dobrego thrashu nigdy za dużo.
Zwłaszcza takiego staro szkolnego,
szorstkiego i pełnego dynamiki.
Niby to wszystko sztywne jak
drut zbrojeniowy, ale po dłuższym
kontakcie z tym materiałem
nie chcemy się od niego uwolnić.
Jedyny album z pierwszego etapu
działalności grupy - datowany na
1985 rok "Maximum Destruction"
rzeczywiście przynosi nam
totalny ładunek emocji zdolnych
zdewastować wszystkich i wszystko.
Tylko dziesięć kompozycji i
miła dla ucha długość około trzydziestu
pięciu minut. Naturalnie
oryginalnego materiału, bo wypasiona,
dwupłytowa edycja High
Roller Records przynosi grubo
ponad dwie godziny muzyki! Jak
zwykle bywa w tych wydaniach -
robota na szóstkę. Mamy właściwy
krążek (oryginalny mix 1985)
do tego garść remixów z 1998
roku, a jeśli wrzucimy dodatkowy
dysk zanurzymy się w świat
różnych sesji, demówek i nagrań
na żywo dokonanych na przestrzeni
1984 - 1988 roku. Całość
w tradycyjnym slipcase i z bogatą
książeczką. Chyba już więcej się
nie dało… Jednak ciśnienie podnosi
"Maximum Destruction" w
pierwotnej wersji. Bardzo absorbujący
zestaw utworów, jaki nie
pozostawi obojętnym. Głowa zaczyna
sama kiwać się od pierwszych
sekund i wytchnienie
przyniesie tylko i wyłącznie samo
198
RECENZJE
zatrzymanie kompaktu. Mimo
wszystko muzycy potrafią zaskoczyć
zmyślnym zwolnieniem czy
uderzającą z siłą grzmotu solówką.
Szaleństwo basu i motorycznych
riffów powinny spodobać
się wszystkim maniakom takiego
grania. Wrażenie mogą sprawić
również intrygujące numery czysto
instrumentalne. Trzeba przyznać,
że Destructor mieli smykałkę
do pisania konkretnego łojenia.
Chwyćcie w ręce!
Adam Widełka
Diamond Head - Lightning To
The Nations
2023 Silver Lining Music
Fajnie, że Diamond Head nie
mają już głupich pomysłów nagrywać
tego na nowo. Po tym chwilowym
odklejeniu, żeby zabierać
się za ten materiał w obecnym
składzie w 2020 roku, tym razem
na rynek wjeżdża kolejny, ale normalny,
dwupłytowy remaster
"Lightning To The Nations".
Bonusy jakie dodano nie są czymś
nowym. Można je było spotkać
na poszczególnych poprzednich
reedycjach tego klasyka. Mimo
wszystko jednak dobrze, że się
pojawił bo to album absolutny.
Ciężko też jakoś specjalnie pisać
na jego temat. Wszystko zostało
już wydrukowane odkąd się ukazał
w 1980 roku, dzięki samozaparciu
i własnych środków wokalisty
Seana Harrisa, gitarzysty
Briana Tatlera, basisty Colina
Kimberley'a oraz perkusisty
Duncana Scotta. Kto zna te siedem
utworów może kupić najnowsze
wznowienie żeby porównać
sobie detale w oczyszczeniu nagrań.
Tym natomiast, jeśli jeszcze
tacy są, którzy nie mieli okazji
poznać tej płyty radzę lecieć do
sklepu w podskokach i wrzucić od
razu do napędu ustawiając pokrętło
głośności na maksymalny
poziom. Wszystko się na "Lightning
To The Nations" zgadza.
Nie ma fałszywej nuty. Próżno
szukać tutaj zbędnych kompozycji.
One również, mimo, że cztery
z nich liczą sobie znacznie więcej
niż trzy minuty, zawierają masę
pomysłów, brzmią świeżo i dynamicznie.
Nie ma nudy, oj nie ma.
Każdy numer to motoryka, zapadające
w pamięć partie gitary, soczystość
sekcji i charyzmatyczny,
mocny wokal. Zresztą co ja będę
tutaj opowiadać oczywistości, a
nieznającym materiału psuć zabawę
w poznawaniu albumu minuta
po minucie.
Adam Widełka
Dokken - The Elektra Albums
1983 - 1987
2023 BMG
W oczekiwaniu na nowy longplay,
Dokken przypomina swoje
pierwsze cztery płyty: "Breaking
The Chains" (1983), "Tooth
And Nail" (1984), "Under Lock
And Key" (1985) oraz "Back For
The Attack" (1987). Pierwotnie
nagrał je klasyczny skład: Don
Dokken (gitara, śpiew), George
Lynch (gitara prowadząca), Mick
Brown (perkusja) i Jeff Pilson
(bas), przy czym rolę basisty na
debiucie przypisuje się Juanowi
Croucierowi, który w 1983 roku
przeszedł do Ratt. Wznowienia
ukazały się w styczniu 2023 roku
w postaci boxa zawierającego
4CD lub 5LP. Szkoda, że informacja
podawana przez Blabbermouth
o 5CD lub 5LP okazała się
nieprawdziwa, ponieważ niepublikowane
nigdy dotąd utwory,
wersje demo lub koncertowe mogłyby
uatrakcyjnić omawiane wydawnictwo.
Dodatkowego dysku
nie uświadczymy, za to całość
otrzymała odświeżone brzmienie.
To istotne, gdyż oryginalny sound
"Breaking The Chains" i "Tooth
And Nail" był często krytykowany,
a widziałem już pozytywne
reakcje sympatyków Dokken na
najnowsze wersje. Zadanie powierzono
fachowcowi. Remasteringu
w 2021 roku dokonał brytyjski
producent Andy Pearce, który
wcześniej pracował nad wznowieniami
płyt niezliczonej liczby
uznanych hard rockowych i metalowych
zespołów (m.in.: Accept,
Acid, Angel Witch, Alcatrazz,
Anthrax, Armored Saint,
Black Sabbath, Deep Purple, Dio,
Doro, Helloween, Kreator, Krokus,
Motörhead, Rainbow, Running
Wild, Samson, Scorpions,
Tankard, Thin Lizzy, Twisted Sister,
Tygers Of Pan Tang, Venom,
Vicious Rumors, Voivod, Yngwie
Malmsteen). Dzięki temu box
można zarekomendować zarówno
lojalnym fanom posiadającym
najlepsze dokonania Dokken w
swej kolekcji, jak i wszystkim,
którzy dopiero chcą się z nimi zapoznać.
Sam O'Black
Dragonne - On Dragons Wings/
On My Back
2023 No Remorse
Zespół Dragonne spokojnie można
zaliczyć do grona tych, którym
się w latach 80. nie do końca
udało, a wręcz przeszli totalnie
nie zauważeni, a współcześnie
wydawcy machają do słuchaczy
wykopaliskami z archiwów. Amerykański
skład działał w latach
1988-1992, nagrywając tylko EP
"On Dragons Wings" na początku,
a później rejestrował sesje na,
miało się okazać, debiutancki
longplay. Ich efekty można sprawdzić
dziś na krążku puszczonym
na rynek pod szyldem No Remorse
Records - "On My Back".
Dodatkowo wyszły oba wydawnictwa
w boksie zatytułowanym, a
jakże, Dragon's Box. Dla sympatyków
formacji rzecz ciekawa -
mamy naszywkę, ilustrowaną 16-
stronicową książeczkę oraz oba
tytuły na nośnikach CD, LP oraz
MC. Może i szaleństwo, ale przynajmniej
cały muzyczny dorobek
Dragonne możemy uchwycić w
jednym miejscu. Nie jest on znów
taki zły. Mały album liczy sobie
sześć numerów plus cztery bonusy.
Może się takie granie podobać,
zwłaszcza, że oparte jest na
solidnych, niepozbawionych melodii
riffach Aarona Lee Appletona
i charakterystycznym wokalu
Jerry Colmana i dynamicznej
sekcji Danny Einspahr (perkusja)/Alan
Bryant (bas). Dla wszystkich,
którzy dostają gęsiej skórki
przy amerykańskim heavy lat
80., Dragonne może okazać się
bardzo wartościowym zespołem.
Całkiem sprawnie przemyka ten
materiał. Zapamiętane zostaną
chwytliwe zagrywki i zadziorny
charakter. Zestaw utworów na
"On My Back" to aż dziesięć
kompozycji mających trafić na
pełnoprawny album. Tytuł całości
jest roboczy, a sama realizacja nie
została ukończona. Zawiera ona
rzeczy z lat 1988-1992, więc w
sumie z okresu działalności grupy.
Wydawnictwo No Remorse przenosi
nas w tamten czas. Myślę, że
udanie, choć to zależy od naszych
preferencji. Jeśli lubi się melodyjny
heavy/power okraszony tekstami
o smokach, władcach i bitwach
to na pewno noga sama będzie
chodzić przy słuchaniu tego materiału.
W sumie nawet pomijając
teksty - Dragonne proponuje dosyć
żwawe podejście do gatunku.
Nie wiadomo jak potoczyłyby się
losy grupy, jeśli wszystko zagrało
jak trzeba i po albumie przyszłaby
popularność. Słuchając tego zestawu
utworów można wysnuć
wniosek, że kapela ta uprawiała
muzykę ciekawą, choć jakoś
strasznie szczególnie nie zaskakującą
w swoim stylu. Rzecz jednak
sprawia wrażenie absolutnie
pozytywne - nie brak tutaj dobrego
riffu, gęstych podkładów
czy świdrującego wokalu. Sądzę,
że sympatykom tej amerykańskiej
sceny heavy/power ten twór może
przypaść do gustu.
Exciter - Kill After Kill
2022 Dissonance Productions
Adam Widełka
Szósty pełny album "Kill After
Kill" Kanadyjczycy z Exciter wydali
w roku 1992 pod sztandarem
Noise Records. Nie przypominam
sobie, aby ten krążek cieszył
się jakąś większą popularnością.
Myślę, że główna przyczyna braku
jego furory leżała w fatalnej
produkcji. Ja wiem, speed metal
nie musi być zaopatrzone w czyściutkie
i klarowne brzmienie, bardzo
liczy się w nim brud i szorstkość.
No, ale bez przesady. Mam
wrażenie, że panowie muzycy na
"Kill After Kill" olali tę kwestię.
Najfajniejsze na tej płycie jest to,
że drogi panów Dana Beehlera
(wokal, perkusja) i Johna Ricciego
(gitara) zeszły się ponownie.
Po EP-ce "Feel the Knife" z zespołu
odszedł John Ricci i dwa
kolejne krążki "Unveiling the
Wicked" (1986) i "Exciter"
(1988) nadzorował jedynie Dan
Beehler. Zejście tego duetu przyniosło
oczekiwany rezultat, bowiem
kawałki z "Kill After Kill"
praktycznie nawiązują do kompozycji
znanych z albumów "Violence
& Force" (1984) oraz
"Long Live the Loud" (1985).
Może nie trzymają one podobnego
poziomu, ale klimat z pewnością
podtrzymują. Napierdzielanka
aż miło. No i wokal Beehlera, zadziorny,
wrzaskliwy, niekiedy
wręcz paniczny. Z tego też powodu
wydaje mi się, że fani Exciter
powinni zmienić swoje podejście
do tej płyty. Z pewnością
powinni ją znać zdecydowanie
lepiej. A okazja jest, bo Dissonance
Productions wypuściło
niedawno reedycje tego tytułu na
dyskach CD i winylu. Niestety
"Kill After Kill" jest pierwszym
albumem Exciter nagranym bez
basisty Allana Johnsona. Beehler
i Ricci firmowali jeszcze koncertówkę
"Better Live than
RECENZJE 199
Ratt - The Atlantic Years 1984-
1990
2023 BMG/Atlantic
Duże wytwornie i te jeszcze większe
molochy potrafią wyłudzić od
fanów pieniądze. Nie tak dawno
HNE Recordings - sublabel
Cherry Red - wypuścił na rynek
box z pięcioma pierwszymi albumami
amerykańskiego Ratt. Po
prawie trzech lata powtarza to
BMG. Jedyna różnica jest taka, że
najnowszy box zawiera pięć digipacków
oraz ma odpowiednik pięcio
płytowego boxu z winylami.
Kolejna nowość to zmieniona obwoluta.
Czy lepsza? Nie mnie rozsadzać.
Poza tym nic się nie zmienia,
zwartość jest identyczna. No
dobra wersja z winylami ma jeszcze
dodatkowe atrakcje typu 7"
singiel "Nobody Rides For Free",
który pochodzi z filmu "Point
Break" z Keanu Reevesem i Patrickiem
Swayze w rolach głównych,
dwunastostronicową replikę
tourbooka z rzadkimi i nigdy
wcześniej niepublikowanymi zdjęciami,
plakat, naklejkę, repli-kę
przepustki za kulisy i kostkę do
gitary. Muzycznie to doskonale
znane fanom płyty. Także nie dziwcie
się, że pozwoliłem sobie w
pozostałej części wykorzystać to
co napisałem parę lat temu przy
okazji wydania HNE Recordings
z 2020 roku. Ratt założył wokalista
Stephen Pearcy w roku
1974 pod nazwą Crystal Pystal,
którą zmieniano dwukrotnie na
Buster Cherry i Mickey Ratt,
aby w roku1981 ostatecznie skrócić
ją do Ratt. W 1983 grupa podpisała
kontrakt z Time Coast
Music, i wydała mini album
"Ratt". Muzyka na tym krążku
nawiązywała do amerykańskich
kapel typu Aerosmith czy Van
Halen, ale miała też w sobie klimat
europejskich kapel, który
podkreślany był jeszcze przez undergroundowe
brzmienie i gdyby
nie świadomość, że to później
sztandarowy zespół glam/hair metalu
to trudno byłoby go kojarzyć
z tym nurtem. Za to miała już
pierwsze charakterystyczne cechy,
które stały się ważne dla tego
zespołu na następnych płytach.
Rok później tj. w 1984 roku wydają
pełnowymiarowy LP "Out of
the Cellar", ale już nakładem
Atlantic Records. Zarówno "Out
of the Cellar", jak i następny "Invasion
of Your Privacy" (1985)
odniosły spory sukces, zarówno
wśród krytyki, jak i fanów. Kolejne
albumy "Dancing Undercover"
(1986) i "Reach For The
Sky" (1988) spotkały się z negatywnymi
reakcjami krytyków, odnosząc
jednakże sukces komercyjny.
Jeszcze w 1990 roku Ratt wydaje
krążek "Detonator" aby w roku
1992 zawiesił działalność. Właśnie
tego okresu dotyczy box "The
Atlantic Years 1984-1990". Pierwszy
duży studyjny album "Out
of the Cellar" zawiera już ukształtowaną
muzykę tego zespołu.
Jak już wspominałem, nawiązywała
ona do Aerosmith i Van Halen,
a także do Accept. Miała też
znamienną mieszankę specyficznego
riffowania, niby skrzekliwego
i z zaciśniętego gardła wokalu
Stephena Pearcy, nośnych
refrenów oraz świetnie skrojonych
utworów. Z pewnością była zapowiedzią,
co miało lada moment
nastąpić. Pojawiła się też zajawka
przyszłych przebojów w postaci
utworu "Round And Round". Na
"Invasion of Your Privacy" wydarzyło
się coś, co człowiekowi
przydarza się raz w życiu i nigdy
więcej. W wypadku tej płyty zadziałało
wszystko tak, że wszelkie
talenty muzyków tego zespołu
rozbłysły najjaśniej. Każdy z kawałków
na "Invasion of Your
Privacy" to hit oraz wszystkie -
oprócz jednego - to dynamiczne
utwory. Niema "pościelówy", choć
jest jeden wolny a la balladowy
"Closer To My Heart". Ta płyta
robi niesamowite wrażenie nawet
dzisiaj. Szkoda, że nic wcześniej i
później nie zbliżyło się do jakości
tego albumu. Po tę płytę powinni
sięgnąć wszyscy, co uwielbiają dobre
hard'n'heavy i tyle. Niestety
kapela nie poszła za ciosem i swoim
następnym krążkiem nie zdyskontowała
sukcesu poprzedniczki.
Niby "Dancing Undercover"
zawiera wszystko, co Ratt do
tamtej pory osiągnął, ale kompozycje
zupełnie się rozlazły, przez
co, formacja zgubiła wszystkie
swoje atuty. Mam wrażenie, że
maczali w tym swoje paluchy spece
od marketingu wytwórni, którzy
jak zwykle naciskali na większą
komercyjność muzyki i tam,
gdzie w naturalny sposób powinny
wystawać szczurze pazurki, jedynie
odczuwamy przytępione tipsy.
Nie lubiłem "Dancing Undercover"
w momencie wydania,
nie lubię jej nawet po latach. Jedyny
przebłysk to siarczysty
"Body Talk". O dziwo kolejny LP,
"Reach For The Sky" to zupełnie
pozytywne wydawnictwo. Pierwsza
część nawet nawiązuje do
ich najlepszego okresu, a takie
"City To City", "I Want A Woman",
"Chain Reaction" czy "Bottom
Line" może spodobać się każdemu
wielbicielowi zadziornego
glam metalu. Niestety wraz z końcem
płyty muzycy spuszczają z
tonu, niemniej w żaden sposób
nie jest to słabe, jak kompozycje
na "Dancing Undercover". Jeszcze
lepiej dzieje się na "Detonator".
Ten tytuł wydaje mi się nawet
lepszy od "Out of the Cellar"
ale może to wrażenie wynikające z
tego, że to najmniej osłuchana
przeze mnie płyta. Za to teraz jej
zawartość bardzo dobrze do mnie
przemawia i to od pierwszego
utworu "Shame Shame Shame" aż
do ostatniego "Top Secret". Tym
bardziej może Was dziwić, dlaczego
wtedy ten zespół zaprzestał
swojej działalności. Niestety w
tamtych czasach na rynku rządziła
zupełnie inna muzyka i takie
granie praktycznie nie miało swojego
odbiorcy. Do reaktywacji formacji
doszło w roku1996, a dwa
lata później ukazał się kolejny album
studyjny, zatytułowany
"Ratt". Następnie dochodzi do
"cyrku", gdzie Stephen Pearcy
raz odchodzi, raz wraca, przez co,
działają dwa równe zespoły Ratt,
które toczą ze sobą batalie sądowe.
Ten stan rzeczy trwa do dzisiaj
z przerwą na lata 2006 - 2010 i
wydanie kolejnej płyty "Infestation"
(2010). Szkoda takiego finału,
ale to inna "para kaloszy".
\m/\m/
Dead" (1993). Poczym ich drogi
ponownie się rozeszły. Przez kolejne
pięć studyjnych albumów
Exciter szefował John Ricci.
Aktualnie formacji dowodzi ponownie
Dan Beehler. Mało tego
wspomaga go basista/założyciel
Allan Johnson. A skład uzupełnia
młokos, gitarzysta Daniel
Dekay. A, że grupa działa nader
sprawnie, mogą potwierdzić, chociażby
uczestnicy Black Silesia V
Open Air Festival 2022. Mam
nadzieję, że muzycy zdecydują się
nagrać pod tym szyldem kolejne
studyjne albumy, które staną się
kolejną lekturą obowiązkową dla
metalmaniaków.
Gargoyle - Gargoyle
2020 Cult Metal Classics
\m/\m/
Ten krążek amerykańskiego
heavy/power metalowego zespołu
warto od czasu do czasu odkurzyć.
Zdaję sobie sprawę, że historia
Gargoyle nie nastraja optymistycznie,
ale naprawdę ich jedyna
pełna płyta z 1988 roku sprawia
solidne wrażenie. Zasługuje przynajmniej
na pozytywne wspomnienie,
co też robi firma Cult Metal
Classics Records, wypuszczając
w ciągu ostatnich dwóch lat
wznowienie materiału na winylu i
podwójnym kompakcie. Na pewno,
obok soczystych partii gitary
Kevina Sandersa, wprawić w
osłupienie mogą nie raz wokale
Tima Lachmana. Zwrócić warto
uwagę na nieźle poprowadzone linie
melodyczne śpiewu, dodające
nieocenionego uroku kompozycjom.
Słychać, że Gargoyle opiera
się na klasyce heavy/power metalu,
w tym amerykańskim wydaniu,
jednak brzmi po dziś dzień
fantastycznie. Sekcja rytmiczna
David Kendall i Doug Smith
(perkusja, bas) uwija się sprawnie,
dając podkład pod wspomniane
popisy wokalne, ale i tnące riffy.
Utwory posuwają się do przodu
czasem majestatycznie, powoli
zaznaczając obecność. Nie ma na
"Gargoyle" może ultra prędkości,
jednak czuć, że muzyka zawarta
na krążku porywa. Panowie pokazują
też, że nie boją się przyspieszyć.
Warto poświęcić czterdzieści
minut na obcowanie z tym
krążkiem. Można też zaznajomić
się z podwójnym wydaniem, wypchanym
po brzegi nagraniami
grupy. Nie musi dziwić, że po
przesłuchaniu albumu cisnąć się
będzie na usta stwierdzenie, że
200
RECENZJE
Gargoyle to jeden z na pewno nie
słusznie odsuniętych na boczny
tor zespołów późnych lat 80.
Adam Widełka
Hanoi Rocks - Oriental Beat -
40th Anniversary
2023 Svart
Fani fińskiego zespołu Hanoi
Rocks mają powody do zadowolenia.
Właśnie ukazuje się winyl
na czterdziestą rocznicę wydania
drugiej płyty "Oriental Beat" z
1982 roku. Dwa kolory, wkładka
z tekstami ozdobionymi zdjęciami
i plakat. I nowy miks całości,
zresztą na okładce jest jakby pieczątka
z napisem "21st Century
Edition - 40th Anniversary the
Re(al)mix by Hanoi Rocks".
Cóż, pełen wypas, choć na pewno
dla naprawdę zainteresowanych,
bo dla mnie generalnie przygoda z
tym cudem może skończyć się na
oglądaniu lekko zabawnej okładki…
Nie słucham takiej muzyki
na co dzień. Kompletnie jestem z
dala od glamu, cekinów i rytmicznych
piosenek przyprawionych
czasem ostrzejszą gitarą. Ciężko
mi się nawet skupić nad tym materiałem,
ale jakoś idzie. Generalnie
to muzyka oparta jest na
wzorcach punkowych, z połowy
lat 70., jakichś fundamentach
hard rocka, choć tak przefiltrowana,
by trafić w gusta publiki na
początku lat 80. Jedno, co nieźle
wypada, to użyty saksofon i harmonijka,
we władaniu Michaela
Monroe (wokalisty grupy). Całościowo
to dźwięki adresowane
do pewnego grona odbiorców.
Hanoi Rocks to glam rockowe
granie, bez nawet szczypty metalu.
Całość kończy ckliwa balladka
z dominującym fortepianem, jakoś
tam próbująca nawiązać do
wrażliwych wcieleń Kiss. Parę numerów
też nosi echa amerykańskiej
załogi super bohaterów, mimo
wszystko jednak nie mając aż
takiej mocy i uroku. Ten album to
wesołe piosenki skrojone pod dobrą
zabawę. Leciutkie brzmienie,
parę chwytliwych riffów. Rzecz w
sumie nie broni się za bardzo po
tych czterdziestu latach - po prostu
sobie jest, a na dłuższą metę
nawet męczy. Jeśli ktoś większość
czasu słucha mocnego heavy metalu,
klasycznego hard rocka to
"Oriental Beat" może traktować
jako znak czasów i pewną pamiątkę
fińskiej fonografii…
Adam Widełka
Harem Scarem - Mood Swings
2023 Sing Market
Nowa wytwórnia Sing Market
wzięła na tapetę trzeci album
"Mood Swings" (1993) znakomitych
kanadyjskich AOR-owców z
Harem Scarem. Od debiutu tej
płyty minęło już trzydzieści lat, a
że to naprawdę kawał dobrego
rocka, więc nie mam nic przeciwko
przypominaniu takich pozycji.
"Mood Swings" wydano w wypasionym
boxie, z płytą CD i LP
oraz różnymi dodatkami, zdjęcia,
plakaty itd. Każdy kawałek Kanadyjczyków
na "Mood Swings"
jest konkretny, ma swój charakter,
klimat oraz melodie. Przeważają
te dynamiczne, z przytupem.
Dodatkowo instrumentaliści potrafią
zaskoczyć swoimi zagraniami,
wyobraźnią, a także niebanalną
aranżacją. Znakomicie wypada
wokalista Harold Hess.
Niestety ciągle mam wrażenie, że
stare AOR-owe wydawnictwa są
zdecydowanie lepsze. Przede
wszystkim muzycy nie bali się
pokazać pazura. Na "Mood
Swings" przeważają utwory dynamiczne,
acz muzycy starają się je
urozmaicić. I taki "Stranger Than
Love" jest trochę wolniejszy, bardziej
motoryczny, za to bardzo
chwytliwy (kłania się Def Leppard).
Natomiast "Jealousy" utrzymana
jest w średnich tempach i
jest w niej więcej klimatu bluesa.
Za to "Had Enough" zaczyna się,
jak by grał to Eddie Van Halen.
Poza tym mamy bardzo ciekawy
kawałek instrumentalny "Mandy"
oraz niezłą rockową balladę "If
There Was A Time", oraz balladę
rozpisaną na głosy "Just Like I
Planned". Naprawdę "Mood
Swings" w momencie wydania
przedstawiała się imponująco.
Wydawnictwo Sing Market rozszerzone
jest o pięć bonusów,
utworów akustycznych. Mają one
prawie majestatyczny klimat i wybrzmiewają
bardzo interesująco.
Ponownie ciekawie zaprezentował
się instrumentalny "Mandy" i
prawie monumentalny, po prostu
piękny "No Justice", który w wersji
dynamicznej wybrzmiewa jak rasowy
AOR-owy song. Jak wiadomo
muzyka Harem Scarem jest
tylko dla fanów AOR-u, melodyjnego
rocka czy hard rocka. W dodatku
na to wydawnictwo z pewnością
trzeba mieć trochę kasy,
więc zainteresowani będą jedynie
ci najzamożniejsi i najbardziej napaleni.
Niemniej w wersji normalnej
powinni mieć tę płytę wszyscy
zwolennicy tego nurtu.
Hirax - Raging Violence
2023/1985 Armagedon Label
\m/\m/
Czternaście utworów, pół godziny
muzyki, a i tak Hirax nie pokazał
jeszcze na debiucie absolutnego
wkurwienia. Chociaż idą konkretnie,
a kolejne kawałki przemykają
niczym drzewa w oknie jadącego
pociągu InterCity. Właśnie pojawia
się najnowsze wznowienie
tego materiału. Dobrze w sumie,
bo dawno już nie było żadnego
normalnego wydawnictwa. Hirax
jakby jest gdzieś z boku tego całego
thrash metalu, mimo, że w
przeciągu swojej burzliwej kariery
nagrali trochę dobrych kawałków.
Szorstkie riffy Scotta Owena szatkują
umysł po odpaleniu "Raging
Violence". Pojawiają się też
gwałtowne, ale trafne w punkt
solówki. Sekcja typowa dla gatunku,
choć momentami bardzo figlarna
- bas Gary Monardo i perkusja
Johna Tabaresa ogłuszają
śmiałków. Nad wszystkim góruje
jednak charakterystyczny, nakręcony
i natchniony wokal Katona
W. de Peny. Czuć od pierwszych
sekund, że facet oddany jest sprawie
jak mało kto. Album ten to
prawdziwy pocisk. Trafia idealnie
tam, gdzie trzeba. Zadaje ból jaki
rozprzestrzenia się po całym organizmie
powodując stopniowe porażenie
nerwów i nieustanny
mosh. Mówią, że czym dalej w las
tym więcej drzew, natomiast słuchając
"Raging Violence" w sumie
od razu atakuje nas esencja
przekazu i wyprowadzane są bezlitosne
ciosy, a animusz Hirax do
końca utrzymuje się na najwyższym
poziomie. Warto mieć pod
ręką kołnierz ortopedyczny.
Adam Widełka
Hirax - Hate, Fear And Power
2023/1986 Armagedon Label
W końcu drugą płytę Hirax, jak i
debiut, będzie można dostać na
najnowszych wznowieniach zarówno
na winylu, jak i kompakcie.
Fajnie, bo oprócz kompilacji
"Not Dead Yet" z 1987 roku edycji
na srebrnym dysku próżno było
szukać. Tym bardziej uśmiech
powinien się pojawić na buźkach,
bo obie płyty tej amerykańskiej
bestii należą do klasyki thrash
metalu. Osiem kawałków, szesnaście
minut - "Hate, Fear And
Power" to istny huragan. Ten materiał
niczym wiertarka udarowa
wwierca się w mózg z niesamowitą
prędkością. Bez litości łupie po
głowie, łamiąc przy okazji kości i
wybijając zęby. Jeśli po odsłuchu
debiutu potrzebowaliśmy kołnierza
ortopedycznego, to teraz pojedziemy
na SOR. Na sygnale,
rzecz jasna. Krótkie, szorstkie jak
papier ścierny numery wgryzają
się jak agresywny gatunek mrówek,
w momencie przejmując
kontrolę nad ofiarą. Żarłoczne
riffy Scotta Owena kąsają do
białej kości. Sekcja Gary Monarda
(bas) i Erica Brechta (perkusja)
pruje do przodu jak ważący
tysiące ton pociąg towarowy, którego
maszynista właśnie stracił
przytomność. Żrące wokale Katona
W. de Peny oblewają instrumenty
parząc przy okazji uszy
tych, którzy mieli na tyle odwagi
by mierzyć się z tym materiałem.
W porównaniu do pierwszego
krążka kapeli tutaj mamy do
czynienia już z totalną destrukcją
i brakiem dobrych manier. Krótko,
zwarcie, na temat bez zbędnych
tłumaczeń. Od pierwszych
sekund przez raptem szesnaście
minut staramy się przeżyć istną
nawałnicę dźwięków. Przy okazji
silnie uzależniających. Jeśli się
uda, to kolejna próba może odbyć
się szybciej, niż zdążymy pomyśleć.
Holy Death - Abraxas
2022/1994 Old Temple
Adam Widełka
Do roku 1994 tytuł "Abraxas"
kojarzył mi się jednoznacznie,
czyli z drugim, genialnym albumem
Carlosa Santany. Kiedy
jednak któregoś dnia zauważyłem
w "Melissie", sklepie dla wrocławskich
maniaków muzyki niezwykle
ważnym, tak zatytułowaną kasetę,
kupiłem ją od razu. Nie tylko
dlatego, że znałem już wówczas
debiutanckie demo Holy
Death "Megido", ale też z racji
robiącej ogromne wrażenie szaty
graficznej tego wydawnictwa, co
w kraju, który ledwo co znormalizował
kwestie praw autorskich, a
o jakość edytorską, w większości
wciąż jeszcze pirackich, kaset mało
kto dbał, było czymś unikal-
RECENZJE 201
nym. Podobnie było z muzyką,
swoistą i bardzo swobodną co do
formy oraz treści odpowiedzią
krakowskiej grupy na grecki czy
norweski black, co również było
wtedy czymś niezwykle oryginalnym.
Więcej, zespół początkowo
zapowiadał nagranie aż 25 utworów,
do czego koniec końców nie
doszło, ale i tak "Abraxas" trwa
blisko godzinę, mimo tego, że to
"tylko" osiem kompozycji. Pewnie
gdyby nie najlepsza jakość tego
materiału, to mógłby on stać się
debiutanckim albumem Holy
Death, a tak został drugą demówką
grupy Leszka Wojnicza-Sianożęckiego.
Demówką jednak
niezwykle ważną, bowiem nie
dość, że to głównie dzięki niej debiutancki
album Holy Death
"Triumph Of Evil" wydała norweska
Head Not Found, to rychło
ta kaseta stała się materiałem
kultowym. Stąd jej wcześniejsze
wznowienia, ale dopiero teraz,
dzięki Old Temple, ten przełomowy
dla zespołu i rodzimego
black metalu jako takiego, materiał
został wznowiony jak należy,
z oryginalną szatą graficzną.
Muzyki też jest więcej. Na dysku
pierwszym dostajemy osiem podstawowych
numerów, równie
mrocznych, złowieszczych i niepokojących
jak blisko 30 lat
temu. Ba, dopiero teraz można w
pełni docenić nowatorskie podejście
autorów tej płyty, kiedy ma się
znacznie szerszy ogląd nie tylko
blacku, ale też metalu jako takiego,
tak wiele tu nieoczywistych
patentów czy oryginalnych rozwiązań,
zaczerpniętych z różnych
odmian ciężkiego grania, folku,
ambientu, a nawet muzyki klasycznej.
Płyta bonusowa to z kolei
12 wersji roboczych-szkiców, również
trwających niemal 60 minut.
I tu zaskoczenie, bo to po pierwsze
znacznie lepiej brzmiące, a
do tego inne oblicze tego materiału:
z wyraźniej zaznaczonymi
melodiami, a chwilami iście progresywnym
rozmachem. Dobrze
więc się stało, że te alternatywne
wersje instrumentalne zostały wydane,
bo w żadnym razie nie jest
to zbiór demówek, których po
pierwszym odsłuchu nikt już nigdy
nie włączy, ale według mnie
wartościowy i warty uwagi materiał,
mogący zainteresować nie
tylko fanów Holy Death czy
blacku.
Wojciech Chamryk
Ogród Wyobraźni - 1979 - 1983
2022 GAD
Początki zespołu sięgają roku
1975. Jego założycielami byli
uczniowie szkoły muzycznej z
Ełku. Początkowo ekipa działała
pod nazwą Five Boys (oficjalnie
pod nazwami Pięciu Chłopców, a
później Pięciu). Grupa grała wtedy
hard rock z elementami rocka
symfonicznego i progresywnego,
inspirowanego dokonaniami
Deep Purple, Uriah Heep,
Focus, Yes, Genesis itd. W zasadzie
te inspiracje pozostały z nimi
do samego końca. W roku
1979 grupa zmienia nazwę na
Ogród Wyobraźni. Natomiast w
roku 1980 debiutują na I Festiwalu
Muzyki Młodej Generacji w
Jarocinie, gdzie zdobywają główne
laury, dystansując m.in. Cytrus,
Easy Rider czy Dżem. Od tego
momentu Ogród Wyobraźni zaczyna
koncertować po całej Polsce,
zaliczając wszystkie ważniejsze
imprezy ruchu Muzyki Młodej
Generacji m.in. Pop-Session,
Rockowisko, Jarocin, Rock na
Wyspie, Rock Jamboree. Niestety
nigdy nie doczekali się nagrania
debiutanckiego albumu, ani nawet
singla, rejestrując od czasu do
czasu pojedyncze nagrania.
Wkrótce jednak kumulują się
problemy, głównie z używkami,
które w konsekwencji powodują
zawieszenie działalności zespołu.
Do tej decyzji dochodzi w trakcie
występu na scenie Jarocina 83. W
roku 1988 następuje chwilowa reaktywacja,
poczym nazwa Ogród
Wyobraźni znika na zawsze. W
roku 2007 wytwórnia Metal
Mind wydaje album "Świątynia
dumania", gdzie zbiera nagrania
"studyjne", a rok później - w 2008
- płytę koncertową "Live at Kongresowa".
Natomiast teraz wytwórnia
GAD wydaje je na czterech
dyskach z rozszerzonym zestawem
nagrań "live". Głównie z
koncertów z Jarocina. Gdy odpaliłem
pierwszy dysk ze zbiorem
nagrań będących kompilacją różnych
nagrań noszących znamiona
sesji studyjnych, poczułem pewne
rozczarowanie. Otóż w mojej pamięci
głos Janusza Downar - Zapolskiego
brzmiał znacznie potężniej,
a muzyka formacji zdecydowanie
bardziej patetycznie i
monumentalnie. Niemniej, gdy
teraz słucham Janusza, słyszę w
jego barwie dużo zwyczajności i
zdecydowanie mniej emocji niż
kiedyś. Niektórym może wydawać
się on nawet jednostajny i
monotonny. Jednak co by nie mówić,
jego głos zrósł się z tą muzyką
i nie wyobrażam sobie, aby
ktoś inny śpiewał muzykę Ogrodów
z tamtych czasów. Wystarczy
posłuchać drugiej wersji "Listu
rewolucyjnego" z udziałem Elżbiety
Grzegorczyk, która ma potężny
głos, ale jest zupełnie chybiony,
jeśli chodzi o charakter muzyki
Ogrodu Wyobraźni. Odnośnie
samej muzyki, może nie znajdziemy
w niej tej monumentalności,
ale z pewnością jest w pełni
progresywna, ze znakomitymi i
kreatywnymi partiami klawiszy
Jacka Olejnika oraz gitarowymi
popisami Bogdana Łosia. Na dodatek
wszystko jest wpasowane w
długie i rozbudowane kompozycje,
które do dziś robią spore wrażenie.
Niestety nie brzmi to najlepiej,
choć typowo dla ówczesnych
dokonań realizatorskich
"speców" z radiowych studiów nagraniowych.
O dziwo zdecydowanie
lepiej jest jeśli chodzi o jakość
brzmień nagrań z koncertów.
Począwszy od Jarocina 80, poprzez
Jarocin 81 oraz Jarocin 83
po Rock Jamboree 81. A przecież
nikt w nie ingerował w te nagrania,
po prostu jest to oryginalny
zapis z wszelkimi uchybieniami
zespołu jak i akustyków. Jedynie
gorzej jest w wypadku kilku nagrań,
które pochodzą z prób. Sumując.
Ten zestaw to bezcenna
wartość archiwalna i prawdziwa
gratka dla rockowych kolekcjonerów.
Nie tylko zapisuje kawał historii
polskiego rocka, ale świetnie
oddaje ducha epoki. Jedynie pozostaje
żal, że Ogród Wyobraźni
to kolejna progresywna formacja,
która mimo ogromnego potencjału
nie zaistniała szerzej choćby
w polskich realiach. Szkoda, że
były to takie, a nie inne czasy.
Chwała włodarzom GAD Records,
że uchronili od zapomnienia
kolejny znakomity zespół.
\m/\m/
Pete Way - Solo Albums 2000-
2004
2022 HNE Recordings
Pete Way to wieloletni basista zespołu
UFO. Współtworzył on
także zespoły Fastway, Waysted,
The Plot, nagrywał wspólnie z
Phil Moggiem i Michaelem
Schenkerem oraz nagrywał pod
swoim nazwiskiem. Oczywiście jego
muzyka to różne odcienie hard
and heavy, także nie dziwcie się,
że jego płyty solowe to też hard
rock. W sumie Pete nagrał jeden
album studyjny pod swoim nazwiskiem,
był to krążek "Amphetamine"
z 2000 roku. Zawierał
on osiem kawałków utrzymanych
w stylu szorstkiego amerykańskiego
hard rocka z wyraźnymi
wpływami rock'n'rolla, bluesa,
glam metalu oraz punk rocka.
Można to zestawić z takimi artystami
jak Guns N' Roses, L.A.
Guns, Izzy Stradlin, Hanoi
Rocks itp. Kawałki są bardzo różnorodne,
solidne, z charakterem,
często ze znakomitymi riffami,
ale też niekiedy schematyczne.
Mnie bardzo przypadł do gustu
"Fooled Again", który trochę przypomina
mi wczesne Aerosmith.
Na pewno nie można mówić o
jakiejś wyjątkowości tych nagrań.
Niemniej albumu da się słuchać i
to bez przerzucania jakichś mniej
udanych kawałków, bo takich po
prostu nie ma. Do wersji "Amphetamine",
której wysłuchałem, dołożone
są cztery wersje demo
utworów poznanych na albumie.
Charakteryzują się one większą
szorstkością oraz pewnym brudem.
Jeszcze więcej brudu odnajdziemy
na krążku "Alive In
Cleaveland" z roku 2003. Wychodzi
na to, że Peteowi udało
się zagrać parę koncertów promujących
"Amphetamine" i jeden z
takich występów udało się zarejestrować.
Dzięki czemu możemy
poznać, jak te kawałki żyją na
deskach sceny. Oczywiście jest
jeszcze bardziej szorstko, bezpośrednio
i czadowo, do tego mamy
odrobinę improwizacji. Po prostu
"Alive In Cleaveland" to niezły
koncertowy album. Wieńczy go
kawałek bonusowy, jest nim
utwór w wersji akustycznej "Paradise".
Tym samym kawałkiem rozpoczyna
się płyta "Acustic Animal"
(2004), gdzie poznajemy,
jak brzmią kompozycje Pete'a
Way'a na gitarę akustyczną, a
przy okazji dowiadujemy się, że
są one naprawdę dobrze napisane.
Także w boxie "Solo Albums
2000-2004" wymyślonym przez
HNE Recordings poznajemy
wszystko, co ukazało się pod szyldem
Pete Way i to w różnych
odsłonach. Myślę, że będzie on
niezłym uzupełnieniem w zbiorach
dla fanów UFO i Pete'a
Way'a.
\m/\m/
Rose Tattoo - Beats From A
Single Drum
2022/1986 Golden robot
Chyba większość kapel w historii
hard rocka czy heavy metalu
miało większy lub mniejszy flirt z
komercjalizacją swojej muzyki.
Co to jest - nie będę się tutaj zbyt
mocno rozwlekał, bo dla każdego
znaczy coś innego - jednak nie
można nie zwrócić na ten aspekt
uwagi studiując dyskografie zarówno
tych wielkich, jak i tych
mniej znanych zespołów. Taki
etap nie ominął także australij-
202
RECENZJE
skiego Rose Tattoo na ich płycie
"Beats From A Single Drum" z
1986 roku, która to poddana została
ostatnio procesowi odświeżenia.
Zespół raczej przyzwyczaił
do kąśliwego, bardzo brudnego
grania, trochę stylowo zahaczając
o AC/DC czy ogólnie blues rock/
hard rock. Tu - jest wręcz dziwnie.
Trochę sterylnie nawet. Niby pojawiają
się numery żarliwsze, ale
od razu wyczuć można przebojowe
zabarwienie. Nie mówiąc już o
balladach. Są naprawdę ładne,
ckliwe, osłodzone jak trzeba. Mogą
się przecież podobać. Jednak
spragnionym szorstkości "Beats
From A Single Drum" będzie
uwierać. Utwory, jakie się na tym
krążku znalazły są bardzo przyjazne
dla ucha. Wręcz radiowe w
swej zwiewności. Urocze na swój
sposób. Album też powstał w momencie
zakrętu dla Rose Tattoo,
w okresie perturbacji związanych
ze składem i zmianą wytwórni
oraz producentów. Wokalista Angry
Anderson generalnie żałował
nagrania płyty zorientowanej na,
no nie bójmy się słowa, pop czy
ballady. Materiał ten posłużył
mu, po rozpadzie formacji w
1987, jako pierwszy solowy album.
Tragiczny to krążek nie jest,
jednak wszystkich mających alergię
na zbyt wygładzone brzmienie
i ciągoty w kierunku ładnych piosenek
warto ostrzec przed włączeniem
przycisku "Play". Słyszałem
w swoim życiu gorsze kaszany,
więc nie będę dla "Beats From A
Single Drum" aż tak złowrogi,
chociaż nie mogę oszukiwać, że
jest to coś wybitnego. W drodze
wyjątku, od czasu do czasu, przymknąć
oko można, włączyć i
przytulić kogoś ważnego dla serca,
jednak nie wyobrażam sobie
młócić ten materiał dzień w
dzień.
Surrealist - Playing God
2022 Divebomb
Adam Widełka
Mam przed sobą ciekawe wydawnictwo
Divebomb Records.
Amerykańska grupa Surrealist i
ich materiał "Playing God". W
sumie to split z Massakist, w którym
grali założyciele Surrealist -
gitarzyści Eric Basler i Jason
Riley oraz wokalista Steve Cozzuol.
Całość liczy sobie czternaście
kompozycji. Są to zarówno
utwory oryginalnie wydane w
1992 roku jako "Playing God"
EP, ale i jest kilka numerów z tych
sesji, nie publikowanych zresztą
wcześniej. Szkoda, że są pomieszane,
ale niech już wydawcy będzie,
że tak zrobił. Ostatnie cztery
kompozycje pochodzą z EP
wspomnianego Massakist nazwanej
"Off All That Is Seen… And
Unseen" z 1991 roku. Generalnie
to zbiór ciekawej muzyki spod
znaku progresywno-technicznego
power metalu. Wszystkie utwory
zebrane razem liczą sobie blisko
godzinę, więc żeby osłuchać sobie
"Playing God" potrzeba raczej
kilku podejść. Bo to też dźwięki
niełatwe. Sporo jest różnych wstawek
tworzących nastrój i jakby
cementujących ten koncept - jakieś
rozmowy, wybuchy, krótkie
instrumentalne, jakby hipnotyzujące
melodyjki i tak dalej. Sporo
również dzieje się w przedłożonych
tu kompozycjach. Gitary
wycinają sprawnie pokręcone
riffy. Sekcja Jason Koslucher
(bas) oraz Dan Scott (perkusja)
uwija się jak w ukropie, co rusz
będąc gotów do zmiany tempa i
nastroju. Ładnie współpracują z
gitarzystami, Erikiem i Jasonem,
którzy też oprócz riffów potrafią
zagrać niezłe solówki czy wpleść
jakieś akustyczne, wyciszające fragmenty.
Natomiast cztery ostatnie
kawałki pochodzące z EP
Massakist są dobrym uzupełnieniem
tego, co słyszymy wcześniej.
Pokazują, jak radzili sobie trzej
muzycy przed założeniem Surrealist.
To, co grali przed dużo nie
odbiegało od "Playing God", choć
można zauważyć różnice. Myślę,
że to interesujący materiał nie tylko
w kontekście tych dwóch zespołów,
ale ogólnie dla tych, którzy
poszukują nietuzinkowego
podejścia do progresywno-technicznego
metalu. Rzecz to ciekawa,
choć od razu może być kłopot z
jej przyswojeniem. Trzeba poświęcić
"Playing God" trochę
czasu. Z każdym odsłuchem jednak
powinno być coraz łatwiej
odkrywać dźwiękowe tajemnice.
Kiedy się z nimi w końcu zaprzyjaźnimy,
oddadzą w pełni.
Toxik - III Works
2023 Massacre
Adam Widełka
Amerykański zespół Toxik powstał
w roku 1985. Najpierw korzystał
z nazwy Tokyo, następnie
z Mantikor, aż w końcu przyjął
nazwę, pod którą go znamy. W
pierwszym etapie działał w latach
1985-1992 i skupił się na graniu
tzw. techno-thrashu. Wtedy to
nagrał dwa bardzo dobre albumy
"World Circus" (1987) i "Think
This" (1989). Przyniosły one wtedy
kapeli uznanie, ale nie pozwoliły
na utrzymanie się na rynku.
Po latach płyty obrosły kultem, a
młodzi fani klasycznych odmian
heavy metalu i thrashu dość chętnie
zaczęli sięgać po te nagrania.
Wytwórnie skwapliwie to wykorzystują
i co jakiś czas przypominają
o tych wydawnictwach.
Ostatnio Dissonace Records wydało
ich reedycje w dwupłytowej
edycji "World Circus/Think
This" (2022). Ta ponowna popularność
formacji pozwoliła na nowo
powrócić nazwie Toxik na rynek,
choć aktualnie z pierwotnego
składu pozostał jedynie gitarzysta
Josh Christian. Najpierw zespół
zaliczył epizod w roku 2007, aby
od 2013r. w pełni się reaktywować.
Niemniej nie było tak łatwo
postawić grupę na nogi. Na początku
wydawało się, że ekipę
czeka świetlana przyszłość. Joshowi
udało się namówić do
współpracy wokalistę z pierwszej
płyty Mike'a Sandersa, a nowymi
muzykami zostali basista Bill
Bodily oraz perkusista Jason Bittner.
W tym składzie grupa nagrała
sześć utworów, które teraz
stanowią zawartość EP-ki "In
Humanity". Jednak wtedy, jedynie
trzy nagrania zostały oddane
do miksu Tomowi Morrisowi ze
studia Morrisound Studios. Były
to "Too Late", "Program Insertion"
oraz "Crooked Crosses". I
właśnie z tymi kompozycjami
Toxik jako demo "In Humanity
Pre-release" (2014) próbował na
nowo szerzej zainteresować showbussines.
Dopiero w roku 2020
udostępniono EP-kę z całą jej zawartością.
Jednak wcześniej Toxik
podejmuje kolejną próbę zainteresowania
zespołem, wydając
kolejną EP-kę "Breaking Clas$"
(2017). Niestety formację wtedy
tworzą zupełnie inni muzycy.
Josha Christiana wspierają wtedy
wokalista Charlie Sabin, znamy
go z drugiej płyty "Think
This" oraz nowa sekcja, czyli basista
Shane Boulos i perkusista
James DeMaria. Niestety ten
skład osobowy również długo się
nie utrzymuje, pozostaje jedynie
perkusista DeMaria. Natomiast
nowymi muzykami zostają wokalista
Ron Iglesias oraz basista
Shane Boulos. Z tym składem
Toxik nagrywa pełny album "Kinetic
Closure" (2018). Niestety
ta walka o postawienie grupy na
nogi nie jest szeroko znana fanom.
Zespół zajęty wewnętrzna
organizacją nie bardzo mógł sobie
pozwolić na wyszukanie dobrego
wsparcia w postaci solidnej wytwórni.
Pierwszą taką próbę
podjęła wytwórnia No Dust Records,
która w roku wypuściła
box "III Works" (2018). Skupiał
on wszystkie trzy wydawnictwa z
okresu reorganizacji zespołu, czyli
"In Humanity", "Breaking
Clas$" i "Kinetic Closure". Myślę,
że spełnił on swoją rolę, choć
nie w pełni. Pewnie dlatego oraz
ze względu na sukces ostatniej
płyty "Dis Morta" (2022) wytwórnia
Massacre Records zdecydowała
się na ponownie wydanie
"III Works". Myślę, że z tym
wydawnictwem trafią do jeszcze
większej liczby fanów. A jeżeli
"Dis Morta" to twój jeden z bardziej
ulubionych albumów z
ostatnich lat to sięgnięcie po ten
trzypłytowy box jest wręcz obowiązkiem.
Muzyka zawarta na
tych trzech krążkach to nic innego,
jak znakomity techno-thrash
podany na prędkości, pełen
niesamowitych pomysłów i melodii,
ocierający się o elementy jazzowe
i fusion oraz ociekający finezją
i wirtuozerią. Tych wszystkich
muzycznych konceptów w
muzyce Toxik jest taka masa, że
człowiek wręcz za nimi nie nadąża.
Rzadko się zdarza jakiś przestój
albo inna chwila oddechu, tak
jak na "Breaking Clas$", gdzie
utwór tytułowy to bardzo prosta i
żywiołowa, "toxikowa" wersja
punka lub innego hardcore'a.
Natomiast zdecydowaną uwagę
zwraca album "Kinetic Closure".
W zasadzie nagrała go ta sama
ekipa co "Dis Morta". Jedynie na
ostatnim krążku lidera dodatkowo
wspiera go gitarzysta Eric
van Druten. Niemniej atmosfera,
niesamowite rzemiosło i zatracenie
się w technice jest wręcz to samo.
Każdy instrument zagrany
jest perfekcyjnie i wyrafinowanie,
ale też z pasją i wyczuciem. Brzmienie
jest na tyle selektywne, że
można wsłuchać się w każdy z instrumentów
oddzielnie i podziwiać
kunszt obsługujących ich
muzyków. Moim zdaniem bardzo
ciężko w takiej muzyce znaleźć się
wokalistom. Na tych trzech wydawnictwach
możemy podziwiać aż
trzech wokalistów Mike'a Sandersa,
Charlie Sabin oraz Rona
Iglesiasa. Każdy z nich śpiewa na
swój sposób, ale wszyscy starają
się śpiewać wysoko, aby wpasować
się w specyfikę muzyki spod
znaku Toxik. Wspominalem o
tym wcześniej, ale jeśli jesteś
fanem "World Circus", "Think
This" oraz "Dis Morta", to czym
szybciej zaopatrz się w "III
Works". No i chyba że jakimś cudem
masz te wydawnictwa w wersji
pojedynczych tytułów lub jako
"III Works" sygnowanego przez
wytwórnię No Dust Records.
\m/\m/
X-Wild - Monster Effect
2022 ROAR!
Kolejny tytuł X-Wild zostaje
wznowiony przez Rock Of Angels
Records. Po "So What!"
nadciąga "Monster Effect" z
1995 roku. Drugi i ostatni krążek
składu z perkusistą Stefanem
Schwarzmannem, którego zastąpił
Frank Ullrich. Reszta składu
to Axel Morgan, dzierżący gitarę,
basista Jens Becker oraz dysponujący
zadziornym i unikatowym
wokalem Frank Knight. Złośliwi
powiedzą pewnie, że to popłuczyny
po Running Wild. Że to
wiezienie się na zespole Kasparka,
próba budowania jakiejś pozycji
opierając się tylko i wyłącznie
na byciu w słynnej kapeli. No nie
- absolutnie X-Wild był tworem
ciekawym i w żadnym wypadku
nie nastawionym na jakieś bezmyślne
rżniecie z dorobku Running
Wild. Wiadomo, że słychać
tutaj wpływy, echa, bo przecież
trzech z czterech muzyków działało
na najsłynniejszym metalowym
galeonie. No ale mieli też
pewne umiejętności i tylko dlatego,
że ich twór nie miał odpowiedniej
promocji, szybko musieli
grupę rozwiązać. Każdy z tych jedenastu
numerów to naprawdę
solidny heavy metal. Zagrany bez
taryfy ulgowej. Tak, jak być powinno
- z dobrym, nośnym riffem,
sekcją kruszącą zęby i wokalem
wwiercającym się w czaszkę. Album
rozpędza się i stopniowo bierze
we władanie śmiałków, którzy
zdecydowali się zmierzyć z jego
zawartością. Gdzie są echa Running
Wild to są, ale ogólnie
"Monster Effect" robi o wiele lepsze
wrażenie pod tym względem
niż nagrany rok wcześniej debiut.
Słychać, że z drugim krążkiem
przyszło wiele pomysłów i nie do
końca panowie chcieli być kojarzeni
tylko i wyłącznie z przeszłością.
Proponowali też muzykę
nie pragnącą jakichś cudów, ozdób
czy komercjalizacji - mamy
do czynienia z gęstym heavy metalem
w jego klasycznej odsłonie.
Nie ma mowy o pójściu na łatwiznę
czy podkuleniu ogona. Przez
blisko pięćdziesiąt minut każdy z
czwórki muzyków zna swoje miejsce
i partie. Wbrew pozorom to
sporo się dzieje na "Monster Effect".
Wiele też motywów melodyjnych,
zachęcających do zdzierania
gardła razem z Knightem.
Miał wtedy dobry czas na riffy
Morgan, a gwarancją żeliwnego
fundamentu byli Schwarazmann
i Becker. Po latach słucha się tego
naprawdę przyjemnie i nadal ma
to wielką moc. Naprawdę, aż nie
chce się przestać machać głową!
Adam Widełka
Abstrakt Algebra - Abstrakt Algebra
2023/1995 GMR Music Group
Podobał Wam się ostatni album
Candlemass zatytułowany
"Sweet Evil Sun"? Od jego premiery
minęło już trochę czasu, a
mimo to krążek ten cały czas
gdzieś mi towarzyszy. Abstrakt
Algebra może być niezwykłą ciekawostką
dla fanów wspomnianej
szwedzkiej legendy doom metalu.
Projekt ten został założony przez
Leifa Edlinga po rozpadzie Candlemass
w roku 1994. W porównaniu
jednak z macierzystą formacją,
w muzyce Abstrakt Algebra
zdecydowanie uświadczymy
mniej doom metalu. Muzyczna
strona omawianego materiału
skłania się bardziej ku amerykańskiej
odmianie power metalu. Jedyny
sygnowany tą nazwą album
zaczyna się co prawda dość mocno.
"Stigmata" to jeden z bardziej
zapadających w pamięć momentów
na "Abstrakt Algebra".
Drugim takim momentem niewątpliwie
jest "April Clouds", który
ozdabia przepiękna melorecytacja,
jak możemy się dowiedzieć
z zamieszczonego w tym numerze
wywiadu z wokalistą Matsem
Levenem, wykonywana jest ona
przez samego Leifa. Niestety, reszta
tego materiału w najlepszym
razie jest przeciętna. Traci ona jeden
spójny kierunek i jest czymś
w rodzaju zlepku muzycznych pomysłów
Edlinga. Pomysłów, które
nie pasują do albumu jako całości
pokazują, że główny twórca
nie bardzo potrafił określić, dokąd
właściwie planuje zmierzać.
Nie ma wątpliwości, że zespół ten
tworzyła grupa bardzo utalentowanych
muzyków (choćby przywołany
chwilę temu niesamowity
wokalista Mats Leven), ale ostatecznie
nie pomogło to tej płycie.
Dodatkowo ogólny jego wizerunek
moim zdaniem niszczy zachowawcza
produkcja odbierająca
tej muzyce agresywny charakter.
Z perspektywy czasu cieszy mnie
fakt, że Leif Edling odpuścił sobie
ten projekt i postanowił reaktywować
Candlemass. Reedycja
jedynej płyty Abstrakt Algebra
może być jedynie ciekawostką dla
fanów Leifa. Inni mogą sobie da-
204
RECENZJE
rować. Jakoś nie dziwi mnie fakt,
że to dopiero pierwsze wznowienie
od premiery krążka w 1995
roku.
Bartek Kuczak
Six Ton Budgie - A Birds Eye
View Part 1.
2008 Self-Released
Tak jak pisałem do wstępu wywiadu
z Ray'em Phillipsem miałem
wiedzę o Six Ton Budgie, ale
ich płyty "Unplucked!" i "Ornithology
- Volume 1" jakoś mnie
nie przekonały do siebie. Przede
wszystkim nie podobało mi się
"bootlegowe" brzmienie pełne
brudu i wszelkich niedoskonałości,
a także nie do końca udane interpretacje
utworów z repertuaru
Budgie. Z tym że to kiepskie brzmienie
mogło mieć na to spory
wpływ. W roku 2008 Ray wraz ze
swoim synem Justinem, wspomagani
przez basistę Toma Prince'a,
zdecydowali się wypuścić album
"A Birds Eye View Part 1.". Znalazło
się na nim szesnaście utworów
i ogólnie ponad godzinę muzyki,
czyli dość potężna dawka
dźwięków. Większość utworów to
rockowo-akustyczne wcielenie z
pewną dawką folk-rocka. Ojciec i
syn zdaje się, bardzo dobrze czują
się w takiej stylistyce, o czym informują
na otwierające kawałki
"The Work Song" oraz "The Colours
Of Grey". Oba songi mają
też sznyt pewnej estetyki znanej z
muzyki popularnej. Na płycie jest
sporo akustyki w stylu starego
Budgie. Najwyraźniej słyszymy
to w kompozycjach "Gona Slip
Away" i "No Surprises". Bywają
momenty, gdzie do głosu bardziej
dochodzi folk tak jak w "The Morning
Song", czy "Spend My Life
With You". Co jakiś czas przemyka
coś rokowego, tak jak "She
Cool, I'm Fine" czy "Tell If Like It
Is". Z tym że pierwszy kawałek
jest bardzo lekki, plastikowy i infantylny.
Natomiast drugi bardzo
zwyczajny. Trochę lepiej jest w
końcówce albumu, gdzie zebrało
się kilka takich kompozycji. "You
Need Respect" to dość lekka rockowa
kompozycja, ale z klimatem i
charakterem. "Pink Cadillac" to
rozbrykany rock'n'roll, a "Three
Legged Race" to heavy rockowy instrumental.
Wcześniej mamy do
czynienia z innym instrumentalem,
bardziej epickim i klimatycznym
"Sea Of Ayr (For All Celts)".
Ogólnie ojcu i synowi nieźle
wyszły te instruymentale. Te
rockowo-akustyczne kompozycje
brzmią całkiem nieźle, gorzej wybrzmiewają
utwory mocniejsze.
Jakby nie patrzeć "A Birds Eye
View Part 1." i pozostałe wydawnictwa
Six Ton Budgie, to ciekawe
uzupełnienia dokonań Budgie
czy Tredegar.
\m/\m/
Tierra Santa - Medieval
2022 Jolly Roger/Black Beard
Nie pamiętam kiedy to było -
pewnie na początku lat 2000. -
ale z Tierra Santa zapoznał
mnie Michał Buszewski. To on w
swoich zbiorach miał ich pierwsze
płyty, i to on wskazał, że
nie tylko Ruscy mają swoje Iron
Maiden, ale także Hiszpanie,
właśnie w postaci kapeli Tierra
Santa. Co ciekawe Aria wyrosła
z inspiracji Iron Maiden, tworząc
w pełni swoją autorską muzykę,
to samo udało się uczynić
hiszpańskim muzykom, i to praktycznie
na samym początku ich
kariery. No i śpiewali po hiszpańsku,
co było dla mnie kolejną
atrakcją. Pewnie byli tacy, co sięgając
po płyty Hiszpanów, machnęli
na nich ręką, stwierdzając,
że to tylko podróba Brytyjczyków.
Natomiast ci, co wsiąknęli
w muzykę Tierra Santa, wiedzą,
że w propozycjach Hiszpanów
jest wiele pomysłów wypracowanych
przez nich samych. Zresztą
zawartość "Medieval" ma w sobie
sporo inspiracji nawiązujących
do epoki hard rocka oraz
innych kapel heavymetalowych z
Wielkiej Brytanii. Także spektrum
wpływów jest zdecydowanie
szersze, choć te nawiązania
do Ironów są najbardziej rzucające
się w uszy. Poza tym w muzyce
Hiszpanów jest zdecydowanie
więcej epickiej atmosfery.
Prawdopodobnie wynika ona z
historyczno-fantastycznych
nawiązań zawartych w tekstach
utworów. A precyzując, po prostu
muzyka i teksty bardzo mocno
są ze sobą związane. Kompozycje
są różnorodne, ich czas
trwania jest od tych normalnych
do tych ciut dłuższych. Niemniej
w każdej coś się dzieje oraz jest
niepowtarzalny klimat. Nie są to
jakieś progresywne rozbudowane
konstrukcje, ale też są one dalekie
od tych prostych i bezpośrednich.
Choć Hiszpanie też bardzo
mocno dążyli do tego, aby każdy
kawałek trafiał w prostej linii do
słuchacza. Prawdopodobnie z tego
powodu jest wiele fajnych
melodii, a utwory mają swoje
wartki flow. Wzorem gitarzystów
Iron Maiden działają też
Angel San Juan i Arturo Morras,
którzy przepięknie ze sobą
współpracują i współbrzmią. Sekcja
rytmiczna w osobach Inaki
Fernandeza i Roberto Gonzalo
kapitanie uwija się w budowaniu
bazy dla obu gitarzystów. Hiszpanie
mają też klawiszowca
ukrytego pod imieniem Tomy.
No i są one prawie anonimowe
jak sam muzyk. Natomiast wokalista,
wspomniany już gitarzysta
Angel San Juan, często porównywany
jest do Bruce'a
Dickinsona. Biorąc pod uwagę
smykałkę do melodii, znakomity
techniczny śpiew oraz to, że są
to znakomici klasycznie rockowi
wokaliści to, wtedy to porównanie
ma racje bytu. Niemniej, każdy
ma swój własny tembr i styl
śpiewania, także to zestawienie
jest chybione. "Medieval" ma też
dobre brzmienie, co w wypadku
hiszpańskich formacji z tamtych
czasów nie jest tak oczywiste. Do
tej pory nie wymieniłem tytułu
żadnej z ośmiu kompozycji, bo
każda z nich jest po prostu świetna,
czy to bardzo przebojowa
"Tierra Santa", czy też mocno
epicka "Desterrado", tudzież rozpędzony
"Hijos Del Odio". Każda
z nich ma swoją wartość i warta
jest uwagi tak jak cały album.
Tierra Santa - Legendario
2022 Jolly Roger/Black Beard
\m/\m/
Tym, którzy wpadli w sidła krążka
"Medieval" to przy "Legendario"
ugrzęzną jeszcze bardziej
w objęciach Tierra Santa. Drugi
krążek Hiszpanów jest zdecydowanie
bardziej heavy, więcej w
nim jeszcze epickości, heroizmu i
bojowości. Jest też zdecydowanie
więcej mocy, gitarowej intensywności,
a wszystko podane jest
na większej szybkości. Choć w
zwolnieniach hiszpańscy muzycy
też są mistrzami, a jest ich na
"Legendario" nie mało. Za to w
pełni balladowo robi się w kawałku
"La mano de Dios", choć akurat
Hiszpanie nie unikają w nim
mocy. Ciągle w uszy rzucają się
też elementy, które jednoznacznie
kojarzone są z estetyką
Iron Maiden. Niemniej to tylko
baza, z której zespół wyszedł i
idzie swoja własną ścieżką. Kompozycje
zdają się bardziej skondensowane
i bardziej intensywne.
Zdarzają się też momenty
bardziej rozbudowane, chociażby
kończąca album kompozycja
"Los Diez Mandamientos". Muzycy
Tierra Santa ciągle dbają, aby
w utworach stale coś się działo,
ale nie zapominają również o ich
bezpośredniości i melodyjności.
Także ponownie można rozkoszować
się każdym utworem z
osobna. Poza tym każdy z muzyków
z wprawą, ale i z lekkością
odgrywa swoje partie, co powoduje,
że muzyka Hiszpanów jest
jeszcze bardziej atrakcyjna. Tematycznie
zespół ciągle ociera się
o historię, legendy oraz fantastykę.
Można odczytać "Legendario"
jako kontynuację debiutu,
ale wszystko jest na wyższym
poziomie. W ten sposób Tierra
Santa podtrzymała zainteresowanie
swoimi poczynaniami.
Szkoda tylko, że ich wydawcy i
promotorzy nie za bardzo chcieli
wyjść poza lokalną scenę. W ten
sposób Hiszpanów strąciliśmy z
oczu około czwartego albumu
"Sangre De Reyes" (aktualnie
promują dwunasty album "Destino"),
a o ich istnieniu przypomina
malutka włoska wytwórnia,
która wznowiła właśnie na nowo
opisane krążki "Medieval" i "Legendario".
Ci, co nie słyszeli o
Tierra Santa albo mieli problemy
w odnalezieniu ich pierwszych
wydawnictw, powinni skorzystać
z okazji, jaką zafundowała im
Jolly Roger, która wydała oba
tytułu na winylach i dyskach
CD. Kupujcie, zanim będzie za
późno.
\m/\m/
RECENZJE 205
Tredegar - Anthology
2022 High Roller
W roku 1973 po wydaniu albumu
"Never Turn Your Back on
a Friend" z Budgie odchodzi
perkusista Ray Phillips. Muzyk
nie rezygnuje z muzykowania,
bo praktycznie z marszu zakłada
zespół Woman. Niestety z tą
formacją Ray niewiele zwojował.
Sytuacja zmienia się w roku
1977, bowiem wtedy ze współpracy
z Burke Shelley'em rezygnuje
gitarzysta Tony Bourge.
Ray i Tony postanawiają kontynuować
wspólnie granie, najpierw
pod szyldem Freeze, następnie
jako Storm, aby w końcu
zaklepać sobie nazwę Tredegar.
Od początku podporami tego zespołu
był oczywiście Phillips i
Bourge. Niestety panowie mieli
problem z obsadzeniem pozostałych
stanowisk, ciągle następowały
roszady. Szczególne problemy
dotyczyły wokalistów. Na
omawianym wydawnictwie, "Anthology",
na pierwszym dysku
zebrano sporo ciekawej muzyki,
która powstawała w pierwszej
fazie działalności kapeli. Widać
jak wielu wokalistów starano się
wypróbować, szukając tego najlepszego
i odpowiadającego do
muzycznych pomysłów Ray'a i
Tony'ego. Muzycznie większość
kawałków opiera się o hard rock,
ale przebijają również odświeżające
brzmienia heavy rockowe.
Poza tym utwory są na tyle dobre,
że dwa z nich wykorzystano
na debiucie, a chodzi o utwory
"Whitch Way To Go" i "Wheels".
W ten sposób dochodzimy do
debiutu formacji bardzo wyrafinowanie
zatytułowanego "Tredegar".
To już drugi dysk na wydawnictwie
"Anthology". Ciągle
słyszymy na nim echa hard
rocka, ale to heavy rock jest domeną
tego albumu, a niekiedy
przebija się też heavy metal.
Ogólnie przypomina mi to mieszankę
dokonań Budgie z "Power
Supply" i "Nightflight" oraz
pierwszych płyt Dokken. Oczywiście
wszystko podane jest
przez pryzmat talentów muzyków
tworzących Tredegar. I powiem
wam, że gdyby ta płyta wyszła
w roku 1980, tak jak "Power
Supply", a nie w roku 1986, to
ręczę, że obie płyty byłyby słuchane
przez was na zmianę i to z
równą satysfakcją. Już otwierający
i przebojowy "Duma" mówi
nam, że będziemy mieli do czynienia
ze zmuszającą do machania
łbem dynamiczną heavy
rockową muzyką. Jednak to nie
ten najbardziej wpadający w
ucho kawałek skradł moje serce.
Są to aż dwie kompozycje, znakomite,
klimatyczne, a nawet
porywające, ze świetnymi melodiami,
znakomitymi riffami i
partiami gitarowymi itd. A chodzi
o "The Alchemist" i "Whitch
Way To Go". Ta druga rozpoczyna
się balladowo, aby za jakiś
czas nieźle dołożyć do pieca,
wykorzystując motorykę hardrockowych
riffów, poczym ponownie
zwalniają, aby zakończyć tą
samą gitarową mocą co wcześniej.
Zresztą podobny patent w
mniejszym lub większym stopniu
wykorzystano w utworach
"Way Of The Warrior" czy
"Richard III". Najwidoczniej
muzykom podobają się klimaty
wywołane kontrastami miedzy
heavy rockową dynamiką a jej
bardziej akustycznymi aspektami.
Jednak muzycy nie unikają
bardziej bezpośrednich utworów
takich jak podszyty rock'n'rollem
"Way Of The Warrior", zagrany
z heavyrockowym zadziorem
"The Jester" czy rozpędzony i
praktycznie heavymetalowy
"Wheels". Muzycy Tredegar
wchodząc do studia, zakładali,
że wokale będzie nagrywał Paul
Parry. Niestety gościu nie podołał
wyzwaniu i na ratunek przybył
stary znajomy, Carl Sentence,
wokalista z Persian Risk.
Była to jedynie pomoc doraźna
na potrzeby sesji nagraniowej.
Prawdziwym wokalistą został
całkiem niezły krzykacz Russ
North, który zdążył nagrać wokal
do utworu "Which Way To
Go". Ogólnie było widać, że muzycy
byli gotowi do podboju.
Byki chętni do wywiadów, do
koncertowania i przekonania
wszystkich do koła, że
ich muzyka warta jest
szerszego poznania. Album,
choć wydany własnym
sumptem prezentował
się dość okazale. Niestety
było o parę lat za późno. Fani
heavy metalu oczekiwali zupełnie
czegoś innego, a scena im to
dostarczała. Starsze spojrzenie
na heavy metal, nawet te całkiem
niezłe, odchodziło do lamusa.
Tredegar zawsze miał problem
ze stabilnym składem, więc nic
dziwnego, że w takiej sytuacji
nastąpiła prawdziwa karuzela
wakatów. Najgorsze, że tej presji
nie udźwignął sam Tony Bourge.
Ten przynajmniej dotrwał do
inicjacji pomysłu ponownego
miksu albumu. Odświeżona wersja
ukazała się dopiero w roku
1990, a my możemy posłuchać
jej, sięgając po dysk nr 3. omawianego
wydawnictwa. Przez ten
czas Ray Phillips dzielnie podtrzymywał
formacje, szukając
ciągle odpowiednich muzyków.
Dopiero w okolicach 1991 roku
udało mu się zebrać w miarę stabilny
skład i wraz z Kessem Loy'
em (gitara) i Jasonem Marshem
(bas) zarejestrował materiał, który
później nosił tytuł "Re-Birth".
Rejony muzyczne są podobne do
debiutu, choć mam wrażenie, że
heavy rock jest bardziej zbilansowany
z hard rockiem. Myślę, że
jak ktoś wraz z pierwszym studyjnym
krążkiem stał się fanem
Tradeger, to spokojnie zaakceptuje
też i tę płytę. Poza tym udanie
skierowano się również w
stronę krótkich, akustycznych
kompozycji typu "Love No
Other" czy "No Surpises". A może
jedynie na tle innych utworów
brzmią one bardzo dobrze. W
każdym razie wyróżniają się pozytywnie.
Głównym wokalista
na tej sesji jest Ray Phillips, może
nie ma jakiegoś wybitnego
głosu, ale dawał radę. Niemniej
Ray postanowił, że na płycie będzie
go wspomagać Trixie Thorne
(znamy ja już z demówek).
Kobieta ma kawal głosu, ale i tak
wolę jak za śpiewanie odpowiada
Ray. "Re-Birth" na "Anthology"
znajdziemy na czwartym dysku.
Jednak to nie wszystko jeśli chodzi
o jego zawartość bowiem dwa
ostatnie songi związane są z Six
Ton Budgie, czyli zespół, który
został powołany po zamknięciu
Tradeger. Mam nadzieję, że niedługo
o tym zespole ktoś nam
również przypomni. Wracając
do bohatera tego wydania to
"Anthology" zawiera praktycznie
wszystko, co ten zespół zostawił
po sobie, a że warto się z
nimi zapoznać, nie muszę namawiać.
Wystarczą jako rekomendacja
same nazwiska Ray Phillips
i Tony Bourge. Niemniej
ten, kto mieni się fanem hard
rocka, heavy rocka, heavy metalu
i NWOBHM musi koniecznie to
poznać.
\m/\m/
206
RECENZJE