14.04.2015 Views

Pokaż treść! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl

Pokaż treść! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl

Pokaż treść! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

KWARTALNIK<br />

SPOŁECZNO<br />

LITERACKI<br />

LUBLIN, STYCZEŃ -CZERWIEC 1953<br />

ROK XII (XX) NR 1-2 (87-88)


TREŚĆ<br />

Str.<br />

SŁOWO WSTĘPNE / . . . . 1<br />

KONRAD BIELSKI ^Trzydziesty ósmy równoleżnik . 2<br />

EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI: Kronika JMP Woyszy . . . . . . 6<br />

STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI: W jurgowskiej karczmie . • . . 12<br />

JERZY MIECZYSŁAW RYTARD: Żegocie zaśpiew należny . . . . . 12<br />

ZYGMUNT MIKULSKI: Nie-wiosna kwietniowa i co powiedział księżyc. Sprawy<br />

wiosenne, Z Wizytą w Serocku . . . . . . . . . 13<br />

JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI: Godzina przed świtem 16<br />

STEFAN WOLSKI: Warszawski rachunek, Skrzypaczka 22<br />

MAREK ADAM JAWORSKI: F. S. C. 24<br />

WACŁAW GRALEWSKI: Meteor 25<br />

KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: Obłoki i opoka 32<br />

STEFAN ZARĘBSKI: Apostrofa 33<br />

HELENA PLATTA: Abecadło Chopina . 33<br />

RYSZARD LISKOWACKI: Do żołnierza francuskiego walczącego w Vietnamie . . 37<br />

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: O klimatach teatralnych 39<br />

KONRAD EBERHARDT: Opowieść o człowieku i cementowni 43<br />

LUBOMIR DMITERKO: W Belwederze — przeł. Andrzej Cesarz . . . 48<br />

HOMER: Odyseja — przeł. Jan Parandowski 49<br />

PROSPER MERIMfiE: Lazaret — przeł. AnnaJakubiszyn . . . . 57<br />

ALEKSANDER PUSZKIN: Topielec — przeł. Jadwiga Ważewska; Fontanna<br />

Bachczyseraju — przeł. Stanisław Strumpf-Wojtkiewicz; Do<br />

ducha domowego, Do Boratyńskiego, Do niani — przeł. Leopold<br />

Lewin;<br />

Do Jazykowa — przeł. Kazimierz Andrzej Jaworski . 61<br />

KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: W 150-lecie urodzin Jazykowa . . . . 67<br />

MIKOŁAJ JAZYKOW: Muza, Geniusz, ***, Do niańki A. S. Puszkina, Trigorskoje,<br />

Inny już jestem, Elegia, ***, Wodospad,<br />

Żeglarz, Pożar, Do poety, Pieśń,<br />

Do moich wierszy — przeł. Kazimierz Andrzej Jaworski . 69<br />

CZESŁAW ZGORZELSKI: Tiutczew po polsku . . . » 76<br />

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: Polskie szaty komedii „Niedorosl" . . . . 80<br />

NAZIM HIKMET: Opowieść o Turcji — przeł. Z a ł o g a Nr 1 86<br />

(c. d. na 3 str. okładki)


z 7 1<br />

KAMENA<br />

KWARTALNIK S P O Ł E C Z N O - L i T E R A C K I<br />

ROK XII (XX) LUBLIN, STYCZEŃ - CZERWIEC 1953 Nr 1-2 (87-88)<br />

1—2), wznowionej jako organ Lubelskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Na przestrzeni<br />

tego czasu zaszły wydarzenia, które poruszyły do głębi społeczeństwo polskie, przyśpieszając<br />

proces jego dojrzewania politycznego. Aktywna rola, jaką w tym procesie powinna<br />

odgrwać literatura, wymaga od redakcji pisma literackiego takiego doboru materiałów,<br />

by uwydatniał on jak najprzejrzyściej siły napędowe postępu, typowe zjawiska naszego<br />

życia i perspektywy rozwojowe. Jest rzeczą jasną dla każdego, że Państwo Ludowe, gwarantujące<br />

w Konstytucji szczególną opiekę swym artystom i literatom, musi otrzymać od<br />

nich ekwiwalent w postaci rzetelnej, wytężonej pracy nad kształtowaniem dzisiejszej rzeczywistości<br />

środkami realizmu socjalistycznego. Maksimum dbałości o poziom ideologiczny<br />

i artystyczny materiałów zamieszczanych w piśmie literackim jest więc sprawą honoru jego<br />

redakcji. Zespół redakcyjny ,,Kameny" ma pełną świadomość odpowiedzialności, jaką wziął<br />

na siebie. Nie traci przeto z pamięci ważkich słów, które padły na XIX Zjeździe WKP(b):<br />

„Wielkie i szlachetne zadania stojące przed pracownikami literatury i sztuki można<br />

rozwiązać pomyślnie jedynie wówczas, jeśli wydamy zdecydowaną walkę tandeciarstwu<br />

w pracy naszych artystów i literatów, jeśli z dzieł literatury i sztuki wy <strong>pl</strong>eni się bezlitośnie<br />

fałsz i zgniliznę. Ogromne obowiązki ciążą na naszych pracownikach literatury i sztuki<br />

w wielkiej walce o troskliwe pielęgnowanie tego, co jest nowe i promienne w naszym życiu<br />

społecznym, i o karczowanie tego, co zmurszałe i obumarłe" *).<br />

Wskazówki zawarte w tych słowach jakże przydatne są i w pracy literatów polskich!<br />

Majowa dyskusja w warszawskim Domu Literatów, poświęcona „Nowej Kulturze",<br />

wykazała nie tylko osiągnięcia, ale i braki czołovsego tygodnika literackiego, — przede<br />

wszystkim, jak stwierdzili liczni dyskutanci, brak jasnej koncepcji i odpowiedniej polityki<br />

redakcyjnej w <strong>pl</strong>anowaniu pisma. Nie przytoczyliśmy tego zarzutu po to, by znaleźć w nim<br />

rozgrzeszenie z własnych błędów. Wręcz przeciwnie: chcemy zaznaczyć, że jest on dla nas<br />

wskaźnikiem wymagań społeczeństwa, nakazem podniesienia normy jakościowej naszego<br />

pisma, chcemy zaznaczyć, że wyciągnęliśmy ze wspomnianej dyskusji właściwe wnioski.<br />

Do najpilniejszych naszych obowiązków zaliczamy uaktywnienie lubelskich kadr<br />

autorskich, bo terenowe pismo literackie spełnia swoje zadanie tylko wówczas, gdy rozwój<br />

jego jest wprost proporcjonalny do rozwoju środowiska literackiego jego terenu. Wynika<br />

stąd również i obowiązek ułatwiania startu młodym.<br />

„Kamena" w naszym zamierzeniu jest pismem terenowym w tym sensie, że opiera<br />

się głównie na autorach lubelskich i szeroko będzie uwzględniać zagadnienia, które wiążą<br />

się z przemianami zachodzącymi w Lubelszczyźnie. Nie znaczy to jednak, byśmy się mieli<br />

zamknąć w kółku lokalnym. Uważamy współpracę kolegów z innych oddziałów za bardzo<br />

') Numer specjalny „Nowych Dróg", październik 1952, str. 55.<br />

1


pożądaną. Nie zgadzamy się też z sugestiami tych recenzentów, którzy chcieliby nam narzucić<br />

zasklepianie się wyłącznie w tematyce regionalnej. Na taki separatyzm kulturalny<br />

nie ma miejsca w przeobrażającym się kraju. Czyż trzeba udowadniać, że terenowe pismo<br />

literackie jest dziś zarazem pismem ogólnopolskim, a ograniczenia terytorialne w zakresie<br />

tematyki interesującej każdego Polaka są absurdem? Znajdzie więc u nas czytelnik poemat<br />

o Korei czy Wietnamie, wiersz o nowej Warszawie i Nowej Hucie, o wsi spółdzielczej<br />

— lubelskiej bądź innej, o Bałtyku i Tatrach.<br />

Ustawiając poszczególne. działy, dołożymy wszelkich starań, by zorganizować powstawanie<br />

reportaży, o które tak jeszcze trudno, gdy się wymaga połączenia słusznych uogólnień<br />

publicystycznych z trafną obserwacją i zaletami łormy.<br />

Budownictwo socjalistyczne naszego narodu, realizacja Planu Sześcioletniego w mieście<br />

i na wsi, zdobycze Frontu Narodowego, walka o pokój i postęp na całym świecie<br />

— bez tych problemów treść pisma literackiego byłaby dziś jałowa i nudna. Zbyteczne<br />

więc chyba są zapewnienia, że „Kamena" skoncentruje uwagę przede wszystkim na nich.<br />

Z tego, co zostało tu powiedziane, widać jasno, że wysuwamy na czoło zadań naszego<br />

pisma zobrazowanie linii rozwojowej życia współczesnego. Ale sięgniemy też, w myśl<br />

wskazań naszej Konstytucji, do chlubnych postępowych tradycji twórczości polskiej,<br />

uwzględniając poza tym w szerokim zakresie przekłady arcydzieł literatury światowej.<br />

Po przezwyciężeniu trudności okresu organizacyjnego „Kamena" będzie się ukazywała<br />

regularnie i da wkrótce wyraz trosce literatów lubelskich o godne uczczenie zbliżającego<br />

się Dziesięciolecia Polski Ludowej, do czego zobowiązuje nas szczególnie fakt, że Lublin<br />

był pierwszą stolicą nowej Rzeczypospolitej.<br />

KONRAD BIELSKI<br />

TRZYDZIESTY ÓSMY RÓWNOLEŻNIK<br />

(FRAGMENTY Z POEMATU)<br />

ZAMIAST WSTĘPU<br />

Pamiętam.<br />

Byłem małym chłopcem,<br />

Lat siedem czy osiem dopiero,<br />

Chyliłem głową nad znaczkiem<br />

Z napisem obcym —<br />

Korea.<br />

Album ze znaczkami — most na świat,<br />

Przepustka do krainy marzeń.<br />

Indie — lotosu kwiat,<br />

Grecja •— marmurowe ołtarze.<br />

Bizonów stada na preriach.<br />

Krzysztofa Kolumba żagle.<br />

Świat cały w kolorowych seriach<br />

Otwarty na rozcież i nagle.<br />

Każdy znaczek obrazkiem, barwą<br />

Mówił o rzekach, o miastach.<br />

Był tajemnfczą larwą,<br />

Z której motyl tęczowy wyrastał.<br />

Przez kolorowe witraże<br />

Oglądałem najskrytsze tajniki.<br />

Byłem Sindbadem — żeglarzem<br />

Na okręcie filatelistyki.<br />

2


i tylko znaczek — Kored<br />

Był nieprzystępny, daleki.<br />

Jakież są jego dzieje,<br />

Lasy, zatoki, rzeki?<br />

Kto tamtą ziemię zaludnia?<br />

Jakie są miasta i stany?<br />

Tajemnicy głęboka studnia,<br />

Rebus nierozwiązany.<br />

A nawet później w szkole<br />

Chłopiec poznać go nie potrafił.<br />

Niewielką wyznaczył mu rolę<br />

Profesor geografii —<br />

Ukształtowanie wyżynne,<br />

Klimat morski, brzeg dość niski...<br />

Ot po prostu —<br />

Jeden z sześciu półwyspów azjatyckich.<br />

I przeszły długie lata,<br />

Bogate dni i zdarzenia.<br />

Z dalekich krańców świata<br />

Przemówił nam do sumienia.<br />

Uderzył w nas, na kształt gromu,<br />

Stał się kochany, bliski,<br />

Jak ściany własnego domu,<br />

Ten półwysep azjatycki!<br />

ŚPIEW KOREAŃSKICH ŻOŁNIERZY<br />

- i i •<br />

Przed nami żarłoczne kły wroga,<br />

Nienawiść, zaciekłość, zasadzka,<br />

Ogniste zapory na drogach<br />

I przepaść otwarta znienacka.<br />

Za nami popiołów zamiecie,<br />

Okrucieństw nieludzkie obrazy<br />

I matki płaczące swe dzieci,<br />

I posiew zdradliwej zarazy.<br />

Przed nami zasieki, okopy,<br />

Pod stopą zdradzieckie dywany,<br />

Pocisków świecących się snopy,<br />

Niewoli piekące kajdany.<br />

Za nami ojczyzna płonąca,<br />

Jak krater wielkiego wulkanu<br />

I długie godziny bez słońca,<br />

Tęsknoty szarpane jak rany.<br />

Spalono nam domy i chaty,<br />

Zabito kochanki i żony,<br />

Zniszczono nam pracy warsztaty,<br />

Mieszkaniem nam bunkry i schrony.<br />

W ogrodach nie kwitną już róże,<br />

Nie czeka miłego dziewczyna,<br />

Śmierć czai się w nieba lazurze,<br />

Krew krzepnie w pucharach od wina.


Umarły w jaśminach słowiki,<br />

Drzew sterczą półnagie szkielety,<br />

Do snu nas kołysze wrzask dziki,<br />

Całują nas — żądła bagnetów.<br />

Dzień do dnia podobny bliźniaczo,<br />

Czas stanął — godzina nie mija.<br />

I oczy otwarte wciąż płaczą,<br />

A ręka wciąż wroga zabija.<br />

Nie złamią nas mordy i zbrodnie,<br />

Nie strwożą zaklęcia i czary —<br />

My — złote wolności pochodnie.<br />

Zwycięstwa czerwone sztandary.<br />

Nie trafi nas strzała zatruta,<br />

Nie zdusi ucisku zła matnia.<br />

Ostoi się nasza reduta<br />

I wojna to będzie ostatnia.<br />

MÓWIĄ CHINY<br />

Długo nas oddzielał wielki mur<br />

Od innego dalekiego świata.<br />

Długo gardło dławił mocny sznur<br />

I kark zgięty spływał krwią od bata.<br />

W żółtą ziemię wsiąkał siódmy pot,<br />

Podły nawóz lichego zasiewu,<br />

Ciężkie jarzmo kuł nam wraży młot.<br />

Zapomnieliśmy śmiechu i śpiewu.<br />

Szczerzył zęby groteskowy smok,<br />

Budda drzemał w cichości pagody,<br />

Gdy z milionem ludzi nam co rok<br />

Powódź brała domy i ogrody.<br />

Mętne wody toczy Chuang—ho,<br />

Małym dżonkom nie równać się z flotą.<br />

Slaby opór nasz pękał jak szkło,<br />

Obcy człowiek zgarniał w wory złoto.<br />

Cierpieć uczył mądry Lao-tse,<br />

Cierpkie było Konfucjusza prawo,<br />

A bez przerwy wrzało już na dnie,<br />

Aż wylało się wolności lawą.<br />

Twierdze wrogów rozwaliły w pył<br />

Ciężkie ciosy zwycięskiego gniewu,<br />

Krew trysnęła z poszarpanych żył,<br />

Chińskie morze wystąpiło z brzegów.<br />

Nowy człowiek chwycił rządów ster,<br />

Pękły mury od ciosów oskarda.<br />

Rewolucji hymnu twarde er<br />

Podchwyciło ludzi pół miliardą,<br />

— o —<br />

Budujemy życia nowy ład,<br />

Wiatr wolności już przewiewa płuca,<br />

Lecz pożarów koreańskich czad<br />

Sen nam płoszy i radość zakłóca.


Koreańskich braci ból i krew,<br />

Miasta zdane na pastwę płomienia —<br />

To codzienny i potężny zew<br />

Do naszego serca i sumienia.<br />

Serc motory zgasić — próżny trud.<br />

W gruzach mury dzielące od świata.<br />

Nie opuści nigdy chiński lud<br />

Walczącego na Korei brata.<br />

Uścisk dłoni — poprzez morza most,<br />

Przeciw wrogom — pięść zwarta i twarda,<br />

Wszystkie drogi prowadzą na wprost:<br />

Jest nas przecież wolnych pół miliarda.<br />

CHOSON MANSOI<br />

Pierwsze słowa hymnu koreańskiego: „Oby Korea żyła dziesięć tysięcy lat".<br />

Dziesięć tysięcy lat. Wtedy na pewno się zatrze<br />

Zbrodni nieludzkich piętno i krwi rozlanej ślad.<br />

Zmieni zupełnie się scena w ogromnym świata teatrze.<br />

To wielki kawał dziejów. Dziesięć tysięcy lat.<br />

Dla nas, którzy mierzymy czas pięciolatek zdobyczą<br />

I w ciągu dni wznosimy nowej przyszłości zrąb,<br />

Dla których nawet godziny są ważną podstawą obliczeń,<br />

To cyfra astronomiczna, mgławic wśródgwiezdnych głąb.<br />

Dziesięć tysięcy lat. Ziemia, jak stół gościnny,<br />

Żyzna, przyjazna, bogata — bez granic, więzów i krat.<br />

Słońc życiodajnych złoto i nieba szafir płynny —<br />

I piękni wolni ludzie. — I szczęście, i miłość i kwiat.<br />

Posłuszne woli człowieka pracują siły przyrody,<br />

Bezcenne skarby rzucają bez przerwy do jego nóg.<br />

Płynie wspaniała rzeka codziennej, wielkiej przygody.<br />

Czyż będzie o nas pamiętał szczęśliwy, zwycięski nasz wnuk?<br />

A jednak — kiedy otworzą ciężkie podwoje muzea<br />

I setka wieków przemówi z surowych mądrych ścian,<br />

Upiorną błyskawicą stanie mu w oczach Korea,<br />

Pożarem miast świecąca i krwią brocząca z ran.<br />

I pojmie, że gdy jedni już budowali socjalizm<br />

I kładli twardy fundament pod przyszły szczęścia gmach,<br />

To wtedy oni ginęli, walczyli, cierpieli i trwali,<br />

Płonęli żywym ogniem, tonęli w gorzkich łzach.<br />

I znajdzie dla nich miejsce poczesne w Panteonie,<br />

Gdzie przodowników ludzkości stoi kamienny rząd.<br />

I znów w pamięci ludzkiej potężną łuną zapłonie<br />

Tragiczny równoleżnik — wolności walczącej front.<br />

A kiedy się wspomnienie lat dawnych ucieleśni,<br />

Innym okiem zobaczy swój własny, piękny świat —<br />

Na ustach jego zakwitną słowa dalekiej pieśni —<br />

— Niech nam Korea żyje dziesięć tysięcy lat. —<br />

Konrad<br />

Bielski


EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI<br />

KRONIKA JMP WOYSZY<br />

(FRAGMENTY)<br />

W poprzednim numerze Kameny zapoznaliśmy naszych czytelników z pierwszym fragmentem powieści<br />

historycznej E. Gołębiowskiego pt. „Kronika JMP Woyszy", która stanowi próbę rozwinięcia fabuły społecznoekonomicznej<br />

na tle w. 17-go i w przeciwieństwie do tradycyjnego „ussarstwa" naszej powieści historycznej<br />

daje obraz kształtowania się początków świadomości proletariackiej staropolskiego robotnika i chłopa. We<br />

wspomnianym fragmencie bohater powieści, szlachcic Woysza, obdarzony przez króla dożywociem na Hucie<br />

Ponikowskiej i folwarku Borek pod Olkuszem, styka się pierwszy raz z hutnikami.' Ci, uważając się za ludzi<br />

wolnych, zajmują stanowisko obronne wobec pańskich zakusów Woyszy. Następuje konflikt, w którym uprzywilejowany<br />

szlachcic stara się wziąć hutników w poddaństwo. W bieżących fragmentach przedstawione są<br />

momenty walki ekonomicznej i społecznej między Woyszą a hutnikami i chłopstwem, które, biorąc przykład<br />

z robotników, również staje do walki. W następnym numerze Kameny zamieścimy ostatni rodział „Kroniki".<br />

Zobrazuje on rozwiązanie ukazanych w powieści konfliktów. RED.<br />

23 Novembris.<br />

Owóż byłem na jutrzni gwareckiej czyli na<br />

hultajskim sejmie. Już mi tu od miesięcy ćwierkali,<br />

że będzie zjazd gwarecki w Starczynowie,<br />

ale żem nie zwykł jeździć na psie weseliska,<br />

ani na kowalskie zrękowiny, wiecem<br />

o tym ani słuchać chciał, bo to i Sciwiarek mi<br />

klarował, iż nabożeństwo takowe to jeno obraza<br />

pańska i jak to on: ,,Świniam jutrznia" powiada.<br />

Ale mi pan Parczewski głowę omotał,<br />

że to z gwarkami jak z owadem, dręczy cię<br />

jeden, to go i paznokciem zwojujesz a jak są<br />

razem, to jakby mszyce na liściu, podziurawią<br />

cię gęsto. A to prawda. Gdy cię obsiędzie<br />

owad gęsty, to piszczysz, lubo mocarz z ciebie.<br />

Odprawują te swoje sejmy jak nabożeństwo<br />

przy żelaznej kołatce i ordinationem ustanawiają<br />

społeczną: a po wiela robocizny iścić,<br />

z którym kupcem handle mieć, a którego kutwą<br />

i złodziejem okrzyknąć, a jak już raz na<br />

gwarkostwie wywołań, to tak jakbyś go do<br />

trąby włożył, alibo pod pręgierz posadził. Ano<br />

tyla mi pan Chorąży nakładł do łba, żem tam<br />

poszedł, ale nie tak się koło obróciło jak mierzył<br />

i jeno się makucha do pomyj narobiło.<br />

Ano: Świniam jutrznia. Tak i było.<br />

Odprawiło się wszytko wedle sztoły starczynowskiej<br />

w kranisku, to jest szopie przestronej,<br />

kędy urobek się składa. A zjechało się<br />

nieco szlachty a więc pan Ziębicki z Kluczów,<br />

pan Dzik ze Skały Pomorskiej, dwaj panowie<br />

Swiedzinscy z Lasek i uszlachcona novitermieszczka<br />

krakowska Salomonowa, wdowa po<br />

Mikołaju, ta sama, co to w Pszczynie do lochu<br />

wtrąciła mistrza hutniczego Bruska, Roździeńskim<br />

zwanego za to, iż pani swej zuchwalił.<br />

A smok to, nie baba ta Salomonowa. Gruba jako<br />

kafar, cała w bisiorze, na rękach złote manele<br />

i taka słonica, że na wschodku to ją pacholęta<br />

podsadzać muszą z mozołem wielkim. A bogaczka<br />

.to, że nie znajdziesz drugiej w województwie.<br />

Jej sztoła jest starczynowska, jej<br />

rybnicka, jej pankowska i wiele inszych po<br />

całej Koronie rozsianych. Baba jeno jeździ po<br />

kraju kolasą blaszaną ze swoim faktorem i od<br />

warstatu do warstatu osobę swoją dźwigając,<br />

rządy sprawuje ostre. Ów faktor niemczysko<br />

to grube jak piwowar i szczeciniaste, ale w<br />

pończoszce jedwabnej i aksamitach.<br />

Nam hajduki pana Chorążego kobierzec rozesłały<br />

na ziemi, która w kranisku jest jak<br />

klepisko- Kowale, koszykarze, kopacze, czerń<br />

wszelaka i insze tubalkaiństwo na wagach<br />

i rusztach siadło. Czarne to i śpiczaste, żeś<br />

patrząc wrony mógł sobie imaginować, kiedy<br />

to obsiędą gęsto drzewo i coraz to która skrzydłem<br />

ruszy a kraknie. Pośrodku przy żelaznym<br />

stole to sobie hultaje marszałka swego<br />

posadzili. Dziaduś to już chyba stuletni, ale<br />

żwawy jeszcze, jeno mu szkwarki szpetne<br />

u nosa i brody urosły. Na łeb omszały czapę<br />

aksamitną mu wsadzili i kołatkę żelazną do<br />

ręku dali i niby cesarza samego honorując, kilimek<br />

mu pod nóżki podesłali, aby sobie dziaduś<br />

po miękkim potupywał do woli. Pobok<br />

dwa brodacze siadły, tacy, jako to siepaczy<br />

Pana Jezusowych na obraziech imaginują ze<br />

srogą a <strong>pl</strong>ugawą brodą i kosmatymi stępory.<br />

A ten dziaduś fantazyą ma. Mówią poniektórzy,<br />

że herbowy to człek, jeno gardzi szlachetnym<br />

stanem i kuźnictwem się parając we<br />

wsze dni, niedziela czy święto, w fartuchu<br />

skórzanym chadza. Bardzo go admirują gwa-<br />

6


eccy, bo ich wszytkich wiekiem przerasta<br />

i na prawach górnych i gwareckich lepiej się<br />

zna, niźli faktorzy królewscy.<br />

Moje Tubale kąt sobie lewy obrały w kranisku<br />

i tam swoim obyczajem jako małpy siadły<br />

na żerdziach a pośród nich, imaginuj sobie,<br />

Czytelniku Miły, Krystkam zoczył i tego<br />

hultaja Pszona a i ów liczebnik Wieloraki<br />

z praelatury ilkusskiej takoż tamże siadł. Zara<br />

jakby mnie co tknęło. Mówię tedy do pana<br />

Parczewskiego: „Spójrz jeno, Mości Chorąży,<br />

jak to się moi inimici zesforzyli. Wierę nie inaczej<br />

będzie, jeno się na tańcu rozejdziewa,<br />

skoro taneczników tyla. A jak zezują rarogi<br />

w naszą stronę!" Nic mi na to nie odrzekł pan<br />

Chorąży, jeno w bok trącił i swoich hajduczków<br />

ukazał, którzy w zbroiczkach, okowani<br />

jako samowary, u wnijścia stali.<br />

Początek był spokojny i cichość jak w kościele.<br />

zanim chłopię we dzwonek uderzy i organy<br />

zadnią. Dziaduś kołatnął trzykroć żelazem,<br />

brodacz po jego lewicy księgę na stole<br />

rozłożył i nuże czytać prawa górne i gwareckie<br />

oraz fryszta wszytkie, które w roku Pańskim<br />

pobrane były oraz kałkuł i ceny. Niewielem<br />

z tego pojął, bo to wszytko w gwareckim<br />

garncu warzone i jużem trącił w bok<br />

przyjaciela, by mu rzec, iżeśmy nie żacy, aby<br />

nam tu prawiono volumina legum, ale nagle<br />

uczynił się rozruch. Poszło o C2ny, że to nie<br />

jest tak, jak winno być. Jakże to? Była ruda<br />

żelazna po 2 grzywny a żelazo po cztery, a ninie<br />

półtrzecia kupcy płacić nie chcą, było srebro<br />

po grzywien 15, a ninie ledwo 10 wydusisz,<br />

i tak z ołowiem, i tak z błyszczem, kiedy<br />

w inszych miejscach, czy to w Myszynskim,<br />

czy to w Kłodnickim, czy to w Kachlowskim<br />

po staremu płacą a w Małpadewskim to nawet<br />

i więcej, lubo kruszce ilkusskie przednie są<br />

i może szlachetniejsze od tamtych. I zaszumiało<br />

jak w ulu na wiosnę. Dziaduś kołatką uciszać<br />

musiał i na ten czas smoluch jakiś wyskakuje<br />

i dalejże charchać: A jakaż kowalom<br />

cena a jaka dola? Jaka robocizna, taka łupa,<br />

takie żelazo, Wojewodzinie dukaty, a charcharom<br />

bracha. I tak charcharał i brachał, że<br />

mu aże ślepia wyłupiło. Zrazum pojąć nie<br />

mógł, jaką on to Wojewodzinę tak charcharze,<br />

aż mi pan Chorąży panią Salomonową<br />

ukazał. Owóż tak ją zową, bo wszędy jej rządy<br />

i dukaty. A temu ślina ciecze po brodzie<br />

i gały mu skaczą a szpony grają i charch<br />

i charch, jakby go na pal nawlekali. A ona nic,<br />

ślepki rzęskami pokryła, rzekłbyś: śpi. Takoż<br />

i jej faktor palcem po kolanie wodzi jakby za<br />

wszą. Aż tu charchara drugi wyskakuje i żelazem<br />

macha a o robocizny pomstuje, że głodem<br />

płacą za trudy, że poddaństwo, że wolnego<br />

hutnika na łańce biorą. Dopieroż insi wołać<br />

swoje a Bruska przypominać zwanego Roździeńskim,<br />

co skapiał u Salomonowej na łańcuchu.<br />

Dziaduś kołace, a ci krzyk czynią, ryjami<br />

wiją i skaczą z żerdzi na żerdź. Dopiero<br />

się dziaduś zalterował i tupnie a wrzaśnie,<br />

a trzaśnie żelazem po stole, aż pofolgowali,<br />

a onże do Salomonowej: „Katarzyno, wdowo<br />

gwarecka Salomonów, pytają o robocizny<br />

i łańcuchy". Chciał wstać faktor Salomonów,<br />

ale go prasła baba po ramieniu i dalejże gomon<br />

srogi czynić. Ucho moje słyszało wiele<br />

a samemu jęzor mi chodzi jako na kole, alem<br />

jeszcze takowej łaciny nie słyszał jak owa<br />

Salomonów. Zaczęła od matrów i fatrów<br />

i wszytkie macie gwareckie pohańbiła a na<br />

koniec w but kazała się pocałować za łaski,<br />

a potem raz jeszcze: A taka a siaka była wasza<br />

gwarecka mać etc. usąue ad finem. Dziaduś<br />

kołace i wierzga, czapicą macha, ale nic<br />

to, aż mu inszej rady nie stało, znak daje brodaczom.<br />

Ale ledwo ku babie ruszyli, ta w<br />

płacz i męża nieboszczyka zaczyna wspominać<br />

a do faktora się tulić i łzy ronić jako niewinna<br />

dziecina. Więc pokój dali babie, grodem<br />

jeno zagroziwszy za swawole i do inszej materyi<br />

przeszli. A tu już sprawa pana Chorążego<br />

wyszła, że to u niego w Pilecku jeszcze<br />

piąci gwarków ostało się a niemasz ich w rejestrze<br />

na Pański rok. Za czym daje pan Chorąży<br />

pacholikowi membrany a ten niesie<br />

dziadusiowi na stół. Pan Chorąży zasię<br />

krótki jeno daje respons: Byli gwarkowie,<br />

ale ich już niemasz, bo się panu Chorążemu<br />

powzdali. Zaszumiało znowuż, ale pan<br />

Parczewski jeno pod wąsem się uśmiechnął<br />

i powiada jakoby miodem: ,,A moi poddani na<br />

tłustej pasą się łączce". Za czym tamtych z rejestru<br />

skreślił dziaduś i koniec był sprawie.<br />

Na ten czas tom już wiedział, że pośród tej<br />

burzy i na mnie lecieć będą gałęzie, alem rzekł<br />

duszy swej, iż pora jest, aby coram publici<br />

nastąpić na hultajstwo i tak oparzyć robaki,<br />

iżby poczciwość jeno czysta została.<br />

Słucham, aż tu mój skowronek wykrzyka.<br />

Owóż Pszonisko wstało z papierem w garści


i liczyć zaczyna: Znam ja jedną kuźnię, gdzie<br />

intrata idzie na 12.000 a z tego połowa panu,<br />

bo miast dzieło żelazne opatrować, każe pracowitym<br />

dawać na łoje, na miechy i robocizny<br />

iścić. Jaki to się tedy dzieje cud, iż trzódka<br />

tego pana jeszcze żywię i że na niego nie<br />

leci deszcz siarczysty?<br />

A ja nic.<br />

Za czym wstaje Tubal-Grocho i dalejże Ezechielowym<br />

gorgiem: Będzie się ten pan unaszał,<br />

ale my nie nadzy, liści nie będziemy zszywać,<br />

ani w namieciech mieszkać, ani na manny<br />

kowal nie czeka, jeno użytki nasze niechaj<br />

będą w naszych mieszkaniczkach. Wylewa ten<br />

pan krew naszą? Za czym siedmioraka będzie<br />

pomsta i będzie wylana krew jego. Przyjdzie<br />

ten pan do kuźnice z fukiem, ale ił klijowaty<br />

znajdzie, będzie kopytem końskim ranił ręce<br />

kewalskie, ale ił klijowaty jeno znajdzie, będzie<br />

łańcuchem otaczał ciała fabrów, ale ił klijowaty<br />

jeno znajdzie, będzie wieszał na słupcu,<br />

ale ił klijowaty jeno znajdzie ów brzydliwy<br />

pan. A on tam siedzi w czarnych butach<br />

i żelazo dobre dzierży w garści, ale nad nim<br />

jest (prawo, iż nie będzie kaleczony ani wieszany<br />

wolny kowal. Owom rzekł.<br />

A ja nic.<br />

Tandem dziaduś w kołatkę uderza i rzecze:<br />

„Jest skarga, są delatorzy ale imienia niemasz<br />

tego, co oskarżon".<br />

A ja nic.<br />

Na ten czas, imaginuj sobie, Czytelniku, na<br />

to całe małpie teatrum wychodzi ten oczaj<br />

Chrystek i we mnie palcem mierząc, accusat:<br />

Ten ci jest: Jaśnie Wielmożny Pan Olbrycht<br />

Woysza, władny na Borku i Ponikowie, któren<br />

prawo gwareckie gnoi, a ja, com w domu<br />

jego mieszkał i świadom jego ekonomii, świadectwo<br />

będę dawał.<br />

A ja nic.<br />

Tedy dziaduś coś" tam z brodaczami i do<br />

mnie: „Gwarku Albercie, zali jest prawda, że<br />

głody i kaźnie odprawujesz nad wolnym kowalem?"<br />

Tamdem ja: „Anim ja Albert, anim<br />

gwarek, ani to sejm, ani to sąd. Ot co! Sługi<br />

moje od króla mi dane leniwe są i przeciwko<br />

panu swemu powstają, tandem biłem, biję i będę<br />

je bił".<br />

Kiedym te słowa mówił, tom już wiedział,<br />

że trza nastąpić na cały ten małpi sejm, alem<br />

jeszcze wędzidło żuł i na koniec rzekł: „Te algorythmy<br />

<strong>pl</strong>ebańskie niechaj <strong>pl</strong>eban do zawijania<br />

ogórków weźmie, bo w nich jeno wierutna<br />

łeż. Chcą mieć gnoje grosz, niechaj orzą,<br />

a jak nie będą, to pański bat świstał będzie,<br />

aby hultajstwo wiedziało, iż mają pana".<br />

Na to dziaduś podskoczy i wierzgnie, a<br />

wrzaśnie: „Nie masz pana, nie masz pana na<br />

gwarectwie".<br />

A ja: „Ty dziadu sparszały, ty szkwarze!"<br />

i idę na niego i na tamtych brodaczy jako w<br />

dym i z żelazem w garści i jużby tam łby poleciały<br />

jak gruszki, bo to i brodzacze na mnie<br />

ruszyli i dziaduś z kołatką, aż tu pan Chorąży<br />

w dłonie płaszcze i puszcza pomiędzy nas<br />

te swoje samowary. Jakoż tak się sprawnie<br />

mieczykami obrócili, że się nagle przestrono<br />

zrobiło, za czym pan Chorąży głos zabiera:<br />

„Widzę, że ni to gwarectwo, ni rajectwo, jeno<br />

rebelia ku pohanbieniu stanu szlachetnego<br />

skonfederowana. Przecz rokosze czynisz, starcze?<br />

Obych nie sięgnął po prawo stanowe<br />

a miecz".<br />

Cichość nastała wielka, więceśmy pod ramię<br />

się wziąwszy wyszli z kraniska, alem był malkotent,<br />

iż mi ręce związano, kiedy była okazya.<br />

Jakeśmy już na koniach byli, to mi pan<br />

Chorąży rzecz eks<strong>pl</strong>ikował: „Nie wywojujesz<br />

tu, mości Olbrychcie, szablą nic, bo nie są to<br />

poddani twoi i nijak ich rzezać, ale est modus<br />

in rebus". Owóż i znalazł się ten modus<br />

rychle. Odrazuśmy ze Starczynowa jednym<br />

końskim tchem skoczyli do Ilkussa do JM Pana<br />

Matkowskiego i pozew mój pilecki z jego<br />

konotatką wziąwszy, do Pileckaśmy do sołectwa<br />

ruszyli. Jakeśmy tam podetkali sołtysowi<br />

pismo starościńskie, on w te pędy wołać assesorów<br />

i pachołków słać po Grocha i tamtego.<br />

Nockę zmitrężyliśmy, ale na zaranek był sąd<br />

i to celeriter. Dajcie 900 złotych? „Nie dawa,<br />

bo nie mawa". To w dyby. Dopieroż zgrzytanie<br />

zębami i poty rzęsiste, ale kat swoje uczynił<br />

i tak się skończyło gwareckie sejmowanie.<br />

Owóż był Tubalkain i niemasz Tubalkaina,<br />

jeno jest Grocho Mateusz i godzinki zmawia<br />

w karcerze pileckim. Był diabeł, nie masz<br />

diabła, bo kozę doi pilecką i na pokutę nawracan.<br />

A <strong>pl</strong>ułeś, rybi synu, a żużelę panu<br />

swemu podtykałeś, antyfony na gwareckich<br />

sumacheś piał, a klijem pana karmił, a pomsty<br />

siedmiorakie podnosił. Owóż ninie nagi jesteś<br />

i liście sobie zszywaj i nie w namiecie mieszkasz,<br />

jeno na czarnej wodzie. Po ciemnicy się,<br />

kocurze, obzierasz i co sobie Woyszę wspom-<br />

8


(nisz to cię febris trzęsie. Owóż był król, nie<br />

masz króla.<br />

Płaczą baby i dzieciątka po Pilecku i po<br />

Borkowiźnie, na progach się czołgają, ale nic<br />

z tego, niech wie hultaj jeden i drugi, że prawa<br />

Rzeczypospolitej silniejsze są niźli sejmy<br />

gwareckie. Rzekłem Grochowej i tamtej, że<br />

wyjdą z ciemnice mężowie, ale wpierw powzdać<br />

się muszą panu swemu. Tak babam rzekłem<br />

i solennie dotrzymam, com obiecał, bom<br />

jest człek sprawiedliwy i litościwe serce mam.<br />

Gotówem tedy łaskę okazać, aby dać świadectwo,<br />

iż chrześcijańską cnotą uzbrojone moja<br />

łask: i hultajowi największemu odpuszczę,<br />

r.iech ieno pokorę okaże, a nie — to skapieć<br />

mu na kamieniu jako świecy u grobu.<br />

25 Novembris.<br />

Ano widać, że i Pan Bóg ulitował się nad<br />

hultajami. Siedzę i łeb sobie drapię, jak to dalej<br />

te machiny na Ponikowie obracać, aż<br />

tu mi mówią, że jest kursor z sołectwa<br />

Pileckiego z wiadomością taką: Zgrzytają w<br />

karcerze Tubal Grocho i tamten, ale że wolności<br />

pragną i babim lamentom końca niemasz<br />

tandem powzdać chcą się panu. Tedym<br />

ruszył do Pilecka, a tu już gotowe czekają<br />

membrany. I znowuż celeriter sprawa stanęła.<br />

Ano wiadomo: łacniej zadziabiesz pana z łasa<br />

niżli z ciemnice, ale zanim ty, hultaju, pana<br />

zadziabiesz, żółtko z ciebie pociecze troiste.<br />

Zgrzytali bo zgrzytali, ale powzdanie podpisali<br />

krzyżami. Owóż i ono:<br />

Przysięgamy Panu Bogu Wszechmogącemu<br />

w Trójcy Świętej Jedynemu, że od dnia dzisiejszego<br />

szkód więcej Panu swemu urodzonemu<br />

Olbrychtowi Woyszy czynić nie będziemy,<br />

panu swemu nic złego myślić nie chcemy<br />

i za wiernych poddanych wraz z żonami temu<br />

powzdawamy się i jego rozkazania ochotnie<br />

pełnić chcemy, tego przestrzegając, aby w niczym<br />

szkody pańskiej nie było. Jeśliby od<br />

dnia dzisiejszego przysięgi naszej tu w sołectwie<br />

Pileckim nowa jaka szkoda z naszej<br />

przyczyny pokazała się, to na ręce katowskie<br />

przechodzierny, tak nam dopomóż Bóg i Trójca<br />

Święta i męka niewinna Boża.<br />

Ceni się ta membrana na złotych 900, ale<br />

jedno wiem, głowa smokowi urwana. Hydraż<br />

to bo hydra i gotowa nowa wyróść głowa, ale<br />

początek dan jest i niechaj mi kliju iłowatego<br />

nie obiecują, aby łaski nowej żebrać nie musieli<br />

u tego, co ich żywi i z ciemnic dobywa.<br />

Ano, obaczym, jak to będzie, ale niech mi<br />

tam który włosek skrzywi na pana, marneż<br />

będą jego dzieci.<br />

30 Novembris.<br />

Pisałem ci, Czytelniku miły, o owym żbiku<br />

Kobieli, co to sługi moje poranił i uciekłszy,<br />

przepadł jako kamień w wodę. Jużby go ramię<br />

moje nie dosięgło, bo szczwana to sztuka, ale<br />

palec Boży zawsze wskaże prawemu drogi<br />

nieomylne a wszetecznego gubi. Ninie przebiera<br />

ów Kobiela szponami po łańcuchu i tam<br />

i sam się pasie.' Już\wydeptał krąg na dziedzińczyku<br />

podle- gąsiora, bo go łańcuch z kółka<br />

nie puszcza. Ano zagrodniczku, jak sobie<br />

odgryziesz nogę niby lis w pastce, to i ujdziesz,<br />

jeno cię po drodze czeledniczek kolcem<br />

przeszpili.<br />

A wszystko wziąło się od amorów. Miał<br />

żonkę Kobiela. Ponoć nadobna była, a on ją<br />

chował jak świętą. Na szarwarki szedł za nią<br />

i za siebie i jeno zębcami zgrzytał, kiedy mu<br />

• się tam urzędnik przypominał z szarwarkiem<br />

żoninym. Nie wiem, jak tam było, ale ją któryś<br />

z czeladzi za warkocz szarpnął, więc ów<br />

żbik jemu do gardzieli skoczył i nuże się wodzić,<br />

aż ich tam Minor batami rozerwał. A na<br />

drugi dzień żbiczysko do kopców nie stanęło.<br />

Za czym padła grzywna a ten z jęzorem, że<br />

mu to nie niewola, że pogańska służba lepsza<br />

niżli borkowska. Tandem naszli go w nocy<br />

z pochodniami i dopieroż wykurzać z chaty,<br />

bo się w niej zaszył jak borsuk. Aż przez<br />

drzwi wyłomione runęli, a ten do nich z ostrym<br />

toporem, tandem któryś tam gruchnął z krucicy,<br />

tak jeno dla gomonu, aleć gołębicę Kobielichę<br />

ugodził, że jeno wetchnęła. Dopiero<br />

krwie się polały. Dziabnął go tam w łeb czeladniczek<br />

ostry nazwiskiem Szczątek, ale się<br />

żbiczysko wyrwało i buchnęło oknem w noc.<br />

Pobieżała za nim pogoń i jak się rzekło po<br />

próżnicy.<br />

Przy pochówku owej gołębicy było trocha<br />

lamentów babskich. Ha cóż? wola Boska i niewinność<br />

padła. Racz jej dać, Panie, wieczne<br />

odpoczywanie. I tak sobie konkluduję, że już<br />

tam wyroki Boskie ślepe nie są i widać hultaja<br />

na tym pokarały, co najmocniej umiłował.<br />

Niech ma tedy kaźń duszną po ostatni dech, że<br />

to swawolą własną zgubił niewinność. A ono<br />

niebożątko, co to padło we wrzawie krwawych<br />

9


mężów, pewnikiem ma obmyśloną jaką nagrodę<br />

Za czym Szczątek stróża za brodę i o rataja<br />

niebieską i z inszymi fruwa duszyczkami pyta. Ten czyli głuchy, czyli chytry, niby nie<br />

białymi po gołębińcach niebieskich.<br />

słyszy, więc w ucho wziął i w krzyk. Zaraz jak<br />

1 już się zdało, że wisielca jeno po owym na zmowę dzwon się ozwał a ode dwora: Rata!<br />

Kobieli u boru najdą, bo słuch o nim zaginął,<br />

Rata! wołają, a my po chatach biegamy<br />

aż tu nowina:<br />

Przywędrowało z Mazańca chude kleszysko,<br />

i Kobieli szukamy, aż tu biegnie pan Kropiwnicki<br />

w bieliźnie i z czekanikiem w garści a za<br />

Prokus, i powiada, że panu przynosi wiadomość.<br />

nim z łuczywem... patrzymy: on czy nie on?<br />

Najpierw go tam psy setnie wyłajały, Jak nam pogroził ogniem, tośmy go zaraz po-<br />

potem go Minor wytargał za uszy, że to wojny<br />

wszczyzna z psami, ale go w końcu puszczono<br />

przed oblicze pańskie. Licha to sztuka. Klechował<br />

znali- A pan Kropiwnicki do mnie z czekanikiem,<br />

więcem go najechał, aż mu patoka bluznęła<br />

z gardła, a Kobiela w nogi, ale go tamci<br />

w Radnie, wsi mazanieckiej. Zarosły mu ucapili i między konie kolanami wziąli jak<br />

tam ślepia od wszów i nic od niego nie usłyszysz,<br />

tryka. Jeszcze go tam Szczątek żelazem prze-<br />

jeno lament. Pleban go tam ponoć za żegnał po uchu. Tandem w troki go wziąwszy,<br />

bardzo do gnoja a do łasa gnał i dzieci jadła na zad konikami obróciliśmy. Gomon wielki w<br />

do szkoły nosić nie chciały, za czym poszedł Radnie powstał, bo to i <strong>pl</strong>ebania się obudziła,<br />

precz o żebranym chlebie i jako straszydło od i z młyna gawiedź jęła się wysypywać a z kościoła<br />

wsi do wsi chodząc, lament wszędzie czyni<br />

to tak dzwoniono, jakby Tatarzyn na-<br />

i z psami wojuje. Nie wiem, jakowy w tym stępował.<br />

cel, aby taka bieda po świecie Bożym szarpała Co tam dalej było z panem Kropiwnickim,<br />

się na hańbę rodzaju ludzkiego, chyba że to nie wiem, bom i nie ciekaw, niechaj jednak<br />

kara Boska, bo kiedy chamskie dzieciska do wie,, iż tolerancyą umiem obserwować. Inny<br />

szkoły się cisną a tabliczką bawią miasto by-* to by go po sądach wodził za ukrywanie pracowitego,<br />

dełku się akkomodować, to nie dziwota, iż takowa<br />

ale pal go sześć i tak mu się tam<br />

pycha na kim skrupić się musi. A wszakże<br />

jakby nie było takowych Prokusów, to by<br />

i chłopskiej szkółki nie było. Trzymałbyś się,<br />

klecho, gnoju i sieczki, to byś i sobie i wszom<br />

dobrze bluznęło. Niech ma za swoje.<br />

A ninie to patrzę przez okno na owego gada,<br />

jak schnie o głodzie i jeno patrzeć, kiedy zacznie<br />

ssać łapy. A insi z dala jeno przez wrota<br />

swoim wygodził, a tak to jeno wstydu rodzajowi<br />

zezują na oną stworę, przykład mocy i spra-<br />

ludzkiemu przyczyniasz i choć dzieci wiedliwości pańskiej mając.<br />

uczysz, nie wiesz, iżeś na podobieństwo Boże<br />

stworzon, zatem <strong>pl</strong>ugawisz tylko rodzaj ludzki.<br />

Ale gadaj tu do takiego. On ci jeszcze<br />

3 Decembris.<br />

Jest nowa okazya. Jak dotąd moje mliwo<br />

łaciną da respons i tyla z niego pociechy, co szło do biskupiego młyna a z jego browaru<br />

i z jego wszów. Ale nie o tym chciałem pisać, ciągnęli piwo moi zagrodnicy. A tu przynoszą<br />

jeno o Kobieli, owym wdowcu, któren ninie mi pismo od Prałata, w którym tenże, gęsto<br />

piszczy na dziedzińcu.<br />

cukrując gorzkie słowa nabożeństwem i łaciną,<br />

pisze, iż krzywda się dzieje Patronce, że intrata<br />

się jej kurczy, że świece gasić trza, bo chłopstwo<br />

borkowskie, zmówiwszy się niecnie, nie<br />

chce brać biskupiego piwa — i karczmarz mu-<br />

Owóż ten klecha, kiedy mu tam Farfurka<br />

miskę z krupą podstawiła, powiada, iż spodziewa<br />

się nagrody pańskiej za ważną nowinę. Dopiero<br />

go tam któryś w nagrodę puknął po pacierzu,<br />

tandem wyśpiewało kleszysko wieść<br />

0 Kobieli. ,,Jest" powiada „ratajem u pana<br />

Kropiwnickiego, chorążyca we wsi Radno wedle<br />

Mazańca". Dopiero się Szczątek uradował,<br />

a jam stanta pede kazał siodłać konie, bo<br />

1 mnie okazya nęciła. Jesteś mocarz, myślę sobie,<br />

ano nie takich się brało na arkan. Więceśmy<br />

nabrali mocnych rzemyczków i we trzech<br />

z Minorem i Szczątkiem ostro ruszyli.<br />

Ranek już był, kiedyśmy stanęli w Radnie,<br />

10<br />

si odsyłać achtele do browaru. Za czym nie<br />

wie ekonom biskupi, jak to z mliwem będzie<br />

borkowskim, skoro piwo mu wraca do browaru.<br />

Jakże to panu Woyszy mliwem wygadzać,<br />

kiedy jego kmiotaszkowie piwem i łaską JW<br />

Biskupa Księcia Severiae gardzą? Tandem ergo:<br />

Moje mliwo, twoje piwo, nie ma piwa, nie<br />

ma mliwa, a chcesz wozić mliwo do księżego<br />

młyna, to kupuj piwo a grosza nie żałuj, bo<br />

nie Biskupowi jeno Patronce leci złoto do ka-


letv. Dobrze to powiedział ów Wespazjanus,<br />

że Diękny zapach złota, jeno śmierdzi przy nim<br />

robota. Tak to się kochamy z Prałatem, ale<br />

prawda i to, co mówi pan Jagodyński, że choćbyś<br />

się całował a trącał nosem, nie masz równości,<br />

gdyś nierówny trzosem. Nie mogę<br />

wszakże pojąć, co w tych moich kmiotaszków<br />

wstąpiło, że mi takowego nawarzyli piwa. Odki::<br />

stanął gąsior w Borku i dybki sprawiedliw:e<br />

pracują a pacholęta po więgiersku sieką<br />

kurdybany chłopskie, barankowie sami żyją<br />

na Borkowszczyżnie, a tu takowe sypią się<br />

skargi. A może chłopkowie ślub uczynili Pannie<br />

Przenajświętszej, iż się pijaństwa zbędą?<br />

Dopiero by Biskup w gniewy popadł!<br />

To żelazo, to węgiel, to piwo, to mliwo, a ja<br />

s:edzę i łbem wiję jako mucha w matni pajęczej,<br />

a tam w Ilkussu nieboga usycha i listy<br />

•eno śle a wzdycha. Ale jakże tu jechać, kiedy<br />

rządy sprawować trza. A i pisarstwa przybywa.<br />

bo listy lukrowane i sążniste do Łucyi co<br />

wieczór smażę, w których affekty jej serdeczne<br />

wyliczam oraz obietnice słodkie składam,<br />

jako to przystało.<br />

5 Decembris.<br />

Po mszy porannej u Sw. Jana w Pilecku na<br />

wł j iarzy zatrąbiwszy, stanąć im kazałem przed<br />

c bliczem pańskim i takowa wyszła z piwem sprawa:<br />

Nijakiej krzywdy nie chcą czynić kmiotaszkowie<br />

Patronce, ale piwa nie biorą, bo złe, że<br />

i świnia nim gardzi. Każe pan płacić, to będą<br />

płacić, skoro taki już jest dopust Boży, ale piwa<br />

pić nie będą, bo ono takowe, że sam diabeł<br />

otrułby się tym piwem. A ja im na to: że diabeł<br />

by się otruł, w to wierzę — ale i to wiem,<br />

iż niektóre gardła na Borkowszczyżnie to się<br />

i ługiem delektują... Jakoż kazałem posłać po<br />

to piwo i re vera, jak żyję jeszczem takowej<br />

brai nie kosztował i niech mi tam Praelatus<br />

nie baje, że to Matka Boska takowemu napojowi<br />

patronuje. I tak mi się widzi, że ona nic<br />

nie wie o browarze biskupim, bo wierę, prasłaby<br />

dzbanem i sam Pan Jezus darowałby Jej<br />

kolerę i poszedł na skargę do Trybunału Najwyższego<br />

a pokarał takiego syna, co świętościami<br />

się zasłaniając, grabi jeno biedotę<br />

a mnie, panu dobremu na Borku, mliwo ukręca.<br />

Ale tak mi się zda, że tam w kancellaryi niebieskiej<br />

pisarczykowie drzymiącym okiem<br />

urząd swój odprawują i nie wszystko dociera<br />

do uszu Pańskich. Bo któżby się tu nie ulitował<br />

nad dolą kmiecą? Haru, haru, z powinności<br />

panu się spraw, a chcesz się po robocie napić<br />

piwa, to ci piołunne łajno do gardła ciecze,<br />

że świniam jeno wylewaj, które po staremu<br />

fukają na takową patokę. Mało to. Każe płacić<br />

Biskup, choćbyś nie pił, bo winien Patronce.<br />

A nie maszże kary na takowe gravamina?<br />

W trzech częściach posiedli już księża koroną<br />

naszą, targować musimy u nich ziemię na grób,<br />

dzieci oni nie rodzą, jeno rosną w nich wątroby,<br />

a i podatków nie płacą i raj mają na ziemi,<br />

która dla inszych kolczasta jest. Widzi mi<br />

się, że przyjdzie szlachcicowi porzucić szablę,<br />

chłopu cepy i kapicę wdziewać, na ten czas<br />

dopiero skończy się zgniła rzepa a zacznie się<br />

pieczeń. Abyś jeno krzyża liznął, to już i państwo<br />

ziemskie posiędziesz, jak to mówi pan<br />

Jagodyński. Tandem tedy list napiszę do Prałata,<br />

w którym prawdy mu moje wyhaftuję,<br />

niech mnie o miałkość dowcipu nie posądzi.<br />

Ale i <strong>pl</strong>aster mu przyłożę, aby mi mliwa nie<br />

ukręcał i zapewnienie dam, iż kmiotaszkowie<br />

moi płacić będą za piwo, lubo ten liąuor świniam<br />

wyleją, bo tam może wieprz poniektóry<br />

nie zdechnie od tego. Po prawdzie, co mi do tego?<br />

Skoro kmieć chce płacić, to niechaj płaci<br />

i nie będę mu klarował arkanów ekonomii.<br />

Abom to ja Modrzewski, któren uczy sprawiedliwości<br />

tych, co litery od wideł nie odróżnią.<br />

A że mliwo za piwo, tandem i to napiszę,<br />

iżby mi impedimentów w młynie nie czyniono,<br />

za co będę świadczył dzięki Księciu<br />

Severiae a i pozdrowienie chrześcijańskie poślę.<br />

A ów Kobiela powiesił się.<br />

diabli sekundują.<br />

Eugeniusz<br />

Niech mu tam<br />

Gołębiowski<br />

11


STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI<br />

W JURGOWSKIEJ KARCZMIE<br />

Ej, zagrajcie, muzykanci, na gęślikach<br />

uweselim się dzisiaj karczmarką!<br />

szparko,<br />

Zagrajcie nam, ucieszcie nas — na nutę ozwodną,<br />

zatańcujem z karczmarką urodną!<br />

Ej, warujcie się, panowie, od karczmarki młodej,<br />

byście cało uszli do dom bodaj!<br />

Warujcie się od karczmarki tej, wasze miłości,<br />

by zaś wam nie porąbali kości!<br />

Tańcowali szlachta — młodzi, ej, z pańska a szumnie:<br />

pójdź, karczmarko — gołąbeczkoi, ku mnie!<br />

Przepijali, zalecali się do dziewki płochej:<br />

ustań stroić, karczmareczko, fochy!<br />

Tańcowali, popijali z karczmareczką w izbie,<br />

aże karczmarz zbójników nie przyzwie.<br />

Idą, idą od Dunajca, idą horni chłopcy,<br />

idą szumnym towarzystwem do wsi.<br />

Idą, idą od Dunajca honorni harnasie:<br />

ej, panowie, od karczmarki zasię!<br />

Nie puścimy karczmareczki gładkiej, szkoda gadać,<br />

choćbyśmy tu trupem mieli padać!<br />

Nie puścimy karczmareczki płochej, szkoda<br />

choćby przyszło ze śmiercią tańcować!<br />

słowa,<br />

Zaświecili siekierami chłopcy panom-szlachcie;<br />

jeśli łaska, to z nami potańczcie!<br />

Tańcowali, tańcowali nasi chłopcy<br />

krew się lała popod ławy Wisłą.<br />

bystro,<br />

Ej, na wieki spamiętają wielmożni panowie,<br />

jak to było z karczmarką w Jurgowie!<br />

Stanisław Ryszard Dobrowolski<br />

JERZY MIECZYSŁAW RYTARD<br />

12<br />

ŻEGOCIE ZAŚPIEW NALEŻNY<br />

(we wrześniu 1939 r.)<br />

Pod Kutnem — czołgów pancerna stal,<br />

A ty, Żegoito — tylko bagnet...<br />

Szczątki dywizji odchodzą w dal,<br />

I bitwa kończy się tak nagle...<br />

Pod Kutnem czołgi, samoloty,<br />

A ty kapralu — tylko bagnet...<br />

Kto widział wówczas śmierć Zegoty,<br />

Trupy wydęte jako żagle?<br />

Pod Kutnem czołgi, samoloty,<br />

W kurzawie klęski — pokosy ciał,<br />

Gdzie armia?! — oto garść piechoty,<br />

Słyszysz to echo? — ostatni strzał...


•<br />

Dzieci ojczyzny podeptanej,<br />

Zwycięzcą ten, kto sercem wolny!<br />

Choć ciała nasze skatowane,<br />

Nie wygra zbrodnia — z sercem wojny!<br />

Sczeznie tyrania obłąkana,<br />

Hejnałem zabrzmi Wester<strong>pl</strong>atte,<br />

Niezłomnym — chwały dni pisane,<br />

Przekleństwo piekieł — ludów katom!<br />

Jerzy Mieczysław<br />

Rytard<br />

ZYGMUNT MIKULSKI<br />

NIE-WIOSNA KWIETNIOWA<br />

I CO POWIEDZIAŁ KSIĘŻYC?<br />

Dzień jak gimnazjalista<br />

staje przed każdą z wystaw<br />

z pierwszym fiołkiem w klapie.<br />

Chmury lżejsze i bledsze<br />

żeglują przez powietrze<br />

a wiatr szeleści jak papier.<br />

W dniu takim rano kup książkę<br />

a po południu wstążkę,<br />

siedem akordeonów wieczorem.<br />

Wiosna idzie? To schemat.<br />

Nie. Bo jeszcze jej nie ma.<br />

Wiosna będzie dopiero we wtorek.<br />

A co jest? A no kora<br />

grubsza coraz i coraz<br />

będzie listek na niej zielony.<br />

Deszczyk przeleci szparko,<br />

drzewa zaszumią w parku<br />

drzewa — grające akordeony.<br />

Więc na razie to chwianie<br />

i lśnienie, i migotanie,<br />

pierwsze kroki nieśmiałe, z ostrożna.—<br />

jeszcze wszystko się <strong>pl</strong>ącze<br />

ale już ten i ów pączek<br />

puka i pyta : czy można?<br />

„Dziwne rzeczy, widzicie.<br />

(Księżyc rzekł to. Myśliciel.<br />

Księżycowe to, właśnie są słowa.)<br />

Wszystko budzi mój sprzeciw.<br />

Lecz cóż ja. Muszę świecić.<br />

Taka wiosna, nie-wiosna kwietniowa.<br />

Zimno? ciepło? Nic nie wiem.<br />

Wiszę krzywo na drzewie,<br />

nikt tu ku mnie głowy nie zadrze.


Nie masz jak noc sierpniowa. —<br />

Kolega tam będzie czarował.<br />

Także księżyc, lecz w szczęśliwszej kwadrze.<br />

Na flet Mozarta. A może<br />

mistyfikację stworzę?<br />

Do mnie, aktorska sztuko!<br />

Koledze wmówię migrenę<br />

i siup na sierpniową scenę<br />

z gitarą, szpadą, z peruką.<br />

A wtedy (diable, bierz duszę!)<br />

berety, kapelusze<br />

w górę, a na dół głowy.<br />

Gwiazdy — moja asysta<br />

ja — niezrównany artysta,<br />

ja jestem księżyc sierpniowy!<br />

Kwiecień —• kaleka, kalek<br />

marnuje mój wielki talent.<br />

Dość mam tej lichej hecy.<br />

Gdzie jest szumne listowie<br />

i gwiazd w tych liściach mrowie<br />

i gdzie jest śmiech kobiecy?<br />

I gdzie wspaniałe chmury,<br />

chmury •— mówię — na których<br />

jeżdżę jak na wielbłądach?<br />

Ni balkon, ni weranda,<br />

a to już zwykła granda,<br />

bo w końcu gdzie mam zaglądać?<br />

Pół miesiąca kwartału<br />

a tutaj tak po mału,<br />

tempo na kurzych stopkach,<br />

,,Cóż, proszę pań i panów,<br />

ja nie wykonam <strong>pl</strong>anu.<br />

Ja nie wykonam. Kropka".<br />

Skończył. Dalej na drzewie.<br />

Z nim .razem autor nic nie wie<br />

Cytuje. Sam księżyc chciał to.<br />

Więc apel do liści: „Liście<br />

bierzcie się zamaszyściej" —<br />

wysyła księżyc i autor.<br />

SPRAWY WIOSENNE<br />

Świeża krew wiosny bije kwietniową aortą,<br />

powietrze ptakami zaczyna od nowa gadać.<br />

Na <strong>pl</strong>acu co się stało? Nowa gałąź jak nowy okręt do portu<br />

listki, wysiadać!<br />

Zielone. I kamień chyba z radości rośnie,<br />

że coraz więcej tych pasażerów.<br />

Mały Jaś z wróblem wiedzie dyskurs o wiośnie<br />

z siodełka swojego roweru.


Teza pierwsza, że można biegać nawet po schodach.<br />

„Ćwierkać!" — wróbel zaprzeczy.<br />

Tu wiatr z dzwonkiem konwalii przybiegł i zgoda<br />

zapadła co do tych rzeczy.<br />

Później wiatr wszedł w firanki i wstążki, i w damskie kapelusze,<br />

w klawisze i wszystkie rzeczy na raz.<br />

A o zmierzchu słychać było brzęczenie złotych i żótłych muszek<br />

ale, żeby nie skłamać, to była gitara.<br />

Później ludzie zaczęli do domów odpływać,<br />

a kwitnienie wciąż trwało.<br />

I gwiazdami zakwitła i pączkami świeciła<br />

jak dwa morskie sygnały: noc kwietniowa i gałąź.<br />

Księżyc się nie doczekał poszóstnej karocy,<br />

sam wylazł i jak gap stanął.<br />

A noc życzyła wszystkim zwykłej dobrej nocy<br />

bo to właśnie była Dobranoc.<br />

Z WIZYTA W SEROCKU<br />

ANDRZEJKOWI<br />

Siedzieliśmy w samochodzie.<br />

Mijaliśmy co samochód miał pod ręką :<br />

drzewa w tyle, las na prawo, a co w przodzie?<br />

W przodzie słońce się zbliżało do nas prędko.<br />

SIDOROWI<br />

A ze słońcem, z tym światłem, z przestrzenią,<br />

z której szło za wzgórzem nowe wzgórze,<br />

świat się zbliżał i się w pędzie zmieniał,<br />

aż wjechaliśmy w twoje podwórze.<br />

Twoja matka właśnie wyszła z miską,<br />

ojciec tytoń strzepnął: „Jacyś goście".<br />

A twój motyl uciekł. Nie dla niego towarzystwo.<br />

„Sami proście!"<br />

A my jak najdłużej byśmy tam gadali<br />

na tym progu, na tym przewróconym<br />

o zasiewach, o kartoflach i o wialni,<br />

0 tym, że telefon macie już w Serocku.<br />

klocku<br />

1 tak sprawy nasze w tej rozmowie<br />

wzrosły w przyszłość potężną i gwarną,<br />

że rósł z nimi każdy, nawet mały człowiek,<br />

że w nich dojrzewało każde ziarno.<br />

I przybyło światła. Skończyliśmy<br />

właśnie wtedy, kiedy ogród trwał w promieniach.<br />

I zakwitły na gałązkach złote iskry.<br />

„Czas już na nas, towarzysze, do widzenia!"<br />

A Andrzejek? Zniknął niespodzianie.<br />

Chyba pobiegł tam, gdzie rośnie żyto.<br />

Więc tym listem ślę mu pożegnanie<br />

przed następną w Serocku wizytą.<br />

Zygmunt<br />

Mikulski


JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI<br />

GODZINA PRZED ŚWITEM<br />

Niedawno na półkach księgarskich ukazała się nowu powieść Józe/a Nikodema Kłosowskiego, znanego<br />

prozaika, mieszkającego w Lublinie, zatytułowana „Czarna wiosna". Józef Nikodem Kłosowski urodził się<br />

w 1904 roku w Krasnymstawie, gdzie się wychowywał i pobierał początkowe nauki, które kontynuował w Lublinie.<br />

Przed wojną pracował jako nauczyciel i literat, wydając szereg prac, a wśród nich książki dla młodzieży.<br />

Poważny okres jego pracy literackiej przypada na okres powojenny, kiedy to kolejno ukazują się<br />

powieści: „Jarzmo", „Mgła" i „Walka z aniołem". Zyskały mu one dość duże uznanie. „Jarzmo" i „Mgłę"<br />

przełożono na język czeski („Jarzmo" tłumaczyła dr Maria Babiakowa-Bajowa, a „Mgłę" — Ferdynand Gabaj).<br />

Obecnie dobiegła końca praca nad trylogią, w skład której wejdą powieści: „Szary potok", „Miska •soczewicy"<br />

i „Droga pod wiatr". — Każda z nich stanowi oddzielną i zamkniętą całość. Trylogia ta wkrótce<br />

ukaże się na półkach księgarskich. Interesującą powojenną pozycją autora jest wymieniona na wstępie „Czarna<br />

wiosna", o której piszemy na innym miejscu. Z prac dalszych Józeta Nikodema Kłosowskiego wspomnieć<br />

jeszcze należy o „Sercu w lipowym drewnie". Są to opowiadania dla młodzieży o sztuce. Poniżej zamieszczamy<br />

Iragment z pierwszego tomu trylogii „Szary potok". Ilustruje on dobrze styl i postawę artystyczną<br />

Józeta Nikodema Kłosowskiego.<br />

— I co Jasiu? — zapytał stary Tomek Kwiatosz,<br />

spoglądając na syna.<br />

— Zaczynamy!<br />

Jasiek spojrzał na wschodzące słońce, s<strong>pl</strong>unął<br />

w twardą spękaną garść i rozkraczywszy<br />

się szeroko, machnął nowiutką, dobrze wyostrzoną<br />

kosą, wdzierając się przebojem w wysoki<br />

łan gęstego, zupełnie już dojrzałego żyta.<br />

Po ziemi przelatywały raz po raz krótkie, oślepiające<br />

błyskawice. Zboże kładło się falami,<br />

padając z cichym monotonnym chrzęstem. Po<br />

nogach rozpryskiwała się chłodna rosa. Powietrze<br />

było czyste, rześkie jak źródlana woda.<br />

Pachniało świeżo upieczonym chlebem<br />

i miętą. Wysoko, nad polami śpiewały skowronki,<br />

a głos ich kapał z góry jak kro<strong>pl</strong>e<br />

ożywczego deszczu.<br />

W ślad za Jaśkiem wlokły się baby: chuda,<br />

zwinna Czyżowa i stara, bezzębna Jarmułka,<br />

posługująca u Kwiatoszów od wybuchu ostatniej<br />

wojny za kąt i łyżkę byle jakiej strawy.<br />

Szły wolno, noga za nogą i schylając się do<br />

samej ziemi, sprawnie wiązały ścięte żyto.<br />

Ale musiały się zwijać, bo gospodarz wcale<br />

nie folgował, lecz zmarszczywszy czoło, tęgo<br />

machał kosą, zmuszając wszystkich do pośpiechu.<br />

Wkrótce był już daleko. Kobiety pociły się,<br />

stękały, chcąc za nim nadążyć. Ale Jasiek nawet<br />

nie spojrzał w tamtą stronę. Porwała go<br />

praca. Wyprężył grzbiet, napiął mięśnie, byle<br />

jak najprędzej zebrać chleb, wysypujący się<br />

z pełnych, ciężkich kłosów. To go pochłaniało<br />

bez reszty.<br />

Spod szarego, mocno postrzępionego kapelusza<br />

wyglądała jego młoda, czerstwa twarz<br />

0 spokojnych, pospolitych rysach i jasnych,<br />

siwych oczach, pełnych ciepłej, miękkiej łagodności.<br />

Brwi miał gęste, ściągnięte, a przez<br />

rozchylone wargi przebłyskiwały białe jak<br />

śnieg zęby. Oddychał równo za każdym pokosem,<br />

jakby robota ta nie sprawiała mu specjalnej<br />

trudności.<br />

Tomek, patrząc na syna, zacierał ręce z zadowolenia.<br />

Był dumny z Jaśka Zawsze chlubił<br />

się jego ogromną pracowitością i dobrocią.<br />

Bo wszystko, do czego się tylko wziął, szło mu<br />

jak z płatka. I czy to wypadła orka, czy siejba,<br />

zbiór czy młocka, zawsze dał sobie z tym jakoś<br />

radę. A przy tym lubił rzekę. Toteż najchętniej<br />

przestawał z rybakami, często suszył,<br />

to naprawiał sieci, a kiedy tylko miał choć<br />

trochę wolnego czasu, brał łódź i jechał na<br />

połów...<br />

— Patrzcie ino! — mruczał Tomek, śledząc<br />

każdy ruch syna. Toż to robota pali mu ,się<br />

w rękach... Zuch! Zeby takich, jak on więcej<br />

było w Dąbrowie! A jaki do tego ludzki, uczynny!<br />

Potrzebującym i nieszczęśliwym oddałby<br />

ostatnią koszulę a nawet krew wytoczoną spod<br />

serca. To dopiero człowiek!<br />

Przez pewien czas spoglądał na urodzajne<br />

pola i coś dumał, medytował, a dopiero przypomniawszy<br />

sobie pustą, zamkniętą chałupę,<br />

ruszył z miejsca. Po drodze opadł go smutek.<br />

Przed oczyma stanęły mu naraz wszystkie gospodarskie<br />

kłopoty i szare, codzienne troski.<br />

A było ich niemało. Bo przecież kraj jęczał<br />

w hitlerowskiej niewoli, niebo krwawiło się<br />

łuną nie wygasających pożarów, szalał mord<br />

1 panoszyła się przemoc. I co mu teraz po żniwach,<br />

kiedy cały zbiór pójdzie na wykarmie-<br />

16


nie okupanta? Za tydzień trzeba będzie oddać<br />

wyznaczony kontyngent, wyrzec się pięknych<br />

<strong>pl</strong>onów, byle uniknąć strasznej pacyfikacji<br />

albo jeszcze gorszego nieszczęścia. A każdy<br />

dzień przynosił coraz to nowe trudności i nowe<br />

klęski.<br />

— Co za czasy, mój Boże! — westchnął. —<br />

Chyba już sam Antychryst zjechał na ten<br />

świat, żeby nas pognębić. Jest źle, bardzo źle,<br />

ale może jakoś wytrwamy, nie damy się biedzie.<br />

I nie zmoże nas głód ani chłód, nędza<br />

czy strach przed śmiercią. Mamy twardą,<br />

chłopską naturę. Wyrośliśmy z kamienistej<br />

ziemi i na niej pozostaniemy. Jak dziad i pradziad.<br />

I nikt nas stąd nie ruszy. Bo w razie<br />

czego będziemy się bronić. Pokażemy tym hitlerowskim<br />

łotrom siłę naszych pięści. Poznają<br />

nas, zbóje!<br />

Tomek czuje własną krzepę. Wszyscy zresztą<br />

przyznają mu, że ma spryt w rękach i że<br />

doskonale włada ciesielską siekierą, wznosząc<br />

zręby nowych chałup i stodół. A więc mógłby<br />

razem. z innymi prać Niemca. Chętnie poszedłby<br />

z Jaśkiem do lasu, gdzie noc w noc zbierają<br />

się partyzanci z Józkiem Smółką na czele.<br />

Żeby go tylko wzięli, a na pewno nie przyniósłby<br />

im wstydu. O, nie! Tymczasem jednak<br />

trzeba przyczaić się i czekać. Bo przecież prędzej<br />

czy później musi się to wszystko skończyć.<br />

Wojna i ludzka męka...<br />

Wszedł na podwórze i drapiąc się w głowę<br />

począł kręcić się po obejściu. Dom był zamknięty<br />

na dużą, ciężką kłódkę. Z wnętrza<br />

otwartej murowanej obory bił zaduch rozprażonego<br />

gnoju. Zaraz za budynkami pasły<br />

się dwie łaciate krowy, przed budą drzemał<br />

rudy, kudłaty pies, a na progu stodoły darł się<br />

raz po raz piękny, lśniący kogut, zapowiadając<br />

rychłą zmianę.<br />

Zabudowania Kwiatoszów leżały na lekkiej<br />

wyżynie, z której roztaczał się widok na Wisłę,<br />

płynącą w płytkim, wikliną podszytym korycie.<br />

Przez okno izby widziało się jabłoń,<br />

a dalej za niewielkim sadem błękitniała gładka<br />

tafla rozlanej rzeki. Tomek usiadł sobie w<br />

sadzie i spoglądając od czasu do czasu na pafeące<br />

się bydło, zasłuchał się w daleki szum<br />

toczącej się wody. Dokoła panowała kom<strong>pl</strong>etna<br />

cisza. Tylko pszczoły brzęczały w żółtym<br />

jak miód rzepaku, kwitnącym za miedzą.<br />

Tomek przypomniał sobie ten dzień, w którym<br />

przybył nad Wisłę. Dąbrowa była wtedy<br />

małą, ubogą kolonią, rozrzuconą po zalesionych<br />

wzgórzach. Zdobywszy niewielki kawałek<br />

ziemi, zabrał się z żoną do nieludzkiej harówki.<br />

W ten sposób najpierw stanęła stodoła,<br />

a później porządna, murowana obora i chałupa.<br />

Ale ciężkie było to życie. Robiło się<br />

od świtu do nocy o postnej strawie. Grzbiet<br />

pękał od wysiłku, bolały ręce i nogi. Trzeba<br />

było zaciąć zęby, by nie kląć, nie złorzeczyć.<br />

I może pozdychaliby z głodu, żeby nie poszedł<br />

do ludzi na zarobek. Pomagał przy budowie,<br />

zyskując sobie w okolicy opinię doskonałego<br />

cieśli i uczciwego, sumiennego człowieka.<br />

Z trojga dzieci pozostał tylko Jasiek.<br />

Bo Magda zmarła na zaziębienie, a siedmioletni<br />

Wojtek utonął w Wiśle. Kłopotów wciąż<br />

przybywało. To grad, to powódź czy susza.<br />

I tak mijały dni, miesiące i lata. W pracy ciągłej,<br />

nieustającej walce o byt, o każdy kęs<br />

chleba...<br />

Tomek, drzemiąc w cieniu starej, rozłożystej<br />

jabłoni, usłyszał za sobą głośne chrząkanie.<br />

Podniósł głowę i zdziwił się, ujrzawszy zbliżającego<br />

się Pawła Goraja. Zaklął pod nosem, bo<br />

nie lubił tego bogacza, mieszkającego za wsią,<br />

na uboczu i żyjącego jak odludek.<br />

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!<br />

— rzucił Goraj.<br />

— Na wieki wieków.<br />

-— Próżnujesz, co?<br />

— Gdzie tam!<br />

Tomek skrzywił się, jakby żuł piołun, ale<br />

chcąc pokazać sknerze, że nie siedzi tutaj bezczynnie,<br />

huknął na krowy, pasące się na ugorze.<br />

Potem zatrzymał wzrok na płaskiej, piegowatej<br />

i tępej twarzy przybysza.<br />

— Przychodzę do ciebie — odezwał się Goraj<br />

— jak do znanego cieśli, do majstra, po<br />

radę... Chcę budować nową chałupę...<br />

—• Teraz? — zdziwił się Tomek.<br />

— Tak. Bo jak wiesz, gnieździmy się w na<br />

wpół spalonej ruderze! A przecież stać mię na<br />

to, bym mieszkał jak prawdziwy gospodarz!<br />

W tych dniach zacznę już zwozić drzewo. Ino<br />

mi brak majstra. Takiego, jak ty, Tomek! —<br />

rzekł przypochlebnie, spoglądając spod oka<br />

na starego Kwiatosza!<br />

Ale Tomek milczał. Zdawało się, że nie słyszał<br />

tego, co mówił Goraj. Zerwawszy źdźbło<br />

trawy, żuł je w ustach.<br />

— I co, zajmiesz się budową? — spytał Paweł.<br />

17


•— Nie — odparł Tomek.<br />

— Zapłacę.<br />

— Wiem.<br />

— Przekonasz się, że cię nie skrzywdzę! Ino<br />

nie mędrkuj, nie dumaj, ale weź się z miejsca<br />

do roboty. Zgoda?<br />

— Tutaj nie chodzi o zapłatę.<br />

— To o co?<br />

— Jestem już stary, niedołężny — tłumaczył<br />

Kwiatosz, chcąc jakoś pozbyć się niemiłego<br />

gościa. — I dlatego coraz to rzadziej godzę<br />

się do pracy. A zresztą i przy domu mam dość<br />

zajęcia. Pragnę pomóc Jaśkowi, bo chłopak<br />

haruje jak koń i chyba już rąk nie czuje od tej<br />

ciągłej roboty...<br />

— A ja ci mówię, pilnuj go, Tomek! — zaśmiał<br />

się Goraj.<br />

— Jaśka?<br />

— Tak.<br />

— Bo co? — zdziwił się stary Kwiatosz.<br />

— Wiem, że razem z Pietrkiem przystał do<br />

bandy i z karabinem w ręku włóczy się po<br />

dołach i po dąbrowskim lesie...<br />

— Łżesz!<br />

— Nie wierzysz?<br />

W oczach Goraja zapaliły się się nagle dwa<br />

migocące światełka. Wstał spod drzewa i otrzepując<br />

zakurzoną kurtkę, przypatrywał się pomarszczonej,<br />

zwiędłej twarzy starego Kwiatosza.<br />

Z przyjemnością stwierdził, że była zmieniona.<br />

Pod spaloną skórą przepływał dreszcz<br />

niepokoju, usta drżały.<br />

— To przecież on, Pietrek — mówił Goraj<br />

— ściągnął na dom nieszczęście. Przez niego<br />

spaliła mi się chałupa i zmarniał dobytek.<br />

Zwąchał się, łajdak, z tym hyclem Smółką<br />

i jego tylko słucha. I to jeszcze jak! Lepiej<br />

niż ojca! Po całych dniach i nocach tuła się<br />

po świecie, a kiedy wraca wygląda jak zbój.<br />

Czarny, zarośnięty i zmęczony. Zamiast pomyśleć<br />

o robocie, gnije w stodole. Ale to nie<br />

tylko on jeden. Bo gadają, że po lasach wciąż<br />

zbierają się chłopy. Z bronią, jak na wojnę.<br />

Podobno szykują się na Hitlera. Chyba już zapomnieli<br />

o lekcji, jaką dostali w Barłogach,<br />

kiedy podnoszą łby i szepcą, i knują. Porywają<br />

się, głupcy, z motyką na słońce i prędzej<br />

czy później sprowadzą na wieś klęskę. Przekonasz<br />

się, Tomek. Ino żeby nie było za późno!<br />

Bo lada dzień zjawią się tutaj Szwaby<br />

i z Dąbrowy zrobią pogorzelisko...<br />

— Jezu, przemień!..-<br />

18<br />

— Spadła na nas z nieba okrutna kara —•<br />

ciągnął z namaszczeniem. — To prawda. Ale<br />

trzeba pamiętać, mój bracie, że to dopust Boski<br />

i dlatego nie wolno z nim walczyć, opierać<br />

się czy przeciwstawiać. Ino znosić to<br />

wszystko po chrześcijańsku, tak, jak nam to<br />

sam Pan Jezus przykazał. Cicho, pokornie.<br />

I jak Święci Pańscy: bez jęku i bez skargi!<br />

— I czekać, aż nas wymordują?<br />

— Wola Boska!<br />

— Czyja?<br />

Ale Goraj nie odpowiedział na zaczepkę.<br />

Tylko łypnął roziskrzonymi z wściekłości oczami<br />

i s<strong>pl</strong>uwając przez zęby, zasapał z irytacji.<br />

Był zły na tego bezczelnego dziada i chętnie<br />

kropnąłby go w gębę. To dopiero drań! I jak<br />

na złość najlepszy, a równocześnie najtańszy<br />

cieśla w całej gminie!<br />

— Przyjdziesz do roboty? — zapytał po<br />

chwili.<br />

— Nie.<br />

— Toś ty taki katolik? To tak traktujesz<br />

nieszczęśliwego pogorzelca? Chyba już nie<br />

masz w sobie ani krzty serca, kiedy nie chcesz<br />

mi dopomóc jak brat bratu... jak sąsiad sąsiadowi.<br />

A zdawało się, mój Jezu, żeś bogobojny!<br />

— Chcesz budować?<br />

— Chcę.<br />

— A przecież dopiero co gadałeś, że cała<br />

Dąbrowa pójdzie z dymem. Ze lada dzień mogą<br />

wpaść tutaj Niemcy i wszystko zrównać<br />

z ziemią. Pamiętasz? Poczekaj do wiosny. Może.<br />

się to jakoś przewali, wyjaśni...<br />

— Nie bój się, Tomek. Już ja sobie dam radę...<br />

— Takiś pewny?<br />

— Ino jak?<br />

Tomek zamilkł. W głosie Goraja spostrzegł<br />

jakąś obcą, złowrogą nutę. Bał się tego człowieka<br />

o niespokojnych, latających oczach, ryżym<br />

zaroście i obłudnym uśmiechu. Ten skąpiec<br />

był zdolny do wszystkiego. Dla majątku<br />

mógł zaprzeć się Boga i ojczyzny. A do tego,<br />

jak na nieszczęście, sporo wiedział o robocie<br />

podziemnej. Życie Jaśka, Smółki i wielu innych<br />

leżało więc w jego łajdackich rękach. Bo<br />

przecie wystarczył jeden krótki donos, żeby<br />

na wieś zwaliło się gestapo. A wtedy dopiero<br />

działaby się Sodoma i Gomora.


— Przyjdę — rzekł pojednawczo. — Zoharze<br />

I na pewno nie odmówię ci pomocy, jeśli<br />

nie boisz się Szwabów, ognia ni wojny...<br />

Rozstali się w zupełnej zgodzie. Tomek<br />

.detchnął z głęboką ulgą, kiedy Goraj skrył<br />

się za kępą olch, rosnących za sadem.<br />

— To łotr! — mruknął. — Zna go już dobrze<br />

cała Dąbrowa. Pies, nie człowiek! Już<br />

z niejednego krew wyssał, niejednego, psiakrew,<br />

zmarnował. Wyśmiewa się z biedoty,<br />

wyzyskuje chałupników. Takiemu Czyżowi<br />

wydarł spory szmat ziemi, a Bednarza tak długo<br />

włóczył po sądach, aż go puścił z torbami.<br />

A jaki z niego pyszałek!<br />

Kwiatosz nawrócił krowy, spojrzał na dom<br />

i krążąc w pobliżu pastwiska, myślał o Jaśku,<br />

o własnej chałupie i całej Dąbrowie, narażonej<br />

z byle powodu na kom<strong>pl</strong>etne zniszczenie. Stanęły<br />

mu przed oczami Barłogi. A Tomek najwięcej<br />

bał się ognia. Pożar był dla niego najokrutniejszą<br />

klęską, nieszczęściem gorszym niż<br />

śmierć! Bo ileż to naharował się, ile razy nie<br />

dojadł, nie dospał, zanim tutaj, na tym pustkowiu,<br />

wyrosły jego budynki! Trzeba było w<br />

tym czasie walczyć, borykać się z ziemią i wodą,<br />

zapomnieć o samym sobie!<br />

Znów zatrzymał się w cieniu rosochatej jabłoni<br />

i wodząc wzrokiem po swoim gospodarstwie,<br />

wsłuchiwał się w odgłosy dolatujące<br />

z dojrzałych, skwarem dyszących pól. W ciszy<br />

lipcowego dnia słychać było daleki jargot<br />

drabiniastych wozów a potem śpiew pastuchów<br />

wydzierających się na gromadzkim ugorze.<br />

Ale na drodze prowadzącej do Puław panował<br />

spokój, jakby na świecie nie było<br />

Szwabów ni wojny.<br />

— I kto by, mój Boże, uwierzył — westchnął<br />

— że wszystko to może zmącić jeden<br />

strzał albo warkot zbliżającego się samochodu?<br />

W samo południe zjawiła się Jarmułka. Była<br />

zziajana i brązowa od słońca. Wydoiwszy<br />

krowy, zawołała gospodarza na obiad. Tomek,<br />

siedząc w półmrocznej kuchni, jadł kwaśne<br />

mleko z chlebem. Siorpał, postękiwał, raz po<br />

raz ocierał kro<strong>pl</strong>isty pot z pomarszczonego<br />

czoła.<br />

Jarmułka, kręcąc się po izbie, gadała jak<br />

najęta. Opowiadała o swojej córce, Weronce,<br />

żyjącej w pobliskim młynie, o jej bogactwie,<br />

dobrobycie i twardym jak głaz sercu...<br />

— Wychowałam ją, wypieściłam — biadoliła<br />

— ostatni kęs odejmowałam sobie od ust,<br />

byle jej było dobrze. A ona nie ma dzisiaj dla<br />

mnie nawet krzty litości. Zapomniała o rodzonej<br />

matce. Ale i chłopa swojego ma za nic.<br />

Po co jej Szczepan? Kiedy i tak, bez niego żre<br />

ino białe jak śnieg <strong>pl</strong>acki i gzi się to z tym,<br />

to z owym. Aż grzech!<br />

Pobiadoliwszy tak dobrą chwilę, poleciała<br />

z garnkami w pole. Z dala słychać było jej<br />

skrzeczący głos. Pomstowała na ryżego kundla,<br />

biegnącego ślad w ślad za nią.<br />

— Pyskuje — szepnął Tomek ale wszystko<br />

oddałaby dla Weronki. Taka czy inna,<br />

ale zawsze to córka!<br />

Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy<br />

Jasiek przywlókł się z pola. Ale jeszcze nie<br />

odsapnął, ani też nie rozprostował obolałych<br />

kości, kiedy na progu stanął sołtys, Franek<br />

Bańka. Przyszedł jak zwykle na sąsiedzką<br />

gawędę. Chociaż nie należał do konspiracji,<br />

to jednak nikt się go tutaj nie wystrzegał.<br />

Wszyscy bowiem znali go jako swojego chłopa,<br />

człowieka, na którym można było polegać.<br />

Sołtys przysiadł na ławie i zapaliwszy<br />

wielkiego machorkowego papierosa, zaczął<br />

żartować. A dowcipy sypały mu się jak z rękawa.<br />

To o szwabskiej rąbance na Wschodzie,<br />

to znów o tym, jak Adolf Hitler z bandą<br />

zbrodniarzy dostał się do piekła...<br />

Podczas tego nadszedł chudy, łysy Wojtek<br />

Czyż, najbiedniejszy z mieszkańców Dąbrowy,<br />

a zaraz za nim barczysty i czerwony jak<br />

burak Bednarz.<br />

— Czy wiecie — odezwał się sołtys — kto<br />

ma najmniejszy w Dąbrowie kontyngent?<br />

— Czyż!<br />

— Bednarz!<br />

— Kwiatosz!<br />

— Nie.<br />

— To kto taki?<br />

— Goraj! — cisnął Bańka, szczerząc żółte,<br />

próchniejące zęby i spoglądając po obecnych.<br />

W izbie zakotłowało się jak w ulu. Wiadomość<br />

ta zaskoczyła wszystkich. Nawet Jasiek<br />

Kwiatosz nie wytrzymał, lecz zerwał się<br />

z miejsca i s<strong>pl</strong>unąwszy ze złością, powiedział:<br />

— Zły z ciebie sołtys, Franek! Widziałeś<br />

się z wójtem, gadałeś z komisją, to dlaczego<br />

nie wygarnąłeś im prawdy w oczy? Było im<br />

przypomnieć, tym draniom, zdrajcom, hitle-<br />

19


owskim pachołkom i skurczybykom, kim są<br />

i jak skończą! Bogacze zwąchali się z folksdojczami<br />

i okradają biedotę. Ale przyjdzie<br />

i na nich czas!<br />

— Szkoda, żeś nie słyszał — odparł Bańka<br />

— jak użerałem się z nimi i jak broniłem Dąbrowy.<br />

Ale cóż, kiedy z Goraja zrobili ofiarę<br />

wojny, nędzarza i pogorzelca! Chcą mu' pomóc<br />

w nieszczęściu. A zwłaszcza Palonka! Ten<br />

gardłuje za nim jak prawdziwy adwokat...<br />

— Ten szpicel?<br />

— Ten.<br />

W kącie, w półmroku, siedział chudy Czyż.<br />

Był to gospodarz biedny, małorolny, o bladej,<br />

zmizerowanej twarzy i wystających policzkach.<br />

Na parę lat przed wojną pożyczył u Goraja<br />

kilkaset złotych, płacąc za to wysoki procent.<br />

Kiedy zaś zbliżył się czas zwrotu zaciągniętego<br />

długu, a chłop nie miał na to ani<br />

złamanego grosza, Goraj wniósł skargę do sądu,<br />

zagarniając w ten sposób prawie połowę<br />

Czyżowej schedy.<br />

— To ja mam płacić za tego hycla? — odezwał<br />

się Czyż. -— Za tego ryżego złodzieja?<br />

A bodaj go!<br />

— Albo jaj. — wtrącił Bednarz.<br />

Sołtys tłumaczył, perswadował. Ale przycichli<br />

dopiero wtedy, gdy wydobył z kieszeni<br />

gazetę. Z uwagą wsłuchiwali się w każde<br />

słowo czytającego. Wszyscy bowiem żyli nadzieją<br />

rychłej klęski Hitlera i jego armii wycofującej<br />

się ze Wschodu. Toteż prędko zapomnieli<br />

o własnej biedzie, o bolączkach i palących<br />

utrapieniach, doszukując się w poszczególnych<br />

wyrażeniach komunikatu ukrytej,<br />

krzepiącej treści. Wróg przypominał im rannego<br />

zwierza, umykającego przez knieję...<br />

A tymczasem Bańka czytał: „nasze bohaterskie<br />

dywizje, oderwawszy się od nieprzyjaciela,<br />

skróciły front i wciąż posuwają się<br />

naprzód, zadając wrogowi ciężkie straty.<br />

Strąciliśmy 5 samolotów sowieckich, bombardujących<br />

nasze linie zaopatrzenia. Oddziały<br />

specjalne im. Hermana Goeringa staczają<br />

bezustanne boje z partyzantami. W dniu<br />

13 lipca weszliśmy w kontakt z działającą na<br />

tyłach radziecką grupą spadochronową".<br />

W izbie było parno. Na ścianie tliła się mała<br />

lampka naftowa, rzucając mdłe, pełgające<br />

światło na spalone, grubo ciosane twarze<br />

obecnych. Siedzieli zbici w kupę i wyciągnąwszy<br />

szyje, chwytali każde słowo sołtysa.<br />

20<br />

Całym sercem byli z Armią Radziecką, napierającą<br />

ze Wschodu jak rozpętana burza i niosącą<br />

im wyzwolenie. Rosła w nich wiara<br />

w zbliżający się koniec hitlerowskiego panowania,<br />

wiara w szybkie i wspaniałe zwycięstwo.<br />

A kiedy Bańka odłożył gazetę, zaczęli gadać<br />

o Polsce. Wszyscy narzekali na ciężkie<br />

przedwojenne czasy, na rządy burżuazji i sanacyjną<br />

przemoc. Chłop był wtedy najzwyczajniejszą<br />

mierzwą. Wyzuto go z praw obywatelskich<br />

i zepchnięto na dno najstraszliwszej<br />

nędzy i poniżenia. Podczas nieludzkich<br />

pacyfikacji równano całe wsie z ziemią, strzelano<br />

do bezbronnych ludzi, zapełniano obozy<br />

koncentracyjne. Wystarczy przypomnieć<br />

Brześć i Berezę. Tak, to były naprawdę ciężkie<br />

lata!<br />

— A jaka to będzie ta przyszła Polska? —<br />

zapytał barczysty Bednarz.<br />

— Ludowa! — odparł Jasiek.<br />

Wojtek Czyż poruszył wargami, jakby<br />

chciał przemówić, lecz cofnął się i mrucząc<br />

coś pod nosem, jeszcze mocniej przywarł do<br />

chłodnej, zbąblonej ściany. Bo tyle go już razy<br />

oszukano, tak bardzo skrzywdzono, że teraz<br />

już nie wierzył w żadne, nawet najpiękniejsze<br />

hasła, w żadne obietnice. • Wszędzie<br />

węszył podstęp. Chętnie zgodziłby się na<br />

chleb i wodę, żeby tylko w ojczyźnie zapanowała<br />

wreszcie równość i sprawiedliwość<br />

i żeby go już nikt więcej nie szargał, nie poniewierał.<br />

Ale tak czy inaczej, musi porachować<br />

się z Gorajem!<br />

Wracając od Kwiatoszów, Wojtek wlókł<br />

się noga za nogą. Przystawał, medytował.<br />

W jednej chwili opętała go żądza zemsty,<br />

chęć zapłaty za wszystkie doznane krzywdy.<br />

Zamiast więc udać się na spoczynek, skierował<br />

się w stronę zabudowań swojego wroga.<br />

Szedł wolno, spokojnie. Przedzierał się przez<br />

gęste, oroszone zboża, przez jakąś wysoką<br />

trawę i wilgotne chaszcze, a kiedy zza kępy<br />

drzew pokazały się zręby zwęglonej chałupy,<br />

opuściła go zimna krew.<br />

Zatrzymał się pod dziką gruszą, skąd widać<br />

było całe gospodarstwo, leżące jak na dłoni.<br />

Przycupnął, a wtedy w kieszeni kurtki namacał<br />

zapałki. Wstrząsnął nim dreszcz. Zacisnął<br />

zęby i marszcząc krzaczaste brwi, uważnie<br />

wsłuchiwał się w szmery lipcowej nocy.


Było cicho, pogodnie, lecz parno. Przez gałęzie<br />

przesiewały się gwiazdy. Trawa lśniła<br />

od rosy. W Dąbrowie szczekały psy, a w zbożu<br />

tajemniczo cykały świerszcze. Ziemia pachniała<br />

rumiankiem i rzeczną miętą.<br />

Czyż podkradł się pod sam okap ogromnej,<br />

niemal że folwarcznej stodoły. Żałował, że nie<br />

było w niej zboża. Zrobiło się jeszcze ciszej.<br />

Pasikoniki umilkły, a tylko księżyc zalewał<br />

świat konwiami roztopionego srebra. Wojtek<br />

zataił oddech. W gardle mu wyschło, ręce<br />

drżały, a przed oczami zamigotały gwiazdy.<br />

Jeszcze godzinę temu nie przypuszczał, że<br />

tak prędko zapłaci temu złodziejowi za własną<br />

krzywdę. I może nawet nie pomyślałby o<br />

tym, żeby nie sołtys, nie Franek Bańka. Ten<br />

rozjuszył go, wspominając o kontyngencie.<br />

Wyciągnął zapałki i nagle ogarnął go lęk.<br />

Zerwał się z ciepłej ziemi, gdyż wydało mu<br />

się że go ktoś ściga. Przystanął za węgłem<br />

i kryjąc się w cieniu, słuchał. I znowu szczekały<br />

psy i brząkały świerszcze. Z podwórza<br />

zalatywał swąd spalenizny, zaduch świeżego<br />

jeszcze pogorzeliska.<br />

Wtem gdzieś daleko na Wschodzie odezwały<br />

się działa. Było to jakieś radosne dudnienie,<br />

zapowiedź nadciągającego wyzwolenia.<br />

Głos ten otrzeźwił Wojtka, wstrząsając<br />

nim do głębi. W jednej chwili porzucił swój<br />

<strong>pl</strong>an, zapomniał o zemście. Podniósł głowę,<br />

wyprostował się i powoli ruszył w stronę Dąbrowy.<br />

Po drodze przystanął, by nacieszyć się<br />

grzmotem nocnej kanonady. ,,Ależ biją, to biją!"<br />

szepnął, zacierając ręce.<br />

W pobliżu swojego domu natknął się przypadkiem<br />

na paru obcych ludzi, śmiało maszerujących<br />

środkiem suchego, wyboistego gościńca.<br />

W pierwszej chwili struchlał, przypuszczając,<br />

że to Niemcy, ,lecz zaraz odetchnął,<br />

poznawszy żołnierzy radzieckich, najprawdopodobniej<br />

zbiegłych z hitlerowskiej<br />

niewoli.<br />

— Dobry wieczór! — odezwał się jeden<br />

z Sowietów.<br />

— Dobry wieczór! — odparł Wojtek.<br />

— Co to za wieś?<br />

— Dąbrowa.<br />

— Dziękuję.<br />

Wojtek z uwagą obserwował żołnierzy,<br />

a już najwięcej tego, co do niego zagadał po<br />

polsku. Ten wyglądał na dowódcę. A" był<br />

młody, dość wysoki, przystojny, o szczupłej<br />

sympatycznej twarzy, rozjaśnionej ujmującym<br />

uśmiechem. Dwaj jego towarzysze mieli brązową,<br />

spaloną skórę i czarne jak noc oczy.<br />

Wszyscy byli uzbrojeni w automaty.<br />

— Jeńcy? — zapytał Wojtek.<br />

— Nie. Spadliśmy po prostu z nieba — zaśmiał<br />

się oficer, pokazując rząd białych, mocnych<br />

zębów. — Przychodzimy z frontu, żeby<br />

wam dopomóc w walce z okrutnym faszystowskim<br />

najeźdźcą. Rozumiecie, co?<br />

—• Rozumiem.<br />

— Przenocujecie nas?<br />

— Przenocuję.<br />

Czyż pchnął chruściane, skrzeczące wrota,<br />

wiodąc za sobą niespodziewanych gości. Pod<br />

walącą się oborą ujadał pies. Gdzieś niedaleko<br />

słychać było piszczałkę stróża nocnego.<br />

A na Wschodzie odzywały się raz po raz<br />

działa. W jasnej poświaci-e księżyca chwiały<br />

się na podwórzu długie cienie. Z pól płynął<br />

zapach wykoszonego żyta.<br />

— Jak wam na imię, towarzyszu?<br />

— Wojciech. A wam?<br />

— Cyryl.<br />

Partyzanci ostrożnie wsunęli się do stodoły<br />

i przepadli w jej mrocznym wnętrzu- Byli<br />

głodni i śmiertelnie znużeni, ale cieszyli się,<br />

że już są na miejscu swego przeznaczenia, na<br />

tyłach zaciekłego wroga.<br />

Tymczasem Wojtek wyniósł z chałupy bochen<br />

razowego chleba i dzban mleka i oddawszy<br />

to jednemu z Sowietów, usiadł na<br />

przyzbie, zalanej łagodną bielą księżyca. Wydobył<br />

z kieszeni machorkę, skręcał papierosa<br />

i pogrążył się w przyjemnej medytacji. Wydało<br />

mu się, że pełni żołnierską służbę jak<br />

w pamiętnych dniach września 39 roku.<br />

Józef Nikodem<br />

Kłosowski<br />

21


WARSZAWSKI RACHUNEK<br />

Liczymy:<br />

jeden, dwa, trzy, cztery, piąć:<br />

czterdzieści pięć —<br />

pięćdziesiąt...<br />

Najpierw szabrownicy, jak mrówki,<br />

gruzy cuchnące trupem i pogorzeliskiem,<br />

bezczelne szczurze pyski<br />

— nisko w wnętrznościach Starówki...<br />

Pierwszy miesiąc<br />

i rok...<br />

i faszyzm na kolanach,<br />

wojny ostatni krok.<br />

A tu ziemia zorana. e<br />

Tu nie myślano o natchnieniu świata.<br />

Należało oczyścić ulice,<br />

tramwajarzom dać czas do lata<br />

i rozminować stolicę<br />

Liczyliśmy:<br />

Pytano:<br />

jeden...<br />

kiedy, kiedy?!...<br />

Długo, ale na pewno.<br />

Liczyliśmy:<br />

dwa, trzy...<br />

Jeżeli ktoś się zdrzemnął,<br />

nie wierzył.<br />

Nowe domy?.. To sny...<br />

Bądźmy szczerzy:<br />

robota była wspaniała,<br />

od razu jak szarża, tempo:<br />

budynki, jezdnie, chodniki...<br />

Wiaduktem Wisła zagrała,<br />

szeroką transmisją latarń.<br />

Już nie naftowe płomyki,<br />

I — gdzieżbyś po świece latał...<br />

Tempo... Tempo!<br />

Wstawała parterowa,<br />

jedno... dwu... wielopiętrowa<br />

Warszawa<br />

Warszawa!...<br />

Liczyliśmy:<br />

cztery...<br />

Domy, jak młode rydze,<br />

lub jak brzask nad kraterem<br />

wypalonej do dna ulicy.


Przychodzili ciekawi<br />

z Ameryki, z Francji, z Anglii...<br />

a nam tu błogosławił<br />

sztandar rodzimych żagli.<br />

Mówiono:<br />

„okręty podobne do domów!"<br />

Nie!<br />

— gmachy takie, jak wola.<br />

Jeżeli mało komu,<br />

to cztery przecież, nie sto lat.<br />

Liczyliśmy:<br />

pięć<br />

Mosty!<br />

Odetchnąć i... skok, i... Trasa.<br />

Takie to proste, i nie takie proste,<br />

jak się potocznie — lub jak pisze prasa.<br />

Liczymy, liczymy, liczymy!<br />

Ten bilans ma oczy stalowe,<br />

jasne czoło, twarde polskie rysy,<br />

jak z Tatr urąbaną głowę<br />

i pięści pokoleń znad Nysy.<br />

Liczymy:<br />

jutro, pojutrze...<br />

do sześciu, do siedmiu, do wielu.<br />

Każdy rok tu będzie najkrótszy,<br />

każdy dom będzie nową niedzielą,<br />

aż wyrośnie, jak święto największe,<br />

wymarzona, promienna, jak SŁAWA,<br />

naród sobą, jak laurem upiększy<br />

Warszawa<br />

zwycięska!<br />

Warszawa.<br />

SKRZYPACZKA<br />

WANDZIE<br />

WIŁKOMIRSKIEJ<br />

Ręką sięgnęłaś dalej, głębiej do wiolinu<br />

i skrzypce jakby wrosły i wyrosły z ciebie...<br />

I naraz, jakby z efów ktoś skrzydła rozwinął<br />

i rozpiął jak dwa słońca na błękitnym niebie.<br />

I wiodłaś nutę jedną cieniutką i prostą<br />

do jakiegoś dna — smutku lub może miłości...<br />

I już wiadomo było — ty, niebo, się rozstąp<br />

przed pięknem, które ciebie wyraziło prościej.<br />

Stelan<br />

Wolski<br />

23


MAREK ADAM JAWORSKI<br />

FSC<br />

i<br />

Wyprzedzić harmonogram nie łatwa to sprawa,<br />

zresztą — zbudować socjalizm to nie zabawka.<br />

Dobrze się muszą serca rozpalić,<br />

mózgi rozpłomienić,<br />

aby metal w kształt samochodu się oblekł.<br />

'' ' *<br />

Trzeba było ziemi<br />

setki hektarów wydrzeć<br />

i powiedzieć twardo:<br />

,, Dobrze!<br />

Tu stanie fabryka,<br />

tu nowy narodzi się człowiek".<br />

Od słów do czynów blisko —<br />

nie kończy się na słowie,<br />

gdy robotnik ministrem,<br />

gdy chłop dyrektorem.<br />

II<br />

I tam, gdzie wiatr artysta<br />

traw struny targał wczoraj,<br />

gdzie bławatów szukały dziewczyny,<br />

słychać już szum motorów.<br />

Koparki w ziemię się wgryzły,<br />

w piasek wdarły się szyny,<br />

aby krajobraz przerobić<br />

hukiem stalowej maszyny.<br />

III<br />

Przemienia się ziemia lubelska<br />

i chłopi wyrwani nędzy.<br />

Rosną żelazne cielska<br />

i rwą ciemnoty więzy.<br />

•<br />

Dłoń, która buduje,<br />

od pługa jest i młota,<br />

nie obca jej niewola,<br />

deszcz burzliwy i słota.<br />

Nie obcy jej karabin,<br />

nie obcy czas przeklęty,<br />

dlatego jej najłatwiej<br />

kłaść szczęścia fundamenty.<br />

Dłoń, która buduje,<br />

jest młoda, lecz rozumna<br />

i umie kielnię ująć,<br />

i umie grunt wyrównać.<br />

Dłonie razem zbratane<br />

prześcigają marzenia.<br />

Są mocniejsze niż granit,<br />

trwalsze niż ziemia.<br />

IV<br />

Szybciej, murarzu! Dokładniej i lepiej!<br />

Czeka na wozy Łódź i Zagłębie.<br />

I niech się żelazo o cegły zazębi,<br />

niechaj się serce z betonem zlepi.<br />

24


Plany? Z nadwyżką! Czas nie stoi w miejscu.<br />

Tu życie się mierzy na wyrost.<br />

I stąd<br />

można żyć choćby tysiąc lat,<br />

gdy normy pękają pod siłą<br />

junackich rąk.<br />

One zmieniają miasta,<br />

słońce przetapiają w hutach.<br />

Gmachy sieją na piaskach,<br />

<strong>pl</strong>ewią bunt i smutek.<br />

V<br />

Do socjalizmu droga jest prosta,<br />

choć wróg do skoku pręży się jeszcze.<br />

I nikt nie może w tyle pozostać,<br />

złamany przez czas i przestrzeń.<br />

Szczęście nie przyjdzie samo do ręki,<br />

blaskiem swym oczu nie rozżarzy<br />

i nawet nie muśnie po twarzy,<br />

jeżeli serca staną się zbyt miękkie.<br />

Dlatego trzeba pięści zacisnąć,<br />

zwyciężyć beton, żelazo i cegły.<br />

Bo w tym jest siła, bo w tym jest przyszłość<br />

Socjalistycznej, Niepodległej!<br />

Marek Adam Jaworski<br />

WACŁAW GRALEWSKI<br />

METEOR<br />

Po dniach upalnych i skwarnych, wypełnionych<br />

monotonią ćwiczeń, marszów i wykładów,<br />

jakie są udziałem każdego rezerwisty<br />

powołanego na letnie ćwiczenia — wyjazd na<br />

trzydniowy odpoczynek do majątku leżącego<br />

w pięknej miejscowości nad Wisłą wydał mi<br />

się czarującą przygodą.<br />

— Mój wuj, bogaty obszarnik, stary kawaler<br />

i trochę dziwak, lubi bardzo gości a kuchnię<br />

ma ef ef — powiedział do mnie jeden z kolegów<br />

pułkowych, z którym zadzierzgnąłem<br />

węzły przyjaźni.<br />

— Dobierzemy sobie paczkę chłopaków do<br />

rzeczy i pojedziemy — dodał. — Dostałem od<br />

wuja <strong>pl</strong>ein pouvoir, jeżeli chodzi o skład osobowy!<br />

Właśnie tak się składało, że w poniedziałek<br />

wypadało święto a sobotę mieliśmy wolną.<br />

A więc trzy dni zupełnej swobody no i perspektywa<br />

świetnego spędzenia czasu.<br />

Wypłynęliśmy statkiem z Włocławka we<br />

wczesnych godzinach poobiednich i siedząc<br />

wygodnie na ławkach pokładowych wdychaliśmy<br />

ożywcze, chłodne od wody wiślanej powietrze<br />

przesycone uczuciem swobody. Urwać<br />

się z łańcucha drylu wojskowego i poruszać<br />

swobodnie członkami niezależnie od jakiejkolwiek<br />

komendy — już to samo stanowiło<br />

przyjemność nie lada.<br />

Gęsto porośnięty brzeg Górnego Szpetala<br />

przesuwał się jak zasłona z zielonego aksamitu.<br />

Powoli Włocławek oddalał się i niknął<br />

w przestrzeni, którą pozostawiliśmy za sobą.<br />

Brzegi obniżyły się znacznie a często spotykane<br />

mielizny i wysepki piaszczyste świadczyły<br />

o spadku wód Wisły. Długotrwałe upały<br />

zrobiły swoje.<br />

Dochodziła godzina piętnasta, gdy statek<br />

przybił do przystani w Dobrzyniu, skąd końmi<br />

mieliśmy pojechać do gościnnego dworu. Nawet<br />

nazwa jego — Kochań zdawała się obiecywać<br />

wiele.<br />

Do oczekującego powozu wsiedliśmy w doskonałym<br />

nastroju. Było nas pięciu ogorza-<br />

25


łych i jędrnych chłopaków, chętnych bodaj<br />

w każdej chwili do przysłowiowej bitki i wypitki.<br />

— Tylko czy aby twego wuja nie skrzywdzimy<br />

zbytnio, bo co do mnie, to czuję, że<br />

zjadłbym pieczonego byka, pozostawiając nieznaczne<br />

resztki — zapytał z wyraźną troską<br />

o najbliższą przyszłość przysadzisty blondyn<br />

o pełnych wargach, którego nazywaliśmy<br />

„głodnym Franiem", a którego uradziliśmy zabrać<br />

ze sobą ze względu na entuzjastyczny<br />

stosunek do spraw spożycia.<br />

— Przyda się — powiedział mój przyjaciel<br />

— pan na Kochaniu nie lubi ludzi wstrzemięźliwych!<br />

—<br />

— Czy zaraz na wstępie podadzą ci pieczonego<br />

byka za to ręczyć nie mogę, ale jagnię<br />

na przekąskę znajdzie się na pewno! —<br />

„Głodny Franuś" popatrzył na mówiącego<br />

tak, jakby chciał w jego oczach znaleźć porękę<br />

wypowiedzianych słów, po czym chrząknął<br />

i cmoknął w sposób najwyraźniej upewniający<br />

samego siebie, że wszystko jest w porządku.<br />

Słońce wyciskało z człowieka ostatnie rezerwy<br />

wilgoci, toteż marzyłem o chwili, gdy<br />

będę mógł wypić bodaj jedną szklankę wody.<br />

Rozpalone powietrze drgało i nad pożółkłymi<br />

łanami zbóż układało się w przezroczyste ale<br />

dostrzegalne pasma i kłęby. Po godzinnej jeź :<br />

dzie nagle ukazała się bujna kępa drzew,,<br />

spływająca w szeroki wąwóz, a wśród niej<br />

zamajaczyły zabudowania. Dobijaliśmy do<br />

portu naszych pragnień, w którym „głodny<br />

Franio" widział swego „pieczonego byka",<br />

a. ja tęgie naczynie chłodnego, ożywczego<br />

płynu.<br />

U podjazdu ujrzałem sylwetkę mężczyzny<br />

średniego wzrostu, dość znacznej, aczkolwiek<br />

równomiernej tuszy, rumianego, z dziecinnie<br />

łagodnymi oczami jakby figlarnie spozierającymi<br />

spod wypłowiałych gęstych brwi. Krótko<br />

przystrzyżone włosy i ręce opuszczone<br />

nieruchomo nadawały jego figurze jakiś wojskowy<br />

pozór. Tak czasem wyglądają emerytowani<br />

oficerowie wyższej rangi.<br />

Ale wrażenia te prysły w chwili, gdy powóz<br />

zatrzymał się i piątka nasza wysiadła<br />

a raczej wyskoczyła zeń.<br />

Stojący dotąd prawie nieruchomo mężczyzna<br />

zawołał cienkim z lekka piskliwym głosem,<br />

poklepując się przy tym po bokach:<br />

— A witam, witam kochanych gości, widzę<br />

(tu zwrócił się do siostrzeńca) Tadziu kochany,<br />

że przywiozłeś mi chwackich kawalerów!<br />

I podbiegłszy do nas zaczął każdemu z manifestacyjną<br />

serdecznością ściskać ręce.<br />

— Proszę, proszę — otworzył szeroko wejście<br />

zapraszając do wnętrza. — O, tu jest pokój<br />

gościnny — ręką wskazał na półotwarte<br />

drzwi — wszystko przygotowane: woda, mydło,<br />

szczotki. Zapewne zechcą panowie pozbyć<br />

się kurzu po podróży! —<br />

Czując, że pragnienie doskwiera mi bardzo<br />

silnie, zwróciłem się do niego i poprosiłem<br />

o szklankę wody.<br />

— Przepraszam, że tak od razu na wstępie,<br />

ale naprawdę nie mogę już wytrzymać —<br />

usprawiedliwiałem swą prośbę.<br />

— Ależ drogi poruczniku — zawołał —<br />

świetnie rozumiem, w tej chwili każę podać!<br />

— Mówiąc to wziął mnie pod rękę i wprowadził<br />

do sąsiedniego saloniku.<br />

— Zaraz będzie woda i ugasimy pragnienie!<br />

—<br />

Wybiegł drzwiami prowadzącymi w głąb<br />

mieszkania, pozostawiając mnie samego. Usiadłem<br />

na stylowej kozetce i zacząłem przypatrywać<br />

się meblom i obrazom, wiszącym na<br />

ścianach. Trwało to krótko. Drzwi, za którymi<br />

znikł gospodarz, otworzyły się skrzypiąc<br />

z lekka i ukazał się w nich lokaj w liberii, popychając<br />

przed sobą serwantkę na kółkach:<br />

na górze widniały kryształowe pękate karafki,<br />

ciemne gąsiorki i szklanki, a na dole półmiseczki<br />

z zakąskami. Zatrzymawszy się<br />

przede mną dostojnie się skłonił i nic nie mówiąc<br />

ujął zgrabnie kryształową butlę, chcąc<br />

napełnić szklankę.<br />

-— Przepraszam, ale to pomyłka, prosiłem<br />

o szklankę zwykłej wody. —<br />

Lokaj zatrzymał swą rękę i spojrzał nieporadnie.<br />

W tym momencie do salonu wszedł<br />

gospodarz i widząc wahanie lokaja wziął z jego<br />

rąk karafkę i pochylił ją nad' stojącym<br />

najbliżej mnie pękatym kryształem. Powstrzymałem<br />

jego rękę w chwili, gdy szybkim ruchem<br />

zaczął napełniać pucharek a ciemnobrązowy<br />

płyn zabulgotał obiecująco.<br />

— Przepraszam, że tyle zamieszania robię<br />

swą osobą, ale proszę o wodę, zwykłą wodę<br />

— zaakcentowałem ostatnie słowa.<br />

Chwilę trwała cisza.<br />

26.


— Nie rozumiem — usłyszałem w odpowiedzi.<br />

— Jakto ,nie chce pan wypić jarzębiaku<br />

z metryką, pędzonego według przepisu mojego<br />

dziada, to chyba jakieś nieporozumienie!<br />

Upał jest duży — dodał jakby do siebie, zrozumiawszy<br />

nagle przyczynę, która przyciemniła<br />

mój umysł — ale nic tak nie orzeźwia<br />

i nie przywraca jasności myśli, jak właśnie<br />

ten jarzębiak! —<br />

— A zresztą są różne gusty — zastanowił<br />

się chwilę — więc może nalewka miętowa<br />

z dodatkiem korzenia dziegięlowego?<br />

— Tak, racja — wykrzyknął jakby olśniony<br />

nagłą myślą — naturalnie, zieleniec, oczywiście<br />

zieleniec! Zacznijmy od nalewki miętowej!<br />

— I sięgnąwszy do stojącego obok gąsiorka<br />

usiłował napełnić szklankę.<br />

— Ależ ja naprawdę proszę o wodę, bo<br />

umrę z pragnienia i w ogóle nic nie zjem ani<br />

wypiję w tym domu — zawołałem na poły<br />

z prawdziwą rozpaczą.<br />

— Wody, wody, wody!<br />

Pan domu wypuścił z rąk trzymany gąsiorek<br />

tak, że zadźwięczał dość głośno o szklany<br />

blat serwantki i otworzył ze zdumienia usta.<br />

— Jakto — wyszeptał po chwili — wody,<br />

takiej zwykłej pospolitej wody?! Poruczniku,<br />

ja od trzydziestu lat nie przełknąłem nawet<br />

kro<strong>pl</strong>i wody a wyglądam zdaje się, może właśnie<br />

dlatego, doskonale. Przecież takie picie<br />

zwykłej wody, przepraszam za szczerość, to<br />

zbyt pospolite. Tak, picie wody — dodał jakby<br />

refleksyjnie — pospolite i naprawdę niezdrowe...<br />

No więc zróbmy kompromis: ja wycofam<br />

wódkę a pan tę, — jak ją tam... wodę, no<br />

i napijemy się wina. — I sięgnął po pękaty<br />

omszony gąsiorek.<br />

— To wino zrodziła nasza ziemia kujawska.<br />

Nie żadne zagraniczne, ale nasze własne,<br />

robione według starej recepty. Głogowe! —<br />

Ma — namyślił się chwilę — ponad trzydzieści<br />

lat. Jeszcze ojciec mój, nieboszczyk, je preparował.<br />

A czynił to wyśmienicie. Pije się<br />

łagodnie niby mleczko.<br />

— A jednak poproszę o szklankę wody —<br />

rzekłem stanowczo. Gospodarz zamarł, a w kącikach<br />

jego żółtawych oczu (dopiero teraz<br />

dostrzegłem ten odcień) zabłysły jakby iskierki<br />

gniewu. Ale natychmiast zgasły. Wolno<br />

podniósł rękę, opuścił głowę, chwilę trwał<br />

nieruchomo, poczem cicho powiedział:<br />

— Ja dla pana specjalnie ten gąsiorek kazałem<br />

przynieść z piwnicy. Pierwsze spojrzenie,<br />

błysk sympatii... No i taka rekuza! Franciszku<br />

— zwrócił się do lokaja, proszę panu<br />

porucznikowi podać szklankę wody. — Mówiąc<br />

to rozłożył ręce jakby z rezygnacją.<br />

Pijąc wodę, która wracała mi świeżość<br />

a zaschłe gardło czyniła znów pełnowartościowym<br />

organem, obserwowałem twarz gospodarza.<br />

Stanowiła nieforemną bryłę, drgającą<br />

od czasu do czasu nerwowo, jakby picie<br />

przeze mnie wody napełniało ją cierpieniem.<br />

Widząc, że skończyłem, wziął mą szklankę,<br />

oddał ją lokajowi gestem, jakim oddaje się<br />

zanieczyszczone naczynia, a potem z gąsiorka,<br />

zawierającego, jak powiedział, wino, nalał<br />

pełną szklankę a następnie stojącą obok<br />

drugą.<br />

— No a teraz w pańskie ręce — wyrzekł<br />

ze smutkiem ale i z pewnością, że najgorsze<br />

już mamy poza sobą, i podniósł szklankę.<br />

Tym razem trzeba było skapitulować.<br />

Podniosłem kryształ do ust i skłaniając głowę<br />

lekkim ruchem w jego stronę, pociągnąłem<br />

łyk, drugi, trzeci...<br />

„Wino" okazało się, jak przypuszczałem,<br />

tęgą głogową nalewką, wydzielającą silny<br />

aromat.<br />

— A wie pan, poruczniku, co jest jego fundamentem,<br />

że tak powiem. Okowita, specjalny<br />

gatunek okowity, zaprawiony ziołami. Długotrwała<br />

fermentacja dała mu łagodność i taki<br />

jakby aksamitny smak.<br />

•— No a teraz może by coś niecoś przekąsić.<br />

O np. cynaderki baranie na słoninie i na<br />

grzankach, albo paszteciki z francuskiego ciasta<br />

z rakami?<br />

Wstałem i skłoniłem się. —<br />

— Proszę wybaczyć, ale teraz skoro zaspokoiłem<br />

pragnienie... chciałbym pozbyć się<br />

kurzu i brudu po podróży. Myślę, że jedzenie<br />

nie zając, nie ucieknie!<br />

— Ależ, oczywiście -— ożywił się pan na<br />

Kochaniu — co się odwlecze, to nie uciecze!<br />

I uśmiechając się figlarnie poprowadził mnie<br />

do pokoju gościnnego.<br />

Po dokonaniu niezbędnych zabiegów toaletowych<br />

wysunąłem się z pokoju i wyszedłem<br />

przed dom. Był to parterowy budynek, praktycznie<br />

roz<strong>pl</strong>anowany, z bocznym skrzydłem,<br />

mieszczącym pomieszczenia administracyjne.<br />

Front zwrócony był do parku — część tylna


graniczyła bezpośrednio z zabudowaniami<br />

gospodarczymi, które można było oglądać<br />

z okien. W ten sposób zapewniona była stała<br />

kontrola dworu nad całokształtem prac.<br />

Park był duży i ładnie położony. Część jego<br />

obejmowała wąwóz, który niby czarna <strong>pl</strong>ama<br />

rozdzielał żółte łany zbóż i biegł aż ku Wiśle.<br />

Do parku przylegały sad i ogród warzywny<br />

a dalej widniały sadzawki.<br />

Pobieżne oględziny wskazywały wyraźnie,<br />

że gospodarstwo jest dobrze utrzymane.<br />

Niektóre partie parku miały jakby leśny<br />

charakter, może były pozostałością rosnącego<br />

tu kiedyś dużego lasu — inne najwyraźniej<br />

stworzyła i opieką otaczała ręka ogrodnika.<br />

Strzyżone szpalery i drzewa, klomby zatrzymujące<br />

wzrok wzorami i napięciem barw,<br />

ścieżki wysypane piaskiem i dyskretnie ustawione<br />

ławki wskazywały na dużą pieczołowitość.<br />

Gdy po dłuższym błądzeniu wśród drzew<br />

zbliżyłem się do domu, wybiegł na moje spotkanie<br />

„głodny Franio".<br />

— Szukamy cię wszyscy, gdzie się włóczysz,<br />

stary prosi na kolację — zawołał najwyraźniej<br />

podekscytowany i chwycił mnie za<br />

rękę tak jakby bojąc się, że mu się wymknę.<br />

— Jakto na kolację? — zapytałem — przecież<br />

jest jeszcze wcześnie!<br />

— Aha, wcześnie, wcześnie — przedrzeźniał<br />

— boś sobie zaraz na wstępie dobrze rąbnął,<br />

niby to przymawiając się o szklankę wody.<br />

Już wszyscy o tym wiedzą. Ależ spryciarz<br />

z ciebie — powiedział z odcieniem uznania.<br />

Nie odpowiedziałem. Wszelkie wyjaśnienia<br />

byłyby zbędne.'<br />

Na progu domostwa stała grupka kolegów,<br />

rzucając w naszą stronę niecier<strong>pl</strong>iwe spojrzenia.<br />

— No, jest zguba — powiedział gospodarz<br />

— panowie, proszę do stołu, czym chata bogata...<br />

Jadalnia była obszerną komnatą, pośrodku<br />

której stał duży dębowy stół otoczony wieńcem<br />

wygodnych krzeseł. Wzdłuż ścian stały<br />

mniejsze i większe stoliki, spełniające rolę pomocniczą.<br />

Oprócz nas do stołu siadły dwie<br />

starsze panie, dalekie krewne gospodarza,<br />

rezydentki. Moje miejsce wypadło obok pana<br />

domu.<br />

Z zaciekawieniem rzuciłem okiem na zastawę<br />

i na to, co znajdowało się na bocznych<br />

stolikach. Poczułem głód i chciałem choć pobieżnie<br />

zorientować się w treści półmisków<br />

i sosjerek, aby ułożyć jakiś ogólny bodaj <strong>pl</strong>an<br />

działania. Czułem, że będę zmuszony zrehabilitować<br />

się za tę nieszczęsną wodę. Dwóch<br />

lokai krzątało się koło potraw i nalewało<br />

trunki.<br />

Pan domu wziął do ręki dwie butle.<br />

— Orzeł czy reszka? — zapytał, śmiejąc się.<br />

„Orzeł" okazał się starą orzechówką, pod<br />

którą zjadłem dwie grzanki z kremem śledziowym.<br />

Stojący za mną lokaj zmienił talerzyk,<br />

a pan domu podsunął półmiseczek z befsztyczkami<br />

w sosie maderowym z krokietami.<br />

Zjadłem dwa befsztyczki i wypiłem pucharek<br />

zieleńca.<br />

Zauważyłem, że gospodarz skoncentrował<br />

uwagę na mojej osobie, jakbym się stał dla<br />

niego problemem, który postanowił rozwiązać.<br />

Jadł i pił to samo i w tej ilości co ja, proponując<br />

dyskretnie potrawy lub idąc za moim<br />

przykładem.<br />

— Pod „miodówkę żołądkową" radziłbym<br />

<strong>pl</strong>acuszki z parmezanem, nie obciążają żołądka<br />

i stanowią doskonałe przejście do potraw<br />

poważniejszych. Te same zalety mają również<br />

gorące paszteciki z pieczarkami, tylko że do<br />

nich radziłbym łyk morelówki.<br />

Dotąd ulegałem gospodarzowi, widząc w nim<br />

świetnego przewodnika na mapie zgromadzonych<br />

potraw. Opór mój przeciwko jego wywierającej<br />

dyskretny nacisk inicjatywie zrodził<br />

się w chwili, gdy zorientowałem się, że<br />

to, co uważałem za kolację, było tylko nieznacznym<br />

do niej wstępem. Befsztyczki, <strong>pl</strong>acuszki,<br />

paszteciki, muszelki z zapiekaną treścią,<br />

prze<strong>pl</strong>atane zimnymi przekąskami, stanowiącymi<br />

łączące ogniwa, miały tylko charakter<br />

przystawek i były jakby uwerturą<br />

w symfonicznej orkiestrze sztuki kulinarnej.<br />

Zanosiło się na poważny koncert, którego<br />

każda część miała swą wagę i swój przemyślany<br />

zakres. A ja, jak idiota, dałem się złapać<br />

na przynętę pierwszych taktów.<br />

W miarę, jak zacząłem wykazywać wstrzemięźliwość,<br />

zaczął róść napór gospodarza.<br />

„Prynuka" stawała się wyraźna.<br />

Zrobiwszy małe zestawienie wyliczyłem,<br />

że przystawek było szesnaście. Odegrały one<br />

rolę harcowników, będących małym pokazem<br />

sprawności przed generalną rozprawą. Znikły<br />

28


zręcznie sprzątane talerzyki i półmiseczki, na<br />

stole pojawiły się średniej wielkości srebrne<br />

półmiski, a na przesuwanych bezszelestnie<br />

serwantkach. dość poważne, parujące spod pokryw<br />

metalowe rondle.<br />

A ja, ja konstatowałem już brak wolnych<br />

miejsc w żołądku. Przy tym czułem, mimo<br />

dość znacznej wytrzymałości na alkohol, pewien<br />

zamęt w głowie.<br />

Zdawałem sobie teraz wyraźnie sprawę, że<br />

z gospodarzem trzeba będzie stoczyć walkę,<br />

coś w rodzaju zamaskowanego pojedynku.<br />

Widocznie głębiej odczuł, niż to przypuszczałem,<br />

ową „rekuzę" na wstępie i postanowił<br />

mnie upokorzyć. Trzeba się było mieć na<br />

baczności i nie dać pognębić.<br />

— Radziłbym — skinął na lokaja, który<br />

szybko podjechał z serwantką i zdjął pokrywę<br />

z rondla — ozór w szarym sosie. — Lokaj na<br />

jego skinienie szybko nałożył mi na talerz<br />

dwa płaty.<br />

— To stanowczo za dużo! — zaprotestowałem<br />

— bukiet z potraw jest tak rozległy i tak<br />

znakomity, że aby mieć rozkosz smaku, trzeba<br />

wszystkiego pokosztować po odrobinie.<br />

— O nie, nie — wykrzyknął — ilość potęguje<br />

znaczenie jakości — myślę, że podzieli<br />

pan moje zdanie, gdy" nadejdzie czas na rozmyślania<br />

i rozważania...<br />

Westchnąłem. Właściwie wkroczyłem już<br />

w fazę, w której chętniej zająłbym się rozmyślaniem<br />

niż jedzeniem, niestety napór rzeczywistości<br />

był zbyt silny.<br />

— Wie pan, wolę bardziej karpie lipcowe<br />

niż grudniowe: są delikatniejsze a tym samym<br />

wyborniejsze w smaku — mówił głos z prawej<br />

strony, podsuwając mi karpia po francusku.<br />

Jak dalekie echo przesunął mi się comber<br />

cielęcy z sosem beszamelowym i monolog, najwyraźnej<br />

kierowany w moją stronę o zaletach<br />

jelit słonek, napełnianych sardelami<br />

i truflami. Słowa gospodarza coraz bardziej<br />

miały charakter dyskretnego bulgotu, który<br />

mieszał się z dzwonieniem szkła i wypowiedziami<br />

zachęty, jakich nie szczędzili sobie<br />

współbiesiadnicy. Damy ulotniły się dyskretnie,<br />

tak że przy stole panowała męska swoboda<br />

i młodzieńczy jurny rozgwar.<br />

Owionął mnie prąd świeżego powietrza,<br />

odrywający się od ciemnego gwiaździstego<br />

nieba, gdy nie wiem kiedy i jak znalazłem się<br />

w parku przed domem. Z lekka drżącą ręką<br />

wyjąłem zegarek, zapaliłem zapałkę i skonstatowałem,<br />

że jest druga po północy. A więc<br />

około ośmiu godzin przesiedzieliśmy przy kolacji.<br />

Chłód nocy i samotność parku pozwoliły<br />

młodemu organizmowi przezwyciężyć nadmiar<br />

— odzyskałem równowagę.<br />

Wolnym krokiem wróciłem do domu. W<br />

wejściu stał lokaj, który wskazał mi pokój<br />

sypialny. Ciężko ległem na łóżku i szybko zasnąłem.<br />

Obudziłem się około dziewiątej rano.<br />

Byłem pierwszy, który wyskoczył z łóżka,<br />

w domu bowiem panowała kom<strong>pl</strong>etna cisza.<br />

Gdy umyty, ogolony i ubrany wyszedłem do<br />

hallu, spotkałem pana domu również już ubranego.<br />

— O, winszuję! — zawołał na mój widok —<br />

już na nogach, jakże się pan czuje? Śniadanko<br />

gotowe. Nim koledzy pańscy wstaną, możemy<br />

sobie coś niecoś przetrącić!<br />

Nie odpowiedziałem jeszcze na propozycję,<br />

gdy drzwi za nami skrzypnęły. Okazało się,<br />

że koledzy również wstali.<br />

Wspomnienie kolacji pomieszało się z elementami<br />

snu, tak że niektóre jej fragmenty<br />

gotów byłem uznać za obrazy senne. Biały<br />

obrus na stole w jadalni wabił swą świeżością<br />

i bynajmniej w niczym nie kojarzył się z bachanaliami,<br />

a gustownie ustawione na bocznych<br />

stolikach bukiety kwiatów napełniały<br />

pokój radością.<br />

Wieczór wczorajszy zdawał się być sprawą<br />

odległą i już nieważną, a rzeczy teraźniejsze<br />

budziły zaciekawienie. Ze wzruszeniem pomyślałem<br />

o szklance herbaty z cytryną i o skromnym<br />

maślanym rogaliku. Ale rzeczywistość<br />

wyraziła się dużym półmiskiem jajecznicy,<br />

pięknie ugarnirowanej grzankami i sardynkami.<br />

— Jajecznica z indyczych jaj — zaanonsował<br />

gospodarz — zaprawiona zieloną papryką<br />

puree. Jest milsza dla podniebienia niż z jaj<br />

kurzych, a sardynki znakomicie z nią harmonizują.<br />

Polecam po kieliszku ratafii, tworzy<br />

ona bowiem z tą jajecznicą nierozerwalną<br />

całość, a jakiekolwiek zmiany byłyby herezją.<br />

Po jajecznicy podano podroby z młodych<br />

gęsi w czarnym sosie a potem kolejno kilka<br />

„lekkich", jak je nazwał pan domu, potraw<br />

29


mięsnych i rybnych. Wreszcie dla zaakcentowania,<br />

że jest to jednak śniadanie, wniesiono<br />

na końcu piękny porcelanowy dzban kawy<br />

i dzbanuszki z kremową śmietanką. Na misternie<br />

<strong>pl</strong>ecionych tacach leżał cienko krajany<br />

chleb pieczony na sposób francuski<br />

i ślicznie lśniące rumiane bułeczki wiedeńskie.<br />

Tradycji stało się zadość.<br />

— Konie są gotowe — powiedział — pojedziemy<br />

do kościoła, a po powrocie oczekiwać<br />

nas będzie z niecier<strong>pl</strong>iwością obiadek, zwykły,<br />

skromny niedzielny obiadek!<br />

Przejażdżka do kościoła stała się pewnym<br />

urozmaiceniem. Sumy wysłuchaliśmy z roztargnieniem.<br />

W powrotnej drodze towarzystwo<br />

powiększyło się, gdyż „pan od Kochania",<br />

jakeśmy już zaczęli nazywać gospodarza,<br />

zaprosił na obiad proboszcza. Był to mężczyzna<br />

dość wysoki, tęgi o pięknie nalanej rumianej<br />

twarzy, świadczącej, że wikt i powietrze<br />

wiejskie świetnie mu służą. Obecność<br />

prałata miała i tę dobrą stronę, że gospodarz<br />

usiadł przy stole obok niego i jakby zapomniał<br />

o mojej obecności. Bezpośrednim towarzyszem<br />

stał się mój przyjaciel.<br />

Obiad rozpoczął się punktualnie o czternastej.<br />

Pomny na doświadczenia ubiegłego wieczoru,<br />

postanowiłem być czujny i ostrożny<br />

i w żadnym razie nie dać się sprowokować<br />

do przekroczenia miary.<br />

Nie doceniałem tylko doświadczenia i talentu<br />

pana domu, który czyniąc wszelkie honory<br />

prałatowi znalazł dostatecznie dużo<br />

czasu, aby uwagi swej nie odwrócić od mojej<br />

osoby.<br />

Pięknie usmażone ptasie wątróbki, umiejętnie<br />

przekładane płatami szpiku wołowego<br />

i osmażaną salsefią rozpoczęły defiladę potraw<br />

wstępnych. Kolejno przesunęły się<br />

kruszki cielęce na muszelkach z sosem śmietanowym,<br />

kapusta nadziewana rakami, węgorz<br />

w sosie musztardowym i karczochy z sosem<br />

holenderskim.<br />

Po zupie pieczarkowej — kotlety baranie<br />

pod beszamelem i sum po kardynalsku. Wreszcie<br />

w aureoli barwnych piór — bażant nadziewany<br />

kapłonem.<br />

Powyższe dania stanowiły akcenty główne,<br />

obok których przesunęły się liczne dania pomniejsze.<br />

Trunki w kryształowych czarkach tkwiły<br />

przy talerzach niby kolorowe kwiaty w butonierkach.<br />

Finałem obiadu obok tartletek truskawkowych<br />

i merengów z kremem był niezwykle<br />

okazały tort czekoladowy królewski, przybrany<br />

nenufarami.<br />

Kilka rodzajów kompotów, wina i likiery<br />

oraz ciasto różnego rodzaju, wreszcie kawa<br />

nadająca aromatem silny ton w <strong>pl</strong>ejadzie zapachów<br />

dopełniły całości.<br />

— Powiedz mi, mój drogi — rzuciłem pytanie<br />

przyjacielowi — czemu mamy zawdzięczać,<br />

że wuj twój tak nas fetuje? Przecież to<br />

są uczty godne czasów saskich?<br />

Zagadnięty skrzywił się z lekka a potem<br />

uśmiechnął.<br />

— Wiesz — odpowiedział — powiem ci<br />

prawdę — wuj zlekceważył was trochę, takie<br />

obiady i kolacje to on robić każe nawet wtedy,<br />

kiedy gości' nie ma. Gdy przyjeżdżają do<br />

niego tacy, których chce naprawdę uhonorować,<br />

o, to wtedy dwadzieścia cztery godziny<br />

nie wstaje się od stołu, a korowód potraw<br />

mógłby na odpowiedniej wystawie ubiegać<br />

się śmiało o złoty medal. Chyba, że zechce<br />

jeszcze dziś poprawić się, może ze względu na<br />

obecność prałata, no i zadysponuje odpowiednią<br />

kolację! Wtedy zobaczysz, do czego Kochań<br />

jest zdolny.<br />

Nigdy nie byłem żarłokiem, aczkolwiek<br />

ceniłem i cenię kulturę kulinarną i talenty jej<br />

twórców, toteż perspektywa kolacji, poniedziałkowego<br />

śniadania i obiadu wydała mi<br />

się koszmarem. Była godz. 18. Obiad według<br />

pojęć kochańskih trwał krótko, bo tylko cztery<br />

godziny. O 20 min. 30 odpływał z Dobrzynia<br />

do Włocławka statek. Prosić o konie było<br />

sprawą ryzykowną. Postanowiłem po „angielsku"<br />

opuścić nader gościnne progi i pieszo<br />

dotrzeć do przystani.<br />

Gdy po ostrym marszu trwającym około<br />

pół godziny, odwróciłem się, drzewa parku<br />

w Kochaniu, wydały mi się bardzo odległe.<br />

Na przystań przyszedłem z opóźnieniem,<br />

ale okazało się, że statek płynący z Płocka<br />

wskutek niskiego .^stanu wód osiadł na mieliźnie<br />

i że ten wypadek spowodował prawie<br />

godzinne opóźnienie. Czasu więc było dosyć.<br />

To, co nazywało się przystanią w Dobrzyniu,<br />

było dość dużą krypą, zakotwiczoną przy<br />

30


zegu, na której pokładzie wybudowano domek,<br />

mieszczący kasę, poczekalnię (w razie<br />

deszczu) i mały magazyn. Na pozostałej części<br />

pokładu umieszczano towary, które trzeba<br />

było załadować na statek lub te, które statek<br />

wyładowywał. Pomiędzy leżącymi pakami<br />

i workami, gdy dopisywała pogoda, można<br />

było odbywać spacery, skracające czas oczekiwania<br />

na opóźnione statki. Skorzystałem<br />

z tej możliwości i po nabyciu biletu zacząłem<br />

spacerować. Oprócz mnie czekało kilkanaście<br />

osób tworzących drobne grupki. Szybko zapadał<br />

zmierzch. W oknie kasy ukazała się duża<br />

lampa naftowa. Blask jej rzucił smugę światła<br />

na wodę.<br />

Na krypę wchodziło się po szerokiej desce<br />

opartej jednym końcem o burtę a drugim<br />

o brzeg. W chwili, gdy zapalono lampę, zauważyłem,<br />

że na pokład wchodzi jakiś człowiek.<br />

Nie był to pasażer, raczej ktoś miejscowy.<br />

Miał na sobie szare drelichowe ubranie,<br />

na nogach drewniaki, wystukujące każdy jego<br />

krok.<br />

Wszedł na pokład, rozejrzał się i po chwili<br />

wahania podszedł do mnie.<br />

— Przepraszam — powiedział miękkim, trochę<br />

chłopięcym głosem — czy mógłbym pana<br />

•prosić o papierosa?<br />

— Niestety, nie palę, więc nie mam papierosów!<br />

—<br />

Rozczarowanie, jakie odbiło się na twarzy<br />

proszącego, było tak wyraziste, że zacząłem<br />

mu się baczniej przyglądać. Wzrostu niewielkiego,<br />

krępy i przysadzisty — blada twarz<br />

kontrastowała z ciemną skórą rąk zapracowanych<br />

i brudnych.<br />

Właśnie w tym momencie weszła na pokład<br />

jeszcze jedna osoba. Był nią oficer zawodowy<br />

z mego pułku, którego znałem. Podszedłem<br />

do niego i wyjaśniwszy sytuację poprosiłem<br />

o papierosy. Wyjął paczkę „Ergo".<br />

Wziąłem dwie sztuki i podałem mojemu rozmówcy.<br />

Biorąc je obejrzał dokładnie, poczem<br />

zapalił jednego. Widać było, że zaciąganie się<br />

dymem sprawia mu dużą przyjemność, jak<br />

zwykle palaczowi, który dawno nie palił. Wypaliwszy<br />

prawie połowę zwrócił się znów do<br />

mnie i powiedział:<br />

— Nigdy jeszcze nie paliłem tak dobrego<br />

papierosa! —<br />

— Ależ to zwykłe „Ergo", nie jestem palaczem,<br />

wiem jednak że to gatunek pospolity.<br />

— Tak, dla pana może on i pospolity, ale<br />

mnie na takie nie stać. Palę czasem zbierane<br />

opałki albo trochę machorki!<br />

— Kim jesteście?<br />

— Robotnikiem na przystani —- odpowiedział.<br />

I nim zadałem mu następne pytanie,<br />

zaczął mówić o sobie.<br />

sam<br />

— Kiedyś to się trochę zarabiało, półtora<br />

i dwa złote dziennie, a dziś, mówią kryzys, to<br />

i z trudem dociąga się do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu<br />

groszy za dniówkę. Przewóz towarów<br />

się zmniejszył, a i ludzi jest dużo bez<br />

pracy, więc przychodzą tli na-przystań, aby<br />

coś niecoś podłapać. No i robi się duża konkurencja.<br />

—<br />

— Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt groszy! — zawołałem<br />

— czyż można z tego wyżyć?<br />

— Musi się, a i trzeba trochę odłożyć, bo<br />

w zimie przystań nieczynna i zarobków nie<br />

ma. A tu okolica pusta i o pracę trudno.<br />

— Więc co robicie w zimie, z czego żyjecie,<br />

jak ubezpieczenia, zasiłki dla bezrobotnych?!<br />

Okazało się, że o tym nikt tu nie słyszał.<br />

— Podobno tam gdzieś w Płocku czy Włocławku<br />

coś dają bezrobotnym w zimie, psi pieniądz,<br />

ale dają — tutaj nic, nikt się o nikogo<br />

nie troszczy. Jak kogo bardzo bida przyciśnie,<br />

no to do trumny się kładzie. Wtedy kończą<br />

się wszystkie troski, zmartwienia i poniewierka!<br />

W tej chwili stanął mi przed oczami obraz<br />

Kochania i jego stołów, uginających się pod<br />

nadmiarem potraw i napojów.<br />

— Trzeba to zmienić! — zawołałem — trzeba<br />

zacząć walkę o lepsze warunki bytu! Ilu<br />

was tu jest? Trzeba się zorganizować!<br />

— Walka, ilu was jest, trzeba się zorganizować<br />

—- powtarzał jakby bezmyślnie biedaczyna<br />

dobrzyński — trzeba, ale jak, może będą<br />

na to źle patrzeć, można stracić to co się ma.<br />

To tak łatwo powiedzieć, ale kto ma zacząć?<br />

W tym momencie rozległ się ryk syreny —<br />

spóźniony statek podpływał do przystani.<br />

Choć miałem lekką małą walizkę, kazałem<br />

zanieść ją na pokład statku. Usadowiłem się<br />

na ławce i odbierając bagaż wręczyłem dobrzyniakowi<br />

dwa złote.<br />

— Ależ to za dużo, tu dają dziesięć a najwyżej<br />

dwadzieścia groszy za taką robotę.<br />

51


•— No to niech raz będzie inaczej, nie dziesięć<br />

groszy, ale dwa złote!<br />

Mówiąc to uścisnąłem mu rękę.<br />

Spojrzał, parę razy na przemian, na trzymaną<br />

w ręku srebrną monetę i na mnie i z<br />

dziwnym akcentem wyszeptał: walczyć, walczyć,<br />

tak, walczyć...<br />

Syrena dała znak odjazdu! Gdy statek odbijał<br />

od przystani, zauważyłem, że mój tragarz<br />

zapalił drugiego otrzymanego papierosa.<br />

Spojrzałem na niebo. W tym momencie na<br />

jego ciemnym tle zapalił się duży meteor<br />

i przeciął niebo długą zielonkawą linią, po<br />

czym zgasł, zostawiając kilka kosmicznych<br />

iskier.<br />

Odpłynęliśmy już kilkadziesiąt metrów. Świa<br />

tło w kasie zagasło. Przystań pogrążała się<br />

w noc. Tylko na tle ciemnej krypy jarzył się<br />

wyraźnie mały punkt, ognik palącego się papierosa.<br />

Był jakby czerwonym gwoździem wbitym<br />

w czarny płot mroku.<br />

Wacław<br />

Gralewski<br />

KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI<br />

OBŁOKI I OPOKA<br />

Pisałem w pewnym wierszu przed dziesięciu laty:<br />

„Milsze zawsze mi będą wędrowne obłoki<br />

nad niezawodny stopom twardy grunt opoki".<br />

Dziś, gdy czytam te słowa, bić się muszę w piersi:<br />

pisałem to, gdy jeszcze huczały armaty,<br />

gdy pod nogami ziemia nie była opoką<br />

twardą i niezawodną, a lepką posoką<br />

zlani w męce ginęli z narodu najpierwsi.<br />

Pisałem tak, niedawno sam wyrwany kaźni,<br />

śmierci w oczy patrzący przez długie miesiące,<br />

niewolnik za drutami, gdy piece gorące<br />

czekały na paliwo, dym z ciał ludzkich buchał<br />

urągając okrutnej Goyi wyobraźni.<br />

Wiem, krztusząc się wolnością, deklarując: jestem,<br />

witając lot obłoków, rzuciłem z protestem<br />

te słowa, ale protest był to pięknoducha.<br />

Dlatego bić się w piersi dziś mi każe skrucha.<br />

Gdy genialny młodzieniec domagał się skrzydeł,<br />

nie zamierzał uciekać ku lotnym obłokom,<br />

lecz chciał nad martwym światem unieść się wysoko,<br />

by z góry objąć wzrokiem całą jego krzywdę,<br />

a potem zburzyć wszelkie s<strong>pl</strong>eśniałe zapory<br />

i pchnąć wraz z przyjaciółmi go na nowe tory.<br />

Dziś, jak wtedy, podziwiam zjaw obłocznych kształty,<br />

strzępiące się o Tatry, lecące nad Bałtyk,<br />

lecz czując pod nogami twardy opór gruntu<br />

i stojąc na opoce, wiem, że trzeba buntu.<br />

Opoka, ale jaka? Nędzna jałowizna,<br />

poszarpana lejami i krwią użyźniona,<br />

by się bujnie rozkrzewić na niej mogły osty,<br />

czy zielona, kwitnąca dla wszystkich ojczyzna,<br />

co dzieci swe jak matka przytula do łona<br />

i wita je uśmiechem radosnym i prostym?<br />

Opoka, ale jaka? Opięta drutami,<br />

zza których wyzierają blade widm oblicza,<br />

niewolników, co jęczą pod smaganiem bicza,<br />

gdy ten karki i dusze im przy pracy łamie,<br />

32


aby. z krzywdy pieniądze rosły dla bogaczy?<br />

Czy też przestrzeń otwarta, wszystkich i niczyja,<br />

gdzie w pracy dla gromady dzień pogodnie mija,<br />

gdzie taki trud to samo, co i szczęście znaczy?<br />

A gdy już przeorzemy opoką oporną,<br />

że każdemu obrodzi chlebem i pokojem,<br />

wtedy kiedyś w łagodną godzinę wieczorną<br />

sięgnie jakiś robotnik po te wiersze- moje,<br />

a potem spojrzy nagle w nieba strop wysoki<br />

i szepnie: „Jakie piękne płyną tam obłoki".<br />

Kazimierz Andrzej Jaworski<br />

STEFAN ZARĘBSKI<br />

Praojcze! Praczłowieku!<br />

*<br />

APOSTROFA<br />

Z mroku najgłębszych jaskiń,<br />

W oddali wieku wieków —<br />

Wołam cię — wnuk pogański:<br />

Ramion żelaznych mięfhi!<br />

Potęgi bałwochwalczej!<br />

Skałą stwardniałej pięści!<br />

Stopy stwardniałej skałą!<br />

Maczugi — której w walce<br />

uległby dinozaur!<br />

I serca, co łomocze<br />

Jak młotem twarde ramię!...<br />

*<br />

Mocarzu skał! Praojcze!<br />

Pomóż, bym dźwignął kamień...<br />

Steian<br />

Zarębski<br />

HELENA PLATTA<br />

ABECADŁO CHOPINA<br />

(z pobyłu Chopina w Lubelszczyźnie w 1827 r.)<br />

Pani Justyna przybiegła do pokoju:<br />

— Odziewaj się cicho. A nie graj jeszcze<br />

od rana, bo Emilka nie spała. Znów ma gorączkę<br />

i kiedy naparzyłam tyzany, a wypiła —<br />

dopiero co zasnęła. Do ciebie był imć Drążkiewicz<br />

z responsem i upewnieniem, że w dyliżansie<br />

dwa dla was miejsca wygotowane<br />

i na południe ruszają.<br />

— Tytus gotów? Wstał?<br />

— Już dawno! Franusia dwie godziny temu<br />

zaniosła wodę do izby- A teraz dopiero wrócił<br />

z miasta, bo od pana Kamińskiego do synowca<br />

v/ szkole podchorążych miał jakoweś<br />

zlecenie pilne przed odjazdem...<br />

Podeszła ku oknom i pociągając za jedwabne<br />

sznury rozsunęła te gęste cienie. Słoneczny<br />

dzień wdarł się przez szyby, a znów<br />

po dwutakcie — w otwartym już oknie — zaturkotała<br />

warszawska ulica.<br />

— Drzwi zamknęły się legato, legato,<br />

a tam wstał już imć mój tato, mój tato —-<br />

mój drogi papa: Nicolas, Nikolas! — podśpiewywał<br />

Fryderyk przy ubieraniu. Śmiały<br />

się siedemnastoletnie oczy do słonecznej<br />

33


smugi na podłodze, do mirtów i rozmarynu<br />

w żardinierkach a także korciły poranne<br />

egzercycje na pianoforte w sąsiednim pokoju,<br />

tylko że ... Emilka! Emilka znów...<br />

Wczoraj był doktór Gerardot. Poklepał po<br />

ramieniu:<br />

— Jedź, jedź co rychlej, młodzieńcze, na te<br />

swoje villaże, vilegiatury.<br />

Nad Emilką pochylił stroskaną twarz.<br />

A przecież rok temu było tak dobrze: całą<br />

rodziną w Reinertz (Dusznikach) ,,u wód".<br />

Emilce służyło wybornie powietrze i wszystkie<br />

lau-brunny. Piękne promenady Astaltu,<br />

gwar i brzęk szklaneczek, nawet kiepska dęta<br />

muzyka z tym chudym fagocistą o zatabaczonym<br />

nosie!<br />

No i koncert na jakieś tam „cele", po którym<br />

słyszało się ,,achy" i „ochy" niemieckich<br />

mutter i fraulein, „magnifiąue" i „sleczen"<br />

czeskich kur-gastów.<br />

Wzruszyło zaś jedno: uścisk papy, jego<br />

gwałtownie bijące serce, gdy przytulił głowę<br />

chłopca do piersi.<br />

Na korytarzu zaczłapała Franusia, trzasnęły<br />

jakieś zamknięcia-<br />

— Frycek! — zawołano półgłosem, kiedy<br />

już w podróżnym stroju zmierzał ku drzwiom.<br />

— Chodź, marudo, marudissime —- zaszeleścił<br />

głos Tytusa. W westybulu dwa podróżne<br />

kuferki i na fryderykowym jeszcze ślady niemieckich<br />

nalepek o barwnych strzępach.<br />

Śniadanie upływało w ożywionej rozmowie,<br />

żartowano jak zwykle przyjaźnie a serdecznie<br />

z drobnych, napozór niezauważalnych<br />

przygód dnia poprzedniego. Co prawda —<br />

trochę tam papie mgłą zachodziły oczy na<br />

myśl o rozstaniu z jedynakiem, ale mijało to<br />

szybko, gdy tryskały na nowo dowcipy, zyskujące<br />

jego aprobatę.<br />

34<br />

Kukułka wyskoczyła na drewniane pudło<br />

zegara. Zaszumiały łańcuszki, kółka wahadła:<br />

zegar wyśpiewał godzinę kukułczym wołaniem,<br />

głusząc krótki, suchy kaszel pana Mikołaja.<br />

Dla ciebie, Izabelko — wyjaśniał Tytus<br />

— Poturzyn to koniec świata, boś niedorosła<br />

jeszcze, by wiedzieć, że i tam, za Lublinem,<br />

także jest: Patria. Prawda, profesorze?<br />

Franusia chlipała: „że nasz Frycek znów<br />

w tyli świat". — Wszystkie zmarszczki zbiegły<br />

się ku ustom i na czoło starej kucharki.<br />

Zuska w odwiecznej, krasnej spódnicy przydreptała<br />

do grona rodziny, a Żywny, profesor,<br />

kraciastą chustkę zwijał zawzięcie w rulon<br />

trudząc się z umieszczeniem jej w kieszeni<br />

zielonego surduta.<br />

Fryderyk zdjęty chłopięcą pustotą wyskoczył<br />

nagle pod te zatroskane serdecznie oczy,<br />

wypiął pierś, skrzywił usta i wąskim ich<br />

otworem zaczął cedzić napuszoną orację,<br />

pchał ręce do zadniej kieszeni, niby w roztargnieniu<br />

i zadzierał wysoko swój wydatny<br />

nos.<br />

— O rety! Toć księcia Konstantego adiutantus.<br />

— Pierwsza parsknęła śmiechem Izabela,<br />

a za nią zaczęły <strong>pl</strong>askać w dłonie i z zasmucenia<br />

w śmiech przechodzić wszystkie<br />

babinki domowe.<br />

Wkrótce dwaj studenci drugiego roku studiów<br />

Szkoły Głównej Muzyki wychodzili<br />

z pałacu Kazimierzowskiego na Krakowskie<br />

Przedmieście.<br />

— Jakimi to słowy do Elsnerowej pieśni<br />

cześć Wielkiego Mistrza Dmuszewski melodię<br />

okrasił, nie pamiętasz, Tytusie?<br />

Tytus objął barczystym ramieniem szczupłego<br />

kolegę i nuci barytonem wolnomularską<br />

piosenkę:<br />

„W którekolwiek pójdziem kraje,<br />

niech spojonym węzłem braci<br />

Ojczyzna na myśli staje!..."<br />

W dyliżansie duszno, choć podróżnych niezbyt<br />

wielu. Nic to, bowiem konie z Poturzyna<br />

miały oczekiwać w jednym z miasteczek lubelszczyzny,<br />

zaś elegancki powóz i para siwków<br />

zmieniła je w Hrubieszowie, mieście<br />

Staszicowych reform i porządków.<br />

Ciepłym wieczorem na ganku poturzynieckim<br />

zebrało się grono gości- Nad gwar oczekiwania<br />

wybijał się niski głos ojca Tyfusowego,<br />

który donośnie utyskiwał na nędzne<br />

ceny pszenicy, na pomór w chlewni, klął<br />

swego arendarza, to znów śmiał się szeroko,<br />

rubasznie i tak zaraźliwie, że zaraz obok wybuchały<br />

dźwięczne głosy młodych kobiet i huczał<br />

gromadnie beztroski śmiech braci -<br />

szlachty.<br />

Za lasem opadały drgające blaski. Od wielkiego<br />

stawu sunął na promieniu słonecznym<br />

orzeźwiający powiew. W lipowej alei przechadzały<br />

się damy o romantycznej „szarej godzinie".


Pojazd zatoczył łukiem pod bramą. Skręcił,<br />

pięknie przyśpieszając kłusa, wyminął klomby<br />

zgrabnym wirażem w palbie z bata i wreszcie<br />

siwki zaryły niecier<strong>pl</strong>iwymi kopytami<br />

żwir przed rozgwarzonym gankiem. Zaklaskał<br />

wesoło Wojciechowski i huknął donośnie ponad<br />

wszelkie rozmowy:<br />

— Ot, przyjechali warszawiacy, witajcie,<br />

sławni kawalerowie! A Hryciukowi za piękną<br />

prezentacją z fantazją i gracją nagroda doraźna:<br />

no, łapaj chamie do kalety!<br />

— Dziękuję, jaśnie panie! Stangret skoczył<br />

z wysokiego siedzenia jak sprężyna i w locie<br />

schwycił lśniący krążek pieniądza. Uśmiechnął<br />

się przy tym uniżenie, ale zaraz uśmiech<br />

jego popłynął bezbarwnym cieniem, gdy mignęła<br />

pod ręką krzepka figura pomocnika<br />

stajennego — Iwaszki. W oczach Iwaszki bowiem<br />

wyczytał gniew, a jego s<strong>pl</strong>unięcie pod<br />

nogi znaczyło — pogardę. Ręka Iwaszki ujęła<br />

cugle przy pyskach tańczących niecier<strong>pl</strong>iwie<br />

koni. Odprowadzili razem powóz...<br />

Tymczasem za Wojciechowskim klaskali<br />

teraz wszyscy na ganku — nie wiadomo, czy<br />

na powitanie przybyłych, czy na pochwałę<br />

stangreta.<br />

Tytus pociągając za sobą przyjaciela biegł<br />

po stopniach ku rodzicom. Stary szlachcic<br />

stał wparty w boki, w odświętnym żupanie,<br />

wąsaty, gruby, z łbem podgolonym modą starodawną.<br />

Pani Wojciechowska, szczupła, wysoka,<br />

już siwiejąca, olśniewała wspaniałością<br />

gwiaździstych oczu. Któryś z gości wychylił<br />

się ku niej od filara z ironiczną uwagą:<br />

— Obejrzym, dobrodziejko, tego owego<br />

Chopina czy jak tam z francuska czy perska<br />

zwanego, co to ma być „dziwo" przez cesarzewiczowskie<br />

przedpokoje na świeczniki stołeczne<br />

wyniesione...<br />

Nie zdążyła zgromić zuchwalca — sąsiada,<br />

gdyż oto Tytus do rąk jej pochylony przy-<br />

padł-<br />

Tego wieczora, gdy Fryderyk zgasił świecę<br />

w gościnnej izbie — skrzypnęły drzwi i do<br />

wnętrza ciepłym Tyfusowym nuceniem wpłynęła<br />

piosenka:<br />

Już miesiąc wzeszedł, psy się uśpiły<br />

i coś tam klaszcze za borem,<br />

to pewnie czeka Filon mój miły...<br />

— Nie śpisz? Niech ci będzie w moim domu<br />

szczęśliwie i zdrowo! Niech cię on darzy<br />

wspólnymi snami o wolności, a ziemia lubelską<br />

niech da wszelkie czary wylęgłe z jej<br />

pracy i pieśni, jak tamta — mazowiecka...<br />

Chopin usiadł na łóżku:<br />

— Wiem, Moje Życie, że ty przysiągłeś<br />

walkę i krew, gdy mnie przeznaczono sławie.<br />

Suszą mi głowę, abym symfonię i opery kiedyś<br />

pisał ku Jej chwale — chcą we mnie jednym<br />

mieć polskiego Rossiniego, Mozarta i Beethovena,<br />

a ja... chciałbym tylko napisać i zostawić<br />

abecadło tego, co naprawdę polskie, i nauczyć<br />

odrzucać polskość fałszowaną.<br />

Czy to siedemnastoletni warszawski fortepianista<br />

odpowiada przyjacielowi u progu<br />

swej gorzkiej sławy, czy samotny emigrant<br />

z Place d'Orleans 1843 roku?...<br />

Fryderyk wracał z konnej przejażdżki. Za<br />

nim leżały czarnoziemne urodzajne pola. Staw<br />

odpadł w bok, a las przepłynął aż po horyzont<br />

kołysząc się w biodrach. Kasztanka sunęła<br />

łagodnego stępa śród szeleszczącej drogi.<br />

Nad przedżniwnych pól jasnością pochyliło<br />

się niebo, polatywały złociste motyle.<br />

Niedaleka, wyparta na margines wieś budziła<br />

niepokój. Skrzypiały żurawie. Dzwoniły<br />

wiadra, kobiece głosy jękliwie zwoływały<br />

drób. Na polach polśniewały już sierpy.<br />

Spotkali się z Tytusem na ganku, gdyż młody<br />

Wojciechowski wrócił właśnie z Lublina.<br />

— Czy wiesz o tym znakomitym gościu —<br />

mówił Tytus z żartobliwą emfazą przy śniadaniu<br />

— że wieści są, jako przejazdem będąc<br />

w Lublinie, dla zmiany koni pocztowych zatrzymawszy<br />

się w tym mieście — dał wspaniały<br />

koncert u lubelskiego budowniczego pianoforte<br />

i pantalionów, nieomal tak znakomitego<br />

jak nasz warszawski pan Brunner, Leszczyński<br />

czy Długosz!<br />

Otóż Kalasanty Wierk, którego roboty pantalion<br />

jeden mamy w Poturzynie, choć drugi<br />

Brunnera jest siostry mej własnością — przyjmował<br />

cię ponoć wystawnie i zaraz fama<br />

szła, żeś wysoce chwalił jego instrumenta,<br />

tak, że wielu zamożnych mieszczan zamawia<br />

już strojne i doskonałe fortepiany Wierkowej<br />

struktury.<br />

Gdy Tytus sensację snuł zdziwionemu Fryderykowi<br />

przydługą w śmiechu opowieścią,<br />

przed oczyma obecnej właśnie Oktawii, siostry<br />

jego, zarysowały się wyimaginowane<br />

obrazy...<br />

35


Ze swych wyjazdów do Lublina, gdzie ojciec<br />

u Węgrzynów z dawna tu osiadłych zaopatrywał<br />

piwniczkę w doskonałe wina i piwo,<br />

znała Oktawia wąską ulicę Jezuicką od bramy<br />

Trynitarskiej wjazd mającą. Naprzeciw<br />

pięknymi rzeźbami przystrojonego budynku<br />

teatralnego, w piętrowej kamienicy mieszczańską<br />

modą dwuokiennej — mieszkał sławetny<br />

majster lubelski — Wierk.<br />

On to przysłał swój kocz najlepszy do gospody<br />

,,Pod winogradem". Potem witał niezwykłych<br />

gości, kłaniał się i zapraszał, tytułując<br />

Chopina ze znajomością światowych<br />

obyczajów: „Maestro"!<br />

Gdy wstąpili do ogromnej jak stodoła pracowni,<br />

zastawionej mnogością instrumentów<br />

muzycznych i podniszczonych mebli, tak jak<br />

kiedyś na jej przywitanie, ku ogromnej konfuzji<br />

gospodarza — padła do nóg młodzieńców<br />

z żałosnym jękiem jednej struny stara harfa<br />

i kurz wzniósł się z wypłowiałych portier, foteli<br />

a zydli. Wkrótce jednak otwarto drzwi do<br />

prezentacyjnego salonu, upchanego <strong>pl</strong>uszem<br />

i aksamitem z haftowanymi złotoróżami na<br />

obiciach szezlongów i kozet. Zgrabna jedynaczka<br />

Wierkowa Jagusia osobiście wniosła<br />

omszałe butelki węgrzyna i jakoweś słodkie<br />

pierniczki a frukta. Zaraz też goście zaczęli<br />

napływać olśniewając mundurami znakomitych<br />

urzędów gubernialnych i godnie według<br />

starszeństwa a stopnia wyższości sadowiąc się<br />

w głębokościach złocistych róż. Pan Kalasanty<br />

giął się tym niżej, im wyżej znaczny gość<br />

raczył oddać mu ukłon.<br />

Z lśniącego pudła fortepianu pulchna rączka<br />

zdjęła atłasowe przykrycie a spod figlarnej<br />

nastroszonej grzywki wyjrzały śliczne<br />

niebieskie oczęta prosząc o aprobatę urody —<br />

też instrumentu ojcowej roboty!<br />

Dlaczego właśnie pannie Jagusi, gdy Chopin<br />

rozegrał improwizację, zadźwięczała niepodobna<br />

melodii, wydobywanej z fortepianu,<br />

piosenka róż i korali:<br />

— Tam na błoniu błyszczy kwiecie,<br />

stoi żołnierz na widecie,<br />

a dziewczyna jak malina<br />

niesie koszyk róż... -— nie wiadomo nam<br />

teraz, bo po klawiszach przeleciał rytm kujawiaka,<br />

potem wystukany w zadumie mazurek,<br />

a kiedy już goście poczęli pogiądać po sobie<br />

z dezaprobatą, — nagle zadudnił brutalnie<br />

a gwałtownie znany powszechnie marsz woj-<br />

36<br />

skowy księcia Konstantego pamiętny z zabaw<br />

u księżnej Łowickiej.<br />

Ulicą odbębnił rnu odzew ciężkich butów<br />

żołnierskiego patrolu.<br />

Gdy Tytusowe oczy porozumiały się z oczami<br />

jasnowłosej Jagusi, dźwignął się z głębi<br />

fotela pan Kalasanty i wylewnie a zająkliwie<br />

hołdy dziękczynne odprawował. Za nim' także<br />

powstały mundurowe figury cedząc łamanym<br />

językiem <strong>pl</strong>esiry i woschiszczenia. Chopin<br />

w swym już na nowo żartobliwym nastroju<br />

kładł dłoń na sercu, oddawał ukłony, lekko<br />

pochylał głowę zerkając ku pannie Jagusi,<br />

aż wreszcie parsknąwszy śmiechem w godne<br />

oblicza o podpuchniętych oczach i purpurowych<br />

nosach — zmierzał ku wyjściu.<br />

Kiedy kocz mistrza Wierka wytaczał się za<br />

bramę Trynitarską, by od katedry skręcić ku<br />

Krakowskiej ulicy, mijały ich powozy, spieszące<br />

ku Teatrowi, gdzie miało się odbyć jedno<br />

z ostatnich letnich przedstawień opery Boildieugo<br />

— „Telemak" w wykonaniu wędrownej<br />

trupy śpiewaków włoskich z Angeią Quirini<br />

i Benedetto Santim w rolach głównych.<br />

Miasto wydyszało już popołudniowy upał,<br />

więc poczęło się ożywiać barwnym tłumem.<br />

Minęli właśnie ciemną iglicę obelisku Unii<br />

Jagiellońskiej staszicowym staraniem wzniesionego,<br />

minęli pałace Radziwiłłów i Czartoryskich<br />

w wieńcu zieleni a także gubernatorski,<br />

gdzie właśnie żywo lśniły wszystkie okna<br />

i zajeżdżały powozy w donośnym pokrzykiwaniu<br />

a ochocie...<br />

Wieczorem naprawdę grał Chopin w mrocznym<br />

poturzynieckim salonie. Lekko tętniło<br />

pod jego palcami pianoforte Brunnera.<br />

Na prośbę zebranych potoczyło się najpierw<br />

niedawno wydane Rondo c-mol, potem imieninowy<br />

polonez Żywnego, a wreszcie improwizacja<br />

na tematy polskie.<br />

Ścichły rozmowy. W kącie drzemały dwie<br />

stare ciotki Koniecpolskie, bezręki rotmistrz<br />

napoleoński pan Kopernicki zasłonił czoło nachyloną<br />

dłonią. W niemym porozumieniu nachyliły<br />

ku sobie ukokardowane głowy ciemnowłose<br />

Telimeny...<br />

Tytus oparty o wnękę okna czekał z bijącym<br />

sercem... Hucząca fala tonów biegła ku<br />

niemu, by zadrgać pszczelim brzęczeniem na<br />

kiściach lipowego kwiecia. W drugim oknie<br />

tłoczyła się grupa dworskiej służby, a kilku


fornali, dziewczęta z kredensu i nawet trzech<br />

chłopów weszło cichaczem do ogrodu-<br />

— Chto tutki hraje u paniw? —<br />

— Onże warszawskij muzykant, każe panycza<br />

Tytusa druh — objaśnia Andrij —<br />

— Wiesz ty, Hruciuk — aż w serce ide take<br />

hranie! —<br />

— Ty cichaj, Nastusia — szturcha ją któ-.<br />

raś z bab — bo posłyszą i wygonią od okna<br />

a kredensowy Maciej to kijem przyłoży!<br />

— Słuchajcie chłopy, słuchajcie, toż o nas<br />

gra ten chudziaczek — szepcze podniecony<br />

Andrij — o naszej doli i naszej ziemi! —<br />

To w oknie szumią lipy, to w parku dworskim<br />

szemrze lud...<br />

Chopin gra — czyż nie wie, co gra? —<br />

— ... Werbel bije w warszawski bruk. Noc<br />

zapala gwiazdy na podchorążackich epole-<br />

tach pożarem na Woli i budzi się Lud, a wtedy<br />

— równo, równo maszeruje oddział.<br />

Jeszcze Polska<br />

Jeszcze Polska<br />

Jeszcze Polska nie zginęła.<br />

Tytus znalazł oczyma tego, kogo szukał za<br />

oknem, Iwaszka ukryty w cieniu dał znak.<br />

Wtedy rzucił. Iwaszka chwycił w locie przesyłkę,<br />

odwinął ostrożnie z czerwonej chustki<br />

lśniący pistolet i ukrył go pod siermięgą...*)<br />

Helena<br />

Platta<br />

*) Źródła: „Listy Chopina •— Wybór" — oprać.<br />

Z. Jachimecki 1949 r.<br />

„Młodość Chopina" — A. Nowaczyński<br />

— 1948 r. II wyd.<br />

Encyklopedia muzyczna — prof. Reissa<br />

i inne.<br />

RYSZARD LISKOWACKI<br />

DO ZOLNIERZA FRANCUSKIEGO<br />

WALCZĄCEGO W VIETNAMIE<br />

(PRÓBA POEMATU)<br />

1<br />

Wyżłobić serce gąsienicą czołgu... popiołem<br />

Kołyskę ciepłą przysypać- jak zemstą...<br />

Zemstą? Lecz za co? — Gdy ryżowym polem<br />

Jedzie tak drogo kupione zwycięstwo,<br />

Gdy kaszel śmierci wygłodzonym gardłem<br />

Wstrząśnie i rozpacz w ciemności zawiśnie,<br />

Nie umiem nagle za cyngiel pociągnąć...<br />

Z rozpaczą myślę o twojej Ojczyźnie.<br />

2<br />

Moja córeczka Thien<br />

Umiała śmiać się do ludzi...<br />

Umiała rozmawiać z wiatrem,<br />

Gdy ją ze snu obudził —-<br />

Moja córeczka Thien<br />

Lubiła śpiewać i gwarzyć,<br />

Moja córeczka Thien<br />

Płoszyła rozpacz z mej twarzy.<br />

Moja córeczka Thien<br />

Miała oczy jak niebo...<br />

Nie ma domu i... łez...<br />

Nie ma śmiechu... dlaczego?<br />

Moja córeczka... ach, dosyć...<br />

Krzyknąłeś . nieludzko: „Bien!"<br />

Dlaczegoś zabił w mych oczach<br />

Moją córeczkę Thien?!<br />

37


Ojczyzna — to słowo, które przerasta ciebie i pocisk...<br />

Chciałbym odłożyć karabin, powiedzieć ci szczerze, najprościej:<br />

Można zabić człowieka, śmiech w morzu ognia zatopić,<br />

Ale nie można ołowiem zgasić gorącej wolności.<br />

Ojczyzna! Wiem, co to znaczy, to znaczy: Vietnam... i wiedz<br />

Prawdzie wstającej z niewoli musi przyświecać łuna —<br />

Na barykadach paryskich za niepodległą rzecz<br />

Życie jak sztandar wzniosła gniewna<br />

4<br />

Komuna!<br />

Kim ty jesteś, który spokojnie celujesz w mą skroń...<br />

Pomyśl, za którym świtem mieszka spokojna twarz?<br />

Nie znałem ludzkiej nienawiści i dłoń<br />

Zawszem do brata wyciągał przyjaźnie. —<br />

Kim Ty jesteś!?<br />

Zanim gorącą<br />

śmierć<br />

Rzuciłeś w me ciało — w zaślepionym szale...<br />

Pomyśl...<br />

Słuchaj...<br />

Znam twą twarz...<br />

Znam doskonale —<br />

Twój ojciec gdzieś na rue Auber kupował za uśmiech żebraczy<br />

Łaskawy chleb — i policz zmarszczki na jego czole;<br />

Matka twa gniotła z bielizną (którą płukała łzami)<br />

Strzępy krwawego kaszlu, co się wydzierał z płuc...<br />

...Gdzie się uczyłeś życia, paryski biedny Gavroche?<br />

Puszczałeś uśmiechy głodne jak łódki z prądem rynsztoków.<br />

...Gdzie się uczyłeś śmierci, paryski biedny Gavroche?<br />

Tłukły miarowo maszyny w raptowny sen zmęczenia.<br />

...Gdzie się uczyłeś miłości, paryski biedny Gavroche?<br />

Głód gasł raptownie jak świeca, gdy wargom się wargi oddały.<br />

...Gdzie się uczyłeś zabijać, paryski biedny Gavroche?<br />

Ile lat liczy w twym sercu zgubiony okrzyk: „Synu?...<br />

Umiem być człowiekiem i dlatego potrafię stać się Francuzem,<br />

Chociaż cięży karabin nabity rozpaczą...<br />

Ja także nie mam co jeść... więc po co walczyć dłużej,<br />

Czy męki naszych rodziców dziś nic nie znaczą?!...<br />

5<br />

Opuść karabin, a odpuszczę ci<br />

Łzę, która biegnie po zabitej Thien...<br />

Za kogo walczysz?!<br />

Czyjej żądasz krwi?<br />

Moja noc przecież twoją nocą jest...<br />

Dniem moim będzie twój dzień!<br />

6<br />

Popiół niechaj rozniesie wiatr<br />

jak me słowa, nim zmilknie karabin.<br />

Wiosko moich zgłodzonych lat,<br />

Nie zabraknie ci gniewnej odwagi.


Niech zburzona kołyska śpi,<br />

Zanim wystrzał nie zrodzi człowieka...<br />

Idzie wolność przez gniew i łzy...<br />

Idzie chleb... elementarz i lekarz...<br />

Powystrajać ruiny w płacz,<br />

Trupy dzieci postawić w bramie<br />

Zanim strzelisz, chodź bliżej i patrz!...<br />

Prowadź w wolność, skrwawiony Vietnamie!<br />

Ryszard Liskowacki<br />

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA<br />

O KLIMATACH<br />

Jakiś czas temu Centralny Zarząd Teatrów<br />

rozesłał ankietę, dopytującą się m. in. o daty<br />

podjęcia i ukończenia budowy gmachu teatralnego,<br />

o datę zaprowadzenia instalacji elektrycznej,<br />

zmontowania horyzontu itp. Ta słuszna<br />

dociekliwość instytucji, nader cenna dla<br />

historyka, spowodowała u nas nie tylko serię<br />

wypraw do archiwum, ale i niejedną rozmowę<br />

ze starą gwardią aktorską tudzież z zasłużonymi<br />

fachowcami z zespołu technicznego,<br />

którzy najdłużej dzielili dolę i niedolę z teatrem<br />

lubelskim. Rozmowy konkretne przeistoczyły<br />

się w luźne gawędy, a w miarę sięgania<br />

pamięcią do tzw. „dobrych" starych czasów<br />

jakże rosły w oczach interlokutorów zdobycze<br />

naszego twórczego dziewięciolecia!<br />

Osiągnięcia, przeobrażenia. Niby się o tyr_:<br />

wie doskonale. Powtarzamy te słowa codzie ^<br />

nie, literat chciałby już zastąpić je świeższymi<br />

wyrazami. I mimo to nie zawsze ocenia się<br />

właściwie proporcję postępu. Trudno na przykład<br />

wyobrazić sobie dzisiaj, jak dalece ubogie<br />

było życie teatralne prowincji jeszcze stosunkowo<br />

niedawno — w okresie międzywojennym.<br />

Wystarczy jednak cofnąć się chociażby do<br />

ostatnich lat przedokupacyjnych, aby się przekonać,<br />

że dyrekcja lubelskiego teatru dramatycznego<br />

zmieniała się co roku, ale dyrektorzy<br />

niezmiennie narzekali na słabą frekwencję.<br />

Świadczą o tym dokumenty archiwalne i ówczesna<br />

prasa. Bo i któż miał zapełniać widownię,<br />

skoro o robotniku i chłopie nie mogło być<br />

mowy, dla inteligencji było za drogo, a zamożna<br />

mieszczaneria i okoliczne ziemiaństwo wolały<br />

bawić się w Warszawie. Prawie co ty-<br />

TEATRALNYCH<br />

dzień dawał teatr lubelski premierę, na trzecim<br />

przedstawieniu widownia świeciła pustką.<br />

Skończyło się na tym, że Lublin musiał pożegnać<br />

się ze stałą <strong>pl</strong>acówką teatralną.<br />

Repertuar, wiadomo, był dostosowany do<br />

guścików zblazowanej burżuazji. Żeby przecie<br />

dali się zwabić! Żeby raczyli przyjść! Tedy<br />

farsy, co lżejsze komedie francuskie — efemerydy<br />

teatrów bulwarowych, operetki. Jak najwięcej<br />

podkasania i wszelkiej pikanterii. Jeśli<br />

już dramat, to sensacyjny, z dreszczykiem.<br />

Wartościowe utwory klasyczne grano „dla honoru<br />

domu", w drodze wyjątku, przeważnie na<br />

otwarcie sezonu. Ale największym bodaj sukcesem<br />

stała się taka sobie rewia „Hallo, Lublin<br />

szaleje!" W tym wypadku Lublin rzeczywiście<br />

szalał.<br />

I cóż to były za warunki pracy, co za stosuneczki!<br />

Kiedy młody aktor B.R. zgłosił się w 1908 r.<br />

po raz pierwszy do teatru w Lublinie, zaangażowano<br />

go „do wszystkiego". Za 25 rubli miesięcznie<br />

pełnił wszelkie posługi teatralne: statystował,<br />

śpiewał w chórze:<br />

„Hrabiny, margrabiny wytworny czynią<br />

gest,<br />

Bo są zadowolone, że wszystko dobrze jest!"<br />

Lub coś w tym rodzaju.<br />

Owe 25 rubli były zresztą fikcją, jeśli się<br />

natrafiło na dyrektora - „migacza". Przy końcu<br />

miesiąca dyrektor stawał się tak nieuchwytny,<br />

jak gdyby sprawił sobie czapkę niewidkę.<br />

Aktor i pracownik techniczny żyli z dnia na<br />

39


dzień, otrzymując zaledwie po dwadzieścia kopiejek.<br />

Ale i dwudziestu „kop" brakowało,<br />

kiedy do Lublina zjeżdżał cyrk. Tej konkurencji<br />

teatr nie wytrzymywał. Później zjawił<br />

się jeszcze inny groźny rywal — kino dźwiękowe,<br />

gdzie po wyświetleniu filmu grano na<br />

dodatek skecze.<br />

Tyle że ten niemiły dla teatru skutek elektryfikacji<br />

miasta Lublina dał się we znaki niezbyt<br />

wcześnie. Jeszcze w jakimś 1914 r. w samym<br />

teatrze uczniacy wołali co wieczór: „Łysy,<br />

zapal gaz, bo już czas!!". I portier Władysław<br />

zapalał żyrandol gazowy tyczką z galerii.<br />

Instalację elektryczną zaprowadzono dopiero<br />

w 1915 r., przy czym czerpano energię z pobliskiego<br />

hotelu „Victoria". Elektrownia powstała<br />

w r. 1928. Któżby dziś pomyślał, że tak późno?<br />

Choć gmach teatralny, zbudowany w r. 1886,<br />

był — trzeba to przyznać, okazały (korzysta<br />

z niego i dzisiaj teatr państwowy), jednak stan<br />

garderób aktorskich urągał najprymitywniejszym<br />

zasadom higieny? W tym klimacie teatralnym<br />

nikt o ludzi teatru nie dbał. Nie dbał<br />

nikt aż do upadku rządów burżuazyjnych.<br />

Publiczność, która, jak się rzekło, stroniła<br />

od widowni, przesiadywała latem chętnie na<br />

podwórzu teatralnym, gdzie pewien przedsiębiorczy<br />

jegomość założył restaurację ogródkową,<br />

z przytulnymi altankami, kolorowym światłem,<br />

z fontanną pośrodku, z kapelą damską.<br />

Gwoli pomnożenia zysków zabiegliwy ten gospodarz<br />

przynosił brygadzie technicznej co<br />

wieczór haracz w postaci butelki wódki.<br />

I zmiana dekoracji trwała dłużej.<br />

Opowiadający — pracownik techniczny —<br />

machnął ręką z lekceważeniem:<br />

— Nie przywiązywaliśmy do tego żadnej<br />

wagi.<br />

— Do czego?<br />

— No... do teatru.<br />

Jak Melpomena Kubie, tak Kuba Melpomenie.<br />

Kwiecień r. 1953. Niedziela.<br />

W Państwowym Teatrze im. J. Osterwy panuje<br />

od wczesnego raną niezwykły ruch. Za<br />

sześć dni premiera! Tych kilka słów elektryzuje<br />

zespół. Jest rzeczą jasną dla wszystkich,<br />

że odpoczynek byłby czymś niewłaściwym.<br />

Na scenie krzątają się z zacięciem sportowym<br />

postacie w kombinezonach, ktoś zaaferowany<br />

klęczy przy leżącym na ziemi fragmencie dekoracji,<br />

ktoś inny, stojąc w marsowej pozie,<br />

manewruje „rozpylaczem" — tym nieszkodliwym,<br />

pokojowym. Rozlega się uparty syk.<br />

Powietrze jest nasycone zapachem farby, nie<br />

powiem, żeby zbyt miłym. Trudno. Krajobraz<br />

musi grać żywymi barwami natury (co nie<br />

znaczy, że będzie naturalistyczny!).<br />

Prapremiera „Latarni" Jiraska, przygotowywana<br />

przez lubelski teatr dramatyczny, była<br />

pierwszym w Polsce przedstawieniem sztuki<br />

wielkiego klasyka czeskiej literatury. Obowiązywało<br />

to do bardzo pieczołowitej realizacji.<br />

Echa zmagań ludu czeskiego z uciskiem feudalnym<br />

stanowią główny nurt „Latarni", której<br />

akcja toczy się w ostatnim ćwierćwieczu<br />

XVIII w. Utworowi poruszającemu doniosły<br />

problem nadał autor tym razem kształt baśni<br />

scenicznej. Urok jej polega na wdzięcznym<br />

połączeniu scen ludowych z wykwintem rokoka<br />

i barwnymi elementami folkloru. Taka baśń<br />

sceniczna jest niełatwym gatunkiem literackim:<br />

inscenizacja jej musi łączyć we właściwych<br />

proporcjach fantastyczność z realizmem,<br />

musi być lekka nie zacierając myśli przewodniej,<br />

morału baśni.<br />

Toteż próby analityczne „Latarni" były długim<br />

pasmem żywych dyskusji, prowadzonych<br />

pod przewodem reżysera dyr. Jerzego Uklei.<br />

W okresie końcowym aktorzy oddali wiele<br />

wolnych godzin i dni na próby dodatkowe.<br />

Gdy porównamy ten rzetelny wysiłek zbiorowy<br />

Państwowego Teatru im. J. Osterwy z „odwalaniem"<br />

premier na prowincji za dawnych<br />

czasów, uderzy nas siła kontrastu. Kształtowanie<br />

się nowego typu aktora daje się dostrzec<br />

wyraźnie na lubelskim gruncie. Ten proces<br />

przestawiania się psychiki artysty na nowe<br />

tory, trwający już od kilku lat, jest obecnie<br />

bardzo zaawansowany.<br />

Równocześnie z ewolucją kryteriów normujących<br />

stosunek aktora do swego zawodu odbywało<br />

się na terenie lubelskiego teatru dramatycznego<br />

wzajemne zbliżanie się zespołów:<br />

artystycznego, technicznego i administracyjnego,<br />

co polepszyło wybitnie styl pracy,<br />

40


Zmienili się aktorzy, zmienili się nie do poznania<br />

i pracownicy techniczni. Jest wśród<br />

nich coraz więcej szczerych entuzjastów sztuki<br />

teatralnej. Warto na przykład zajrzeć do<br />

pracowni naszego rekwizytora Stefana Żebrowskiego,<br />

do tego uroczego lamusa, gdzie<br />

są złożone różne dziwne przedmioty, które<br />

pewnego dnia w świetle rampy nabierają wyrazu.<br />

Żebrowski, aczkolwiek zdrowie mu<br />

chwilowo nie dopisuje, jest pełen energii konkwistadorskiej:<br />

nie obroni się przed nim żadna<br />

rupieciarnia, jeżeli dzielny rekwizytor ma<br />

na oku jej skarby. Pasjami lubi zdobywać takie<br />

twierdze, strzeżone zazdrośnie przez zbyt<br />

skrzętne gospodynie, które przechowują stare<br />

graty „na wszelki wypadek". Ale praca rekwizytora<br />

nie kończy się na „wojnie podjazdowej".<br />

Wiele rzeczy trzeba samemu zrobić,<br />

a wszystko musi być „w stylu". 1 Żebrowski<br />

robi z zapałem, z prawdziwym artyzmem.<br />

— Tyle kwiatów, tyle garnków malowanych<br />

ozdobnie! I lampa oliwna, i kołowrotek, i laska<br />

dla księżnej, i parasol, i pudło na kapelusze...<br />

no i latarnia, o którą poszło!<br />

W głosie Żebrowskiego brzmi zadowolenie<br />

i duma.<br />

A oto drugi artysta, który nie ukazuje się<br />

przed publicznością: Marian Marzycki, perukarz<br />

teatralny. Jest człowiekiem małomównym,<br />

ale my i tak wiemy, że w zeszłym roku<br />

otrzymał premię za pewien pomysł racjonalizatorski.<br />

Perukarstwo to pracowity zawód. Kiedykolwiek<br />

zajrzy się do teatru, rano czy wieczór,<br />

widzi się Marzyckiego w schludnym pokoiku<br />

obok garderoby męskiej, w otoczeniu<br />

jego „kreacji", peruk białych i kolorowych.<br />

Już to „haftuje" włosami na surowym jedwabiu,<br />

posługując się zgrabnie szydełkiem, już<br />

to farbuje bądź fryzuje. A choćby miał zrobić<br />

do widowiska peruk kilkadziesiąt, zawsze jest<br />

pogodny i uśmiechnięty. Pracuje systematycznie,<br />

nie zrywami.<br />

Godność doświadczonego fachowca cechuje<br />

też naszego elektrotechnika Bolesława Dziubę,<br />

który podkreśla, że „maluje światłem". W obliczu<br />

„włączeń" i „wyłączeń", mnożących się<br />

aż do uzyskania efektu żądanego przez reżysera,<br />

Dziuba daje dowód nie tylko zwykłej<br />

wytrwałości, ale i głębokiego zrozumienia nakazów<br />

prawdy scenicznej.<br />

I wielu jeszcze innym naszym pracownikom<br />

technicznym, starym i młodym, należy się dobre<br />

słowo. Ale nie chodzi tu o nazwiska, tylko<br />

o klimat ogólny dzisiejszego teatru terenowego.<br />

Czerwiec. Człowiek obcy, który by spojrzał<br />

na wiszący w gablotce tygodniowy rozkład<br />

zajęć, byłby z pewnością zaskoczony widokiem<br />

aż czterech tytułów wypisanych przy<br />

tych samych godzinach: „Szkoła kobiet",<br />

„Sześć godzin ciemności", „Panna Maliczewska",<br />

„Mąż i żona". Otóż właśnie: jedno — na<br />

scenie, drugie — w gabinecie dyrektora, trzecie<br />

— w garderobie damskiej, czwarte —- w<br />

mieszkaniu reżysera (bo brak jeszcze teatrowi<br />

wielu niezbędnych pomieszczeń).<br />

Taka synchronizacja prób stała się możliwa<br />

dzięki znacznemu powiększeniu zespołu i podniesieniu<br />

wydajności pracy.<br />

Jeszcze w pierwszych latach powojennych<br />

obserwowaliśmy odpływ aktorów z Lublina.<br />

Zyskał on reputację miasta, które nie potrafi<br />

zabezpieczyć artystom znośnych warunków<br />

mieszkaniowych. Działała poza tym przemożnie<br />

atrakcyjna siła Warszawy. Masowy exodus<br />

powtórzył się dwukrotnie. A w roku bieżącym<br />

dyrekcja Państwowego Teatru im. J. Osterwy<br />

zdołała doangażować kilkunastu nowych akto-<br />

.rów, po większej części mtodych, przeważnie<br />

z warszawskiego Ateneum. Znaczy to, że młody<br />

aktor ma zaufanie do teatru terenowego,<br />

że wierzy w możliwości rozwojowe, jakie tam<br />

znajdzie i że między dyrekcją a czynnikami<br />

społecznymi nawiązał się należyty kontakt,<br />

przy którym problem mieszkaniowy będzie<br />

rozwiązany.<br />

Nowym rysem w działalności teatrów Polski<br />

Ludowej jest współpraca z autorem, pojmowana<br />

coraz szerzej. Teatr lubelski zastosował<br />

ją po raz pierwszy prżygotowując „Próbę<br />

sił" Lutowskiego. Lecz miało to jeszcze jakby<br />

„lokalne" zabarwienie. Autor był wówczas<br />

,,swój", lubelski. Obecnie teatr współpracuje<br />

z autorem warszawskim — Romanem Bratnym.<br />

Za wystawieniem „Sześciu godzin ciemności"<br />

przemawiała aktualność poruszonych w<br />

sztuce zagadnień oraz główne jej zalety, którymi<br />

są — że użyję skrótu — konkretna typo-<br />

41


wość i konstruktywny krytycyzm. Rzecz jest<br />

osnuta na autentycznych wydarzeniach, których<br />

autor był świadkiem w czasie jednego<br />

ze swoich wyjazdów na wieś. Bratny odsłania<br />

źródła niedomagań, jakie przeżywają niektóre<br />

początkujące, słabsze spółdzielnie produkcyjne.<br />

Ukazuje on, że przyczyny trudności<br />

tkwią nie w warunkach gospodarczych, tylko<br />

w przeżytkach świadomości ludzkiej.<br />

Uznając tę sztukę za szczególnie potrzebną<br />

na naszym terenie rolniczym, reżyser — dyr.<br />

Ukleja — wyznaczył obsadę po głębokiej rozwadze<br />

i w porozumieniu z autorem. Grają w<br />

„Sześciu godzinach ciemności": Irena Skwierczyńska,<br />

Joanna Walter, Halina Ziółkowska,<br />

Aleksander Aleksy, Stanisław Gawlik, Leon<br />

Gołębiowski, Piotr Kurowski, Mieczysław Łoza.<br />

Starzy i nowi aktorzy z równą pilnością<br />

wyłuskują z tekstu sens poszczególnych scen<br />

i odcinków, ustalając ich funkcję w całości.<br />

Panuje tu atmosfera żarliwej pracy twórczej,<br />

ostro nacechowanej bojowością.<br />

W myśl postulowanej potrzeby przywrócenia<br />

scenie wartościowych utworów klasycznych<br />

zlekceważonych przez wiek XIX teatr<br />

lubelski sięgnął do puścizny Bogusławskiego,<br />

wydobywając z zapomnienia jakże dawno nie<br />

graną „Szkołę kobiet". O wyborze zdecydował<br />

fakt, że Wojciech Bogusławski zbliżył molierowską<br />

„Szkołę żon" do polskiego widza, nadając<br />

jej swojskie zabarwienie. Kto zna staropolską<br />

adaptację sławnej komedii francuskiej,<br />

ceni w niej wyraźne dążenie do realizmu,<br />

jakie wykazał autor przeróbki usuwając<br />

szereg nienaturalnych sytuacji. Na <strong>pl</strong>us też<br />

trzeba zapisać pozytywny stosunek do kształcenia<br />

dziewcząt, — przejaw ducha Wieku<br />

Oświecenia. Nasza „załoga" w „Szkole kobiet":<br />

Irena Miszke, Zofia Stefańska, Juliusz Grabowski,<br />

Zbigniew Jankowiak, Stanisław Maleszewski,<br />

Stanisław Mikulski, Bronisław Romaniszyn<br />

— pracuje eon amore pod egidą Zofii<br />

Modrzewskiej w klimacie artystycznym<br />

Moliera — Bogusławskiego.<br />

42<br />

W ciągu ubiegłego dziewięciolecia Lublin<br />

widział na scenie swego teatru dramatycznego<br />

pięć komedii Fredry: „Dożywocie", „Zemstę",<br />

„Pana Jowialskiego", „Damy i huzary", „Śluby<br />

panieńskie". W tym szeregu arcydzieł czołowego<br />

klasyka dramaturgii polskiej brakowało<br />

„Męża i żony". Postanowiono wypełnić dotkliwą<br />

lukę w bieżącym sezonie, korzystając<br />

z możliwości zaproszenia S. Drewicza, który<br />

realizuje obecnie swoją koncepcję z „kwartetem":<br />

Elwira — Maria Górecka, Justysia —<br />

Halina Racięcka, Alfred — Marian Czyżewski,<br />

Wacław — Stefan Drewicz. Te cztery osoby<br />

pozostaną na <strong>pl</strong>acówce w sierpniu, kiedy reszta<br />

zespołu artystycznego będzie na urlopie.<br />

Plan więc był pomyślany w ten sposób, by kanikuła<br />

nie pozbawiła społeczeństwa wartościowych<br />

spektakli, a skądinąd jak najwięcej aktorów<br />

mogło korzystać z wypoczynku w jednym<br />

z miesięcy letnich. Oto wymowny przykład<br />

troski o aktora, która jest nieodzownym warunkiem<br />

właściwej atmosfery teatralnej.<br />

Lubelski Teatr dramatyczny aklimatyzuje<br />

się coraz lepiej w kręgu zagadnień twórczych<br />

metody Stanisławskiego. Do poznania jego<br />

teorii przyczyniły się w dużej mierze zeszłoroczne<br />

zebrania kółka Spatifu, kolejnymi zaś<br />

etapami praktycznego przyswajania sobie jej<br />

wskazań stały się próby sztuk „Pieją koguty",<br />

„Latarnia", „Sześć godzin ciemności".<br />

Z zastosowaniem metody w całej rozciągłości<br />

prowadzona jest obecnie praca studyjna<br />

nad „Panną Maliczewską", pod kierownictwem<br />

Mieczysława Górkiewicza. Widzimy tu<br />

znowu, do jakiego stopnia porywający ' jest<br />

nurt precyzyjnej analizy zbiorowej. W pracy<br />

biorą udział: Stefania Cybulska, Stanisław Dąbrowski,<br />

Eleonora Frenkiel-Ossowska, Jadwiga<br />

Grossman, Alina Jankowska, Jerzy Ludziński,<br />

Eugeniusz Ławski, Stanisława Łopuszańska,<br />

Stanisław Michalik, Marian Nowicki, Bogdan<br />

Pelczarski i Zygmunt Regro.<br />

Kiedy przyszła kolej na życiorysy postaci<br />

z faktami pozascenicznymi, każdy musiał dać<br />

dowód nie byle jakiej inwencji.<br />

— Urodziłam się w r. 1858 we Lwowie —<br />

mówi w imieniu Żelaznej E. Frenkiel-Ossowska.<br />

— Stan cywilny — wdowa, zawód —<br />

praczka (zgubiłam paszport, muszę starać się<br />

o nowy)... Pisać nie potrafię, ankietę wypełnił<br />

sąsiad, podpisałam krzyżykami. Ale umiem<br />

czytać i jestem dumna, że modlę się z książki<br />

(„Ja chrześcijanka!")... Rodzice Żelaznej pochodzili<br />

ze wsi. Po uwłaszczeniu chłopów do-


stali tak drobny skrawek gruntu, że niesposób<br />

było z tego wyżyć. Więc — odrobek u bogatych.<br />

W końcu ziemię zlicytowano, rodzina<br />

poszła do miasta. Ojciec do fabryki. Niewykwalifikowany<br />

robotnik... piętnaście godzin<br />

pracy, zarobki głodowe... W domu ciasno, nędza,<br />

chłód...<br />

A więc jesteśmy na tropie złej siły społecznej,<br />

która deprawowała Żelazne i Maliczewskie.<br />

Ta zła siła wywierała swój zgubny wpływ<br />

i na życie teatralne, zwłaszcza na prowincji.<br />

*<br />

Czy łagodne, czy ostrzejsze klimaty panują<br />

dzisiaj w teatrze terenowym, wszystkie one<br />

różnią się od klimatu starego teatru prowincjonalnego<br />

tym, że są zdrowe.<br />

We wspomnieniach najstarszej aktorki rosyjskiej<br />

A. A. Jabłoczkinej są takie wzruszające<br />

słowa:<br />

„Oto leży przede mną „Gazeta Teatralna"<br />

z r. 1914. Data jubileuszu 25-letniego. Na<br />

pierwszej stronie — moja podobizna. Na niej<br />

— napisane przeze mnie powiedzenie Nieginej<br />

z „Talentów i wielbicieli" Ostrowskiego: „Jestem<br />

aktorką,.. Pragnę jednego — być na scenie.<br />

Czyż mogę żyć bez teatru!".<br />

Kiedyś ta kwestia Nieginej była wyczerpującą<br />

charakterystyką mego stosunku do sceny.<br />

Teraz wydaje mi się niedostateczną. Ja i teraz<br />

nie mogłabym żyć bez teatru, poza teatrem<br />

tylko nie mogę już ograniczyć się do jedynego<br />

pragnienia „być na scenie". Teatr dzisiejszy<br />

wymaga od każdego z nas wysoce świadomego<br />

stosunku do odpowiedzialnych zadań, jakie<br />

postawiła przed aktorem radzieckim nasza<br />

wielka epoka. Teraz sama miłość do teatru nie<br />

wystarcza. Każdy z nas musi nie tylko posiadać<br />

technikę aktorską, ale i rozporządzać poważnym<br />

zasobem gruntownej wiedzy i zdawać<br />

sobie wyraźnie sprawę z tego, że sztuka<br />

nie jest zabawą, nie jest pustą rozrywką, lecz<br />

bardzo odpowiedzialną dziedziną pracy społecznej".<br />

Tak bez wątpienia myśli dzisiaj i znakomita<br />

większość aktorów polskich, zarówno w stolicy,<br />

jak na prowincji.<br />

Maria<br />

Bechczyc-Rudnicka<br />

KONRAD EBERHARDT<br />

OPOWIEŚĆ O CZŁOWIEKU I CEMENTOWNI<br />

Mały, murowany budyneczek, w którym<br />

urzęduje Józef Rossa, można porównać do<br />

mostka kapitańskiego. Podobnie jak kapitan<br />

statku Rossa ogarnia swym czujnym wzrokiem<br />

całe terytorium fabryczne: hale produkcyjne,<br />

piece hutnicze do wypalania szlamu,<br />

elektrownię, magazyny, sieć torów kolejki<br />

przewożącej margiel z kopalni, bocznicę kolei<br />

szerokotorowej itd. Już od dwudziestu kilku<br />

lat widok ten nie ulega zmianom. Gdy Józef<br />

Rossa, jeden z najstarszych pracowników cementowni,<br />

„Pokój" w Rejowcu, wygląda oknem<br />

swej budki, uderza go często niewzruszalność<br />

tego krajobrazu. Tam, za wysokim<br />

murem okalającym hutę „Pokój", zaczyna się<br />

inny świat, w gigantycznym zrywie z rozkopanych<br />

jam dźwigają się rusztowania i mury<br />

nowej, wielkiej cementowni Rejowiec II, dobiegają<br />

stamtąd nawoływania załóg, okrzyki,<br />

czasem śpiew. Ale tutaj... Tutaj na pierwszy<br />

rzut oka nic się nie zmieniło.<br />

Jest teraz zima i śnieg zmieszany z marglowym<br />

pyłem pokrywa <strong>pl</strong>ac szarobrudną warstwą,<br />

harmonizującą ze sczerniałym tynkiem<br />

budynków fabrycznych. Ta jednostajna szarość<br />

rzuca na zabudowania cementowni wyczuwalny<br />

cień smutku. Ale widok ten w . niewielkim<br />

stopniu zmienia się latem. Pył cementowy<br />

jest silniejszy od zieleni, od nieśmiało<br />

kiełkującej trawy — wszystko zasypie: twarze<br />

ludzi, ubrania, zagasi barwniejsze odcienie...<br />

Od czasu ukończenia budowy fabryki tj. od<br />

1925 r. niewiele przybyło tu nowych'zabudowań.<br />

Może jeden tylko budynek wraz z niektórymi<br />

jeszcze barakami powstał później. Ilekroć<br />

Rossa zauważy śpieszących tam po pracy<br />

robotników — uśmiecha się, wiele wspomnień<br />

łączy się z tym widokiem. Budynkiem<br />

tym jest wzorowo urządzona łaźnia. Jak wiadomo,<br />

pył cementowy, szkodliwy dla zdrowia,<br />

odznacza się ponadto niesłychaną wścibskością,<br />

potrafi przeniknąć przez wszystkie ochronne<br />

43


ubrania, stąd częsta kąpiel jest niezbędna. Zapewne<br />

jednak nigdy nie dowiedziałbym się,<br />

dlaczego to zwykłe urządzenie podyktowane<br />

rodzajem pracy wzbudzić może w kimkolwiek<br />

uczucie wzruszenia, gdybym nie poznał Józefa<br />

Rossy bliżej. Dzisiaj, kiedy z perspektywy dni<br />

oddalających ode mnie wyprawę do Rejowca<br />

rekonstruuję zebrane wrażenia, spotkanie to<br />

jest mi szczególnie drogie. Jak się ono odbyło?<br />

Po prostu kiedy błądziłem po terenie fabrycznym,<br />

ktoś wskazał mi na mały domek z dymiącą<br />

rurą kominową na dachu i powiedział<br />

lakonicznie: to „BHP", tam pracuje Rossa, on<br />

wie wszystko". Poczem „ów" pomknął do swej<br />

roboty. Tajemniczy skrót BHP okazał się „bezpieczeństwem<br />

i higieną pracy", a Józef Rossa<br />

kierownikiem i jedynym pracownikiem tej instytucji.<br />

Spotkanie to i następnie rozwijająca<br />

się znajomość rozbiły mój <strong>pl</strong>an układany cier<strong>pl</strong>iwie<br />

w notatniku reporterskim w czasie podróży<br />

do Rejowca. Zawierał on wiele punktów,<br />

a w rezultacie pozostał tylko jeden: rozmowa<br />

z Józefem Rossą. Później bilansując tę podróż<br />

musiałem stwierdzić, że ten jeden punkt zastąpił<br />

z powodzeniem wszystkie pozostałe.<br />

44<br />

...Oto siedzimy naprzeciwko siebie w małej<br />

izdebce biura.. Za oknem przejeżdża z jękiem,<br />

zgrzytem, łoskotem miniaturowa lokomotywa<br />

wlokąc za sobą szereg wagoników napełnionych<br />

marglem. Margiel (z niego właśnie wyrabia<br />

się cement) jest brudnoszary, bryłowy,<br />

ot, taki nieładny skarb, od którego zależy<br />

jednak istnienie wszystkich miast...<br />

— Pytał się pan, dlaczego właśnie widok<br />

łaźni dla robotników wzbudza we mnie tyle<br />

wspomnień — mówi wolno, jakgdyby z lekkim<br />

zażenowaniem Rossa — zaraz to panu<br />

wytłumaczę, ale najpierw trochę o sobie...<br />

Rossa mówi cicho, ładnymi polskimi zdaniami,<br />

potrafi zainteresować swoim opowiadaniem.<br />

Pochyla przy tym głowę z pewną godnością,<br />

a nie trzeba być nawet dobrym fizjonomistą,<br />

aby w ułożeniu zmarszczek na jego<br />

twarzy wyczytać pogodę usposobienia, serdeczną<br />

postawę wobec ludzi i całego otaczającego<br />

świata. Ale gdy słucham jego słów,<br />

trudno mi mimo wszystko w tym starym, zniszczonym<br />

człowieku odnaleźć dwudziestoletniego<br />

chłopca, który przyjechał z rodzicami ze<br />

Starachowic do Rejowca. Nie był już zresztą<br />

wówczas „młodzikiem" — od 13 lat przecież<br />

pracował w warsztatach mechanicznych, a nat<br />

wet Zdążył już przejść swój „staż" w więzieniu<br />

za pracę społeczną i polityczną. Przyjechał jak<br />

wielu na wieść, że na rejowieckim pustkowiu,<br />

z dala od miasteczka uświetnionego nazwiskiem<br />

nestora naszej literatury Mikołaja Reja,<br />

odkryto bogate złoża marglu i że powstaje tu<br />

cementownia. Przybył i już pozostał jej wierny.<br />

Prawdopodobnie na całe życie. Tu prześliznęła<br />

się niespodziewanie i zniknęła jego<br />

młodość, wiek dojrzały... Tu ożenił się z pracownicą<br />

tejże cementowni. Mógł odmierzać<br />

bieg swego życia regularnym gwizdem syreny<br />

fabrycznej lub odjazdem i przyjazdem kolejki<br />

z surowcem, która i dzisiaj jęcząc i brzęcząc<br />

sunie pod oknami. Przez tak długi okres<br />

Rossa poznał już niemal wszystkie działy produkcji,<br />

rodzaje zatrudnień. Ale nie w biernym<br />

poddawaniu się nurtowi czasu kryje się sens<br />

życia Józefa Rossy. Przeciwnie, sens ten zawiera<br />

się w stałej, nieznużonej walce, dzięki której<br />

produkcja cementu, przedmiotu zwykłych<br />

handlowych transakcji, stała się „sprawą",<br />

sprawą społeczną i ludzką... To przeistoczenie<br />

znalazło swe oparcie w datach, które głęboko<br />

wryły się w pamięci Józefa Rossy.<br />

* * *<br />

...Oto wiosna 1926 roku. Ze wzgórz spłynęła<br />

już woda po ostatnich ulewach, fabryka zamknięta<br />

murem stanowi szarą <strong>pl</strong>amę na tym oceanie<br />

świeżej zieleni, kiełkujących zbóż. Śpiew<br />

ptaków staje się coraz bardziej natarczywy...<br />

Ale nikt w fabryce wbrew zwyczajowi nie nasłuchuje<br />

odgłosów ich beztroskiego chóru.<br />

Robotnicy chodzą zamknięci i ponurzy, w halach<br />

szum maszyn zagłusza wiadomości szeptem<br />

podawane z ust do ust. Jedno jest pewne:<br />

w powietrzu wisi generalna rozprawa z dyrekcją.<br />

W rok po uruchomieniu fabryki warunki<br />

stały się nieznośne. Domy dla robotników<br />

wybudowano na tanim gruncie w dolinie<br />

— do której spływała woda gruntowa i tworzyła<br />

jezioro. Ludziom nie wypłacano pieniędzy,<br />

tylko wydawano bony; za nie mogli otrzymać<br />

żywność w sklepie uruchomionym przez<br />

dyrekcję. Nie było na miejscu lekarza ani<br />

najprymitywniejszych urządzeń ochronnych.<br />

Tak robotnicy z Rejowca musieli opłacać<br />

wstrząsy gospodarki światowej, które cementownia<br />

„Firlej", związana z zagranicznym kartelem<br />

„Solvay", odczuwała mocno. Czekano<br />

Z dnia na dzień zmian, które nie nadchodziły.


Wreszcie cier<strong>pl</strong>iwość robotników wyczerpała<br />

się.<br />

Któregoś dnia majowego podano sobie wiadomość:<br />

„Dzisiaj zebranie Związku zadecyduje<br />

0 strajku". Zebrania zarządu związku pracowników<br />

przemysłu chemicznego przy cementowni<br />

„Firlej" odbywały się w chacie u gospodarza,<br />

w wynajętym lokalu. Przewodniczącym<br />

był brat Józefa — Julian Rossa. Młody Józef<br />

był również jednym z najczynniejszych działaczy.<br />

Obrady przeciągnęły się do późnego<br />

wieczora, a robotnicy kręcili się niepewnie<br />

pod chatą śledząc oświetlone okno i ruchy zebranych.<br />

Wreszcie Józek Rossa wybiegł z nowiną:<br />

Jutro uda się delegacja do dyrekcji.<br />

Jakże czekano tego momentu! Dzień dłużył się<br />

straszliwie. Wreszcie rozlega się gwizd syreny<br />

1 oto wszyscy w idealnym porządku ustawiają<br />

się w oddaleniu przed budynkiem zarządu. Sześcioosobowa<br />

delegacja udała się do gabinetu<br />

dyrektora. Dyrektor Rudygier, wytworny i miły<br />

pan, był uprzedzająco grzeczny dla przybyłych.<br />

Wszystko rozumiał, potakiwał, zgadzał<br />

się z tym i z owym, na inne punkty petycji reagował<br />

lekkim zdziwieniem. Łaźnia? Hm, osobliwe<br />

żądanie. Zresztą zasadniczo nie miał zastrzeżeń.<br />

Tylko dyrekcja nic na razie zrobić<br />

nie może. Boleje, ale nie może. Chyba w przyszłości...<br />

Już po minie wracających delegatów wywnioskowano<br />

rezultat rozmów. Zawrzało w<br />

tłumie. Jeśli tak, to nie idziemy do roboty,<br />

szkoda gadać. Niech sami kopią margiel, wydobywają<br />

z pieców szlam. Rzucono przy tym<br />

pod adresem dyrekcji wiele celnych określeń,<br />

które być może nie dotarły za szyby gabinetu,<br />

gdzie dostrzec można było obserwujące twarze.<br />

Niespokojne było to poobiedzie, wieczór i noc.<br />

Cała załoga krążyła wokół fabryki, wzburzona<br />

i groźna. Zorganizowano dyżury, aby nie dopuścić<br />

łamistrajków na teren zakładu. Uzbrojeni<br />

w kije robotnicy całą noc krążyli pod murami<br />

wchodząc w ten sposób w kompetencje policji,<br />

która z kolei broniła fabryki przed nimi.<br />

W następnych dniach przyłączyły się do nich<br />

kobiety. Zdecydowane na ostateczną rozgrywkę<br />

stanowiły prawdziwy postrach bogatszych<br />

robotników, którzy za wszelką cenę pragnęli<br />

się przedostać na teren fabryki.<br />

— Niedoczekanie twoje, psi synu! — wołała<br />

groźnie zażywna Mazurkowa, potrząsając<br />

drewnianą buławą. — Zdechniesz pod tym murem,<br />

zanim się tam dostaniesz.<br />

To był prawdziwy postrach na dyrekcję,<br />

policję i łamistrajków, istna kobieta<br />

Rewolucji Francuskiej! Warowała dzień i noc<br />

pod murem wygrażając im pięściami. Stary<br />

ojciec Józka Rossy czuł za tę waleczność<br />

szczególną do niej sympatię i wieczorem<br />

przynosił jej na pozycję wódkę „na rozgrzewkę".<br />

Nie dziękowała, piła i dalej obchodziła<br />

swój rewir pilnując jeszcze swych towarzyszy,<br />

czy aby nie zasnęli. Czasem zaglądano<br />

przez mury i delektowano się widokiem<br />

majstrów, techników i personelu dyrekcji. Wychudzeni<br />

robotnicy sprawowali dalej straż,<br />

a zza okien zarządu obserwowały uważne,<br />

czujne oczy. Ładnym autem przyjechał nawet<br />

wojewoda, usiłował — jak to się zwykło mówić<br />

— nawiązać kontakt, kiedy jednak uderzył<br />

w struny patriotyczne — poproszono go,<br />

aby zwiedził gnijące w wodzie mieszkania.<br />

Wówczas śpiesznie wyjechał i miano od niego<br />

spokój.<br />

...Wreszcie zaczął się trzeci tydzień. Wszystkie<br />

cementownie w Polsce przysyłały skromne<br />

składki na strajkujący Rejowiec. Bracia<br />

Rossa z towarzyszami rozdzielali je między<br />

najuboższych. I od strony dyrekcji sytuacja<br />

nie wyglądała najlepiej. W porcie gdyńskim<br />

dwa amerykańskie statki oczekiwały na rejowiecki<br />

portland-cement, umowy groziły zerwaniem.<br />

Zarząd cementowni nie ustępował<br />

jednak. To przecież jasne, że w tych warunkach,<br />

na pustkowiu, odcięci od świata nie wytrwają.<br />

...Wytrwali jednak. Nie wiadomo właściwie<br />

jak, ale wytrwali, mimo że w ostatnich<br />

dniach, już na progu zwycięstwa, sytuacja<br />

w obozie strajkujących stała się groźna. Coraz<br />

więcej robotników podchodziło do Józka<br />

Rossy i nie patrząc mu w oczy, mnąc czapki<br />

w rękach mówiło: „Nie damy rady, ani kawałka<br />

chleba w domu, dzieciak chory, kobieta<br />

też słaba — na nic się nie zda to czekanie".<br />

Józek tłumaczył jak mógł, przemawiał<br />

do rozsądku. Zgadzali się, chociaż z coraz<br />

większym trudem. Wreszcie pewnego wieczoru<br />

przyszli do mieszkania Rossów zwartą, niespokojną<br />

grupą i zażądali przerwania strajku.<br />

Grozili, przeklinali. Wtedy Józek Rossa zerwał<br />

się czerwony z gniewu, wyskoczył przed<br />

nich i zawołał: „Nie wstyd wam narzekać?<br />

45


Jak nie macie co jeść, idźcie w nocy na kopce<br />

dworskie z kartoflami, muszą was pożywić<br />

w potrzebie, a nie ważcie się zmarnować nam<br />

całej pracy. Zdechniecie inaczej .na tej pustyni,<br />

jeśli oni będą górą. Zrozumieliście?"<br />

Uciszyli się jakoś i wyszli, a w parę dni później<br />

dyrekcja przyjęła wszystkie żądane<br />

punkty. Podwyższono płace, zniesiono bony,<br />

sprowadzono lekarza i rozpoczęto budowę<br />

łaźni. ...„To dlatego — mówi Rossa — ilekroć<br />

na nią spojrzę, uśmiecham się. Przypomina mi<br />

ona nasze zwycięstwo. Wywołuje tyle wspomnień<br />

już teraz zatartych. Ale przede wszystkim<br />

powracam do tamtego wieczoru. Widzę<br />

jak dziś — mówi Rossa — spoglądając w okno<br />

w zamyśleniu — ja, młody chłopak i ci<br />

starsi robotnicy przede mną... Widzę, jak słowa<br />

moje nieprzemyślane, rzucane ot tak z serca,<br />

załamują ich, przekonują. Do dziś dziwię<br />

się, jak to się stało. Dlaczego mnie posłuchali?<br />

Skąd w słowach moich wzięła się taka siła?<br />

Nie wiem do dzisiaj..."<br />

* • *<br />

Cement jest szary, zimny, obojętny... Wrażenie<br />

takie nasunąć się może, gdy przesypujemy<br />

go między palcami. Ale wrażenie to nie<br />

jest ważne.Najważniejsze, że rejowiecki portland-cement<br />

obdarzony jest wielką siłą spajania<br />

budulca. Daleka jednak i może nawet<br />

sztuczna byłaby poetycka parabola, że to ludzie<br />

wpoili w cement tę siłę. Wielu robotników<br />

zjednoczonych wspólną pracą i walką<br />

włączyło się bezsprzecznie w dzieje cementowni<br />

w Rejowcu, nie porzucając jej, mimo<br />

że wypędzała ich często od siebie ogłaszając<br />

zawieszenie produkcji z powodu kryzysów.<br />

W roku 1931 robotnicy i urzędnicy z cementowni<br />

musieli tłuc kamienie na szosie z braku<br />

innego zajęcia. Rossa, Mierzejewski, Błażejewski,<br />

Góra i inni — ci powracali zawsze,<br />

nie zastanawiając się, czy nowy kryzys na<br />

powrót nie wyrzuci ich na ulicę. ...Mijały lata.<br />

Z bocznicy kolejowej odjeżdżały transporty<br />

cementu i rozchodziły się po świecie. Emigranci,<br />

robotnicy polscy w Argentynie, dla<br />

których nie było pracy w kraju, płakali ze<br />

wzruszenia na widok beczułki z napisem: „Rejo<br />

wiec-portl and cement". Aż wreszcie — mówiąc<br />

słowami poety — „jak czołg przetoczył<br />

się wrzesień ziemi ojczystej przez piersi":<br />

wybuchła wojna. Transporty cementu i wówczas<br />

nie przestały odjeżdżać, tylko tym razem<br />

służyły do budowy bunkrów hitlerowskich,<br />

do wszelkich umocnień wojennych. Ale<br />

stara załoga czuwała i oczekiwała momentu,<br />

gdy ostatni Niemiec opuści fabrykę. Sprawa<br />

cementu, który nieprzerwaną strugą będzie<br />

musiał spływać ze zbiorników do wagonów<br />

na odbudowę miast zniszczonych przez okupanta,<br />

znowu s<strong>pl</strong>otła się z nimi nierozłącznie.<br />

Musieli stoczyć o niego ostatnią walkę.<br />

Kiedy odjechał ostatni samochód z kierownictwem<br />

niemieckim, a fabryk nie zdołano<br />

wysadzić w powietrze, Józef Rossa polecił<br />

załodze jak niegdyś strzec pilnie terytorium<br />

fabrycznego, zanim nie nadejdzie nowa władza<br />

— władza ludowa. Zapowiadały już ją<br />

pojedyncze zwiadowcze czołgi radzieckie, huk<br />

dział upodabniający się do przetaczania gigantycznych<br />

głazów. Ubrany tak jak dzisiaj<br />

w barankową czapkę, watowaną kurtkę,<br />

Rossa czujnie śledził teren. Nie omyliło go<br />

przeczucie. Jeszcze tu i ówdzie wybuchały<br />

pociski, a już ożyły rodzime hieny, przed<br />

bramę zajechało parę wozów z jakimiś ludźmi,<br />

pragnącymi obłowić się w fabryce. Usiłowali<br />

wedrzeć się do wnętrza, ale dostali<br />

„odprawę", zapamiętali ją na długo. Należy<br />

ona do miłych wspomnień Józefa Rossy. Nie<br />

dał skrzywdzić „swojej" fabryki! Cementownia<br />

„Firlej" przeszła w ręce polskich władz<br />

zdolna do produkcji. Znów buchnęły z kominów<br />

kłęby dymu i odblask z hutniczego pieca<br />

wykwitł jak wielki mak na granatowym<br />

niebie. Znowu ruszyły sznury wagonów<br />

z workami cementu, tym razem na budowy<br />

warszawskie. Zmieniła się jednak nazwa fabryki,<br />

dawne, magnackie miano „Firlej" stało<br />

się zbędne, zastąpiła go nowa nazwa szlachetna<br />

i piękna: „Pokój". Zmieniła się również<br />

rola Józefa Rossy...<br />

— Wie pan, zastanawiam się nad tym często...<br />

— mówi do mnie. W tym jest dziwny<br />

zbieg okoliczności, dziwny sens... Zawsze za<br />

moją działalność społeczną, za walkę o poprawienie<br />

warunków pracy spychano mnie<br />

do najcięższej, fizycznej roboty. Połowę zdrowia<br />

zabrała mi ta orka... A teraz ...a teraz<br />

właśnie jestem tym, którego obowiązkiem<br />

jest dbanie o właściwe warunki pracy.<br />

46


ł ł ł<br />

Józef Rossa codziennie niemal obchodzi cały<br />

zakład, sprawdza każdy szczegół precyzyjnie<br />

działającego mechanizmu. Dostał fabryką<br />

całkowicie niezabezpieczoną, maszyny zagrażające<br />

życiu ludzkiemu. Liczne dawniej<br />

wypadki były rezultatem tego zaniedbania.<br />

Jedno z takich zdarzeń wyłania się ze wspomnień<br />

Rossy — oto majster kazał robotnikowi<br />

Szczupakowi wybrać z dna silosu cement,<br />

którego z powodu zbyt małej ilości nie mogła<br />

już wyssać pompa. Wszedł odważnie do<br />

wnętrza zbiornika obserwowany przez zaniepokojonych<br />

kolegów. Nagle oberwała się<br />

warstwa cementu z bocznej ściany zbiornika<br />

i zasypała Szczupaka całkowicie. Gdy odgrzebano<br />

go — już nie żył. W pierwszych tygodniach<br />

po objęciu swych funkcji Rossa napotykał<br />

jeszcze wiele przykładów żartowania<br />

z życia i ze zdrowia ludzkiego. Zatrząsł się<br />

kiedyś z oburzenia na widok mechanika, który<br />

doglądał kół poruszających pasy transmisyjne<br />

stojąc na drabinie i balansując między<br />

dwoma pędzącymi taśmami skóry, w które<br />

mógł go wkręcić niedbały ruch. Niebawem<br />

wyrosło tam podwyższenie i siatka ochronna<br />

oddzieliła niebezpieczny mechanizm. Palą się<br />

tam w nocy światła.<br />

Dopiero w czasie swojej nowej pracy poznał<br />

Rossa, ile zasadzek kryje w sobie wielka<br />

fabryka. Na przykład taka pułapka: wózek<br />

odwożący żużel z popielników do windy musiał<br />

przejechać po szynach ułożonych na klapach<br />

od otworu, przez który podawano żużel<br />

z dołu. Wielokrotnie jedna połowa klapy była<br />

otwarta i wówczas robotnik pchający wózek<br />

przed sobą mógł wpaść do wnętrza wraz<br />

z wózkiem. I ten wypadek zresztą również<br />

kronika cementowni ma do zanotowania. Rossa<br />

długo myślał, jak zapobiec na przyszłość<br />

wypadkom. Ale tutaj dopomogli mu racjonalizatorzy.<br />

Pewnego dnia do jego budki —<br />

„mostu kapitańskiego" przybiegł młody tokarz,<br />

Władysław Rak.<br />

— Wiecie, wymyśliłem sposób na ten<br />

otwór. Oto rysunek. Po prostu: klapy opatrzy<br />

się tak, aby otwierały się pod kątem uniemożliwiającym<br />

przejechanie po nich wózkiem...<br />

Tak, to było rzeczywiście proste, teraz niebezpieczeństwo<br />

jest zażegnane. Rossa co dzień<br />

zbiera nowe spostrzeżenia. Koło napędowe<br />

przy młynie do mielenia grudek klinkierowych<br />

nie ma siatki ochronnej, a na nieszczęście<br />

nie można również jej dostać na rynku.<br />

Wysoce niekorzystny dla zdrowia jest brak<br />

nowoczesnej instalacji do oczyszczania powietrza<br />

z pyłu, polegającej na wmontowaniu<br />

w halach produkcyjnych tzw. „ścian" lub koryt<br />

z bieżącą wodą. Z tego powodu robotnicy<br />

otrzymują codzi ennie V2 litra mleka, które<br />

posiada wybitne własności odtruwające. Rossa<br />

nie zwraca uwagi na odruchy zniecier<strong>pl</strong>iwienia<br />

ze strony załogi, której wydaje się, że<br />

czasem przeszkadza im on w wykonaniu <strong>pl</strong>anu.<br />

— „Przecież pragniemy podwoić produkcję<br />

przedwojenną i produkować w 1955 r.<br />

pięć milionów ton!" — tłumaczą mu, ale Rossa<br />

jest nieugięty. — „Życie ludzkie jest zbyt<br />

wielką wartością i o troskliwy stosunek do<br />

niego walczyłem" — powtarza.<br />

Tak, życie ludzkie jest wielką wartością...<br />

Każde życie. To, którego tor przebiega linią<br />

krętą, bogate w zdarzenia, w różnorodność<br />

nawarstwiających się wrażeń, i to, związane<br />

z jednym tylko odcinkiem pracy, na którym<br />

musi ono zdać egzamin ze swej dojrzałości,<br />

takie właśnie, jak życie Józefa Rossy. Dba on<br />

teraz, aby produkcja substancji, która spaja<br />

budulec nowych gmachów, nie pochłonęła<br />

ofiar, aby maszyny nie groziły płucom wydzielanym<br />

pyłem, nie groziły zbliżającym się<br />

do nich rękom...<br />

I wówczas uświadomiłem sobie, że przecież<br />

niegdyś, gdy nie znano jeszcze cementu, zastępowało<br />

go wapnem niegaszonym połączonym<br />

właśnie z krwią zwierzęcą lub może<br />

nawet niewolniczą, co dawało silne spoiwo.<br />

Powiedziałem o tym Rossie. Słysząc to<br />

uśmiechnął się w odpowiedzi swoim<br />

zwykłym i mądrym uśmiechem:<br />

miłym,<br />

— Nasz cement z huty „Pokój" nie potrzebuje<br />

krwi i tak jest wystarczająco mocny.<br />

I nigdy w rozlewie krwi nie dopomoże...<br />

Zastanowiłem się nad słowami Rossy... Za<br />

oknami rozległ się zgrzyt kolei przewożącej<br />

margiel z kopalni.<br />

Wiatr, który podniósł się<br />

znowu do lotu, cisnął w okno garść śniegu.<br />

Chciałem jeszcze coś powiedzieć, gdy<br />

izbę napełnił gwar głosów młodych<br />

robotników:<br />

nagle<br />

47


— Obywatelu kierowniku, czy dostaniemy<br />

dzisiaj nasze nowe ubrania ochronne?<br />

...Wyszedłem cicho. Huta „Pokój" gorzała<br />

od świateł. U dołu trwał blask mlecznosiny od<br />

lamp, w górze wysmuklał się w purpurowy<br />

kielich łuny. Obok, z budowy cementowni<br />

Rejowiec II dochodziły zwykłe odgłosy pracy<br />

— to druga zmiana objęła swe stanowiska.<br />

Konrad Eberhardt<br />

LUBOMIR DMITERKO<br />

Przełożył ANDRZEJ CESARZ<br />

W BELWEDERZE<br />

Okno. Noc. Jak gdyby na portrecie,<br />

W oknie stoi człowiek, niby w ramie.<br />

Portret ten dziś znają nawet dzieci;<br />

W każdej polskiej chacie jest na ścianie.<br />

Nie śpi Prezydent. Trosk wiele dręczy.<br />

Nad Warszawą księżyc blask odmienia.<br />

Polskę widać tu jakby z przełęczy<br />

W przyszłych lat budowach i marzeniach.<br />

Przez tę Polskę trasa oto legnie,<br />

W pyszny marmur się odzieje metro<br />

I kanałów wielkich sieć pobiegnie,<br />

Poprzez Wisłę — Odrę wiążąc z Dnieprem.<br />

Niezłomnymi pełen marzeniami<br />

Człowiek ów — wspaniały, nieugięty.<br />

Takim Go widziałem tymi dniami;<br />

Takim Go na zawsze zapamiętam.<br />

Jakże szybkie doby — błyskawice!<br />

Rankiem — Plenum. Spocząć czasu nie ma!<br />

Ożywają <strong>pl</strong>ace i ulice<br />

I ataku jasny już dylemat.<br />

I wytknięty każdy punkt programu:<br />

Polskiej on przyszłości jest fragmentem.<br />

Zwarta jakby wiersze telegramu<br />

Przeszłość jawi się przed Prezydentem.<br />

Oto młodość w złotej swej oprawie —<br />

Wszystko lśni w niej, wszystko tchnie świtaniem;<br />

Dalej — mroki, średniowieczny Rawicz<br />

I więziennych pięć lat za kratami.<br />

Ale przeszedł przez diabelskie łapy<br />

Na złość śmierci, żywy, jak ze stali<br />

I na próżno szpicle wciąż z gestapo<br />

W dzień i noc po piętach mu deptali.<br />

Praca znów. Jak cicho w Belwederze!<br />

Odgłos kroków.... Towarzysze? Oni!<br />

Bierut idzie,<br />

drzwi otwiera szerzej<br />

W socjalizmu twórczych dni symfonię.<br />

Przełożył Andrzej<br />

Cesarz<br />

48


HOMER Przełożył JAN PARANDOWSKI<br />

ODYSEJA<br />

MĄŻ I ŻONA. PIESN XXIII<br />

Z głośnym śmiechem staruszka szła na górne<br />

pokoje, by pani powiedzieć, że drogi mał-<br />

;: nek jest w domu. Kolana poruszały się żwawo,<br />

nogi skakały. Stanąwszy u wezgłowia<br />

rzekła:<br />

— Zbudź się, Penelopo, drogie dziecko, byś<br />

własnymi oczami ujrzała to, za czym tęskniłaś<br />

przez wszystkie dni. Wrócił Odys, wrócił,<br />

choć późno, do swojego domu, pozabijał hardych<br />

zalotników, którzy twój dom nawiedzili<br />

zmorą, pożerali dobytek i gwałt czynili twojemu<br />

synowi.<br />

Odrzekła jej mądra Penelopa:<br />

— Babuniu droga, bogowie cię opętali, —<br />

;:v. mogą i najmędrszego uczynić głupcem,<br />

lak samo jak szaleńca przywieść do rozsądku.<br />

I tobie oni pomieszali rozum, dawniej tak niezachwiany.<br />

Czemu drwisz ze mnie, gdy moje<br />

serce jest tak pełne bólu? Czyż na to, by<br />

mówić od rzeczy, budzisz mnie ze snu słodkiego,<br />

który mi padł na powieki? Nigdy jeszcze<br />

tak nie spałam od dnia, w którym Odys poszedł<br />

oglądać tę Złotroję, niegodną wspomnienia.<br />

Proszę cię zejdź i wróć do megaronu.<br />

Gdyby inna z moich kobiet przyszła z tą nowiną<br />

i zbudziła mnie ze snu, prędko bym ją<br />

i okrutnie przepędziła z domu: ciebie starość<br />

chroni.<br />

Odpowiedziała jej droga piastunka Eurykleja:<br />

— Nie drwię z ciebie, drogie dziecko, ale<br />

naprawdę Odys wrócił i jest w domu — to<br />

ten gość, którym tu wszyscy pomiatali. Telemach<br />

dawno wiedział o tym, lecz roztropnie<br />

strzegł tajemnicy, póki ojciec nie pomści się<br />

na mężach zuchwałych za ich gwałty.<br />

Na te słowa Penelopa radośnie wyskoczyła<br />

z łóżka, uściskała staruszkę i ze łzami w<br />

oczach mówiła do niej słowa skrzydlate:<br />

— Jeśli to prawda, co mówisz, droga babuniu,<br />

jeśli on naprawdę wrócił do domu, jakże<br />

sam jeden mógł położyć ręce na bezwstydnych<br />

zalotnikach, którzy się zawsze zbierali<br />

gromadnie?<br />

Odpowiedziała jej miła piastunka Eurykleja:<br />

— Nie widziałam, nie słyszałam, dochodziły<br />

mnie tylko jęki ginących. Siedziałyśmy przerażone<br />

w głębi domu za grubymi ścianami,<br />

drzwi były szczelnie zamknięte. Aż mnie<br />

z megaronu zawołał twój syn Telemach. To<br />

ojciec go posłał. Wtedy zobaczyłam Odyssa<br />

nad trupami poległych: leżeli wkoło niego na<br />

ubitej ziemi, jeden przy drugim. Serce by ci<br />

skoczyło z radości, gdybyś go widziała: kurzem<br />

i krwią był pokryty jak lew. Teraz wszyscy<br />

leżą na kupie u wrót dziedzińca, a on rozpalił<br />

wielki ogień i dom pięknie okadza,<br />

a mnie posłał, by ciebie zawołać. Idź już<br />

i niech w wasze miłe serca radość zawita, po<br />

tylu cierpieniach. Tak się więc teraz skończyło<br />

to długie oczekiwanie: jest ci on żywy przy<br />

swoim ognisku i ciebie odnalazł, i syna, a zalotników<br />

za ich wszystkie zbrodnie w pień<br />

wyciął we własnym domu.<br />

Rzekła znów do niej mądra Penelopa:<br />

-- Babuniu droga, jeszcze się nie unoś i nie<br />

śmiej! Wiesz, jak on tu jest wszystkim w domu<br />

pożądany, najbardziej mnie i synowi, którego<br />

spłodziliśmy — ale nie może być prawdą<br />

to, co ty mówisz. To ktoś z nieśmiertel-^<br />

nych pozabijał zalotników, oburzony ich pychą<br />

okrutną i zbrodnią. Nikogo z ludzi nie<br />

uszanowali, dobrego czy złego, ktokolwiek się<br />

do nich zbliżył, i za tę zuchwałość padła na<br />

nich zguba. Ale sam Odys zginął bezpowrotnie,<br />

zginął daleko od Achai.<br />

Odpowiedziała jej na to droga piastunka<br />

Eurykleja:<br />

— Moje dziecko, jakież to słowo wyrwało<br />

się tobie z zagrody zębów? On jest tu przy<br />

swoim ognisku, a ty wciąż mówisz, że on nigdy<br />

nie wróci! Zawsze masz serce nieufne.<br />

Wskażę ci więc znak nieomylny — bliznę,<br />

którą mu ongi zostawił biały kieł dzika. Spostrzegłam<br />

ją, kiedy go myłam, chciałam tobie<br />

zaraz powiedzieć, ale on chwycił mnie rękoma<br />

za gardło i nie pozwolił mówić — przezorna<br />

głowa! Chodź ze mną — życiem własnym<br />

ręczę, — jeśli cię zwodzę, zabij mnie bez<br />

litości.<br />

Odpowiedziała jej na to mądra Penelopa:<br />

— Babuniu droga, choć jesteś bardzo roz-<br />

49


tropna, nie zdołasz podpatrzyć bogów wiecznie<br />

żyjących w ich ukrytych zamiarach. Ale<br />

idźmy do mego syna: zobaczę zabitych zalotników<br />

i tego, który ich zabił.<br />

To rzekłszy zstąpiła z górnych komnat.<br />

A serce się wahało: czy z daleka miłego małżonka<br />

wybadać, czy wprost doń podejść, za<br />

ręce ująć, całować głowę. Kiedy zaś weszła<br />

i przekroczyła kamienny próg, usiadła naprzeciw<br />

Odyssa, w blasku ognia, pod drugą ścianą.<br />

A on siedział pod wysokim słupem, oczy<br />

miał spuszczone i oczekiwał, czy się do niego<br />

odezwie dzielna małżonka, skoro go ma już<br />

przed sobą.<br />

Długo siedziała w milczeniu, spłoszona w<br />

swym sercu i nie spuszczała zeń wzroku: to<br />

rozpoznawała twarz, to się jej wydawał nieznajomy<br />

w tym nędznym odzieniu.<br />

Nagle odezwał się Telemach:<br />

— Matko moja, zła matko, jakież twoje serce<br />

nieczułe! Czemu tak stronisz od ojca? Czemu<br />

nie siądziesz przy nim, nie zagadniesz słowem,<br />

nie rozpytasz? Zaiste, żadna kobieta nie<br />

byłaby tak nieugięta, żeby się trzymać z daleka<br />

od męża, który po wielu niedolach w dwudziestym<br />

roku wraca do ziemi ojczystej. Zawsze<br />

miałaś serce twardsze niż kamień.<br />

Przemówiła do niego mądra Penelopa:<br />

— Moje dziecko, serce mi w łonie topnieje,<br />

i ani słowa nie mogę wymówić, ani się wypytać,<br />

nawet w twarz spojrzeć z bliska. Jeśli to<br />

Odys naprawdę, już my się rozpoznamy nieomylnie<br />

i lepiej niż teraz. Są bowiem znaki dla<br />

innych ukryte, nam tylko obojgu wiadome.<br />

Tak mówiła. Uśmiechnął się niezłomny boski<br />

Odys i wnet do Telemacha rzekł słowa<br />

skrzydlate:<br />

— Telemachu, pozwól matce wystawić mnie<br />

na próbę; niebawem lepiej mnie pozna. Teraz<br />

jestem brudny, na ciele mam łachman, dlatego<br />

mnie lekceważy i nie ufa, że to ja jestem.<br />

Nam jednak trzeba się teraz naradzić, by<br />

wszystko poszło gładko. Wszak jeśli ktoś<br />

jednego człowieka w kraju zabije, ucieka,<br />

porzucając rodzinę i ziemię ojczystą, by nie<br />

mieć na karku ciżby mścicieli, — myśmy zaś<br />

podporę miasta znieśli, kwiat itackiej młodzieży.<br />

Powiedz, co o tym myślisz?<br />

Odpowiedział mu roztropny<br />

Telemach:<br />

— Sam to rozważ ,drogi ojcze. Twój rozum<br />

za najlepszy pośród ludzi słynie, nikt się w<br />

tym z tobą nie może równać na ziemi. My<br />

ochoczo pójdziemy za tobą społem i wierz mi,<br />

oddamy ci całe nasze męstwo i wszystkie siły,<br />

jakie w nas są.<br />

W odpowiedzi rzekł Odys przemądry:<br />

— A więc powiem, co mnie się wydaje najlepsze.<br />

Najpierw się wykąpcie i zmieńcie chitony<br />

i dziewczętom w domu każcie się przebrać.<br />

Boski pieśniarz niech weźmie dZWOnną<br />

formingę i wiedzie nas w <strong>pl</strong>ąsy radosne, żeby<br />

ktoś, co z zewnątrz posłyszy, przechodzień czy<br />

sąsiad, myślał, że u nas gody. Wieść o zabójstwie<br />

zalotników nie powinna się rozejść szeroko<br />

po mieście, póki my nie znajdziemy się<br />

w naszym wiejskim sadzie. Tam dopiero zobaczymy,<br />

jakiej pomocy użyczy nam Pan<br />

Olimpu.<br />

Rzekł, oni skwa<strong>pl</strong>iwie usłuchali. Najpierw<br />

się wykąpali i zmienili chitony i wystroili<br />

niewiasty. Za czym boski pieśniarz wziął wydrążoną<br />

formingę i obudził w nich pragnienie<br />

słodkiej pieśni i tańców doskonałych. I wielki<br />

dom aż jęczał od stóp tańczących mężczyzn<br />

i kobiet w pięknych przepaskach. Ktoś,<br />

co to słyszał z zewnątrz ,mógł sobie mówić:<br />

— Z pewnością ktoś żeni się z królową,<br />

0 którą się tylu starało. Niegodziwa! nie zdołała<br />

utrzymać do końca tego wielkiego domu,<br />

zanim wróci mąż, którego poślubiła dziewicą.<br />

Tak mówiono, nie wiedząc o tym, co się<br />

stało.<br />

Tymczasem wielkodusznego Odyssa w jego<br />

domu kąpała klucznica Eurynome i nacierała<br />

oliwą, a potem narzuciła nań piękny faros<br />

1 chiton, Atena zaś na jego głowę zlała piękną<br />

urodę i uczyniła go większym na pozór<br />

i tęższym i uwieńczyła bujnymi kędziorami<br />

podobnymi kwiatom hiacentu. Jak kiedy człowiek<br />

biegły we wszelkch kunsztach, uczeń<br />

Hefajstosa i Pallas Ateny, urocze dzieło tworzy<br />

oblewając srebro złotem, tak ona rozlała<br />

wdzięk na jego głowę i ramiona. I wyszedł<br />

z wanny postawą do bogów podobny.<br />

Z powrotem usiadł na tronie, z którego niedawno<br />

powstał, naprzeciw swojej małżonki<br />

i tak się do niej odezwał:<br />

— Dziwna! Żadnej ze słabych kobiet tak<br />

nieużytego serca nie dali panowie olimpijskiej<br />

stolicy. Nie masz drugiej tak nieugiętej,<br />

która by się trzymała z daleka od męża, co po<br />

wielu niedolach w dwudziestym roku wraca<br />

50


do ziemi ojczystej. Hej, babuniu, ściel mi łóżko<br />

sam pójdę spać, bo ona zaiste ma w łonie<br />

serce z żelaza.<br />

Na to odezwała się mądra Penelopa:<br />

— Dziwny! nie ma we mnie dumy ani pogardy,<br />

ani przesadnego zdumienia. Bardzo dobrze<br />

wiem, jaki byłeś, kiedy po Ilion płynąłeś<br />

na okręcie o długich wiosłach. Tak, Eurykle-<br />

;o, pościel jemu łoże wygodne za tą sypialnią<br />

0 grubych murach, którą sam zbudował — tam<br />

wynieś łoże i daj pościel, runo owcze, chlajny<br />

i lśniące prześcieradła.<br />

Mówiła tak, by wypróbować męża. Lecz<br />

Odys oburzył się na troskliwą małżonkę.<br />

— Zaiste, kobieto, bolesne słowo rzekłaś.<br />

Któż to przeniósł gdzie indziej moje łoże?<br />

Trudna to rzecz i trzeba nie lada umiejętności,<br />

jeden bóg, gdyby chciał, mógłby je postawić<br />

w innym miejscu. Żaden żywy śmiertelnik,<br />

nawet bardzo silny, nie mógłby go tak łatwo<br />

ruszyć, bo wielka tajemnica kryje się w tym<br />

łożu przedziwnym. Sam je zrobiłem, nikt inny.<br />

Pośrodku zagrody stało długolistne drzewo<br />

oliwne, mocne, wysokie i grube jak słup.<br />

Wokół niego zbudowałem naszą sypialnię ze<br />

ściśle przylegających kamieni i starannie<br />

okryłem dachem, a drzwi wpoiłem szczelne<br />

1 mocne. Wtedy ściąłem włosy długolistnej<br />

oliwki, a pień spiżem obciosałem od samego<br />

korzenia, troskliwie i umiejętnie, równo pod<br />

sznur. Z niego zrobiłem podstawę łoża, wiercąc<br />

świdrem dziury wszędzie, gdzie trzeba. Idąc<br />

od tej podstawy zbudowałem całe łoże i upiększyłem<br />

je złotem, srebrem, kością słoniową.<br />

I przeciągnąłem wzdłuż rzemienie ze skóry wołowej<br />

purpurą barwionej. Oto masz ową tajemnicę,<br />

lecz nie wiem, kobieto, czy moje łoże<br />

stoi jeszcze w miejscu, czy już je ktoś przeniósł<br />

gdzie indziej, odciąwszy od pnia oliwki.<br />

Rzekł, a jej zwątlały kolana i miłe serce, gdy<br />

Odys dał jej ów znak nieomylny. Z płaczem<br />

wprost ku niemu pobiegła, zarzuciła mu ramiona<br />

na szyję, całowała w głowę, mówiła:<br />

— Nie gniewaj się na mnie, Odyssie, ty który<br />

jesteś zawsze z ludzi najmądrzejszy. Bogowie<br />

nasycili nas zgryzotą i nie dali nam trwać<br />

przy sobie, by cieszyć się młodością i wstąpić<br />

w progi starości. Lecz teraz już się nie gniewaj<br />

i nie miej mi za złe, że od razu, ujrzawszy,<br />

nie witałam ciebie z miłością. Zawsze bowiem<br />

serce mi stygnie w łonie, gdy pomyślę, że ktoś<br />

może przyjść i zwieść mnie słowami: tylu jest<br />

niegodziwych oszustów. Nawet argiwska Helena,<br />

z Dzeusa rodem, nie dzieliłaby miłości<br />

i łoża z cudzoziemcem, gdyby wiedziała, że<br />

waleczni synowie Achajów pójdą za nią i sprowadzą<br />

z powrotem na ziemię ojczystą. To bóg<br />

ją pchnął w czyn niegodziwy, w jej sercu nie<br />

było z początku tej winy złowrogiej, od której<br />

i nasze zaczęły się cierpienia. Lecz oto dałeś<br />

mi znak nieodparty: żaden człowiek nie widział<br />

naszego łoża, tylko ty i ja i jedna jedyna<br />

służąca, córka Aktora, którą mi dał ojciec, kiedym<br />

tu przyszła i która strzegła podwoi naszej<br />

zamczystej sypialni. Wierzę już, choć tak nierychliwe<br />

mam serce.<br />

Rzekła, a w nim jeszcze bardziej wezbrało<br />

pragnienie łez i płakał, trzymając w objęciach<br />

swą żonę serdeczną i wierną. Jak upragniona<br />

jawi się ziemia żeglarzom, którym Posejdon<br />

okręt dzielny na morzu rozbije w zamęcie wiatrów<br />

i gwałtownych fal i tylko ich garstka<br />

umyka siwej topieli płynąc do lądu, a ich ciała<br />

okrywa osad słony, aż uniknąwszy zguby,<br />

szczęśliwi stoją na ziemi, — tak upragniony<br />

był dla niej widok męża i nie mogła swych<br />

białych ramion odjąć od jego szyi.<br />

I byłaby ich wśród płaczu zastała różanopalca<br />

Jutrzenka, gdyby nie czujna myśl bogini.<br />

Jasnooka Atena zatrzymała noc długą u jej<br />

kresu, a złototronną Jutrzenkę nad Oceanem<br />

i nie pozwoliła zaprzęgać rączych koni, które<br />

ludziom światło niosą, Lamposa i Faetona, źrebaków<br />

świtu.<br />

Wtedy to przemądry Odys odezwał się do<br />

swej małżonki:<br />

— Nie doszliśmy jeszcze, żono, do kresu<br />

naszych trudów. Przed nami jest jeszcze niezmierna,<br />

różnoraka i niebezpieczna próba, którą<br />

mi trzeba spełnić do końca. Przepowiedziała<br />

mi ją dusza Teirezjasza w owym dniu, kiedy<br />

zstąpiłem w dom Hadesa pytać się o powrót<br />

towarzyszy i mój własny. Lecz pójdź, żono,<br />

chodźmy do łoża, już pora nacieszyć się słodkim<br />

snem.<br />

Odpowiedziała mu mądra Penelopa:<br />

— Czeka na ciebie łoże, kiedy go tylko zapragniesz,<br />

bo oto sprawili bogowie, żeś wrócił<br />

do swego pięknego domu i do swej ziemi ojczystej.<br />

Lecz skoro bóg poddał ci myśl, by o tym<br />

wspomnieć, powiedz, proszę, jaka to próba.<br />

51


Zapewne, dowiem się o tym później, ale może<br />

lepiej wiedzieć od razu.<br />

Odpowiedział jej Odys przemądry:<br />

— Nieostrożna jesteś, że oto nalegasz, bym<br />

0 tym mówił? Powiem ej jednak, nic nie ukryję.<br />

Ale nie uraduje się twoje serce, tak jak i ja<br />

sam nie czuję radości. Albowiem kazał mi on<br />

iść przez wiele wiele miast z wiosłem foremnym<br />

w ręku, aż dojdę do ludzi, co nie znają<br />

morza ani nie spożywają solonej strawy, ani<br />

nie znają okrętów o ścianach czerwonych ni<br />

wioseł foremnych, które są skrzydłami okrętów.<br />

I znak mi dał jasny, którego przed tobą<br />

nie skryję. Oto, kiedy mnie spotka przechodzień<br />

i powie, że na swym świetnym ramieniu<br />

niosę łopatę do przesiewania zboża, wtedy<br />

mam w ziemię wbić wiosło, a Panu Posejdonowi<br />

złożyć piękne ofiary: barana, byka i kiernoza<br />

stadnika. I wrócę do domu i tu znowu złożę<br />

święte hekatomby bogom nieśmiertelnym,<br />

których jest niebo szerokie, — wszystkim po<br />

kolei. A śmierć przyjdzie do mnie z morza, taka<br />

naprawdę łagodna, i sprzątnie pośród błogosławionej<br />

starości, w gronie szczęśliwych<br />

ludów. Takie, mówił, jest moje przeznaczenie.<br />

Odezwała się znów mądra Penelopa:<br />

— Jest więc nadzieja, że nas bieda opuści,<br />

skoro bogowie przeznaczają starość szczęśliwą.<br />

Tak oni ze sobą rozmawiali, a tymczasem<br />

piastunka razem z Eurynome przy świetle pochodni<br />

gotowała im miękkie łoże. Gdy je starannie<br />

usłała, staruszka poszła do siebie na spoczynek,<br />

a pokojowa Eurynome z pochodnią w<br />

ręce prowadziła ich do łoża. U wrót sypialni<br />

cofnęła się, a oni z radością weszli w swą starą<br />

łożnicę.<br />

W tej chwili Telemach, wolarz i pasterz świń<br />

przestali tańczyć, odesłali kobiety i sami poszli<br />

spać w cienistych komnatach.<br />

Odys i Penelopa, gdy się nasycili miłością,<br />

szukali uciechy w słowach, we wzajemnych<br />

wyznaniach. Boska kobieta opowiadała, co<br />

zniosła w swym domu patrząc na ohydną czeredę<br />

zalotników, którzy z jej właśnie powodu<br />

zabijali woły i tłuste owce bez liku i wino wylewali<br />

beczkami. A boski Odys mówił jej<br />

wszystko: ile klęsk zadał nieprzyjaciołom, ile<br />

sam zniósł niedoli. Słuchała go z zachwytem<br />

1 sen nie padł jej na powieki, póki nie opowiedział<br />

jej wszystkiego.<br />

Zaczął od tego, jak pokonał Kikońów, jak<br />

potem przybył do żyznej ziemi Latofagów, mówił<br />

o zbrodniach Kiklopa i jak się na nim pomścił<br />

za dzielnych towarzyszy, których ów<br />

pożarł bezlitośnie, — i jak przybył do Eola,<br />

który go podjął życzliwie i odesłał, ale nie było<br />

mu dane już wtedy wrócić do ojczyzny, bo<br />

znów porwała go burza i jęczącego niosła po<br />

rybnym morzu, — i jak zawinął do lestrygońskiej<br />

Telepyli, gdzie stracił statki i towarzyszy<br />

knemidnych i skąd sam jeden uciekł na<br />

czarnym okręcie. I opowiadał podstępy Kirke<br />

i jej przewrotność i jak na wiosłowym okręcie<br />

dotarł do stęchłych progów Hadesa, by szukać<br />

rady u duszy tebańskiego Teirezjasza i jak zobaczył<br />

tam wszystkich towarzyszy i własną<br />

matkę, która go zrodziła i wychowała dziecięciem,<br />

— i jak słuchał głosu śpiewających syren,<br />

jak wpłynął między Błędne Skały, między<br />

straszną Charybdę i Skyllę, której żaden człowiek<br />

bez szkody nie ominie, — i j-ak towarzysze<br />

zabili krowy Heliosa, i jak wysoko grzmiący<br />

Dzeus dymiącym piorunem poraził okręt, tak<br />

że wszyscy naraz zginęli zacni towarzysze,<br />

a on sam jeden spod złej doli się wymknął, —<br />

i jak się dostał do wyspy Ogigii i do nimfy Kalipso,<br />

która go trzymała w pieczarach głębokich,<br />

pragnąc, by został jej mężem, żywiła,<br />

obiecywała uczynić nieśmiertelnym i wiecznie<br />

młodym, ale jego serce nie usłuchało, — jak<br />

wreszcie po wielu trudach przybył do Feaków,<br />

którzy go serdecznie jak boga uczcili i na okręcie<br />

odesłali do ziemi ojczystej, obdarzając złotem<br />

i srebrem i mnóstwem szat.<br />

Były to ostatnie słowa, gdy słodki sen członki<br />

w nim rozluźnił i sercu odjął troski.<br />

Tymczasem bogini jasnooka Atena nową<br />

myśl powzięła. Kiedy się spodziewała, że Odys<br />

nacieszył się już żoną i snem, wnet ruszyła _<br />

znad Okeanu w mgłach zrodzoną Złototronną<br />

,by światło ludziom niosła. Wstał Odys<br />

z miękkiego łoża i rzekł do żony:<br />

— Niewiasto, dość już mieliśmy kłopotów,<br />

— ty opłakując tutaj mój utrapiony powrót, ja<br />

borykając się wśród cierpień, którymi Dzeus<br />

i inni bogowie trzymali mnie z daleka od ziemi<br />

ojczystej. Dziś, kiedy znów znaleźliśmy się<br />

W tym utęsknionym łożu, muszę uporządkować<br />

dobytek, jaki mam jeszcze. Za trzody, które<br />

mi porżnęli zuchwali zalotnicy, dużo sam<br />

sobie odbiorę, resztę dadzą Achajowie, aż znów<br />

się napełnią wszystkie obory. Lecz wpierw<br />

52


pójdę do wiejskich sadów zobaczyć zacnego<br />

ojca, który się tak srodze o mnie martwi.<br />

Wiem, żono, że jesteś bardzo rozsądna i dlatego<br />

ci mówię: ledwo słońce wzejdzie, zaraz<br />

się rozniesie wieść o tym, że zabiłem w swym<br />

domu zalotników. Ty więc pójdź na piętro<br />

i siedź tam razem ze służącymi, a nikogo nie<br />

przyjmuj, z nikim nie rozmawiaj.<br />

Rzekł i włożył piękną zbroję, za czym zbudził<br />

Telemacha, wolarza i pasterza świń i kazał<br />

wziąć oręż w ręce. Posłuszni, w lot okryli<br />

się spiżem. Otworzyli drzwi, wyszli, Odys na<br />

czele. Już było jasno na świecie, lecz Atena<br />

okryła ich nocą i prędko wyprowadziła z miasta.<br />

i<br />

PIEŚŃ XXIV.<br />

PRZYMIERZE<br />

...Wkrótce przybyli do pięknie uprawnych<br />

pól Laertesa. Zdobył on je niegdyś za cenę<br />

wielkich trudów. Tam był jego dom, a wokół<br />

biegły zabudowania gospodarskie, gdzie jadali,<br />

przesiadywali i nocowali niewolnicy<br />

i robili, co im rozkazał. Rządziła tam stara<br />

Sycylijka, która godnie opiekowała się starcem,<br />

żyjącym na wsi z dala od miasta.<br />

Odys zwrócił się do sług i syna ze słowami:<br />

— Wy teraz wejdźcie do budownego domu<br />

i na wieczerzę poświęćcie najlepszego wieprza,<br />

ja tymczasem pójdę się przekonać, czy<br />

nasz ojciec mnie pozna, gdy zobaczy własnymi<br />

oczami, czy też nie pozna po tak długiej<br />

rozłące.<br />

To mówiąc oddał sługom swój oręż bojowy<br />

: gdy oni żwawo odeszli do domu, on zbliżał<br />

się do obfitego w owoce sadu. Wszedłszy<br />

do wielkiego ogrodu nie znalazł ni Doliosa,<br />

ni żadnego ze sług lub synów: za przewodem<br />

starego poszli zbierać ciernie na ogrodzenie<br />

sadu. Znalazł w nim natomiast swego ojca,<br />

k:órv okopywał drzewo. Miał na sobie brudny<br />

• • • połatany i obrzydliwy, dokoła nóg<br />

• z wołowej skóry w strzępach,<br />

kaore iaiałv go chronić od ran, na rękach rękawice<br />

od cierni, na głowie miał czapkę<br />

z koźlej skóry, — istna żałoba.<br />

Widząc złamanego starca, żartego smutkiem<br />

głębokim, niezłomny boski Odys stanął pod<br />

gruszą wysoką i płakał. W myślach i w sercu<br />

rozważał, czy uścisnąć i ucałować ojca i od<br />

razu wszystko powiedzieć, jako przyszedł<br />

i wrócił do ziemi ojczystej, czy wpierw go<br />

wypytać i wystawić na próbę. Po namyśle<br />

uznał, że lepiej wpierw ostrym słowem go zaskoczyć.<br />

I z tą myślą wprost ku niemu ruszył<br />

boski Odys. I gdy tamten z głową pochyloną<br />

okopywał drzewo, stanął w pobliżu i rzekł<br />

doń jasny syn:<br />

— Starcze, nie brak tobie skrzętności w doglądaniu<br />

ogrodu, wielkie tu widać ^taranie.<br />

Żadna roślina, czy to figa, czy winorośl, czy<br />

oliwka, czy grusza, czy warzywa nie są bez<br />

opieki w tym sadzie. Ale nie gniewaj się, gdy<br />

powiem, że na tobie samym nie znać dobrej<br />

opieki: smutna starość, ciało szorstkie, odzienie<br />

liche. Przecież nie za gnuśność pan o ciebie<br />

nie dba, a twój wzrost i kształt nie okazują<br />

niewolniczego stanu. Raczej na króla<br />

wyglądasz i byłbyś doń całkiem podobny,<br />

gdybyś się kąpał, jadł, sypiał w miękkiej pościeli,<br />

jak starcom się godzi. Powiedz mi więc<br />

szczerze i dokładnie: czyim sługą jesteś, czyj<br />

ogród uprawiasz? I jeszcze mi powiedz prawdę,<br />

bo i to chcę wiedzieć, -— czy w istocie<br />

przybyliśmy na Itakę, jak to powiedział ów<br />

człowiek, którego idąc tutaj spotkałem. Nie<br />

był on bardzo mądry, nie umiał ani wszystkiego<br />

powiedzieć, ani wysłuchać moich słów,<br />

gdy go wypytywałem o kogoś, z kim łączy<br />

mnie przyjaźń gościnna: czy jeszcze żyje, czy<br />

już umarł i przebywa w domostwie Hadesa.<br />

Ciebie więc zapytam, a ty uważaj i słuchaj.<br />

Niegdyś w miłej ojczyźnie gościłem męża,<br />

który do nas zawitał, a nigdy przyjemniejszy<br />

gość z dalekich stron nie wszedł do mojego<br />

domu. Szczycił się, że jest rodem z Itaki i mówił,<br />

że ojcem jego jest Laertes, syn Arkejsiosa.<br />

Wprowadziłem go do domu i dobrze<br />

przyjąłem i miałem o niego staranie, bo mój<br />

dom jest zasobny. Dałem mu też upominki, jak<br />

się godzi, — siedem talentów złota misternej<br />

roboty, krater cały ze srebra, kwiecisty, dwanaście<br />

pojedyńczych chlajn, tyleż kobierców,<br />

tyleż farosów pięknych, tyleż w dodatku chitonów.<br />

Osobno jeszcze dostał cztery urodziwe<br />

niewiasty niezrównane w robotach, — sam je<br />

sobie wybrał.<br />

Odpowiedział ojciec lejąc łzy:<br />

— W istocie, gościu, przybyłeś do ziemi,<br />

o którą pytasz. Butni i występni mężowie nią<br />

władają.A twoje hojne dary poszły na marne.<br />

Gdybyś go natomiast żywego spotkał w Itace,<br />

nawzajem by ciebie przyjął gościnnie i z upominkami<br />

odesłał, jak przysługuje temu, który<br />

53


zrobił początek. Lecz powiedz zaraz szczerze<br />

i dokładnie: którego to roku gościłeś u siebie<br />

nieszczęsnego gościa, mojego, syna, jeśli to on<br />

był? Ale biedak przepadł gdzieś daleko od<br />

swoich i ziemi ojczystej i albo w morzu zjadły<br />

go ryby, albo na lądzie stał się pastwą dzikich<br />

zwierząt i ptaków. Ani go matka nie<br />

opłakała okrywszy całunem, ani ojciec, — my<br />

jego rodzice, ani żona, co w dom wniosła liczne<br />

dary, mądra Penelopa nie lamentowała<br />

nad mężem swym na marach, jak przystoi, ani<br />

mu oczu nie zamknęła: nie doznał czci należnej<br />

umarłym. Ale ty mów mi prawdę, bym<br />

wiedział dobrze: ktoś jest i skąd? gdzie twój<br />

ród i gród? Gdzież stanął okręt chyży, który<br />

tu zawiózł ciebie i boskich towarzyszy? Czyś<br />

jako podróżny przybył na obcym okręcie,<br />

który cię wysadził i odpłynął?<br />

Odpowiadając mu rzekł przemądry Odys:<br />

— Wszystko ci powiem dokładnie. Jestem<br />

z Błędochodu, gdzie mam sławne domostwo,<br />

moim ojcem Nieszczęsny, syn władcy Boleściwego,<br />

moje imię Sporny. Jadąc z Sykanii zbłądziłem,<br />

jakieś bóstwo zagnało mnie tu wbrew<br />

mojej woli. Mój okręt stanął hen, na polach,<br />

daleko od miasta. A co do Odyssa, już piąty<br />

rok, jak stamtąd odjechał, z mojej ojczyzny.<br />

Biedny! Pomyślne miał ptaki na drogę, z prawej<br />

strony, — cieszyłem się nimi, gdy go wyprowadzałem,<br />

cieszył się i on sam. Serce nam<br />

wróżyło, że się jeszcze spotkamy i obdarzymy<br />

nawzajem pięknym gościńcem.<br />

Rzekł, a tamtego okryła czarna chmura<br />

smutku. Wziął w obie ręce proch czarny jak<br />

sadza, posypał siwą głowę i jęczał okrutnie.<br />

Ten widok poruszył serce w Odyssie, w nozdrzach<br />

czuł ostry ból. Skoczył, objął, całował,<br />

mówiąc:<br />

— Otom ci jest, ojcze, ten sam, którego<br />

wyglądasz.W dwudziestym roku wróciłem do<br />

ziemi ojczystej. Zaniechaj płaczu, krzyków<br />

i łez. Krótko ci powiem, bo czas nagli: wymordowałem<br />

zalotników w naszym domu, karząc<br />

ich za hańbę bolesną i zbrodnie.<br />

Odparł Laertes:<br />

— Jeśliś ty Odys, mój syn, daj mi znak nieomylny,<br />

żebym uwierzył.<br />

Odpowiedział mu Odys przemądry:<br />

— Najpierw własnymi oczami rozpoznaj tę<br />

bliznę: to dzik białym kłem zranił mnie na<br />

Parnasie, wtedy, gdy ty i matka czcigodna<br />

posłaliście mnie do drogiego matki rodzica,<br />

54<br />

Autolikosa. Miałem odebrać dary, które będąc<br />

tutaj obiecał mi i przyznał. Następnie mogę ci<br />

wymienić drzewa w tym pięknym sadzie, jakie<br />

mi niegdyś dałeś: wyprosiłem je sobie<br />

dzieckiem będąc i biegając za tobą po ogrodzie.<br />

Chodziliśmy między drzewami, a ty każde<br />

z nich nazywałeś. Dałeś mi trzynaście grusz<br />

i dziesięć jabłoni, czterdzieści figowców. A oto<br />

pięćdziesiąt szczepów winnych, które obiecałeś<br />

mi dać, — z każdego w innej porze się<br />

zbiera, bo na każdym są różne grona i na każdy<br />

kiedy indziej spada dzeusowa godzina.<br />

Rzekł, a starcowi zwątlały kolana i miłe<br />

serce, gdy znaki rozpoznał, które mu Odys<br />

podał nieomylnie. Ramionami objął drogiego<br />

syna, a omdlewającego do piersi przycisnął<br />

niezłomny boski Odys. Gdy wrócił mu oddech<br />

i serce się ocknęło, przemówił:<br />

— Ojcze Dzeusie! a więc jesteście jeszcze<br />

bogowie na wysokim Olimpie, jeśli zalotnicy<br />

naprawdę zapłacili za swą bezmierną butę.<br />

Ale teraz lęk ściska me serce, że wnet wejdzie<br />

tu wszystek lud Itaki, że rozniosą się wieści<br />

po miastach Kefaleńczyków.<br />

Odpowiadając mu rzekł przemądry Odys:<br />

— Odwagi! niech się twoja głowa o to nie<br />

troszczy. Chodźmy do domu, który jest w pobliżu<br />

ogrodu: tam czeka nas Telemach i wolarz,<br />

i pasterz świń, — posłałem ich naprzód,<br />

by jak najprędzej przyrządzili wieczerzę.<br />

To rzekłszy poszedł z ojcem do pięknego<br />

domu. Znaleźli tam Telemacha i wolarza, i pasterza<br />

świń, którzy krajali mnogie mięsiwa<br />

i mieszali ciemne wino. Wielkodusznego Laertesa<br />

wykąpała i natarła oliwą sycylijską służąca<br />

i narzuciła nań piękną chlajnę. Wtedy<br />

stanęła przy nim Atena i członkom pasterza<br />

ludów dodała mocy: sprawiła, że wydawał się<br />

większy na pozór i tęższy.<br />

Wyszedł z wanny. Zdumiał się syn drogi,<br />

widząc go podobnym do bogów nieśmiertelnych.<br />

Mówiąc doń rzekł słowa skrzydlate:<br />

— Bez wątpienia, drogi ojcze, ktoś z bogów<br />

wiecznych dał ci kształt i wzrost większy.<br />

Roztropny Laertes odparł:<br />

— Czemuż to, ojcze Dzeusie i ty Ateno, i ty<br />

Apollonie, nie daliście, bym wczoraj stanął<br />

w naszym domu w pełnej zbroi taki, jakim<br />

byłem, kiedym brał Nerikos, gród obronny,<br />

tam na skałach lądu stałego, mając pod sobą<br />

swych Kefaleńczyków? Byłbym nacierał i od-


::~:ał zalotnków, niejednemu rozwiązałbym<br />

kolana, a twoje serce skakałoby z radości.<br />

Tak oni ze sobą rozmawiali, gdy drudzy<br />

skończyli już pracę i przygotowali ucztę. Zasiedli<br />

wszyscy rzędem na ławach i tronach.<br />

A gdy zabrali się do jedzenia, oto stary Dokos<br />

przyszedł z synami. Wracali z pracy na<br />

polach, pobiegła po nich i zawołała ich matka,<br />

stara Sycylijka, która ich wychowała, tak<br />

samo jak opiekowała się poczciwie starcem,<br />

złamanym starością.<br />

Gdy oni zobaczyli Odyssa i rozpoznali sercem,<br />

stanęli w progu zdumieni. Zwrócił się<br />

do nich Odys z łaskawymi słowami:<br />

— Siądź do wieczerzy, starcze, i przestańcie<br />

się dziwić. Od dawna już łakniemy posiłku<br />

i tylko na was czekamy.<br />

Skoro to rzekł, Dolios ruszył ku niemu<br />

z rozpostartymi ramionami, chwycił rękę<br />

Odyssa i ucałował, przy czym mówił słowa<br />

skrzydlate:<br />

— O drogi, upragniony! wróciłeś, kiedy już<br />

nie mieliśmy nadziei. Sami przywiedli cię bogowie.<br />

Bądź pozdrowiony i błogosławiony,<br />

niechaj bogowie dadzą ci szczęście. Powiedz<br />

mi zaraz prawdę, chcę wiedzieć, czy już wie<br />

mądra Penelopa o twoim powrocie, czy poślemy<br />

jej gońca?<br />

Odpowiedział przemądry Odys:<br />

— Już wie, starcze, niepotrzebnie się o to<br />

troszczysz.<br />

Rzekł, a on usiadł na pięknie gładzonym<br />

stołku. Za czym synowie Doliosa obstąpili<br />

przesławnego Odyssa, zasypywali słowami, ściskali<br />

ręce, wreszcie usiedli przy ojcu Doliosie.<br />

A gdy tak oni w domu byli zajęci wieczerzą,<br />

wieść, chyża posłanka, krążyła po mieście,<br />

głosząc zalotników śmierć i dolę żałosną.<br />

Słysząc ją ludzie wychodzili zewsząd i z jękiem<br />

lamentem oblegali domostwo Odyssa.<br />

osili zeń trupy i każdy grzebał swojego,<br />

i ryci :: byli z innych miast, oddawali rybakom<br />

i odsyłali na chyżych okrętach. Za czym<br />

gromadzili s;e na agorze, z sercem w żałobie.<br />

Kiedy wszyscy się zeszli, powstał wśród<br />

nich Eupeites. Nieukojony ból leżał mu na<br />

sercu — za synem Antinoosem, którego przed<br />

wszystkimi zabił boski Odys. Lejąc łzy nad<br />

nim przemówił:<br />

— Przyjaciele! Srodze ów mąż zawinił<br />

Achajom: najpierw wywiózł na okrętach<br />

wielu dzielnych i zatracił zarówno okręty, jak<br />

i ludzi, a potem, wróciwszy, wymordował najlepszych<br />

z Kefaleńczyków. Hejże, nie pozwólmy,<br />

by z naszą hańbą wymknął się czy to<br />

do Pylos, czy do boskiej Elidy, gdzie panują<br />

Epejowie. Byłby to wstyd na przyszłe pokolenia,<br />

gdybyśmy nie pomścili zabitych synów<br />

i braci. Mnie samemu nie byłoby słodko żyć<br />

dłużej, wolałbym jak najprędzej zginąć i zejść<br />

między umarłych. Lecz idźmy, by tamci nie<br />

zdążyli przeprawić się za morze.<br />

Tak mówił lejąc łzy, a żal chwycił wszystkich<br />

Achajów.<br />

I oto z domu Odyssa nadszedł Medon i boski<br />

aojdos, gdy ich sen opuścił. Skoro stanęli<br />

pośrodku, każdy z mężów się zdumiał. Mądry<br />

Medon przemówił do nich:<br />

— A teraz mnie posłuchajcie, ludzie itaccy!<br />

Nie bez woli bogów nieśmiertelnych Odys<br />

dokonał takiego czynu. Sam widziałem nieśmiertelne<br />

bóstwo stojące przy Odyssie i do<br />

Mentora całkiem podobne. To bóg nieśmiertelny<br />

raz się przy Odyssie jawił, by mu dodać<br />

otuchy, to znów zalotników po megaronie<br />

płoszył i roztrącał, — a oni padali pokotem.<br />

Tak mówił, a wszystkich ogarnął zielony<br />

strach. Odezwał się do nich heros Haliterses,<br />

syn Mastora: on jeden widział przyszłość<br />

i przeszłość. Dobrze im życząc przemówił:<br />

— Teraz mnie posłuchajcie, ludzie itaccy —<br />

oto co powiem. Waszą niecnotą, przyjaciele,<br />

te rzeczy się stały. Ani mnie nie słuchaliście,<br />

ani Mentora, pasterza ludów, aby waszych<br />

synów powstrzymać od szaleństw. Wielkiej<br />

dopuścili się zbrodni w swym niepohamowanym<br />

złoczyństwie, trwoniąc majątek i znieważając<br />

małżonkę szlachetnego męża. Mówili, że<br />

on już nie wróci. Teraz więc niech tak będzie,<br />

posłuchajcie mej rady: nie idźmy, by sobie<br />

ktoś nieszczęścia nie znalazł z własnej winy.<br />

Rzekł i więcej niż połowa zebranych powstała<br />

z wielkim krzykiem, inni zostali na miejscu,<br />

bo nie podobały się im te słowa i szli za<br />

Eupeitesem. Oni też wnet zaczęli się zbroić. A<br />

kiedy ciało okryli błyszczącym spiżem, zebrali<br />

się gromadnie nad grodem o szerokich <strong>pl</strong>acach<br />

tanecznych. Nad głupimi objął dowództwo<br />

Eupeites. Wierzył, że zdoła pomścić<br />

śmierć syna, ale nie miał już wrócić, tam na<br />

miejscu czekał go zgon.<br />

55


Tymczasem Atena rzekła do Dzeusa, syna<br />

Kronosa:<br />

— Ojcze nasz, Kronido, władco najwyższy,<br />

powiedz, gdy cię zapytam: co się teraz kryje<br />

w twych myślach? Czy złą wojnę gotujesz na<br />

przyszłość i zamęt okrutny, czy przymierze<br />

kładziesz między obiema stronami?<br />

Odpowiadając jej rzekł chmurozbiórca<br />

Dzeus:<br />

— Czemuż to, moje dziecko, pytasz mnie<br />

i badasz? czyż nie za twoją radą rzeczono, by<br />

Odys wrócił i pomścił się na tych ludziach?<br />

Rób, co chcesz, powiem ci tylko to, co słuszne.<br />

Skoro boski Odys pomścił się na zalotnikach,<br />

niech stanie wierne przymierze i niech<br />

on na zawsze króluje, a tamtym ześlemy zapomnienie<br />

mordu ich synów i braci. I miłującym<br />

się wzajemnie jak wprzódy niech pełni<br />

się bogactwo i pokój.<br />

Tym słowem podniecił dawne pragnienie<br />

Ateny. Szybkim lotem zbiegła ze szczytów<br />

Olimpu.<br />

A oni już przestali łaknąć słodkiej jak miód<br />

wieczerzy i niezłomny boski Odys pierwszy<br />

do nich przemówił:<br />

— Niech ktoś wyjrzy czy nie zbliżają się<br />

napastnicy.<br />

Rzekł i syn Doliosa wyszedł. Stanął na progu<br />

i zobaczył idący tłum. Wnet do Odysa<br />

rzekł słowa skrzydlate:<br />

. — Już są blisko, trzeba się nam prędzej<br />

zbroić.<br />

Na te słowa porwali się i włożyli zbroję.<br />

Było czterech z Odyssem, sześciu synów Doliosa,<br />

lecz i Laertes i Dolios chwycili oręż,<br />

choć sędziwi, wojownicy z musu. Gdy ciało<br />

okryli błyszczącym spiżem, otworzyli drzwi<br />

i wyszli pod wodzą Odyssa.<br />

Zastąpiła im drogę córka Dzeusa, Atena,<br />

z postawy i głosu podobna do Mentora. Widząc<br />

ją ucieszył się niezłomny boski Odys i od<br />

razu zwrócił się do kochanego syna:<br />

— Telemachu, gdy wejdziesz do walki,<br />

w której dzielność rozstrzyga, sam już patrz,<br />

byś nie okrył wstydem rodu ojców: na całej<br />

ziemi wsławiliśmy się od dawna męstwem<br />

i odwagą.<br />

Odpowiedział mu roztropny Telemach:<br />

— Jeśli zechcesz, drogi ojcze, będziesz mógł<br />

widzieć, że moja odwaga nie przyniesie wstydu<br />

ojcom, o których mówisz.<br />

Tym słowem ucieszył się Laertes i rzekł:<br />

— Cóż to za dzień mamy dzisiaj, mili bogowie!<br />

Zaiste, wielka jest moja radość: syn<br />

i wnuk o dzielność idą w zawody.<br />

A stojąca obok Atena rzekła:<br />

— Synu Arkejsiosa, najdroższy ze wszystkich<br />

towarzyszy. Pomódl się do Panny Jasnookiej<br />

i do ojca Dzeusa, dźwignij i rzuć włócznię<br />

o długim cieniu.<br />

To mówiąc natchnęła go- Pallas Atena wielką<br />

odwagą. Pomodlił się do córki wielkiego<br />

Dzeusa, wziął rozmach i rzucił włócznię o długim<br />

cieniu. Trafił Eupeitesa w szyszak o spiżowych<br />

nausznicach. Nie zatrzymał on włóczni,<br />

spiż przeszedł na wylot. Eupeites runął z hałasem,<br />

zadźwięczała na nim zbroja.<br />

Odys i jego świetny syn wpadli w pierwsze<br />

szeregi, kłując mieczami i włóczniami. I byliby<br />

wszystkich wycięli i zostawili bez powrotu,<br />

gdyby nie Atena, córka Dzeusa Egidodzierżcy.<br />

Krzyknęła wielkim głosem i wszystek<br />

lud zatrzymała:<br />

— Zaprzestańcie tej wojny okrutnej, ludzie<br />

itaccy, i jak najprędzej bez krwi rozstrzygnijcie<br />

swe spory.<br />

Tak mówiła Atena, ich zaś ogarnął strach<br />

zielony. Z rąk przerażonych wypadła broń i na<br />

głośny głos bogini legła na ziemi. Okrutnie<br />

wrzasnął niezłomny boski Odys, wyprężył się<br />

i skoczył jak orzeł wysokolotny. Wtedy syn<br />

Kronosa wypuścił piorun dymiący, który padł<br />

tuż przed jasnooką córką potężnego ojca. Atena<br />

zwróciła się do Odyssa:<br />

— Boski synu Laertesa, przemyślny Odyssie,<br />

stój! zaprzestań tej walki, gdzie obie,strony<br />

są równe i bacz, żebyś nie rozgniewał<br />

Kronidy Dzeusa o szerokim wejrzeniu.<br />

Tak mówiła Atena, on zaś słuchał z radością<br />

w sercu.<br />

A wierne przymierze między obiema stronami<br />

położyła Pallas Atena, córka Dzeusa<br />

Egidodzierżcy, z postawy głosu podobna do<br />

Mentora.<br />

Przełożył Jan Parandowski<br />

56


PROSPER MERIMfiE<br />

Przełożyła ANNA JAKUBISZYN<br />

L A Z A R E T<br />

Prosper Merimee (1803—1870). znakomity pisarz francuski, przyjaciel Stendhala, znany jest u nas przede<br />

wszystkim jako nowelista, ale nie obce mu były także inne rodzaje twórczości literackiej. Napisane przez<br />

niego rzekome „poematy iliryjskie" pt. „Guzla" wzbudziły zachwyt najwybitniejszych umysłów epoki, między<br />

innymi Goethego i Puszkina. Do dziś żywą pozycję stanowią jego utwory dramatyczne, „Teatr Klary Gazul"<br />

oraz dramat „Żakeria", który w bieżącym roku został po raz pierwszy wystawiony w Paryżu. Równie interesującą<br />

jest jedyna powieść historyczna jego pióra „Kronika panowania Karola IX", osnuta na tle walk<br />

religijnych we Francji w XVII w. Poniżej zamieszczamy przekład końcowego rozdziału tej powieści, nie<br />

tłumaczonej dotychczas na język polski.<br />

Dawny klasztor, skonfiskowany początkowo<br />

przez radę miasta La Rochelle, został przeistoczony<br />

w czasie oblężenia w lazaret dla rannych.<br />

Posadzka ka<strong>pl</strong>icy, z której usunięto<br />

ławki, ołtarz i wszelkie ozdoby, wymoszczona<br />

była słomą i sianem: tu właśnie przynoszono<br />

prostych żołnierzy. Refektarz zaś przeznaczony<br />

był dla oficerów i dla szlachty. Była to<br />

spora sala, wyłożona czarnym dębem, o dużych<br />

ostrołukowych oknach, które przepuszczały<br />

dostateczną ilość światła do operacji<br />

chirurgicznych, jakie się tu nieustannie odbywały.<br />

Kapitan George leżał na materacu, czerwonym<br />

od jego krwi i od krwi innych nieszczęśników,<br />

którzy wyprzedzili go na tym miejscu<br />

boleści. Wiązka słomy zastępowała mu poduszkę.<br />

Zdjęto mu zbroję i rozcięto kaftan<br />

i kos.zulę. Był obnażony do pasa, ale prawe<br />

jego ramię było jeszcze osłonięte naramiennikiem<br />

i stalową rękawicą. Żołnierz tamował<br />

krew, która sączyła się z jego ran, jednej na<br />

brzuchu, tuż poniżej zbroi, drugiej lekkiej, na<br />

ramieniu. Mergy był tak przytłoczony boleścią,<br />

że nie mógł nieść mu żadnej skutecznej<br />

pomocy. To płakał na klęczkach przed nim, to<br />

tarzał się po ziemi z okrzykami rozpaczy, nie<br />

przestając oskarżać się, że zamordował najczulszego<br />

brata i najlepszego przyjaciela. Kapitan<br />

natomiast był spokojny i usiłował uśmierzyć<br />

jego uniesienie.<br />

O dwie stopy od niego znajdował się drugi<br />

materac, na którym spoczywał w równie smutnym<br />

stanie biedny Beville. Rysy jego nie wyrażały<br />

spokojnego pogodzenia się z losem,<br />

które malowało się na twarzy kapitana. Od<br />

czasu do czasu wydawał głuchy jęk i zwracał<br />

oczy w stronę sąsiada, jakby prosząc go<br />

o udzielenie mu cząstki swej odwagi i siły<br />

ducha.<br />

Człowiek lat około czterdziestu, suchy, chudy<br />

i mocno pomarszczony wszedł do sali<br />

i zbliżył się do kapitana George'a, trzymając w<br />

ręku zieloną torbę, z której rozlegał się szczęk,<br />

napawający przerażeniem nieszczęsnych pacjentów.<br />

Był to mistrz Brisart, jak na owe czasy<br />

wcale zręczny chirurg, uczeń i przyjaciel<br />

słynnego Ambrożego Pare. Zakończył właśnie<br />

jakąś operację chirurgiczną, gdyż miał rękawy<br />

zakasane do łokcia i wielki fartuch, cały we<br />

krwi.<br />

— Czego wasze chcesz ode mnie i kim jesteś?<br />

— zapytał go George.<br />

-— Jestem chirurgiem i jeśli imię mistrza<br />

Brisart nie jest ci znane, to widać niewiele<br />

wiesz. No, raz kozie śmierć, jak mówią! Znam<br />

się, Bogu dzięki! na postrzałach i chciałbym<br />

mieć tyle sakiewek z tysiącem funtów, ile kul<br />

wydobyłem z ludzi, którzy mają się dziś równie<br />

dobrze jak ja sam.<br />

•— Powiedz mi tedy prawdę, eskulapie. Rana<br />

jest śmiertelna, o ile się na tym znam?<br />

Chirurg zbadał najpierw lewe ramię i powiedział:<br />

— Bagatela!<br />

Potem zaczął sondować drugą ranę, co sprawiło,<br />

że twarz rannego wykrzywiła się wkrótce<br />

straszliwym grymasem. Prawą ręką dość<br />

jeszcze silnie odepchnął dłoń chirurga.<br />

— Tam do kata! Daj mi pokój, diabelski<br />

doktorze! — wykrzyknął — widzę dobrze po<br />

twej minie, że przyszła już na mnie kreska.<br />

— Widzisz, mości szlachcicu, obawiam się<br />

mocno, że kula przebiła najpierw mięsień skośny<br />

podbrzusza, by wznosząc się ugrzęznąć<br />

w krzyżu, który z grecka nazywamy także<br />

r a c h i s. Do tego mniemania skłania mnie<br />

to, że nogi waści są bezwładne i już zimne.<br />

Ta patognomiczna oznaka jest niezawodna:<br />

w takim razie...<br />

57


— Strzał o dwa kroki i kula w krzyżu! Tam<br />

do licha, eskulapie, to aż nadto, by wyprawić<br />

nieboraka ad patres! Nie męcz mnie tedy i daj<br />

mi umrzeć w spokoju.<br />

— Nie! on będzie żył! będzie żył! — wykrzyknął<br />

Mergy, wlepiając w chirurga obłąkane<br />

oczy i chwytając go rozpaczliwie za ramię.<br />

— Tak, godzinę lub może dwie — powiedział<br />

zimno mistrz Brisart — gdyż jest tęgim<br />

chłopem.<br />

Mergy znów padł na kolana, porwał prawą<br />

dłoń kapitana i zrosił strumieniem łez rękawicę,<br />

która ją okrywała.<br />

— Dwie godziny? — powtórzył George. —<br />

Tym lepiej, obawiałem się, że będę dłużej<br />

cierpieć.<br />

— Nie, to być nie może! — zawołał Mergy,<br />

szlochając — George, ty nie umrzesz, brat nie<br />

może umrzeć z ręki brata!<br />

— Uspokój się, no i nie trzęś mną tak.<br />

Każdy twój ruch czuję tutaj. Nie cierpię tak<br />

bardzo; byle tylko tak dalej, jak mówił Zany,<br />

spadając z szczytu dzwonnicy...<br />

Mergy usiadł w pobliżu materaca, oparł głowę<br />

o kolana i ukrył twarz w dłoniach. Nie poruszała<br />

się i zdawało się, że drzemie—tylko od<br />

czasu do czasu konwulsyjne drżenie wstrząsało<br />

całym jego ciałem jak dreszcz gorączkowy,<br />

a z piersi wyrywał się skowyt, nie mający<br />

nic wspólnego z ludzkim głosem.<br />

Chirurg przewiązał ranę, byle tylko zatamować<br />

krew i z dużą dozą zimnej krwi wycierał<br />

swą sondę.<br />

— Radzę waści przysposobić się do drogi —<br />

powiedział — jeśli chcesz ministra, nie brak<br />

ich tu. Jeśli wolisz księdza, także ci go przyślą.<br />

Widziałem właśnie mnicha, wziętego<br />

przez naszych ludzi do niewoli. O, spowiada<br />

tam umierającego oficera — papistę.<br />

— Dajcie mi pić — powiedział kapitan.<br />

— Broń Boże! umrzesz o godzinę prędzej!<br />

— Godzina życia nie warta jest szklanki<br />

wina. Z Bogiem, mości eskulapie, tu oto jest<br />

ktoś, kto oczekuje cię z niecier<strong>pl</strong>iwością.<br />

— Czy mam waści przysłać ministra lub<br />

mnicha?<br />

— Ani jednego, ani drugiego.<br />

— Jakże to tak?<br />

— Dajcie mi święty spokój!<br />

Chirurg wzruszył<br />

Beville'a.<br />

ramionami i podszedł do<br />

— Na brodę Mahometa! — zawołał — to<br />

mi piękna rana! Te zuchy ochotnicy walą jak<br />

w bęben!<br />

— Wyjdę z tego, prawda? — zapytał ranny<br />

słabym głosem.<br />

— Niech waść oddycha — powiedział mistrz<br />

Brisart.<br />

Rozległ się rodzaj słabego gwizdu, wywołanego<br />

przez powietrze, które uchodziło z piersi<br />

Beville'a równocześnie przez ranę i przez usta,<br />

a krew sączyła się z rany jak czerwona piana.<br />

Chirurg gwizdnął, jakby naśladując ten<br />

dziwny odgłos, po czym lada jak założył opatrunek<br />

i zabierał się do odejścia. Tymczasem<br />

oczy Beville'a, gorejące jak dwie pochodnie,<br />

śledziły każdy jego ruch.<br />

— A zatem, doktorze? — zapytał drżącym<br />

głosem.<br />

— Pakuj waść manatki! — odrzekł zimno<br />

chirurg i oddalił się<br />

— Biada mi! umierać tak młodo! — wykrzyknął<br />

nieszczęsny Bevil!e, opuszczając głowę<br />

na wiązkę siana, która mu służyła za poduszkę.<br />

Kapitan George prosił, by mu dano coś do<br />

picia, ale nikt nie chciał mu podać kubka wody,<br />

obawiając się przyśpieszyć tym jego<br />

śmierć. Dziwne miłosierdzie, które każe przedłużać<br />

cierpienia! W tej chwili La Noue i kapitan<br />

Dietrich wraz z kilku innymi oficerami<br />

weszli do sali, by obejrzeć rannych. Zatrzymali<br />

się wszyscy przed materacem George'a<br />

i La Noue, opierając się o szpadę, zwracał kolejno<br />

na obu braci oczy, w których malowało<br />

się wzruszenie, jakiego doznawał na ten smutny<br />

widok.<br />

Manierka, którą niemiecki kapitan miał<br />

u boku, zwróciła uwagę George'a. — Kapitanie<br />

— powiedział — z waści stary żołnierz?<br />

— Tak, stary żołnierz. Dym bitewny prędzej<br />

niż lata pokrywa brodę szronem. Nazywam się<br />

kapitan Dietrich Hornstein.<br />

— Powiedz mi, co byś uczynił, gdybyś był<br />

ranny jak ja?<br />

Kapitan Dietrich przez chwilę patrzył na jego<br />

rany jak człowiek przyzwyczajony do takich<br />

widoków i znający się na rzeczy.<br />

58


— Zrobiłbym rachunek sumienia — odrzekł<br />

— i poprosiłbym o kwartę wina reńskiego,<br />

gdyby w pobliżu była jaka butelczyna.<br />

— A ja chcę jeno odrobiny ich marnego wina<br />

roszelskiego i te kpy nie chcą mi go dać.<br />

Dietrich odpiął manierkę o nader pokaźnych<br />

kształtach i zbierał się wręczyć ją rannemu.<br />

— Co robisz, mości kapitanie? wykrzyknął<br />

muszkieter — lekarz powiedział, że umrze, gdy<br />

się tylko napije!<br />

— I cóż stąd? zazna przynajmniej trochę<br />

przyjemności przed śmiercią! Naści, bracie,<br />

żałuję, że nie mogę ci ofiarować lepszego wina.<br />

— Zacny człowiek z waści, kapitanie Dietrich!<br />

— powiedział George wypiwszy. Potem<br />

podał manierkę swemu sąsiadowi: A ty, mój<br />

biedny Beville, czy pójdziesz w moje ślady?<br />

Ale Beville potrząsnął głową bez słowa.<br />

— Ach! — rzekł George — nowe utrapienie.<br />

Cóż to? Nie dadzą mi umrzeć w pokoju?<br />

Zobaczył zbliżającego się ministra z biblią<br />

pod pachą?<br />

— Synu mój! — powiedział minister — skoro...<br />

— Dosyć, dosyć! Wiem, co mi waść powiesz,<br />

ale szkoda fatygi. Jestem katolikiem.<br />

— Katolikiem? — zawołał Beville. — Nie<br />

jesteś już tedy bezbożnikiem?<br />

— Ale niegdyś — powiedział minister —<br />

wyrosłeś w wierze . reformowanej i w tej<br />

chwili uroczystej i groźnej, gdy stanąć masz<br />

przed najwyższym sędzią czynów i sumień...<br />

— Jestem katolikiem. Na rogi Belzebuba!<br />

Dajcie mi pokój!<br />

— Ależ...<br />

— Kapitanie Dietrich, czy nie zlitujesz się<br />

nade mną? oddałeś mi już waszmość przysługę<br />

— proszę cię o jeszcze jedną. Spraw, bym<br />

mógł umrzeć bez kazań i jeremiad.<br />

— Oddal się waść — powiedział kapitan do<br />

ministra — widzisz, że człowiek ten nie ma<br />

chęci słuchać cię.<br />

La Noue dał znak mnichowi, który zbliżył<br />

się skwa<strong>pl</strong>iwie.<br />

— Oto duchowny twego wyznania — powiedział<br />

La Noue do kapitana George'a — nie<br />

chcemy wtrącać się do spraw sumienia.<br />

— Mnich czy minister niech idzie do diabła!<br />

— odrzekł ranny.<br />

Mnich i minister stali po obu stronach posłania,<br />

gotowi wydzierać sobie umierającego.<br />

— Ten zacny pan jest katolikiem — powiedział<br />

mnich.<br />

— Ale urodził się protestantem — rzekł minister<br />

— należy do mnie.<br />

— Ale się nawrócił.<br />

— Ale pragnie umrzeć w wierze ojców.<br />

— Wyspowiadaj się, mój synu.<br />

— Odmów wyznanie wiary, mój synu.<br />

— Nieprawdaż, że umierasz jako dobry katolik?<br />

— Odpędźcie tego wysłannika Antychrysta!<br />

— wykrzyknął minister, czując poparcie większości<br />

obecnych.<br />

Natychmiast jeden z żołnierzy, gorliwy hugenota,<br />

porwał mnicha za sznur habitu i odepchnął<br />

go wołając: — Precz stąd, klecho! Pomiocie<br />

szubieniczny! Dawno już skończyły<br />

się msze w La Rochelle!<br />

— Daj pokój — powiedział La Noue — jeśli<br />

człowiek ten chce się wyspowiadać, ręczę słowem,<br />

że nikt mu nie przeszkodzi.<br />

— Dzięki ci, mości La Noue — powiedział<br />

ranny słabym głosem.<br />

— Wzywam was wszystkich na świadków<br />

— przerwał mnich — chce się spowiadać.<br />

— Nie, niech mnie diabli wezmą!<br />

—• Wraca do wiary przodków! — wykrzyknął<br />

minister.<br />

— Nie, do stu tysięcy fur beczek! Dajcie mi<br />

obaj święty spokój! Czyżbym już umarł, że<br />

kruki kłócą się o mój zewłok? Nie chcę ani<br />

waszych mszy, ani waszych psalmów!<br />

— Bluźni! — zawołali zgodnie obaj słudzy<br />

wrogich sobie wyznań.<br />

— Trzeba jednak w coś wierzyć — powiedział<br />

z niewzruszonym spokojem kapitan Dietrich.<br />

— Wierzę.,, że z waści zacny człowiek, który<br />

uwolni mnie od tych harpii... Tak, odejdźcie<br />

i dajcie mi umrzeć jak psu.<br />

— Tak, zdychaj jak pies — powiedział minister<br />

odchodząc z oburzeniem. Mnich przeżegnał<br />

się i podszedł do posłania Beville'a.<br />

La Noue i Mergy zatrzymali ministra. —<br />

Jeszcze jeden wysiłek — powiedział Mergy.<br />

— Miej litość nad nim, miej litość nade mną!<br />

— Mości panie — rzekł La Noue do umierającego<br />

— wierz staremu żołnierzowi, nauki<br />

człowieka, który poświęcił się służbie Bożej,<br />

mogą przynieść ulgę w ostatnich godzinach.<br />

Nie słuchaj podszeptów występnej próżności<br />

i przez fanfaronadę nie gub swej duszy!<br />

59


— Mości panie — odrzekł kapitan — nie od<br />

dziś myślę o śmierci. Nie potrzebuję niczyich<br />

nauk, aby się do niej przygotować. Nigdy nie<br />

byłem skłonny do fanfaronady, teraz mniej niż<br />

kiedykolwiek. Ale, do diaska! ich brednie<br />

zdadzą mi się jak psu na buty!<br />

Minister wzruszył ramionami, La Noue<br />

westchnął. Obaj oddalili się zwolna z opuszczonymi<br />

głowami.<br />

— Kamracie — rzekł Dietrich — musisz piekielnie<br />

cierpieć, by mówić to co mówisz.<br />

— Tak, kapitanie, cierpię piekielnie.<br />

— Mniemam tedy, że dobry Bóg nie pogniewa<br />

się o twe słowa, które diabelnie trącą bluźnierstwem!<br />

Lecz gdy się dostało nabój na przestrzał,<br />

tam do kata! można sobie trochę pokląć<br />

na pociechę!<br />

George uśmiechnął się i ujął za manierkę:<br />

Twoje zdrowie, kapitanie! Jesteś waść najlepszym<br />

pielęgniarzem, jakiego może pragnąć<br />

ranny żołnierz! — z tymi słowy wyciągnął doń<br />

rękę.<br />

Kapitan Dietrich uścisnął ją, zdradzając niejakie<br />

wzruszenie. — Teufel! — mruknął do<br />

siebie. — Gdyby tak jednak mój brat Hennig<br />

był katolikiem, a jabym mu wpakował cały<br />

nabój w brzuch!... Oto wytłumaczenie wróżby<br />

Mili...<br />

—George, przyjacielu — powiedział Beville<br />

żałosnym głosem —• powiedz mi coś. Umrzemy<br />

przecież, to straszliwa chwila!... Czy myślisz<br />

wciąż jeszcze tak samo jak wówczas, gdy nawracałeś<br />

mnie na bezbożnictwo?...<br />

— Ma się rozumieć, odwagi! Za kilka chwil<br />

przestaniemy cierpieć.<br />

— Lecz ten mnich mówi mi o ogniu, o diabłach...<br />

czy ja wiem? Ale wydaje mi się, że to<br />

wszystko nie jest pocieszające.<br />

— Bzdury!<br />

— Lecz jeśli to prawda?<br />

— Kapitanie, pozostawiam ci w spadku mą<br />

zbroję i szpadę: chciałbym mieć coś lepszego,<br />

by odwdzięczyć ci się za dobre wino, którym<br />

mnie uraczyłeś.<br />

— George, przyjacielu — podjął znów Beville<br />

— to byłoby straszne, gdyby było prawdą<br />

to co mówi... wieczność!<br />

— Tchórzu!<br />

— Tak, tchórzu... to łatwo powiedzieć, ale<br />

wolno być tchórzem, gdy chodzi o wieczyste<br />

męki.<br />

— No to się wyspowiadaj.<br />

— Proszę cię, powiedz mi, pewien jesteś, że<br />

nie ma piekła?<br />

— Ba!<br />

— Nie, odpowiedz mi, że jesteś całkiem pewien?<br />

— Nie jestem pewien niczego. Jeśli jest diabeł,<br />

to zobaczymy, czy jest tak czarny jak go<br />

malują.<br />

— Jak to, nie jesteś pewien?<br />

— Wyspowiadaj się, mówię ci.<br />

— Ale będziesz się ze mnie natrząsać?<br />

Kapitan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu,<br />

po czym powiedział z powagą: — Na<br />

twoim miejscu wyspowiadałbym się, to zawsze<br />

pewniej; wyspowiadany, namaszczony —<br />

gotów jesteś na wszystko.<br />

— Zrobię tedy to, co ty. Wyspowiadaj się<br />

pierwszy.<br />

— Nie.<br />

— Tam do kata!... — Mów sobie co chcesz,<br />

ja jednak umrę jako dobry katolik. Nuże, ojcze,<br />

daj mi zmówić Confiteor i podpowiadaj,<br />

bom coś niecoś zapomniał.<br />

W czasie gdy Beville spowiadał się, kapitan<br />

wypił jeszcze łyk wina, po czym opuścił głowę<br />

na swą lichą poduszkę i zamknął oczy. Przez<br />

jakiś kwadrans leżał spokojnie. Potem zacisnął<br />

wargi i zadrżał, wydając długi jęk, wydarty<br />

przez ból. Mergy, sądząc, że brat wydaje ostatnie<br />

tchnienie, krzyknął i uniósł mu głowę. Kapitan<br />

natychmiast otworzył oczy.<br />

— Wciąż jeszcze? — powiedział odpychając<br />

go łagodnie — proszę cię, Bernardzie, uspokój<br />

się.<br />

— George! George! umierasz z mojej ręki!<br />

— Cóż chcesz, nie jestem pierwszym Francuzem,<br />

zabitym przez brata... i mniemam, że<br />

nie ostatnim. Ale oskarżać mogę tylko siebie<br />

samego. Gdy Jego Książęca Mość wydostał<br />

mnie z więzienia i zabrał z sobą, poprzysiągłem<br />

sobie, że nie dobędę miecza. Ale gdy dowiedziałem<br />

się, że napadnięto tego nieboraka<br />

Beville'a, gdy usłyszałem huk wystrzałów,<br />

chciałem zobaczyć z bliska co się dzieje...<br />

Znowu przymknął oczy, lecz wkrótce otworzył<br />

je, mówiąc: Pani de Turgis kazała ci powiedzieć,<br />

że kocha cię nadal. — I uśmiechnął<br />

się miękko.<br />

Były to jego ostatnie słowa. Zmarł przed<br />

60


upływem kwadransa, nie zdając się nazbyt sumienie, które wyrzucało mu, że walczy<br />

cierpieć. W kilka minut później Beville wyzionął<br />

ducha w ramionach mnicha, który zapewniał<br />

przeciw swemu królowi, jak armia katolicka<br />

zmuszona była wyrzec się oblężenia i jak za-<br />

potem, że słyszał wyraźnie w powietrzu warto czwarty pokój, po którym wkrótce na-<br />

radosne pianie aniołów, które przyjmowały stąpiła śmierć Karola IX.<br />

duszę skruszonego grzesznika, na co diabli odpowiedzieli<br />

spod ziemi rykiem triumfu, unosząc<br />

duszę kapitana George'a.<br />

Z każdej historii Francji można dowiedzieć<br />

Czy Mergy pocieszył się? Czy Diana znalazła<br />

sobie innego kochanka? Decyzję pozostawiamy<br />

czytelnikowi, który dzięki temu zawsze<br />

będzie mógł zakończyć opowieść podług<br />

się, jak La Noue opuścił La Rochelle, pełen swej woli.<br />

niesmaku do wojny domowej i dręczony przez Przełożyła Anna Jakubiszyn<br />

ALEKSANDER PUSZKIN Przełożyła JADWIGA WAŻEWSKA<br />

TOPIELEC<br />

Do chałupy wpadły dzieci<br />

I ku ojcu pędem biegą:<br />

„Tato! Tato! nasze sieci<br />

Wyciągnęły umarłego!"<br />

— Łżyjcie, łżyjcie, bisurmany!<br />

Warknął ojciec z gniewną twarzą:<br />

— Żyć nie dadzą te pogany!<br />

Umarłego wam pokażą!<br />

Sąd tu zjedzie — skąd wziąć świadka?!<br />

Śledztwo będzie trwało wieki.<br />

Ha, cóż robić? — Kaftan, matka!<br />

Daj, powlokę się do rzeki.<br />

Gdzież umarły? — „O, z tej strony!"<br />

W samej rzeczy, u wybrzeża,<br />

Kędy niewód rozścielony,<br />

Trup na mokrym piasku leży.<br />

Zsiniał, wzdął się trup straszliwy<br />

I potworną przybrał tuszę.<br />

... Samobójca nieszczęśliwy<br />

Tak zagubił grzeszną duszę?<br />

Rybak prądem uniesiony?<br />

Pijak, który wpadł w odmęty?<br />

Czy przez zbójców ograbiony<br />

Kupiec, w głuchą toń zepchnięty?...<br />

Chłopa mało to obchodzi!<br />

Zerknął wokół i bez zwłoki<br />

Milczkiem schodzi w dół, ku wodzie,<br />

A za nogi ciągnie zwłoki.<br />

I wyrzucił je pod brzegiem,<br />

I pchnął wiosłem z całej sify.<br />

... Trup znów pomknął z rzeki biegiem<br />

Szukać krzyża i mogiły.<br />

61<br />

9


Długo płynął tak z falami,<br />

Tańczył, gdy go nurt podrzucił....<br />

Odprowadził go oczami<br />

Chłop, i s<strong>pl</strong>unął, i zawrócił.<br />

„Za mną, psiaki, marsz do domu!<br />

Kołacz każdy z was dostanie.<br />

Tylko — wara pa<strong>pl</strong>ać komu,<br />

Bo inaczej — spuszczę lanie!"<br />

Nocą z szumem wicher zawył ,<br />

Zakotłował wodę w rzece;<br />

Blask łuczywa czerwonawy<br />

Zagasł w dymnej chacie kmiecej.<br />

Chrapią dzieci; żona dyszyj<br />

Mąż na pryczy we śnie leży.<br />

Burza wyje. Wtem chłop słyszy:<br />

Raz w raz w okno ktoś uderzy.<br />

„Kto tam?" „Wpuśćcie, gospodarzu!"<br />

„Co za licho? Ktoś ty? Po co?<br />

Ech, Kainie, kto ci każe<br />

Tłuc się tutaj mroczną nocą?!<br />

Co mi po tym nowym kramie?<br />

W izbie ciasno jak w piwnicy!"<br />

I leniwe podniósł ramię,<br />

By uchylić okiennicy.<br />

Łysnął księżyc w lisiej czapie:<br />

Stoi w oknie upiór goły.<br />

Z długiej brody woda kapie,<br />

Patrzą martwo oczodoły.<br />

Już w nim wszystko skamieniało,<br />

Ręce w dół się opuściły,<br />

I w rozdęte, miękkie ciało<br />

Czarne raki mu się wpiły.<br />

\<br />

Okno z trzaskiem się zawarło!<br />

Chłopu znana postać goła.<br />

Struchlał. — Ledwo poprzez gardło<br />

„Obyś skonał!" — charknąć zdoła.<br />

Z głową strachem opętaną<br />

Całą noc się trząsł, dygotał...<br />

I stukano aż do rana<br />

Pod okienkiem i we wrota.<br />

Wieść okrutna krąży w gminie,<br />

Ze co roku, od pół wieka,<br />

W feralnego dnia godzinie<br />

Chłop nieszczęsny gościa czeka.<br />

Świt już wstaje z zawieruchą,<br />

Burza długo w noc się miota.<br />

I topielec stuka głucho<br />

Pod oknami i we wrota.<br />

Przełożyła Jadwiga<br />

Ważewska


ALEKSANDER PUSZKIN<br />

Przełożył STANISŁAW STRUMPH-WOJTKIEWICZ<br />

FONTANNA BACHCZYSERAJU<br />

(ZAKOŃCZENIE POEMATU)<br />

Rzuciwszy wreszcie kraj północy,<br />

Jej biesiad już nie pamiętając,<br />

Zwiedziłem w zapomnieniu śniący<br />

Bachczyserajski chanów pałac.<br />

Przez sienie puste i milczące<br />

Szedłem, gdzie Tatar, bicz narodów,<br />

Swoich morderczych syt pochodów,<br />

Powrót świętował w ucztach wrących,<br />

Lub w gnuśnej tonął bezczynności.<br />

W pustych komnatach i ogrodach<br />

Do dzisiaj wieje duch błogości.<br />

Kraśnieją róże, <strong>pl</strong>uska woda,<br />

I winogradu pną się s<strong>pl</strong>oty, '<br />

I mur pałacu błyszczy złotem.<br />

Widziałem resztki krat zmurszałe,<br />

Gdzie młode żony Girejowe,<br />

Paciorki licząc bursztynowe,<br />

Nad smętkiem młodych lat wzdychały;<br />

I cmentarz chanów oglądałem —<br />

Siedziby, które im zostały...<br />

Kamienne słupy po Girejach,<br />

Wieńczone w zawój marmurowy,<br />

0 niestałości losu w dziejach<br />

Twardą świadczyły mi wymową.<br />

Gdzież władza chanów? Gdzie kobiety?<br />

Wokoło cisza... Ale nie tym<br />

Serce me było przepełnione.<br />

Szmer wodotrysku, róży tchnienie<br />

W błogie wprawiały rozmarzenie,<br />

A wyobraźni żywa siła •<br />

Wzruszoną myśl niepokoiła<br />

1 po pałacu lotnym cieniem<br />

Dziewczęcą postać mi jawiła!..<br />

— o —<br />

Czyj cień to wówczas, o druhowie,<br />

Czyj obraz marzył mi się żywy<br />

I nieodparty, napastliwy<br />

Myśl prześladował... Kto mi powie,<br />

Czy był to obraz Marii jasnej,<br />

Czy też Zaremy duch polatał,<br />

Zazdrości pełen niewygasłej<br />

W pustych już sieniach i komnatach?<br />

— o —<br />

Pomnę: gdzieś kwitnie krasa żywa,<br />

Pomnę jej równie słodkie oczy,<br />

Ku niej. myśl moja się wyrywa,<br />

Dla niej wygnańcza łza się stoczy.<br />

Szaleńcze! Przestań! Dosyć o tym,<br />

Daremnej nie budź znów tęsknoty,<br />

O czczych nadziejach snem zuchwałym<br />

Zbyt długo haracz swój spłacałem.<br />

Stęskniony więźniu, oprzytomnij!<br />

63


Czemu okowy własne pieścisz?<br />

Długoż twej liry śpiew nieskromny<br />

Szaleństwo światu będzie wieścić?<br />

— o —<br />

Żem umiłował Muzy, spokój,<br />

Żem sławę, miłość już pochował,<br />

Powrócę do twych stromych stoków,<br />

Salhiro rzeźwa i wesoła!<br />

Znów na przymorskie wejdę szczyty,<br />

Dawne wspomnienia w duszy tając,<br />

I znów z taurydzkich fal błękitem<br />

Me oczy chciwie się spotkają,<br />

Darząc czarowny kraj zachwytem!<br />

Wszystko tam żywe: wzgórza, lasy,<br />

Bursztyn i granat winogradu,<br />

Zacisznych dolin wdzięczne krasy<br />

I szmer strumieni i chłód sadów...<br />

Radością poi się wędrowiec,<br />

Gdy rankiem cichym i pogodnym<br />

Nawykły niesie go wierzchowiec<br />

Między przybrzeżnych gór urwiska,<br />

A zielonawy żywioł wodny<br />

0 Ajudahu skały pryska<br />

1 szumnie pieni się i błyska...<br />

Przełożył Stanisław<br />

Strumph-Wojtkiewicz<br />

ALEKSANDER PUSZKIN<br />

Przełożył LEOPOLD LEWIN<br />

DO DUCHA DOMOWEGO<br />

O, niewidzialny mienia mojego patronie,<br />

Dobry, łagodny mój duchu domowy, .<br />

Chroń wieś, ogródek dziki, zieloność dąbrowy<br />

I skromne mojej rodziny ustronie!<br />

Niechaj łąk nie nękają nazbyt wczesne mrozy<br />

I ostra nawałnica, i wicher jesienny,<br />

I niechaj w porę śnieg zbawienny<br />

Pokryje zwilgłe pól nawozy!<br />

Zostań, stróżu tajemny w dziedzicznym przedsionku,<br />

Na nocnego złodzieja rzuć onieśmielenie<br />

I nieprzyjazne uroczne spojrzenie<br />

Odwróć od mego szczęśliwego domku!<br />

Obchodź go z troskliwością w nocy i nad ranem,<br />

Pokochaj mój ogródek i wód sennych ciszę,<br />

I mego parku wdzięczne zacisze<br />

Z walącą się furteczką, zmurszałym parkanem!<br />

Pokochaj wzgórza stok zielony,<br />

Błoń, po której w leniwym błądzę zamyśleniu,<br />

Ochłodę lip i klonów szumiące korony —<br />

Wszystko, co sprzyja natchnieniu.


DO BORATYŃSKIEGO<br />

(Z BESARABII)<br />

Pustynna, głucha ta kraina<br />

Dla poetyckiej duszy święta:<br />

Sławiona głosem Dzierżawina,<br />

Chwałę rosyjską wciąż pamięta.<br />

Po dziś dzień szuka cień Nazona<br />

Dunajskich piasków i wybrzeży<br />

I na wezwania słodkie bieży<br />

Wyznawców Muz i Apollona.<br />

Z nim jakże często porą nocną<br />

Błądzi wzdłuż brzegu moja dusza;<br />

Lecz chciałbym już uścisnąć mocno<br />

W tobie żywego Owidiusza.<br />

DO NIANI<br />

O, towarzyszko dni surowych,<br />

Gołąbko w troskach osiwiała!<br />

Tyś jedna w głuszy drzew sosnowych<br />

Tak długo, długo mnie czekała.<br />

Ty, jak na straży, u okienka<br />

W izdebce wybielonej czuwasz<br />

I zwolna w pomarszczonych rękach<br />

Druty robótki swej przesuwasz.<br />

Na opuszczone patrzysz wrota,<br />

Na drogę — drzew pokrytą cieniem,<br />

Troski, przeczucia i tęsknota<br />

Na pierś twą kładą się brzemieniem.<br />

Raz ci się zdaje...<br />

Przełożył Leopold<br />

Lewin<br />

ALEKSANDER PUSZKIN Przełożył KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI<br />

DO JAZYKOWA<br />

Kto tobie natchnął, Jazykowie,<br />

ten miły, ten junacki dar?<br />

Ile swawoli w twojej mowie,<br />

jaki sił nadmiar w każdym słowie,<br />

jaki młodości pęd i żar.<br />

Nie, nie kastalskiej wody zdrój ,<br />

kryształem poił twą Kamenę,<br />

to zgoła inną Hippokrenę<br />

kopytem wyrył Pegaz twój.<br />

Ta chłodną strugą nie wypływa,<br />

lecz pieni się jej chmielny wywar,<br />

odurza i upaja nas,<br />

niby ten napój bogów godny,<br />

wino złączone z rumem wraz,<br />

co bez domieszki zbędnej wody<br />

w Trigorskim, żądni wciąż swobody,<br />

odkryliśmy w swym czasie raz.<br />

•<br />

65


DO JAZYKOWA<br />

Od dawien dawna słodki mus<br />

poetom mocno wiąże dłonie:<br />

są kapłanami wspólnych muz,<br />

wspólny im ogień w duszach płonie;<br />

zawsze skojarzy ich natchnienie,<br />

choćby ich dzielił życia znój.<br />

Przysięgam na Nazona cienie:<br />

0 Jazykowie, tyś druh mój!<br />

Dawno już drogą do Dorpatu<br />

szedłbym od rana, gdybym mógł,<br />

1 swój pielgrzymi kij sękaty<br />

oparł o twój gościnny próg,<br />

a potem wrócił ożywiony<br />

obrazem dni bez chmur i trosk,<br />

roZmową z druhem swym natchniony,<br />

twej lutni wspominając głos.<br />

Lecz szczęście igra ze mną snadnie,<br />

złośliwie pędząc tam i tu,<br />

gdzie tylko samowładza<br />

zadmie;<br />

nie wiem, gdzie jutro wstanę z snu;<br />

zawsze tropiony, wciąż wygnaniec,<br />

wlokę żelaza skutych<br />

Poeto, usłysz me wołanie<br />

i nie odmawiaj teraz mi:<br />

dni....<br />

na wsi, gdzie Piotra wychowanek,<br />

co ulubieńcem carskim był,<br />

gdzie ten faworyt zapomniany,<br />

mój pradziad-negr się kiedyś krył,<br />

gdzie zapomniawszy<br />

o Elżbiecie,<br />

jej obietnicach, dworskim świecie,<br />

w alei lip, gdzie ptasząt gwar,<br />

rozpamiętywał w chłodnym lecie<br />

swej Afryki dalekiej żar,<br />

na<br />

ciebie czekam. W wiejskiej ciszy<br />

obejmie cię tu ze mną też<br />

mój brat po krwi, po lutni<br />

ten figlarz, tyś go nieraz słyszał;<br />

kochanek muz, natchniony<br />

wróż,<br />

nasz Delwig dla nas wszystko rzuci<br />

i nasza trójka wraz zanuci,<br />

i jaśniej tu się stanie już.<br />

Zmylimy oczy wartownicze,<br />

niezależności wielbiąc smak,<br />

młodości naszej buntowniczej<br />

złożymy w uczcie hucznej dank.<br />

Wieczorem wszyscy się złączymy,<br />

wiesz,<br />

wsłuchani w wierszy, w czarek dźwięk,<br />

i nudę zimy, wfchru jęk<br />

winem i pieśnią przepędzimy.<br />

Przełożył Kazimierz Andrzej Jaworski


KAZIMIERZ ANDRZEJ<br />

JAWORSKI<br />

W 150-LECIE URODZIN JAZYKOWA<br />

16 marca rb. upłynęło 150 lat od urodzenia<br />

Mikołaja Jazykowa, poety współczesnego<br />

Puszkinowi.<br />

Gogol pisał o nim: „Nazwisko Jazykow nosi<br />

nie na próżno. Włada językiem jak Arab<br />

swym koniem i jeszcze jakby chwali się tą<br />

władzą... Młodzieńcza świeżość tryska wprost<br />

ze wszystkiego, czegokolwiek dotknie". Puszkin<br />

poświęcił mu trzy wiersze. W jednym z<br />

nich mówi o „pełnym słodyczy związku", który<br />

łączy poetów, i oświadcza: „Jazykowie, jesteś<br />

mi bliski", a w drugim zachwyca się „nadmiarem<br />

jego uczuć i sił" i „młodzieńczym zawadiactwem".<br />

Hercen w „Rzeczach minionych<br />

i rozmyślaniach" wspomina o nim: „Pewien<br />

niegdyś ulubiony nasz poeta, który stał się<br />

świętoszkiem z powodu choroby i słowianofilem<br />

z pokrewieństwa, chciał schłostać nas<br />

umierającą ręką". Polewoj przyznając rrrfi talent<br />

i bogactwo języka zarzuca mu jednocześnie<br />

brak indywidualności poetyckiej. Bieliński<br />

chłoszcze go bezlitośnie, wyśmiewając<br />

przesadność wyrażeń, rzekomą oryginalność<br />

języka, pustą retorykę i chłód jego poezji.<br />

Bezimienny autor dowcipnej recenzji w piśmie<br />

„Bibliotieka dlia cztieńja" (r. 1845) nie zostawia<br />

na nim suchej nitki. Radziecki krytyk<br />

Orłów nazywa go „mistrzem, wirtuozem wiersza".<br />

Co za różnorodność sprzecznych nieraz<br />

zdań! Dziś Jazykow jest raczej zapomniany,<br />

choć wielu Rosjan śpiewa jego popularne pieśni:<br />

„Z kraju, z kraju dalekiego" i „Żeglarza"<br />

(„Nieliudimo nasze morie..."). W Polsce znamy<br />

go jedynie z ostatniego z wymienionych<br />

wierszy, zamieszczonego w „Dwóch wiekach<br />

poezji rosyjskiej" w przekładzie Gałczyńskiego.<br />

Mikołaj Jazykow urodził się 16 marca<br />

1803 r. w Symbirsku w rodzinie ziemiańskiej.<br />

W kulturalnym domu rodziców otrzymał początkowe<br />

wykształcenie, potem studiował bez<br />

większego powodzenia w petersburskim Górniczym<br />

Korpusie Kadetów i w Instytucie<br />

Inżynierów Komunikacji. Wiersze zaczął pisać<br />

wcześnie, a w Petersburgu młodzieńcze jego<br />

utwory spotkały się z życzliwym przyjęciem.<br />

Późniejszy siedmioletni (1822—1829) pobyt<br />

„żelaznego" studenta na wydziale filozoficznym<br />

uniwersytetu w Dorpacie (opuścił szkołę<br />

wyższą nie uzyskawszy dy<strong>pl</strong>omu) okazał się<br />

bardzo dobroczynny dla jego twórczości, której<br />

tematem _w tym czasie jest przeważnie<br />

bujne życie młodzieży, nie krępowanej tu<br />

przez carski reżim policyjny, uczty studenckie<br />

(na których śpiewano pieśni poety), przyjaźń,<br />

wino, miłostki. Są to utwory utrzymane w nastroju<br />

anakreontyków. Błahej treści towarzyszy<br />

jednak wspaniała nieraz oprawa słowna,<br />

ten właśnie nadmiar młodzieńczych sił przelewający<br />

się w wierszach, co tak zdumiewało<br />

Puszkina. Już w tym czasie Jazykow zaczął<br />

zamieszczać w różnych pismach swoje utwory,<br />

którymi zachwycała się zwłaszcza młodzież.<br />

Ale poeta poruszał czasem i poważniejsze<br />

tematy: należał wtedy do postępowych<br />

kół i pozwalał sobie na wystąpienia przeciwko<br />

„popom i monarsze", którzy są winni „hańby<br />

honoru rosyjskiego"; przejęty straceniem<br />

Rylejewa napisał na jego cześć krótki utwór,<br />

zakończony takimi słowami: „Wspomnij<br />

0 nim, Rosjo, kiedy wstaniesz z kajdanów<br />

1 ruszysz moce piorunowe na samowładzę carów";<br />

cofał się w przeszłość narodu wydobywając<br />

z niej pierwiastki bohaterstwa i poświęcenia<br />

dla ojczyzny.<br />

Ważnym wydarzeniem w ówczesnym życiu<br />

Jazykowa był pobyt jego latem r. 1826<br />

w Trigorskim (u Osipowej i jej syna Wulfa);<br />

opodal w Michajłowskim przebywał na wygnaniu<br />

Puszkin, poeci poznali się, zaprzyjaźnili<br />

i spędzili razem wiele przyjemnych chwil<br />

poświęconych rozmowom o poezji, spacerom<br />

po okolicy i wesołym koleżeńskim libacjom.<br />

Owocem przeżytych wtedy przez Jazykowa<br />

wrażeń jest jego piękny utwór „Trigorskoje"<br />

oraz wiersz „Do niańki A.S.Puszkina". Jak poeta<br />

ocenił miesiąc pobytu w Trigorskim i znajomość<br />

z Puszkinem, świadczą o tym słowa jego<br />

w liście napisanym do Wulfa w r. 1827:<br />

„Zapytywałem swego sumienia i słuchałem jego<br />

odpowiedzi i w całym swym życiu nie znajduję<br />

nic podobnego pięknem moralnym i fi-<br />

67


zycznym, nic przyjemniejszego i godniejszego,<br />

by błyszczeć złotymi literami na tablicy<br />

pamięci mego serca, niż to lato 1826 r."<br />

Wyjechawszy z Dorpatu Jazykow zamieszkał<br />

w Moskwie, gdzie przebywał do końca<br />

r. 1832, od czasu do czasu wyjeżdżając w rodzinne<br />

okolice Symbirska. Żył w samotności,<br />

pozostając przeważnie w domu, przez rok<br />

pracował jako urzędnik w kancelarii mierniczej.<br />

Choroba, na którą zapadł w r. 1831,<br />

zmusiła go do kuracji za granicą. Przez pięć<br />

lat przebywał w różnych miejscowościach<br />

leczniczych: w Marienbadzie, Gasteinie i Nicei,<br />

ale kąpiele niewiele mu pomogły. Wrócił<br />

do Moskwy w r. 1843 ,gdzie pozostawał pod<br />

opieką swego kolegi dorpackiego, znanego lekarza<br />

prof. Inoziemcowa.<br />

Wraz z organizmem osłabł i talent poety.<br />

Rzadko teraz zabłyśnie utworem, który by<br />

swą ekspresją przypominał dawniejsze osiągnięcia.<br />

Zmieniły się i jego poglądy: przeszedł<br />

na pozycje reakcyjne, z których atakował hercenowskie,<br />

i w kiepskich wierszach występował<br />

przeciwko przedstawicielom postępowej<br />

inteligencji rosyjskiej. Pod koniec życia oddał<br />

się rozmyślaniom religijnym, lekturze biblii<br />

i historii Rosji. Zmarł 7 stycznia 1847 r.<br />

Z dwustu kilkudziesięciu utworów poetyckich<br />

Jazykowa przetrwało próbę czasu zaledwie<br />

około trzydziestu. Ale kilkanaście z nich<br />

to w swoim rodzaju małe arcydzieła. Wymienić<br />

tu należy prócz wspomnianych pieśni popularnych<br />

takie wiersze, jak: „Muza", „Modlitwa",<br />

„Dwa obrazy", „Geniusz", „Trigorskoje",<br />

„Wieczór", „Do niańki A. S. Puszkina",<br />

„Wodospad", „Do poety", „Pożar", „Naśladowanie<br />

psalmu 136", „Rumak", „Burza",<br />

„Do Renu", „Trzęsienie ziemi" i „Baśń dramatyczną<br />

o carewiczu Iwanie, Żar-Ptaku i szarym<br />

wilku", którą Bieliński uważał za najlepszy<br />

utwór Jazykowa.<br />

Charakterystyczną cechą talentu poety jest<br />

bogactwo, dźwięczność i siła jego języka. Już<br />

Gogol zwrócił uwagę na pełne niezwykle czarującej<br />

ekspresji miejsce w poemacie „Trigorskoje",<br />

przedstawiające scenę kąpieli:<br />

Ubranie precz! Przed czołem młodym<br />

wyciągnąć ręce ruchem żywym<br />

i buch! Pryskają kro<strong>pl</strong>e wody<br />

wzlatując deszczem błyskotliwym.<br />

Jak mocne fali są o<strong>pl</strong>oty!<br />

Jak świeżo, gdy o pierś mą trąca!<br />

A jaki ma zmysłowy dotyk<br />

najada mnie obejmująca!<br />

Jazykow jest poetą dynamizmu. Opisując<br />

przyrodę przedstawia nie tyle pejzaż, ile naturę<br />

w ruchu. Stąd upodobanie do żywiołu<br />

(„Burza", „Pożar", „Trzęsienie ziemi"), stąd<br />

częsty w jego wierszach motyw wody — płynący<br />

strumień, wzburzone morze, wodospad.<br />

Stąd upodobanie do epitetów działających na<br />

zmysł słuchu. Ileż potęgi zawiera np. ten<br />

fragment „Wodospadu":<br />

„Morze blasku, huk, opary<br />

i wstrząśnięta ziemia cała:<br />

to o ściany się strzaskała<br />

szklana ściana, ściana biała.<br />

To tak rwie przez strome jary<br />

wftl pieniącej się Niagary<br />

szerz i głębia rozszalała".<br />

Ale jednocześnie ten piewca wina i Charyt,<br />

ten poeta rozszalałych żywiołów zdolny jest<br />

do kreślenia tak łagodnych i dyskretnych<br />

wierszy, w których spokój i piękno rozlane<br />

w naturze harmonizują z uczuciem pierwszej<br />

młodzieńczej miłości, jak to jest w „Wieczorze".<br />

Czasami Jazykow jest odkrywczym nowatorem<br />

w niezwykle śmiałych- na owe czasy metaforach,<br />

jak np. ta „szklanka wierszy" w<br />

utworze „Do M. P. Pogodna", która tak zgorszyła<br />

Bielińskiego, albo w nieoczekiwanych<br />

i trafnych porównaniach, np.:<br />

...i czara dni mych tak jest gorzka,<br />

jak czara z wódką piołunową"<br />

lub „miłość — pijawka serc" w wierszu „Inny<br />

już jestem".<br />

Tak, słusznie krytyk radziecki ocenia Jazykowa<br />

jako „mistrza, wirtuoza wiersza". Już<br />

choćby z tego względu warto w 150-lecie jego<br />

urodzin przypomnieć tego poetę czytelnikowi<br />

polskiemu i udostępnić w przekładzie<br />

poznanie najlepszych jego utworów.<br />

Kazimierz Andrzej Jaworski<br />

68


MIKOŁAJ JAZYKOW<br />

Przełożył KAZIMIERZ ANDRZEJ<br />

JAWORSKI<br />

MUZA<br />

Bogini strun przeżyła bogów,<br />

co gromem grzmią i mieczem ranią:<br />

nie pozwoliła rąk swych skuć żelazem oków<br />

wiekom rozpusty i tyranii.<br />

Nadeszły; ziemia w krwi i śmierci tonie,<br />

uwieńcza się rozkute siły,<br />

i sił tych bezlitosne dłonie<br />

ołtarze piękna rozkruszyły;<br />

lecz z prochu obalonych grodów<br />

i z ciszy strasznej spustoszenia<br />

wstał nieśmiertelny, wiecznie młody<br />

anioł żywego wciąż natchnienia.<br />

1823<br />

GENIUSZ<br />

Gdy w gromach i błyskawic lśnieniach<br />

prorok unosił się ku górze,<br />

Elizeusza") żywą duszę<br />

potężny ogień opłomieniał:<br />

uczuciem świętym wypełniona<br />

rosła i krzepła, i mężniała,<br />

i od natchnienia promieniała,<br />

i boży głos słyszała ona.<br />

Tak geniusz drży radością zdjęty<br />

i wielkość własna go porusza,<br />

kiedy się grzmiąc i lśniąc rozpęta<br />

przed nim innego lot geniusza;<br />

budzi się w sercu dumny poryw,<br />

do cudów w chwili tej dojrzewa...<br />

I świat ma nowe gwiazdozbiory —<br />

wybrańca niebios arcydzieła!<br />

1825<br />

•<br />

* *<br />

*<br />

W was się dziś nasza duma jarzy,<br />

wolności iskry purpurowe.<br />

Rylejew śmiercią zmarł zbrodniarzy.<br />

Ty o nim wspomnisz, Rosjo nowa,<br />

gdy zrzucisz łańcuch, co cię parzy,<br />

i ruszysz mocą piorunową<br />

na samowładczy tron cesarzy.<br />

1826<br />

') Według biblii obraz odnosi się do proroka Eliasza<br />

(przyp. tłum.)<br />

69


DO NIAŃKI A. S. PUSZKINA<br />

Staruszko! Nie zapomnę ciebie nigdy w świecie!<br />

W tych dniach, gdy ukochawszy wsi swobodę w lecie,<br />

rzucałem dla niej sławę i nauki trudy,<br />

i Niemców, i to miasto profesorskiej nudy,<br />

ty, zacna gospodyni cichego schronienia,<br />

gdzie Puszkin nie zraniony sztychem przeznaczenia,<br />

wzgardziwszy ludzką łaską, zdradą czy obmową,<br />

swą służbę przy ołtarzu Kamen celebrował,<br />

Jyś zawsze dobre serce mi okazywała<br />

i życząc jak najlepiej szczerześ mnie witała;<br />

kiedy przez długie pól szeregi w letnim znoju<br />

szedłem poety i wygnańca słowem się upoić,<br />

i mnie on towarzyszył, twój przyjaciel dawny,<br />

Ariona sztuki adept, młody a tak sławny.<br />

Jak słodko twa gościnność święta mimo woli<br />

smak rozpieszczała nasz i żądzę samowoli!<br />

Z jakąż to serdecznością — starych lat zaletą —<br />

wymyślny obiad dać starałaś się poetom!<br />

I podawały wtedy wódkę nam z mięsiwem,<br />

owoce, miód i wino ręce twe sędziwe,<br />

stawiając to na ciasnym lecz gościnnym stole.<br />

I urzekałaś nas — wesoła w naszym kole —<br />

0 starodawnych panach czarującą <strong>pl</strong>otką: • •<br />

dziwiliśmy się bardzo tym swawolnym przodkom,<br />

wierzyliśmy i śmiech nasz nie przerwałby za nic<br />

naiwnych sądów, pochwał czy nagany niani;<br />

słuchaliśmy wymownej, miłej starowiny —<br />

1 tak płynęły wciąż beztrosko nam godziny!<br />

1826<br />

TRIGORSKOJE<br />

(FRAGMENT)<br />

Oto daleko za górami<br />

już skryło się wspaniałe słońce,<br />

od ściany lasu nad wodami<br />

cienie faliste zastępami<br />

wciąż wydłużają smugi drżące;<br />

w rzece błyskawic odblask żywszy,<br />

opustoszały wzgórza, brzegi<br />

i na wieś, pola opuściwszy,<br />

wozów wjeżdżają już szeregi;<br />

gdzieś pies zaszczeka podwórzowy<br />

albo wiaterek zaszeleści<br />

w liściach mroczącej się dąbrowy,<br />

albo też ptak przeleci gdzieści,<br />

albo skrzypiąca ciężka fura,<br />

którą porusza koń zmęczony,<br />

licząc stukotem kół bierwiona,<br />

przez most przetoczy się ponuro;<br />

i wtem urwany pomruk głuchy:<br />

to grzmot odezwał się nad rzeką<br />

spokojną, senną już w bezruchu<br />

i nagle zamilkł. Lecz daleko<br />

na skraju nieba miesiąc w pełni<br />

ze wszystkich stron już otuliły


kłębiące się obłoczne wełny:<br />

oto rozeszły się — zbliżyły —<br />

oto się groźńie połączyły<br />

w olbrzymi masyw niepogody<br />

i na lazuru strop od wschodu<br />

czarna, w czerwonych ognia łyskach<br />

skrada się ona — już jest blisko.<br />

I oto lasu oniemiałość<br />

obudził wiatru poryw mocny<br />

i rzeka już nie tak nieśmiało<br />

kieruje wody nurtem nocnym;<br />

teraz się marszczy na nim, wzdyma<br />

jak w wichrze — żagla płachta drżąca,<br />

którą już żeglarz ledwo trzyma,<br />

kiedy się burza nagle zerwie<br />

i nawałnicy strugą spłynie;<br />

skrzydła od łodzi wiatr oderwie<br />

i nad odmętem je rozwinie.<br />

Niebo zaległy w krąg ciemności;<br />

deszcz lunął; burza już na świecie,<br />

przez las i wody drogę mości,<br />

huczy i grzmi, i ogniem miecie.<br />

O, chwilo ta! Gdy w nawałnicy<br />

przez nieba krąg po chmur połaci<br />

bruzda zębatej błyskawicy<br />

w ognia rozsypie się szkarłacie,<br />

i widać wszystko: góry w dali,<br />

a bliżej obraz się rozszerzy<br />

zakrętów rzeki, jezior fali<br />

i wsi, i dolin, i wybrzeży!<br />

Nagle mrok jeszcze posępniejszy,<br />

głośniejsze gromów uderzenia<br />

i nawał gęstszy i bystrzejszy<br />

z nieb lejącego się strumienia.<br />

Lecz jutro w ciszy dostojeństwie<br />

na niebo modre, roześmiane<br />

słońce się wtoczy swym rydwanem,<br />

aby przywrócić złoty ranek<br />

ziemi skąpanej w burz szaleństwie.<br />

1826<br />

INNY JUŻ JESTEM<br />

Inny już jestem: jak niesławny<br />

wyklęty mnich przez świat dziś dążę;<br />

me życie jak kalendarz dawny,<br />

jak już zniszczona któraś z książek.<br />

To los hartownym ostrzem strzały<br />

ugodził głębię mego serca<br />

i teraz dłonią swą zuchwałą<br />

po głowie wali wciąż, szyderca...<br />

Jak żmija żądli mnie dziś troska,<br />

tęsknota żre jak zwierz surowo<br />

i czara dni mych taka gorzka,<br />

jak czara z wódką piołunową.<br />

Minuta zda mi się godziną,<br />

cierniami — w łóżku miękkie puchy,<br />

przekisłym kwasem — miód i wino,<br />

muzyczny dźwięk — brzęczeniem muchy:


tak myśli moje przemieniła<br />

miłość, pijawka serc — to jedno;<br />

żądłami dwoma mnie przeszyła<br />

i utrafiło każde w sedno.<br />

Trują mnie teraz żądła oba:<br />

jedno piłuje sznur mej duszy,<br />

drugie przeżera ją jak robak<br />

toczący z głodu owoc gruszy.<br />

I świat jest dla mnie dziś pustynią,<br />

i ginę w młodych lat rozkwicie,<br />

jak na pustkowiu ginie skrycie<br />

od mrozu arbuz albo dynia.<br />

1826<br />

ELEGIA<br />

Wymownej duszy mej pytanie,<br />

jej lot w zachwytu pełnej dumie,<br />

wierszy i myśli falowanie<br />

i moc ich — ona to zrozumie.<br />

Lecz za miłosne uniesienia<br />

czyż otrzymuję nagród wiele?...<br />

Ot, czasem słodkie dwa spojrzenia<br />

i jeszcze przy was, przyjaciele!<br />

1829<br />

* *<br />

*<br />

Gdy umrę już, z pokorą wtedy sprawcie<br />

nad trupem mym obrzędy swe ponure<br />

i mów żałobnych żadnych mi nie prawcie,<br />

nie osłaniajcie grobu mi marmurem.<br />

Lecz dziś, druhowie, gdy gromadka nasza<br />

beztrosko bawi się w rozgłośnym gronie,<br />

gdzie pieni się jak ta świąteczna czasza<br />

studencka dusza, co radością płonie —<br />

na moją cześć wypijcie do dna czarę,<br />

co krąży złotym skrzącym się napojem,<br />

i zaśpiewajcie nasze pieśni stare,<br />

i pijcie, imię wspominając moje.<br />

Bo marność wszystko! Szczęśliw ten na ziemi,<br />

któremu wiosny dni wśród druhów płyną,<br />

co widzi świat oczyma zamglonymi<br />

i kocha go za pieśni i za wino!...<br />

1829<br />

WODOSPAD<br />

Morze blasku, huk, opary<br />

i wstrząśnięta ziemia cała:<br />

to o ściany się strzaskała<br />

szklana ściana, ściana biała.<br />

To tak rwie przez strome jary<br />

wód pieniącej się Niagary<br />

szerz i głębia rozszalała.<br />

72


Oto żeglarz. Łódź od brzegu<br />

kłębowisko fal uniosło:<br />

w siną mrocznię wodobiegu<br />

wpiera on bezradnie wiosło...<br />

Próżno z wirem się boryka,<br />

choć natężył siły wszystkie:<br />

wnet go porwie otchłań dzika,<br />

w dal poniesie tym urwiskiem.<br />

Osaczony zgubą «w koło<br />

przestał już pracować wiosłem:<br />

obojętnie spuścił czoło<br />

pogodzony z swoim losem:<br />

patrzy się spokojnym okiem...<br />

I w odmęty na fal grzywie<br />

już wyrocznym swym potokiem<br />

porwał go wodospad chciwie.<br />

Morze blasku, huk, opary<br />

i wstrząśnięta ziemia cała:<br />

to o skały się strzaskała<br />

szklana ściana, ściana biała.<br />

To tak rwie przez strome jary<br />

wód pieniącej się Niagary<br />

szerz i głębia rozszalała.<br />

1831<br />

ŻEGLARZ<br />

Wyją fale, skaczą fale!<br />

Pod naporem ciężkich fal<br />

żagiel pełny trwa zuchwale,<br />

lekkie czółno pędzi w dal<br />

i rozpycha wściekłe fale,<br />

ślizga się po zboczach fal!<br />

Dmąc w nie wichru całą mocą<br />

burza gna za wałem wał;<br />

rozhulała się ochoczo,<br />

w bujne głowy wstąpił szał,<br />

to się zewrą, to odskoczą,<br />

odmieniając ciągle kształt!<br />

Ale spójrzcie: już przed nami<br />

przez obłoków ciemnych błam,<br />

połyskując kolorami,<br />

przeświecając tu i tam,<br />

złocistymi kosmykami<br />

dzień i słońce świecą nam.<br />

Mroku zgiń! Niech dzień się stanie!<br />

Niechaj zalśni nieba cud!<br />

Niechaj jasne słońce stanie<br />

nad przestrzenią całą wód!<br />

Wnet się ściszą już otchłanie,<br />

będzie spokój jak i wprzód.<br />

Błyszczą fale, <strong>pl</strong>uszczą fale!<br />

Pod perłowym bryzgiem fal<br />

żagiel pełny lśni wspaniale,<br />

lekkie czółno pędzi w dal<br />

rozsuwając modre fale<br />

i ślizgając się wśród fal!<br />

1831


POŻAR<br />

Pamiętasz jeszcze nas na owej nocnej uczcie,<br />

gdzieśmy bawili się przy winie wszyscy hucznie<br />

i rozśpiewani już w radosnym naszym kole<br />

pijąc przez całą noc siedzieliśmy przy stole?<br />

Już w przyjacielski nagtrój gwarnej tej biesiady<br />

czasami jęły się zaczepne słowa wkradać;<br />

wypito już za Ruś i za zebrania nasze,<br />

wysoko się trącały ponad stołem czasze,<br />

aby ciśnięte nagle z całych sił rękami<br />

podskoczyć na podłodze brzęcząc kawałkami;<br />

wesoły gwar i spór i rąk uścisków wiele!<br />

Hulaliśmy, koledzy, bracia, przyjaciele!<br />

I nagle światła blask; niepokój; powstajemy;<br />

tak, to nie zorza lśni. Nie tam jest wschód! Idziemy!<br />

Wspaniały groźny obraz jawił się przed nami:<br />

pod wróżącymi deszcz nocnymi obłokami<br />

pół nieba ogarnąwszy purpurową łuną<br />

wył, trzeszczał, szalał żywioł, ogień ku nam sunął.<br />

W tej chwili ona, drżąca od podmuchów nocy,<br />

ona, ta nasza piękność — lazurowe oczy —<br />

której już dawno nam towarzyszyło imię,<br />

co zawsze w naszych śpiewek rozbrzmiewało rymie,<br />

patrzała, jak jej pokój zgodnie ochraniając,<br />

jeden drugiemu falę chłodną wciąż podając,<br />

młodzieńcy pracowali. Wtedy to dopiero<br />

raz pierwszy poznać mogłem moc miłości szczerą.<br />

Jak rączo me nadzieje wszystkie zakipialy!<br />

Jak me marzenia rosły, raźnie wzlatywały<br />

swobodne i młodzieńcze w strony najłaskawsze!<br />

O, pani, bądź urocza i radosna zawsze,<br />

ty, której wzrok niebiański pierwszy raz w przeszłości<br />

czar pokus na mnie rzucił słodkiej tak miłości!<br />

Jak dawniej niechaj jasna będzie ócz jej modrość!<br />

Jak dawniej białych piersi jej wspaniałą szczodrość,<br />

kędziory włosów, złotym kąpcie swym strumieniem!<br />

Kwitnijcie usta krwawe, płoń i ty, rumieniec!<br />

Niechaj pokocha kiedyś ją mężczyzna młody,<br />

kwitnący zdrowiem, siłą, pełnią swej urody,<br />

i czuła padnie wtedy w mocne mu ramiona,<br />

i wszystkich, przyjaciele, nas zapomni ona!...<br />

1831<br />

POETY<br />

Kiedy się z tobą zżyło już natchnienie<br />

i serce drżące ze wzruszenia masz,<br />

i widzisz jasno swoje przeznaczenie,<br />

i dróg swych cel błogosławiony znasz;<br />

kiedy do czynu w tobie już gotowe<br />

wszystko, co dać tu może niebios dar:<br />

potężnej myśli jaśń i żar<br />

i pałająca ogniem mowa:


idź wtedy w świat — niech w słowa wieszcza wnika,<br />

wspaniała świętość niech ci płonie z lic,<br />

cukrowych ust występku nie dotykaj,<br />

gardź pochwałami i nie żądaj nic.<br />

Czy świecą gwiazdy tobie najłaskawsze,<br />

czy srogi los cię nagle pocznie giąć:<br />

gołębią miej prostotę zawsze,<br />

śmiały jak orzeł zawsze bądź!<br />

I harmonijne i najsłodsze dźwięki<br />

spłyną z bardonu twego czułych stron,<br />

niewolnik słysząc je przepomni męki:<br />

król Saul zasłucha się w ich dźwięczny ton<br />

i życie już podniosłe i wspaniałe<br />

wypełni całą twojej duszy treść<br />

i będziesz czyste czoło nieść<br />

i oczy mieć płomienne, śmiałe!<br />

Lecz jeśli w życiu chcesz rozkoszy marnych<br />

i skusił ciebie pochwał ziemskich dym,<br />

składaniem darów nie trudź się ofiarnych<br />

Panu swojemu, bo on wzgardzi tym.<br />

Spojrzeniem groźnym tylko cię owładnie,<br />

obłudny dar odtrąci gniewem grzmiąc<br />

1831<br />

i zmiecie go i kapłan padnie<br />

ze strachu i ze wstydu drżąc.<br />

PIEŚŃ<br />

Poetą był: skrzącymi się oczami<br />

na świat spoglądał, co go nie chciał znać,<br />

pogwarki miłe lubił z kolegami, -<br />

ubóstwiał piękno, chciał je innym dać,<br />

opiewał więc dźwięcznymi im wierszami<br />

Charyty, wino i przyjazną brać.<br />

Szczęśliw, kto znał rozumnej smak radości,<br />

gdy życie czyste było i bez chmur,<br />

kto w wolnych chwilach w muz królestwie gościł<br />

i komu z powiek po libacji dur<br />

rzeźwiły usta wiernej mu miłości,<br />

w której swych marzeń odnajdywał wtór.<br />

Na jego cześć na przyszłość by niezgorzej<br />

ustalić obrzęd, co wygląda tak:<br />

w godziny gwiazd i księżycowej zorzy<br />

ogród nas wonny wezwie pod swój znak<br />

i tam pieśniami hołd poecie złożym,<br />

a czarki dzwonić, będą pieśniom w takt.<br />

Niech widzi świat, jak wspominamy krasę,<br />

że i fujarka zwykła słodko brzmi,<br />

że skromny chmiel i mirt przeżyje czasem<br />

pomniki złote i zwycięstwa mit,<br />

i wielu przy tym pozna na okrasę,<br />

w czym właśnie marność rzeczy ziemskich tkwi.<br />

1831


DO MOICH WIERSZY<br />

Dal przymglona, upał, skwarnie,<br />

ledwo szemrze górski zdrój,<br />

sad milczący nie przygarnie<br />

nieruchomy pod cień swój<br />

Ten opiekun winorośli,<br />

letni skwar, mnie wali z nóg;<br />

wstrętny mi jest od młodości,<br />

zawsze pełen surowości,<br />

rudy wierszy moich wróg.<br />

Dalej, żwawo, no chłopacy!<br />

Zbieraj się, drużyno ma!<br />

Czas nam zabrać się do pr^cy,<br />

niech się każdy śmiało pcha!<br />

Lecz niezgrabnie i kulawo<br />

cisną się szeregi słów,<br />

ani w lewo, ani w prawo,<br />

wiersz rozłazi się niemrawo,<br />

senny, słaby utwór znów.<br />

Ach, doprawdy, wyznam teraz:<br />

lepszy nasz rosyjski mróz,<br />

chociaż nieraz nam doskwiera,<br />

lecz kominek wtedy tuż.<br />

Ciepło mi i lekka głowa,<br />

dobrze wtedy duszy mej:<br />

jasna myśli jest osnowa,<br />

w mocny wiersz się wiążą słowa<br />

i mam utwór, że aż hej!<br />

1839<br />

Przełożył Kazimierz Andrzej Jaworski<br />

CZESŁAW ZGORZELSKI<br />

TIUTCZEW PO POLSKU<br />

Trochę żenująco jest pisać recenzję o książce<br />

wydanej przed czterema z górą laty. Jakby<br />

to była „nowość" księgarska. Zwłaszcza<br />

dziś, w czasach wzmożonego rytmu życia<br />

i pracy, gdy co tydzień pojawiają się z oficyn<br />

wydawniczych dziesiątki nowych książek, a ta<br />

z nich, którą wczoraj zaledwie trzymałem<br />

w ręku, już jutro może mi się wydać „książką<br />

starą".<br />

Czyż wszystkie jednak? Na pewno — nie!<br />

Są przecie wśród nich książki — przedziwnie<br />

nowoczesne mimo całej archaiczności ich autorów<br />

i warunków, w których je pisano.<br />

Do takich książek — można zaliczyć poezje<br />

Tiutczewa. Nie potrzeba się tu legitymować<br />

uczoną opinią historyków literatury. Kogóż<br />

to przekona prócz fachowców, którzy i tak<br />

mają w tej sprawie własne zdanie. Choćby<br />

nawąt sąd ten nie miał wcale pozorów naukowej<br />

obserwacji — jak np. sugestia Leżniewa,<br />

który przeświadczony jest, że „i czytelnik<br />

dalekiej przyszłości nie ujdzie od czaru<br />

Tiutczewa i wziąwszy do ręki jego książkę,<br />

poczuje z niespotykaną jeszcze dotychczas<br />

siłą całą jej tragiczną istotę, poczuje, jak niegdyś<br />

przeżywał grozę i przykładał ucho do<br />

ziemi nadsłuchując — i w mroku, wśród olbrzymich<br />

i przerażających cieni szukał swej<br />

drogi człowiek".<br />

76


Większą może siłę przekonywania będzie<br />

miało wyznanie Lwa Tołstoja, który o znaczeniu<br />

Tiutczewa powiada wprost: „bez niego<br />

żyć nie podobna".<br />

Jeśli słowa te choć w części ujmują prawdę,<br />

to wolno recenzentowi dopiero dziś stanąć<br />

przed czytelnikiem z uwagami o książce<br />

wydanej przed czterema laty.<br />

* * »<br />

Książka, o której mowa, przynosi Wiersze<br />

wybrane Teodora J. Tiutczewa w tłumaczeniach<br />

Kazimierza Andrzeja Jaworskiego, Tadeusza<br />

Stępniewskiego i Juliana Tuwima.<br />

Wstępem opatrzył edycję Karol Wiktor Zawodziński<br />

1 ). Wielu ludzi nad nią pracowało.<br />

Każdemu poświęcić wypada choćby chwilę<br />

uwagi. Rozpocznijmy — jak słusznie należy<br />

— od autora.<br />

Powiedziano o nim, iż jest „jednym z największych<br />

liryków Rosji a może i w ogóle literatury<br />

powszechnej XIX wieku".<br />

Czyżby to była prawda? Przeciętny czytelnik<br />

w Polsce nie zdziwiłby się, gdyby określenie<br />

to zastosować do Puszkina, do Lermontowa.<br />

Ale Tiutczew?<br />

Nazwano go także poetą-filozofem, poetą<br />

myśli. A zatem — system filozoficzny w mowę<br />

wierszowaną ujęty? Zawiłe teorie, uczone<br />

abstrakcje — suche i niezrozumiałe, przybrane<br />

w postać obrazów poetyckich czy<br />

w kształt rymowanych aforyzmów, rzekomo<br />

wyrazistszych, łatwiej zrozumiałych niż proza<br />

naukowego wykładu? A więc coś w rodzaju<br />

naszego Asnykowego cyklu Nad głębiami?<br />

Czy tak?<br />

Ależ nic podobnego! Ani teorie, ani abstrakcje,<br />

ani nawet metoda „obrazowego" rozumowania!<br />

A jednak jest Tiutczew istotnie poetą-filozofem,<br />

można by go rzeczywiście zwać poetą<br />

myśli. Niechże nas wszakże nie zwodzi ta<br />

wieloznaczna etykieta. Jest on takim filozofem,<br />

jakim bywa każdy prawdziwy poeta, obdarzony<br />

zmysłem odmiennego, pełniejszego,<br />

wnikliwszego widzenia ludzi, zdarzeń i rzeczy<br />

tego świata. Obdarzony umiejętnością dostrzegania<br />

w zjawiskach otaczającej nas rze-<br />

') Teodor Tiutczew, Wiersze wybrane. Przełożyli Kazimierz<br />

Andrzej Jaworski, Tadeusz Stępniewski, Julian<br />

Tuwim. Pod red. K. A. Jaworskiego i K. W. Zawodzińkiego.<br />

Łódź •— Wrocław 1948. Wydawnictwa Władysława<br />

Bąka. Str. XXXIX, 1 nlb, 175, 1 nlb, 2 ill.<br />

czywistości znaków wiecznej tajemnicy bytu<br />

człowieka, zagadnień życia i śmierci. Obdarzony<br />

zdolnością odczuwania prawd świata<br />

w najzwyklejszym zachodzie słońca, w pierwszym<br />

lepszym widoku drzew bezlistnych,<br />

w nieokreślonym zapachu wiosny, w namiętnych<br />

wybuchach zbuntowanego serca, w codziennej<br />

scenie spotkań z nocą.<br />

Toteż poezja jego jest poezją obrazów przyrody,<br />

zdarzeń z życia realnego i życia marzeń,<br />

poezją wzruszeń i refleksyj jako wyniku<br />

specyficznego sposobu widzenia i odczuwania<br />

świata przez artystę — a nie poezją<br />

intelektualnych konstrukcyj czy przekonywającej<br />

linii rozumowania. Poezja Tiutczewa —<br />

to raczej poezja zapytań, dręczącej zagadki,<br />

a nie filozoficzna próba otatecznych rozwiązań;<br />

to poezja, która nie zamyka spraw, ale<br />

otwiera je przed czytelnikiem.<br />

Tiutczew — pejzażysta i Tiutczew — poeta<br />

miłości, poeta śmierci i snów, chaosu i nocy,<br />

nic chyba nie traci, a wszystko zyskuje,<br />

gdy nazwiemy go jednocześnie — poetą myśli.<br />

A przede wszystkim, iż jest to poeta; nie<br />

myśliciel tylko, nie filozof czy psycholog, ale<br />

poeta, artysta. I to artysta wielkiej<br />

miary!<br />

Jakże tu w paru zdaniach na marginesie recenzji<br />

nakreślić charakterystykę tego artyzmu?<br />

Jakże ukazać owo przedziwne zespolenie<br />

naturalności i stylizacji na niecodzienną,<br />

poetycką konstrukcję; prostoty słów — zdawałoby<br />

się — najoczywistszych, najtrafniejszych,<br />

jedynych — z patyną starodawności<br />

archaizmów, tam i sam rozrzuconych —<br />

z namaszczeniem dwuwyrazowych, złożonych<br />

epitetów; zwykłych, potocznych zdań —<br />

z wymową emocjonalnych powtórzeń i paralelicznych<br />

uzgodnień składniowych? I nie tylko<br />

to. Należałoby tu przedstawić zdumiewającą<br />

lakoniczność wypowiedzi, w której daremnie<br />

by szukać słów zbędnych, wprowadzonych<br />

dla rymu czy załatania dziur w metrum.<br />

Wypadałoby także zaprezentować ową<br />

troskę o należyte słowo i odpowiednie miejsce<br />

jego w wierszu, o to, by nie tracąc ze swej<br />

wyrazistości pojęciowej, grało jednocześnie<br />

całą gamą swych potencjalnych znaczeń<br />

emocjonalnych i dźwiękowych. Należałoby<br />

dotrzeć do zagadki poetyckiego odświeżania<br />

słów zwykłych, wymierzyć rzadki talent roz-<br />

77


szerzania znaczeniowej pojemności wypowiedzi<br />

za pomocą nowych, poetyckich, a jednocześnie<br />

tak sugestywnych metafor i porównań,<br />

ukazać tajemnicę deklamacyjnej, niemal<br />

retorycznej, intonacji zapytań i wykrzyksłów<br />

zwykłych, wymierzyć rzadki talent roznień,<br />

tak częstych w poezji Tiutczewa —<br />

w połączeniu ze zniewalającą śpiewnością<br />

wyrazistej, bogatej, urozmaiconej rytmiki jego<br />

wiersza. Wypadałoby wreszcie wyjaśnić<br />

najdziwniejszą z wewnętrznych sprzeczności<br />

Tiutczewa jako artysty, przeciwieństwo, które<br />

stanowi o indywidualnym obliczu jego puścizny<br />

literackiej: jak umiał w twórczości<br />

swej połączyć klasycyzujące tendencje tzw.<br />

„archaistów" do kształtowania środków wyrazu<br />

na wzór filozoficznej poezji i patetycznego<br />

obrazowania ód XVIII wieku — ze stanowiskiem,<br />

które używając słów Zawodzińskiego<br />

można by określić jako postawę „najbardziej<br />

rasowego przedstawiciela romantycznego<br />

samopoczucia w poezji rosyjskiej".<br />

Nie miejsce tu wszakże po temu. Toteż recenzent<br />

słuszniej uczyni, gdy odeśle czytelnika<br />

do własnych jego doświadczeń z książki,<br />

o której mowa. Wystarczy przeczytać choćby<br />

parę wierszy Tiutczewa w niej zamieszczonych,<br />

by wejść w krąg sugestywnego oddziaływania<br />

uroku jego poezji i odczuć, iż stajemy<br />

wobec artysty, jakiemu równych ze świecą<br />

by szukać na Parnasie europejskiej liryki<br />

XIX stulecia.<br />

* * *<br />

Poetę takiego nie łatwo tłumaczyć. Bo proszę<br />

zważyć chociażby sprawę doboru odpowiednich<br />

słów. To nie powieść, ani poemat<br />

wierszem pisany, w których rola pojedynczego<br />

słowa nie ma takiego znaczenia jak<br />

w liryce. Przy tym technika poetycka Tiutczewa<br />

— to technika miniaturzysty. Nie wylewna<br />

swoboda poety hojnej ręki, ale oszczędna,<br />

skondensowana konstrukcja utworu drobnego,<br />

ujętego w ścisłe rygory kilku zaledwie<br />

strof, czasem nawet kilku lakonicznych wersetów.<br />

A im krótsza wypowiedź, tym większa<br />

waga pojedynczego słowa. Zwłaszcza iż<br />

w poezji Tiutczewa trzeba je ważyć w kilku<br />

co najmniej wymiarach.<br />

78<br />

Nasamprzód — w zakresie ścisłości pojęciowej,<br />

potem — ze względu na paćhodzenie<br />

środowiska leksykalnego i związek rodowy<br />

z najwłaściwszą sferą "literackiej tradycji, potem<br />

jeszcze — ze względu na wszystkie potencjalne<br />

możliwości skojarzeń emocjonalnych,<br />

wreszcie — z aspektu dźwiękowych walorów<br />

słowa. A przecie nie jedyna to strefa<br />

trudności. Ileż innych jeszcze czyha na tłumacza<br />

przy sprawach zdania, uzgodnienia<br />

z wymaganiami metrum (poetyka Tiutczewa<br />

rezygnuje świadomie ze wszystkich walorów<br />

tzw. przerzutni!) związania wypowiedzi w całość<br />

stroficzną, właściwego oddania rytmiki i<br />

rymów oryginału?<br />

Nie mnóżmy tej listy. Wystarczy i tego, by<br />

sformułować wnioski, o które tu głównie chodziło.<br />

Po pierwsze, że cokolwiek mielibyśmy<br />

rzec o przekładach omawianej książki, pamiętać<br />

winniśmy, iż bezbłędne wykonanie zadań<br />

tłumacza w ogóle, a tłumacza Tiutczewa<br />

w szczególności, włączyć by wypadało między<br />

owoce zupełnie wyjątkowych poetyckich<br />

uzdolnień. I po drugie, że nawet najdrobniejsze<br />

potknięcie tłumacza zepsuć może cały<br />

przekład, toteż ewentualna pretensja czytelników<br />

czy recenzenta choćby nawet o jedno<br />

słowo przekładu nie jest wcale prawowaniem<br />

się o małoważne drobiazgi.<br />

A teraz zajrzyjmy do książki. Przynosi ona<br />

129 utworów Tiutczewa w 140 przekładach<br />

(niektóre z wierszy prezentowane są w dwu<br />

różnych tłumaczeniach), co stanowi prawie połowę<br />

jego poetyckiej puścizny. Wybór zatem<br />

— dostatecznie obszerny, by dać czytelnikowi<br />

pojęcie o liryce Tiutczewa. Najwięcej przekładów<br />

— bo z górą 2/3 — udzielił książce jej<br />

współredaktor Kazimierz Andrzej Jaworski.<br />

Najmniejszy liczbowo, choć cenny artystycznie,<br />

stał się wkład Juliana Tuwima. Cenna się<br />

okazała także współpraca trzeciego członka<br />

zespołu dobranego w tej książce, Tadeusza<br />

Stępniewskiego, podpisanego pod 30 przeszło<br />

przekładami.<br />

Trzech tłumaczy — i trzy różne warsztaty,<br />

trzy odmienne sposoby pokonywania trudności.<br />

Tuwim — niezawodny w oddawaniu wszystkich<br />

rytmicznych i dźwiękowych walorów oryginału<br />

— osiąga tu w pełni sukces w zadaniu<br />

nierównie trudniejszym, w dążeniu do odtworzenia<br />

swobodnej naturalności Tiutczewa. Ani<br />

odrobiny owej sztywności, która wnosi do<br />

wiersza skrępowanie tekstem oryginału, ani<br />

znaku łamania się pracowitego z trudnościami<br />

języka. Jakby przekład powstał od jednego po-


-ągnięcia piórem w wyniku własnych przezyć<br />

tłumacza analogicznych do tego, które<br />

stało u genezy oryginału. Trudno jednak nie<br />

zauważyć, że i tu są przekłady mniej i więcej<br />

udatne — i tylko do takich jak Zmrok, Bliźnięta,<br />

Ześlij, o Panie, laskę swoją, Jest w morskich<br />

falach śpiewność zgodna, Wieczór słotny<br />

i burzliwy — zastosować by można wszystko,<br />

co powiedziano przed chwilą.<br />

Stępniewski z jednaką niemal swobodą wypłaca<br />

oryginałowi walory jego równoważnikami<br />

w polszczyźnie. Ale nie wszystkie i nie<br />

zawsze. Nie wszystkie — bo za swobodę tę płacić<br />

mu nieraz wypada ceny zbyt może wysokie<br />

w zakresie wierności przekładu. Nie chodzi<br />

tu wcale o dosłowność tłumaczenia ani<br />

o zachowanie kolejności cząstek tematycznych<br />

w rozwoju wątku lirycznego. Stępniewski —<br />

jeśli wymaga tego naturalny tok utworu —<br />

przetasowuje swobodnie motywy sąsiednich<br />

wersetów i przekład nic na tym nie traci, chociaż<br />

z licencji tej o wiele rzadziej korzystają<br />

obaj pozostali tłumacze. Chodzi tu tylko<br />

0 sprawiedliwą odpłatę oryginałowi równowartością<br />

słów polskich zaczerpniętych z tej<br />

samej sfery leksyki poetyckiej. Tiutczew Stępniewskiego<br />

zbyt często przemawia „młodopolszczyzną".<br />

Wyrażenia takie jak: „wichrowe,<br />

poświsty", „echowe szmery", „chwila mgnień"<br />

— czy słowa typu: „smętny", „zwid", „rozhuk",<br />

„hen" — wprowadzone w dodatku bez<br />

umotywowania w tekście oryginału — w odczuciu<br />

naszego czytelnika zbyt wyraźnie trącą<br />

manierą poezji z przełomu XIX i XX stulecia,<br />

by nie raziły w zastosowaniu do Tiutczewa<br />

jako anarchronizm. Sięgać by tu raczej<br />

należało do słownika Felińskiego, Koźmiana<br />

lub Mickiewicza z okresu poezji filomackiej<br />

1 to ostrożnie, by uniknąć wszystkiego, co by<br />

zbliżało do patosu przesadnej retoryki. Niemniej<br />

przecie i tu są przekłady zasługujące<br />

w pełni na miano doskonałych: Burza wiosenna,<br />

Jak nad popiołem dymiąc się, Jak ptaszę<br />

świat uśpiony ten, Łzy, Wiosenne wody.<br />

Kontakty ze słownikiem „młodopolskim"<br />

zdradzają także niektóre z przekładów Jaworskiego.<br />

Występują tu one jednak nierównie<br />

rzadziej i w postaci nie tak jaskrawej. Bo też<br />

Jaworski — to tłumacz, który w zestawieniu<br />

z obu poprzednimi wykazuje nawięcej chyba<br />

troski o precyzyjną wierność przekładu nawet<br />

w zakresie pojedyńczych słów, ich emocjonalnego<br />

zabarwienia i walorów dźwiękowych.<br />

Przekłady jego ważą jak gdyby każde słowo<br />

z osobna, a wątek liryczny utworu rozwijają<br />

zazwyczaj krok w krok za oryginałem, werset<br />

za wersetem — bez przestawiania ich kolejności<br />

lub osłabiania o jakikolwiek choćby i drobny,<br />

ale istotnie ważny element wypowiedzi.<br />

Czasem staje się to — oczywiście — kosztem<br />

naturalności wiersza, kiedy indziej zmusza tłumacza<br />

do wprowadzenia słów nowych, zbędnych<br />

ze względu na oryginał (co zresztą Stosują<br />

w podobnej mierze obaj pozostali tłumacze),<br />

ale w większości wypadków przekład<br />

wychodzi z tych operacyj szczęśliwie, nie tracąc<br />

swobodnej wypowiedzi ani wyrazistości<br />

rytmicznej. Jest ich zbyt wiele, by można tu<br />

było wymienić wszystkie. Niech wystarczą<br />

przykłady: Szaleństwo, Więc tutaj nam sądzone<br />

było, Dzień i noc, Nie troszcz się, nie sądź,<br />

nie zaprzeczaj, Płomień rośnie, płomień bucha,<br />

Poranek grudniowy, Jest śpiewność w morskich<br />

fal głębinie, W przeddzień rocznicy<br />

4 sierpnia 1864 r. i in.<br />

Z wąt<strong>pl</strong>iwości ogólnych należałoby może na<br />

marginesie książki zapisać jedną tylko: sprawę<br />

rymów męskich. Raz jeszcze warto postawić<br />

znak zapytania przy kwestii, czy są one<br />

u nas właściwym równoważnikiem analogicznego<br />

zjawiska w poezji rosyjskiej. Wąt<strong>pl</strong>iwość<br />

wyrasta tu: po pierwsze z faktu, iż szczupły<br />

zasób rymów męskich w naszym języku zmusza<br />

nieraz tłumaczy do rozwiązań sztucznych,<br />

banalnych lub sprzecznych ze stylem oryginału<br />

i po wtóre — z odmiennych możliwości<br />

funkcjonalnych rymu męskiego u nas w przeciwstawieniu<br />

do Rosji. Tam jest on zjawiskiem<br />

dostatecznie częstym i zwykłym, by nie razić<br />

w wierszach stylizowanych na naturalność<br />

wypowiedzi, u nas bywa zazwyczaj jaskrawym<br />

sposobem obnażania rusztowań metrycznych,<br />

stając się przez to zbyt natarczywym<br />

sposobem poetyzacji języka. Bądź też ściąga<br />

wypowiedź do poziomu cukierkowej „poezji'<br />

ulicznych szlagierów.<br />

Z kolei — zdań parę o studium krytycznoliterackim<br />

poprzedzającym poezje Tiutczewa.<br />

Napisał je K. W. Zawodziński, drugi ze współredaktorów<br />

książki, najznakomitszy chyba<br />

u nas znawca tego poety. Pojawiło się ono<br />

w pierwszej swej redakcji przed 27 laty<br />

79


w V. t. Przeglądu Współczesnego (1926,<br />

nr 455—56). Napisane z żarem szczerego uwielbienia<br />

wielkiego zjawiska, jakim w literaturze<br />

rosyjskiej była liryka Tiutczewa, czekało<br />

niemal ćwierć wieku na powtórne ukazanie<br />

się w druku. Ale autor, krytyk z urodzenia<br />

i zamiłowań, nie miał wcale zamiaru drukować<br />

go bez przeróbek. Temat był mvi zbyt bliski,<br />

zbyt silnie angażował Zawodzińskiego<br />

emocjonalnie, by me zmuszał go do uzupełnień<br />

nowymi przemyśleniami, owocem stale<br />

odnawianej lektury poety. Zwłaszcza iż uzbierał<br />

wiele nowego materiału z badań dwu pisarzy<br />

radzieckich, Tynianowa i Leżniewa.<br />

Z uzupełnień tych wyrosło studium, pogłębione<br />

historyczno-literacką interpretacją liryki<br />

Tiutczewa, a jednocześnie dziwnie zdynamizowane<br />

zestawieniem obu — graficznie wyróżnionych<br />

warstw opracowania. Dynamika ta<br />

ożywia tok wywodów i zdradza choć w części<br />

to przejęcie wewnętrzne, z jakim powracał<br />

autor do tematyki z okresu młodości.<br />

Z powrotu tego wyrosło nowe studium, jedno<br />

z najpiękniejszych, jakie pozostawił po sobie<br />

Zawodziński: paralela dwu poetów rosyjskich,<br />

Tiutczewa i Boratyńskiego pt. Dwaj poeci-iilozoiowie.<br />

Ta mała książeczka, której kolektę<br />

przeprowadzał autor w ostatnich tygodniach<br />

życia, ale której nie dane mu już było<br />

oglądać — to jakby owoc omawianego tu wydawnictwa.<br />

Czas na wnioski ogólne. Nasamprzód jednak<br />

niech stanie się zadość tradycji recenzenckiej;<br />

wytknijmy drobne uchybienia techniczne: brak<br />

przypisów z wyjaśnieniem genetycznych okoliczności<br />

niektórych utworów (czyż nie pełniej<br />

np. przemawiałby wiersz XXVIII, gdyby czytelnikowi<br />

wiadome było, iż poeta napisał go<br />

na śmierć Goethego?), brak indeksu utworów<br />

według tytułów i pierwszych słów w tekście<br />

rosyjskim (jak np. odnaleźć wiersz Jeszczo<br />

tomlius' toskoj żełanij... skoro w przekładzie<br />

Stępniewskiego rozpoczyna się on od słów:<br />

Nie ścichły w sercu pragnień dreszcze...? Zrzęda<br />

i pedant dodałby tu jeszcze, pretensję do<br />

korektora książki (por. s. 115, 121, 131, 134),<br />

ale niewiele chyba umiałby jeszcze dorzucić<br />

do rejestru błędów podanego w nawiasach.<br />

Wszystko to jednak nie umniejsza znaczenia<br />

wydawnictwa i jeśli wolno już mówić o jakichś<br />

wnioskach, to nasuwają się dwa tylko.<br />

Pierwsze z nich dotyczy metody zespołowej<br />

współpracy, jaką tu z bardzo-szczęśliwym wynikiem<br />

zastosowano. Mówi o niej — i słusznie!<br />

— przedmowa książki. Trudne przedsięwzięcia<br />

(a o trudnościach mowy tu było wiele)<br />

najłatwiej w czyn wcielać wspólnym wysiłkiem.<br />

Nie tylko w tym znaczeniu, iż każdy<br />

z uczestników dorzuci coś z własnego dorobku<br />

przekładowego, ale też w znaczeniu przekładów<br />

wspólnie dokonanych — jak kilka pozycyj<br />

w Wyborze wierszy Tiutczewa, utworzonych<br />

z zestawienia dwu różnych tłumaczeń.<br />

To jedno. A drugi wniosek — to dezyderat<br />

pod adresem instytucyj wydawniczych. Może<br />

nie dezyderat nawet — pytanie raczej: czyżby<br />

akcja podjęta tomem Tiutczewa nie doczekała<br />

się kontynuacji? Liryki rosyjskiej nie wyczerpać<br />

nazwiskami paru poetów, choćby to nawet<br />

były nazwiska takich mocarzy słowa jak<br />

Puszkin. Czeka nie tylko Lermontow. Czekają<br />

także inni. Boratyński, Niekrasow, Fet... Błok,<br />

Jesienin...<br />

Warto rozważyć. Byłyby to książki, którym<br />

— podobnie jak Wierszom Tiutczewa — należałby<br />

się tytuł „nowości" w każdym dniu ich<br />

kariery księgarskiej.<br />

Czesław<br />

Zgorzelski<br />

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA<br />

POLSKIE SZATY KOMEDII „NIEDOROSL'<br />

Długo, bo aż lat sto siedemdziesiąt, czekał<br />

„Niedorosl" Fonwizina na swoją pierwszą<br />

drukowaną szatę polską. Ciężka atmosfera<br />

reżymu carskiego nie zachęcała Polaków do<br />

przyswajania klasyków rosyjskich, znanych<br />

fragmentarycznie z obowiązujących programów<br />

szkolnych, — później o niektórych z nich<br />

po prostu zapomniano wskutek antyradzieckiej<br />

polityki rządów sanacyjnych. Taki właśnie<br />

los spotkał Denisa Iwanowicza Fonwizina,<br />

znakomitego satyryka Wieku Oświecenia.<br />

Dlatego też kiedy w Polsce Ludowej akcja<br />

80


: — ekładowa nabrała dużego rozmachu, pomy-<br />

- iiam sobie, że byłoby ze wszech miar wskazane<br />

zapoznanie nowego pokolenia naszych<br />

widzów i czytelników z arcydziełem, które<br />

było w swoim czasie niezwykle śmiałym protestem<br />

przeciw uciskowi pańszczyźnianemu<br />

i ostrą satyrą na obskurantyzm szlachty prowincjonalnej.<br />

Przełożyłam komedię „Niedoiosl" w styczniu<br />

r. 1950, dając jej tytuł „Niedorostek". Parę<br />

miesięcy później Generalna Dyrekcja TOF zaakceptowała<br />

przekład na podstawie pozytywnej<br />

opinii językoznawcy i krytyka literackiego<br />

— wybitnych specjalistów. Wycofałam<br />

jednak maszynopis z PtW (gdzie został złożony<br />

jednocześnie) celem usunięcia usterek, na<br />

które mi wskazali lektorzy GD TOF. Trzeba<br />

też było uzupełnić przekład scenami „rezonerskimi",<br />

które pominęłam jako „balast sceniczny",<br />

mając na względzie potrzeby teatralne,<br />

— w stosunku bowiem do oryginału ustaliła<br />

się od dawna „tradycja" skreślania tych<br />

scen, obładowanych przebrzmiałym dydaktyzmem.<br />

I tak się złożyło, iż przy nawale pracy<br />

organizacyjnej w Lubelskm Oddziale ZLP<br />

zajęłam się ponownie „Niedorostkiem" dopiero<br />

po roku, a po jakimś czasie dowiedziałam<br />

się, że „Czytelnik" zamówił właśnie przekład<br />

tegoż utworu u Jerzego Wyszomirskiego.<br />

Nie było więc po co wracać z moim przekładem<br />

do Państwowego Instytutu Wydawniczego,<br />

opublikowała go natomiast w listopadzie<br />

r. ub. „<strong>Biblioteka</strong> Kameny". Nie omieszkał<br />

ukazać się i przekład J. Wyszomirskiego<br />

w monumentalnej „Antologii Dramatu Rosyjskiego".<br />

W ten oto sposób przyszliśmy do posiadania<br />

aż dwóch przekładów komedii „Niedoiosl",<br />

co się szczęśliwie zbiegło ze 170-leciem<br />

jej pierwszego przedstawienia w Petersburgu<br />

i 160-leciem śmierci autora.<br />

Bez względu na zeszłoroczny podwójny jubileusz<br />

(a w tym roku dochodzi jeszcze trzeci:<br />

170 rocznica pierwszego wydania komedii)<br />

uważam, że równoległa praca nad dwoma<br />

przekładami arcydzieła klasycznego jest momentem<br />

pozytywnym. Już krytycy GD TOF<br />

ocenili tłumaczenie „Niedorostka" jako „ambitne<br />

przedsięwzięcie". Archaiczność przedpuszkinowskiego<br />

języka i jego papierowość<br />

w wypowiedziach osób pozytywnych, a z drugiej<br />

strony nadzwyczajna jędrność mowy<br />

osób negatywnych wymagały głębokich przemyśleń<br />

w zakresie stosowania ekwiwalentów,<br />

analogii, odpowiedników idiomatycznych<br />

i stopnia archaizacji. Dobrze się więc chyba<br />

stało, że dwóch literatów polskich, tłumacząc<br />

prawie jednocześnie arcydzieło Fonwizina,<br />

przeprowadziło precyzyjną analizę językową<br />

tak trudnego utworu, — pozwala to każdemu<br />

z nich na kompetentne omawianie spornych<br />

kwestii z techniki przekładu tego typu. Bodźcem<br />

do niniejszej wypowiedzi stały się pytania,<br />

które skierował do czytelników „Ekspressu<br />

Wieczornego" i dwutygodnika „Teatr"<br />

J. Wyszomirski, zwierzając się z wąt<strong>pl</strong>iwości,<br />

z jakimi się borykał przy tłumaczeniu „Niedorosla".<br />

Oby ta skromność doświadczonego tłumacza,<br />

tłumacza z dobrą marką, posłużyła za<br />

wzór pewnym naszym recenzentom-„omnibusom",<br />

którzy wąt<strong>pl</strong>iwości nie miewają.<br />

*<br />

Otóż J. Wyszomirski poruszył m.in. interesującą<br />

sprawę polskiego brzmienia nazwisk.<br />

Jest to istotnie problem dość skom<strong>pl</strong>ikowany.<br />

Badacz radziecki E. A. Perelmutter, w artykule<br />

poświęconym specyfice języka Fonwizina, pisze<br />

tak: „Fonwizin stosował do większości<br />

swych osób regułę „jedności" postaci. Obdarzył<br />

więc każdego z bohaterów «Niedorosla ><br />

jakąś jedną cechą charakterystyczną sformułowaną<br />

w nazwisku". 1 )<br />

Z tego wynikało drugie wymaganie komedii<br />

klasycznej — żeby mowa postaci wyrażała<br />

cechę charakterystyczną, którą uosabia dana<br />

postać. Nie tylko jej zachowanie się, ale i język<br />

musiał być jednorodny na całej przestrzeni<br />

jej działania.<br />

Czytajmy dalej:<br />

„Poetyka klasyczna uznawała konieczność<br />

różnicowania charakterystyki językowej poszczególnych<br />

postaci, uzależniając jednak ich<br />

mowę od cechy charakterystycznej, a nie od<br />

momentów społecznych.<br />

Dramat mieszczański koncentrował uwagę<br />

nie tyle na charakterze, którego zresztą nie<br />

lekceważył, ile na charakterystyce społecznej".<br />

To niezbędne przypomnienie uzupełnia<br />

E. A. Perelmutter stwierdzeniem godnym jak<br />

najbaczniejszej uwagi:<br />

v. „Rus-<br />

') „Jazyk i stil komedii Fonwizina Niedorosl",<br />

skij jazyk w szkole", 1949, Nr 5.<br />

81


„Fonwizin stosował przeważnie do swoich<br />

postaci zasadę wyjawiania nie charakteru,<br />

lecz przynależności do pewnej sfery. Odbiło<br />

się to w pełni na sposobie komponowania postaci<br />

Kutiejkina, Cyfirkina i w dużym stopniu<br />

Wralmana... Cyfirkin jest bezinteresowny,<br />

jako były żołnierz, Kutiejkin — chciwy, jako<br />

wychowanek seminarium duchownego. Charakterystyka<br />

językowa nauczycieli Mitrofana<br />

ma punkt wyjścia w przynależności do tej czy<br />

innej grupy społecznej. Tę charakterystykę<br />

językową opracowuje Fonwizin konsekwentnie<br />

od początku do końca, trzymając się pod<br />

tym względem reguły klasycznej. Tak oto kojarzą<br />

się w języku «Niedorosla» zasady klasycyzmu<br />

i dramatu mieszczańskiego".<br />

W świetle tej cytaty sposób tłumaczenia<br />

nazwisk osób omawianej komedii nabiera dużej<br />

wagi. Nie dziw tedy, że J. Wyszomirski<br />

dał publicznie wyraz swej trosce o właściwe<br />

rozwiązanie tej kwestii. Sposób zastosowany<br />

przez niego jest więc niewąt<strong>pl</strong>iwie owocem<br />

głębszego namysłu. Toteż ma tutaj J. Wyszomirski<br />

pewne osiągnięcia, niestety jednak<br />

raczej drobne. Należy do nich przede wszystkim<br />

spolszczenie nazwiska byłego sierżanta,<br />

nauczyciela arytmetyki •—• na Cyfeikin, podczas<br />

gdy ja przeoczyłam tę możliwość podając<br />

automatyczną transkrypcję Cyfirkin. Można<br />

też uznać za <strong>pl</strong>us nazwanie Mitrofanuszki<br />

Mitrofankiem, a jego mamki — Jeriemieiową,<br />

zamiast Jeriemiejewnej, bo choć jest ona nie<br />

żoną, tylko córką Jeriemieja, nie ma to<br />

w sztuce zasadniczego znaczenia, a Jeriemiejowa<br />

brzmi dla naszego widza bardziej komunikatywnie.<br />

O wiele już mniej szczęśliwym pomysłem<br />

był ów Blagman J. Wyszomirskiego. Mnie<br />

również nasuwało się to nazwisko, nie wprowadziłam<br />

go jednak ze względu na stosunkową<br />

młodość słowa blaga. Wybrałam więc pochodne<br />

od bajać — Bajman, co odpowiada<br />

użytemu w oryginale Wralman (od słowa<br />

wrat' — kłamać, bujać) i sprawia wrażenie<br />

nazwiska niemieckiego.<br />

Trudno się również zgodzić z nazwiskiem<br />

Bydlakin: nie brzmi ono zgrabnie ani po polsku,<br />

ani po rosyjsku — jest, rzec można, niefortunnym<br />

skrzyżowaniem lingwistycznym. Co<br />

do mnie, uważałam za właściwe zachować nazwisko<br />

Skotynin, ponieważ wyrazy skot, skotaiz<br />

itp. były jeszcze używane w w. XVIII, znajdujemy<br />

je chociażby u Jacka Przybylskiego,<br />

u Franciszka Ksawerego Dmochowskiego w<br />

,,Sztuce rymotwórczej" itd. ').<br />

Niemniej byłaby to rzecz do dyskusji.<br />

Natomiast ponad wszelką wąt<strong>pl</strong>iwość bardzo<br />

przykrym nieporozumieniem jest spolszczenie<br />

nazwiska Kutiejkin na Hulakin. Jerzy<br />

Wyszomirski wywodzi je od słowa Kutw<br />

— hulać, podczas gdy w istocie pochodzi od<br />

wyrazu kutja, używanego i u nas kiedyś na<br />

wschodniej połaci. Kutję, potrawę z rozgotowanej<br />

pszenicy z miodem i makiem, spożywały<br />

często (na pogrzebach) osoby z duchowieństwa<br />

prawosławnego, a że nie cieszyły się<br />

zbytnim szacunkiem wskutek swej chciwości,<br />

przylgnął więc do nich pogardliwy przydomek<br />

kutiejnik 2 ). Używano go tedy i w zastosowaniu<br />

do seminarzystów. Dlatego właśnie nazwał<br />

Fonwizin Kutiejkinem byłego wychowanka seminarium<br />

duchownego, chciwego darmozjada.<br />

Fatalne potknięcie zasłużonego tłumacza jest<br />

jaskrawym dowodem tego, że przekładając<br />

utwory Fonwizina trzeba nie tylko znać w<br />

stu procentach stary język rosyjski, ale i posiadać<br />

sporo wiadomości z zakresu starych<br />

obyczajów. Niedobrze się stało, że ten poważny<br />

błąd zeszpecił jedną z czołowych kart tak<br />

monumentalnego wydawnictwa, jakim jest<br />

„Antologia dramatu rosyjskiego".<br />

Ze sprawą brzmienia nazwisk wiąże się<br />

ściśle, jak widzieliśmy wyżej, ciekawe zagadnienie<br />

charakterystyki językowej osób. A<br />

więc, badając w oryginale mowę seminarzysty<br />

Kutiejkina, dostrzegamy z łatwością,<br />

że jest najeżona zwrotami cerkiewno-słowiańskimi.<br />

Właśnie na zastosowaniu ich do szczegółów<br />

codziennego życia polega komizm tej<br />

mowy. Aby dać przekład równoważny, trzeba<br />

było oczywiście, poszperawszy w Piśmie Św.,<br />

nasycić wypowiedzi Kutiejkina duchem języka<br />

biblijnego. Tak też uczynili obaj tłumacze<br />

„Niedorostka". Szkoda jednak, że J. Wyszomirski<br />

nie utrzymał' charakterystyki językowej<br />

z całą konsekwencją, wymaganą przez<br />

komedię klasyczną. Znalazły się w jego przekładzie<br />

takie np. kwestie, jak: „Co nam wiel-<br />

1) V. w V t. Słownika Lindego str. 294.<br />

2 ) V. Toikciwyj słowar' russkowo jazyka pod riedakcyjej<br />

pro!. D. N. Uszakowa, t. I, szpalta 1559.<br />

82.


-:iza pani rozkaże" (akt II scena VI), podli;<br />

gdy w oryginale mamy: „Nam wo-swocsi<br />

powielitie?" — czemu odpowiada raczej:<br />

Mamyż wrócić do swoich pieleszy?" Albo<br />

w akcie II: „Basta, kolego Cyferkin", gdzie<br />

lepsze byłoby: „Amen, bracie"; a w III akcie:<br />

„Hultaj wierutny" — po rosyjsku: „Pritcza wo<br />

jazycech". Bliższy brzmienia oryginału jest<br />

przekład: „Obraza boska". Albo też na str. 33<br />

„Antologii": „Pozwoliłbym sobie wrzepić dwadzieścia<br />

batów". W oryginale czytamy: „Mienia<br />

choi tiepier szelepami". Bardziej w stylu<br />

Kutiejkina jest wiąc chyba: „Mnie zaś niechajby<br />

zaraz biczem zadali". Itd., itd.<br />

Znacznie lepiej niż mowa Kutiejkina wypadła<br />

u J. Wyszomirskiego charakterystyka językowa<br />

wysłużonego sierżanta (wolę to określenie<br />

od mojego dymisjowany sierżant).<br />

Zgodnie z oryginałem, Cyferkin ma w<br />

przekładzie skłonność do terminologii wojskowej<br />

i z zakresu działań arytmetycznych. Zbyteczne<br />

tylko jest w ustach Cyferkina „Bóg zapłać"<br />

(w oryginale spasibo — dziękuję). Fonwizin,<br />

jako typowy wolnomyśliciel rosyjskiego<br />

Wieku Oświecenia, używa zwrotów o zabarwieniu<br />

religijnym tylko w mowie postaci<br />

negatywnych.<br />

Dla szlachty ma Fonwizin dwa różne „systemy"<br />

językowe, albowiem estetyka klasycyzmu<br />

wymagała wyraźnego przeciwstawienia<br />

występku i cnoty. Starodum, Prawdin, Zofia,<br />

Milon wysławiają się z wielką ogładą.<br />

Fonwizin wyszydził w komedii „Brygadier"<br />

żargon salonowy swoich czasów, dziwaczną<br />

mieszaninę języka rosyjskiego i francuskiego,<br />

nie ustrzegł się jednak sam galicyzmów, które<br />

psuły język literacki drugiej połowy XVIII w.<br />

Język ten był poważnie obarczony śladami<br />

składni francuskiej, co nadawało mu charakter<br />

zbyt wyszukany, sztuczny. Pracując nad<br />

pierwszą wersją mego przekładu, usiłowałam<br />

niepotrzebnie odtworzyć nienaturalny „wykwint"<br />

mowy postaci pozytywnych „Niedorostka".<br />

Była to bez wątpienia „metoda" niesłuszna,<br />

formalistyczna, z której zrezygnowałam<br />

w czasie przepracowywania tekstu.<br />

Ten język „książkowy ' warstw oświeconych<br />

wystylizował Jerzy Wyszomirski z dużym<br />

smakiem, dobierając starannie słownictwo,<br />

nadając długim zdaniom piękną kadencję.<br />

Ja natomiast tłumaczyłam z większą pasją<br />

prostacką mowę S k o t y n i n a i rodziny P r o-<br />

stakowów (nomen omen) — „cyniczny"<br />

język tyranów-obszarników, według trafnego<br />

określenia Sałtykowa-Szczedrina, choć jeden<br />

z lektorów GD TOF zauważył, jakoby przy<br />

wyzwiskach, których Fonwizin wprowadził<br />

całą soczystą galerię, nie dotrzymałam <strong>pl</strong>acu<br />

w inwencji.<br />

J. Wyszomirski zmienił miejscami barwę<br />

postaci negatywnych wygładzając składnię,<br />

„uprzeczniając" ich odezwania się przez wprowadzenie<br />

zwrotów: „proszę pana", „proszę<br />

państwa", „niech mi pan daruje" itp., zamiast<br />

np. prostego „daruj dobrodzieju", co jest ekwiwalentem<br />

analogicznych skojarzeń rosyjskich<br />

z poufałym batiuszka. Konsekwentne utrzymanie<br />

gburowatego tonu prowincjonalnych<br />

despotów — tej ich „świńskiej" terminologii<br />

— jest, rzec można, nieodzownym warunkiem<br />

uwydatnienia ich niskiego poziomu kulturalnego.<br />

Pokaz nieokrzesania i bestialstwa<br />

Prostakowej, zaznaczonego w nazwisku-charakterystyce<br />

i w mowie, prowadzi do pokazu<br />

innych wad, których zespół składa się w danym<br />

wypadku na wielopłaszczyznowy, realistyczny<br />

obraz despotki feudalnej. Sprawa ta<br />

wiąże się tedy ściśle z zadaniem naczelnym<br />

komedii.<br />

Omówienie charakterystyk językowych postaci<br />

„Niedorostka" miałoby znaczną lukę,<br />

gdyby się nie powiedziało pary słów o przekładzie<br />

zniekształconej mowy Niemca B a j-<br />

m a n a. Zarówno J. Wyszomirski, jak ja,<br />

wyszliśmy z pewnych praw deformacji fonetycznej<br />

i sądzę, że założeń naszych nie mogą<br />

zachwiać gołosłowne twierdzenia recenzenta<br />

„Nowej Kultury" W. Sadkowskiego,*) który<br />

z lekkomyślną dezynwolturą zaleca nam jako<br />

wzór klasyczny „mickiewiczowskiego" Cwibaka,<br />

wzór w rzeczywistości nie mickiewiczowski.<br />

2 ) Wydaje mi się tylko, że J. Wyszomirski<br />

niedostatecznie eliminował z polskiej<br />

mowy Baj mana dźwięki nie istniejące w języku<br />

niemieckim (jak cz i szcz). Nadto wysłowienie<br />

się Niemca jest u J. Wyszomirskiego<br />

zbyt prawidłowe pod względem gramatycznym,<br />

co oczywiście obniża komizm.<br />

') V. Nr 7 z br.<br />

2 ) P. „Nowa Kultura", Nr 13 z br. — notatka Aliny<br />

Witkowskiej.<br />

'83


Na specjalną uwagę tłumaczy zasługuje też<br />

kwestia wprowadzania do przekładów typowo<br />

polskich realiów i powiedzeń. Jestem osobiście<br />

zdania, że J. Wyszomirski powinien usunąć<br />

ze swej pracy takie powiedzenia, jak „rany<br />

boskie!", „panie dziedzicu", „bylebym mógł<br />

tego 1 u t r a wygrzmocić" itp. Również<br />

i spieszczenie imienia Zofia na Zosieńka,<br />

Zochna uważam raczej za niefortunne. Trudno<br />

się także zgodzić z. „unowocześnieniem", jakie<br />

powodują 'słowa i zwroty „wartałoby", „założę<br />

taką chlewnię, że proszę siadać", „swńi do<br />

swego po swoje", „tak nas z nim otrzaskało"<br />

itd.Podobne chwyty, a zwłaszcza, że tak<br />

powiem, „wynaradawianie" oryginału w przekładzie,<br />

zostały już dawno potępione w pracach<br />

radzieckich teoretyków sztuki tłumaczenia.<br />

Skoro jednak pociągnięcia tego rodzaju,<br />

jak wyżej przytoczone, znalazły się w niezłym<br />

bądź co bądź przekładzie renomowanego tłumacza,<br />

dowodziłoby to, że uchodzą one u nas<br />

dotąd za oznakę „wynalazczości" i że należy<br />

ten pogląd zwalczać w drodze dyskusyjnej.<br />

>) V. na str. 34, 19, 35, 39 i in. „Antologii".<br />

Puszkin powiedział kiedyś o Fonwizinie, że<br />

mimo obcego brzmienia jego nazwiska był on<br />

pisarzem arcyrosyjskim. Arcyrosyjskość autora<br />

„Niedorostka" znalazła jaskrawy wyraz<br />

m. in. w realistycznym języku komedii.<br />

Jak się to mogło stać w okresie panowania<br />

klasycyzmu?<br />

Otóż znany krytyk radziecki D. Błagoj przytacza<br />

w jednej ze swych prac ciekawe opowiadanie<br />

z książki Wiaziemskiego o tym, jak<br />

razu pewnego Fonwizin poszedł się przejść<br />

ulicami Moskwy, chcąc przemyśleć w czasie<br />

przechadzki scenę, w której stara mamka Mitrofana<br />

broni niedorostka od Skotynina. Natrafiwszy<br />

na bójkę dwóch rozjuszonych bab,<br />

pisarz przystanął i zaczął pilnie przyglądać<br />

się „naturze", a gdy wrócił z bogatą zdobyczą<br />

do domu, zasiadł natychmiast, do opracowania<br />

swojej sceny i nie omieszkał włączyć do niej<br />

wyrazów podsłuchanych „na polu walki". „Pisanie<br />

z natury, — konkluduje Błagoj — przysłuchiwanie<br />

się gwarze ludowej nie jest metodą<br />

pisarza-klasycysty. I to właśnie pozwo-<br />

liło Fonwizinowi wydźwignąć swoją sztukę<br />

na poziom komedii narodowej, według określnia<br />

Puszkina".<br />

Oczywista charakter narodowy „Niedorostka"<br />

polega nie tylko na jego języku, lecz<br />

tylko język stanowi przedmiot niniejszego<br />

omówienia.<br />

Fonwizin przełamał jeden z kanonów klasycyzmu<br />

każąc większości postaci „Niedorostka"<br />

przemawiać językiem niekonwencjonalnym,<br />

prostym, obfitującym w przysłowia i porzekadła.<br />

Realistyczne nowatorstwo językowe<br />

Fonwizina, które oburzało współczesnych pedantów,<br />

uczyniło dialogi komedii wyrazistymi<br />

i obrazowymi. Otóż to nadzwyczajne bogactwo<br />

wszelkich zwrotów idiomatycznych — ludowych<br />

bądź skomponowanych przez Fonwizina<br />

— stawia przed tłumaczem nader trudne,<br />

ambitne' zadanie dotrzymania kroku oryginałowi<br />

w znalezieniu całej masy bardzo wyrazistych<br />

zwrotów polskich. Wydaje mi się, że<br />

w realizacji tego zadania oba przekłady stoją<br />

al pari. Kto chciałby twierdzić, że jest inaczej,<br />

powinien by najpierw przeczytać uważnie<br />

obydwa teksty i przeprowadzić jednak „dłubologiczną"<br />

ich analizę przy konfrontacji<br />

z oryginałem. Może zechce to zrobić sam<br />

J. Wyszomirski, może kto inny, byleby ktoś<br />

znający się na rzeczy i operujący konkretami.<br />

Warto byłoby też podyskutować m. in. o sposobie,<br />

w jaki tłumacze rozwiązali „problem"<br />

sceny lekcji Mitrofana (mnie się np. wydaje,<br />

że wprowadzenie do niej pojęcia przydawki<br />

stwarza wrażenie, jakoby nasz niedorostek<br />

był bardziej zaawansowany w gramatyce<br />

niż to sugeruje oryginał).<br />

Jeśli się mówi o chochliku drukarskim, to<br />

można z równym prawem mówić o chochliku<br />

grasującym po tłumaczeniach w chwilach<br />

osłabienia naszej czujności. Zarówno ja, jak<br />

i J. Wyszomirski, mamy po kilkanaście drobnych<br />

przeoczeń. Wstyd, ale rzecz ludzka. Gorzej,<br />

kiedy sens jest w dużym stopniu przeinaczony.<br />

Gdy przekład mój został już wydrukowany,<br />

dostrzegłam w nim sama ze zdumieniem<br />

taką oto wymianę zdań:<br />

„P r a w d i n: Przyjaźń twoja, czcigodny<br />

') D. Błagoj — „Fonwizin", Goslitizdat, 1945, str, 110.<br />

84


pan T s:hlebia mi tym więcej, że masz ją tylka<br />

dla...<br />

5 : i r o d u m: Dla takich jak ty. To znaczy<br />

3*. ludzi niewysokiej rangi. Gdy rangi idą<br />

w górę, zanika szczerość".<br />

Aż mi się zimno zrobiło, bo w oryginale<br />

Starodum przemawia w sensie, który dobrze<br />

uchwycił J. Wyszomirski: ,,Dla takich jak ty.<br />

Mówię po prostu, nie prawiąc grzeczności.<br />

Gdzie się zaczynają grzeczności, kończy się<br />

szczerość". (Po rosyjsku: „Ja goworiu bez<br />

czinow. Nacziriajutsa cziny, — pieriestajot<br />

iskriennost").<br />

I skąd się wzięły u mnie te „rangi" na niewłaściwym<br />

miejscu, skoro kształcąc się w Petersburgu<br />

słyszałam setki razy zwrot „pozalujsta,<br />

bez czinow" w znaczeniu: „proszę bez<br />

ceremonii"? Otóż odczytałam w oryginale „Ja<br />

goworiu" w sensie: „to jest", „to znaczy", —<br />

co się stało właśnie źródłem antomatyzmu w<br />

przekładzie wyrazu „cziny". Tłumacze znają<br />

te aberacje umysłowe. Chochlik!<br />

I Jerzy Wyszomirski nie jest bez grzechu.<br />

W scenie IV aktu I jego Bydlakin powiada: „Bodajbym<br />

się nie zwał Taras Bydlakin, jeśli n i e<br />

uważam, że wina winie nie równa". A w oryginale<br />

mamy sens wręcz przeciwny, mianowicie,<br />

że wszystkie winy są dla Skotynina równe,<br />

że żdana nie ujdzie kary. W scenie VII<br />

tegoż aktu znowu Skotynin, któremu pilno poślubić<br />

Zofię, mówi (wyciągając rękę do Pani<br />

Prostakowej): „Nu, siestrica ,skoriaje że po<br />

rukaml" co znaczy oczywiście: „Nuże, siostruniu,<br />

dobijmy prędzej targu". J. Wyszomirski<br />

zaś tłumaczy: „A więc, siostruniu, co prędzej<br />

zamieńmy pierścionki!" W akcie II,<br />

w scenie III Bydlakin oświadcza u. J. Wyszomirskiego<br />

co następuje: „Założę taką chlewnię,<br />

że proszę siadać! Cała okolica będzie<br />

mi zazdrościć". Tymczasem w oryginale czytamy:<br />

„Da ja, słysz ty, to sdiełaju, czto wsie<br />

zatrubiat: w zdieszniem die okoiotkie i żyt jo<br />

odnim swinjam". To powiedzonko, często cytowane<br />

w analizach literackich, ma w sobie ładunek<br />

satyryczno-społeczny i musi brzmieć po<br />

polsku w przybliżeniu tak: „Aż pójdzie gadka,<br />

że w tej okolicy najlepiej powodzi się świniom".<br />

Tak samo w scenie VII aktu IV nie<br />

można tłumaczyć słynnego zdania: „Ja Taras<br />

Skotinin w rodzie swojom nie poślednij, jak<br />

to zrobił J. Wyszomirski: „Jestem Taras Bydlakin,<br />

szlachcic dobrze urodzony", bo zdanie<br />

oryginału, wymierzone w ciemną szlachtę,<br />

oznacza w rzeczywistości, że takiej zbydlęconej<br />

szlachty było nie brak.<br />

Lecz po co mnożyć cytaty? I tych wystarczy,<br />

aby wykazać, jakie niebezpieczeństwa<br />

czyhają na tłumaczy utworów Fonwizina<br />

i niektórych nie mniej trudnych dzieł Ostrowskiego,<br />

Sałtykowa-Szczedrina, Leskowa, Gorkiego.<br />

Nic więc dziwnego, że pewni tłumacze<br />

wolą omijać idiomy, przekładając językiem<br />

„potoczystym". Takich przekładów nie można<br />

poprawić, trzeba by haftować na nich jak na<br />

kanwie.<br />

W czasie majowej dyskusji literatów o „Nowej<br />

Kulturze" mówiło się m.in. o równouprawnieniu<br />

terytorialnym w sprawach kultury<br />

i sztuki. Są jednak jeszcze w Warszawie<br />

kółeczka, w których pokutuje stary kom<strong>pl</strong>eks<br />

wyższości w stosunku do terenowych osiągnięć<br />

kulturalnych. Jeśli, powiedzmy, ukazał<br />

się przekład „Niedorosla" w wielkiej „Antologii"<br />

w Warszawie, to dla niektórych recenzentów<br />

jest rzeczą pewną a priori, że nie tylko<br />

sam przekład musiał być lepszy od przekładu<br />

wydanego w małym formacie w Lublinie, ale<br />

że i dopilnowanie korekty itp. było sprawniejsze<br />

niż w jakiejś tam „Kamenie".<br />

A tymczasem skromna „<strong>Biblioteka</strong> Kameny"<br />

opublikowała przekład tekstu „Niedorosla", podanego<br />

w antologii pt. „Russkaja komiediia<br />

i komiczeskaja opiera XVIII wieka" (Gosudarstwiennoje<br />

Izdatielstwo «Iskusstwo», 1950),<br />

— tekstu opartego na rękopisie ze zbiorów<br />

Wszechzwiązkowej Biblioteki im. W. I. Lenina,<br />

na tzw. „redakcji teatralnej", z poprawkami<br />

samego Fonwizina. Jest to tekst pełny.<br />

J. Wyszomirski natomiast tłumaczył widocznie<br />

z wydania skróconego, dla szkół, wskutek<br />

czego brakuje w jego wersji stu chyba<br />

wierszy utworu. 1 ).<br />

Redaktorzy „Antologii" nie wyjaśnili we<br />

wstępie, dlaczego wybrali tekst skrócony.<br />

Warto poświęcić wreszcie parę słów sprawie<br />

polskiego tytułu „Niedorosla". Otóż nie<br />

V. w „Antologii" „Czytelnika" luki na str.: 14, 18,<br />

19, 20, 29, 31, 32, 35, 39, 41, 42, 43, 45, 46, 47, 49.<br />

85


sądzę, by J. Wyszomirski miał rację przekładając<br />

go dość swobodnie przez omówienie:<br />

„Synalek szlachecki". Redakcyjny kolega Jerzego<br />

Wyszomirskiego z „Expressu Wieczornego"<br />

zaaprobował tę swobodę, ponieważ<br />

taki tytuł podkreśla niby to „klasowy sens<br />

znakomitej satyry tej komedii". „Niedorosl —<br />

mówi recenzent<br />

> — dosłownie znaczy<br />

"^niedorostek*, coś w rodzaju polskiego<br />

smarkacza"...<br />

Wyraźne nieporozumienie! Klasowy sens tej<br />

znakomitej satyry ujawnia się na każdej karcie<br />

komedii Fonwizina. Dlatego też jest znakomita.<br />

Po cóż zniekształcać jej tytuł? Do tłustej<br />

kury nie dokłada się smalcu — mówi<br />

przysłowie. Poza tym „niedorosl" w języku<br />

Fonwizina to nie „coś w rodzaju polskiego<br />

smarkacza", ale specyficzne dla owych czasów<br />

pojęcie klasowe. Pierwsze rozporządzenia<br />

dotyczące niedorostków ukazały się za Piotra<br />

I: zabroniono żenić się tym spośród nich,<br />

którzy nie złożyli zaświadczenia o pobieraniu<br />

nauk. Później nakazano przywozić dzieci szlacheckie<br />

do stolicy na przegląd, po którym<br />

umieszczano je w szkołach. Ci, co się nie sta-<br />

') Z recenzji o „Antologii dramatu rosyjskiego" w jednym<br />

z marcowych Nr br.<br />

wili w przewidzianym terminie, mieli być zabierani<br />

do wojska. Lecz mimo sankcji karnych<br />

rodzice ociągali się z oddaniem dzieci do<br />

szkół i na służbę. Fonwizin używa słowa „niedorosl"<br />

w tym zwykłym współczesnym mu,<br />

a dla nas historycznym znaczeniu. Ale ukazał<br />

z taką siłą talentu, czym był ówczesny „niedorosl",<br />

że słowo przybrało wtórny sens i znaczy<br />

tyle co „niedouczek".<br />

I po cóż szukać, jak to mówią Francuzi, południa<br />

o godzinie czternastej (proszę mi darować<br />

ten galicyzm!), skoro mamy „niedorostka"<br />

w dobrej polszczyźnie:<br />

„W pierwszej zaraz lat wiośnie niedorostek<br />

młody<br />

Niech nędze i wojenne znosi niewygody;<br />

A z raźnym w ręku grotem, bystrych gromi<br />

koni,<br />

Jadąc po hardych karkach dzikie Party<br />

goni". 2 )<br />

Tymi słowami Adama Naruszewicza kończę<br />

tę przydługą wypowiedź, przyrzekając ugiąć<br />

hardy kark przed krytyką rzeczową.<br />

Maria<br />

Bechczyc-Rudnicka<br />

2 ) A. Naruszewicz — „Horacyusza pieśni zebrane,<br />

Pieśń XLII — Do Przyjaciół.<br />

NAZIM HIKMET Przekład „ZAŁOGI NR 1"<br />

OPOWIEŚĆ O TURCJI<br />

FRAGMENT AKTU II<br />

GABINET SZEFA POLICJI<br />

(Szef policji, jego doradca amerykański Mr<br />

Smith, tłumacz, policjanci).<br />

(Wchodzi policjant i stary aszug') Satyłmysz).<br />

SZEF: Podejdź, ojczulku. Jak się nazywasz?<br />

SATYŁMYSZ: Ali-ogły. Satyłmysz, beju...<br />

A nazwisko dali Bagry-janyk. Ale znają mnie<br />

jako Chidżraani.<br />

SZEF: Więc jak cię nazywać? Satyłmysz<br />

i Bagry-janyk i Chidżraani?<br />

SATYŁMYSZ: Jak chcesz, tak sobie nazywaj,<br />

beju, żadne nazwisko nie uratuje od grobu.<br />

SZEF: Co z twoim okiem?<br />

*) Wędrowny śpiewak ludowy.<br />

SATYŁMYSZ: To twoi ludzie, beju, tak mnie<br />

umalowali!<br />

SZEF: Dobrze zrobili. Zabić zdrajcę ojczyzny<br />

— to mało!<br />

SATYŁMYSZ: Tak beju, prawdę mówisz, zabić<br />

zdrajcę ojczyzny — to mało!<br />

SZEF: Co chcesz powiedzieć?<br />

SATYŁMYSZ: Jesteś, beju, wielkim naczelnikiem.<br />

Nasza rzecz — potwierdzać twoje słowa.<br />

SZEF: Skąd jesteś?<br />

SATYŁMYSZ: Z Erzindżanu, beju.<br />

SZEF: Cóż ty, z Erzindżanu tutaj na piechotę<br />

przyszedłeś?<br />

SATYŁMYSZ: Tak, beju. Z wioski do wioski.<br />

Grałem na sazie, pieśni śpiewałem. Szedłem,<br />

póki nogi niosły. I dni były pogodne.<br />

86


Nocowałem gdzie się dało, w polu, w górach.<br />

S ~ :: szedłem tutaj, od nikogo nic złego nie<br />

i oświadczyłem.<br />

(Tłumacz cały czas tłumaczy amerykańskiemu<br />

doradcy. Ten coś mówi. Tłumacz pisze<br />

- podaję szefowi).<br />

SZEF (przeczytawszy notatkę): Pytają, ile<br />

miesięcy szedłeś tutaj z Erzindżanu.<br />

SATYŁMYSZ: Kto pyta, beju?<br />

SZEF: Co to znaczy, kto pyta? Któż ma pytać?<br />

Jasna rzecz — ja!<br />

SATYŁMYSZ: Trzy miesiące, bej u. Nie, —<br />

cztery.<br />

SZEF: Więc trzy czy cztery?<br />

SATYŁMYSZ: Jak powiesz, beju, niech tak<br />

będzie.<br />

SZEF: Cóż to? Kpisz sobie?<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />

twymi, beju. Czyżbym śmiał żartować<br />

z waszej wielmożności?<br />

SZEF: Trzy czy cztery? Mów prawdę.<br />

SATYŁMYSZ: Pozwól zastanowić się trochę,<br />

beju... więcej niż trzy i pół miesiąca. (Tłumacz<br />

podaje szefowi jeszcze jedną kartkę).<br />

SZEF (czyta): No! Gadaj od razu — bez namysłu:<br />

kogo z komunistów znasz?<br />

SATYŁMYSZ: Nic takiego nie wiem, beju,<br />

o czym ty mówisz...<br />

SZEF: Kłamiesz...<br />

SATYŁMYSZ: Niech Bóg broni, beju. Czyżbym<br />

śmiał? (Tłumacz podaje szefowi jeszcze<br />

jedną kartkę).<br />

SZEF (Przeczytawszy kartkę, do policjanta):<br />

Przynieście jego saz.<br />

SATYŁMYSZ: Mój saz rozbili, beju, twoi ludzie...<br />

o moją głowę.<br />

SZEF: Dobrze zrobili. (Do policjanta): Za<br />

Pięć minut. Rozumiesz? Za pięć minut znaleźć<br />

jakikolwiek saz i przynieść tutaj.<br />

{Policjant<br />

wychodzi).<br />

SATYŁMYSZ: Jeżeli ten saz dla mnie, beju,<br />

to ja nie mogę grać na cudzym.<br />

SZEF: Możesz. Będziesz grał. Żądają, żebyś<br />

grał.<br />

SATYŁMYSZ: Kto żąda, beju?<br />

SZEF: Co to znaczy, kto żąda, ja żądam.<br />

SATYŁMYSZ: Co mam grać, beju?<br />

SZEF: Co on ma grać?<br />

TŁUMACZ: Pan mnie pyta? Zapytać?<br />

SZEF: N-nie ,nie ciebie. Mówię do tego<br />

włóczęgi. (Do Satyłmysza): Ja ci powiem, co<br />

masz grać. Zrozumiałeś?<br />

SATYŁMYSZ: Zrozumiałem, beju, (Amerykanin<br />

coś mówi do tłumacza. Tłumacz szepcze<br />

do ucha szefowi).<br />

SZEF: Dobrze. (Do Satyłmysza): A więc jesteś<br />

z Erzindżanu?<br />

SATYŁMYSZ: Stamtąd, beju.<br />

SZEF: Siadaj no, dlaczego stoisz?<br />

SATYŁMYSZ: Jakżeż to, beju? Czyż mogę<br />

usiąść przed obliczem Waszej Wielmożności?<br />

SZEF: Siadaj, mówię ci. Siadaj na tym fotelu.<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod Stopami<br />

twymi, beju.<br />

SZEF: Siadaj. (Satyłmysz siada na fotelu).<br />

Wstań! (Satyłmysz zmieszany wstaje): Kogo<br />

znasz z komunistów?<br />

SATYŁMYSZ: Niech mnie Bóg skarze...<br />

SZEF: Mów od razu. Kogo znasz z komunistów?<br />

Od kogo otrzymałeś pieniądze? Odpowiadaj.<br />

SATYŁMYSZ: Nic nie wiem... O kim ty mówisz,<br />

beju? Od nikogo nie brałem pieniędzy.<br />

SZEF: Kogo znasz z tych Obrońców Pokoju?<br />

SATYŁMYSZ: Nie wiem, beju,..<br />

SZEF: Ismaila znasz? Hatcze znasz? Nuriego<br />

znasz?<br />

SATYŁMYSZ: Nuriego znam, beju.<br />

SZEF: Gdzie, kiedyście się spotykali?<br />

SATYŁMYSZ: Z rok temu... w Erzindżanie.<br />

SZEF: W Erzindżanie? A więc on cię podburzał<br />

do buntu! Ile zapłacił?<br />

SATYŁMYSZ: Beju, gdyby biedny Nuri miał<br />

pieniądze, kupiłby sobie wołu... Nie zaprzęgałby<br />

do swej sochy staruchy..,<br />

SZEF: O czym ty mówisz?<br />

SATYŁMYSZ: Mówię, beju, że u naszego<br />

Nuriego zdechł w zeszłym roku drugi wół, nie<br />

mógł kupić nowego, więc tak i orze... zamiast<br />

drugiego wołu starą zaprzęga...<br />

SZEF: Kto to ten Nuri?<br />

SATYŁMYSZ: Ze wsi Sarydża, beju... Brat<br />

mój cioteczny... Ciemny człowiek. W roku zeszłym<br />

ja sam... (Wchodzi policjant z sazem).<br />

SZEF: Dość! Bierz ten saz. Graj, graj co<br />

chcesz. Graj i śpiewaj. Żywo. Słuchamy.<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />

twymi, beju... Nie można przecież grać<br />

stojąc.<br />

SZEF: Więc siadaj.<br />

SATYŁMYSZ: Usiądę beju, a ty zaraz powiesz;<br />

wstań-<br />

87


SZEF: No, no, nie ględź... Siadaj, zaczynaj.<br />

(Satyłmysz jakiś czas stroi saz, potem gra<br />

i śpiewa pieśń erzindżańską. Tłumacz podaje<br />

szefowi kartkę):<br />

W Erzindżanie śpiewa ptak,<br />

Srebro ma na skrzydłach,<br />

Ty odeszłaś, nie wróciłaś,<br />

Jakaż w tym przyczyna!<br />

SZEF (przeczytawszy kartkę, do tłumacza):<br />

Ależ nie... Śpiewa jakąś pieśń anatolijską.<br />

Czemu sam nie wyjaśnisz? Zaraz każemy<br />

śpiewać inną. (Do Satylmysza): Słuchaj, stary...<br />

SATYŁMYSZ (przerywając pieśń): Rozkazuj,<br />

beju.<br />

SZEF: Daj spokój tym pieśniom. Zaśpiewaj<br />

nam inną.<br />

SATYŁMYSZ: Jaką, beju?<br />

SZEF: Tę, za którą cię zatrzymali w kawiarni.<br />

SATYŁMYSZ: Dobrze, beju. (Stroi znowu<br />

saz i w chwilę potem zaczyna śpiewać):<br />

Jego celem — nieść szczęście narodom,<br />

Światło jego mądrości opromienia cały<br />

[świat,<br />

On kocha wszystkich ludzi biednych...<br />

Chidżraami tęskni za obliczem jego...<br />

Wszędy płyną wieści o jego wielkości,<br />

Świat spogląda na niego w zdumieniu!<br />

Każdy ból on uśmierza.<br />

Chidżraami tęski za obliczem jego,..<br />

SZEF: To wszystko?<br />

SATYŁMYSZ: Wszystko, beju.<br />

SZEF: Czy ty rozumiesz, co śpiewasz? Co to<br />

za pieśń?<br />

SATYŁMYSZ: Stara nuta, beju. Słowa ja<br />

ułożyłem.<br />

SZEF: Ależ bałwan z ciebie! (Tłumacz szepcze<br />

coś do ucha szefowi): Mów prawćfę, kto<br />

ułożył słowa?<br />

SATYŁMYSZ: Ja, beju.<br />

SZEF: Prawdę mów, słyszysz! Nie mogłeś<br />

wymyślić takich słów.<br />

SATYŁMYSZ: Dlaczego nie mogłem? Od<br />

dwunastego roku życia składam pieśni. Zmarły<br />

mój nauczyciel Chidżaabi dał mi przewisko<br />

Chidżraami, gdy miałem zaledwie dwanaście<br />

lat...<br />

SZEF: Niech was diabli porwą, ciebie i twego<br />

nauczyciela! Czyż nie widzisz, że szerzysz<br />

jawną propagandę komunizmu? Czyż nie rozumiesz,<br />

że cię to doprowadzi do szubienicy?<br />

88<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />

twymi, beju.. Nikogo nie zabiłem, nic<br />

nie ukradłem, nie shańbiłem...<br />

SZEF: Lepiej, gdybyś był zabił...<br />

SATYŁMYSZ: Uchowaj Boże, beju...<br />

SZEF: Zatem całą drogę z Erzindżanu uprawiałeś<br />

tę propagandę?<br />

SATYŁMYSZ: Uchowaj Boże, beju... Nic takiego<br />

nie zrobiłem..,<br />

SZEF: Zatem w wiejskich kawiarniach, wszędzie<br />

śpiewałeś tę pieśń? Od rana do wieczora?<br />

SATYŁMYSZ: Śpiewałem i inne, beju. I tę<br />

śpiewałem.<br />

SZEF: Trzy i pół miesiąca łaziłeś po wsiach<br />

i nikt na ciebie nie doniósł! Nikt nie oddał w<br />

ręce żandarmów!<br />

SATYŁMYSZ: Za co, beju? Człowieka nie<br />

zabiłem, nic nie ukradłem.<br />

SZEF: Stul pysk! Bodajbyś zdechł! Bałwan!<br />

Bałwan! Coś nadzwyczajnego! Więc całą Anatolię<br />

przeszedłeś ze słowami: Stalin, Stalin!<br />

SATYŁMYSZ: Nie całą Anatolię, beju...<br />

SZEF: Milcz! (Szef otrzymuje jeszcze jedną<br />

kartkę, czyta). Czy ty wiesz kto to jest Stalin?<br />

SATYŁMYSZ: Niby słyszałem...<br />

SZEF: Od kogo słyszałeś to nazwisko?<br />

SATYŁMYSZ: Jak mi Bóg miły, beju, nie pamiętam<br />

od kogo... No, gdyby cię na przykład<br />

zapytano, od kogo po raz pierwszy usłyszałeś<br />

imię swego ojca, czyżbyś sobie przypomniał?<br />

SZEF: A więc Stalin nam ojcem, co?<br />

SATYŁMYSZ: Nie wiem, jak tobie, ale nam<br />

niby owszem...<br />

SZEF: Tyś przecie mahometanin.<br />

SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />

twymi, beju, nie gniewaj się... Stalin nam<br />

ojcem. Wedle mnie, beju, Stalin to Hyzyr<br />

Alejhuselam.<br />

TŁUMACZ: Przepraszam, jakby to dokładnie<br />

przetłumaczyć Amerykaninowi — Hyzyr<br />

Alejhuselam?<br />

SZEF: A skąd ja mam wiedzieć?*Może niepodobnego<br />

nie mają? Wytłumacz mu, że Hyzyr<br />

to taka nasza narodowa postać legendarna...<br />

Przychodzi zawsze ludziom z pomocą w biedzie.<br />

TŁUMACZ: Dobrze, wytłumaczę mu.<br />

SZEF (do Satylmysza): Czego się gapisz?<br />

. ś


SATYŁMYSZ: Nie, nic... Tak sobie myślę,<br />

:: z ten cudzoziemiec nie zna tureckiego?<br />

SZEF: A twój Stalin zna?<br />

SATYŁMYSZ (z przekonaniem): Nie ma takiego<br />

języka, beju, którego by on nie znał.<br />

Zna wszystkie siedemdziesiąt dwa języki.<br />

SZEF: Cóż ty i mnie nawracasz?<br />

SAŁTYMYSZ: Broń Boże, beju...<br />

SZEF: Czekaj! Ja cię nauczę. (Tłumacz szepcze<br />

coś szefowi). Dobrze. (Do policjanta). Wyprowadzić<br />

go. Zamknąć w celi — grobowcu.<br />

(Do Satyłmysza). Czy wiesz coś o tym grobowcu?<br />

SATYŁMYSZ: W Erzindżanie, beju, w meczecie<br />

jest grobowiec...<br />

SZEF: To nie taki. Będziesz miał przed nosem<br />

zapaloną tysiącświecówkę. Usiąść niesposób.<br />

Będziesz stał jak słup. Ani chleba, ani<br />

wody. Zrozumiałeś?<br />

SATYŁMYSZ: Zrozumiałem, beju...<br />

SZEF: Wyprowadzić. (Policjant wyprowadza<br />

Satyłmysza, popychając go).<br />

TŁUMACZ: Mister Smith powiada, że raczej<br />

nie warto oddawać go pod sąd. Wykorzystaliby<br />

to do swej propagandy. On mówi, że się<br />

nam nie opłaca podawać tego chłopa analfabetę<br />

za agenta komunistów.<br />

SZEF: A co mamy z nim zrobić?<br />

czterdzieści lat w grobowcu?<br />

Trzymać<br />

TŁUMACZ: Mister Smith radzi zamknąć go<br />

w domu wariatów. Mówi, że to byłby świetny<br />

dowcip.<br />

SZEF: Dom wariatów? Ano cóż. Możliwe.<br />

Niech tam siedzi póki nie zdechnie. (Wchodzi<br />

policjant). Wprowadź no naszego znakomitego<br />

pisarza.<br />

POLICJANT: Hussein Halim beja?<br />

SZEF: Tak. Mam nadzieję, że obchodzono<br />

się z nim dobrze?<br />

POLICJANT: Zgodnie z rozkazem...<br />

SZEF: Dobrze, idź. (Policjant odchodzi).<br />

TŁUMACZ: Mister Smith widzi łączność pomiędzy<br />

historią tego aszuga a rozruchami<br />

chłopskimi... Ma na myśli zagarnięcie gruntów<br />

ziemian. Mówi, że to wszystko sprzyja szerzeniu<br />

się komunizmu. Uważa, że powinny być<br />

poczynione jak najsurowsze zarządzenia przeciwko<br />

komunistom.<br />

SZEF: I właśnie w Medżylisie są już zwolennicy<br />

wprowadzenia kary śmierci za komunizm.<br />

Przełożył kolektyw literacki „Załoga Nr 1"<br />

DRUGIE WYDANIE POWOJENNE DZIEŁ SŁOWACKIEGO<br />

Wśród ostatnich osiągnięć wydawniczych dwukrotne<br />

wydanie pełne Dzieł Słowackiego stanowi jeden z największych<br />

sukcesów.<br />

Pierwsze, wyczerpane już, dwunąstotomowe wydanie<br />

wrocławskie z 1949 roku — pełniejsze od wszystkich<br />

dotychczasowych — było już godnym uczczeniem Słowackiego;<br />

wydrukowane na doskonałym papierze i w<br />

estetycznej błękitnej okładce zwane było niekiedy w<br />

mowie potocznej „wydaniem błękitnym Słowackiego".<br />

Wznowienie wydania jest zasługą Towarzystwa Literackiego<br />

im. Adama Mickiewicza, Zakładu Narodowego<br />

im. Ossolińskich, a przede wszystkim komitetu redakcyjnego<br />

pod przewodnictwem prof. Krzyżanowskiego.<br />

Im wszystkim na chwałę przyznać należy, że redakcja<br />

nie jest mechanicznym przedrukiem, ale nowym opracowaniem<br />

naukowym.<br />

Znakomitym recenzentem wydania pierwszego był<br />

prof. Stanisław Pigoń (Pamiętnik Literacki XXXIX); nowe<br />

wydanie wyzyskało bardzo, wiele jego cennych<br />

uwag.<br />

Tomy III i X wydania poprzedniego były zbyt wielkie,<br />

słusznie więc rozbito je uzyskując w ten sposób<br />

czternaście tomów.<br />

Nowością w stosunku do wydania pierwszego<br />

jest<br />

wstęp Kazimierza Wyki przedstawiający Słowackiego<br />

jako poetę postępu, rewolucji i ludu. Ze wszystkiego,<br />

co prof. Wyka ogłosił dotąd o Słowackim, ta rozprawa<br />

jest najpełniejsza, urasta do rozmiarów popularnej monografii<br />

o poecie.<br />

Układ zasadniczy edycji pierwszej zachowano; był to<br />

układ Gubrynowicza i Hahna uświęcony tradycją lat<br />

czterdziestu, bardzo praktyczny w popularnym wydaniu<br />

zbiorowym. Rozbicie działu „Poematów" na cztery<br />

tomy zamiast trzech sprawiło, że „Beniowski" otrzymał,<br />

podobnie jak „Król Duch", tom osobny. Względy naukowe<br />

kazały „Beniowskiego" pomieścić w tomie III<br />

a pozostałe poematy dawnego tomu III — jako nie drukowane<br />

za życia poety — przenieść do tomu IV. W ten<br />

sposób jednak poprzedził „Podróż do Ziemi Świętej",<br />

którą we wstępie do tego właśnie wydania prof. Wytca<br />

odczytał nie bez słuszności jako wstęp do „Beniowskego".<br />

Ponieważ jednak wzgląd na druk dzieła za życia<br />

poety jest ważniejszy, przeto kolejność obraną przez<br />

wydawców uznać należy za słuszną, a nawet wysunąć<br />

by można zapytanie, dlaczego „Król Duch" (którego<br />

pierwszy Rapsod był drukowany za życia poety) nie<br />

poprzedza poematów „pośmiertnych". Można było natomiast<br />

w jednym tomie z „Beniowskim" umieścić fragmentaryczny<br />

poemat o „Księdzu Marku", (precedensem<br />

89


yło pod tym względem Kleinerowskie wydanie „Beniowskiego"<br />

w Bibliotece Narodowej).<br />

Stosownie do uwag prof. Pigonia zmieniono kolejność<br />

poematów w tomie II: zgodnie z datami druku<br />

„Trzy Poemata" poprzedzają „Poema Piasta Dantyszka<br />

o piekle". Słuszne jest zerwanie z tytułem „Teogonia"<br />

w tomie IV; domagał się tego Pigoń; tytuł, nowy<br />

przyjął Pelc za radą Kleinera. Słuszne jest też wyodrębnienie<br />

„Poetyckich fragmentów filozoficznych".<br />

W związku ze zwiększeniem się zawartości „Pism<br />

prozą" — stanowiących już w wydaniu I-szym perłę<br />

edycji — zmienił się układ obu tomów floryanowskich<br />

w sposób bardzo celowy i rozsądny. Obfitość ich jest w<br />

drugim wydaniu istotnie imponująca. Nigdy dotąd rozproszone<br />

pisma prozaiczne — najdrobniejsze nawet notatki<br />

Słowackiego — nie były zebrane tak starannie<br />

i w tak doskonałym układzie wydane. Wyzyskano tu<br />

z wielką starannością uwagi Pigonia. Wydrukowano<br />

pominięty w edycji pierwszej list „Do Księcia A. C.".<br />

Dodano nawet rzeczy nie wskazane przez Pigonia, np.<br />

„Pisma do Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu".<br />

I to wydanie jednak nie jest jeszcze zupełne: brak paru<br />

drobiazgów, o których autor niniejszej recenzji napisze<br />

niebawem osobno.<br />

Inne tomy odpowiadają również doskonale postulatowi<br />

zupełności. Wśród „Liryków" przybyły dwa nowe<br />

wiersze nie wydane w edycji I-szej. Zasługą wydawcy<br />

jest też pomieszczenie ujęcia wcześniejszego i późniejszego<br />

„Uspokojenia" i „Odpowiedzi na Psalmy Przyszłości".<br />

Wydrukowano również w tomie I-szym przeoczone<br />

poprzednio „Przypisy i objaśnienia poety".<br />

Wśród „Poematów" przybyły — za wskazówkami Pigonia<br />

— kasprowiczowskie przekłady motta z I tomu<br />

„Poezji" i z „Lambra". W dalszym ciągu jednak brak<br />

przekładu motta z Koranu, pomieszczonego na czele<br />

„Szanfarego". Przybył — i słusznie — <strong>pl</strong>an „Posielenja"<br />

i zachowane tercyny „Poematu o piekle".<br />

W opracowaniu dramatów, które najsłabiej wypadły<br />

w wydaniu I-szym, zmieniono nieco skład personalny<br />

wydawców z niewąt<strong>pl</strong>iwą korzyścią dla edycji. Wzbogacono<br />

wydanie o „Odmiany tekstu", niekiedy niesłusznie<br />

pominięte poprzednio..<br />

W tomie XIII-tym, zawierającym listy do matki, dodano<br />

też przekład francuskich listów Eglantyny Pattey<br />

drukowanych tradycyjnie petitem we wszystkich edycjach<br />

listów Słowackiego. W obu tomach listów niesłychanie<br />

pożyteczny jest indeks doskonale opracowany:<br />

hasłami jego są niekiedy — podobnie jak w encyklopedii<br />

Larousse'a utwory literackie.<br />

Tom XIV zawierający listy do krewnych, przyjaciół<br />

i znajomych powiększył się w stosunku do wydania<br />

I-szego o kilka jeszcze pozycji, sięgając po raz pierwszy<br />

liczby 121. Ten tom pod względem skrupulatności w<br />

zebraniu materiału i dokładności opracowania dorównuje<br />

dwu tomom flory ano wskim.<br />

Prof. Pigoń zaznaczył w swej recenzji, że niesłuszne<br />

jest dublowanie Przedmowy do tomu III Poezyj i listu<br />

do Gaszyńskiego. -Ten ostatni został zdublowany i w<br />

II-gim wydaniu: czytamy go w Przypiskach poety do<br />

„Anhellego" (mimo rozstrzygającego zdałoby się argumentu<br />

prof. Pigonia). Oczywiście wydawca ma prawo<br />

uważać list — komentarz poety — za dalszy ciąg „Przypisów"<br />

jego. W stosunku do „Anhellego" — jedynego<br />

utworu, o którym Słowacki tyle razy wypowiedział się<br />

w listach — podobne stanowisko zajął prof. Kleiner. W<br />

jego wydaniu Dzieł wszystkich „Anhelli" otrzymał specjalny<br />

Dodatek krytyczny.<br />

Ale w owym właśnie „Dodatku krytycznym" znalazł<br />

sę i list do Ujejskiego zawierający... potępienie „Anhellego".<br />

Listu tego oczywiście nikt nie będzie drukował<br />

w wydaniu popularnym. Z uwagi zaś na to, że Listy<br />

poety weszły w całości diOi wydania, może pożyteczniejsze<br />

byłoby dodanie w komentarzu krótkiego zestawienia<br />

listów, w których mowa o „Anhellim" a zrezygnowanie<br />

z dwukrotnego drukowania listu do Gaszyńskiego.<br />

Wstęp do Tomu III Poezyj wyeliminowano zaś spoJ<br />

śród tak doskonale zebranych przez prof. Floryana „Artykułów<br />

krytycznych i polemicznych" poprzestając na<br />

wydrukowaniu go wśród „Poematów". Stanowisko takie<br />

ma uzasadnienie tylko o tyle, o. ile Wstęp ten traktujemy<br />

jako przedmowę do „Lambra", bo wydanie" recenzowane<br />

w przeciwieństwie do Kleinerowskiego wydania<br />

„Dzieł wszystkich" nie stawiało sobie za cel wiernego<br />

oddania układu trzech pierwszych tomików poety. Razi<br />

pominięcie tej pierwszej autoikrytycznej rozprawy wśród<br />

artykułów krytycznych i polemicznych, bo ten zbiór<br />

ułożony jako całość przez Floryana zasługuje na utrwalenie,<br />

podobnie jak Mickiewiczowskie „Pisma estetyczno-krytyczne"<br />

mają już swoją tradycję wydawniczą<br />

i wydawca krytyczny nie wyrzuci z nich np. rozprawy<br />

„O poezji romantycznej" po to, by w tomie poświęconym<br />

poezjom oddać wiernie układ I-szego wileńskiego tomiku<br />

Mickiewicza.<br />

O tekstach wydania I-szego pisał obszernie prof, Pigoń.<br />

Prawie wszystkie jego uwagi przyjęto. Parę drobnych<br />

przeoczeń, które pozostały, to przeoczenia przypadkowe<br />

raczej. Bardzo skrupulatnie zastosował się do<br />

uwag Pigonia prof. Krzyżanowski, wydawca „Liryków"<br />

i „Króla Ducha". Dzięki temu poprawnie brzmi tekst<br />

„Chóru Duchów Izraelskich"; zrekonstruowany został<br />

tekst wiersza „Góry się ozłociły".<br />

W „Lambrze" nie znikła jeszcze omyłka w pieśni<br />

I w. 132; winno być tak; ,<br />

„Kiedy myśl słowa tajemne odgadnie"<br />

zamiast „tajemną"; w „Anhellim" (w. 903) pokutuje<br />

„przyzwyczaił" zamiast poprawnego „przyzwyczajał";<br />

wierz 33 poematu „W Szwajcarii" winien brzmieć:<br />

„W przepaść, w tęczę i w kaskadę".<br />

Jako cenną nowość powitać należy staranne poprawienie<br />

przez Marię Grabowską „Balladyny" według<br />

„manuskryptu". Zgodne to z testamentowym życzeniem<br />

poety a wobec ukrywania autografu „Balladyny" przez<br />

prof. Tarnowskiego było to przez długie lata niemożliwe.<br />

W tekście listów do matki autor recenzji upomniałby<br />

się o jedną drobną koniekturę. Oto w liście z 10 września<br />

1831 tekst zachował się w pewnym miejscu:<br />

,,...ne miasto"; Leopold Meyet zrekonstruował „przyjemne<br />

miasto" i ta koniuktura pokutuje we wszystkich wydaniach<br />

aż do ostatniego włącznie. Kontekst listu tego<br />

świadczy jednak zupełnie niezbicie, że może to być<br />

tylko „ogromne miasto".<br />

90


O doskonałości tekstowej tomów prozy i tomu ostatniego<br />

zbyteczne jest mówić. Wydawcy znakomici, docierając<br />

— o ile tylko się dało — do autografów i kolacjonując<br />

tekst z należytym Słowackiemu pietyzmem,<br />

dali tu edycję o randze ne varietur. Skromne postulaty<br />

wydania popularnego przekroczono tu w sposób świetny.<br />

Ale i inne tomy także godnie dotrzymują kroku.<br />

Grono wydawców, w którym sędziwy prof. Hahn kolegował<br />

z debiutującą Marią Grabowską, w którym zabłysły<br />

dwa prawdziwe talenty edytorskie prof. Floryana<br />

i d-ra Pelca( a wszystkimi poczynaniami kierowała<br />

wprawna ręka prof. Krzyżanowskiego) dało narodowi<br />

edycję naprawdę epokowego znaczenia. Po raz pierwszy<br />

w szacie tekstowej doskonałej lub przynajmniej bardzo<br />

niewiele odległej od doskonałości — zaw'arto pełną<br />

puściznę tak nam drogiego i bliskiego poety.<br />

Jerzy<br />

Starnawski<br />

„ZEGAR SŁONECZNY"*)<br />

Wiadomo, że Parandowski jest artystą wykształconym<br />

na kulturze antycznej i na kulturze geniuszów literatury<br />

światowej. Każdy jego utwór otacza atmosfera<br />

umiaru, harmonii klasycznej i prawdziwości wydobytej<br />

za pomocą słów jedynych, niemożliwych do zastąpienia<br />

przez inne. Słowa jego prozy ociekają poezją,<br />

w której rzeczywistość i marzenie stapiają się w jedność,<br />

czarującą czytelnika urokiem prawdziwej baśniowości<br />

i jednocześnie baśniowej prawdziwości.<br />

Alchemia słowa Parandowskiego działa na czytelnika<br />

przez długi czas po ukończeniu lektury, a przez to<br />

utrudnia intelektualne, krytyczne spojrzenie na świat<br />

przez niego zobrazowany. Sama osoba Parandowskiego<br />

w konkretnym spotkaniu, w rozmowie, wywołuje<br />

wrażenie podobne, jak jego książki. Jest tutaj, rozmawia,<br />

a jakby nieobecny, bliski i daleki jednocześnie.<br />

Wszystko wie, rozumie tak zwyczajnie, po prostu, a<br />

jednocześnie dziwi, że przecież tyle we wszystkim zagadki.<br />

Gdy snuje opowiadanie, kluczy meandrami zdarzeń,<br />

jak jego ukochany Odyss homerycki. Nawet gdy<br />

opowiada w pierwszej osobie zachowuje epicki dystans<br />

autorski wobec świata opowiadanego. A przecież<br />

czujemy, że tkwi w nim mocno i głęboko.<br />

Tu właśnie kryje się zagadka jego twórczości. Bó nie<br />

jest artystą spod znaku dla sztuki, ale nie jest także<br />

pisarzem bezpośredniego zamówienia społecznego. Jest<br />

teraźniejszy i przyszły. Praesens i futurum żyją w tematyce<br />

klasycznej i w tematyce współczesnej jego utworów<br />

oraz w misternym świecie alchemii słowa. Wiadomo:<br />

znaleźć właściwe słowo — to poznać rzecz w istocie.<br />

Poznać — to znaczy wiedzieć mózgiem, przeżyć<br />

sercem i napiąć łukiem woli do przekształcenia życia.<br />

Tylko przez żywą łączność ze wszystkim, co raduje<br />

i cierpi, poznanie obleka się w prawdę słowa. Artysta<br />

nie musi agitować wprost, ale winien rozszerzać horyzonty<br />

i ukazywać odpowiedzialne godziny człowieka wobec<br />

człowieka na słonecznym zegarze istnienia.<br />

Takie odpowiedzialne godziny człowieka wobec człowieka<br />

są przedmiotem ostatnio wydanego zbioru opowieści<br />

pod znaczącym tytułem „Zegar słoneczny". Wygląda<br />

zza jego tarczy twarz humanisty i humanitarysty,<br />

tak dobrze nam znana z poprzednich utworów. Stanowi<br />

ten zbiór jeszcze jedno ogniwo w łańcuchu dzieł,<br />

opasujących jasnym światłem wiary w człowieka glob<br />

ziemski. Bo nie chodzi tu tylko o krainę wspomnień<br />

*) Jan Parandowski: „Zegar słoneczny", Warszawa,<br />

„Czytelnik" 1953.<br />

i uśmiechów dzieciństwa, które są bezpośrednim tematem<br />

opowiadań, nie tylko o teren lwowski i czas sprzed<br />

pierwszej wojny, w którym dzieją się opowiadane zdarzenia.<br />

Rzeczy te dzieją się wszędzie i w każdym miejscu<br />

szerokości i długości geograficznej.<br />

Parandowski nie znosi patosu, nie ulega sentymentowi,<br />

nie fantazjuje, ale zwyczajnie trzyma się ziemi<br />

i spraw ziemskich, w których tak wiele spostrzega dziwności<br />

i tak wiele spraw do rozwiązania. Sprawy do rozwiązania<br />

stawia nie wprost, ale pośrednio, przez konsekwencje<br />

wynikające ze zdarzeń opowiadanych. Rządzi<br />

nim temperament refleksyjny. Pisze, jakby chciał powiedzieć:<br />

„Patrzcie, tak wyglądała starożytna umysłowość<br />

w mitach greckich, tak oto w czasach modernizmu<br />

Oskara Wilde'a, tak znowu rósł i dojrzewał polski<br />

inteligent twórczy w pierwszym dwudziestoleciu XX<br />

wieku".<br />

Trzynaście opowiadań, każde pod innym tytułem,<br />

związał autor wspólnym tematem o mijającym czasie<br />

narastania człowieka w dziecku. Opowiadania te, jako<br />

całość, stanowią jakby przed-opowieść do wydanej<br />

w roku 1936 powieści o „Niebie w pomieniach", w której<br />

dojrzewający młodzienic w trudzie wewnętrznym<br />

i w walce z środowiskiem kształtuje swój pogląd na<br />

świat i wobec zagadek bytu.<br />

„Słoneczny zegar" i „Niebo w płomieniach" tworzą<br />

razem jedną całość, obrazującą charakterystyczny portret<br />

dziecka, a potem austriackiego Lwowa. Opowieści<br />

„Słonecznego zegara" noszą wyraźne piętno autobiograficzne,<br />

są retrospekcją w krainę własnego dzieciństwa.<br />

Dobrobyt materialny bohatera opowieści ogranicza jego<br />

krąg doświadczeń życiowych i skierowuje rozwój duchowy<br />

ku wewnętrznym przeżyciom, bez konfliktów, narzuconych<br />

koniecznością walki o byt, jak to się dzieje<br />

u jego lwowskich rówieśników ze środowiska proletariackiego<br />

z powieści Jana Brzozy pt. „Dzieci".<br />

Dzięki tym okolicznościom opowiadania Parandowskiego<br />

nie posiadają barw ostrych i szorstkich, lecz<br />

pastelowe, miękkie, choć wyraziste i prawdziwe. Pogłębia<br />

tę pastelowość dystans czasowy wspomnień, jako<br />

metody opowiadania sposobem epickim według kolejności<br />

wydarzeń, bez sztuczek kompozycyjnych, mających<br />

na celu intrygę. Dyskrecja autora, malującego wyobraźnię<br />

wspomnień samego siebie, jako bohatera opowiadań,<br />

ma ten skutek, iż zapominamy o autorze, a chłoniemy<br />

żywot dziecka z zachwytem nad trafnością odtworzonych<br />

stadiów jego przebudzeń duchowych. Niewąt<strong>pl</strong>iwie<br />

jest tu idealizacja wspomnień, ale pokrywa<br />

91


się ona z obiektywnym światem dziecka ze środowiska<br />

dostatku materialnego; obraz przedstawiony odpowiada<br />

rzeczywistości i pod tym względem opowiadania te należą<br />

do gatunku realistycznych.<br />

Prostota zwyczajnego, a jednocześnie wytwornego słowa,<br />

użytego dla nazwania właściwych treści, pogłębia<br />

ów realizm, dzięki któremu wiadomości poznawane<br />

o grupach społecznych (rodzina, kamienica, szkoła) narastają<br />

w oczach czytelnika coraz jaśniej, mamy tu jednak<br />

do czynienia przede wszystkim z problematyką<br />

psychologiczną, mniej


i: to akt ten jest jakby egzaminem, po którym<br />

i-:fi;-i inne, a uczeń usunięty z reakcyjnej szkoły<br />

--iii rewolucyjną maturę i stanie się wiernym bojow-<br />

: ł em sprawy, za którą w więzieniu zginął jego ojciec<br />

i i której żyje jego brat.<br />

Utworowi nadał autor formę autobiograficzną. Wątek<br />

-igo jest jakby wspomnieniem własnych przeżyć —<br />

słowa włożone w usta Franciszka Rodaka mają jakby<br />

charakter wyznań osobistych.<br />

Metoda taka ma tę zaletę, że bezpośrednio wprowadza<br />

czytelnika w klimat książki i każe mu przyjąć<br />

treść jako wynurzenie z pierwszej ręki. A tok opowiadania<br />

jest wartki i potoczysty, przeto przykuwa silnie<br />

uwagę.<br />

Kłosowski nie psychologizuje, nie stara się analizować<br />

stanów uczuciowych bohatera, nie poddaje ich żadnej<br />

próbie dialektycznej. Jego metoda jest inna. Kreśli<br />

proste obrazy, które swą pozornie niewyszukaną formą<br />

starają się najkrótszą drogą chwycić czytelnika za serce.<br />

Ten szereg obrazów, tworząc logiczną powieściową<br />

całość, wyróżnia się wielką różnorodnością. Każdy<br />

z nich ma jakby charakter noweli, samodzielnego opowiadania,<br />

mającego swój własny sens i swoją własną<br />

końcówkę. Wyodrębniony z tego szeregu mógłby żyć<br />

samodzielnym literackim życiem. Niektóre z nich mają<br />

kapitalne zacięcie.<br />

Gdybyśmy dobrze przeanalizowali „Czarną wiosnę",<br />

to byśmy się doszukali różnych związków ze znanymi<br />

pozycjami literatury powszechnej. Ale związki te są<br />

wysoce szlachetne. Odnaleźć by można i wpływ Prusa<br />

i Lwa Tołstoja i Mikołaja Ostrowskiego. Wpływy te nie<br />

stanowią reminiscencji. Są raczej udowodnionym pokrewieństwem<br />

nie tyle tematycznym, ile stylowym. Dotdają<br />

one książce Józefa Nikodema Kłosowskiego barwy<br />

i smaku.<br />

Tytuł jej, „Czarna wiosna", będący formalnym zapożyczeniem<br />

tytułu jednego z utworów poetyckich Antoniego<br />

Słonimskiego, stwarzał konieczność wylegitymowania<br />

swego rodowodu w sensie usprawiedliwienia<br />

jego użycia. Trudność tę autor pokonał całkowicie.<br />

Zapożyczenie zostało usprawiedliwione treścią książki.<br />

Mimo dramatycznej treści „Czarna wiosna" owiana<br />

jest pociągającą młodzieńczą pogodą. Jest jasna i prosta.<br />

Może tylko obraz szkoły, do której uczęszcza bohater<br />

powieści, jest zbyt pesymistyczny i ponury. Szkołą<br />

przedwojenna, będąca produktem systemu kapitalistycznego,<br />

miała niewąt<strong>pl</strong>iwie swoje ciemne strony, ale<br />

wśród ludzi na jej żywą treść się składających były<br />

szlachetne serca, wrażliwe na niedolę społeczną i rozumiejące<br />

anomalia ustroju. Kłosowski potraktował<br />

tę szkołę schematycznie z założenia.<br />

Powieść Józefa Kłosowskiego jest interesująca z wielu<br />

względów —• stanowi ona ciekawe powiązanie z jego<br />

poporzednimi pozycjami oraz daje rzut na literacką<br />

ewolucję autora.<br />

Wacław<br />

Gralewski<br />

Nakładem Wydawnictwa „Pax" ukazała się książka<br />

Jerzego Krzysztonia pt. „Opowiadania indyjskie". Jest<br />

to debiut prozatorski młodego autora, debiut bardzo<br />

interesujący i udany, chociaż zbiór ten nasuwa szereg<br />

refleksji, uwag i nieraz nawet zasadniczych zastrzeżeń.<br />

Przede wszystkim już sam poziom poszczególnych .opcwiadań<br />

jest różny. Obok stron dobrych, a często wręcz<br />

znakomitych, tom Jerzego Krzysztonia zawiera i miejsca<br />

wyraźnie słabe, niedociągnięte i surowe.<br />

Trzonem „Opowiadań indyjskich" jest nowela „Tama",<br />

zajmująca prawie połowę zbioru. I tutaj właśnie<br />

możemy najlepiej poznać wszystkie blaski i cienie bezsprzecznego<br />

zresztą talentu J. Krzysztonia. Akcja tego<br />

opowiadania rozgrywa się w zapadłej, biednej i zagłodzonej<br />

wsi w dalekich Indiach, dokąd powraca z wojny<br />

jeden z bohaterów spod Monte Cassino, Prasad, syn<br />

miejscowego chłopa, by zaraz na wstępie stwierdzić,<br />

że jego najbliżsi padają z głodu i wycieńczenia. Prasad<br />

stara się pomóc swoim i sąsiadom, lecz niebawem<br />

rozumie, że wpadł na dno otchłani, z której trudno mu<br />

będzie znaleźć jakieś rozsądne wyjście. Pola spala susza.<br />

I ludzie tak, jak i rośliny, są mdli i spragnieni.<br />

Za to, za kamienną tamą rozciągają się bogate urodzajne<br />

łany maharadży, który kazał zamknąć śluzy, by<br />

ani kro<strong>pl</strong>a życiodajnej wody nie spadła na chłopskie<br />

wysychające zagony. Po uroczystym pogrzebie prababki<br />

Aruny, tłum runął w stronę rzeki, chcąc rozwalić<br />

przeklętą tamę, znieść ją, jak wielkie zło z po-<br />

') Jerzy Krzysztoń: „Opowiadania indyjskie", Wyd.<br />

„Pax", Warszawa 1953, str. 237.<br />

„OPOWIADANIE INDYJSKIE"*)<br />

wierzchni ziemi. Prasad, żołnierz spod Monte Casino,<br />

jest na czele. Razem z kowalem wiodą biedotę do<br />

szturmu. Ale zdała słychać grzmot wystrzałów. Zaczyna<br />

się akcja policji, tratującej głodnych, wynędzniałych<br />

pariasów. Na razie zryw ten zakończył się klęską, ale<br />

prędzej czy później powstaną głodne, sponiewierane<br />

masy, by raz na zawsze obalić tyranię książąt i brytyjskich<br />

kolonizatorów...<br />

Autor z dużym realizmem przedstawia nędzę pariasów.<br />

Ich biedę, wycieńczenie, bezdomność i bezgraniczną<br />

krzywdę. Są w „Tamie" sceny naprawdę mocne,<br />

wprost wstrząsające w wyrazie, takie, jak: głód całej<br />

gromady, skazanej na wymarcie, zachowanie się bezbronnych<br />

dzieci, dotkniętych czerwonką, szamotanie się<br />

Prasada, szukającego przed śmiercią miłości, ciche cierpienie<br />

matki czy pogrzeb prababki Aruny. Specjalną<br />

wymowę ma rozprawa z poborcą, symbolizującym cały<br />

ustrój kolonialny. J. Krzysztoń z prawdziwą siłą i dojrzałą<br />

wnikliwością maluje duszę swoich bohaterów.<br />

Jego ludzie są nam bliscy i naprawdę żywi, bez cienia<br />

pozy czy sztuczności. Tragedia zagłodzonej wsi<br />

przejmuje czytelnika. Budzi w nim bunt i pragnienie<br />

walki o lepszy, sprawiedliwszy ustrój na świecie. Wrażenie<br />

to potęguje język „Opowiadań indyjskich",<br />

piękny, wypracowany i bogaty. Dotyczy to przede<br />

wszystkim samej narracji.<br />

Ale „Tama" ma też i swoje cienie. Autor nieraz zapomina,<br />

że jego bohaterowie żyją pod obcym niebem<br />

Indii. Jego chłopi mówią językiem pełnym wyrazów<br />

zaczerpniętych z naszej, polskiej gwary. A często i tak<br />

93


czują i myślą. Np.: „Jest krzepa w narodzie?", „mój<br />

kumie", niechaj mu „świeci światłość wiekuista". Toteż<br />

nic dziwnego, że tu i ówdzie Indie z „Opowiadań<br />

indyjskich" przypominają Polskę. A to odbarwia nam<br />

obraz tego dalekiego kraju, pomniejsza wrażenie. Wadą<br />

tomu są też zapędy naturalistyczne autora. Opis<br />

funkcji fizjologicznych często rozbija niejedną doskonale<br />

skom<strong>pl</strong>ikowaną scenę i płoszy znakomicie uchwycony<br />

nastrój.<br />

Tam, gdzie autor odstąpił od tego eksperymentu (w<br />

drobnych opowiadaniach), sprawa wygląda daleko lepiej<br />

i prościej. Krótkie „Wspomnienie indyjskie" jest<br />

piękne i wzruszające w swej bezpośredniości i głęboko<br />

ludzkim wydźwięku.<br />

Do najsłabszych w zbiorze zaliczyłbym dość sztuczną<br />

„Powiastkę o przewoźniku" i mało pogłębiony szkic<br />

pt. „Ojcowska koszula", gdzie znalazłby się materiał na<br />

całą powieść.<br />

Wszystkie opowiadania Jerzego Krzysztonia łączy<br />

jedna wspólna więź: głębokie ukochanie człowieka i to<br />

bez względu na rasę czy religię. I ta właśnie nuta nadaje<br />

„Opowiadaniom indyjskim" specjalny charakter.<br />

Z każdej strony tego tomu wyziera twarz cierpiącego,<br />

pokrzywdzonego brata, człowieka wyzutego z praw<br />

i sponiewieranego przez ustrój kapitalistyczny.<br />

Zbiór opowiadań Jerzego Krzysztonia jest zadatkiem<br />

nieprzeciętnego talentu. Świadczy o tym choćby niemal<br />

zupełna dojrzałość artystyczna kilku utworów, wchodzących<br />

w skład tomu. „Opowiadania" poprzedza wstęp<br />

A. Gołubiewa. ink.<br />

„WIERSZE I<br />

Zdetronizowanego króla Faruka pytano niedawno,<br />

dlaczego nie lubi poezji. „Wiecie co?" — odpowiedział<br />

— „Poezja dla ludzi o słabych nerwach jest tym samym,<br />

co, ciastka dla osób chorych na żołądek".<br />

Król Faruk nie był na pewno nigdy w wielkiej paryskiej<br />

sali „Mutualite". Przed czterema laty w tej właśnie<br />

sali na zebraniu obrońców Pokoju, w obecności<br />

kilku tysięcy osób Paul Eluard zaczął czytać swe wiersze.<br />

Czytał je dość niespodzianie, gdyż w ostatniej<br />

chwili przyszło mu zastąpić nieobecnego mówcę. Czytał<br />

głosem cichym i jakby przygaszonym,'z lekkim<br />

drżeniem rąk, w których trzepotały się kartki. Wiersze<br />

nie były łatwe. Ale w tej sali, nabrzmiałej entuzjazmem<br />

i wolą walki, na zebraniu robotników i młodzieży, poezja<br />

Eluarda zabrzmiała tak mocnymi tonami, że do dziś<br />

pamiętam jednomyślny zachwyt i to uniesienie radości,<br />

jakie dać może prawdziwie artystyczne przeżycie.<br />

Czy była to przede wszystkim sprawa odbioru, a więc<br />

słuchaczów, na pewno nie zatroskanych o swoje nerwy?<br />

Myślę, że rację miał czeski poeta Nezval mówiąc:<br />

„Najlepsza definicja liryki brzmi następująco: jest ona<br />

zmaganiem się jednostki z wielkimi problemami swego<br />

czasu". Pisarz musi — jeśli chce być godny tego imienia<br />

— dźwigać na sobie poczucie odpowiedzialności.<br />

Dla poety to poczucie jest jeszcze mocniejszym nakazem<br />

sumienia, bo przecież słowo poetyckie nie jest niczym<br />

innym, jak słowem ustokrotnionym, spotęgowanym.<br />

Problem odpowiedzialności poetyckiej był zasadniczym<br />

zagadnieniem poprzedniego tomu Tadeusza Różewicza<br />

(„Czas, który idzie", Czytelnik 1951). Zaczynał<br />

on wtedy od ostrej samokrytyki; mówił o głosie, który<br />

„łamie się w suchej krtani jak trzcina", wyznawał:<br />

Stare wiersze opadają ze mnie<br />

o nowych nie śmiem jeszcze marzyć.<br />

Ale już składał obietnicę;<br />

Ja człowiek pobity w tej wojnie<br />

jak drzewo i trawa<br />

*) Tadeusz Różewicz: „Wiersze i obrazy". Czytelnik<br />

1952. Okładkę projektował Andrzej Heidrich. Str. 56.<br />

Red.: Jerzy Lisowski.<br />

OBRAZY"*)<br />

ja wyziębiony<br />

jak podziemia kościołów<br />

ja dół pełen wspomnień<br />

a jedne leżą na drugich<br />

stworzę dla was obraz nowy<br />

pożywny i pełen ciepła.<br />

Tom obecny — „Wiersze i obrazy" — jest pięknym<br />

sprecyzowaniem skom<strong>pl</strong>ikowanej sprawy. Nurtujący Różewicza<br />

dramat poetyckiej odpowiedzialności można<br />

analitycznie rozszczepić na kilka składników. Pierwszym<br />

z nich jest przekonanie o konieczności artystycznego<br />

pogłębiania swych wizji. Tytuł tomu brzmi:<br />

„Wiersze i obrazy", a zróżniczkowanie to nie wydaje<br />

mi się czymś przypadkowym. Ogromna praca i wysiłek,<br />

podjęty przez poetę, polega na przetwarzaniu surowych<br />

wizji — obrazów w dokłaanie skonstruowany<br />

wiersz:<br />

Nie piszę wierszy<br />

garść słów obracam<br />

z trudem<br />

jak w żarnach<br />

pisze Różewicz w utworze zatytułowanym „Nie wiersz".<br />

Ale jest i druga strona owego problemu. Daje jej<br />

wyraz poeta w sposób programowy w utworach takich,<br />

jak „Poetyka" czy „Pragnienie":<br />

Rozpadają się słowa<br />

którym odjęto miłość.<br />

Bez niej nasza pieśń<br />

jest jak brzęk owadów<br />

jak barwa woskowych owoców<br />

jak wrzask mosiężnych blach<br />

jak krzyki pijanego<br />

jak milczenie przedmiotów.<br />

Pieśń bez miłości<br />

jest martwa<br />

odwróci się od niej lud<br />

obojętny i surowy.<br />

•<br />

Jaka to jest poezja bez miłości?<br />

Taka, która upojona własną siłą kojarzenia obrazów,<br />

pojmuje swe zadania jako rozkosz upajania się samą<br />

94


•P - kołorów i światła, a nie zmaganie z wielkimi pro-<br />

•:>j•iiir: epoki.<br />

? Doewricz tłumaczy to w sposób jasny, podając za<br />

Bnykład własne poprzednie przeżycia:<br />

Myślałem<br />

że słowa są lekkie<br />

jak puch<br />

lśniące jak jedwab<br />

krągłe jak kolana dziewczyn<br />

beztroskie jak głosy ptaków<br />

myślałem<br />

że posłuszne<br />

przybiegają na każde wezwanie<br />

że można układać z nich obrazy<br />

których wieloznaczność<br />

kryje w sobie bogactwo.<br />

Otóż to był błąd, gdyż nie wieloznaczność, lecz precezyjna<br />

jednoznaczność stanowi prawdziwe bogactwo<br />

i prawdziwą drogę do wzbogacenia naszej wiedzy<br />

o świecie:<br />

Były w moim życiu<br />

słowa pożegnania<br />

i słowa nienawiści «-<br />

a potem słowa miłości<br />

a potem widziałem<br />

wydrapane<br />

na więzienuym murze<br />

słowa nadziei.<br />

Tylko tak jednoznacznie pojęte słowo poetyckie może<br />

trafiać do całego narodu, a więc stać się naprawdę<br />

pożyteczne. To jest jakby trzeci odcień owego złożonego<br />

problemu poetyckiej odpowiedzialności: problem komunikatywności.<br />

W wierszu „Pragnienie" mówi Różewicz:<br />

Chciałbym dziś mówić tak barwnie i jasno<br />

by dzieci biegły do mnie jak do parku<br />

co w słońcu stoi i światło ma w sobie<br />

Chciałbym dziś mówić tak ciepło i prosto<br />

by starzy ludzie czuli się potrzebni.<br />

Tak odnajduje poeta drogę do pieśni, która jest pełna<br />

miłości do ludzi i wiary w ludzi.<br />

Gromada ma oblicze<br />

jasne, dobre, szerokie<br />

aGh szerokie<br />

nie objęte.<br />

Westchnienie gromady<br />

jest jak westchnienie świata.<br />

Radość gromady jest ogromna<br />

jak słońce.<br />

Z tego przekonania rodzą się zachwyty poetyckie<br />

nad „Rzeką światła", jaka powstała w małej wiosce<br />

słowackiej, — w mroku, gdzie dotychczas nic się nie<br />

działo.<br />

W tym nastroju układa się obraz wzniesiony na<br />

chwałę Chińskiej Armii Ludowej, której oddziały idą<br />

naprzód w Tybecie.<br />

I z tej bardzo konsekwentnie pojętej potrzeby powstają<br />

też wiersze oburzenia i walki, jak dźwięcząca<br />

strofami Garci Lorki przepiękna ballada o zniszczeniu<br />

malajskiego miasta Yenderan, czy poemat o śmierci<br />

rozstrzelanego przez hitlerowców Gabriela Peri.<br />

Ty wiesz, że jestem<br />

ale nie wchodź nagle<br />

do mego pokoju<br />

mogłabyś zobaczyć<br />

jak milczę<br />

nad białą kartą.<br />

Czy można pisać<br />

o miłości<br />

słysząc krzyki<br />

zamordowanych i pohańbionych<br />

czy można pisać<br />

0 śmierci<br />

patrząc na twarzyczki<br />

dzieci.<br />

Nie wchodź nagle<br />

do mego pokoju.<br />

Zobaczysz niemego<br />

1 skrępowanego<br />

świadka miłości<br />

która zwycięża śmierć.<br />

Miłość zwycięża śmierć, „niemy i skrępowąny"<br />

świadek — poeta, właśnie dzięki poczuciu /wielkości<br />

zjawisk zdobywa siłę i wolność. '<br />

Wojciech<br />

Natanson<br />

Siłą, która mobilizuje wewnętrznie Annę Kamieńską,<br />

jest wielkie ukochanie człowieka. Wyraz osobisty tego<br />

ukochania znajduje w głębokiej miłości ku dzieciom<br />

własnym. Kamieńska jest matką, której miłość macierzyńska<br />

staje się akcentem życia i przybiera formę głębokiej<br />

wypowiedzi poetyckiej. Dla uczuć swoich szuka<br />

syntezy i dlatego w wierszu zatytułowanym „Mową<br />

prostą" woła: „Kochający wszystkich krajów łączcie<br />

się". Mimo że pozornie na zawołaniu tym cięży z lekko<br />

odcień barokowej trawestacji, słowa te mają ożyw-<br />

') Anna Kamieńska: „O szczęściu" 1949—1951 „Czytelnik",<br />

Warszawa, 1952.<br />

..O SZCZĘŚCIU"*)<br />

czy dech. Ależ to takie proste, aż dziw, że ktoś dotąd<br />

tego nie spostrzegł i nie powiedział. Dostrzegła i powiedziała<br />

Anna Kamieńska.<br />

Z uczuć macierzyńskich wyrasta postawa społeczna,<br />

która wykształca się w świadomy program walki o pokój<br />

i przyszłe niezamącone szczęście wszystkich ludzi.<br />

Dlatego przekonuje i pociąga silnie czytelnika tytuł<br />

zbiorku poetyckiego Kamieńskiej — „O szczęściu".<br />

Tak, droga do szczęścia jest prosta, acz niełatwa,<br />

ale zboczyć z niej nie można, bo stanowi oś wszelkich<br />

ludzkich poczynań.<br />

I tą prostą, ale wielką ideą, zwierającą społecznie,<br />

95


przesiąknięta jest cała książka poetki. Podsumowawszy<br />

wszystko Kamieńska staje zdecydowanie na pozycjach<br />

obozu walki o pokój i sprawiedliwość społeczną.<br />

Ponura przeszłość nie- kazi strof autorki „O szczęściu"<br />

pesymizmem. Wierzy w zwycięstwo dobra, rozumiejąc<br />

konieczność oderwania się od goryczy własnej:<br />

,,..i mieć idee większe nad cierpienie i cele większe<br />

niż pamięć o trumnie".<br />

Słowa te trącają w strunę bohaterską i są jasną i niewąt<strong>pl</strong>iwą<br />

deklaracją wyjścia z kręgu osobistych doznań<br />

i związania się ze zbiorowością i jej losami. Stanowią<br />

jakby hasło heroicznegoi uniwersalizmu, wyrażonego<br />

mową poetycką.<br />

Tom „O szczęściu" zawiera większy utwór o zasięgu<br />

poematu, zatytułowany „Joliot". Kamieńska stara się<br />

w szerszych kręgach artystycznych umieścić obrazy<br />

i uczucia twórcze nurtujące jej osobowość. Sztuka<br />

w nich swej generalnej linii poetyckiej, syntezy wypowiedzenia<br />

się. Próba ta, acz stanowi osiągnięcie samo<br />

w sobie, rozpryskuje się w licznych lirycznych skojarzeniach,<br />

mających charakter poetyckich dygresji. Bo<br />

mimo pozorów Kamieńska jest przede wszystkim lirykiem<br />

i toi lirykiem czystej krwi. Jej próby zobiektywizowania<br />

swych twórczych podniet, nadania im kształtu<br />

ścisłej formuły uwodzą tylko powierzchownie. W rzeczywistości<br />

przemawiają bezpośrednio do czytelnika,<br />

wymijają stacje jego rozumu.<br />

. Patrząc na tych, co z różnych stron świata ściągają<br />

(mowa o Kongresie Pokoju) wiedzeni gwiazdą pokoju,<br />

poetka pisze: „Przynoszą w zmarszczkach słońce<br />

swoich horyzontów, krajobrazy ojczyste i skwarne<br />

i śnieżne".<br />

W tym pozornie spokojnym obrazie jest szum morza<br />

i wichrów. I taka właśnie jest twórczość Anny Kamieńskiej,<br />

która „słońce swoich horyzontów" niesie<br />

w przyszłość wierząc głęboko w zwycięstwo idei.<br />

Wacław<br />

Gralewski<br />

POCISK I SŁOWO" *)<br />

Po sześciu latach od ukazania się „Godziny poezji"<br />

Seweryn Pollak, świetny tłumacz poezji rosyjskiej, wystąpił<br />

z drugim zbiorkiem wierszy oryginalnych pt.<br />

„Pocisk i słowo".<br />

Tytuł książki zaczerpnięty z tytułu utworu, który ją<br />

otwiera, ma widocznie charakter programowy, pragnie<br />

nakreślić linię drogi poetyckiej, na którą wstępuje<br />

autor. Jego słowo skupiające w sobie „wolę tysięcy"<br />

ma mieć siłę pocisku i to nie tylko wtedy, gdy<br />

„z czcionek się wydziera milionów pragnieniem słowo<br />

jak pocisk: pokój", ale w ogóle w dzisiejszej walce<br />

o lepsze, sprawiedliwsze życie. Takie sugestie nasuwa<br />

ten tytuł czytelnikowi, który nie poznał jeszcze treści<br />

książki. I tytuł ten dezorientuje, czego nie było w „Godzinie<br />

poezji'. Kojarzą się nagłówki w zbiorkach poetyckich<br />

innych poetów, tak różnych swą psychiką<br />

od Pollaka: „Słowa we krwi", „Bagnet na broń". Pocisk,<br />

zatem siła burząca, ruch, dynamika. A tymczasem wiersze<br />

Pollaka są w ogromnej większości refleksyjne, na<br />

tym polega ich specyfika i urok, w nich jest najmocniejszy<br />

i najbardziej przekonywa (nawet piękny, choć<br />

dezorientujący wiersz tytułowy jest typowo refleksyjny).<br />

Tam, gdzie słowo jego pragnie być pociskiem,<br />

przeważnie nie osiąga zamierzonego efektu i zamienia<br />

się w retorykę. Nikt mnie nie przekona, że dysonans w<br />

ślicznie zaczynającym się utworze „Antyelegia" jest<br />

szczery, a jeśli tak, świadczy to o neurastenii poety.<br />

Nie wyobrażam sobie, aby Marchlewski na przykład,<br />

') Seweryn Pollak : „Słowo i pocisk", Warszawa,<br />

Czytelnik", 1952, str. 64.<br />

odbywając swoje samotne wędrówki po Tatrach, poczytywał<br />

sobie za kwietyzm rozkoszowanie się pięknem<br />

natury i by w takiej chwili odprężenia niezbędnego<br />

dla każdego człowieka (a zwłaszcza dla człowieka<br />

czynu i walki) musiał myśleć o krzywdzie społecznej<br />

i wólce klasowej.<br />

Żywiioi refleksji panuje przemożnie w twórczości Pollaka<br />

i manifestuje się nieraz w urzekająco pięknych<br />

wierszach, jak np. „Tracki grobowiec", „Godzina życia"<br />

czy „Powrót młodości". Ale oto wśród utworów<br />

tego rodzaju —- unikat, niespodzianka, prosta i ujmująca<br />

bezpośredniością uczucia ojcowskiego „Kołysanka<br />

dla Joasi".<br />

W poezji znawcy, miłośnika i tłumacza poezji rosyjskiej<br />

zadźwięczą czasem jej pogłosy. Nie podważają<br />

one w niczym oryginalności Pollaka, gdyż są bardzo<br />

dalekie, nie każdy je dostrzeże, a koligacje są zaszczytne.<br />

Ale przyjemnie wytropić czasem Błoka (w pierwszej<br />

części „Hamleta" i w „Warszawie") czy Bagrickiego<br />

w „Radiszczewie".<br />

A znów „Ocaleniu", bodajże najpiękniejszemu wierszowi<br />

w zbiorku, patronuje lozański<br />

Mickiewicz.<br />

W utworze „Szczecin" autor, transponując na język<br />

poetycki wypowiedź jednego z robotników pod adresem<br />

poetów, powiada: „Chcemy, ażeby słowa wasze<br />

dochodziły do nas nie jak surowe bryły, lecz by rozpalały<br />

żarem każdego z nas". Wiersze Pollaka nie rozpalą<br />

żarem. Ale przeciętnemu czytelnikowi dadzą wiele<br />

materiału do myślenia, a prawdziwy smakosz poezji<br />

z rozkoszą zanurzy się w rzeźwiącym chłodzie ich<br />

urody.<br />

kaj<br />

96


KRONIKA KULTURALNA LUBELSZCZYZNY<br />

Z PRACY LUBELSKIEGO ODDZIAŁU Z.L.P.<br />

C idział Lubelski Z.L.P. liczy obecnie 22 członków,<br />

z których 10 jest rzeczywistych: są to kol. kol. Feliks<br />

Araszkiewicz, Maria Bechczyc-Rudnicka, Konrad Bielski<br />

Włodzimierz Chełmicki, Eugeniusz Gołębiowski,<br />

T .\"acław Gralewski, Anna Jakubiszyn, Kazimierz Ane<br />

Jaworski, Józef Nikodem Kłosowski i Helena<br />

Piatta.<br />

Y. skiad nowego zarządu, wybranego w końcu września<br />

ub. r. wchodzą: Konrad Bielski jako prezes, K. A.<br />

Jaworski — wiceprezes, Wacław Gralewski — sekretarz,<br />

Helena PJatta — skarbnik i M. Bechczyc-Rudnicka —<br />

członek zarządu.<br />

Oddział pracuje w dwóch sekcjach literackich:<br />

twórczości óryginalnej, obejmującej prozę, poezję<br />

i krytykę literacką, i przekładowej. Przewodniczącym<br />

pierwszej sekcji, do której należą wszyscy członkowie<br />

Oddziału, jest K. A. Jaworski — drugiej M. Bechczyc-<br />

Rudnicka, kierująca jednocześnie pracą zespołu tłumaczy<br />

„Załoga Nr 1".<br />

Przv Oddziale istnieje Koło Młodych liczące 22<br />

członków. Opiekuje się nim z ramienia zarządu kol.<br />

A. Jakubiszyn.<br />

Zebrania sekcji twórczości oryginalnej odbywają się<br />

dwa razy, przekładowej—raz w miesiącu. Część członków<br />

sekcji przekładowej (kol. kol. Araszkiewicz, Bechczyc-Rudnicka,<br />

Bielski, Gralewski i K. A. Jaworski) pracuje<br />

w zespole tłumaczy „Załoga Nr 1", który jesienią<br />

ub. roku powiększył liczbę dokonanych dotąd wspólnie<br />

przekładów a jedną pozycję; jest nią sztuka Nazima<br />

Hikmeta „Opowieść o Turcji".<br />

Od październiki ub. roku do chwili obecnej (kiedy<br />

działalność sekcji jest już zawieszona na okres letni)<br />

odbyło się 14 posiedzeń Sekcji Twórczości Oryginalnej:<br />

trzy z nich miały charakter organizacyjny, jedno<br />

przeznaczone było na ocenę poprzedniego numeru<br />

„Kameny", pozostałe poświęcono pracom oryginalnym<br />

kolegów, — omawiano na nich powieść Eugeniusza<br />

Gołębiowskiego „Kronika Imć Pana Woyszy" (obecnie<br />

tytuł zmieniony — „Kronika Ponikowska"), szkic literacki<br />

Feliksa Araszkiewicza „Pozycja Zygmunta Niedźwieckiego<br />

w naturalizmie polskim", przekłady z Goethego<br />

Stefana Zarębskiego, poemat Konrada Bielskiego<br />

,,38 równoleżnik", essay'e Konrada Eberhardta ,,W kręgu<br />

miniatury literackiej (o moralistach francuskich)<br />

i „Dziwna zabawa współczesności" (o Rcger<br />

Vailland'zie), nowe wiersze Zygmunta Mikulskiego,<br />

wstęp A. Jakubiszyn do „Turcarefa" Lesage'a i jej<br />

broszurę o Stendhalu, nowelę Zbigniewa Jakubika,<br />

„Opowiadania indyjskie" Jerzego Krzysztonia. Z wymienionych<br />

tematów największe zainteresowanie wzbudziła<br />

proza E. Gołębiowskiego i J. Krzysztonia oraz poemat<br />

K. Bielskiego.<br />

Sekcja przekładów odbyła 6 zebrań (jedno organizacyjne,<br />

trzy odbyły się łącznie z sekcją twórczości oryginalnej).<br />

Tematy: tłumaczenia S. Zarębskiego drobnych<br />

wierszy Goethego, „O przekładach poetyckich"<br />

referat K. A. Jaworskiego, fragmenty tłumaczeń H.<br />

Platty książki Laffitte'a „Ceux gui vivent", poemat<br />

Majakowskiego „Człowiek" w przekładzie K. A. Jaworskiego<br />

i tłumaczenia poetyckie z różnych języków<br />

B. Zyranika.<br />

Kolo Młodych przy Lubelskim Oddziale ZLP, przejawiało<br />

w rb. żywszą działalność. Na zebraniach omawiano<br />

wybitniejsze pozycje z współczesnej literatury<br />

polskiej (np. „Pamiątkę z Celulozy" Newerlego) i oceniano<br />

prace członków Koła. Do ożywienia działalności<br />

Koła Młodych przyczynił się w dużym stopniu jesienny<br />

konkurs rekrutacyjny, (który dał w wyniku dopływ<br />

nowych członków), Zjazd w Oborach i nawiązanie<br />

kontaktu z Warszawskim Kołem Młodych, którego<br />

przedstawiciele dwukrotnie przyjeżdżali do Lubelskiego.<br />

Wraz z nimi przybył w marcu i Jerzy Andrzejewski,<br />

który miał odczyt z zakresu literatury współczesnej<br />

w auli KUL-u.<br />

14 marca rb. odbyło się nadzwyczajne zebranie Oddziału<br />

i Koła Młodych, zwołane z powodu zgonu Józefa<br />

Stalina. Po wysłuchaniu przemówienia prezesa K. Bielskiego<br />

uchwalono następującą rezolucję:<br />

„Zebrani w dniu 14 marca 1953 r. członkowie Lubelskiego<br />

Oddziału Z.L.P. oraz członkowie Koła Młodych<br />

wyrażają głęboką boleść z powodu zgonu Józefa Stalina,<br />

wodza postępowej lu'dzkości, wielkiego chorążego<br />

.pokoju. Wierzymy głęboko, że dzieło jego nauki i drogowskazy<br />

pozostaną dla nas podstawą w walce.o najszczytniejsze<br />

ideały ludzkości, a szczególnie w naszej<br />

pracy nad budową socjalistycznej kultury w Polsce<br />

Ludowej".<br />

Od sierpnia ub. r. Oddział korzysta z dwupokojowego<br />

lokalu przy ul. Granicznej 1 c. W mniejszym pokoju<br />

urzęduje sekretariat i odbywają się zebrania zarządu.<br />

Tu też zorganizowano punkt noclegowy dla przyjezdnych<br />

gości literatów. Drugi, większy pokój, przeznaczony<br />

jest na świetlicę, czytelnię i bibliotekę, tu<br />

zbierają się obie sekcje i Koło Młodych. Niestety,<br />

Oddział nie rozporządza większą salą, w której mogłyby<br />

się odbywać wieczory dyskusyjne, autorskie<br />

i inne imprezy literackie dla szerszej publiczności.<br />

W tych wypadkach korzystano z sal innych instytucji<br />

społecznych, najczęściej z wygodnej sali Towarzystwa<br />

Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.<br />

. Członkowie Oddziału biorą żywy udział w pracy<br />

politycznej i społecznej. Niektórzy z nich pracują na<br />

terenie takich instytucji, jak Wojewódzki Komitet<br />

Frontu Narodowego, Komitet Obrońców Pokoju i in.<br />

K. Bielski jest wiceprzewodniczącym Komisji Kultury<br />

i Oświaty przy W.R.N., zastępcą przewodniczącego<br />

Wojewódzkiej Rady Czytelnictwa i Książki i członkiem<br />

Rady Opiekuńczej Towarzystwa Wiedzy Powszechnej.<br />

Kol. Bechczyc-Rudnicka jest członkiem Wojewódzkiego<br />

Komitetu Frontu Narodowego i brała udział<br />

w pracach nad broszurą wydaną przez ten Komitet,<br />

kol. Bechczyc-Rudnicka, Gołębiowski i K. A. Jaworski<br />

współpracowali z Komitetem Redakcyjnym książki<br />

o Lubelszczyźnie, która miała być wydana przez KW<br />

PZPR na Dni Oświaty, Książki i Prasy.<br />

Praca zawodowa niektórych kolegów wiąże się<br />

z różnymi <strong>pl</strong>acówkami kulturalnymi: M. Bechczyc-<br />

Rudnicka jest kierownikiem literackim Państwowego<br />

Teatru im. J. Osterwy, K. A. Jaworski jest kierowni-<br />

97


kiem artystycznym lubelskiego „Artosu", M. A. Jaworski<br />

i Z. Mikulski pracują jako dziennikarze w „Sztandarze<br />

Ludu". Pismo to wydaje dodatek niedzielny pt.<br />

„Kultura i Życie", w którym literaci lubelscy często<br />

zamieszczają artykuły, przekłady i wiersze. Niektórzy<br />

z nich współpracują z miejscowym Radiem.<br />

Akcja imprezowa w pierwszej połowie polegała na<br />

zorganizowaniu 31 odczytów, wieczorów dyskusyjnych<br />

i autorskich, urządzanych bądź z ramienia Z.L.P., bądź<br />

indywidualnie przez niektórych kolegów w oparciu<br />

0 instytucje społeczne i zakłady pracy w Lublinie<br />

1 w terenie. (Tematy: „Książka w walce o pokój", dyskusje<br />

o „Pamiątce z Celulozy", o „Biegu do Fragala",<br />

„Jan Wolker-poeta miłości walczącej", „Aleksander<br />

Hercen —- człowiek i dzieło", „W 150-lecie urodzin Mikołaja<br />

Jazykowa", „O ludziach polskiego Odrodzenia",<br />

„Maksym Gorki — jego miłość do człowieka", „Dzieło<br />

Antoniego Makarenki", „Czeski ruch budzicielski<br />

w w. XIX" i in.) poranki i wieczory literackie K. Bielskiego,<br />

K. A. Jaworskiego i H. Platty; dwie imprezy<br />

w lubelskim „Domu Książki" miały charakter zbiorowy:<br />

jeden wieczór poświęcono postępowej literaturze<br />

niemieckiej, drugi — polskiej poezji współczesnej).<br />

W r. 1952/53 ukazały się jiastępujące książki literatów<br />

lubelskich: „Czarna wiosna" powieść J. N. Kłosowskiego<br />

(„Czytelnik"), „Opowiadania indyjskie"<br />

J. Krzysztonia („Pax"), „Niedorostek" Fonwizina w przekładzie<br />

M. Bechczyc-Rudnickiej („<strong>Biblioteka</strong> Kameny")<br />

i tłumaczenia K. A. Jaworskiego: „Pieśń pokoju" Vitezslava<br />

Nezvala („Książka i Wiedza"), „Urwisko"<br />

Gonczarowa („Książka i Wiedza"), „Rzeczy minione<br />

i rozmyślania" t. III Hercena („Książka i Wiedza")<br />

i nowe wydanie „Kolchidy" Paustowskiego („Iskry").<br />

K. A. Jaworski i Zygmunt Mikulski złożyli w „Czytelniku"<br />

swoje wiersze wybrane, Eugeniusz Gołębiowski<br />

— powieść „Kuźnica Ponikowska", Bechczyc-Rudnicka<br />

zawarła umowę z wyd. CRZZ na opublikowanie<br />

komedii muzycznej dla dzieci „Bajka o rzepce", a Konrad<br />

Bielski z „Czytelnikiem" na wydanie poematu „38<br />

równoleżnik", Ryszard Liskowski złożył w wyd. M.O.N.<br />

wybór wierszy. Nakładem „Biblioteki Kameny" ukażą<br />

się essay'e K. Eberhardta, arkusze poetyckie Stefana<br />

Wolskiego i Marka Adama Jaworskiego oraz „Człowiek"<br />

Majakowskiego w tłumaczeniu K. A. Jaworskiego.<br />

kaj<br />

MIEJSKA BIBLIOTEKA<br />

IM. H.<br />

PUBLICZNA<br />

ŁOPACIŃSKIEGO<br />

Miejska <strong>Biblioteka</strong> Publiczna im. H. Łopacińskiego<br />

stanowi poważną pozycję w życiu kulturalnym naszego<br />

miasta i Lublin ma słuszne prawo być dumnym<br />

z szerokiego zasięgu jej oddziaływania, z jej powiązania<br />

z różnymi ośrodkami naukowymi w kraju, które<br />

szukają w niej częstokroć unikatowych wydań i znajdują<br />

je nieraz.<br />

Oryginalne dokumenty z rozpaczliwej przeszłości<br />

biblioteki od daty jej założenia — 26 maja 1907 r. w<br />

w konfrontacji z bujnym rozkwitem i perspektywami<br />

dalszego jej rozwoju w Polsce Ludowej są wymowną<br />

ilustracją wpływu przemian ustrojowych na los i znaczenie<br />

<strong>pl</strong>acówek oświatowych i kulturalnych w naszym<br />

kraju.<br />

W sprawie naszej biblioteki zabrał głos publicznie<br />

Bolesław Prus w r. 1911 w swych „Notatkach z Lublina",<br />

których rękopisy posiadamy: „Gdy zgasł zasłużony<br />

badacz rzeczy polskich Hieronim Łopaciński,<br />

znalazło się grono osób, które postanowiły nie dopuścić,<br />

ażeby zmarnowała się biblioteka zmarłego, a nawet<br />

zrobić ją zawiązkiem biblioteki publicznej. Utworzył<br />

się więc Komitet... wystarał się o pozwolenie<br />

rządu i wezwał do składek publicznych". Przytaczając<br />

niską frekwencję czytelników — 2 osoby dziennie —-<br />

łe warunki lokalowe biblioteki i słabą ofiarność społeczną,<br />

autor „Lalki" z tej „tragicznej sytuacji", jak ją<br />

określa, wyciąga wniosek — „Czyli; w mieście liczącem<br />

kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców środki do wyższej<br />

oświaty podtrzymuje tylko usilna praca i ofiarność<br />

garstki ludzi, którzy czując swoją niemoc, wiedzą<br />

jednocześnie, że nie wolno im rąk opuścić. Z ich czcigodnych<br />

wysiłków może dopiero dzień jutrzejszy odniesie<br />

korzyść".<br />

Założenie Biblioteki wiąże się z rewolucją 1905 roku.<br />

Stwierdzają to jej założyciele w dziesiątą rocznicę<br />

działalności biblioteki w zachowanym protokole z dnia<br />

25 maja 1917 r.: „Długie lata musiałby zapewne Lublin<br />

czekać na otwarcie biblioteki publicznej, gdyby wojna<br />

japońska nie zmieniła nagle, choć co prawda na czas<br />

tylko niedługi, nie wstrząsnęła do głębi ustroju monarchii<br />

absolutnej" i wówczas... „Lublin mógł był ze<br />

spuścizny po ś. p. Łopacińskim ocalić do użytku publicznego<br />

bogaty po nim księgozbiór".<br />

Kim był Hieronim Łopaciński, którego imię nosi<br />

biblioteka?<br />

Od r. 1884 nauczyciel gimnazjalny w Lublinie —<br />

„młody jeszcze, liczył wówczas zaledwie 25 lat, znany<br />

był już w nauce, zbierał i interesował się głęboko<br />

wszystkim, co tylko z przeszłością Polski się wiązało.<br />

Kamień węgielny widział w ludzie, jego ukochał, jego<br />

głównie studiował. Powstała z tego w pierwszym rzędzie<br />

zasobna i wielostronna biblioteka, a że szły<br />

0 Łapacińskim wieści szeroko i daleko, nie dziw, iż<br />

zewsząd wyciągały się pomocne ręce i składały mu<br />

druki nowe i stare, sztychy, mtfpy itd" — pisze o nim<br />

dr Kazimierz Jaczewski, który wespół z dr Aleksandrem<br />

Jaworowskim wśród garsteczki ofiarnych był<br />

najbardziej ofiarny.<br />

Najsmutniejszym dokumentem z historii biblioteki<br />

jest tragiczne wołanie jej zarządu o pomoc, zamieszczone<br />

w „Głosie Lubelskim"*z 10 grudnia 1919 r.:<br />

„Dziś; kiedy zdawałoby się, że nareszcie otoczy ją<br />

troskliwie własne polskie opiekuńcze skrzydło, biblioteka<br />

i historyczny gmach po-Dominikański (tam się<br />

mieściła biblioteka) doszły do stanu, w jakim nie<br />

znajdowały się za najgorszych czasów. Woda przedostała<br />

się na sufit, wilgocią zaszły ściany. Stare, rzadkie,<br />

bezcenne książki nasiąkają wilgocią, psują się<br />

oprawy, niszczeje papier, zalewa się i <strong>pl</strong>ami druk.<br />

Czytelnia i pracownia zatrudniające dziennie po kilkanaście<br />

osób musiały stanąć. Zarząd Biblioteki od kilku<br />

miesięcy na próżno kołacze do Ministerstwa Oświaty<br />

1 do Magistratu m. Lublina. Opuszczona przez rząd,<br />

zapomniana przez municypalność własnego miasta bi-<br />

98


licteka apeluje do wszystkich, komu droga jest nasza<br />

kultura"...<br />

V. dwa lata później dopiero <strong>Biblioteka</strong> przeniesiona<br />

z:stała do gmachu po-Trybunalskiego, w którym uzysiija<br />

zaledwie 3 pokoje. W dalszym ciągu jednak<br />

: puszczona przez rząd, zapomniana przez municypalr.:sć<br />

własnego miasta", również w okresie rządów sanacyjnych<br />

utrzymywana była z ofiarności społecznej,<br />

r.:e zawsze dostatecznej.