Pokaż treÅÄ! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl
Pokaż treÅÄ! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl
Pokaż treÅÄ! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
KWARTALNIK<br />
SPOŁECZNO<br />
LITERACKI<br />
LUBLIN, STYCZEŃ -CZERWIEC 1953<br />
ROK XII (XX) NR 1-2 (87-88)
TREŚĆ<br />
Str.<br />
SŁOWO WSTĘPNE / . . . . 1<br />
KONRAD BIELSKI ^Trzydziesty ósmy równoleżnik . 2<br />
EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI: Kronika JMP Woyszy . . . . . . 6<br />
STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI: W jurgowskiej karczmie . • . . 12<br />
JERZY MIECZYSŁAW RYTARD: Żegocie zaśpiew należny . . . . . 12<br />
ZYGMUNT MIKULSKI: Nie-wiosna kwietniowa i co powiedział księżyc. Sprawy<br />
wiosenne, Z Wizytą w Serocku . . . . . . . . . 13<br />
JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI: Godzina przed świtem 16<br />
STEFAN WOLSKI: Warszawski rachunek, Skrzypaczka 22<br />
MAREK ADAM JAWORSKI: F. S. C. 24<br />
WACŁAW GRALEWSKI: Meteor 25<br />
KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: Obłoki i opoka 32<br />
STEFAN ZARĘBSKI: Apostrofa 33<br />
HELENA PLATTA: Abecadło Chopina . 33<br />
RYSZARD LISKOWACKI: Do żołnierza francuskiego walczącego w Vietnamie . . 37<br />
MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: O klimatach teatralnych 39<br />
KONRAD EBERHARDT: Opowieść o człowieku i cementowni 43<br />
LUBOMIR DMITERKO: W Belwederze — przeł. Andrzej Cesarz . . . 48<br />
HOMER: Odyseja — przeł. Jan Parandowski 49<br />
PROSPER MERIMfiE: Lazaret — przeł. AnnaJakubiszyn . . . . 57<br />
ALEKSANDER PUSZKIN: Topielec — przeł. Jadwiga Ważewska; Fontanna<br />
Bachczyseraju — przeł. Stanisław Strumpf-Wojtkiewicz; Do<br />
ducha domowego, Do Boratyńskiego, Do niani — przeł. Leopold<br />
Lewin;<br />
Do Jazykowa — przeł. Kazimierz Andrzej Jaworski . 61<br />
KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: W 150-lecie urodzin Jazykowa . . . . 67<br />
MIKOŁAJ JAZYKOW: Muza, Geniusz, ***, Do niańki A. S. Puszkina, Trigorskoje,<br />
Inny już jestem, Elegia, ***, Wodospad,<br />
Żeglarz, Pożar, Do poety, Pieśń,<br />
Do moich wierszy — przeł. Kazimierz Andrzej Jaworski . 69<br />
CZESŁAW ZGORZELSKI: Tiutczew po polsku . . . » 76<br />
MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: Polskie szaty komedii „Niedorosl" . . . . 80<br />
NAZIM HIKMET: Opowieść o Turcji — przeł. Z a ł o g a Nr 1 86<br />
(c. d. na 3 str. okładki)
z 7 1<br />
KAMENA<br />
KWARTALNIK S P O Ł E C Z N O - L i T E R A C K I<br />
ROK XII (XX) LUBLIN, STYCZEŃ - CZERWIEC 1953 Nr 1-2 (87-88)<br />
1—2), wznowionej jako organ Lubelskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Na przestrzeni<br />
tego czasu zaszły wydarzenia, które poruszyły do głębi społeczeństwo polskie, przyśpieszając<br />
proces jego dojrzewania politycznego. Aktywna rola, jaką w tym procesie powinna<br />
odgrwać literatura, wymaga od redakcji pisma literackiego takiego doboru materiałów,<br />
by uwydatniał on jak najprzejrzyściej siły napędowe postępu, typowe zjawiska naszego<br />
życia i perspektywy rozwojowe. Jest rzeczą jasną dla każdego, że Państwo Ludowe, gwarantujące<br />
w Konstytucji szczególną opiekę swym artystom i literatom, musi otrzymać od<br />
nich ekwiwalent w postaci rzetelnej, wytężonej pracy nad kształtowaniem dzisiejszej rzeczywistości<br />
środkami realizmu socjalistycznego. Maksimum dbałości o poziom ideologiczny<br />
i artystyczny materiałów zamieszczanych w piśmie literackim jest więc sprawą honoru jego<br />
redakcji. Zespół redakcyjny ,,Kameny" ma pełną świadomość odpowiedzialności, jaką wziął<br />
na siebie. Nie traci przeto z pamięci ważkich słów, które padły na XIX Zjeździe WKP(b):<br />
„Wielkie i szlachetne zadania stojące przed pracownikami literatury i sztuki można<br />
rozwiązać pomyślnie jedynie wówczas, jeśli wydamy zdecydowaną walkę tandeciarstwu<br />
w pracy naszych artystów i literatów, jeśli z dzieł literatury i sztuki wy <strong>pl</strong>eni się bezlitośnie<br />
fałsz i zgniliznę. Ogromne obowiązki ciążą na naszych pracownikach literatury i sztuki<br />
w wielkiej walce o troskliwe pielęgnowanie tego, co jest nowe i promienne w naszym życiu<br />
społecznym, i o karczowanie tego, co zmurszałe i obumarłe" *).<br />
Wskazówki zawarte w tych słowach jakże przydatne są i w pracy literatów polskich!<br />
Majowa dyskusja w warszawskim Domu Literatów, poświęcona „Nowej Kulturze",<br />
wykazała nie tylko osiągnięcia, ale i braki czołovsego tygodnika literackiego, — przede<br />
wszystkim, jak stwierdzili liczni dyskutanci, brak jasnej koncepcji i odpowiedniej polityki<br />
redakcyjnej w <strong>pl</strong>anowaniu pisma. Nie przytoczyliśmy tego zarzutu po to, by znaleźć w nim<br />
rozgrzeszenie z własnych błędów. Wręcz przeciwnie: chcemy zaznaczyć, że jest on dla nas<br />
wskaźnikiem wymagań społeczeństwa, nakazem podniesienia normy jakościowej naszego<br />
pisma, chcemy zaznaczyć, że wyciągnęliśmy ze wspomnianej dyskusji właściwe wnioski.<br />
Do najpilniejszych naszych obowiązków zaliczamy uaktywnienie lubelskich kadr<br />
autorskich, bo terenowe pismo literackie spełnia swoje zadanie tylko wówczas, gdy rozwój<br />
jego jest wprost proporcjonalny do rozwoju środowiska literackiego jego terenu. Wynika<br />
stąd również i obowiązek ułatwiania startu młodym.<br />
„Kamena" w naszym zamierzeniu jest pismem terenowym w tym sensie, że opiera<br />
się głównie na autorach lubelskich i szeroko będzie uwzględniać zagadnienia, które wiążą<br />
się z przemianami zachodzącymi w Lubelszczyźnie. Nie znaczy to jednak, byśmy się mieli<br />
zamknąć w kółku lokalnym. Uważamy współpracę kolegów z innych oddziałów za bardzo<br />
') Numer specjalny „Nowych Dróg", październik 1952, str. 55.<br />
1
pożądaną. Nie zgadzamy się też z sugestiami tych recenzentów, którzy chcieliby nam narzucić<br />
zasklepianie się wyłącznie w tematyce regionalnej. Na taki separatyzm kulturalny<br />
nie ma miejsca w przeobrażającym się kraju. Czyż trzeba udowadniać, że terenowe pismo<br />
literackie jest dziś zarazem pismem ogólnopolskim, a ograniczenia terytorialne w zakresie<br />
tematyki interesującej każdego Polaka są absurdem? Znajdzie więc u nas czytelnik poemat<br />
o Korei czy Wietnamie, wiersz o nowej Warszawie i Nowej Hucie, o wsi spółdzielczej<br />
— lubelskiej bądź innej, o Bałtyku i Tatrach.<br />
Ustawiając poszczególne. działy, dołożymy wszelkich starań, by zorganizować powstawanie<br />
reportaży, o które tak jeszcze trudno, gdy się wymaga połączenia słusznych uogólnień<br />
publicystycznych z trafną obserwacją i zaletami łormy.<br />
Budownictwo socjalistyczne naszego narodu, realizacja Planu Sześcioletniego w mieście<br />
i na wsi, zdobycze Frontu Narodowego, walka o pokój i postęp na całym świecie<br />
— bez tych problemów treść pisma literackiego byłaby dziś jałowa i nudna. Zbyteczne<br />
więc chyba są zapewnienia, że „Kamena" skoncentruje uwagę przede wszystkim na nich.<br />
Z tego, co zostało tu powiedziane, widać jasno, że wysuwamy na czoło zadań naszego<br />
pisma zobrazowanie linii rozwojowej życia współczesnego. Ale sięgniemy też, w myśl<br />
wskazań naszej Konstytucji, do chlubnych postępowych tradycji twórczości polskiej,<br />
uwzględniając poza tym w szerokim zakresie przekłady arcydzieł literatury światowej.<br />
Po przezwyciężeniu trudności okresu organizacyjnego „Kamena" będzie się ukazywała<br />
regularnie i da wkrótce wyraz trosce literatów lubelskich o godne uczczenie zbliżającego<br />
się Dziesięciolecia Polski Ludowej, do czego zobowiązuje nas szczególnie fakt, że Lublin<br />
był pierwszą stolicą nowej Rzeczypospolitej.<br />
KONRAD BIELSKI<br />
TRZYDZIESTY ÓSMY RÓWNOLEŻNIK<br />
(FRAGMENTY Z POEMATU)<br />
ZAMIAST WSTĘPU<br />
Pamiętam.<br />
Byłem małym chłopcem,<br />
Lat siedem czy osiem dopiero,<br />
Chyliłem głową nad znaczkiem<br />
Z napisem obcym —<br />
Korea.<br />
Album ze znaczkami — most na świat,<br />
Przepustka do krainy marzeń.<br />
Indie — lotosu kwiat,<br />
Grecja •— marmurowe ołtarze.<br />
Bizonów stada na preriach.<br />
Krzysztofa Kolumba żagle.<br />
Świat cały w kolorowych seriach<br />
Otwarty na rozcież i nagle.<br />
Każdy znaczek obrazkiem, barwą<br />
Mówił o rzekach, o miastach.<br />
Był tajemnfczą larwą,<br />
Z której motyl tęczowy wyrastał.<br />
Przez kolorowe witraże<br />
Oglądałem najskrytsze tajniki.<br />
Byłem Sindbadem — żeglarzem<br />
Na okręcie filatelistyki.<br />
2
i tylko znaczek — Kored<br />
Był nieprzystępny, daleki.<br />
Jakież są jego dzieje,<br />
Lasy, zatoki, rzeki?<br />
Kto tamtą ziemię zaludnia?<br />
Jakie są miasta i stany?<br />
Tajemnicy głęboka studnia,<br />
Rebus nierozwiązany.<br />
A nawet później w szkole<br />
Chłopiec poznać go nie potrafił.<br />
Niewielką wyznaczył mu rolę<br />
Profesor geografii —<br />
Ukształtowanie wyżynne,<br />
Klimat morski, brzeg dość niski...<br />
Ot po prostu —<br />
Jeden z sześciu półwyspów azjatyckich.<br />
I przeszły długie lata,<br />
Bogate dni i zdarzenia.<br />
Z dalekich krańców świata<br />
Przemówił nam do sumienia.<br />
Uderzył w nas, na kształt gromu,<br />
Stał się kochany, bliski,<br />
Jak ściany własnego domu,<br />
Ten półwysep azjatycki!<br />
ŚPIEW KOREAŃSKICH ŻOŁNIERZY<br />
- i i •<br />
Przed nami żarłoczne kły wroga,<br />
Nienawiść, zaciekłość, zasadzka,<br />
Ogniste zapory na drogach<br />
I przepaść otwarta znienacka.<br />
Za nami popiołów zamiecie,<br />
Okrucieństw nieludzkie obrazy<br />
I matki płaczące swe dzieci,<br />
I posiew zdradliwej zarazy.<br />
Przed nami zasieki, okopy,<br />
Pod stopą zdradzieckie dywany,<br />
Pocisków świecących się snopy,<br />
Niewoli piekące kajdany.<br />
Za nami ojczyzna płonąca,<br />
Jak krater wielkiego wulkanu<br />
I długie godziny bez słońca,<br />
Tęsknoty szarpane jak rany.<br />
Spalono nam domy i chaty,<br />
Zabito kochanki i żony,<br />
Zniszczono nam pracy warsztaty,<br />
Mieszkaniem nam bunkry i schrony.<br />
W ogrodach nie kwitną już róże,<br />
Nie czeka miłego dziewczyna,<br />
Śmierć czai się w nieba lazurze,<br />
Krew krzepnie w pucharach od wina.
Umarły w jaśminach słowiki,<br />
Drzew sterczą półnagie szkielety,<br />
Do snu nas kołysze wrzask dziki,<br />
Całują nas — żądła bagnetów.<br />
Dzień do dnia podobny bliźniaczo,<br />
Czas stanął — godzina nie mija.<br />
I oczy otwarte wciąż płaczą,<br />
A ręka wciąż wroga zabija.<br />
Nie złamią nas mordy i zbrodnie,<br />
Nie strwożą zaklęcia i czary —<br />
My — złote wolności pochodnie.<br />
Zwycięstwa czerwone sztandary.<br />
Nie trafi nas strzała zatruta,<br />
Nie zdusi ucisku zła matnia.<br />
Ostoi się nasza reduta<br />
I wojna to będzie ostatnia.<br />
MÓWIĄ CHINY<br />
Długo nas oddzielał wielki mur<br />
Od innego dalekiego świata.<br />
Długo gardło dławił mocny sznur<br />
I kark zgięty spływał krwią od bata.<br />
W żółtą ziemię wsiąkał siódmy pot,<br />
Podły nawóz lichego zasiewu,<br />
Ciężkie jarzmo kuł nam wraży młot.<br />
Zapomnieliśmy śmiechu i śpiewu.<br />
Szczerzył zęby groteskowy smok,<br />
Budda drzemał w cichości pagody,<br />
Gdy z milionem ludzi nam co rok<br />
Powódź brała domy i ogrody.<br />
Mętne wody toczy Chuang—ho,<br />
Małym dżonkom nie równać się z flotą.<br />
Slaby opór nasz pękał jak szkło,<br />
Obcy człowiek zgarniał w wory złoto.<br />
Cierpieć uczył mądry Lao-tse,<br />
Cierpkie było Konfucjusza prawo,<br />
A bez przerwy wrzało już na dnie,<br />
Aż wylało się wolności lawą.<br />
Twierdze wrogów rozwaliły w pył<br />
Ciężkie ciosy zwycięskiego gniewu,<br />
Krew trysnęła z poszarpanych żył,<br />
Chińskie morze wystąpiło z brzegów.<br />
Nowy człowiek chwycił rządów ster,<br />
Pękły mury od ciosów oskarda.<br />
Rewolucji hymnu twarde er<br />
Podchwyciło ludzi pół miliardą,<br />
— o —<br />
Budujemy życia nowy ład,<br />
Wiatr wolności już przewiewa płuca,<br />
Lecz pożarów koreańskich czad<br />
Sen nam płoszy i radość zakłóca.
Koreańskich braci ból i krew,<br />
Miasta zdane na pastwę płomienia —<br />
To codzienny i potężny zew<br />
Do naszego serca i sumienia.<br />
Serc motory zgasić — próżny trud.<br />
W gruzach mury dzielące od świata.<br />
Nie opuści nigdy chiński lud<br />
Walczącego na Korei brata.<br />
Uścisk dłoni — poprzez morza most,<br />
Przeciw wrogom — pięść zwarta i twarda,<br />
Wszystkie drogi prowadzą na wprost:<br />
Jest nas przecież wolnych pół miliarda.<br />
CHOSON MANSOI<br />
Pierwsze słowa hymnu koreańskiego: „Oby Korea żyła dziesięć tysięcy lat".<br />
Dziesięć tysięcy lat. Wtedy na pewno się zatrze<br />
Zbrodni nieludzkich piętno i krwi rozlanej ślad.<br />
Zmieni zupełnie się scena w ogromnym świata teatrze.<br />
To wielki kawał dziejów. Dziesięć tysięcy lat.<br />
Dla nas, którzy mierzymy czas pięciolatek zdobyczą<br />
I w ciągu dni wznosimy nowej przyszłości zrąb,<br />
Dla których nawet godziny są ważną podstawą obliczeń,<br />
To cyfra astronomiczna, mgławic wśródgwiezdnych głąb.<br />
Dziesięć tysięcy lat. Ziemia, jak stół gościnny,<br />
Żyzna, przyjazna, bogata — bez granic, więzów i krat.<br />
Słońc życiodajnych złoto i nieba szafir płynny —<br />
I piękni wolni ludzie. — I szczęście, i miłość i kwiat.<br />
Posłuszne woli człowieka pracują siły przyrody,<br />
Bezcenne skarby rzucają bez przerwy do jego nóg.<br />
Płynie wspaniała rzeka codziennej, wielkiej przygody.<br />
Czyż będzie o nas pamiętał szczęśliwy, zwycięski nasz wnuk?<br />
A jednak — kiedy otworzą ciężkie podwoje muzea<br />
I setka wieków przemówi z surowych mądrych ścian,<br />
Upiorną błyskawicą stanie mu w oczach Korea,<br />
Pożarem miast świecąca i krwią brocząca z ran.<br />
I pojmie, że gdy jedni już budowali socjalizm<br />
I kładli twardy fundament pod przyszły szczęścia gmach,<br />
To wtedy oni ginęli, walczyli, cierpieli i trwali,<br />
Płonęli żywym ogniem, tonęli w gorzkich łzach.<br />
I znajdzie dla nich miejsce poczesne w Panteonie,<br />
Gdzie przodowników ludzkości stoi kamienny rząd.<br />
I znów w pamięci ludzkiej potężną łuną zapłonie<br />
Tragiczny równoleżnik — wolności walczącej front.<br />
A kiedy się wspomnienie lat dawnych ucieleśni,<br />
Innym okiem zobaczy swój własny, piękny świat —<br />
Na ustach jego zakwitną słowa dalekiej pieśni —<br />
— Niech nam Korea żyje dziesięć tysięcy lat. —<br />
Konrad<br />
Bielski
EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI<br />
KRONIKA JMP WOYSZY<br />
(FRAGMENTY)<br />
W poprzednim numerze Kameny zapoznaliśmy naszych czytelników z pierwszym fragmentem powieści<br />
historycznej E. Gołębiowskiego pt. „Kronika JMP Woyszy", która stanowi próbę rozwinięcia fabuły społecznoekonomicznej<br />
na tle w. 17-go i w przeciwieństwie do tradycyjnego „ussarstwa" naszej powieści historycznej<br />
daje obraz kształtowania się początków świadomości proletariackiej staropolskiego robotnika i chłopa. We<br />
wspomnianym fragmencie bohater powieści, szlachcic Woysza, obdarzony przez króla dożywociem na Hucie<br />
Ponikowskiej i folwarku Borek pod Olkuszem, styka się pierwszy raz z hutnikami.' Ci, uważając się za ludzi<br />
wolnych, zajmują stanowisko obronne wobec pańskich zakusów Woyszy. Następuje konflikt, w którym uprzywilejowany<br />
szlachcic stara się wziąć hutników w poddaństwo. W bieżących fragmentach przedstawione są<br />
momenty walki ekonomicznej i społecznej między Woyszą a hutnikami i chłopstwem, które, biorąc przykład<br />
z robotników, również staje do walki. W następnym numerze Kameny zamieścimy ostatni rodział „Kroniki".<br />
Zobrazuje on rozwiązanie ukazanych w powieści konfliktów. RED.<br />
23 Novembris.<br />
Owóż byłem na jutrzni gwareckiej czyli na<br />
hultajskim sejmie. Już mi tu od miesięcy ćwierkali,<br />
że będzie zjazd gwarecki w Starczynowie,<br />
ale żem nie zwykł jeździć na psie weseliska,<br />
ani na kowalskie zrękowiny, wiecem<br />
o tym ani słuchać chciał, bo to i Sciwiarek mi<br />
klarował, iż nabożeństwo takowe to jeno obraza<br />
pańska i jak to on: ,,Świniam jutrznia" powiada.<br />
Ale mi pan Parczewski głowę omotał,<br />
że to z gwarkami jak z owadem, dręczy cię<br />
jeden, to go i paznokciem zwojujesz a jak są<br />
razem, to jakby mszyce na liściu, podziurawią<br />
cię gęsto. A to prawda. Gdy cię obsiędzie<br />
owad gęsty, to piszczysz, lubo mocarz z ciebie.<br />
Odprawują te swoje sejmy jak nabożeństwo<br />
przy żelaznej kołatce i ordinationem ustanawiają<br />
społeczną: a po wiela robocizny iścić,<br />
z którym kupcem handle mieć, a którego kutwą<br />
i złodziejem okrzyknąć, a jak już raz na<br />
gwarkostwie wywołań, to tak jakbyś go do<br />
trąby włożył, alibo pod pręgierz posadził. Ano<br />
tyla mi pan Chorąży nakładł do łba, żem tam<br />
poszedł, ale nie tak się koło obróciło jak mierzył<br />
i jeno się makucha do pomyj narobiło.<br />
Ano: Świniam jutrznia. Tak i było.<br />
Odprawiło się wszytko wedle sztoły starczynowskiej<br />
w kranisku, to jest szopie przestronej,<br />
kędy urobek się składa. A zjechało się<br />
nieco szlachty a więc pan Ziębicki z Kluczów,<br />
pan Dzik ze Skały Pomorskiej, dwaj panowie<br />
Swiedzinscy z Lasek i uszlachcona novitermieszczka<br />
krakowska Salomonowa, wdowa po<br />
Mikołaju, ta sama, co to w Pszczynie do lochu<br />
wtrąciła mistrza hutniczego Bruska, Roździeńskim<br />
zwanego za to, iż pani swej zuchwalił.<br />
A smok to, nie baba ta Salomonowa. Gruba jako<br />
kafar, cała w bisiorze, na rękach złote manele<br />
i taka słonica, że na wschodku to ją pacholęta<br />
podsadzać muszą z mozołem wielkim. A bogaczka<br />
.to, że nie znajdziesz drugiej w województwie.<br />
Jej sztoła jest starczynowska, jej<br />
rybnicka, jej pankowska i wiele inszych po<br />
całej Koronie rozsianych. Baba jeno jeździ po<br />
kraju kolasą blaszaną ze swoim faktorem i od<br />
warstatu do warstatu osobę swoją dźwigając,<br />
rządy sprawuje ostre. Ów faktor niemczysko<br />
to grube jak piwowar i szczeciniaste, ale w<br />
pończoszce jedwabnej i aksamitach.<br />
Nam hajduki pana Chorążego kobierzec rozesłały<br />
na ziemi, która w kranisku jest jak<br />
klepisko- Kowale, koszykarze, kopacze, czerń<br />
wszelaka i insze tubalkaiństwo na wagach<br />
i rusztach siadło. Czarne to i śpiczaste, żeś<br />
patrząc wrony mógł sobie imaginować, kiedy<br />
to obsiędą gęsto drzewo i coraz to która skrzydłem<br />
ruszy a kraknie. Pośrodku przy żelaznym<br />
stole to sobie hultaje marszałka swego<br />
posadzili. Dziaduś to już chyba stuletni, ale<br />
żwawy jeszcze, jeno mu szkwarki szpetne<br />
u nosa i brody urosły. Na łeb omszały czapę<br />
aksamitną mu wsadzili i kołatkę żelazną do<br />
ręku dali i niby cesarza samego honorując, kilimek<br />
mu pod nóżki podesłali, aby sobie dziaduś<br />
po miękkim potupywał do woli. Pobok<br />
dwa brodacze siadły, tacy, jako to siepaczy<br />
Pana Jezusowych na obraziech imaginują ze<br />
srogą a <strong>pl</strong>ugawą brodą i kosmatymi stępory.<br />
A ten dziaduś fantazyą ma. Mówią poniektórzy,<br />
że herbowy to człek, jeno gardzi szlachetnym<br />
stanem i kuźnictwem się parając we<br />
wsze dni, niedziela czy święto, w fartuchu<br />
skórzanym chadza. Bardzo go admirują gwa-<br />
6
eccy, bo ich wszytkich wiekiem przerasta<br />
i na prawach górnych i gwareckich lepiej się<br />
zna, niźli faktorzy królewscy.<br />
Moje Tubale kąt sobie lewy obrały w kranisku<br />
i tam swoim obyczajem jako małpy siadły<br />
na żerdziach a pośród nich, imaginuj sobie,<br />
Czytelniku Miły, Krystkam zoczył i tego<br />
hultaja Pszona a i ów liczebnik Wieloraki<br />
z praelatury ilkusskiej takoż tamże siadł. Zara<br />
jakby mnie co tknęło. Mówię tedy do pana<br />
Parczewskiego: „Spójrz jeno, Mości Chorąży,<br />
jak to się moi inimici zesforzyli. Wierę nie inaczej<br />
będzie, jeno się na tańcu rozejdziewa,<br />
skoro taneczników tyla. A jak zezują rarogi<br />
w naszą stronę!" Nic mi na to nie odrzekł pan<br />
Chorąży, jeno w bok trącił i swoich hajduczków<br />
ukazał, którzy w zbroiczkach, okowani<br />
jako samowary, u wnijścia stali.<br />
Początek był spokojny i cichość jak w kościele.<br />
zanim chłopię we dzwonek uderzy i organy<br />
zadnią. Dziaduś kołatnął trzykroć żelazem,<br />
brodacz po jego lewicy księgę na stole<br />
rozłożył i nuże czytać prawa górne i gwareckie<br />
oraz fryszta wszytkie, które w roku Pańskim<br />
pobrane były oraz kałkuł i ceny. Niewielem<br />
z tego pojął, bo to wszytko w gwareckim<br />
garncu warzone i jużem trącił w bok<br />
przyjaciela, by mu rzec, iżeśmy nie żacy, aby<br />
nam tu prawiono volumina legum, ale nagle<br />
uczynił się rozruch. Poszło o C2ny, że to nie<br />
jest tak, jak winno być. Jakże to? Była ruda<br />
żelazna po 2 grzywny a żelazo po cztery, a ninie<br />
półtrzecia kupcy płacić nie chcą, było srebro<br />
po grzywien 15, a ninie ledwo 10 wydusisz,<br />
i tak z ołowiem, i tak z błyszczem, kiedy<br />
w inszych miejscach, czy to w Myszynskim,<br />
czy to w Kłodnickim, czy to w Kachlowskim<br />
po staremu płacą a w Małpadewskim to nawet<br />
i więcej, lubo kruszce ilkusskie przednie są<br />
i może szlachetniejsze od tamtych. I zaszumiało<br />
jak w ulu na wiosnę. Dziaduś kołatką uciszać<br />
musiał i na ten czas smoluch jakiś wyskakuje<br />
i dalejże charchać: A jakaż kowalom<br />
cena a jaka dola? Jaka robocizna, taka łupa,<br />
takie żelazo, Wojewodzinie dukaty, a charcharom<br />
bracha. I tak charcharał i brachał, że<br />
mu aże ślepia wyłupiło. Zrazum pojąć nie<br />
mógł, jaką on to Wojewodzinę tak charcharze,<br />
aż mi pan Chorąży panią Salomonową<br />
ukazał. Owóż tak ją zową, bo wszędy jej rządy<br />
i dukaty. A temu ślina ciecze po brodzie<br />
i gały mu skaczą a szpony grają i charch<br />
i charch, jakby go na pal nawlekali. A ona nic,<br />
ślepki rzęskami pokryła, rzekłbyś: śpi. Takoż<br />
i jej faktor palcem po kolanie wodzi jakby za<br />
wszą. Aż tu charchara drugi wyskakuje i żelazem<br />
macha a o robocizny pomstuje, że głodem<br />
płacą za trudy, że poddaństwo, że wolnego<br />
hutnika na łańce biorą. Dopieroż insi wołać<br />
swoje a Bruska przypominać zwanego Roździeńskim,<br />
co skapiał u Salomonowej na łańcuchu.<br />
Dziaduś kołace, a ci krzyk czynią, ryjami<br />
wiją i skaczą z żerdzi na żerdź. Dopiero<br />
się dziaduś zalterował i tupnie a wrzaśnie,<br />
a trzaśnie żelazem po stole, aż pofolgowali,<br />
a onże do Salomonowej: „Katarzyno, wdowo<br />
gwarecka Salomonów, pytają o robocizny<br />
i łańcuchy". Chciał wstać faktor Salomonów,<br />
ale go prasła baba po ramieniu i dalejże gomon<br />
srogi czynić. Ucho moje słyszało wiele<br />
a samemu jęzor mi chodzi jako na kole, alem<br />
jeszcze takowej łaciny nie słyszał jak owa<br />
Salomonów. Zaczęła od matrów i fatrów<br />
i wszytkie macie gwareckie pohańbiła a na<br />
koniec w but kazała się pocałować za łaski,<br />
a potem raz jeszcze: A taka a siaka była wasza<br />
gwarecka mać etc. usąue ad finem. Dziaduś<br />
kołace i wierzga, czapicą macha, ale nic<br />
to, aż mu inszej rady nie stało, znak daje brodaczom.<br />
Ale ledwo ku babie ruszyli, ta w<br />
płacz i męża nieboszczyka zaczyna wspominać<br />
a do faktora się tulić i łzy ronić jako niewinna<br />
dziecina. Więc pokój dali babie, grodem<br />
jeno zagroziwszy za swawole i do inszej materyi<br />
przeszli. A tu już sprawa pana Chorążego<br />
wyszła, że to u niego w Pilecku jeszcze<br />
piąci gwarków ostało się a niemasz ich w rejestrze<br />
na Pański rok. Za czym daje pan Chorąży<br />
pacholikowi membrany a ten niesie<br />
dziadusiowi na stół. Pan Chorąży zasię<br />
krótki jeno daje respons: Byli gwarkowie,<br />
ale ich już niemasz, bo się panu Chorążemu<br />
powzdali. Zaszumiało znowuż, ale pan<br />
Parczewski jeno pod wąsem się uśmiechnął<br />
i powiada jakoby miodem: ,,A moi poddani na<br />
tłustej pasą się łączce". Za czym tamtych z rejestru<br />
skreślił dziaduś i koniec był sprawie.<br />
Na ten czas tom już wiedział, że pośród tej<br />
burzy i na mnie lecieć będą gałęzie, alem rzekł<br />
duszy swej, iż pora jest, aby coram publici<br />
nastąpić na hultajstwo i tak oparzyć robaki,<br />
iżby poczciwość jeno czysta została.<br />
Słucham, aż tu mój skowronek wykrzyka.<br />
Owóż Pszonisko wstało z papierem w garści
i liczyć zaczyna: Znam ja jedną kuźnię, gdzie<br />
intrata idzie na 12.000 a z tego połowa panu,<br />
bo miast dzieło żelazne opatrować, każe pracowitym<br />
dawać na łoje, na miechy i robocizny<br />
iścić. Jaki to się tedy dzieje cud, iż trzódka<br />
tego pana jeszcze żywię i że na niego nie<br />
leci deszcz siarczysty?<br />
A ja nic.<br />
Za czym wstaje Tubal-Grocho i dalejże Ezechielowym<br />
gorgiem: Będzie się ten pan unaszał,<br />
ale my nie nadzy, liści nie będziemy zszywać,<br />
ani w namieciech mieszkać, ani na manny<br />
kowal nie czeka, jeno użytki nasze niechaj<br />
będą w naszych mieszkaniczkach. Wylewa ten<br />
pan krew naszą? Za czym siedmioraka będzie<br />
pomsta i będzie wylana krew jego. Przyjdzie<br />
ten pan do kuźnice z fukiem, ale ił klijowaty<br />
znajdzie, będzie kopytem końskim ranił ręce<br />
kewalskie, ale ił klijowaty jeno znajdzie, będzie<br />
łańcuchem otaczał ciała fabrów, ale ił klijowaty<br />
jeno znajdzie, będzie wieszał na słupcu,<br />
ale ił klijowaty jeno znajdzie ów brzydliwy<br />
pan. A on tam siedzi w czarnych butach<br />
i żelazo dobre dzierży w garści, ale nad nim<br />
jest (prawo, iż nie będzie kaleczony ani wieszany<br />
wolny kowal. Owom rzekł.<br />
A ja nic.<br />
Tandem dziaduś w kołatkę uderza i rzecze:<br />
„Jest skarga, są delatorzy ale imienia niemasz<br />
tego, co oskarżon".<br />
A ja nic.<br />
Na ten czas, imaginuj sobie, Czytelniku, na<br />
to całe małpie teatrum wychodzi ten oczaj<br />
Chrystek i we mnie palcem mierząc, accusat:<br />
Ten ci jest: Jaśnie Wielmożny Pan Olbrycht<br />
Woysza, władny na Borku i Ponikowie, któren<br />
prawo gwareckie gnoi, a ja, com w domu<br />
jego mieszkał i świadom jego ekonomii, świadectwo<br />
będę dawał.<br />
A ja nic.<br />
Tedy dziaduś coś" tam z brodaczami i do<br />
mnie: „Gwarku Albercie, zali jest prawda, że<br />
głody i kaźnie odprawujesz nad wolnym kowalem?"<br />
Tamdem ja: „Anim ja Albert, anim<br />
gwarek, ani to sejm, ani to sąd. Ot co! Sługi<br />
moje od króla mi dane leniwe są i przeciwko<br />
panu swemu powstają, tandem biłem, biję i będę<br />
je bił".<br />
Kiedym te słowa mówił, tom już wiedział,<br />
że trza nastąpić na cały ten małpi sejm, alem<br />
jeszcze wędzidło żuł i na koniec rzekł: „Te algorythmy<br />
<strong>pl</strong>ebańskie niechaj <strong>pl</strong>eban do zawijania<br />
ogórków weźmie, bo w nich jeno wierutna<br />
łeż. Chcą mieć gnoje grosz, niechaj orzą,<br />
a jak nie będą, to pański bat świstał będzie,<br />
aby hultajstwo wiedziało, iż mają pana".<br />
Na to dziaduś podskoczy i wierzgnie, a<br />
wrzaśnie: „Nie masz pana, nie masz pana na<br />
gwarectwie".<br />
A ja: „Ty dziadu sparszały, ty szkwarze!"<br />
i idę na niego i na tamtych brodaczy jako w<br />
dym i z żelazem w garści i jużby tam łby poleciały<br />
jak gruszki, bo to i brodzacze na mnie<br />
ruszyli i dziaduś z kołatką, aż tu pan Chorąży<br />
w dłonie płaszcze i puszcza pomiędzy nas<br />
te swoje samowary. Jakoż tak się sprawnie<br />
mieczykami obrócili, że się nagle przestrono<br />
zrobiło, za czym pan Chorąży głos zabiera:<br />
„Widzę, że ni to gwarectwo, ni rajectwo, jeno<br />
rebelia ku pohanbieniu stanu szlachetnego<br />
skonfederowana. Przecz rokosze czynisz, starcze?<br />
Obych nie sięgnął po prawo stanowe<br />
a miecz".<br />
Cichość nastała wielka, więceśmy pod ramię<br />
się wziąwszy wyszli z kraniska, alem był malkotent,<br />
iż mi ręce związano, kiedy była okazya.<br />
Jakeśmy już na koniach byli, to mi pan<br />
Chorąży rzecz eks<strong>pl</strong>ikował: „Nie wywojujesz<br />
tu, mości Olbrychcie, szablą nic, bo nie są to<br />
poddani twoi i nijak ich rzezać, ale est modus<br />
in rebus". Owóż i znalazł się ten modus<br />
rychle. Odrazuśmy ze Starczynowa jednym<br />
końskim tchem skoczyli do Ilkussa do JM Pana<br />
Matkowskiego i pozew mój pilecki z jego<br />
konotatką wziąwszy, do Pileckaśmy do sołectwa<br />
ruszyli. Jakeśmy tam podetkali sołtysowi<br />
pismo starościńskie, on w te pędy wołać assesorów<br />
i pachołków słać po Grocha i tamtego.<br />
Nockę zmitrężyliśmy, ale na zaranek był sąd<br />
i to celeriter. Dajcie 900 złotych? „Nie dawa,<br />
bo nie mawa". To w dyby. Dopieroż zgrzytanie<br />
zębami i poty rzęsiste, ale kat swoje uczynił<br />
i tak się skończyło gwareckie sejmowanie.<br />
Owóż był Tubalkain i niemasz Tubalkaina,<br />
jeno jest Grocho Mateusz i godzinki zmawia<br />
w karcerze pileckim. Był diabeł, nie masz<br />
diabła, bo kozę doi pilecką i na pokutę nawracan.<br />
A <strong>pl</strong>ułeś, rybi synu, a żużelę panu<br />
swemu podtykałeś, antyfony na gwareckich<br />
sumacheś piał, a klijem pana karmił, a pomsty<br />
siedmiorakie podnosił. Owóż ninie nagi jesteś<br />
i liście sobie zszywaj i nie w namiecie mieszkasz,<br />
jeno na czarnej wodzie. Po ciemnicy się,<br />
kocurze, obzierasz i co sobie Woyszę wspom-<br />
8
(nisz to cię febris trzęsie. Owóż był król, nie<br />
masz króla.<br />
Płaczą baby i dzieciątka po Pilecku i po<br />
Borkowiźnie, na progach się czołgają, ale nic<br />
z tego, niech wie hultaj jeden i drugi, że prawa<br />
Rzeczypospolitej silniejsze są niźli sejmy<br />
gwareckie. Rzekłem Grochowej i tamtej, że<br />
wyjdą z ciemnice mężowie, ale wpierw powzdać<br />
się muszą panu swemu. Tak babam rzekłem<br />
i solennie dotrzymam, com obiecał, bom<br />
jest człek sprawiedliwy i litościwe serce mam.<br />
Gotówem tedy łaskę okazać, aby dać świadectwo,<br />
iż chrześcijańską cnotą uzbrojone moja<br />
łask: i hultajowi największemu odpuszczę,<br />
r.iech ieno pokorę okaże, a nie — to skapieć<br />
mu na kamieniu jako świecy u grobu.<br />
25 Novembris.<br />
Ano widać, że i Pan Bóg ulitował się nad<br />
hultajami. Siedzę i łeb sobie drapię, jak to dalej<br />
te machiny na Ponikowie obracać, aż<br />
tu mi mówią, że jest kursor z sołectwa<br />
Pileckiego z wiadomością taką: Zgrzytają w<br />
karcerze Tubal Grocho i tamten, ale że wolności<br />
pragną i babim lamentom końca niemasz<br />
tandem powzdać chcą się panu. Tedym<br />
ruszył do Pilecka, a tu już gotowe czekają<br />
membrany. I znowuż celeriter sprawa stanęła.<br />
Ano wiadomo: łacniej zadziabiesz pana z łasa<br />
niżli z ciemnice, ale zanim ty, hultaju, pana<br />
zadziabiesz, żółtko z ciebie pociecze troiste.<br />
Zgrzytali bo zgrzytali, ale powzdanie podpisali<br />
krzyżami. Owóż i ono:<br />
Przysięgamy Panu Bogu Wszechmogącemu<br />
w Trójcy Świętej Jedynemu, że od dnia dzisiejszego<br />
szkód więcej Panu swemu urodzonemu<br />
Olbrychtowi Woyszy czynić nie będziemy,<br />
panu swemu nic złego myślić nie chcemy<br />
i za wiernych poddanych wraz z żonami temu<br />
powzdawamy się i jego rozkazania ochotnie<br />
pełnić chcemy, tego przestrzegając, aby w niczym<br />
szkody pańskiej nie było. Jeśliby od<br />
dnia dzisiejszego przysięgi naszej tu w sołectwie<br />
Pileckim nowa jaka szkoda z naszej<br />
przyczyny pokazała się, to na ręce katowskie<br />
przechodzierny, tak nam dopomóż Bóg i Trójca<br />
Święta i męka niewinna Boża.<br />
Ceni się ta membrana na złotych 900, ale<br />
jedno wiem, głowa smokowi urwana. Hydraż<br />
to bo hydra i gotowa nowa wyróść głowa, ale<br />
początek dan jest i niechaj mi kliju iłowatego<br />
nie obiecują, aby łaski nowej żebrać nie musieli<br />
u tego, co ich żywi i z ciemnic dobywa.<br />
Ano, obaczym, jak to będzie, ale niech mi<br />
tam który włosek skrzywi na pana, marneż<br />
będą jego dzieci.<br />
30 Novembris.<br />
Pisałem ci, Czytelniku miły, o owym żbiku<br />
Kobieli, co to sługi moje poranił i uciekłszy,<br />
przepadł jako kamień w wodę. Jużby go ramię<br />
moje nie dosięgło, bo szczwana to sztuka, ale<br />
palec Boży zawsze wskaże prawemu drogi<br />
nieomylne a wszetecznego gubi. Ninie przebiera<br />
ów Kobiela szponami po łańcuchu i tam<br />
i sam się pasie.' Już\wydeptał krąg na dziedzińczyku<br />
podle- gąsiora, bo go łańcuch z kółka<br />
nie puszcza. Ano zagrodniczku, jak sobie<br />
odgryziesz nogę niby lis w pastce, to i ujdziesz,<br />
jeno cię po drodze czeledniczek kolcem<br />
przeszpili.<br />
A wszystko wziąło się od amorów. Miał<br />
żonkę Kobiela. Ponoć nadobna była, a on ją<br />
chował jak świętą. Na szarwarki szedł za nią<br />
i za siebie i jeno zębcami zgrzytał, kiedy mu<br />
• się tam urzędnik przypominał z szarwarkiem<br />
żoninym. Nie wiem, jak tam było, ale ją któryś<br />
z czeladzi za warkocz szarpnął, więc ów<br />
żbik jemu do gardzieli skoczył i nuże się wodzić,<br />
aż ich tam Minor batami rozerwał. A na<br />
drugi dzień żbiczysko do kopców nie stanęło.<br />
Za czym padła grzywna a ten z jęzorem, że<br />
mu to nie niewola, że pogańska służba lepsza<br />
niżli borkowska. Tandem naszli go w nocy<br />
z pochodniami i dopieroż wykurzać z chaty,<br />
bo się w niej zaszył jak borsuk. Aż przez<br />
drzwi wyłomione runęli, a ten do nich z ostrym<br />
toporem, tandem któryś tam gruchnął z krucicy,<br />
tak jeno dla gomonu, aleć gołębicę Kobielichę<br />
ugodził, że jeno wetchnęła. Dopiero<br />
krwie się polały. Dziabnął go tam w łeb czeladniczek<br />
ostry nazwiskiem Szczątek, ale się<br />
żbiczysko wyrwało i buchnęło oknem w noc.<br />
Pobieżała za nim pogoń i jak się rzekło po<br />
próżnicy.<br />
Przy pochówku owej gołębicy było trocha<br />
lamentów babskich. Ha cóż? wola Boska i niewinność<br />
padła. Racz jej dać, Panie, wieczne<br />
odpoczywanie. I tak sobie konkluduję, że już<br />
tam wyroki Boskie ślepe nie są i widać hultaja<br />
na tym pokarały, co najmocniej umiłował.<br />
Niech ma tedy kaźń duszną po ostatni dech, że<br />
to swawolą własną zgubił niewinność. A ono<br />
niebożątko, co to padło we wrzawie krwawych<br />
9
mężów, pewnikiem ma obmyśloną jaką nagrodę<br />
Za czym Szczątek stróża za brodę i o rataja<br />
niebieską i z inszymi fruwa duszyczkami pyta. Ten czyli głuchy, czyli chytry, niby nie<br />
białymi po gołębińcach niebieskich.<br />
słyszy, więc w ucho wziął i w krzyk. Zaraz jak<br />
1 już się zdało, że wisielca jeno po owym na zmowę dzwon się ozwał a ode dwora: Rata!<br />
Kobieli u boru najdą, bo słuch o nim zaginął,<br />
Rata! wołają, a my po chatach biegamy<br />
aż tu nowina:<br />
Przywędrowało z Mazańca chude kleszysko,<br />
i Kobieli szukamy, aż tu biegnie pan Kropiwnicki<br />
w bieliźnie i z czekanikiem w garści a za<br />
Prokus, i powiada, że panu przynosi wiadomość.<br />
nim z łuczywem... patrzymy: on czy nie on?<br />
Najpierw go tam psy setnie wyłajały, Jak nam pogroził ogniem, tośmy go zaraz po-<br />
potem go Minor wytargał za uszy, że to wojny<br />
wszczyzna z psami, ale go w końcu puszczono<br />
przed oblicze pańskie. Licha to sztuka. Klechował<br />
znali- A pan Kropiwnicki do mnie z czekanikiem,<br />
więcem go najechał, aż mu patoka bluznęła<br />
z gardła, a Kobiela w nogi, ale go tamci<br />
w Radnie, wsi mazanieckiej. Zarosły mu ucapili i między konie kolanami wziąli jak<br />
tam ślepia od wszów i nic od niego nie usłyszysz,<br />
tryka. Jeszcze go tam Szczątek żelazem prze-<br />
jeno lament. Pleban go tam ponoć za żegnał po uchu. Tandem w troki go wziąwszy,<br />
bardzo do gnoja a do łasa gnał i dzieci jadła na zad konikami obróciliśmy. Gomon wielki w<br />
do szkoły nosić nie chciały, za czym poszedł Radnie powstał, bo to i <strong>pl</strong>ebania się obudziła,<br />
precz o żebranym chlebie i jako straszydło od i z młyna gawiedź jęła się wysypywać a z kościoła<br />
wsi do wsi chodząc, lament wszędzie czyni<br />
to tak dzwoniono, jakby Tatarzyn na-<br />
i z psami wojuje. Nie wiem, jakowy w tym stępował.<br />
cel, aby taka bieda po świecie Bożym szarpała Co tam dalej było z panem Kropiwnickim,<br />
się na hańbę rodzaju ludzkiego, chyba że to nie wiem, bom i nie ciekaw, niechaj jednak<br />
kara Boska, bo kiedy chamskie dzieciska do wie,, iż tolerancyą umiem obserwować. Inny<br />
szkoły się cisną a tabliczką bawią miasto by-* to by go po sądach wodził za ukrywanie pracowitego,<br />
dełku się akkomodować, to nie dziwota, iż takowa<br />
ale pal go sześć i tak mu się tam<br />
pycha na kim skrupić się musi. A wszakże<br />
jakby nie było takowych Prokusów, to by<br />
i chłopskiej szkółki nie było. Trzymałbyś się,<br />
klecho, gnoju i sieczki, to byś i sobie i wszom<br />
dobrze bluznęło. Niech ma za swoje.<br />
A ninie to patrzę przez okno na owego gada,<br />
jak schnie o głodzie i jeno patrzeć, kiedy zacznie<br />
ssać łapy. A insi z dala jeno przez wrota<br />
swoim wygodził, a tak to jeno wstydu rodzajowi<br />
zezują na oną stworę, przykład mocy i spra-<br />
ludzkiemu przyczyniasz i choć dzieci wiedliwości pańskiej mając.<br />
uczysz, nie wiesz, iżeś na podobieństwo Boże<br />
stworzon, zatem <strong>pl</strong>ugawisz tylko rodzaj ludzki.<br />
Ale gadaj tu do takiego. On ci jeszcze<br />
3 Decembris.<br />
Jest nowa okazya. Jak dotąd moje mliwo<br />
łaciną da respons i tyla z niego pociechy, co szło do biskupiego młyna a z jego browaru<br />
i z jego wszów. Ale nie o tym chciałem pisać, ciągnęli piwo moi zagrodnicy. A tu przynoszą<br />
jeno o Kobieli, owym wdowcu, któren ninie mi pismo od Prałata, w którym tenże, gęsto<br />
piszczy na dziedzińcu.<br />
cukrując gorzkie słowa nabożeństwem i łaciną,<br />
pisze, iż krzywda się dzieje Patronce, że intrata<br />
się jej kurczy, że świece gasić trza, bo chłopstwo<br />
borkowskie, zmówiwszy się niecnie, nie<br />
chce brać biskupiego piwa — i karczmarz mu-<br />
Owóż ten klecha, kiedy mu tam Farfurka<br />
miskę z krupą podstawiła, powiada, iż spodziewa<br />
się nagrody pańskiej za ważną nowinę. Dopiero<br />
go tam któryś w nagrodę puknął po pacierzu,<br />
tandem wyśpiewało kleszysko wieść<br />
0 Kobieli. ,,Jest" powiada „ratajem u pana<br />
Kropiwnickiego, chorążyca we wsi Radno wedle<br />
Mazańca". Dopiero się Szczątek uradował,<br />
a jam stanta pede kazał siodłać konie, bo<br />
1 mnie okazya nęciła. Jesteś mocarz, myślę sobie,<br />
ano nie takich się brało na arkan. Więceśmy<br />
nabrali mocnych rzemyczków i we trzech<br />
z Minorem i Szczątkiem ostro ruszyli.<br />
Ranek już był, kiedyśmy stanęli w Radnie,<br />
10<br />
si odsyłać achtele do browaru. Za czym nie<br />
wie ekonom biskupi, jak to z mliwem będzie<br />
borkowskim, skoro piwo mu wraca do browaru.<br />
Jakże to panu Woyszy mliwem wygadzać,<br />
kiedy jego kmiotaszkowie piwem i łaską JW<br />
Biskupa Księcia Severiae gardzą? Tandem ergo:<br />
Moje mliwo, twoje piwo, nie ma piwa, nie<br />
ma mliwa, a chcesz wozić mliwo do księżego<br />
młyna, to kupuj piwo a grosza nie żałuj, bo<br />
nie Biskupowi jeno Patronce leci złoto do ka-
letv. Dobrze to powiedział ów Wespazjanus,<br />
że Diękny zapach złota, jeno śmierdzi przy nim<br />
robota. Tak to się kochamy z Prałatem, ale<br />
prawda i to, co mówi pan Jagodyński, że choćbyś<br />
się całował a trącał nosem, nie masz równości,<br />
gdyś nierówny trzosem. Nie mogę<br />
wszakże pojąć, co w tych moich kmiotaszków<br />
wstąpiło, że mi takowego nawarzyli piwa. Odki::<br />
stanął gąsior w Borku i dybki sprawiedliw:e<br />
pracują a pacholęta po więgiersku sieką<br />
kurdybany chłopskie, barankowie sami żyją<br />
na Borkowszczyżnie, a tu takowe sypią się<br />
skargi. A może chłopkowie ślub uczynili Pannie<br />
Przenajświętszej, iż się pijaństwa zbędą?<br />
Dopiero by Biskup w gniewy popadł!<br />
To żelazo, to węgiel, to piwo, to mliwo, a ja<br />
s:edzę i łbem wiję jako mucha w matni pajęczej,<br />
a tam w Ilkussu nieboga usycha i listy<br />
•eno śle a wzdycha. Ale jakże tu jechać, kiedy<br />
rządy sprawować trza. A i pisarstwa przybywa.<br />
bo listy lukrowane i sążniste do Łucyi co<br />
wieczór smażę, w których affekty jej serdeczne<br />
wyliczam oraz obietnice słodkie składam,<br />
jako to przystało.<br />
5 Decembris.<br />
Po mszy porannej u Sw. Jana w Pilecku na<br />
wł j iarzy zatrąbiwszy, stanąć im kazałem przed<br />
c bliczem pańskim i takowa wyszła z piwem sprawa:<br />
Nijakiej krzywdy nie chcą czynić kmiotaszkowie<br />
Patronce, ale piwa nie biorą, bo złe, że<br />
i świnia nim gardzi. Każe pan płacić, to będą<br />
płacić, skoro taki już jest dopust Boży, ale piwa<br />
pić nie będą, bo ono takowe, że sam diabeł<br />
otrułby się tym piwem. A ja im na to: że diabeł<br />
by się otruł, w to wierzę — ale i to wiem,<br />
iż niektóre gardła na Borkowszczyżnie to się<br />
i ługiem delektują... Jakoż kazałem posłać po<br />
to piwo i re vera, jak żyję jeszczem takowej<br />
brai nie kosztował i niech mi tam Praelatus<br />
nie baje, że to Matka Boska takowemu napojowi<br />
patronuje. I tak mi się widzi, że ona nic<br />
nie wie o browarze biskupim, bo wierę, prasłaby<br />
dzbanem i sam Pan Jezus darowałby Jej<br />
kolerę i poszedł na skargę do Trybunału Najwyższego<br />
a pokarał takiego syna, co świętościami<br />
się zasłaniając, grabi jeno biedotę<br />
a mnie, panu dobremu na Borku, mliwo ukręca.<br />
Ale tak mi się zda, że tam w kancellaryi niebieskiej<br />
pisarczykowie drzymiącym okiem<br />
urząd swój odprawują i nie wszystko dociera<br />
do uszu Pańskich. Bo któżby się tu nie ulitował<br />
nad dolą kmiecą? Haru, haru, z powinności<br />
panu się spraw, a chcesz się po robocie napić<br />
piwa, to ci piołunne łajno do gardła ciecze,<br />
że świniam jeno wylewaj, które po staremu<br />
fukają na takową patokę. Mało to. Każe płacić<br />
Biskup, choćbyś nie pił, bo winien Patronce.<br />
A nie maszże kary na takowe gravamina?<br />
W trzech częściach posiedli już księża koroną<br />
naszą, targować musimy u nich ziemię na grób,<br />
dzieci oni nie rodzą, jeno rosną w nich wątroby,<br />
a i podatków nie płacą i raj mają na ziemi,<br />
która dla inszych kolczasta jest. Widzi mi<br />
się, że przyjdzie szlachcicowi porzucić szablę,<br />
chłopu cepy i kapicę wdziewać, na ten czas<br />
dopiero skończy się zgniła rzepa a zacznie się<br />
pieczeń. Abyś jeno krzyża liznął, to już i państwo<br />
ziemskie posiędziesz, jak to mówi pan<br />
Jagodyński. Tandem tedy list napiszę do Prałata,<br />
w którym prawdy mu moje wyhaftuję,<br />
niech mnie o miałkość dowcipu nie posądzi.<br />
Ale i <strong>pl</strong>aster mu przyłożę, aby mi mliwa nie<br />
ukręcał i zapewnienie dam, iż kmiotaszkowie<br />
moi płacić będą za piwo, lubo ten liąuor świniam<br />
wyleją, bo tam może wieprz poniektóry<br />
nie zdechnie od tego. Po prawdzie, co mi do tego?<br />
Skoro kmieć chce płacić, to niechaj płaci<br />
i nie będę mu klarował arkanów ekonomii.<br />
Abom to ja Modrzewski, któren uczy sprawiedliwości<br />
tych, co litery od wideł nie odróżnią.<br />
A że mliwo za piwo, tandem i to napiszę,<br />
iżby mi impedimentów w młynie nie czyniono,<br />
za co będę świadczył dzięki Księciu<br />
Severiae a i pozdrowienie chrześcijańskie poślę.<br />
A ów Kobiela powiesił się.<br />
diabli sekundują.<br />
Eugeniusz<br />
Niech mu tam<br />
Gołębiowski<br />
11
STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI<br />
W JURGOWSKIEJ KARCZMIE<br />
Ej, zagrajcie, muzykanci, na gęślikach<br />
uweselim się dzisiaj karczmarką!<br />
szparko,<br />
Zagrajcie nam, ucieszcie nas — na nutę ozwodną,<br />
zatańcujem z karczmarką urodną!<br />
Ej, warujcie się, panowie, od karczmarki młodej,<br />
byście cało uszli do dom bodaj!<br />
Warujcie się od karczmarki tej, wasze miłości,<br />
by zaś wam nie porąbali kości!<br />
Tańcowali szlachta — młodzi, ej, z pańska a szumnie:<br />
pójdź, karczmarko — gołąbeczkoi, ku mnie!<br />
Przepijali, zalecali się do dziewki płochej:<br />
ustań stroić, karczmareczko, fochy!<br />
Tańcowali, popijali z karczmareczką w izbie,<br />
aże karczmarz zbójników nie przyzwie.<br />
Idą, idą od Dunajca, idą horni chłopcy,<br />
idą szumnym towarzystwem do wsi.<br />
Idą, idą od Dunajca honorni harnasie:<br />
ej, panowie, od karczmarki zasię!<br />
Nie puścimy karczmareczki gładkiej, szkoda gadać,<br />
choćbyśmy tu trupem mieli padać!<br />
Nie puścimy karczmareczki płochej, szkoda<br />
choćby przyszło ze śmiercią tańcować!<br />
słowa,<br />
Zaświecili siekierami chłopcy panom-szlachcie;<br />
jeśli łaska, to z nami potańczcie!<br />
Tańcowali, tańcowali nasi chłopcy<br />
krew się lała popod ławy Wisłą.<br />
bystro,<br />
Ej, na wieki spamiętają wielmożni panowie,<br />
jak to było z karczmarką w Jurgowie!<br />
Stanisław Ryszard Dobrowolski<br />
JERZY MIECZYSŁAW RYTARD<br />
12<br />
ŻEGOCIE ZAŚPIEW NALEŻNY<br />
(we wrześniu 1939 r.)<br />
Pod Kutnem — czołgów pancerna stal,<br />
A ty, Żegoito — tylko bagnet...<br />
Szczątki dywizji odchodzą w dal,<br />
I bitwa kończy się tak nagle...<br />
Pod Kutnem czołgi, samoloty,<br />
A ty kapralu — tylko bagnet...<br />
Kto widział wówczas śmierć Zegoty,<br />
Trupy wydęte jako żagle?<br />
Pod Kutnem czołgi, samoloty,<br />
W kurzawie klęski — pokosy ciał,<br />
Gdzie armia?! — oto garść piechoty,<br />
Słyszysz to echo? — ostatni strzał...
•<br />
Dzieci ojczyzny podeptanej,<br />
Zwycięzcą ten, kto sercem wolny!<br />
Choć ciała nasze skatowane,<br />
Nie wygra zbrodnia — z sercem wojny!<br />
Sczeznie tyrania obłąkana,<br />
Hejnałem zabrzmi Wester<strong>pl</strong>atte,<br />
Niezłomnym — chwały dni pisane,<br />
Przekleństwo piekieł — ludów katom!<br />
Jerzy Mieczysław<br />
Rytard<br />
ZYGMUNT MIKULSKI<br />
NIE-WIOSNA KWIETNIOWA<br />
I CO POWIEDZIAŁ KSIĘŻYC?<br />
Dzień jak gimnazjalista<br />
staje przed każdą z wystaw<br />
z pierwszym fiołkiem w klapie.<br />
Chmury lżejsze i bledsze<br />
żeglują przez powietrze<br />
a wiatr szeleści jak papier.<br />
W dniu takim rano kup książkę<br />
a po południu wstążkę,<br />
siedem akordeonów wieczorem.<br />
Wiosna idzie? To schemat.<br />
Nie. Bo jeszcze jej nie ma.<br />
Wiosna będzie dopiero we wtorek.<br />
A co jest? A no kora<br />
grubsza coraz i coraz<br />
będzie listek na niej zielony.<br />
Deszczyk przeleci szparko,<br />
drzewa zaszumią w parku<br />
drzewa — grające akordeony.<br />
Więc na razie to chwianie<br />
i lśnienie, i migotanie,<br />
pierwsze kroki nieśmiałe, z ostrożna.—<br />
jeszcze wszystko się <strong>pl</strong>ącze<br />
ale już ten i ów pączek<br />
puka i pyta : czy można?<br />
„Dziwne rzeczy, widzicie.<br />
(Księżyc rzekł to. Myśliciel.<br />
Księżycowe to, właśnie są słowa.)<br />
Wszystko budzi mój sprzeciw.<br />
Lecz cóż ja. Muszę świecić.<br />
Taka wiosna, nie-wiosna kwietniowa.<br />
Zimno? ciepło? Nic nie wiem.<br />
Wiszę krzywo na drzewie,<br />
nikt tu ku mnie głowy nie zadrze.
Nie masz jak noc sierpniowa. —<br />
Kolega tam będzie czarował.<br />
Także księżyc, lecz w szczęśliwszej kwadrze.<br />
Na flet Mozarta. A może<br />
mistyfikację stworzę?<br />
Do mnie, aktorska sztuko!<br />
Koledze wmówię migrenę<br />
i siup na sierpniową scenę<br />
z gitarą, szpadą, z peruką.<br />
A wtedy (diable, bierz duszę!)<br />
berety, kapelusze<br />
w górę, a na dół głowy.<br />
Gwiazdy — moja asysta<br />
ja — niezrównany artysta,<br />
ja jestem księżyc sierpniowy!<br />
Kwiecień —• kaleka, kalek<br />
marnuje mój wielki talent.<br />
Dość mam tej lichej hecy.<br />
Gdzie jest szumne listowie<br />
i gwiazd w tych liściach mrowie<br />
i gdzie jest śmiech kobiecy?<br />
I gdzie wspaniałe chmury,<br />
chmury •— mówię — na których<br />
jeżdżę jak na wielbłądach?<br />
Ni balkon, ni weranda,<br />
a to już zwykła granda,<br />
bo w końcu gdzie mam zaglądać?<br />
Pół miesiąca kwartału<br />
a tutaj tak po mału,<br />
tempo na kurzych stopkach,<br />
,,Cóż, proszę pań i panów,<br />
ja nie wykonam <strong>pl</strong>anu.<br />
Ja nie wykonam. Kropka".<br />
Skończył. Dalej na drzewie.<br />
Z nim .razem autor nic nie wie<br />
Cytuje. Sam księżyc chciał to.<br />
Więc apel do liści: „Liście<br />
bierzcie się zamaszyściej" —<br />
wysyła księżyc i autor.<br />
SPRAWY WIOSENNE<br />
Świeża krew wiosny bije kwietniową aortą,<br />
powietrze ptakami zaczyna od nowa gadać.<br />
Na <strong>pl</strong>acu co się stało? Nowa gałąź jak nowy okręt do portu<br />
listki, wysiadać!<br />
Zielone. I kamień chyba z radości rośnie,<br />
że coraz więcej tych pasażerów.<br />
Mały Jaś z wróblem wiedzie dyskurs o wiośnie<br />
z siodełka swojego roweru.
Teza pierwsza, że można biegać nawet po schodach.<br />
„Ćwierkać!" — wróbel zaprzeczy.<br />
Tu wiatr z dzwonkiem konwalii przybiegł i zgoda<br />
zapadła co do tych rzeczy.<br />
Później wiatr wszedł w firanki i wstążki, i w damskie kapelusze,<br />
w klawisze i wszystkie rzeczy na raz.<br />
A o zmierzchu słychać było brzęczenie złotych i żótłych muszek<br />
ale, żeby nie skłamać, to była gitara.<br />
Później ludzie zaczęli do domów odpływać,<br />
a kwitnienie wciąż trwało.<br />
I gwiazdami zakwitła i pączkami świeciła<br />
jak dwa morskie sygnały: noc kwietniowa i gałąź.<br />
Księżyc się nie doczekał poszóstnej karocy,<br />
sam wylazł i jak gap stanął.<br />
A noc życzyła wszystkim zwykłej dobrej nocy<br />
bo to właśnie była Dobranoc.<br />
Z WIZYTA W SEROCKU<br />
ANDRZEJKOWI<br />
Siedzieliśmy w samochodzie.<br />
Mijaliśmy co samochód miał pod ręką :<br />
drzewa w tyle, las na prawo, a co w przodzie?<br />
W przodzie słońce się zbliżało do nas prędko.<br />
SIDOROWI<br />
A ze słońcem, z tym światłem, z przestrzenią,<br />
z której szło za wzgórzem nowe wzgórze,<br />
świat się zbliżał i się w pędzie zmieniał,<br />
aż wjechaliśmy w twoje podwórze.<br />
Twoja matka właśnie wyszła z miską,<br />
ojciec tytoń strzepnął: „Jacyś goście".<br />
A twój motyl uciekł. Nie dla niego towarzystwo.<br />
„Sami proście!"<br />
A my jak najdłużej byśmy tam gadali<br />
na tym progu, na tym przewróconym<br />
o zasiewach, o kartoflach i o wialni,<br />
0 tym, że telefon macie już w Serocku.<br />
klocku<br />
1 tak sprawy nasze w tej rozmowie<br />
wzrosły w przyszłość potężną i gwarną,<br />
że rósł z nimi każdy, nawet mały człowiek,<br />
że w nich dojrzewało każde ziarno.<br />
I przybyło światła. Skończyliśmy<br />
właśnie wtedy, kiedy ogród trwał w promieniach.<br />
I zakwitły na gałązkach złote iskry.<br />
„Czas już na nas, towarzysze, do widzenia!"<br />
A Andrzejek? Zniknął niespodzianie.<br />
Chyba pobiegł tam, gdzie rośnie żyto.<br />
Więc tym listem ślę mu pożegnanie<br />
przed następną w Serocku wizytą.<br />
Zygmunt<br />
Mikulski
JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI<br />
GODZINA PRZED ŚWITEM<br />
Niedawno na półkach księgarskich ukazała się nowu powieść Józe/a Nikodema Kłosowskiego, znanego<br />
prozaika, mieszkającego w Lublinie, zatytułowana „Czarna wiosna". Józef Nikodem Kłosowski urodził się<br />
w 1904 roku w Krasnymstawie, gdzie się wychowywał i pobierał początkowe nauki, które kontynuował w Lublinie.<br />
Przed wojną pracował jako nauczyciel i literat, wydając szereg prac, a wśród nich książki dla młodzieży.<br />
Poważny okres jego pracy literackiej przypada na okres powojenny, kiedy to kolejno ukazują się<br />
powieści: „Jarzmo", „Mgła" i „Walka z aniołem". Zyskały mu one dość duże uznanie. „Jarzmo" i „Mgłę"<br />
przełożono na język czeski („Jarzmo" tłumaczyła dr Maria Babiakowa-Bajowa, a „Mgłę" — Ferdynand Gabaj).<br />
Obecnie dobiegła końca praca nad trylogią, w skład której wejdą powieści: „Szary potok", „Miska •soczewicy"<br />
i „Droga pod wiatr". — Każda z nich stanowi oddzielną i zamkniętą całość. Trylogia ta wkrótce<br />
ukaże się na półkach księgarskich. Interesującą powojenną pozycją autora jest wymieniona na wstępie „Czarna<br />
wiosna", o której piszemy na innym miejscu. Z prac dalszych Józeta Nikodema Kłosowskiego wspomnieć<br />
jeszcze należy o „Sercu w lipowym drewnie". Są to opowiadania dla młodzieży o sztuce. Poniżej zamieszczamy<br />
Iragment z pierwszego tomu trylogii „Szary potok". Ilustruje on dobrze styl i postawę artystyczną<br />
Józeta Nikodema Kłosowskiego.<br />
— I co Jasiu? — zapytał stary Tomek Kwiatosz,<br />
spoglądając na syna.<br />
— Zaczynamy!<br />
Jasiek spojrzał na wschodzące słońce, s<strong>pl</strong>unął<br />
w twardą spękaną garść i rozkraczywszy<br />
się szeroko, machnął nowiutką, dobrze wyostrzoną<br />
kosą, wdzierając się przebojem w wysoki<br />
łan gęstego, zupełnie już dojrzałego żyta.<br />
Po ziemi przelatywały raz po raz krótkie, oślepiające<br />
błyskawice. Zboże kładło się falami,<br />
padając z cichym monotonnym chrzęstem. Po<br />
nogach rozpryskiwała się chłodna rosa. Powietrze<br />
było czyste, rześkie jak źródlana woda.<br />
Pachniało świeżo upieczonym chlebem<br />
i miętą. Wysoko, nad polami śpiewały skowronki,<br />
a głos ich kapał z góry jak kro<strong>pl</strong>e<br />
ożywczego deszczu.<br />
W ślad za Jaśkiem wlokły się baby: chuda,<br />
zwinna Czyżowa i stara, bezzębna Jarmułka,<br />
posługująca u Kwiatoszów od wybuchu ostatniej<br />
wojny za kąt i łyżkę byle jakiej strawy.<br />
Szły wolno, noga za nogą i schylając się do<br />
samej ziemi, sprawnie wiązały ścięte żyto.<br />
Ale musiały się zwijać, bo gospodarz wcale<br />
nie folgował, lecz zmarszczywszy czoło, tęgo<br />
machał kosą, zmuszając wszystkich do pośpiechu.<br />
Wkrótce był już daleko. Kobiety pociły się,<br />
stękały, chcąc za nim nadążyć. Ale Jasiek nawet<br />
nie spojrzał w tamtą stronę. Porwała go<br />
praca. Wyprężył grzbiet, napiął mięśnie, byle<br />
jak najprędzej zebrać chleb, wysypujący się<br />
z pełnych, ciężkich kłosów. To go pochłaniało<br />
bez reszty.<br />
Spod szarego, mocno postrzępionego kapelusza<br />
wyglądała jego młoda, czerstwa twarz<br />
0 spokojnych, pospolitych rysach i jasnych,<br />
siwych oczach, pełnych ciepłej, miękkiej łagodności.<br />
Brwi miał gęste, ściągnięte, a przez<br />
rozchylone wargi przebłyskiwały białe jak<br />
śnieg zęby. Oddychał równo za każdym pokosem,<br />
jakby robota ta nie sprawiała mu specjalnej<br />
trudności.<br />
Tomek, patrząc na syna, zacierał ręce z zadowolenia.<br />
Był dumny z Jaśka Zawsze chlubił<br />
się jego ogromną pracowitością i dobrocią.<br />
Bo wszystko, do czego się tylko wziął, szło mu<br />
jak z płatka. I czy to wypadła orka, czy siejba,<br />
zbiór czy młocka, zawsze dał sobie z tym jakoś<br />
radę. A przy tym lubił rzekę. Toteż najchętniej<br />
przestawał z rybakami, często suszył,<br />
to naprawiał sieci, a kiedy tylko miał choć<br />
trochę wolnego czasu, brał łódź i jechał na<br />
połów...<br />
— Patrzcie ino! — mruczał Tomek, śledząc<br />
każdy ruch syna. Toż to robota pali mu ,się<br />
w rękach... Zuch! Zeby takich, jak on więcej<br />
było w Dąbrowie! A jaki do tego ludzki, uczynny!<br />
Potrzebującym i nieszczęśliwym oddałby<br />
ostatnią koszulę a nawet krew wytoczoną spod<br />
serca. To dopiero człowiek!<br />
Przez pewien czas spoglądał na urodzajne<br />
pola i coś dumał, medytował, a dopiero przypomniawszy<br />
sobie pustą, zamkniętą chałupę,<br />
ruszył z miejsca. Po drodze opadł go smutek.<br />
Przed oczyma stanęły mu naraz wszystkie gospodarskie<br />
kłopoty i szare, codzienne troski.<br />
A było ich niemało. Bo przecież kraj jęczał<br />
w hitlerowskiej niewoli, niebo krwawiło się<br />
łuną nie wygasających pożarów, szalał mord<br />
1 panoszyła się przemoc. I co mu teraz po żniwach,<br />
kiedy cały zbiór pójdzie na wykarmie-<br />
16
nie okupanta? Za tydzień trzeba będzie oddać<br />
wyznaczony kontyngent, wyrzec się pięknych<br />
<strong>pl</strong>onów, byle uniknąć strasznej pacyfikacji<br />
albo jeszcze gorszego nieszczęścia. A każdy<br />
dzień przynosił coraz to nowe trudności i nowe<br />
klęski.<br />
— Co za czasy, mój Boże! — westchnął. —<br />
Chyba już sam Antychryst zjechał na ten<br />
świat, żeby nas pognębić. Jest źle, bardzo źle,<br />
ale może jakoś wytrwamy, nie damy się biedzie.<br />
I nie zmoże nas głód ani chłód, nędza<br />
czy strach przed śmiercią. Mamy twardą,<br />
chłopską naturę. Wyrośliśmy z kamienistej<br />
ziemi i na niej pozostaniemy. Jak dziad i pradziad.<br />
I nikt nas stąd nie ruszy. Bo w razie<br />
czego będziemy się bronić. Pokażemy tym hitlerowskim<br />
łotrom siłę naszych pięści. Poznają<br />
nas, zbóje!<br />
Tomek czuje własną krzepę. Wszyscy zresztą<br />
przyznają mu, że ma spryt w rękach i że<br />
doskonale włada ciesielską siekierą, wznosząc<br />
zręby nowych chałup i stodół. A więc mógłby<br />
razem. z innymi prać Niemca. Chętnie poszedłby<br />
z Jaśkiem do lasu, gdzie noc w noc zbierają<br />
się partyzanci z Józkiem Smółką na czele.<br />
Żeby go tylko wzięli, a na pewno nie przyniósłby<br />
im wstydu. O, nie! Tymczasem jednak<br />
trzeba przyczaić się i czekać. Bo przecież prędzej<br />
czy później musi się to wszystko skończyć.<br />
Wojna i ludzka męka...<br />
Wszedł na podwórze i drapiąc się w głowę<br />
począł kręcić się po obejściu. Dom był zamknięty<br />
na dużą, ciężką kłódkę. Z wnętrza<br />
otwartej murowanej obory bił zaduch rozprażonego<br />
gnoju. Zaraz za budynkami pasły<br />
się dwie łaciate krowy, przed budą drzemał<br />
rudy, kudłaty pies, a na progu stodoły darł się<br />
raz po raz piękny, lśniący kogut, zapowiadając<br />
rychłą zmianę.<br />
Zabudowania Kwiatoszów leżały na lekkiej<br />
wyżynie, z której roztaczał się widok na Wisłę,<br />
płynącą w płytkim, wikliną podszytym korycie.<br />
Przez okno izby widziało się jabłoń,<br />
a dalej za niewielkim sadem błękitniała gładka<br />
tafla rozlanej rzeki. Tomek usiadł sobie w<br />
sadzie i spoglądając od czasu do czasu na pafeące<br />
się bydło, zasłuchał się w daleki szum<br />
toczącej się wody. Dokoła panowała kom<strong>pl</strong>etna<br />
cisza. Tylko pszczoły brzęczały w żółtym<br />
jak miód rzepaku, kwitnącym za miedzą.<br />
Tomek przypomniał sobie ten dzień, w którym<br />
przybył nad Wisłę. Dąbrowa była wtedy<br />
małą, ubogą kolonią, rozrzuconą po zalesionych<br />
wzgórzach. Zdobywszy niewielki kawałek<br />
ziemi, zabrał się z żoną do nieludzkiej harówki.<br />
W ten sposób najpierw stanęła stodoła,<br />
a później porządna, murowana obora i chałupa.<br />
Ale ciężkie było to życie. Robiło się<br />
od świtu do nocy o postnej strawie. Grzbiet<br />
pękał od wysiłku, bolały ręce i nogi. Trzeba<br />
było zaciąć zęby, by nie kląć, nie złorzeczyć.<br />
I może pozdychaliby z głodu, żeby nie poszedł<br />
do ludzi na zarobek. Pomagał przy budowie,<br />
zyskując sobie w okolicy opinię doskonałego<br />
cieśli i uczciwego, sumiennego człowieka.<br />
Z trojga dzieci pozostał tylko Jasiek.<br />
Bo Magda zmarła na zaziębienie, a siedmioletni<br />
Wojtek utonął w Wiśle. Kłopotów wciąż<br />
przybywało. To grad, to powódź czy susza.<br />
I tak mijały dni, miesiące i lata. W pracy ciągłej,<br />
nieustającej walce o byt, o każdy kęs<br />
chleba...<br />
Tomek, drzemiąc w cieniu starej, rozłożystej<br />
jabłoni, usłyszał za sobą głośne chrząkanie.<br />
Podniósł głowę i zdziwił się, ujrzawszy zbliżającego<br />
się Pawła Goraja. Zaklął pod nosem, bo<br />
nie lubił tego bogacza, mieszkającego za wsią,<br />
na uboczu i żyjącego jak odludek.<br />
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!<br />
— rzucił Goraj.<br />
— Na wieki wieków.<br />
-— Próżnujesz, co?<br />
— Gdzie tam!<br />
Tomek skrzywił się, jakby żuł piołun, ale<br />
chcąc pokazać sknerze, że nie siedzi tutaj bezczynnie,<br />
huknął na krowy, pasące się na ugorze.<br />
Potem zatrzymał wzrok na płaskiej, piegowatej<br />
i tępej twarzy przybysza.<br />
— Przychodzę do ciebie — odezwał się Goraj<br />
— jak do znanego cieśli, do majstra, po<br />
radę... Chcę budować nową chałupę...<br />
—• Teraz? — zdziwił się Tomek.<br />
— Tak. Bo jak wiesz, gnieździmy się w na<br />
wpół spalonej ruderze! A przecież stać mię na<br />
to, bym mieszkał jak prawdziwy gospodarz!<br />
W tych dniach zacznę już zwozić drzewo. Ino<br />
mi brak majstra. Takiego, jak ty, Tomek! —<br />
rzekł przypochlebnie, spoglądając spod oka<br />
na starego Kwiatosza!<br />
Ale Tomek milczał. Zdawało się, że nie słyszał<br />
tego, co mówił Goraj. Zerwawszy źdźbło<br />
trawy, żuł je w ustach.<br />
— I co, zajmiesz się budową? — spytał Paweł.<br />
17
•— Nie — odparł Tomek.<br />
— Zapłacę.<br />
— Wiem.<br />
— Przekonasz się, że cię nie skrzywdzę! Ino<br />
nie mędrkuj, nie dumaj, ale weź się z miejsca<br />
do roboty. Zgoda?<br />
— Tutaj nie chodzi o zapłatę.<br />
— To o co?<br />
— Jestem już stary, niedołężny — tłumaczył<br />
Kwiatosz, chcąc jakoś pozbyć się niemiłego<br />
gościa. — I dlatego coraz to rzadziej godzę<br />
się do pracy. A zresztą i przy domu mam dość<br />
zajęcia. Pragnę pomóc Jaśkowi, bo chłopak<br />
haruje jak koń i chyba już rąk nie czuje od tej<br />
ciągłej roboty...<br />
— A ja ci mówię, pilnuj go, Tomek! — zaśmiał<br />
się Goraj.<br />
— Jaśka?<br />
— Tak.<br />
— Bo co? — zdziwił się stary Kwiatosz.<br />
— Wiem, że razem z Pietrkiem przystał do<br />
bandy i z karabinem w ręku włóczy się po<br />
dołach i po dąbrowskim lesie...<br />
— Łżesz!<br />
— Nie wierzysz?<br />
W oczach Goraja zapaliły się się nagle dwa<br />
migocące światełka. Wstał spod drzewa i otrzepując<br />
zakurzoną kurtkę, przypatrywał się pomarszczonej,<br />
zwiędłej twarzy starego Kwiatosza.<br />
Z przyjemnością stwierdził, że była zmieniona.<br />
Pod spaloną skórą przepływał dreszcz<br />
niepokoju, usta drżały.<br />
— To przecież on, Pietrek — mówił Goraj<br />
— ściągnął na dom nieszczęście. Przez niego<br />
spaliła mi się chałupa i zmarniał dobytek.<br />
Zwąchał się, łajdak, z tym hyclem Smółką<br />
i jego tylko słucha. I to jeszcze jak! Lepiej<br />
niż ojca! Po całych dniach i nocach tuła się<br />
po świecie, a kiedy wraca wygląda jak zbój.<br />
Czarny, zarośnięty i zmęczony. Zamiast pomyśleć<br />
o robocie, gnije w stodole. Ale to nie<br />
tylko on jeden. Bo gadają, że po lasach wciąż<br />
zbierają się chłopy. Z bronią, jak na wojnę.<br />
Podobno szykują się na Hitlera. Chyba już zapomnieli<br />
o lekcji, jaką dostali w Barłogach,<br />
kiedy podnoszą łby i szepcą, i knują. Porywają<br />
się, głupcy, z motyką na słońce i prędzej<br />
czy później sprowadzą na wieś klęskę. Przekonasz<br />
się, Tomek. Ino żeby nie było za późno!<br />
Bo lada dzień zjawią się tutaj Szwaby<br />
i z Dąbrowy zrobią pogorzelisko...<br />
— Jezu, przemień!..-<br />
18<br />
— Spadła na nas z nieba okrutna kara —•<br />
ciągnął z namaszczeniem. — To prawda. Ale<br />
trzeba pamiętać, mój bracie, że to dopust Boski<br />
i dlatego nie wolno z nim walczyć, opierać<br />
się czy przeciwstawiać. Ino znosić to<br />
wszystko po chrześcijańsku, tak, jak nam to<br />
sam Pan Jezus przykazał. Cicho, pokornie.<br />
I jak Święci Pańscy: bez jęku i bez skargi!<br />
— I czekać, aż nas wymordują?<br />
— Wola Boska!<br />
— Czyja?<br />
Ale Goraj nie odpowiedział na zaczepkę.<br />
Tylko łypnął roziskrzonymi z wściekłości oczami<br />
i s<strong>pl</strong>uwając przez zęby, zasapał z irytacji.<br />
Był zły na tego bezczelnego dziada i chętnie<br />
kropnąłby go w gębę. To dopiero drań! I jak<br />
na złość najlepszy, a równocześnie najtańszy<br />
cieśla w całej gminie!<br />
— Przyjdziesz do roboty? — zapytał po<br />
chwili.<br />
— Nie.<br />
— Toś ty taki katolik? To tak traktujesz<br />
nieszczęśliwego pogorzelca? Chyba już nie<br />
masz w sobie ani krzty serca, kiedy nie chcesz<br />
mi dopomóc jak brat bratu... jak sąsiad sąsiadowi.<br />
A zdawało się, mój Jezu, żeś bogobojny!<br />
— Chcesz budować?<br />
— Chcę.<br />
— A przecież dopiero co gadałeś, że cała<br />
Dąbrowa pójdzie z dymem. Ze lada dzień mogą<br />
wpaść tutaj Niemcy i wszystko zrównać<br />
z ziemią. Pamiętasz? Poczekaj do wiosny. Może.<br />
się to jakoś przewali, wyjaśni...<br />
— Nie bój się, Tomek. Już ja sobie dam radę...<br />
— Takiś pewny?<br />
— Ino jak?<br />
Tomek zamilkł. W głosie Goraja spostrzegł<br />
jakąś obcą, złowrogą nutę. Bał się tego człowieka<br />
o niespokojnych, latających oczach, ryżym<br />
zaroście i obłudnym uśmiechu. Ten skąpiec<br />
był zdolny do wszystkiego. Dla majątku<br />
mógł zaprzeć się Boga i ojczyzny. A do tego,<br />
jak na nieszczęście, sporo wiedział o robocie<br />
podziemnej. Życie Jaśka, Smółki i wielu innych<br />
leżało więc w jego łajdackich rękach. Bo<br />
przecie wystarczył jeden krótki donos, żeby<br />
na wieś zwaliło się gestapo. A wtedy dopiero<br />
działaby się Sodoma i Gomora.
— Przyjdę — rzekł pojednawczo. — Zoharze<br />
I na pewno nie odmówię ci pomocy, jeśli<br />
nie boisz się Szwabów, ognia ni wojny...<br />
Rozstali się w zupełnej zgodzie. Tomek<br />
.detchnął z głęboką ulgą, kiedy Goraj skrył<br />
się za kępą olch, rosnących za sadem.<br />
— To łotr! — mruknął. — Zna go już dobrze<br />
cała Dąbrowa. Pies, nie człowiek! Już<br />
z niejednego krew wyssał, niejednego, psiakrew,<br />
zmarnował. Wyśmiewa się z biedoty,<br />
wyzyskuje chałupników. Takiemu Czyżowi<br />
wydarł spory szmat ziemi, a Bednarza tak długo<br />
włóczył po sądach, aż go puścił z torbami.<br />
A jaki z niego pyszałek!<br />
Kwiatosz nawrócił krowy, spojrzał na dom<br />
i krążąc w pobliżu pastwiska, myślał o Jaśku,<br />
o własnej chałupie i całej Dąbrowie, narażonej<br />
z byle powodu na kom<strong>pl</strong>etne zniszczenie. Stanęły<br />
mu przed oczami Barłogi. A Tomek najwięcej<br />
bał się ognia. Pożar był dla niego najokrutniejszą<br />
klęską, nieszczęściem gorszym niż<br />
śmierć! Bo ileż to naharował się, ile razy nie<br />
dojadł, nie dospał, zanim tutaj, na tym pustkowiu,<br />
wyrosły jego budynki! Trzeba było w<br />
tym czasie walczyć, borykać się z ziemią i wodą,<br />
zapomnieć o samym sobie!<br />
Znów zatrzymał się w cieniu rosochatej jabłoni<br />
i wodząc wzrokiem po swoim gospodarstwie,<br />
wsłuchiwał się w odgłosy dolatujące<br />
z dojrzałych, skwarem dyszących pól. W ciszy<br />
lipcowego dnia słychać było daleki jargot<br />
drabiniastych wozów a potem śpiew pastuchów<br />
wydzierających się na gromadzkim ugorze.<br />
Ale na drodze prowadzącej do Puław panował<br />
spokój, jakby na świecie nie było<br />
Szwabów ni wojny.<br />
— I kto by, mój Boże, uwierzył — westchnął<br />
— że wszystko to może zmącić jeden<br />
strzał albo warkot zbliżającego się samochodu?<br />
W samo południe zjawiła się Jarmułka. Była<br />
zziajana i brązowa od słońca. Wydoiwszy<br />
krowy, zawołała gospodarza na obiad. Tomek,<br />
siedząc w półmrocznej kuchni, jadł kwaśne<br />
mleko z chlebem. Siorpał, postękiwał, raz po<br />
raz ocierał kro<strong>pl</strong>isty pot z pomarszczonego<br />
czoła.<br />
Jarmułka, kręcąc się po izbie, gadała jak<br />
najęta. Opowiadała o swojej córce, Weronce,<br />
żyjącej w pobliskim młynie, o jej bogactwie,<br />
dobrobycie i twardym jak głaz sercu...<br />
— Wychowałam ją, wypieściłam — biadoliła<br />
— ostatni kęs odejmowałam sobie od ust,<br />
byle jej było dobrze. A ona nie ma dzisiaj dla<br />
mnie nawet krzty litości. Zapomniała o rodzonej<br />
matce. Ale i chłopa swojego ma za nic.<br />
Po co jej Szczepan? Kiedy i tak, bez niego żre<br />
ino białe jak śnieg <strong>pl</strong>acki i gzi się to z tym,<br />
to z owym. Aż grzech!<br />
Pobiadoliwszy tak dobrą chwilę, poleciała<br />
z garnkami w pole. Z dala słychać było jej<br />
skrzeczący głos. Pomstowała na ryżego kundla,<br />
biegnącego ślad w ślad za nią.<br />
— Pyskuje — szepnął Tomek ale wszystko<br />
oddałaby dla Weronki. Taka czy inna,<br />
ale zawsze to córka!<br />
Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy<br />
Jasiek przywlókł się z pola. Ale jeszcze nie<br />
odsapnął, ani też nie rozprostował obolałych<br />
kości, kiedy na progu stanął sołtys, Franek<br />
Bańka. Przyszedł jak zwykle na sąsiedzką<br />
gawędę. Chociaż nie należał do konspiracji,<br />
to jednak nikt się go tutaj nie wystrzegał.<br />
Wszyscy bowiem znali go jako swojego chłopa,<br />
człowieka, na którym można było polegać.<br />
Sołtys przysiadł na ławie i zapaliwszy<br />
wielkiego machorkowego papierosa, zaczął<br />
żartować. A dowcipy sypały mu się jak z rękawa.<br />
To o szwabskiej rąbance na Wschodzie,<br />
to znów o tym, jak Adolf Hitler z bandą<br />
zbrodniarzy dostał się do piekła...<br />
Podczas tego nadszedł chudy, łysy Wojtek<br />
Czyż, najbiedniejszy z mieszkańców Dąbrowy,<br />
a zaraz za nim barczysty i czerwony jak<br />
burak Bednarz.<br />
— Czy wiecie — odezwał się sołtys — kto<br />
ma najmniejszy w Dąbrowie kontyngent?<br />
— Czyż!<br />
— Bednarz!<br />
— Kwiatosz!<br />
— Nie.<br />
— To kto taki?<br />
— Goraj! — cisnął Bańka, szczerząc żółte,<br />
próchniejące zęby i spoglądając po obecnych.<br />
W izbie zakotłowało się jak w ulu. Wiadomość<br />
ta zaskoczyła wszystkich. Nawet Jasiek<br />
Kwiatosz nie wytrzymał, lecz zerwał się<br />
z miejsca i s<strong>pl</strong>unąwszy ze złością, powiedział:<br />
— Zły z ciebie sołtys, Franek! Widziałeś<br />
się z wójtem, gadałeś z komisją, to dlaczego<br />
nie wygarnąłeś im prawdy w oczy? Było im<br />
przypomnieć, tym draniom, zdrajcom, hitle-<br />
19
owskim pachołkom i skurczybykom, kim są<br />
i jak skończą! Bogacze zwąchali się z folksdojczami<br />
i okradają biedotę. Ale przyjdzie<br />
i na nich czas!<br />
— Szkoda, żeś nie słyszał — odparł Bańka<br />
— jak użerałem się z nimi i jak broniłem Dąbrowy.<br />
Ale cóż, kiedy z Goraja zrobili ofiarę<br />
wojny, nędzarza i pogorzelca! Chcą mu' pomóc<br />
w nieszczęściu. A zwłaszcza Palonka! Ten<br />
gardłuje za nim jak prawdziwy adwokat...<br />
— Ten szpicel?<br />
— Ten.<br />
W kącie, w półmroku, siedział chudy Czyż.<br />
Był to gospodarz biedny, małorolny, o bladej,<br />
zmizerowanej twarzy i wystających policzkach.<br />
Na parę lat przed wojną pożyczył u Goraja<br />
kilkaset złotych, płacąc za to wysoki procent.<br />
Kiedy zaś zbliżył się czas zwrotu zaciągniętego<br />
długu, a chłop nie miał na to ani<br />
złamanego grosza, Goraj wniósł skargę do sądu,<br />
zagarniając w ten sposób prawie połowę<br />
Czyżowej schedy.<br />
— To ja mam płacić za tego hycla? — odezwał<br />
się Czyż. -— Za tego ryżego złodzieja?<br />
A bodaj go!<br />
— Albo jaj. — wtrącił Bednarz.<br />
Sołtys tłumaczył, perswadował. Ale przycichli<br />
dopiero wtedy, gdy wydobył z kieszeni<br />
gazetę. Z uwagą wsłuchiwali się w każde<br />
słowo czytającego. Wszyscy bowiem żyli nadzieją<br />
rychłej klęski Hitlera i jego armii wycofującej<br />
się ze Wschodu. Toteż prędko zapomnieli<br />
o własnej biedzie, o bolączkach i palących<br />
utrapieniach, doszukując się w poszczególnych<br />
wyrażeniach komunikatu ukrytej,<br />
krzepiącej treści. Wróg przypominał im rannego<br />
zwierza, umykającego przez knieję...<br />
A tymczasem Bańka czytał: „nasze bohaterskie<br />
dywizje, oderwawszy się od nieprzyjaciela,<br />
skróciły front i wciąż posuwają się<br />
naprzód, zadając wrogowi ciężkie straty.<br />
Strąciliśmy 5 samolotów sowieckich, bombardujących<br />
nasze linie zaopatrzenia. Oddziały<br />
specjalne im. Hermana Goeringa staczają<br />
bezustanne boje z partyzantami. W dniu<br />
13 lipca weszliśmy w kontakt z działającą na<br />
tyłach radziecką grupą spadochronową".<br />
W izbie było parno. Na ścianie tliła się mała<br />
lampka naftowa, rzucając mdłe, pełgające<br />
światło na spalone, grubo ciosane twarze<br />
obecnych. Siedzieli zbici w kupę i wyciągnąwszy<br />
szyje, chwytali każde słowo sołtysa.<br />
20<br />
Całym sercem byli z Armią Radziecką, napierającą<br />
ze Wschodu jak rozpętana burza i niosącą<br />
im wyzwolenie. Rosła w nich wiara<br />
w zbliżający się koniec hitlerowskiego panowania,<br />
wiara w szybkie i wspaniałe zwycięstwo.<br />
A kiedy Bańka odłożył gazetę, zaczęli gadać<br />
o Polsce. Wszyscy narzekali na ciężkie<br />
przedwojenne czasy, na rządy burżuazji i sanacyjną<br />
przemoc. Chłop był wtedy najzwyczajniejszą<br />
mierzwą. Wyzuto go z praw obywatelskich<br />
i zepchnięto na dno najstraszliwszej<br />
nędzy i poniżenia. Podczas nieludzkich<br />
pacyfikacji równano całe wsie z ziemią, strzelano<br />
do bezbronnych ludzi, zapełniano obozy<br />
koncentracyjne. Wystarczy przypomnieć<br />
Brześć i Berezę. Tak, to były naprawdę ciężkie<br />
lata!<br />
— A jaka to będzie ta przyszła Polska? —<br />
zapytał barczysty Bednarz.<br />
— Ludowa! — odparł Jasiek.<br />
Wojtek Czyż poruszył wargami, jakby<br />
chciał przemówić, lecz cofnął się i mrucząc<br />
coś pod nosem, jeszcze mocniej przywarł do<br />
chłodnej, zbąblonej ściany. Bo tyle go już razy<br />
oszukano, tak bardzo skrzywdzono, że teraz<br />
już nie wierzył w żadne, nawet najpiękniejsze<br />
hasła, w żadne obietnice. • Wszędzie<br />
węszył podstęp. Chętnie zgodziłby się na<br />
chleb i wodę, żeby tylko w ojczyźnie zapanowała<br />
wreszcie równość i sprawiedliwość<br />
i żeby go już nikt więcej nie szargał, nie poniewierał.<br />
Ale tak czy inaczej, musi porachować<br />
się z Gorajem!<br />
Wracając od Kwiatoszów, Wojtek wlókł<br />
się noga za nogą. Przystawał, medytował.<br />
W jednej chwili opętała go żądza zemsty,<br />
chęć zapłaty za wszystkie doznane krzywdy.<br />
Zamiast więc udać się na spoczynek, skierował<br />
się w stronę zabudowań swojego wroga.<br />
Szedł wolno, spokojnie. Przedzierał się przez<br />
gęste, oroszone zboża, przez jakąś wysoką<br />
trawę i wilgotne chaszcze, a kiedy zza kępy<br />
drzew pokazały się zręby zwęglonej chałupy,<br />
opuściła go zimna krew.<br />
Zatrzymał się pod dziką gruszą, skąd widać<br />
było całe gospodarstwo, leżące jak na dłoni.<br />
Przycupnął, a wtedy w kieszeni kurtki namacał<br />
zapałki. Wstrząsnął nim dreszcz. Zacisnął<br />
zęby i marszcząc krzaczaste brwi, uważnie<br />
wsłuchiwał się w szmery lipcowej nocy.
Było cicho, pogodnie, lecz parno. Przez gałęzie<br />
przesiewały się gwiazdy. Trawa lśniła<br />
od rosy. W Dąbrowie szczekały psy, a w zbożu<br />
tajemniczo cykały świerszcze. Ziemia pachniała<br />
rumiankiem i rzeczną miętą.<br />
Czyż podkradł się pod sam okap ogromnej,<br />
niemal że folwarcznej stodoły. Żałował, że nie<br />
było w niej zboża. Zrobiło się jeszcze ciszej.<br />
Pasikoniki umilkły, a tylko księżyc zalewał<br />
świat konwiami roztopionego srebra. Wojtek<br />
zataił oddech. W gardle mu wyschło, ręce<br />
drżały, a przed oczami zamigotały gwiazdy.<br />
Jeszcze godzinę temu nie przypuszczał, że<br />
tak prędko zapłaci temu złodziejowi za własną<br />
krzywdę. I może nawet nie pomyślałby o<br />
tym, żeby nie sołtys, nie Franek Bańka. Ten<br />
rozjuszył go, wspominając o kontyngencie.<br />
Wyciągnął zapałki i nagle ogarnął go lęk.<br />
Zerwał się z ciepłej ziemi, gdyż wydało mu<br />
się że go ktoś ściga. Przystanął za węgłem<br />
i kryjąc się w cieniu, słuchał. I znowu szczekały<br />
psy i brząkały świerszcze. Z podwórza<br />
zalatywał swąd spalenizny, zaduch świeżego<br />
jeszcze pogorzeliska.<br />
Wtem gdzieś daleko na Wschodzie odezwały<br />
się działa. Było to jakieś radosne dudnienie,<br />
zapowiedź nadciągającego wyzwolenia.<br />
Głos ten otrzeźwił Wojtka, wstrząsając<br />
nim do głębi. W jednej chwili porzucił swój<br />
<strong>pl</strong>an, zapomniał o zemście. Podniósł głowę,<br />
wyprostował się i powoli ruszył w stronę Dąbrowy.<br />
Po drodze przystanął, by nacieszyć się<br />
grzmotem nocnej kanonady. ,,Ależ biją, to biją!"<br />
szepnął, zacierając ręce.<br />
W pobliżu swojego domu natknął się przypadkiem<br />
na paru obcych ludzi, śmiało maszerujących<br />
środkiem suchego, wyboistego gościńca.<br />
W pierwszej chwili struchlał, przypuszczając,<br />
że to Niemcy, ,lecz zaraz odetchnął,<br />
poznawszy żołnierzy radzieckich, najprawdopodobniej<br />
zbiegłych z hitlerowskiej<br />
niewoli.<br />
— Dobry wieczór! — odezwał się jeden<br />
z Sowietów.<br />
— Dobry wieczór! — odparł Wojtek.<br />
— Co to za wieś?<br />
— Dąbrowa.<br />
— Dziękuję.<br />
Wojtek z uwagą obserwował żołnierzy,<br />
a już najwięcej tego, co do niego zagadał po<br />
polsku. Ten wyglądał na dowódcę. A" był<br />
młody, dość wysoki, przystojny, o szczupłej<br />
sympatycznej twarzy, rozjaśnionej ujmującym<br />
uśmiechem. Dwaj jego towarzysze mieli brązową,<br />
spaloną skórę i czarne jak noc oczy.<br />
Wszyscy byli uzbrojeni w automaty.<br />
— Jeńcy? — zapytał Wojtek.<br />
— Nie. Spadliśmy po prostu z nieba — zaśmiał<br />
się oficer, pokazując rząd białych, mocnych<br />
zębów. — Przychodzimy z frontu, żeby<br />
wam dopomóc w walce z okrutnym faszystowskim<br />
najeźdźcą. Rozumiecie, co?<br />
—• Rozumiem.<br />
— Przenocujecie nas?<br />
— Przenocuję.<br />
Czyż pchnął chruściane, skrzeczące wrota,<br />
wiodąc za sobą niespodziewanych gości. Pod<br />
walącą się oborą ujadał pies. Gdzieś niedaleko<br />
słychać było piszczałkę stróża nocnego.<br />
A na Wschodzie odzywały się raz po raz<br />
działa. W jasnej poświaci-e księżyca chwiały<br />
się na podwórzu długie cienie. Z pól płynął<br />
zapach wykoszonego żyta.<br />
— Jak wam na imię, towarzyszu?<br />
— Wojciech. A wam?<br />
— Cyryl.<br />
Partyzanci ostrożnie wsunęli się do stodoły<br />
i przepadli w jej mrocznym wnętrzu- Byli<br />
głodni i śmiertelnie znużeni, ale cieszyli się,<br />
że już są na miejscu swego przeznaczenia, na<br />
tyłach zaciekłego wroga.<br />
Tymczasem Wojtek wyniósł z chałupy bochen<br />
razowego chleba i dzban mleka i oddawszy<br />
to jednemu z Sowietów, usiadł na<br />
przyzbie, zalanej łagodną bielą księżyca. Wydobył<br />
z kieszeni machorkę, skręcał papierosa<br />
i pogrążył się w przyjemnej medytacji. Wydało<br />
mu się, że pełni żołnierską służbę jak<br />
w pamiętnych dniach września 39 roku.<br />
Józef Nikodem<br />
Kłosowski<br />
21
WARSZAWSKI RACHUNEK<br />
Liczymy:<br />
jeden, dwa, trzy, cztery, piąć:<br />
czterdzieści pięć —<br />
pięćdziesiąt...<br />
Najpierw szabrownicy, jak mrówki,<br />
gruzy cuchnące trupem i pogorzeliskiem,<br />
bezczelne szczurze pyski<br />
— nisko w wnętrznościach Starówki...<br />
Pierwszy miesiąc<br />
i rok...<br />
i faszyzm na kolanach,<br />
wojny ostatni krok.<br />
A tu ziemia zorana. e<br />
Tu nie myślano o natchnieniu świata.<br />
Należało oczyścić ulice,<br />
tramwajarzom dać czas do lata<br />
i rozminować stolicę<br />
Liczyliśmy:<br />
Pytano:<br />
jeden...<br />
kiedy, kiedy?!...<br />
Długo, ale na pewno.<br />
Liczyliśmy:<br />
dwa, trzy...<br />
Jeżeli ktoś się zdrzemnął,<br />
nie wierzył.<br />
Nowe domy?.. To sny...<br />
Bądźmy szczerzy:<br />
robota była wspaniała,<br />
od razu jak szarża, tempo:<br />
budynki, jezdnie, chodniki...<br />
Wiaduktem Wisła zagrała,<br />
szeroką transmisją latarń.<br />
Już nie naftowe płomyki,<br />
I — gdzieżbyś po świece latał...<br />
Tempo... Tempo!<br />
Wstawała parterowa,<br />
jedno... dwu... wielopiętrowa<br />
Warszawa<br />
Warszawa!...<br />
Liczyliśmy:<br />
cztery...<br />
Domy, jak młode rydze,<br />
lub jak brzask nad kraterem<br />
wypalonej do dna ulicy.
Przychodzili ciekawi<br />
z Ameryki, z Francji, z Anglii...<br />
a nam tu błogosławił<br />
sztandar rodzimych żagli.<br />
Mówiono:<br />
„okręty podobne do domów!"<br />
Nie!<br />
— gmachy takie, jak wola.<br />
Jeżeli mało komu,<br />
to cztery przecież, nie sto lat.<br />
Liczyliśmy:<br />
pięć<br />
Mosty!<br />
Odetchnąć i... skok, i... Trasa.<br />
Takie to proste, i nie takie proste,<br />
jak się potocznie — lub jak pisze prasa.<br />
Liczymy, liczymy, liczymy!<br />
Ten bilans ma oczy stalowe,<br />
jasne czoło, twarde polskie rysy,<br />
jak z Tatr urąbaną głowę<br />
i pięści pokoleń znad Nysy.<br />
Liczymy:<br />
jutro, pojutrze...<br />
do sześciu, do siedmiu, do wielu.<br />
Każdy rok tu będzie najkrótszy,<br />
każdy dom będzie nową niedzielą,<br />
aż wyrośnie, jak święto największe,<br />
wymarzona, promienna, jak SŁAWA,<br />
naród sobą, jak laurem upiększy<br />
Warszawa<br />
zwycięska!<br />
Warszawa.<br />
SKRZYPACZKA<br />
WANDZIE<br />
WIŁKOMIRSKIEJ<br />
Ręką sięgnęłaś dalej, głębiej do wiolinu<br />
i skrzypce jakby wrosły i wyrosły z ciebie...<br />
I naraz, jakby z efów ktoś skrzydła rozwinął<br />
i rozpiął jak dwa słońca na błękitnym niebie.<br />
I wiodłaś nutę jedną cieniutką i prostą<br />
do jakiegoś dna — smutku lub może miłości...<br />
I już wiadomo było — ty, niebo, się rozstąp<br />
przed pięknem, które ciebie wyraziło prościej.<br />
Stelan<br />
Wolski<br />
23
MAREK ADAM JAWORSKI<br />
FSC<br />
i<br />
Wyprzedzić harmonogram nie łatwa to sprawa,<br />
zresztą — zbudować socjalizm to nie zabawka.<br />
Dobrze się muszą serca rozpalić,<br />
mózgi rozpłomienić,<br />
aby metal w kształt samochodu się oblekł.<br />
'' ' *<br />
Trzeba było ziemi<br />
setki hektarów wydrzeć<br />
i powiedzieć twardo:<br />
,, Dobrze!<br />
Tu stanie fabryka,<br />
tu nowy narodzi się człowiek".<br />
Od słów do czynów blisko —<br />
nie kończy się na słowie,<br />
gdy robotnik ministrem,<br />
gdy chłop dyrektorem.<br />
II<br />
I tam, gdzie wiatr artysta<br />
traw struny targał wczoraj,<br />
gdzie bławatów szukały dziewczyny,<br />
słychać już szum motorów.<br />
Koparki w ziemię się wgryzły,<br />
w piasek wdarły się szyny,<br />
aby krajobraz przerobić<br />
hukiem stalowej maszyny.<br />
III<br />
Przemienia się ziemia lubelska<br />
i chłopi wyrwani nędzy.<br />
Rosną żelazne cielska<br />
i rwą ciemnoty więzy.<br />
•<br />
Dłoń, która buduje,<br />
od pługa jest i młota,<br />
nie obca jej niewola,<br />
deszcz burzliwy i słota.<br />
Nie obcy jej karabin,<br />
nie obcy czas przeklęty,<br />
dlatego jej najłatwiej<br />
kłaść szczęścia fundamenty.<br />
Dłoń, która buduje,<br />
jest młoda, lecz rozumna<br />
i umie kielnię ująć,<br />
i umie grunt wyrównać.<br />
Dłonie razem zbratane<br />
prześcigają marzenia.<br />
Są mocniejsze niż granit,<br />
trwalsze niż ziemia.<br />
IV<br />
Szybciej, murarzu! Dokładniej i lepiej!<br />
Czeka na wozy Łódź i Zagłębie.<br />
I niech się żelazo o cegły zazębi,<br />
niechaj się serce z betonem zlepi.<br />
24
Plany? Z nadwyżką! Czas nie stoi w miejscu.<br />
Tu życie się mierzy na wyrost.<br />
I stąd<br />
można żyć choćby tysiąc lat,<br />
gdy normy pękają pod siłą<br />
junackich rąk.<br />
One zmieniają miasta,<br />
słońce przetapiają w hutach.<br />
Gmachy sieją na piaskach,<br />
<strong>pl</strong>ewią bunt i smutek.<br />
V<br />
Do socjalizmu droga jest prosta,<br />
choć wróg do skoku pręży się jeszcze.<br />
I nikt nie może w tyle pozostać,<br />
złamany przez czas i przestrzeń.<br />
Szczęście nie przyjdzie samo do ręki,<br />
blaskiem swym oczu nie rozżarzy<br />
i nawet nie muśnie po twarzy,<br />
jeżeli serca staną się zbyt miękkie.<br />
Dlatego trzeba pięści zacisnąć,<br />
zwyciężyć beton, żelazo i cegły.<br />
Bo w tym jest siła, bo w tym jest przyszłość<br />
Socjalistycznej, Niepodległej!<br />
Marek Adam Jaworski<br />
WACŁAW GRALEWSKI<br />
METEOR<br />
Po dniach upalnych i skwarnych, wypełnionych<br />
monotonią ćwiczeń, marszów i wykładów,<br />
jakie są udziałem każdego rezerwisty<br />
powołanego na letnie ćwiczenia — wyjazd na<br />
trzydniowy odpoczynek do majątku leżącego<br />
w pięknej miejscowości nad Wisłą wydał mi<br />
się czarującą przygodą.<br />
— Mój wuj, bogaty obszarnik, stary kawaler<br />
i trochę dziwak, lubi bardzo gości a kuchnię<br />
ma ef ef — powiedział do mnie jeden z kolegów<br />
pułkowych, z którym zadzierzgnąłem<br />
węzły przyjaźni.<br />
— Dobierzemy sobie paczkę chłopaków do<br />
rzeczy i pojedziemy — dodał. — Dostałem od<br />
wuja <strong>pl</strong>ein pouvoir, jeżeli chodzi o skład osobowy!<br />
Właśnie tak się składało, że w poniedziałek<br />
wypadało święto a sobotę mieliśmy wolną.<br />
A więc trzy dni zupełnej swobody no i perspektywa<br />
świetnego spędzenia czasu.<br />
Wypłynęliśmy statkiem z Włocławka we<br />
wczesnych godzinach poobiednich i siedząc<br />
wygodnie na ławkach pokładowych wdychaliśmy<br />
ożywcze, chłodne od wody wiślanej powietrze<br />
przesycone uczuciem swobody. Urwać<br />
się z łańcucha drylu wojskowego i poruszać<br />
swobodnie członkami niezależnie od jakiejkolwiek<br />
komendy — już to samo stanowiło<br />
przyjemność nie lada.<br />
Gęsto porośnięty brzeg Górnego Szpetala<br />
przesuwał się jak zasłona z zielonego aksamitu.<br />
Powoli Włocławek oddalał się i niknął<br />
w przestrzeni, którą pozostawiliśmy za sobą.<br />
Brzegi obniżyły się znacznie a często spotykane<br />
mielizny i wysepki piaszczyste świadczyły<br />
o spadku wód Wisły. Długotrwałe upały<br />
zrobiły swoje.<br />
Dochodziła godzina piętnasta, gdy statek<br />
przybił do przystani w Dobrzyniu, skąd końmi<br />
mieliśmy pojechać do gościnnego dworu. Nawet<br />
nazwa jego — Kochań zdawała się obiecywać<br />
wiele.<br />
Do oczekującego powozu wsiedliśmy w doskonałym<br />
nastroju. Było nas pięciu ogorza-<br />
25
łych i jędrnych chłopaków, chętnych bodaj<br />
w każdej chwili do przysłowiowej bitki i wypitki.<br />
— Tylko czy aby twego wuja nie skrzywdzimy<br />
zbytnio, bo co do mnie, to czuję, że<br />
zjadłbym pieczonego byka, pozostawiając nieznaczne<br />
resztki — zapytał z wyraźną troską<br />
o najbliższą przyszłość przysadzisty blondyn<br />
o pełnych wargach, którego nazywaliśmy<br />
„głodnym Franiem", a którego uradziliśmy zabrać<br />
ze sobą ze względu na entuzjastyczny<br />
stosunek do spraw spożycia.<br />
— Przyda się — powiedział mój przyjaciel<br />
— pan na Kochaniu nie lubi ludzi wstrzemięźliwych!<br />
—<br />
— Czy zaraz na wstępie podadzą ci pieczonego<br />
byka za to ręczyć nie mogę, ale jagnię<br />
na przekąskę znajdzie się na pewno! —<br />
„Głodny Franuś" popatrzył na mówiącego<br />
tak, jakby chciał w jego oczach znaleźć porękę<br />
wypowiedzianych słów, po czym chrząknął<br />
i cmoknął w sposób najwyraźniej upewniający<br />
samego siebie, że wszystko jest w porządku.<br />
Słońce wyciskało z człowieka ostatnie rezerwy<br />
wilgoci, toteż marzyłem o chwili, gdy<br />
będę mógł wypić bodaj jedną szklankę wody.<br />
Rozpalone powietrze drgało i nad pożółkłymi<br />
łanami zbóż układało się w przezroczyste ale<br />
dostrzegalne pasma i kłęby. Po godzinnej jeź :<br />
dzie nagle ukazała się bujna kępa drzew,,<br />
spływająca w szeroki wąwóz, a wśród niej<br />
zamajaczyły zabudowania. Dobijaliśmy do<br />
portu naszych pragnień, w którym „głodny<br />
Franio" widział swego „pieczonego byka",<br />
a. ja tęgie naczynie chłodnego, ożywczego<br />
płynu.<br />
U podjazdu ujrzałem sylwetkę mężczyzny<br />
średniego wzrostu, dość znacznej, aczkolwiek<br />
równomiernej tuszy, rumianego, z dziecinnie<br />
łagodnymi oczami jakby figlarnie spozierającymi<br />
spod wypłowiałych gęstych brwi. Krótko<br />
przystrzyżone włosy i ręce opuszczone<br />
nieruchomo nadawały jego figurze jakiś wojskowy<br />
pozór. Tak czasem wyglądają emerytowani<br />
oficerowie wyższej rangi.<br />
Ale wrażenia te prysły w chwili, gdy powóz<br />
zatrzymał się i piątka nasza wysiadła<br />
a raczej wyskoczyła zeń.<br />
Stojący dotąd prawie nieruchomo mężczyzna<br />
zawołał cienkim z lekka piskliwym głosem,<br />
poklepując się przy tym po bokach:<br />
— A witam, witam kochanych gości, widzę<br />
(tu zwrócił się do siostrzeńca) Tadziu kochany,<br />
że przywiozłeś mi chwackich kawalerów!<br />
I podbiegłszy do nas zaczął każdemu z manifestacyjną<br />
serdecznością ściskać ręce.<br />
— Proszę, proszę — otworzył szeroko wejście<br />
zapraszając do wnętrza. — O, tu jest pokój<br />
gościnny — ręką wskazał na półotwarte<br />
drzwi — wszystko przygotowane: woda, mydło,<br />
szczotki. Zapewne zechcą panowie pozbyć<br />
się kurzu po podróży! —<br />
Czując, że pragnienie doskwiera mi bardzo<br />
silnie, zwróciłem się do niego i poprosiłem<br />
o szklankę wody.<br />
— Przepraszam, że tak od razu na wstępie,<br />
ale naprawdę nie mogę już wytrzymać —<br />
usprawiedliwiałem swą prośbę.<br />
— Ależ drogi poruczniku — zawołał —<br />
świetnie rozumiem, w tej chwili każę podać!<br />
— Mówiąc to wziął mnie pod rękę i wprowadził<br />
do sąsiedniego saloniku.<br />
— Zaraz będzie woda i ugasimy pragnienie!<br />
—<br />
Wybiegł drzwiami prowadzącymi w głąb<br />
mieszkania, pozostawiając mnie samego. Usiadłem<br />
na stylowej kozetce i zacząłem przypatrywać<br />
się meblom i obrazom, wiszącym na<br />
ścianach. Trwało to krótko. Drzwi, za którymi<br />
znikł gospodarz, otworzyły się skrzypiąc<br />
z lekka i ukazał się w nich lokaj w liberii, popychając<br />
przed sobą serwantkę na kółkach:<br />
na górze widniały kryształowe pękate karafki,<br />
ciemne gąsiorki i szklanki, a na dole półmiseczki<br />
z zakąskami. Zatrzymawszy się<br />
przede mną dostojnie się skłonił i nic nie mówiąc<br />
ujął zgrabnie kryształową butlę, chcąc<br />
napełnić szklankę.<br />
-— Przepraszam, ale to pomyłka, prosiłem<br />
o szklankę zwykłej wody. —<br />
Lokaj zatrzymał swą rękę i spojrzał nieporadnie.<br />
W tym momencie do salonu wszedł<br />
gospodarz i widząc wahanie lokaja wziął z jego<br />
rąk karafkę i pochylił ją nad' stojącym<br />
najbliżej mnie pękatym kryształem. Powstrzymałem<br />
jego rękę w chwili, gdy szybkim ruchem<br />
zaczął napełniać pucharek a ciemnobrązowy<br />
płyn zabulgotał obiecująco.<br />
— Przepraszam, że tyle zamieszania robię<br />
swą osobą, ale proszę o wodę, zwykłą wodę<br />
— zaakcentowałem ostatnie słowa.<br />
Chwilę trwała cisza.<br />
26.
— Nie rozumiem — usłyszałem w odpowiedzi.<br />
— Jakto ,nie chce pan wypić jarzębiaku<br />
z metryką, pędzonego według przepisu mojego<br />
dziada, to chyba jakieś nieporozumienie!<br />
Upał jest duży — dodał jakby do siebie, zrozumiawszy<br />
nagle przyczynę, która przyciemniła<br />
mój umysł — ale nic tak nie orzeźwia<br />
i nie przywraca jasności myśli, jak właśnie<br />
ten jarzębiak! —<br />
— A zresztą są różne gusty — zastanowił<br />
się chwilę — więc może nalewka miętowa<br />
z dodatkiem korzenia dziegięlowego?<br />
— Tak, racja — wykrzyknął jakby olśniony<br />
nagłą myślą — naturalnie, zieleniec, oczywiście<br />
zieleniec! Zacznijmy od nalewki miętowej!<br />
— I sięgnąwszy do stojącego obok gąsiorka<br />
usiłował napełnić szklankę.<br />
— Ależ ja naprawdę proszę o wodę, bo<br />
umrę z pragnienia i w ogóle nic nie zjem ani<br />
wypiję w tym domu — zawołałem na poły<br />
z prawdziwą rozpaczą.<br />
— Wody, wody, wody!<br />
Pan domu wypuścił z rąk trzymany gąsiorek<br />
tak, że zadźwięczał dość głośno o szklany<br />
blat serwantki i otworzył ze zdumienia usta.<br />
— Jakto — wyszeptał po chwili — wody,<br />
takiej zwykłej pospolitej wody?! Poruczniku,<br />
ja od trzydziestu lat nie przełknąłem nawet<br />
kro<strong>pl</strong>i wody a wyglądam zdaje się, może właśnie<br />
dlatego, doskonale. Przecież takie picie<br />
zwykłej wody, przepraszam za szczerość, to<br />
zbyt pospolite. Tak, picie wody — dodał jakby<br />
refleksyjnie — pospolite i naprawdę niezdrowe...<br />
No więc zróbmy kompromis: ja wycofam<br />
wódkę a pan tę, — jak ją tam... wodę, no<br />
i napijemy się wina. — I sięgnął po pękaty<br />
omszony gąsiorek.<br />
— To wino zrodziła nasza ziemia kujawska.<br />
Nie żadne zagraniczne, ale nasze własne,<br />
robione według starej recepty. Głogowe! —<br />
Ma — namyślił się chwilę — ponad trzydzieści<br />
lat. Jeszcze ojciec mój, nieboszczyk, je preparował.<br />
A czynił to wyśmienicie. Pije się<br />
łagodnie niby mleczko.<br />
— A jednak poproszę o szklankę wody —<br />
rzekłem stanowczo. Gospodarz zamarł, a w kącikach<br />
jego żółtawych oczu (dopiero teraz<br />
dostrzegłem ten odcień) zabłysły jakby iskierki<br />
gniewu. Ale natychmiast zgasły. Wolno<br />
podniósł rękę, opuścił głowę, chwilę trwał<br />
nieruchomo, poczem cicho powiedział:<br />
— Ja dla pana specjalnie ten gąsiorek kazałem<br />
przynieść z piwnicy. Pierwsze spojrzenie,<br />
błysk sympatii... No i taka rekuza! Franciszku<br />
— zwrócił się do lokaja, proszę panu<br />
porucznikowi podać szklankę wody. — Mówiąc<br />
to rozłożył ręce jakby z rezygnacją.<br />
Pijąc wodę, która wracała mi świeżość<br />
a zaschłe gardło czyniła znów pełnowartościowym<br />
organem, obserwowałem twarz gospodarza.<br />
Stanowiła nieforemną bryłę, drgającą<br />
od czasu do czasu nerwowo, jakby picie<br />
przeze mnie wody napełniało ją cierpieniem.<br />
Widząc, że skończyłem, wziął mą szklankę,<br />
oddał ją lokajowi gestem, jakim oddaje się<br />
zanieczyszczone naczynia, a potem z gąsiorka,<br />
zawierającego, jak powiedział, wino, nalał<br />
pełną szklankę a następnie stojącą obok<br />
drugą.<br />
— No a teraz w pańskie ręce — wyrzekł<br />
ze smutkiem ale i z pewnością, że najgorsze<br />
już mamy poza sobą, i podniósł szklankę.<br />
Tym razem trzeba było skapitulować.<br />
Podniosłem kryształ do ust i skłaniając głowę<br />
lekkim ruchem w jego stronę, pociągnąłem<br />
łyk, drugi, trzeci...<br />
„Wino" okazało się, jak przypuszczałem,<br />
tęgą głogową nalewką, wydzielającą silny<br />
aromat.<br />
— A wie pan, poruczniku, co jest jego fundamentem,<br />
że tak powiem. Okowita, specjalny<br />
gatunek okowity, zaprawiony ziołami. Długotrwała<br />
fermentacja dała mu łagodność i taki<br />
jakby aksamitny smak.<br />
•— No a teraz może by coś niecoś przekąsić.<br />
O np. cynaderki baranie na słoninie i na<br />
grzankach, albo paszteciki z francuskiego ciasta<br />
z rakami?<br />
Wstałem i skłoniłem się. —<br />
— Proszę wybaczyć, ale teraz skoro zaspokoiłem<br />
pragnienie... chciałbym pozbyć się<br />
kurzu i brudu po podróży. Myślę, że jedzenie<br />
nie zając, nie ucieknie!<br />
— Ależ, oczywiście -— ożywił się pan na<br />
Kochaniu — co się odwlecze, to nie uciecze!<br />
I uśmiechając się figlarnie poprowadził mnie<br />
do pokoju gościnnego.<br />
Po dokonaniu niezbędnych zabiegów toaletowych<br />
wysunąłem się z pokoju i wyszedłem<br />
przed dom. Był to parterowy budynek, praktycznie<br />
roz<strong>pl</strong>anowany, z bocznym skrzydłem,<br />
mieszczącym pomieszczenia administracyjne.<br />
Front zwrócony był do parku — część tylna
graniczyła bezpośrednio z zabudowaniami<br />
gospodarczymi, które można było oglądać<br />
z okien. W ten sposób zapewniona była stała<br />
kontrola dworu nad całokształtem prac.<br />
Park był duży i ładnie położony. Część jego<br />
obejmowała wąwóz, który niby czarna <strong>pl</strong>ama<br />
rozdzielał żółte łany zbóż i biegł aż ku Wiśle.<br />
Do parku przylegały sad i ogród warzywny<br />
a dalej widniały sadzawki.<br />
Pobieżne oględziny wskazywały wyraźnie,<br />
że gospodarstwo jest dobrze utrzymane.<br />
Niektóre partie parku miały jakby leśny<br />
charakter, może były pozostałością rosnącego<br />
tu kiedyś dużego lasu — inne najwyraźniej<br />
stworzyła i opieką otaczała ręka ogrodnika.<br />
Strzyżone szpalery i drzewa, klomby zatrzymujące<br />
wzrok wzorami i napięciem barw,<br />
ścieżki wysypane piaskiem i dyskretnie ustawione<br />
ławki wskazywały na dużą pieczołowitość.<br />
Gdy po dłuższym błądzeniu wśród drzew<br />
zbliżyłem się do domu, wybiegł na moje spotkanie<br />
„głodny Franio".<br />
— Szukamy cię wszyscy, gdzie się włóczysz,<br />
stary prosi na kolację — zawołał najwyraźniej<br />
podekscytowany i chwycił mnie za<br />
rękę tak jakby bojąc się, że mu się wymknę.<br />
— Jakto na kolację? — zapytałem — przecież<br />
jest jeszcze wcześnie!<br />
— Aha, wcześnie, wcześnie — przedrzeźniał<br />
— boś sobie zaraz na wstępie dobrze rąbnął,<br />
niby to przymawiając się o szklankę wody.<br />
Już wszyscy o tym wiedzą. Ależ spryciarz<br />
z ciebie — powiedział z odcieniem uznania.<br />
Nie odpowiedziałem. Wszelkie wyjaśnienia<br />
byłyby zbędne.'<br />
Na progu domostwa stała grupka kolegów,<br />
rzucając w naszą stronę niecier<strong>pl</strong>iwe spojrzenia.<br />
— No, jest zguba — powiedział gospodarz<br />
— panowie, proszę do stołu, czym chata bogata...<br />
Jadalnia była obszerną komnatą, pośrodku<br />
której stał duży dębowy stół otoczony wieńcem<br />
wygodnych krzeseł. Wzdłuż ścian stały<br />
mniejsze i większe stoliki, spełniające rolę pomocniczą.<br />
Oprócz nas do stołu siadły dwie<br />
starsze panie, dalekie krewne gospodarza,<br />
rezydentki. Moje miejsce wypadło obok pana<br />
domu.<br />
Z zaciekawieniem rzuciłem okiem na zastawę<br />
i na to, co znajdowało się na bocznych<br />
stolikach. Poczułem głód i chciałem choć pobieżnie<br />
zorientować się w treści półmisków<br />
i sosjerek, aby ułożyć jakiś ogólny bodaj <strong>pl</strong>an<br />
działania. Czułem, że będę zmuszony zrehabilitować<br />
się za tę nieszczęsną wodę. Dwóch<br />
lokai krzątało się koło potraw i nalewało<br />
trunki.<br />
Pan domu wziął do ręki dwie butle.<br />
— Orzeł czy reszka? — zapytał, śmiejąc się.<br />
„Orzeł" okazał się starą orzechówką, pod<br />
którą zjadłem dwie grzanki z kremem śledziowym.<br />
Stojący za mną lokaj zmienił talerzyk,<br />
a pan domu podsunął półmiseczek z befsztyczkami<br />
w sosie maderowym z krokietami.<br />
Zjadłem dwa befsztyczki i wypiłem pucharek<br />
zieleńca.<br />
Zauważyłem, że gospodarz skoncentrował<br />
uwagę na mojej osobie, jakbym się stał dla<br />
niego problemem, który postanowił rozwiązać.<br />
Jadł i pił to samo i w tej ilości co ja, proponując<br />
dyskretnie potrawy lub idąc za moim<br />
przykładem.<br />
— Pod „miodówkę żołądkową" radziłbym<br />
<strong>pl</strong>acuszki z parmezanem, nie obciążają żołądka<br />
i stanowią doskonałe przejście do potraw<br />
poważniejszych. Te same zalety mają również<br />
gorące paszteciki z pieczarkami, tylko że do<br />
nich radziłbym łyk morelówki.<br />
Dotąd ulegałem gospodarzowi, widząc w nim<br />
świetnego przewodnika na mapie zgromadzonych<br />
potraw. Opór mój przeciwko jego wywierającej<br />
dyskretny nacisk inicjatywie zrodził<br />
się w chwili, gdy zorientowałem się, że<br />
to, co uważałem za kolację, było tylko nieznacznym<br />
do niej wstępem. Befsztyczki, <strong>pl</strong>acuszki,<br />
paszteciki, muszelki z zapiekaną treścią,<br />
prze<strong>pl</strong>atane zimnymi przekąskami, stanowiącymi<br />
łączące ogniwa, miały tylko charakter<br />
przystawek i były jakby uwerturą<br />
w symfonicznej orkiestrze sztuki kulinarnej.<br />
Zanosiło się na poważny koncert, którego<br />
każda część miała swą wagę i swój przemyślany<br />
zakres. A ja, jak idiota, dałem się złapać<br />
na przynętę pierwszych taktów.<br />
W miarę, jak zacząłem wykazywać wstrzemięźliwość,<br />
zaczął róść napór gospodarza.<br />
„Prynuka" stawała się wyraźna.<br />
Zrobiwszy małe zestawienie wyliczyłem,<br />
że przystawek było szesnaście. Odegrały one<br />
rolę harcowników, będących małym pokazem<br />
sprawności przed generalną rozprawą. Znikły<br />
28
zręcznie sprzątane talerzyki i półmiseczki, na<br />
stole pojawiły się średniej wielkości srebrne<br />
półmiski, a na przesuwanych bezszelestnie<br />
serwantkach. dość poważne, parujące spod pokryw<br />
metalowe rondle.<br />
A ja, ja konstatowałem już brak wolnych<br />
miejsc w żołądku. Przy tym czułem, mimo<br />
dość znacznej wytrzymałości na alkohol, pewien<br />
zamęt w głowie.<br />
Zdawałem sobie teraz wyraźnie sprawę, że<br />
z gospodarzem trzeba będzie stoczyć walkę,<br />
coś w rodzaju zamaskowanego pojedynku.<br />
Widocznie głębiej odczuł, niż to przypuszczałem,<br />
ową „rekuzę" na wstępie i postanowił<br />
mnie upokorzyć. Trzeba się było mieć na<br />
baczności i nie dać pognębić.<br />
— Radziłbym — skinął na lokaja, który<br />
szybko podjechał z serwantką i zdjął pokrywę<br />
z rondla — ozór w szarym sosie. — Lokaj na<br />
jego skinienie szybko nałożył mi na talerz<br />
dwa płaty.<br />
— To stanowczo za dużo! — zaprotestowałem<br />
— bukiet z potraw jest tak rozległy i tak<br />
znakomity, że aby mieć rozkosz smaku, trzeba<br />
wszystkiego pokosztować po odrobinie.<br />
— O nie, nie — wykrzyknął — ilość potęguje<br />
znaczenie jakości — myślę, że podzieli<br />
pan moje zdanie, gdy" nadejdzie czas na rozmyślania<br />
i rozważania...<br />
Westchnąłem. Właściwie wkroczyłem już<br />
w fazę, w której chętniej zająłbym się rozmyślaniem<br />
niż jedzeniem, niestety napór rzeczywistości<br />
był zbyt silny.<br />
— Wie pan, wolę bardziej karpie lipcowe<br />
niż grudniowe: są delikatniejsze a tym samym<br />
wyborniejsze w smaku — mówił głos z prawej<br />
strony, podsuwając mi karpia po francusku.<br />
Jak dalekie echo przesunął mi się comber<br />
cielęcy z sosem beszamelowym i monolog, najwyraźnej<br />
kierowany w moją stronę o zaletach<br />
jelit słonek, napełnianych sardelami<br />
i truflami. Słowa gospodarza coraz bardziej<br />
miały charakter dyskretnego bulgotu, który<br />
mieszał się z dzwonieniem szkła i wypowiedziami<br />
zachęty, jakich nie szczędzili sobie<br />
współbiesiadnicy. Damy ulotniły się dyskretnie,<br />
tak że przy stole panowała męska swoboda<br />
i młodzieńczy jurny rozgwar.<br />
Owionął mnie prąd świeżego powietrza,<br />
odrywający się od ciemnego gwiaździstego<br />
nieba, gdy nie wiem kiedy i jak znalazłem się<br />
w parku przed domem. Z lekka drżącą ręką<br />
wyjąłem zegarek, zapaliłem zapałkę i skonstatowałem,<br />
że jest druga po północy. A więc<br />
około ośmiu godzin przesiedzieliśmy przy kolacji.<br />
Chłód nocy i samotność parku pozwoliły<br />
młodemu organizmowi przezwyciężyć nadmiar<br />
— odzyskałem równowagę.<br />
Wolnym krokiem wróciłem do domu. W<br />
wejściu stał lokaj, który wskazał mi pokój<br />
sypialny. Ciężko ległem na łóżku i szybko zasnąłem.<br />
Obudziłem się około dziewiątej rano.<br />
Byłem pierwszy, który wyskoczył z łóżka,<br />
w domu bowiem panowała kom<strong>pl</strong>etna cisza.<br />
Gdy umyty, ogolony i ubrany wyszedłem do<br />
hallu, spotkałem pana domu również już ubranego.<br />
— O, winszuję! — zawołał na mój widok —<br />
już na nogach, jakże się pan czuje? Śniadanko<br />
gotowe. Nim koledzy pańscy wstaną, możemy<br />
sobie coś niecoś przetrącić!<br />
Nie odpowiedziałem jeszcze na propozycję,<br />
gdy drzwi za nami skrzypnęły. Okazało się,<br />
że koledzy również wstali.<br />
Wspomnienie kolacji pomieszało się z elementami<br />
snu, tak że niektóre jej fragmenty<br />
gotów byłem uznać za obrazy senne. Biały<br />
obrus na stole w jadalni wabił swą świeżością<br />
i bynajmniej w niczym nie kojarzył się z bachanaliami,<br />
a gustownie ustawione na bocznych<br />
stolikach bukiety kwiatów napełniały<br />
pokój radością.<br />
Wieczór wczorajszy zdawał się być sprawą<br />
odległą i już nieważną, a rzeczy teraźniejsze<br />
budziły zaciekawienie. Ze wzruszeniem pomyślałem<br />
o szklance herbaty z cytryną i o skromnym<br />
maślanym rogaliku. Ale rzeczywistość<br />
wyraziła się dużym półmiskiem jajecznicy,<br />
pięknie ugarnirowanej grzankami i sardynkami.<br />
— Jajecznica z indyczych jaj — zaanonsował<br />
gospodarz — zaprawiona zieloną papryką<br />
puree. Jest milsza dla podniebienia niż z jaj<br />
kurzych, a sardynki znakomicie z nią harmonizują.<br />
Polecam po kieliszku ratafii, tworzy<br />
ona bowiem z tą jajecznicą nierozerwalną<br />
całość, a jakiekolwiek zmiany byłyby herezją.<br />
Po jajecznicy podano podroby z młodych<br />
gęsi w czarnym sosie a potem kolejno kilka<br />
„lekkich", jak je nazwał pan domu, potraw<br />
29
mięsnych i rybnych. Wreszcie dla zaakcentowania,<br />
że jest to jednak śniadanie, wniesiono<br />
na końcu piękny porcelanowy dzban kawy<br />
i dzbanuszki z kremową śmietanką. Na misternie<br />
<strong>pl</strong>ecionych tacach leżał cienko krajany<br />
chleb pieczony na sposób francuski<br />
i ślicznie lśniące rumiane bułeczki wiedeńskie.<br />
Tradycji stało się zadość.<br />
— Konie są gotowe — powiedział — pojedziemy<br />
do kościoła, a po powrocie oczekiwać<br />
nas będzie z niecier<strong>pl</strong>iwością obiadek, zwykły,<br />
skromny niedzielny obiadek!<br />
Przejażdżka do kościoła stała się pewnym<br />
urozmaiceniem. Sumy wysłuchaliśmy z roztargnieniem.<br />
W powrotnej drodze towarzystwo<br />
powiększyło się, gdyż „pan od Kochania",<br />
jakeśmy już zaczęli nazywać gospodarza,<br />
zaprosił na obiad proboszcza. Był to mężczyzna<br />
dość wysoki, tęgi o pięknie nalanej rumianej<br />
twarzy, świadczącej, że wikt i powietrze<br />
wiejskie świetnie mu służą. Obecność<br />
prałata miała i tę dobrą stronę, że gospodarz<br />
usiadł przy stole obok niego i jakby zapomniał<br />
o mojej obecności. Bezpośrednim towarzyszem<br />
stał się mój przyjaciel.<br />
Obiad rozpoczął się punktualnie o czternastej.<br />
Pomny na doświadczenia ubiegłego wieczoru,<br />
postanowiłem być czujny i ostrożny<br />
i w żadnym razie nie dać się sprowokować<br />
do przekroczenia miary.<br />
Nie doceniałem tylko doświadczenia i talentu<br />
pana domu, który czyniąc wszelkie honory<br />
prałatowi znalazł dostatecznie dużo<br />
czasu, aby uwagi swej nie odwrócić od mojej<br />
osoby.<br />
Pięknie usmażone ptasie wątróbki, umiejętnie<br />
przekładane płatami szpiku wołowego<br />
i osmażaną salsefią rozpoczęły defiladę potraw<br />
wstępnych. Kolejno przesunęły się<br />
kruszki cielęce na muszelkach z sosem śmietanowym,<br />
kapusta nadziewana rakami, węgorz<br />
w sosie musztardowym i karczochy z sosem<br />
holenderskim.<br />
Po zupie pieczarkowej — kotlety baranie<br />
pod beszamelem i sum po kardynalsku. Wreszcie<br />
w aureoli barwnych piór — bażant nadziewany<br />
kapłonem.<br />
Powyższe dania stanowiły akcenty główne,<br />
obok których przesunęły się liczne dania pomniejsze.<br />
Trunki w kryształowych czarkach tkwiły<br />
przy talerzach niby kolorowe kwiaty w butonierkach.<br />
Finałem obiadu obok tartletek truskawkowych<br />
i merengów z kremem był niezwykle<br />
okazały tort czekoladowy królewski, przybrany<br />
nenufarami.<br />
Kilka rodzajów kompotów, wina i likiery<br />
oraz ciasto różnego rodzaju, wreszcie kawa<br />
nadająca aromatem silny ton w <strong>pl</strong>ejadzie zapachów<br />
dopełniły całości.<br />
— Powiedz mi, mój drogi — rzuciłem pytanie<br />
przyjacielowi — czemu mamy zawdzięczać,<br />
że wuj twój tak nas fetuje? Przecież to<br />
są uczty godne czasów saskich?<br />
Zagadnięty skrzywił się z lekka a potem<br />
uśmiechnął.<br />
— Wiesz — odpowiedział — powiem ci<br />
prawdę — wuj zlekceważył was trochę, takie<br />
obiady i kolacje to on robić każe nawet wtedy,<br />
kiedy gości' nie ma. Gdy przyjeżdżają do<br />
niego tacy, których chce naprawdę uhonorować,<br />
o, to wtedy dwadzieścia cztery godziny<br />
nie wstaje się od stołu, a korowód potraw<br />
mógłby na odpowiedniej wystawie ubiegać<br />
się śmiało o złoty medal. Chyba, że zechce<br />
jeszcze dziś poprawić się, może ze względu na<br />
obecność prałata, no i zadysponuje odpowiednią<br />
kolację! Wtedy zobaczysz, do czego Kochań<br />
jest zdolny.<br />
Nigdy nie byłem żarłokiem, aczkolwiek<br />
ceniłem i cenię kulturę kulinarną i talenty jej<br />
twórców, toteż perspektywa kolacji, poniedziałkowego<br />
śniadania i obiadu wydała mi<br />
się koszmarem. Była godz. 18. Obiad według<br />
pojęć kochańskih trwał krótko, bo tylko cztery<br />
godziny. O 20 min. 30 odpływał z Dobrzynia<br />
do Włocławka statek. Prosić o konie było<br />
sprawą ryzykowną. Postanowiłem po „angielsku"<br />
opuścić nader gościnne progi i pieszo<br />
dotrzeć do przystani.<br />
Gdy po ostrym marszu trwającym około<br />
pół godziny, odwróciłem się, drzewa parku<br />
w Kochaniu, wydały mi się bardzo odległe.<br />
Na przystań przyszedłem z opóźnieniem,<br />
ale okazało się, że statek płynący z Płocka<br />
wskutek niskiego .^stanu wód osiadł na mieliźnie<br />
i że ten wypadek spowodował prawie<br />
godzinne opóźnienie. Czasu więc było dosyć.<br />
To, co nazywało się przystanią w Dobrzyniu,<br />
było dość dużą krypą, zakotwiczoną przy<br />
30
zegu, na której pokładzie wybudowano domek,<br />
mieszczący kasę, poczekalnię (w razie<br />
deszczu) i mały magazyn. Na pozostałej części<br />
pokładu umieszczano towary, które trzeba<br />
było załadować na statek lub te, które statek<br />
wyładowywał. Pomiędzy leżącymi pakami<br />
i workami, gdy dopisywała pogoda, można<br />
było odbywać spacery, skracające czas oczekiwania<br />
na opóźnione statki. Skorzystałem<br />
z tej możliwości i po nabyciu biletu zacząłem<br />
spacerować. Oprócz mnie czekało kilkanaście<br />
osób tworzących drobne grupki. Szybko zapadał<br />
zmierzch. W oknie kasy ukazała się duża<br />
lampa naftowa. Blask jej rzucił smugę światła<br />
na wodę.<br />
Na krypę wchodziło się po szerokiej desce<br />
opartej jednym końcem o burtę a drugim<br />
o brzeg. W chwili, gdy zapalono lampę, zauważyłem,<br />
że na pokład wchodzi jakiś człowiek.<br />
Nie był to pasażer, raczej ktoś miejscowy.<br />
Miał na sobie szare drelichowe ubranie,<br />
na nogach drewniaki, wystukujące każdy jego<br />
krok.<br />
Wszedł na pokład, rozejrzał się i po chwili<br />
wahania podszedł do mnie.<br />
— Przepraszam — powiedział miękkim, trochę<br />
chłopięcym głosem — czy mógłbym pana<br />
•prosić o papierosa?<br />
— Niestety, nie palę, więc nie mam papierosów!<br />
—<br />
Rozczarowanie, jakie odbiło się na twarzy<br />
proszącego, było tak wyraziste, że zacząłem<br />
mu się baczniej przyglądać. Wzrostu niewielkiego,<br />
krępy i przysadzisty — blada twarz<br />
kontrastowała z ciemną skórą rąk zapracowanych<br />
i brudnych.<br />
Właśnie w tym momencie weszła na pokład<br />
jeszcze jedna osoba. Był nią oficer zawodowy<br />
z mego pułku, którego znałem. Podszedłem<br />
do niego i wyjaśniwszy sytuację poprosiłem<br />
o papierosy. Wyjął paczkę „Ergo".<br />
Wziąłem dwie sztuki i podałem mojemu rozmówcy.<br />
Biorąc je obejrzał dokładnie, poczem<br />
zapalił jednego. Widać było, że zaciąganie się<br />
dymem sprawia mu dużą przyjemność, jak<br />
zwykle palaczowi, który dawno nie palił. Wypaliwszy<br />
prawie połowę zwrócił się znów do<br />
mnie i powiedział:<br />
— Nigdy jeszcze nie paliłem tak dobrego<br />
papierosa! —<br />
— Ależ to zwykłe „Ergo", nie jestem palaczem,<br />
wiem jednak że to gatunek pospolity.<br />
— Tak, dla pana może on i pospolity, ale<br />
mnie na takie nie stać. Palę czasem zbierane<br />
opałki albo trochę machorki!<br />
— Kim jesteście?<br />
— Robotnikiem na przystani —- odpowiedział.<br />
I nim zadałem mu następne pytanie,<br />
zaczął mówić o sobie.<br />
sam<br />
— Kiedyś to się trochę zarabiało, półtora<br />
i dwa złote dziennie, a dziś, mówią kryzys, to<br />
i z trudem dociąga się do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu<br />
groszy za dniówkę. Przewóz towarów<br />
się zmniejszył, a i ludzi jest dużo bez<br />
pracy, więc przychodzą tli na-przystań, aby<br />
coś niecoś podłapać. No i robi się duża konkurencja.<br />
—<br />
— Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt groszy! — zawołałem<br />
— czyż można z tego wyżyć?<br />
— Musi się, a i trzeba trochę odłożyć, bo<br />
w zimie przystań nieczynna i zarobków nie<br />
ma. A tu okolica pusta i o pracę trudno.<br />
— Więc co robicie w zimie, z czego żyjecie,<br />
jak ubezpieczenia, zasiłki dla bezrobotnych?!<br />
Okazało się, że o tym nikt tu nie słyszał.<br />
— Podobno tam gdzieś w Płocku czy Włocławku<br />
coś dają bezrobotnym w zimie, psi pieniądz,<br />
ale dają — tutaj nic, nikt się o nikogo<br />
nie troszczy. Jak kogo bardzo bida przyciśnie,<br />
no to do trumny się kładzie. Wtedy kończą<br />
się wszystkie troski, zmartwienia i poniewierka!<br />
W tej chwili stanął mi przed oczami obraz<br />
Kochania i jego stołów, uginających się pod<br />
nadmiarem potraw i napojów.<br />
— Trzeba to zmienić! — zawołałem — trzeba<br />
zacząć walkę o lepsze warunki bytu! Ilu<br />
was tu jest? Trzeba się zorganizować!<br />
— Walka, ilu was jest, trzeba się zorganizować<br />
—- powtarzał jakby bezmyślnie biedaczyna<br />
dobrzyński — trzeba, ale jak, może będą<br />
na to źle patrzeć, można stracić to co się ma.<br />
To tak łatwo powiedzieć, ale kto ma zacząć?<br />
W tym momencie rozległ się ryk syreny —<br />
spóźniony statek podpływał do przystani.<br />
Choć miałem lekką małą walizkę, kazałem<br />
zanieść ją na pokład statku. Usadowiłem się<br />
na ławce i odbierając bagaż wręczyłem dobrzyniakowi<br />
dwa złote.<br />
— Ależ to za dużo, tu dają dziesięć a najwyżej<br />
dwadzieścia groszy za taką robotę.<br />
51
•— No to niech raz będzie inaczej, nie dziesięć<br />
groszy, ale dwa złote!<br />
Mówiąc to uścisnąłem mu rękę.<br />
Spojrzał, parę razy na przemian, na trzymaną<br />
w ręku srebrną monetę i na mnie i z<br />
dziwnym akcentem wyszeptał: walczyć, walczyć,<br />
tak, walczyć...<br />
Syrena dała znak odjazdu! Gdy statek odbijał<br />
od przystani, zauważyłem, że mój tragarz<br />
zapalił drugiego otrzymanego papierosa.<br />
Spojrzałem na niebo. W tym momencie na<br />
jego ciemnym tle zapalił się duży meteor<br />
i przeciął niebo długą zielonkawą linią, po<br />
czym zgasł, zostawiając kilka kosmicznych<br />
iskier.<br />
Odpłynęliśmy już kilkadziesiąt metrów. Świa<br />
tło w kasie zagasło. Przystań pogrążała się<br />
w noc. Tylko na tle ciemnej krypy jarzył się<br />
wyraźnie mały punkt, ognik palącego się papierosa.<br />
Był jakby czerwonym gwoździem wbitym<br />
w czarny płot mroku.<br />
Wacław<br />
Gralewski<br />
KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI<br />
OBŁOKI I OPOKA<br />
Pisałem w pewnym wierszu przed dziesięciu laty:<br />
„Milsze zawsze mi będą wędrowne obłoki<br />
nad niezawodny stopom twardy grunt opoki".<br />
Dziś, gdy czytam te słowa, bić się muszę w piersi:<br />
pisałem to, gdy jeszcze huczały armaty,<br />
gdy pod nogami ziemia nie była opoką<br />
twardą i niezawodną, a lepką posoką<br />
zlani w męce ginęli z narodu najpierwsi.<br />
Pisałem tak, niedawno sam wyrwany kaźni,<br />
śmierci w oczy patrzący przez długie miesiące,<br />
niewolnik za drutami, gdy piece gorące<br />
czekały na paliwo, dym z ciał ludzkich buchał<br />
urągając okrutnej Goyi wyobraźni.<br />
Wiem, krztusząc się wolnością, deklarując: jestem,<br />
witając lot obłoków, rzuciłem z protestem<br />
te słowa, ale protest był to pięknoducha.<br />
Dlatego bić się w piersi dziś mi każe skrucha.<br />
Gdy genialny młodzieniec domagał się skrzydeł,<br />
nie zamierzał uciekać ku lotnym obłokom,<br />
lecz chciał nad martwym światem unieść się wysoko,<br />
by z góry objąć wzrokiem całą jego krzywdę,<br />
a potem zburzyć wszelkie s<strong>pl</strong>eśniałe zapory<br />
i pchnąć wraz z przyjaciółmi go na nowe tory.<br />
Dziś, jak wtedy, podziwiam zjaw obłocznych kształty,<br />
strzępiące się o Tatry, lecące nad Bałtyk,<br />
lecz czując pod nogami twardy opór gruntu<br />
i stojąc na opoce, wiem, że trzeba buntu.<br />
Opoka, ale jaka? Nędzna jałowizna,<br />
poszarpana lejami i krwią użyźniona,<br />
by się bujnie rozkrzewić na niej mogły osty,<br />
czy zielona, kwitnąca dla wszystkich ojczyzna,<br />
co dzieci swe jak matka przytula do łona<br />
i wita je uśmiechem radosnym i prostym?<br />
Opoka, ale jaka? Opięta drutami,<br />
zza których wyzierają blade widm oblicza,<br />
niewolników, co jęczą pod smaganiem bicza,<br />
gdy ten karki i dusze im przy pracy łamie,<br />
32
aby. z krzywdy pieniądze rosły dla bogaczy?<br />
Czy też przestrzeń otwarta, wszystkich i niczyja,<br />
gdzie w pracy dla gromady dzień pogodnie mija,<br />
gdzie taki trud to samo, co i szczęście znaczy?<br />
A gdy już przeorzemy opoką oporną,<br />
że każdemu obrodzi chlebem i pokojem,<br />
wtedy kiedyś w łagodną godzinę wieczorną<br />
sięgnie jakiś robotnik po te wiersze- moje,<br />
a potem spojrzy nagle w nieba strop wysoki<br />
i szepnie: „Jakie piękne płyną tam obłoki".<br />
Kazimierz Andrzej Jaworski<br />
STEFAN ZARĘBSKI<br />
Praojcze! Praczłowieku!<br />
*<br />
APOSTROFA<br />
Z mroku najgłębszych jaskiń,<br />
W oddali wieku wieków —<br />
Wołam cię — wnuk pogański:<br />
Ramion żelaznych mięfhi!<br />
Potęgi bałwochwalczej!<br />
Skałą stwardniałej pięści!<br />
Stopy stwardniałej skałą!<br />
Maczugi — której w walce<br />
uległby dinozaur!<br />
I serca, co łomocze<br />
Jak młotem twarde ramię!...<br />
*<br />
Mocarzu skał! Praojcze!<br />
Pomóż, bym dźwignął kamień...<br />
Steian<br />
Zarębski<br />
HELENA PLATTA<br />
ABECADŁO CHOPINA<br />
(z pobyłu Chopina w Lubelszczyźnie w 1827 r.)<br />
Pani Justyna przybiegła do pokoju:<br />
— Odziewaj się cicho. A nie graj jeszcze<br />
od rana, bo Emilka nie spała. Znów ma gorączkę<br />
i kiedy naparzyłam tyzany, a wypiła —<br />
dopiero co zasnęła. Do ciebie był imć Drążkiewicz<br />
z responsem i upewnieniem, że w dyliżansie<br />
dwa dla was miejsca wygotowane<br />
i na południe ruszają.<br />
— Tytus gotów? Wstał?<br />
— Już dawno! Franusia dwie godziny temu<br />
zaniosła wodę do izby- A teraz dopiero wrócił<br />
z miasta, bo od pana Kamińskiego do synowca<br />
v/ szkole podchorążych miał jakoweś<br />
zlecenie pilne przed odjazdem...<br />
Podeszła ku oknom i pociągając za jedwabne<br />
sznury rozsunęła te gęste cienie. Słoneczny<br />
dzień wdarł się przez szyby, a znów<br />
po dwutakcie — w otwartym już oknie — zaturkotała<br />
warszawska ulica.<br />
— Drzwi zamknęły się legato, legato,<br />
a tam wstał już imć mój tato, mój tato —-<br />
mój drogi papa: Nicolas, Nikolas! — podśpiewywał<br />
Fryderyk przy ubieraniu. Śmiały<br />
się siedemnastoletnie oczy do słonecznej<br />
33
smugi na podłodze, do mirtów i rozmarynu<br />
w żardinierkach a także korciły poranne<br />
egzercycje na pianoforte w sąsiednim pokoju,<br />
tylko że ... Emilka! Emilka znów...<br />
Wczoraj był doktór Gerardot. Poklepał po<br />
ramieniu:<br />
— Jedź, jedź co rychlej, młodzieńcze, na te<br />
swoje villaże, vilegiatury.<br />
Nad Emilką pochylił stroskaną twarz.<br />
A przecież rok temu było tak dobrze: całą<br />
rodziną w Reinertz (Dusznikach) ,,u wód".<br />
Emilce służyło wybornie powietrze i wszystkie<br />
lau-brunny. Piękne promenady Astaltu,<br />
gwar i brzęk szklaneczek, nawet kiepska dęta<br />
muzyka z tym chudym fagocistą o zatabaczonym<br />
nosie!<br />
No i koncert na jakieś tam „cele", po którym<br />
słyszało się ,,achy" i „ochy" niemieckich<br />
mutter i fraulein, „magnifiąue" i „sleczen"<br />
czeskich kur-gastów.<br />
Wzruszyło zaś jedno: uścisk papy, jego<br />
gwałtownie bijące serce, gdy przytulił głowę<br />
chłopca do piersi.<br />
Na korytarzu zaczłapała Franusia, trzasnęły<br />
jakieś zamknięcia-<br />
— Frycek! — zawołano półgłosem, kiedy<br />
już w podróżnym stroju zmierzał ku drzwiom.<br />
— Chodź, marudo, marudissime —- zaszeleścił<br />
głos Tytusa. W westybulu dwa podróżne<br />
kuferki i na fryderykowym jeszcze ślady niemieckich<br />
nalepek o barwnych strzępach.<br />
Śniadanie upływało w ożywionej rozmowie,<br />
żartowano jak zwykle przyjaźnie a serdecznie<br />
z drobnych, napozór niezauważalnych<br />
przygód dnia poprzedniego. Co prawda —<br />
trochę tam papie mgłą zachodziły oczy na<br />
myśl o rozstaniu z jedynakiem, ale mijało to<br />
szybko, gdy tryskały na nowo dowcipy, zyskujące<br />
jego aprobatę.<br />
34<br />
Kukułka wyskoczyła na drewniane pudło<br />
zegara. Zaszumiały łańcuszki, kółka wahadła:<br />
zegar wyśpiewał godzinę kukułczym wołaniem,<br />
głusząc krótki, suchy kaszel pana Mikołaja.<br />
Dla ciebie, Izabelko — wyjaśniał Tytus<br />
— Poturzyn to koniec świata, boś niedorosła<br />
jeszcze, by wiedzieć, że i tam, za Lublinem,<br />
także jest: Patria. Prawda, profesorze?<br />
Franusia chlipała: „że nasz Frycek znów<br />
w tyli świat". — Wszystkie zmarszczki zbiegły<br />
się ku ustom i na czoło starej kucharki.<br />
Zuska w odwiecznej, krasnej spódnicy przydreptała<br />
do grona rodziny, a Żywny, profesor,<br />
kraciastą chustkę zwijał zawzięcie w rulon<br />
trudząc się z umieszczeniem jej w kieszeni<br />
zielonego surduta.<br />
Fryderyk zdjęty chłopięcą pustotą wyskoczył<br />
nagle pod te zatroskane serdecznie oczy,<br />
wypiął pierś, skrzywił usta i wąskim ich<br />
otworem zaczął cedzić napuszoną orację,<br />
pchał ręce do zadniej kieszeni, niby w roztargnieniu<br />
i zadzierał wysoko swój wydatny<br />
nos.<br />
— O rety! Toć księcia Konstantego adiutantus.<br />
— Pierwsza parsknęła śmiechem Izabela,<br />
a za nią zaczęły <strong>pl</strong>askać w dłonie i z zasmucenia<br />
w śmiech przechodzić wszystkie<br />
babinki domowe.<br />
Wkrótce dwaj studenci drugiego roku studiów<br />
Szkoły Głównej Muzyki wychodzili<br />
z pałacu Kazimierzowskiego na Krakowskie<br />
Przedmieście.<br />
— Jakimi to słowy do Elsnerowej pieśni<br />
cześć Wielkiego Mistrza Dmuszewski melodię<br />
okrasił, nie pamiętasz, Tytusie?<br />
Tytus objął barczystym ramieniem szczupłego<br />
kolegę i nuci barytonem wolnomularską<br />
piosenkę:<br />
„W którekolwiek pójdziem kraje,<br />
niech spojonym węzłem braci<br />
Ojczyzna na myśli staje!..."<br />
W dyliżansie duszno, choć podróżnych niezbyt<br />
wielu. Nic to, bowiem konie z Poturzyna<br />
miały oczekiwać w jednym z miasteczek lubelszczyzny,<br />
zaś elegancki powóz i para siwków<br />
zmieniła je w Hrubieszowie, mieście<br />
Staszicowych reform i porządków.<br />
Ciepłym wieczorem na ganku poturzynieckim<br />
zebrało się grono gości- Nad gwar oczekiwania<br />
wybijał się niski głos ojca Tyfusowego,<br />
który donośnie utyskiwał na nędzne<br />
ceny pszenicy, na pomór w chlewni, klął<br />
swego arendarza, to znów śmiał się szeroko,<br />
rubasznie i tak zaraźliwie, że zaraz obok wybuchały<br />
dźwięczne głosy młodych kobiet i huczał<br />
gromadnie beztroski śmiech braci -<br />
szlachty.<br />
Za lasem opadały drgające blaski. Od wielkiego<br />
stawu sunął na promieniu słonecznym<br />
orzeźwiający powiew. W lipowej alei przechadzały<br />
się damy o romantycznej „szarej godzinie".
Pojazd zatoczył łukiem pod bramą. Skręcił,<br />
pięknie przyśpieszając kłusa, wyminął klomby<br />
zgrabnym wirażem w palbie z bata i wreszcie<br />
siwki zaryły niecier<strong>pl</strong>iwymi kopytami<br />
żwir przed rozgwarzonym gankiem. Zaklaskał<br />
wesoło Wojciechowski i huknął donośnie ponad<br />
wszelkie rozmowy:<br />
— Ot, przyjechali warszawiacy, witajcie,<br />
sławni kawalerowie! A Hryciukowi za piękną<br />
prezentacją z fantazją i gracją nagroda doraźna:<br />
no, łapaj chamie do kalety!<br />
— Dziękuję, jaśnie panie! Stangret skoczył<br />
z wysokiego siedzenia jak sprężyna i w locie<br />
schwycił lśniący krążek pieniądza. Uśmiechnął<br />
się przy tym uniżenie, ale zaraz uśmiech<br />
jego popłynął bezbarwnym cieniem, gdy mignęła<br />
pod ręką krzepka figura pomocnika<br />
stajennego — Iwaszki. W oczach Iwaszki bowiem<br />
wyczytał gniew, a jego s<strong>pl</strong>unięcie pod<br />
nogi znaczyło — pogardę. Ręka Iwaszki ujęła<br />
cugle przy pyskach tańczących niecier<strong>pl</strong>iwie<br />
koni. Odprowadzili razem powóz...<br />
Tymczasem za Wojciechowskim klaskali<br />
teraz wszyscy na ganku — nie wiadomo, czy<br />
na powitanie przybyłych, czy na pochwałę<br />
stangreta.<br />
Tytus pociągając za sobą przyjaciela biegł<br />
po stopniach ku rodzicom. Stary szlachcic<br />
stał wparty w boki, w odświętnym żupanie,<br />
wąsaty, gruby, z łbem podgolonym modą starodawną.<br />
Pani Wojciechowska, szczupła, wysoka,<br />
już siwiejąca, olśniewała wspaniałością<br />
gwiaździstych oczu. Któryś z gości wychylił<br />
się ku niej od filara z ironiczną uwagą:<br />
— Obejrzym, dobrodziejko, tego owego<br />
Chopina czy jak tam z francuska czy perska<br />
zwanego, co to ma być „dziwo" przez cesarzewiczowskie<br />
przedpokoje na świeczniki stołeczne<br />
wyniesione...<br />
Nie zdążyła zgromić zuchwalca — sąsiada,<br />
gdyż oto Tytus do rąk jej pochylony przy-<br />
padł-<br />
Tego wieczora, gdy Fryderyk zgasił świecę<br />
w gościnnej izbie — skrzypnęły drzwi i do<br />
wnętrza ciepłym Tyfusowym nuceniem wpłynęła<br />
piosenka:<br />
Już miesiąc wzeszedł, psy się uśpiły<br />
i coś tam klaszcze za borem,<br />
to pewnie czeka Filon mój miły...<br />
— Nie śpisz? Niech ci będzie w moim domu<br />
szczęśliwie i zdrowo! Niech cię on darzy<br />
wspólnymi snami o wolności, a ziemia lubelską<br />
niech da wszelkie czary wylęgłe z jej<br />
pracy i pieśni, jak tamta — mazowiecka...<br />
Chopin usiadł na łóżku:<br />
— Wiem, Moje Życie, że ty przysiągłeś<br />
walkę i krew, gdy mnie przeznaczono sławie.<br />
Suszą mi głowę, abym symfonię i opery kiedyś<br />
pisał ku Jej chwale — chcą we mnie jednym<br />
mieć polskiego Rossiniego, Mozarta i Beethovena,<br />
a ja... chciałbym tylko napisać i zostawić<br />
abecadło tego, co naprawdę polskie, i nauczyć<br />
odrzucać polskość fałszowaną.<br />
Czy to siedemnastoletni warszawski fortepianista<br />
odpowiada przyjacielowi u progu<br />
swej gorzkiej sławy, czy samotny emigrant<br />
z Place d'Orleans 1843 roku?...<br />
Fryderyk wracał z konnej przejażdżki. Za<br />
nim leżały czarnoziemne urodzajne pola. Staw<br />
odpadł w bok, a las przepłynął aż po horyzont<br />
kołysząc się w biodrach. Kasztanka sunęła<br />
łagodnego stępa śród szeleszczącej drogi.<br />
Nad przedżniwnych pól jasnością pochyliło<br />
się niebo, polatywały złociste motyle.<br />
Niedaleka, wyparta na margines wieś budziła<br />
niepokój. Skrzypiały żurawie. Dzwoniły<br />
wiadra, kobiece głosy jękliwie zwoływały<br />
drób. Na polach polśniewały już sierpy.<br />
Spotkali się z Tytusem na ganku, gdyż młody<br />
Wojciechowski wrócił właśnie z Lublina.<br />
— Czy wiesz o tym znakomitym gościu —<br />
mówił Tytus z żartobliwą emfazą przy śniadaniu<br />
— że wieści są, jako przejazdem będąc<br />
w Lublinie, dla zmiany koni pocztowych zatrzymawszy<br />
się w tym mieście — dał wspaniały<br />
koncert u lubelskiego budowniczego pianoforte<br />
i pantalionów, nieomal tak znakomitego<br />
jak nasz warszawski pan Brunner, Leszczyński<br />
czy Długosz!<br />
Otóż Kalasanty Wierk, którego roboty pantalion<br />
jeden mamy w Poturzynie, choć drugi<br />
Brunnera jest siostry mej własnością — przyjmował<br />
cię ponoć wystawnie i zaraz fama<br />
szła, żeś wysoce chwalił jego instrumenta,<br />
tak, że wielu zamożnych mieszczan zamawia<br />
już strojne i doskonałe fortepiany Wierkowej<br />
struktury.<br />
Gdy Tytus sensację snuł zdziwionemu Fryderykowi<br />
przydługą w śmiechu opowieścią,<br />
przed oczyma obecnej właśnie Oktawii, siostry<br />
jego, zarysowały się wyimaginowane<br />
obrazy...<br />
35
Ze swych wyjazdów do Lublina, gdzie ojciec<br />
u Węgrzynów z dawna tu osiadłych zaopatrywał<br />
piwniczkę w doskonałe wina i piwo,<br />
znała Oktawia wąską ulicę Jezuicką od bramy<br />
Trynitarskiej wjazd mającą. Naprzeciw<br />
pięknymi rzeźbami przystrojonego budynku<br />
teatralnego, w piętrowej kamienicy mieszczańską<br />
modą dwuokiennej — mieszkał sławetny<br />
majster lubelski — Wierk.<br />
On to przysłał swój kocz najlepszy do gospody<br />
,,Pod winogradem". Potem witał niezwykłych<br />
gości, kłaniał się i zapraszał, tytułując<br />
Chopina ze znajomością światowych<br />
obyczajów: „Maestro"!<br />
Gdy wstąpili do ogromnej jak stodoła pracowni,<br />
zastawionej mnogością instrumentów<br />
muzycznych i podniszczonych mebli, tak jak<br />
kiedyś na jej przywitanie, ku ogromnej konfuzji<br />
gospodarza — padła do nóg młodzieńców<br />
z żałosnym jękiem jednej struny stara harfa<br />
i kurz wzniósł się z wypłowiałych portier, foteli<br />
a zydli. Wkrótce jednak otwarto drzwi do<br />
prezentacyjnego salonu, upchanego <strong>pl</strong>uszem<br />
i aksamitem z haftowanymi złotoróżami na<br />
obiciach szezlongów i kozet. Zgrabna jedynaczka<br />
Wierkowa Jagusia osobiście wniosła<br />
omszałe butelki węgrzyna i jakoweś słodkie<br />
pierniczki a frukta. Zaraz też goście zaczęli<br />
napływać olśniewając mundurami znakomitych<br />
urzędów gubernialnych i godnie według<br />
starszeństwa a stopnia wyższości sadowiąc się<br />
w głębokościach złocistych róż. Pan Kalasanty<br />
giął się tym niżej, im wyżej znaczny gość<br />
raczył oddać mu ukłon.<br />
Z lśniącego pudła fortepianu pulchna rączka<br />
zdjęła atłasowe przykrycie a spod figlarnej<br />
nastroszonej grzywki wyjrzały śliczne<br />
niebieskie oczęta prosząc o aprobatę urody —<br />
też instrumentu ojcowej roboty!<br />
Dlaczego właśnie pannie Jagusi, gdy Chopin<br />
rozegrał improwizację, zadźwięczała niepodobna<br />
melodii, wydobywanej z fortepianu,<br />
piosenka róż i korali:<br />
— Tam na błoniu błyszczy kwiecie,<br />
stoi żołnierz na widecie,<br />
a dziewczyna jak malina<br />
niesie koszyk róż... -— nie wiadomo nam<br />
teraz, bo po klawiszach przeleciał rytm kujawiaka,<br />
potem wystukany w zadumie mazurek,<br />
a kiedy już goście poczęli pogiądać po sobie<br />
z dezaprobatą, — nagle zadudnił brutalnie<br />
a gwałtownie znany powszechnie marsz woj-<br />
36<br />
skowy księcia Konstantego pamiętny z zabaw<br />
u księżnej Łowickiej.<br />
Ulicą odbębnił rnu odzew ciężkich butów<br />
żołnierskiego patrolu.<br />
Gdy Tytusowe oczy porozumiały się z oczami<br />
jasnowłosej Jagusi, dźwignął się z głębi<br />
fotela pan Kalasanty i wylewnie a zająkliwie<br />
hołdy dziękczynne odprawował. Za nim' także<br />
powstały mundurowe figury cedząc łamanym<br />
językiem <strong>pl</strong>esiry i woschiszczenia. Chopin<br />
w swym już na nowo żartobliwym nastroju<br />
kładł dłoń na sercu, oddawał ukłony, lekko<br />
pochylał głowę zerkając ku pannie Jagusi,<br />
aż wreszcie parsknąwszy śmiechem w godne<br />
oblicza o podpuchniętych oczach i purpurowych<br />
nosach — zmierzał ku wyjściu.<br />
Kiedy kocz mistrza Wierka wytaczał się za<br />
bramę Trynitarską, by od katedry skręcić ku<br />
Krakowskiej ulicy, mijały ich powozy, spieszące<br />
ku Teatrowi, gdzie miało się odbyć jedno<br />
z ostatnich letnich przedstawień opery Boildieugo<br />
— „Telemak" w wykonaniu wędrownej<br />
trupy śpiewaków włoskich z Angeią Quirini<br />
i Benedetto Santim w rolach głównych.<br />
Miasto wydyszało już popołudniowy upał,<br />
więc poczęło się ożywiać barwnym tłumem.<br />
Minęli właśnie ciemną iglicę obelisku Unii<br />
Jagiellońskiej staszicowym staraniem wzniesionego,<br />
minęli pałace Radziwiłłów i Czartoryskich<br />
w wieńcu zieleni a także gubernatorski,<br />
gdzie właśnie żywo lśniły wszystkie okna<br />
i zajeżdżały powozy w donośnym pokrzykiwaniu<br />
a ochocie...<br />
Wieczorem naprawdę grał Chopin w mrocznym<br />
poturzynieckim salonie. Lekko tętniło<br />
pod jego palcami pianoforte Brunnera.<br />
Na prośbę zebranych potoczyło się najpierw<br />
niedawno wydane Rondo c-mol, potem imieninowy<br />
polonez Żywnego, a wreszcie improwizacja<br />
na tematy polskie.<br />
Ścichły rozmowy. W kącie drzemały dwie<br />
stare ciotki Koniecpolskie, bezręki rotmistrz<br />
napoleoński pan Kopernicki zasłonił czoło nachyloną<br />
dłonią. W niemym porozumieniu nachyliły<br />
ku sobie ukokardowane głowy ciemnowłose<br />
Telimeny...<br />
Tytus oparty o wnękę okna czekał z bijącym<br />
sercem... Hucząca fala tonów biegła ku<br />
niemu, by zadrgać pszczelim brzęczeniem na<br />
kiściach lipowego kwiecia. W drugim oknie<br />
tłoczyła się grupa dworskiej służby, a kilku
fornali, dziewczęta z kredensu i nawet trzech<br />
chłopów weszło cichaczem do ogrodu-<br />
— Chto tutki hraje u paniw? —<br />
— Onże warszawskij muzykant, każe panycza<br />
Tytusa druh — objaśnia Andrij —<br />
— Wiesz ty, Hruciuk — aż w serce ide take<br />
hranie! —<br />
— Ty cichaj, Nastusia — szturcha ją któ-.<br />
raś z bab — bo posłyszą i wygonią od okna<br />
a kredensowy Maciej to kijem przyłoży!<br />
— Słuchajcie chłopy, słuchajcie, toż o nas<br />
gra ten chudziaczek — szepcze podniecony<br />
Andrij — o naszej doli i naszej ziemi! —<br />
To w oknie szumią lipy, to w parku dworskim<br />
szemrze lud...<br />
Chopin gra — czyż nie wie, co gra? —<br />
— ... Werbel bije w warszawski bruk. Noc<br />
zapala gwiazdy na podchorążackich epole-<br />
tach pożarem na Woli i budzi się Lud, a wtedy<br />
— równo, równo maszeruje oddział.<br />
Jeszcze Polska<br />
Jeszcze Polska<br />
Jeszcze Polska nie zginęła.<br />
Tytus znalazł oczyma tego, kogo szukał za<br />
oknem, Iwaszka ukryty w cieniu dał znak.<br />
Wtedy rzucił. Iwaszka chwycił w locie przesyłkę,<br />
odwinął ostrożnie z czerwonej chustki<br />
lśniący pistolet i ukrył go pod siermięgą...*)<br />
Helena<br />
Platta<br />
*) Źródła: „Listy Chopina •— Wybór" — oprać.<br />
Z. Jachimecki 1949 r.<br />
„Młodość Chopina" — A. Nowaczyński<br />
— 1948 r. II wyd.<br />
Encyklopedia muzyczna — prof. Reissa<br />
i inne.<br />
RYSZARD LISKOWACKI<br />
DO ZOLNIERZA FRANCUSKIEGO<br />
WALCZĄCEGO W VIETNAMIE<br />
(PRÓBA POEMATU)<br />
1<br />
Wyżłobić serce gąsienicą czołgu... popiołem<br />
Kołyskę ciepłą przysypać- jak zemstą...<br />
Zemstą? Lecz za co? — Gdy ryżowym polem<br />
Jedzie tak drogo kupione zwycięstwo,<br />
Gdy kaszel śmierci wygłodzonym gardłem<br />
Wstrząśnie i rozpacz w ciemności zawiśnie,<br />
Nie umiem nagle za cyngiel pociągnąć...<br />
Z rozpaczą myślę o twojej Ojczyźnie.<br />
2<br />
Moja córeczka Thien<br />
Umiała śmiać się do ludzi...<br />
Umiała rozmawiać z wiatrem,<br />
Gdy ją ze snu obudził —-<br />
Moja córeczka Thien<br />
Lubiła śpiewać i gwarzyć,<br />
Moja córeczka Thien<br />
Płoszyła rozpacz z mej twarzy.<br />
Moja córeczka Thien<br />
Miała oczy jak niebo...<br />
Nie ma domu i... łez...<br />
Nie ma śmiechu... dlaczego?<br />
Moja córeczka... ach, dosyć...<br />
Krzyknąłeś . nieludzko: „Bien!"<br />
Dlaczegoś zabił w mych oczach<br />
Moją córeczkę Thien?!<br />
37
Ojczyzna — to słowo, które przerasta ciebie i pocisk...<br />
Chciałbym odłożyć karabin, powiedzieć ci szczerze, najprościej:<br />
Można zabić człowieka, śmiech w morzu ognia zatopić,<br />
Ale nie można ołowiem zgasić gorącej wolności.<br />
Ojczyzna! Wiem, co to znaczy, to znaczy: Vietnam... i wiedz<br />
Prawdzie wstającej z niewoli musi przyświecać łuna —<br />
Na barykadach paryskich za niepodległą rzecz<br />
Życie jak sztandar wzniosła gniewna<br />
4<br />
Komuna!<br />
Kim ty jesteś, który spokojnie celujesz w mą skroń...<br />
Pomyśl, za którym świtem mieszka spokojna twarz?<br />
Nie znałem ludzkiej nienawiści i dłoń<br />
Zawszem do brata wyciągał przyjaźnie. —<br />
Kim Ty jesteś!?<br />
Zanim gorącą<br />
śmierć<br />
Rzuciłeś w me ciało — w zaślepionym szale...<br />
Pomyśl...<br />
Słuchaj...<br />
Znam twą twarz...<br />
Znam doskonale —<br />
Twój ojciec gdzieś na rue Auber kupował za uśmiech żebraczy<br />
Łaskawy chleb — i policz zmarszczki na jego czole;<br />
Matka twa gniotła z bielizną (którą płukała łzami)<br />
Strzępy krwawego kaszlu, co się wydzierał z płuc...<br />
...Gdzie się uczyłeś życia, paryski biedny Gavroche?<br />
Puszczałeś uśmiechy głodne jak łódki z prądem rynsztoków.<br />
...Gdzie się uczyłeś śmierci, paryski biedny Gavroche?<br />
Tłukły miarowo maszyny w raptowny sen zmęczenia.<br />
...Gdzie się uczyłeś miłości, paryski biedny Gavroche?<br />
Głód gasł raptownie jak świeca, gdy wargom się wargi oddały.<br />
...Gdzie się uczyłeś zabijać, paryski biedny Gavroche?<br />
Ile lat liczy w twym sercu zgubiony okrzyk: „Synu?...<br />
Umiem być człowiekiem i dlatego potrafię stać się Francuzem,<br />
Chociaż cięży karabin nabity rozpaczą...<br />
Ja także nie mam co jeść... więc po co walczyć dłużej,<br />
Czy męki naszych rodziców dziś nic nie znaczą?!...<br />
5<br />
Opuść karabin, a odpuszczę ci<br />
Łzę, która biegnie po zabitej Thien...<br />
Za kogo walczysz?!<br />
Czyjej żądasz krwi?<br />
Moja noc przecież twoją nocą jest...<br />
Dniem moim będzie twój dzień!<br />
6<br />
Popiół niechaj rozniesie wiatr<br />
jak me słowa, nim zmilknie karabin.<br />
Wiosko moich zgłodzonych lat,<br />
Nie zabraknie ci gniewnej odwagi.
Niech zburzona kołyska śpi,<br />
Zanim wystrzał nie zrodzi człowieka...<br />
Idzie wolność przez gniew i łzy...<br />
Idzie chleb... elementarz i lekarz...<br />
Powystrajać ruiny w płacz,<br />
Trupy dzieci postawić w bramie<br />
Zanim strzelisz, chodź bliżej i patrz!...<br />
Prowadź w wolność, skrwawiony Vietnamie!<br />
Ryszard Liskowacki<br />
MARIA BECHCZYC-RUDNICKA<br />
O KLIMATACH<br />
Jakiś czas temu Centralny Zarząd Teatrów<br />
rozesłał ankietę, dopytującą się m. in. o daty<br />
podjęcia i ukończenia budowy gmachu teatralnego,<br />
o datę zaprowadzenia instalacji elektrycznej,<br />
zmontowania horyzontu itp. Ta słuszna<br />
dociekliwość instytucji, nader cenna dla<br />
historyka, spowodowała u nas nie tylko serię<br />
wypraw do archiwum, ale i niejedną rozmowę<br />
ze starą gwardią aktorską tudzież z zasłużonymi<br />
fachowcami z zespołu technicznego,<br />
którzy najdłużej dzielili dolę i niedolę z teatrem<br />
lubelskim. Rozmowy konkretne przeistoczyły<br />
się w luźne gawędy, a w miarę sięgania<br />
pamięcią do tzw. „dobrych" starych czasów<br />
jakże rosły w oczach interlokutorów zdobycze<br />
naszego twórczego dziewięciolecia!<br />
Osiągnięcia, przeobrażenia. Niby się o tyr_:<br />
wie doskonale. Powtarzamy te słowa codzie ^<br />
nie, literat chciałby już zastąpić je świeższymi<br />
wyrazami. I mimo to nie zawsze ocenia się<br />
właściwie proporcję postępu. Trudno na przykład<br />
wyobrazić sobie dzisiaj, jak dalece ubogie<br />
było życie teatralne prowincji jeszcze stosunkowo<br />
niedawno — w okresie międzywojennym.<br />
Wystarczy jednak cofnąć się chociażby do<br />
ostatnich lat przedokupacyjnych, aby się przekonać,<br />
że dyrekcja lubelskiego teatru dramatycznego<br />
zmieniała się co roku, ale dyrektorzy<br />
niezmiennie narzekali na słabą frekwencję.<br />
Świadczą o tym dokumenty archiwalne i ówczesna<br />
prasa. Bo i któż miał zapełniać widownię,<br />
skoro o robotniku i chłopie nie mogło być<br />
mowy, dla inteligencji było za drogo, a zamożna<br />
mieszczaneria i okoliczne ziemiaństwo wolały<br />
bawić się w Warszawie. Prawie co ty-<br />
TEATRALNYCH<br />
dzień dawał teatr lubelski premierę, na trzecim<br />
przedstawieniu widownia świeciła pustką.<br />
Skończyło się na tym, że Lublin musiał pożegnać<br />
się ze stałą <strong>pl</strong>acówką teatralną.<br />
Repertuar, wiadomo, był dostosowany do<br />
guścików zblazowanej burżuazji. Żeby przecie<br />
dali się zwabić! Żeby raczyli przyjść! Tedy<br />
farsy, co lżejsze komedie francuskie — efemerydy<br />
teatrów bulwarowych, operetki. Jak najwięcej<br />
podkasania i wszelkiej pikanterii. Jeśli<br />
już dramat, to sensacyjny, z dreszczykiem.<br />
Wartościowe utwory klasyczne grano „dla honoru<br />
domu", w drodze wyjątku, przeważnie na<br />
otwarcie sezonu. Ale największym bodaj sukcesem<br />
stała się taka sobie rewia „Hallo, Lublin<br />
szaleje!" W tym wypadku Lublin rzeczywiście<br />
szalał.<br />
I cóż to były za warunki pracy, co za stosuneczki!<br />
Kiedy młody aktor B.R. zgłosił się w 1908 r.<br />
po raz pierwszy do teatru w Lublinie, zaangażowano<br />
go „do wszystkiego". Za 25 rubli miesięcznie<br />
pełnił wszelkie posługi teatralne: statystował,<br />
śpiewał w chórze:<br />
„Hrabiny, margrabiny wytworny czynią<br />
gest,<br />
Bo są zadowolone, że wszystko dobrze jest!"<br />
Lub coś w tym rodzaju.<br />
Owe 25 rubli były zresztą fikcją, jeśli się<br />
natrafiło na dyrektora - „migacza". Przy końcu<br />
miesiąca dyrektor stawał się tak nieuchwytny,<br />
jak gdyby sprawił sobie czapkę niewidkę.<br />
Aktor i pracownik techniczny żyli z dnia na<br />
39
dzień, otrzymując zaledwie po dwadzieścia kopiejek.<br />
Ale i dwudziestu „kop" brakowało,<br />
kiedy do Lublina zjeżdżał cyrk. Tej konkurencji<br />
teatr nie wytrzymywał. Później zjawił<br />
się jeszcze inny groźny rywal — kino dźwiękowe,<br />
gdzie po wyświetleniu filmu grano na<br />
dodatek skecze.<br />
Tyle że ten niemiły dla teatru skutek elektryfikacji<br />
miasta Lublina dał się we znaki niezbyt<br />
wcześnie. Jeszcze w jakimś 1914 r. w samym<br />
teatrze uczniacy wołali co wieczór: „Łysy,<br />
zapal gaz, bo już czas!!". I portier Władysław<br />
zapalał żyrandol gazowy tyczką z galerii.<br />
Instalację elektryczną zaprowadzono dopiero<br />
w 1915 r., przy czym czerpano energię z pobliskiego<br />
hotelu „Victoria". Elektrownia powstała<br />
w r. 1928. Któżby dziś pomyślał, że tak późno?<br />
Choć gmach teatralny, zbudowany w r. 1886,<br />
był — trzeba to przyznać, okazały (korzysta<br />
z niego i dzisiaj teatr państwowy), jednak stan<br />
garderób aktorskich urągał najprymitywniejszym<br />
zasadom higieny? W tym klimacie teatralnym<br />
nikt o ludzi teatru nie dbał. Nie dbał<br />
nikt aż do upadku rządów burżuazyjnych.<br />
Publiczność, która, jak się rzekło, stroniła<br />
od widowni, przesiadywała latem chętnie na<br />
podwórzu teatralnym, gdzie pewien przedsiębiorczy<br />
jegomość założył restaurację ogródkową,<br />
z przytulnymi altankami, kolorowym światłem,<br />
z fontanną pośrodku, z kapelą damską.<br />
Gwoli pomnożenia zysków zabiegliwy ten gospodarz<br />
przynosił brygadzie technicznej co<br />
wieczór haracz w postaci butelki wódki.<br />
I zmiana dekoracji trwała dłużej.<br />
Opowiadający — pracownik techniczny —<br />
machnął ręką z lekceważeniem:<br />
— Nie przywiązywaliśmy do tego żadnej<br />
wagi.<br />
— Do czego?<br />
— No... do teatru.<br />
Jak Melpomena Kubie, tak Kuba Melpomenie.<br />
Kwiecień r. 1953. Niedziela.<br />
W Państwowym Teatrze im. J. Osterwy panuje<br />
od wczesnego raną niezwykły ruch. Za<br />
sześć dni premiera! Tych kilka słów elektryzuje<br />
zespół. Jest rzeczą jasną dla wszystkich,<br />
że odpoczynek byłby czymś niewłaściwym.<br />
Na scenie krzątają się z zacięciem sportowym<br />
postacie w kombinezonach, ktoś zaaferowany<br />
klęczy przy leżącym na ziemi fragmencie dekoracji,<br />
ktoś inny, stojąc w marsowej pozie,<br />
manewruje „rozpylaczem" — tym nieszkodliwym,<br />
pokojowym. Rozlega się uparty syk.<br />
Powietrze jest nasycone zapachem farby, nie<br />
powiem, żeby zbyt miłym. Trudno. Krajobraz<br />
musi grać żywymi barwami natury (co nie<br />
znaczy, że będzie naturalistyczny!).<br />
Prapremiera „Latarni" Jiraska, przygotowywana<br />
przez lubelski teatr dramatyczny, była<br />
pierwszym w Polsce przedstawieniem sztuki<br />
wielkiego klasyka czeskiej literatury. Obowiązywało<br />
to do bardzo pieczołowitej realizacji.<br />
Echa zmagań ludu czeskiego z uciskiem feudalnym<br />
stanowią główny nurt „Latarni", której<br />
akcja toczy się w ostatnim ćwierćwieczu<br />
XVIII w. Utworowi poruszającemu doniosły<br />
problem nadał autor tym razem kształt baśni<br />
scenicznej. Urok jej polega na wdzięcznym<br />
połączeniu scen ludowych z wykwintem rokoka<br />
i barwnymi elementami folkloru. Taka baśń<br />
sceniczna jest niełatwym gatunkiem literackim:<br />
inscenizacja jej musi łączyć we właściwych<br />
proporcjach fantastyczność z realizmem,<br />
musi być lekka nie zacierając myśli przewodniej,<br />
morału baśni.<br />
Toteż próby analityczne „Latarni" były długim<br />
pasmem żywych dyskusji, prowadzonych<br />
pod przewodem reżysera dyr. Jerzego Uklei.<br />
W okresie końcowym aktorzy oddali wiele<br />
wolnych godzin i dni na próby dodatkowe.<br />
Gdy porównamy ten rzetelny wysiłek zbiorowy<br />
Państwowego Teatru im. J. Osterwy z „odwalaniem"<br />
premier na prowincji za dawnych<br />
czasów, uderzy nas siła kontrastu. Kształtowanie<br />
się nowego typu aktora daje się dostrzec<br />
wyraźnie na lubelskim gruncie. Ten proces<br />
przestawiania się psychiki artysty na nowe<br />
tory, trwający już od kilku lat, jest obecnie<br />
bardzo zaawansowany.<br />
Równocześnie z ewolucją kryteriów normujących<br />
stosunek aktora do swego zawodu odbywało<br />
się na terenie lubelskiego teatru dramatycznego<br />
wzajemne zbliżanie się zespołów:<br />
artystycznego, technicznego i administracyjnego,<br />
co polepszyło wybitnie styl pracy,<br />
40
Zmienili się aktorzy, zmienili się nie do poznania<br />
i pracownicy techniczni. Jest wśród<br />
nich coraz więcej szczerych entuzjastów sztuki<br />
teatralnej. Warto na przykład zajrzeć do<br />
pracowni naszego rekwizytora Stefana Żebrowskiego,<br />
do tego uroczego lamusa, gdzie<br />
są złożone różne dziwne przedmioty, które<br />
pewnego dnia w świetle rampy nabierają wyrazu.<br />
Żebrowski, aczkolwiek zdrowie mu<br />
chwilowo nie dopisuje, jest pełen energii konkwistadorskiej:<br />
nie obroni się przed nim żadna<br />
rupieciarnia, jeżeli dzielny rekwizytor ma<br />
na oku jej skarby. Pasjami lubi zdobywać takie<br />
twierdze, strzeżone zazdrośnie przez zbyt<br />
skrzętne gospodynie, które przechowują stare<br />
graty „na wszelki wypadek". Ale praca rekwizytora<br />
nie kończy się na „wojnie podjazdowej".<br />
Wiele rzeczy trzeba samemu zrobić,<br />
a wszystko musi być „w stylu". 1 Żebrowski<br />
robi z zapałem, z prawdziwym artyzmem.<br />
— Tyle kwiatów, tyle garnków malowanych<br />
ozdobnie! I lampa oliwna, i kołowrotek, i laska<br />
dla księżnej, i parasol, i pudło na kapelusze...<br />
no i latarnia, o którą poszło!<br />
W głosie Żebrowskiego brzmi zadowolenie<br />
i duma.<br />
A oto drugi artysta, który nie ukazuje się<br />
przed publicznością: Marian Marzycki, perukarz<br />
teatralny. Jest człowiekiem małomównym,<br />
ale my i tak wiemy, że w zeszłym roku<br />
otrzymał premię za pewien pomysł racjonalizatorski.<br />
Perukarstwo to pracowity zawód. Kiedykolwiek<br />
zajrzy się do teatru, rano czy wieczór,<br />
widzi się Marzyckiego w schludnym pokoiku<br />
obok garderoby męskiej, w otoczeniu<br />
jego „kreacji", peruk białych i kolorowych.<br />
Już to „haftuje" włosami na surowym jedwabiu,<br />
posługując się zgrabnie szydełkiem, już<br />
to farbuje bądź fryzuje. A choćby miał zrobić<br />
do widowiska peruk kilkadziesiąt, zawsze jest<br />
pogodny i uśmiechnięty. Pracuje systematycznie,<br />
nie zrywami.<br />
Godność doświadczonego fachowca cechuje<br />
też naszego elektrotechnika Bolesława Dziubę,<br />
który podkreśla, że „maluje światłem". W obliczu<br />
„włączeń" i „wyłączeń", mnożących się<br />
aż do uzyskania efektu żądanego przez reżysera,<br />
Dziuba daje dowód nie tylko zwykłej<br />
wytrwałości, ale i głębokiego zrozumienia nakazów<br />
prawdy scenicznej.<br />
I wielu jeszcze innym naszym pracownikom<br />
technicznym, starym i młodym, należy się dobre<br />
słowo. Ale nie chodzi tu o nazwiska, tylko<br />
o klimat ogólny dzisiejszego teatru terenowego.<br />
Czerwiec. Człowiek obcy, który by spojrzał<br />
na wiszący w gablotce tygodniowy rozkład<br />
zajęć, byłby z pewnością zaskoczony widokiem<br />
aż czterech tytułów wypisanych przy<br />
tych samych godzinach: „Szkoła kobiet",<br />
„Sześć godzin ciemności", „Panna Maliczewska",<br />
„Mąż i żona". Otóż właśnie: jedno — na<br />
scenie, drugie — w gabinecie dyrektora, trzecie<br />
— w garderobie damskiej, czwarte —- w<br />
mieszkaniu reżysera (bo brak jeszcze teatrowi<br />
wielu niezbędnych pomieszczeń).<br />
Taka synchronizacja prób stała się możliwa<br />
dzięki znacznemu powiększeniu zespołu i podniesieniu<br />
wydajności pracy.<br />
Jeszcze w pierwszych latach powojennych<br />
obserwowaliśmy odpływ aktorów z Lublina.<br />
Zyskał on reputację miasta, które nie potrafi<br />
zabezpieczyć artystom znośnych warunków<br />
mieszkaniowych. Działała poza tym przemożnie<br />
atrakcyjna siła Warszawy. Masowy exodus<br />
powtórzył się dwukrotnie. A w roku bieżącym<br />
dyrekcja Państwowego Teatru im. J. Osterwy<br />
zdołała doangażować kilkunastu nowych akto-<br />
.rów, po większej części mtodych, przeważnie<br />
z warszawskiego Ateneum. Znaczy to, że młody<br />
aktor ma zaufanie do teatru terenowego,<br />
że wierzy w możliwości rozwojowe, jakie tam<br />
znajdzie i że między dyrekcją a czynnikami<br />
społecznymi nawiązał się należyty kontakt,<br />
przy którym problem mieszkaniowy będzie<br />
rozwiązany.<br />
Nowym rysem w działalności teatrów Polski<br />
Ludowej jest współpraca z autorem, pojmowana<br />
coraz szerzej. Teatr lubelski zastosował<br />
ją po raz pierwszy prżygotowując „Próbę<br />
sił" Lutowskiego. Lecz miało to jeszcze jakby<br />
„lokalne" zabarwienie. Autor był wówczas<br />
,,swój", lubelski. Obecnie teatr współpracuje<br />
z autorem warszawskim — Romanem Bratnym.<br />
Za wystawieniem „Sześciu godzin ciemności"<br />
przemawiała aktualność poruszonych w<br />
sztuce zagadnień oraz główne jej zalety, którymi<br />
są — że użyję skrótu — konkretna typo-<br />
41
wość i konstruktywny krytycyzm. Rzecz jest<br />
osnuta na autentycznych wydarzeniach, których<br />
autor był świadkiem w czasie jednego<br />
ze swoich wyjazdów na wieś. Bratny odsłania<br />
źródła niedomagań, jakie przeżywają niektóre<br />
początkujące, słabsze spółdzielnie produkcyjne.<br />
Ukazuje on, że przyczyny trudności<br />
tkwią nie w warunkach gospodarczych, tylko<br />
w przeżytkach świadomości ludzkiej.<br />
Uznając tę sztukę za szczególnie potrzebną<br />
na naszym terenie rolniczym, reżyser — dyr.<br />
Ukleja — wyznaczył obsadę po głębokiej rozwadze<br />
i w porozumieniu z autorem. Grają w<br />
„Sześciu godzinach ciemności": Irena Skwierczyńska,<br />
Joanna Walter, Halina Ziółkowska,<br />
Aleksander Aleksy, Stanisław Gawlik, Leon<br />
Gołębiowski, Piotr Kurowski, Mieczysław Łoza.<br />
Starzy i nowi aktorzy z równą pilnością<br />
wyłuskują z tekstu sens poszczególnych scen<br />
i odcinków, ustalając ich funkcję w całości.<br />
Panuje tu atmosfera żarliwej pracy twórczej,<br />
ostro nacechowanej bojowością.<br />
W myśl postulowanej potrzeby przywrócenia<br />
scenie wartościowych utworów klasycznych<br />
zlekceważonych przez wiek XIX teatr<br />
lubelski sięgnął do puścizny Bogusławskiego,<br />
wydobywając z zapomnienia jakże dawno nie<br />
graną „Szkołę kobiet". O wyborze zdecydował<br />
fakt, że Wojciech Bogusławski zbliżył molierowską<br />
„Szkołę żon" do polskiego widza, nadając<br />
jej swojskie zabarwienie. Kto zna staropolską<br />
adaptację sławnej komedii francuskiej,<br />
ceni w niej wyraźne dążenie do realizmu,<br />
jakie wykazał autor przeróbki usuwając<br />
szereg nienaturalnych sytuacji. Na <strong>pl</strong>us też<br />
trzeba zapisać pozytywny stosunek do kształcenia<br />
dziewcząt, — przejaw ducha Wieku<br />
Oświecenia. Nasza „załoga" w „Szkole kobiet":<br />
Irena Miszke, Zofia Stefańska, Juliusz Grabowski,<br />
Zbigniew Jankowiak, Stanisław Maleszewski,<br />
Stanisław Mikulski, Bronisław Romaniszyn<br />
— pracuje eon amore pod egidą Zofii<br />
Modrzewskiej w klimacie artystycznym<br />
Moliera — Bogusławskiego.<br />
42<br />
W ciągu ubiegłego dziewięciolecia Lublin<br />
widział na scenie swego teatru dramatycznego<br />
pięć komedii Fredry: „Dożywocie", „Zemstę",<br />
„Pana Jowialskiego", „Damy i huzary", „Śluby<br />
panieńskie". W tym szeregu arcydzieł czołowego<br />
klasyka dramaturgii polskiej brakowało<br />
„Męża i żony". Postanowiono wypełnić dotkliwą<br />
lukę w bieżącym sezonie, korzystając<br />
z możliwości zaproszenia S. Drewicza, który<br />
realizuje obecnie swoją koncepcję z „kwartetem":<br />
Elwira — Maria Górecka, Justysia —<br />
Halina Racięcka, Alfred — Marian Czyżewski,<br />
Wacław — Stefan Drewicz. Te cztery osoby<br />
pozostaną na <strong>pl</strong>acówce w sierpniu, kiedy reszta<br />
zespołu artystycznego będzie na urlopie.<br />
Plan więc był pomyślany w ten sposób, by kanikuła<br />
nie pozbawiła społeczeństwa wartościowych<br />
spektakli, a skądinąd jak najwięcej aktorów<br />
mogło korzystać z wypoczynku w jednym<br />
z miesięcy letnich. Oto wymowny przykład<br />
troski o aktora, która jest nieodzownym warunkiem<br />
właściwej atmosfery teatralnej.<br />
Lubelski Teatr dramatyczny aklimatyzuje<br />
się coraz lepiej w kręgu zagadnień twórczych<br />
metody Stanisławskiego. Do poznania jego<br />
teorii przyczyniły się w dużej mierze zeszłoroczne<br />
zebrania kółka Spatifu, kolejnymi zaś<br />
etapami praktycznego przyswajania sobie jej<br />
wskazań stały się próby sztuk „Pieją koguty",<br />
„Latarnia", „Sześć godzin ciemności".<br />
Z zastosowaniem metody w całej rozciągłości<br />
prowadzona jest obecnie praca studyjna<br />
nad „Panną Maliczewską", pod kierownictwem<br />
Mieczysława Górkiewicza. Widzimy tu<br />
znowu, do jakiego stopnia porywający ' jest<br />
nurt precyzyjnej analizy zbiorowej. W pracy<br />
biorą udział: Stefania Cybulska, Stanisław Dąbrowski,<br />
Eleonora Frenkiel-Ossowska, Jadwiga<br />
Grossman, Alina Jankowska, Jerzy Ludziński,<br />
Eugeniusz Ławski, Stanisława Łopuszańska,<br />
Stanisław Michalik, Marian Nowicki, Bogdan<br />
Pelczarski i Zygmunt Regro.<br />
Kiedy przyszła kolej na życiorysy postaci<br />
z faktami pozascenicznymi, każdy musiał dać<br />
dowód nie byle jakiej inwencji.<br />
— Urodziłam się w r. 1858 we Lwowie —<br />
mówi w imieniu Żelaznej E. Frenkiel-Ossowska.<br />
— Stan cywilny — wdowa, zawód —<br />
praczka (zgubiłam paszport, muszę starać się<br />
o nowy)... Pisać nie potrafię, ankietę wypełnił<br />
sąsiad, podpisałam krzyżykami. Ale umiem<br />
czytać i jestem dumna, że modlę się z książki<br />
(„Ja chrześcijanka!")... Rodzice Żelaznej pochodzili<br />
ze wsi. Po uwłaszczeniu chłopów do-
stali tak drobny skrawek gruntu, że niesposób<br />
było z tego wyżyć. Więc — odrobek u bogatych.<br />
W końcu ziemię zlicytowano, rodzina<br />
poszła do miasta. Ojciec do fabryki. Niewykwalifikowany<br />
robotnik... piętnaście godzin<br />
pracy, zarobki głodowe... W domu ciasno, nędza,<br />
chłód...<br />
A więc jesteśmy na tropie złej siły społecznej,<br />
która deprawowała Żelazne i Maliczewskie.<br />
Ta zła siła wywierała swój zgubny wpływ<br />
i na życie teatralne, zwłaszcza na prowincji.<br />
*<br />
Czy łagodne, czy ostrzejsze klimaty panują<br />
dzisiaj w teatrze terenowym, wszystkie one<br />
różnią się od klimatu starego teatru prowincjonalnego<br />
tym, że są zdrowe.<br />
We wspomnieniach najstarszej aktorki rosyjskiej<br />
A. A. Jabłoczkinej są takie wzruszające<br />
słowa:<br />
„Oto leży przede mną „Gazeta Teatralna"<br />
z r. 1914. Data jubileuszu 25-letniego. Na<br />
pierwszej stronie — moja podobizna. Na niej<br />
— napisane przeze mnie powiedzenie Nieginej<br />
z „Talentów i wielbicieli" Ostrowskiego: „Jestem<br />
aktorką,.. Pragnę jednego — być na scenie.<br />
Czyż mogę żyć bez teatru!".<br />
Kiedyś ta kwestia Nieginej była wyczerpującą<br />
charakterystyką mego stosunku do sceny.<br />
Teraz wydaje mi się niedostateczną. Ja i teraz<br />
nie mogłabym żyć bez teatru, poza teatrem<br />
tylko nie mogę już ograniczyć się do jedynego<br />
pragnienia „być na scenie". Teatr dzisiejszy<br />
wymaga od każdego z nas wysoce świadomego<br />
stosunku do odpowiedzialnych zadań, jakie<br />
postawiła przed aktorem radzieckim nasza<br />
wielka epoka. Teraz sama miłość do teatru nie<br />
wystarcza. Każdy z nas musi nie tylko posiadać<br />
technikę aktorską, ale i rozporządzać poważnym<br />
zasobem gruntownej wiedzy i zdawać<br />
sobie wyraźnie sprawę z tego, że sztuka<br />
nie jest zabawą, nie jest pustą rozrywką, lecz<br />
bardzo odpowiedzialną dziedziną pracy społecznej".<br />
Tak bez wątpienia myśli dzisiaj i znakomita<br />
większość aktorów polskich, zarówno w stolicy,<br />
jak na prowincji.<br />
Maria<br />
Bechczyc-Rudnicka<br />
KONRAD EBERHARDT<br />
OPOWIEŚĆ O CZŁOWIEKU I CEMENTOWNI<br />
Mały, murowany budyneczek, w którym<br />
urzęduje Józef Rossa, można porównać do<br />
mostka kapitańskiego. Podobnie jak kapitan<br />
statku Rossa ogarnia swym czujnym wzrokiem<br />
całe terytorium fabryczne: hale produkcyjne,<br />
piece hutnicze do wypalania szlamu,<br />
elektrownię, magazyny, sieć torów kolejki<br />
przewożącej margiel z kopalni, bocznicę kolei<br />
szerokotorowej itd. Już od dwudziestu kilku<br />
lat widok ten nie ulega zmianom. Gdy Józef<br />
Rossa, jeden z najstarszych pracowników cementowni,<br />
„Pokój" w Rejowcu, wygląda oknem<br />
swej budki, uderza go często niewzruszalność<br />
tego krajobrazu. Tam, za wysokim<br />
murem okalającym hutę „Pokój", zaczyna się<br />
inny świat, w gigantycznym zrywie z rozkopanych<br />
jam dźwigają się rusztowania i mury<br />
nowej, wielkiej cementowni Rejowiec II, dobiegają<br />
stamtąd nawoływania załóg, okrzyki,<br />
czasem śpiew. Ale tutaj... Tutaj na pierwszy<br />
rzut oka nic się nie zmieniło.<br />
Jest teraz zima i śnieg zmieszany z marglowym<br />
pyłem pokrywa <strong>pl</strong>ac szarobrudną warstwą,<br />
harmonizującą ze sczerniałym tynkiem<br />
budynków fabrycznych. Ta jednostajna szarość<br />
rzuca na zabudowania cementowni wyczuwalny<br />
cień smutku. Ale widok ten w . niewielkim<br />
stopniu zmienia się latem. Pył cementowy<br />
jest silniejszy od zieleni, od nieśmiało<br />
kiełkującej trawy — wszystko zasypie: twarze<br />
ludzi, ubrania, zagasi barwniejsze odcienie...<br />
Od czasu ukończenia budowy fabryki tj. od<br />
1925 r. niewiele przybyło tu nowych'zabudowań.<br />
Może jeden tylko budynek wraz z niektórymi<br />
jeszcze barakami powstał później. Ilekroć<br />
Rossa zauważy śpieszących tam po pracy<br />
robotników — uśmiecha się, wiele wspomnień<br />
łączy się z tym widokiem. Budynkiem<br />
tym jest wzorowo urządzona łaźnia. Jak wiadomo,<br />
pył cementowy, szkodliwy dla zdrowia,<br />
odznacza się ponadto niesłychaną wścibskością,<br />
potrafi przeniknąć przez wszystkie ochronne<br />
43
ubrania, stąd częsta kąpiel jest niezbędna. Zapewne<br />
jednak nigdy nie dowiedziałbym się,<br />
dlaczego to zwykłe urządzenie podyktowane<br />
rodzajem pracy wzbudzić może w kimkolwiek<br />
uczucie wzruszenia, gdybym nie poznał Józefa<br />
Rossy bliżej. Dzisiaj, kiedy z perspektywy dni<br />
oddalających ode mnie wyprawę do Rejowca<br />
rekonstruuję zebrane wrażenia, spotkanie to<br />
jest mi szczególnie drogie. Jak się ono odbyło?<br />
Po prostu kiedy błądziłem po terenie fabrycznym,<br />
ktoś wskazał mi na mały domek z dymiącą<br />
rurą kominową na dachu i powiedział<br />
lakonicznie: to „BHP", tam pracuje Rossa, on<br />
wie wszystko". Poczem „ów" pomknął do swej<br />
roboty. Tajemniczy skrót BHP okazał się „bezpieczeństwem<br />
i higieną pracy", a Józef Rossa<br />
kierownikiem i jedynym pracownikiem tej instytucji.<br />
Spotkanie to i następnie rozwijająca<br />
się znajomość rozbiły mój <strong>pl</strong>an układany cier<strong>pl</strong>iwie<br />
w notatniku reporterskim w czasie podróży<br />
do Rejowca. Zawierał on wiele punktów,<br />
a w rezultacie pozostał tylko jeden: rozmowa<br />
z Józefem Rossą. Później bilansując tę podróż<br />
musiałem stwierdzić, że ten jeden punkt zastąpił<br />
z powodzeniem wszystkie pozostałe.<br />
44<br />
...Oto siedzimy naprzeciwko siebie w małej<br />
izdebce biura.. Za oknem przejeżdża z jękiem,<br />
zgrzytem, łoskotem miniaturowa lokomotywa<br />
wlokąc za sobą szereg wagoników napełnionych<br />
marglem. Margiel (z niego właśnie wyrabia<br />
się cement) jest brudnoszary, bryłowy,<br />
ot, taki nieładny skarb, od którego zależy<br />
jednak istnienie wszystkich miast...<br />
— Pytał się pan, dlaczego właśnie widok<br />
łaźni dla robotników wzbudza we mnie tyle<br />
wspomnień — mówi wolno, jakgdyby z lekkim<br />
zażenowaniem Rossa — zaraz to panu<br />
wytłumaczę, ale najpierw trochę o sobie...<br />
Rossa mówi cicho, ładnymi polskimi zdaniami,<br />
potrafi zainteresować swoim opowiadaniem.<br />
Pochyla przy tym głowę z pewną godnością,<br />
a nie trzeba być nawet dobrym fizjonomistą,<br />
aby w ułożeniu zmarszczek na jego<br />
twarzy wyczytać pogodę usposobienia, serdeczną<br />
postawę wobec ludzi i całego otaczającego<br />
świata. Ale gdy słucham jego słów,<br />
trudno mi mimo wszystko w tym starym, zniszczonym<br />
człowieku odnaleźć dwudziestoletniego<br />
chłopca, który przyjechał z rodzicami ze<br />
Starachowic do Rejowca. Nie był już zresztą<br />
wówczas „młodzikiem" — od 13 lat przecież<br />
pracował w warsztatach mechanicznych, a nat<br />
wet Zdążył już przejść swój „staż" w więzieniu<br />
za pracę społeczną i polityczną. Przyjechał jak<br />
wielu na wieść, że na rejowieckim pustkowiu,<br />
z dala od miasteczka uświetnionego nazwiskiem<br />
nestora naszej literatury Mikołaja Reja,<br />
odkryto bogate złoża marglu i że powstaje tu<br />
cementownia. Przybył i już pozostał jej wierny.<br />
Prawdopodobnie na całe życie. Tu prześliznęła<br />
się niespodziewanie i zniknęła jego<br />
młodość, wiek dojrzały... Tu ożenił się z pracownicą<br />
tejże cementowni. Mógł odmierzać<br />
bieg swego życia regularnym gwizdem syreny<br />
fabrycznej lub odjazdem i przyjazdem kolejki<br />
z surowcem, która i dzisiaj jęcząc i brzęcząc<br />
sunie pod oknami. Przez tak długi okres<br />
Rossa poznał już niemal wszystkie działy produkcji,<br />
rodzaje zatrudnień. Ale nie w biernym<br />
poddawaniu się nurtowi czasu kryje się sens<br />
życia Józefa Rossy. Przeciwnie, sens ten zawiera<br />
się w stałej, nieznużonej walce, dzięki której<br />
produkcja cementu, przedmiotu zwykłych<br />
handlowych transakcji, stała się „sprawą",<br />
sprawą społeczną i ludzką... To przeistoczenie<br />
znalazło swe oparcie w datach, które głęboko<br />
wryły się w pamięci Józefa Rossy.<br />
* * *<br />
...Oto wiosna 1926 roku. Ze wzgórz spłynęła<br />
już woda po ostatnich ulewach, fabryka zamknięta<br />
murem stanowi szarą <strong>pl</strong>amę na tym oceanie<br />
świeżej zieleni, kiełkujących zbóż. Śpiew<br />
ptaków staje się coraz bardziej natarczywy...<br />
Ale nikt w fabryce wbrew zwyczajowi nie nasłuchuje<br />
odgłosów ich beztroskiego chóru.<br />
Robotnicy chodzą zamknięci i ponurzy, w halach<br />
szum maszyn zagłusza wiadomości szeptem<br />
podawane z ust do ust. Jedno jest pewne:<br />
w powietrzu wisi generalna rozprawa z dyrekcją.<br />
W rok po uruchomieniu fabryki warunki<br />
stały się nieznośne. Domy dla robotników<br />
wybudowano na tanim gruncie w dolinie<br />
— do której spływała woda gruntowa i tworzyła<br />
jezioro. Ludziom nie wypłacano pieniędzy,<br />
tylko wydawano bony; za nie mogli otrzymać<br />
żywność w sklepie uruchomionym przez<br />
dyrekcję. Nie było na miejscu lekarza ani<br />
najprymitywniejszych urządzeń ochronnych.<br />
Tak robotnicy z Rejowca musieli opłacać<br />
wstrząsy gospodarki światowej, które cementownia<br />
„Firlej", związana z zagranicznym kartelem<br />
„Solvay", odczuwała mocno. Czekano<br />
Z dnia na dzień zmian, które nie nadchodziły.
Wreszcie cier<strong>pl</strong>iwość robotników wyczerpała<br />
się.<br />
Któregoś dnia majowego podano sobie wiadomość:<br />
„Dzisiaj zebranie Związku zadecyduje<br />
0 strajku". Zebrania zarządu związku pracowników<br />
przemysłu chemicznego przy cementowni<br />
„Firlej" odbywały się w chacie u gospodarza,<br />
w wynajętym lokalu. Przewodniczącym<br />
był brat Józefa — Julian Rossa. Młody Józef<br />
był również jednym z najczynniejszych działaczy.<br />
Obrady przeciągnęły się do późnego<br />
wieczora, a robotnicy kręcili się niepewnie<br />
pod chatą śledząc oświetlone okno i ruchy zebranych.<br />
Wreszcie Józek Rossa wybiegł z nowiną:<br />
Jutro uda się delegacja do dyrekcji.<br />
Jakże czekano tego momentu! Dzień dłużył się<br />
straszliwie. Wreszcie rozlega się gwizd syreny<br />
1 oto wszyscy w idealnym porządku ustawiają<br />
się w oddaleniu przed budynkiem zarządu. Sześcioosobowa<br />
delegacja udała się do gabinetu<br />
dyrektora. Dyrektor Rudygier, wytworny i miły<br />
pan, był uprzedzająco grzeczny dla przybyłych.<br />
Wszystko rozumiał, potakiwał, zgadzał<br />
się z tym i z owym, na inne punkty petycji reagował<br />
lekkim zdziwieniem. Łaźnia? Hm, osobliwe<br />
żądanie. Zresztą zasadniczo nie miał zastrzeżeń.<br />
Tylko dyrekcja nic na razie zrobić<br />
nie może. Boleje, ale nie może. Chyba w przyszłości...<br />
Już po minie wracających delegatów wywnioskowano<br />
rezultat rozmów. Zawrzało w<br />
tłumie. Jeśli tak, to nie idziemy do roboty,<br />
szkoda gadać. Niech sami kopią margiel, wydobywają<br />
z pieców szlam. Rzucono przy tym<br />
pod adresem dyrekcji wiele celnych określeń,<br />
które być może nie dotarły za szyby gabinetu,<br />
gdzie dostrzec można było obserwujące twarze.<br />
Niespokojne było to poobiedzie, wieczór i noc.<br />
Cała załoga krążyła wokół fabryki, wzburzona<br />
i groźna. Zorganizowano dyżury, aby nie dopuścić<br />
łamistrajków na teren zakładu. Uzbrojeni<br />
w kije robotnicy całą noc krążyli pod murami<br />
wchodząc w ten sposób w kompetencje policji,<br />
która z kolei broniła fabryki przed nimi.<br />
W następnych dniach przyłączyły się do nich<br />
kobiety. Zdecydowane na ostateczną rozgrywkę<br />
stanowiły prawdziwy postrach bogatszych<br />
robotników, którzy za wszelką cenę pragnęli<br />
się przedostać na teren fabryki.<br />
— Niedoczekanie twoje, psi synu! — wołała<br />
groźnie zażywna Mazurkowa, potrząsając<br />
drewnianą buławą. — Zdechniesz pod tym murem,<br />
zanim się tam dostaniesz.<br />
To był prawdziwy postrach na dyrekcję,<br />
policję i łamistrajków, istna kobieta<br />
Rewolucji Francuskiej! Warowała dzień i noc<br />
pod murem wygrażając im pięściami. Stary<br />
ojciec Józka Rossy czuł za tę waleczność<br />
szczególną do niej sympatię i wieczorem<br />
przynosił jej na pozycję wódkę „na rozgrzewkę".<br />
Nie dziękowała, piła i dalej obchodziła<br />
swój rewir pilnując jeszcze swych towarzyszy,<br />
czy aby nie zasnęli. Czasem zaglądano<br />
przez mury i delektowano się widokiem<br />
majstrów, techników i personelu dyrekcji. Wychudzeni<br />
robotnicy sprawowali dalej straż,<br />
a zza okien zarządu obserwowały uważne,<br />
czujne oczy. Ładnym autem przyjechał nawet<br />
wojewoda, usiłował — jak to się zwykło mówić<br />
— nawiązać kontakt, kiedy jednak uderzył<br />
w struny patriotyczne — poproszono go,<br />
aby zwiedził gnijące w wodzie mieszkania.<br />
Wówczas śpiesznie wyjechał i miano od niego<br />
spokój.<br />
...Wreszcie zaczął się trzeci tydzień. Wszystkie<br />
cementownie w Polsce przysyłały skromne<br />
składki na strajkujący Rejowiec. Bracia<br />
Rossa z towarzyszami rozdzielali je między<br />
najuboższych. I od strony dyrekcji sytuacja<br />
nie wyglądała najlepiej. W porcie gdyńskim<br />
dwa amerykańskie statki oczekiwały na rejowiecki<br />
portland-cement, umowy groziły zerwaniem.<br />
Zarząd cementowni nie ustępował<br />
jednak. To przecież jasne, że w tych warunkach,<br />
na pustkowiu, odcięci od świata nie wytrwają.<br />
...Wytrwali jednak. Nie wiadomo właściwie<br />
jak, ale wytrwali, mimo że w ostatnich<br />
dniach, już na progu zwycięstwa, sytuacja<br />
w obozie strajkujących stała się groźna. Coraz<br />
więcej robotników podchodziło do Józka<br />
Rossy i nie patrząc mu w oczy, mnąc czapki<br />
w rękach mówiło: „Nie damy rady, ani kawałka<br />
chleba w domu, dzieciak chory, kobieta<br />
też słaba — na nic się nie zda to czekanie".<br />
Józek tłumaczył jak mógł, przemawiał<br />
do rozsądku. Zgadzali się, chociaż z coraz<br />
większym trudem. Wreszcie pewnego wieczoru<br />
przyszli do mieszkania Rossów zwartą, niespokojną<br />
grupą i zażądali przerwania strajku.<br />
Grozili, przeklinali. Wtedy Józek Rossa zerwał<br />
się czerwony z gniewu, wyskoczył przed<br />
nich i zawołał: „Nie wstyd wam narzekać?<br />
45
Jak nie macie co jeść, idźcie w nocy na kopce<br />
dworskie z kartoflami, muszą was pożywić<br />
w potrzebie, a nie ważcie się zmarnować nam<br />
całej pracy. Zdechniecie inaczej .na tej pustyni,<br />
jeśli oni będą górą. Zrozumieliście?"<br />
Uciszyli się jakoś i wyszli, a w parę dni później<br />
dyrekcja przyjęła wszystkie żądane<br />
punkty. Podwyższono płace, zniesiono bony,<br />
sprowadzono lekarza i rozpoczęto budowę<br />
łaźni. ...„To dlatego — mówi Rossa — ilekroć<br />
na nią spojrzę, uśmiecham się. Przypomina mi<br />
ona nasze zwycięstwo. Wywołuje tyle wspomnień<br />
już teraz zatartych. Ale przede wszystkim<br />
powracam do tamtego wieczoru. Widzę<br />
jak dziś — mówi Rossa — spoglądając w okno<br />
w zamyśleniu — ja, młody chłopak i ci<br />
starsi robotnicy przede mną... Widzę, jak słowa<br />
moje nieprzemyślane, rzucane ot tak z serca,<br />
załamują ich, przekonują. Do dziś dziwię<br />
się, jak to się stało. Dlaczego mnie posłuchali?<br />
Skąd w słowach moich wzięła się taka siła?<br />
Nie wiem do dzisiaj..."<br />
* • *<br />
Cement jest szary, zimny, obojętny... Wrażenie<br />
takie nasunąć się może, gdy przesypujemy<br />
go między palcami. Ale wrażenie to nie<br />
jest ważne.Najważniejsze, że rejowiecki portland-cement<br />
obdarzony jest wielką siłą spajania<br />
budulca. Daleka jednak i może nawet<br />
sztuczna byłaby poetycka parabola, że to ludzie<br />
wpoili w cement tę siłę. Wielu robotników<br />
zjednoczonych wspólną pracą i walką<br />
włączyło się bezsprzecznie w dzieje cementowni<br />
w Rejowcu, nie porzucając jej, mimo<br />
że wypędzała ich często od siebie ogłaszając<br />
zawieszenie produkcji z powodu kryzysów.<br />
W roku 1931 robotnicy i urzędnicy z cementowni<br />
musieli tłuc kamienie na szosie z braku<br />
innego zajęcia. Rossa, Mierzejewski, Błażejewski,<br />
Góra i inni — ci powracali zawsze,<br />
nie zastanawiając się, czy nowy kryzys na<br />
powrót nie wyrzuci ich na ulicę. ...Mijały lata.<br />
Z bocznicy kolejowej odjeżdżały transporty<br />
cementu i rozchodziły się po świecie. Emigranci,<br />
robotnicy polscy w Argentynie, dla<br />
których nie było pracy w kraju, płakali ze<br />
wzruszenia na widok beczułki z napisem: „Rejo<br />
wiec-portl and cement". Aż wreszcie — mówiąc<br />
słowami poety — „jak czołg przetoczył<br />
się wrzesień ziemi ojczystej przez piersi":<br />
wybuchła wojna. Transporty cementu i wówczas<br />
nie przestały odjeżdżać, tylko tym razem<br />
służyły do budowy bunkrów hitlerowskich,<br />
do wszelkich umocnień wojennych. Ale<br />
stara załoga czuwała i oczekiwała momentu,<br />
gdy ostatni Niemiec opuści fabrykę. Sprawa<br />
cementu, który nieprzerwaną strugą będzie<br />
musiał spływać ze zbiorników do wagonów<br />
na odbudowę miast zniszczonych przez okupanta,<br />
znowu s<strong>pl</strong>otła się z nimi nierozłącznie.<br />
Musieli stoczyć o niego ostatnią walkę.<br />
Kiedy odjechał ostatni samochód z kierownictwem<br />
niemieckim, a fabryk nie zdołano<br />
wysadzić w powietrze, Józef Rossa polecił<br />
załodze jak niegdyś strzec pilnie terytorium<br />
fabrycznego, zanim nie nadejdzie nowa władza<br />
— władza ludowa. Zapowiadały już ją<br />
pojedyncze zwiadowcze czołgi radzieckie, huk<br />
dział upodabniający się do przetaczania gigantycznych<br />
głazów. Ubrany tak jak dzisiaj<br />
w barankową czapkę, watowaną kurtkę,<br />
Rossa czujnie śledził teren. Nie omyliło go<br />
przeczucie. Jeszcze tu i ówdzie wybuchały<br />
pociski, a już ożyły rodzime hieny, przed<br />
bramę zajechało parę wozów z jakimiś ludźmi,<br />
pragnącymi obłowić się w fabryce. Usiłowali<br />
wedrzeć się do wnętrza, ale dostali<br />
„odprawę", zapamiętali ją na długo. Należy<br />
ona do miłych wspomnień Józefa Rossy. Nie<br />
dał skrzywdzić „swojej" fabryki! Cementownia<br />
„Firlej" przeszła w ręce polskich władz<br />
zdolna do produkcji. Znów buchnęły z kominów<br />
kłęby dymu i odblask z hutniczego pieca<br />
wykwitł jak wielki mak na granatowym<br />
niebie. Znowu ruszyły sznury wagonów<br />
z workami cementu, tym razem na budowy<br />
warszawskie. Zmieniła się jednak nazwa fabryki,<br />
dawne, magnackie miano „Firlej" stało<br />
się zbędne, zastąpiła go nowa nazwa szlachetna<br />
i piękna: „Pokój". Zmieniła się również<br />
rola Józefa Rossy...<br />
— Wie pan, zastanawiam się nad tym często...<br />
— mówi do mnie. W tym jest dziwny<br />
zbieg okoliczności, dziwny sens... Zawsze za<br />
moją działalność społeczną, za walkę o poprawienie<br />
warunków pracy spychano mnie<br />
do najcięższej, fizycznej roboty. Połowę zdrowia<br />
zabrała mi ta orka... A teraz ...a teraz<br />
właśnie jestem tym, którego obowiązkiem<br />
jest dbanie o właściwe warunki pracy.<br />
46
ł ł ł<br />
Józef Rossa codziennie niemal obchodzi cały<br />
zakład, sprawdza każdy szczegół precyzyjnie<br />
działającego mechanizmu. Dostał fabryką<br />
całkowicie niezabezpieczoną, maszyny zagrażające<br />
życiu ludzkiemu. Liczne dawniej<br />
wypadki były rezultatem tego zaniedbania.<br />
Jedno z takich zdarzeń wyłania się ze wspomnień<br />
Rossy — oto majster kazał robotnikowi<br />
Szczupakowi wybrać z dna silosu cement,<br />
którego z powodu zbyt małej ilości nie mogła<br />
już wyssać pompa. Wszedł odważnie do<br />
wnętrza zbiornika obserwowany przez zaniepokojonych<br />
kolegów. Nagle oberwała się<br />
warstwa cementu z bocznej ściany zbiornika<br />
i zasypała Szczupaka całkowicie. Gdy odgrzebano<br />
go — już nie żył. W pierwszych tygodniach<br />
po objęciu swych funkcji Rossa napotykał<br />
jeszcze wiele przykładów żartowania<br />
z życia i ze zdrowia ludzkiego. Zatrząsł się<br />
kiedyś z oburzenia na widok mechanika, który<br />
doglądał kół poruszających pasy transmisyjne<br />
stojąc na drabinie i balansując między<br />
dwoma pędzącymi taśmami skóry, w które<br />
mógł go wkręcić niedbały ruch. Niebawem<br />
wyrosło tam podwyższenie i siatka ochronna<br />
oddzieliła niebezpieczny mechanizm. Palą się<br />
tam w nocy światła.<br />
Dopiero w czasie swojej nowej pracy poznał<br />
Rossa, ile zasadzek kryje w sobie wielka<br />
fabryka. Na przykład taka pułapka: wózek<br />
odwożący żużel z popielników do windy musiał<br />
przejechać po szynach ułożonych na klapach<br />
od otworu, przez który podawano żużel<br />
z dołu. Wielokrotnie jedna połowa klapy była<br />
otwarta i wówczas robotnik pchający wózek<br />
przed sobą mógł wpaść do wnętrza wraz<br />
z wózkiem. I ten wypadek zresztą również<br />
kronika cementowni ma do zanotowania. Rossa<br />
długo myślał, jak zapobiec na przyszłość<br />
wypadkom. Ale tutaj dopomogli mu racjonalizatorzy.<br />
Pewnego dnia do jego budki —<br />
„mostu kapitańskiego" przybiegł młody tokarz,<br />
Władysław Rak.<br />
— Wiecie, wymyśliłem sposób na ten<br />
otwór. Oto rysunek. Po prostu: klapy opatrzy<br />
się tak, aby otwierały się pod kątem uniemożliwiającym<br />
przejechanie po nich wózkiem...<br />
Tak, to było rzeczywiście proste, teraz niebezpieczeństwo<br />
jest zażegnane. Rossa co dzień<br />
zbiera nowe spostrzeżenia. Koło napędowe<br />
przy młynie do mielenia grudek klinkierowych<br />
nie ma siatki ochronnej, a na nieszczęście<br />
nie można również jej dostać na rynku.<br />
Wysoce niekorzystny dla zdrowia jest brak<br />
nowoczesnej instalacji do oczyszczania powietrza<br />
z pyłu, polegającej na wmontowaniu<br />
w halach produkcyjnych tzw. „ścian" lub koryt<br />
z bieżącą wodą. Z tego powodu robotnicy<br />
otrzymują codzi ennie V2 litra mleka, które<br />
posiada wybitne własności odtruwające. Rossa<br />
nie zwraca uwagi na odruchy zniecier<strong>pl</strong>iwienia<br />
ze strony załogi, której wydaje się, że<br />
czasem przeszkadza im on w wykonaniu <strong>pl</strong>anu.<br />
— „Przecież pragniemy podwoić produkcję<br />
przedwojenną i produkować w 1955 r.<br />
pięć milionów ton!" — tłumaczą mu, ale Rossa<br />
jest nieugięty. — „Życie ludzkie jest zbyt<br />
wielką wartością i o troskliwy stosunek do<br />
niego walczyłem" — powtarza.<br />
Tak, życie ludzkie jest wielką wartością...<br />
Każde życie. To, którego tor przebiega linią<br />
krętą, bogate w zdarzenia, w różnorodność<br />
nawarstwiających się wrażeń, i to, związane<br />
z jednym tylko odcinkiem pracy, na którym<br />
musi ono zdać egzamin ze swej dojrzałości,<br />
takie właśnie, jak życie Józefa Rossy. Dba on<br />
teraz, aby produkcja substancji, która spaja<br />
budulec nowych gmachów, nie pochłonęła<br />
ofiar, aby maszyny nie groziły płucom wydzielanym<br />
pyłem, nie groziły zbliżającym się<br />
do nich rękom...<br />
I wówczas uświadomiłem sobie, że przecież<br />
niegdyś, gdy nie znano jeszcze cementu, zastępowało<br />
go wapnem niegaszonym połączonym<br />
właśnie z krwią zwierzęcą lub może<br />
nawet niewolniczą, co dawało silne spoiwo.<br />
Powiedziałem o tym Rossie. Słysząc to<br />
uśmiechnął się w odpowiedzi swoim<br />
zwykłym i mądrym uśmiechem:<br />
miłym,<br />
— Nasz cement z huty „Pokój" nie potrzebuje<br />
krwi i tak jest wystarczająco mocny.<br />
I nigdy w rozlewie krwi nie dopomoże...<br />
Zastanowiłem się nad słowami Rossy... Za<br />
oknami rozległ się zgrzyt kolei przewożącej<br />
margiel z kopalni.<br />
Wiatr, który podniósł się<br />
znowu do lotu, cisnął w okno garść śniegu.<br />
Chciałem jeszcze coś powiedzieć, gdy<br />
izbę napełnił gwar głosów młodych<br />
robotników:<br />
nagle<br />
47
— Obywatelu kierowniku, czy dostaniemy<br />
dzisiaj nasze nowe ubrania ochronne?<br />
...Wyszedłem cicho. Huta „Pokój" gorzała<br />
od świateł. U dołu trwał blask mlecznosiny od<br />
lamp, w górze wysmuklał się w purpurowy<br />
kielich łuny. Obok, z budowy cementowni<br />
Rejowiec II dochodziły zwykłe odgłosy pracy<br />
— to druga zmiana objęła swe stanowiska.<br />
Konrad Eberhardt<br />
LUBOMIR DMITERKO<br />
Przełożył ANDRZEJ CESARZ<br />
W BELWEDERZE<br />
Okno. Noc. Jak gdyby na portrecie,<br />
W oknie stoi człowiek, niby w ramie.<br />
Portret ten dziś znają nawet dzieci;<br />
W każdej polskiej chacie jest na ścianie.<br />
Nie śpi Prezydent. Trosk wiele dręczy.<br />
Nad Warszawą księżyc blask odmienia.<br />
Polskę widać tu jakby z przełęczy<br />
W przyszłych lat budowach i marzeniach.<br />
Przez tę Polskę trasa oto legnie,<br />
W pyszny marmur się odzieje metro<br />
I kanałów wielkich sieć pobiegnie,<br />
Poprzez Wisłę — Odrę wiążąc z Dnieprem.<br />
Niezłomnymi pełen marzeniami<br />
Człowiek ów — wspaniały, nieugięty.<br />
Takim Go widziałem tymi dniami;<br />
Takim Go na zawsze zapamiętam.<br />
Jakże szybkie doby — błyskawice!<br />
Rankiem — Plenum. Spocząć czasu nie ma!<br />
Ożywają <strong>pl</strong>ace i ulice<br />
I ataku jasny już dylemat.<br />
I wytknięty każdy punkt programu:<br />
Polskiej on przyszłości jest fragmentem.<br />
Zwarta jakby wiersze telegramu<br />
Przeszłość jawi się przed Prezydentem.<br />
Oto młodość w złotej swej oprawie —<br />
Wszystko lśni w niej, wszystko tchnie świtaniem;<br />
Dalej — mroki, średniowieczny Rawicz<br />
I więziennych pięć lat za kratami.<br />
Ale przeszedł przez diabelskie łapy<br />
Na złość śmierci, żywy, jak ze stali<br />
I na próżno szpicle wciąż z gestapo<br />
W dzień i noc po piętach mu deptali.<br />
Praca znów. Jak cicho w Belwederze!<br />
Odgłos kroków.... Towarzysze? Oni!<br />
Bierut idzie,<br />
drzwi otwiera szerzej<br />
W socjalizmu twórczych dni symfonię.<br />
Przełożył Andrzej<br />
Cesarz<br />
48
HOMER Przełożył JAN PARANDOWSKI<br />
ODYSEJA<br />
MĄŻ I ŻONA. PIESN XXIII<br />
Z głośnym śmiechem staruszka szła na górne<br />
pokoje, by pani powiedzieć, że drogi mał-<br />
;: nek jest w domu. Kolana poruszały się żwawo,<br />
nogi skakały. Stanąwszy u wezgłowia<br />
rzekła:<br />
— Zbudź się, Penelopo, drogie dziecko, byś<br />
własnymi oczami ujrzała to, za czym tęskniłaś<br />
przez wszystkie dni. Wrócił Odys, wrócił,<br />
choć późno, do swojego domu, pozabijał hardych<br />
zalotników, którzy twój dom nawiedzili<br />
zmorą, pożerali dobytek i gwałt czynili twojemu<br />
synowi.<br />
Odrzekła jej mądra Penelopa:<br />
— Babuniu droga, bogowie cię opętali, —<br />
;:v. mogą i najmędrszego uczynić głupcem,<br />
lak samo jak szaleńca przywieść do rozsądku.<br />
I tobie oni pomieszali rozum, dawniej tak niezachwiany.<br />
Czemu drwisz ze mnie, gdy moje<br />
serce jest tak pełne bólu? Czyż na to, by<br />
mówić od rzeczy, budzisz mnie ze snu słodkiego,<br />
który mi padł na powieki? Nigdy jeszcze<br />
tak nie spałam od dnia, w którym Odys poszedł<br />
oglądać tę Złotroję, niegodną wspomnienia.<br />
Proszę cię zejdź i wróć do megaronu.<br />
Gdyby inna z moich kobiet przyszła z tą nowiną<br />
i zbudziła mnie ze snu, prędko bym ją<br />
i okrutnie przepędziła z domu: ciebie starość<br />
chroni.<br />
Odpowiedziała jej droga piastunka Eurykleja:<br />
— Nie drwię z ciebie, drogie dziecko, ale<br />
naprawdę Odys wrócił i jest w domu — to<br />
ten gość, którym tu wszyscy pomiatali. Telemach<br />
dawno wiedział o tym, lecz roztropnie<br />
strzegł tajemnicy, póki ojciec nie pomści się<br />
na mężach zuchwałych za ich gwałty.<br />
Na te słowa Penelopa radośnie wyskoczyła<br />
z łóżka, uściskała staruszkę i ze łzami w<br />
oczach mówiła do niej słowa skrzydlate:<br />
— Jeśli to prawda, co mówisz, droga babuniu,<br />
jeśli on naprawdę wrócił do domu, jakże<br />
sam jeden mógł położyć ręce na bezwstydnych<br />
zalotnikach, którzy się zawsze zbierali<br />
gromadnie?<br />
Odpowiedziała jej miła piastunka Eurykleja:<br />
— Nie widziałam, nie słyszałam, dochodziły<br />
mnie tylko jęki ginących. Siedziałyśmy przerażone<br />
w głębi domu za grubymi ścianami,<br />
drzwi były szczelnie zamknięte. Aż mnie<br />
z megaronu zawołał twój syn Telemach. To<br />
ojciec go posłał. Wtedy zobaczyłam Odyssa<br />
nad trupami poległych: leżeli wkoło niego na<br />
ubitej ziemi, jeden przy drugim. Serce by ci<br />
skoczyło z radości, gdybyś go widziała: kurzem<br />
i krwią był pokryty jak lew. Teraz wszyscy<br />
leżą na kupie u wrót dziedzińca, a on rozpalił<br />
wielki ogień i dom pięknie okadza,<br />
a mnie posłał, by ciebie zawołać. Idź już<br />
i niech w wasze miłe serca radość zawita, po<br />
tylu cierpieniach. Tak się więc teraz skończyło<br />
to długie oczekiwanie: jest ci on żywy przy<br />
swoim ognisku i ciebie odnalazł, i syna, a zalotników<br />
za ich wszystkie zbrodnie w pień<br />
wyciął we własnym domu.<br />
Rzekła znów do niej mądra Penelopa:<br />
-- Babuniu droga, jeszcze się nie unoś i nie<br />
śmiej! Wiesz, jak on tu jest wszystkim w domu<br />
pożądany, najbardziej mnie i synowi, którego<br />
spłodziliśmy — ale nie może być prawdą<br />
to, co ty mówisz. To ktoś z nieśmiertel-^<br />
nych pozabijał zalotników, oburzony ich pychą<br />
okrutną i zbrodnią. Nikogo z ludzi nie<br />
uszanowali, dobrego czy złego, ktokolwiek się<br />
do nich zbliżył, i za tę zuchwałość padła na<br />
nich zguba. Ale sam Odys zginął bezpowrotnie,<br />
zginął daleko od Achai.<br />
Odpowiedziała jej na to droga piastunka<br />
Eurykleja:<br />
— Moje dziecko, jakież to słowo wyrwało<br />
się tobie z zagrody zębów? On jest tu przy<br />
swoim ognisku, a ty wciąż mówisz, że on nigdy<br />
nie wróci! Zawsze masz serce nieufne.<br />
Wskażę ci więc znak nieomylny — bliznę,<br />
którą mu ongi zostawił biały kieł dzika. Spostrzegłam<br />
ją, kiedy go myłam, chciałam tobie<br />
zaraz powiedzieć, ale on chwycił mnie rękoma<br />
za gardło i nie pozwolił mówić — przezorna<br />
głowa! Chodź ze mną — życiem własnym<br />
ręczę, — jeśli cię zwodzę, zabij mnie bez<br />
litości.<br />
Odpowiedziała jej na to mądra Penelopa:<br />
— Babuniu droga, choć jesteś bardzo roz-<br />
49
tropna, nie zdołasz podpatrzyć bogów wiecznie<br />
żyjących w ich ukrytych zamiarach. Ale<br />
idźmy do mego syna: zobaczę zabitych zalotników<br />
i tego, który ich zabił.<br />
To rzekłszy zstąpiła z górnych komnat.<br />
A serce się wahało: czy z daleka miłego małżonka<br />
wybadać, czy wprost doń podejść, za<br />
ręce ująć, całować głowę. Kiedy zaś weszła<br />
i przekroczyła kamienny próg, usiadła naprzeciw<br />
Odyssa, w blasku ognia, pod drugą ścianą.<br />
A on siedział pod wysokim słupem, oczy<br />
miał spuszczone i oczekiwał, czy się do niego<br />
odezwie dzielna małżonka, skoro go ma już<br />
przed sobą.<br />
Długo siedziała w milczeniu, spłoszona w<br />
swym sercu i nie spuszczała zeń wzroku: to<br />
rozpoznawała twarz, to się jej wydawał nieznajomy<br />
w tym nędznym odzieniu.<br />
Nagle odezwał się Telemach:<br />
— Matko moja, zła matko, jakież twoje serce<br />
nieczułe! Czemu tak stronisz od ojca? Czemu<br />
nie siądziesz przy nim, nie zagadniesz słowem,<br />
nie rozpytasz? Zaiste, żadna kobieta nie<br />
byłaby tak nieugięta, żeby się trzymać z daleka<br />
od męża, który po wielu niedolach w dwudziestym<br />
roku wraca do ziemi ojczystej. Zawsze<br />
miałaś serce twardsze niż kamień.<br />
Przemówiła do niego mądra Penelopa:<br />
— Moje dziecko, serce mi w łonie topnieje,<br />
i ani słowa nie mogę wymówić, ani się wypytać,<br />
nawet w twarz spojrzeć z bliska. Jeśli to<br />
Odys naprawdę, już my się rozpoznamy nieomylnie<br />
i lepiej niż teraz. Są bowiem znaki dla<br />
innych ukryte, nam tylko obojgu wiadome.<br />
Tak mówiła. Uśmiechnął się niezłomny boski<br />
Odys i wnet do Telemacha rzekł słowa<br />
skrzydlate:<br />
— Telemachu, pozwól matce wystawić mnie<br />
na próbę; niebawem lepiej mnie pozna. Teraz<br />
jestem brudny, na ciele mam łachman, dlatego<br />
mnie lekceważy i nie ufa, że to ja jestem.<br />
Nam jednak trzeba się teraz naradzić, by<br />
wszystko poszło gładko. Wszak jeśli ktoś<br />
jednego człowieka w kraju zabije, ucieka,<br />
porzucając rodzinę i ziemię ojczystą, by nie<br />
mieć na karku ciżby mścicieli, — myśmy zaś<br />
podporę miasta znieśli, kwiat itackiej młodzieży.<br />
Powiedz, co o tym myślisz?<br />
Odpowiedział mu roztropny<br />
Telemach:<br />
— Sam to rozważ ,drogi ojcze. Twój rozum<br />
za najlepszy pośród ludzi słynie, nikt się w<br />
tym z tobą nie może równać na ziemi. My<br />
ochoczo pójdziemy za tobą społem i wierz mi,<br />
oddamy ci całe nasze męstwo i wszystkie siły,<br />
jakie w nas są.<br />
W odpowiedzi rzekł Odys przemądry:<br />
— A więc powiem, co mnie się wydaje najlepsze.<br />
Najpierw się wykąpcie i zmieńcie chitony<br />
i dziewczętom w domu każcie się przebrać.<br />
Boski pieśniarz niech weźmie dZWOnną<br />
formingę i wiedzie nas w <strong>pl</strong>ąsy radosne, żeby<br />
ktoś, co z zewnątrz posłyszy, przechodzień czy<br />
sąsiad, myślał, że u nas gody. Wieść o zabójstwie<br />
zalotników nie powinna się rozejść szeroko<br />
po mieście, póki my nie znajdziemy się<br />
w naszym wiejskim sadzie. Tam dopiero zobaczymy,<br />
jakiej pomocy użyczy nam Pan<br />
Olimpu.<br />
Rzekł, oni skwa<strong>pl</strong>iwie usłuchali. Najpierw<br />
się wykąpali i zmienili chitony i wystroili<br />
niewiasty. Za czym boski pieśniarz wziął wydrążoną<br />
formingę i obudził w nich pragnienie<br />
słodkiej pieśni i tańców doskonałych. I wielki<br />
dom aż jęczał od stóp tańczących mężczyzn<br />
i kobiet w pięknych przepaskach. Ktoś,<br />
co to słyszał z zewnątrz ,mógł sobie mówić:<br />
— Z pewnością ktoś żeni się z królową,<br />
0 którą się tylu starało. Niegodziwa! nie zdołała<br />
utrzymać do końca tego wielkiego domu,<br />
zanim wróci mąż, którego poślubiła dziewicą.<br />
Tak mówiono, nie wiedząc o tym, co się<br />
stało.<br />
Tymczasem wielkodusznego Odyssa w jego<br />
domu kąpała klucznica Eurynome i nacierała<br />
oliwą, a potem narzuciła nań piękny faros<br />
1 chiton, Atena zaś na jego głowę zlała piękną<br />
urodę i uczyniła go większym na pozór<br />
i tęższym i uwieńczyła bujnymi kędziorami<br />
podobnymi kwiatom hiacentu. Jak kiedy człowiek<br />
biegły we wszelkch kunsztach, uczeń<br />
Hefajstosa i Pallas Ateny, urocze dzieło tworzy<br />
oblewając srebro złotem, tak ona rozlała<br />
wdzięk na jego głowę i ramiona. I wyszedł<br />
z wanny postawą do bogów podobny.<br />
Z powrotem usiadł na tronie, z którego niedawno<br />
powstał, naprzeciw swojej małżonki<br />
i tak się do niej odezwał:<br />
— Dziwna! Żadnej ze słabych kobiet tak<br />
nieużytego serca nie dali panowie olimpijskiej<br />
stolicy. Nie masz drugiej tak nieugiętej,<br />
która by się trzymała z daleka od męża, co po<br />
wielu niedolach w dwudziestym roku wraca<br />
50
do ziemi ojczystej. Hej, babuniu, ściel mi łóżko<br />
sam pójdę spać, bo ona zaiste ma w łonie<br />
serce z żelaza.<br />
Na to odezwała się mądra Penelopa:<br />
— Dziwny! nie ma we mnie dumy ani pogardy,<br />
ani przesadnego zdumienia. Bardzo dobrze<br />
wiem, jaki byłeś, kiedy po Ilion płynąłeś<br />
na okręcie o długich wiosłach. Tak, Eurykle-<br />
;o, pościel jemu łoże wygodne za tą sypialnią<br />
0 grubych murach, którą sam zbudował — tam<br />
wynieś łoże i daj pościel, runo owcze, chlajny<br />
i lśniące prześcieradła.<br />
Mówiła tak, by wypróbować męża. Lecz<br />
Odys oburzył się na troskliwą małżonkę.<br />
— Zaiste, kobieto, bolesne słowo rzekłaś.<br />
Któż to przeniósł gdzie indziej moje łoże?<br />
Trudna to rzecz i trzeba nie lada umiejętności,<br />
jeden bóg, gdyby chciał, mógłby je postawić<br />
w innym miejscu. Żaden żywy śmiertelnik,<br />
nawet bardzo silny, nie mógłby go tak łatwo<br />
ruszyć, bo wielka tajemnica kryje się w tym<br />
łożu przedziwnym. Sam je zrobiłem, nikt inny.<br />
Pośrodku zagrody stało długolistne drzewo<br />
oliwne, mocne, wysokie i grube jak słup.<br />
Wokół niego zbudowałem naszą sypialnię ze<br />
ściśle przylegających kamieni i starannie<br />
okryłem dachem, a drzwi wpoiłem szczelne<br />
1 mocne. Wtedy ściąłem włosy długolistnej<br />
oliwki, a pień spiżem obciosałem od samego<br />
korzenia, troskliwie i umiejętnie, równo pod<br />
sznur. Z niego zrobiłem podstawę łoża, wiercąc<br />
świdrem dziury wszędzie, gdzie trzeba. Idąc<br />
od tej podstawy zbudowałem całe łoże i upiększyłem<br />
je złotem, srebrem, kością słoniową.<br />
I przeciągnąłem wzdłuż rzemienie ze skóry wołowej<br />
purpurą barwionej. Oto masz ową tajemnicę,<br />
lecz nie wiem, kobieto, czy moje łoże<br />
stoi jeszcze w miejscu, czy już je ktoś przeniósł<br />
gdzie indziej, odciąwszy od pnia oliwki.<br />
Rzekł, a jej zwątlały kolana i miłe serce, gdy<br />
Odys dał jej ów znak nieomylny. Z płaczem<br />
wprost ku niemu pobiegła, zarzuciła mu ramiona<br />
na szyję, całowała w głowę, mówiła:<br />
— Nie gniewaj się na mnie, Odyssie, ty który<br />
jesteś zawsze z ludzi najmądrzejszy. Bogowie<br />
nasycili nas zgryzotą i nie dali nam trwać<br />
przy sobie, by cieszyć się młodością i wstąpić<br />
w progi starości. Lecz teraz już się nie gniewaj<br />
i nie miej mi za złe, że od razu, ujrzawszy,<br />
nie witałam ciebie z miłością. Zawsze bowiem<br />
serce mi stygnie w łonie, gdy pomyślę, że ktoś<br />
może przyjść i zwieść mnie słowami: tylu jest<br />
niegodziwych oszustów. Nawet argiwska Helena,<br />
z Dzeusa rodem, nie dzieliłaby miłości<br />
i łoża z cudzoziemcem, gdyby wiedziała, że<br />
waleczni synowie Achajów pójdą za nią i sprowadzą<br />
z powrotem na ziemię ojczystą. To bóg<br />
ją pchnął w czyn niegodziwy, w jej sercu nie<br />
było z początku tej winy złowrogiej, od której<br />
i nasze zaczęły się cierpienia. Lecz oto dałeś<br />
mi znak nieodparty: żaden człowiek nie widział<br />
naszego łoża, tylko ty i ja i jedna jedyna<br />
służąca, córka Aktora, którą mi dał ojciec, kiedym<br />
tu przyszła i która strzegła podwoi naszej<br />
zamczystej sypialni. Wierzę już, choć tak nierychliwe<br />
mam serce.<br />
Rzekła, a w nim jeszcze bardziej wezbrało<br />
pragnienie łez i płakał, trzymając w objęciach<br />
swą żonę serdeczną i wierną. Jak upragniona<br />
jawi się ziemia żeglarzom, którym Posejdon<br />
okręt dzielny na morzu rozbije w zamęcie wiatrów<br />
i gwałtownych fal i tylko ich garstka<br />
umyka siwej topieli płynąc do lądu, a ich ciała<br />
okrywa osad słony, aż uniknąwszy zguby,<br />
szczęśliwi stoją na ziemi, — tak upragniony<br />
był dla niej widok męża i nie mogła swych<br />
białych ramion odjąć od jego szyi.<br />
I byłaby ich wśród płaczu zastała różanopalca<br />
Jutrzenka, gdyby nie czujna myśl bogini.<br />
Jasnooka Atena zatrzymała noc długą u jej<br />
kresu, a złototronną Jutrzenkę nad Oceanem<br />
i nie pozwoliła zaprzęgać rączych koni, które<br />
ludziom światło niosą, Lamposa i Faetona, źrebaków<br />
świtu.<br />
Wtedy to przemądry Odys odezwał się do<br />
swej małżonki:<br />
— Nie doszliśmy jeszcze, żono, do kresu<br />
naszych trudów. Przed nami jest jeszcze niezmierna,<br />
różnoraka i niebezpieczna próba, którą<br />
mi trzeba spełnić do końca. Przepowiedziała<br />
mi ją dusza Teirezjasza w owym dniu, kiedy<br />
zstąpiłem w dom Hadesa pytać się o powrót<br />
towarzyszy i mój własny. Lecz pójdź, żono,<br />
chodźmy do łoża, już pora nacieszyć się słodkim<br />
snem.<br />
Odpowiedziała mu mądra Penelopa:<br />
— Czeka na ciebie łoże, kiedy go tylko zapragniesz,<br />
bo oto sprawili bogowie, żeś wrócił<br />
do swego pięknego domu i do swej ziemi ojczystej.<br />
Lecz skoro bóg poddał ci myśl, by o tym<br />
wspomnieć, powiedz, proszę, jaka to próba.<br />
51
Zapewne, dowiem się o tym później, ale może<br />
lepiej wiedzieć od razu.<br />
Odpowiedział jej Odys przemądry:<br />
— Nieostrożna jesteś, że oto nalegasz, bym<br />
0 tym mówił? Powiem ej jednak, nic nie ukryję.<br />
Ale nie uraduje się twoje serce, tak jak i ja<br />
sam nie czuję radości. Albowiem kazał mi on<br />
iść przez wiele wiele miast z wiosłem foremnym<br />
w ręku, aż dojdę do ludzi, co nie znają<br />
morza ani nie spożywają solonej strawy, ani<br />
nie znają okrętów o ścianach czerwonych ni<br />
wioseł foremnych, które są skrzydłami okrętów.<br />
I znak mi dał jasny, którego przed tobą<br />
nie skryję. Oto, kiedy mnie spotka przechodzień<br />
i powie, że na swym świetnym ramieniu<br />
niosę łopatę do przesiewania zboża, wtedy<br />
mam w ziemię wbić wiosło, a Panu Posejdonowi<br />
złożyć piękne ofiary: barana, byka i kiernoza<br />
stadnika. I wrócę do domu i tu znowu złożę<br />
święte hekatomby bogom nieśmiertelnym,<br />
których jest niebo szerokie, — wszystkim po<br />
kolei. A śmierć przyjdzie do mnie z morza, taka<br />
naprawdę łagodna, i sprzątnie pośród błogosławionej<br />
starości, w gronie szczęśliwych<br />
ludów. Takie, mówił, jest moje przeznaczenie.<br />
Odezwała się znów mądra Penelopa:<br />
— Jest więc nadzieja, że nas bieda opuści,<br />
skoro bogowie przeznaczają starość szczęśliwą.<br />
Tak oni ze sobą rozmawiali, a tymczasem<br />
piastunka razem z Eurynome przy świetle pochodni<br />
gotowała im miękkie łoże. Gdy je starannie<br />
usłała, staruszka poszła do siebie na spoczynek,<br />
a pokojowa Eurynome z pochodnią w<br />
ręce prowadziła ich do łoża. U wrót sypialni<br />
cofnęła się, a oni z radością weszli w swą starą<br />
łożnicę.<br />
W tej chwili Telemach, wolarz i pasterz świń<br />
przestali tańczyć, odesłali kobiety i sami poszli<br />
spać w cienistych komnatach.<br />
Odys i Penelopa, gdy się nasycili miłością,<br />
szukali uciechy w słowach, we wzajemnych<br />
wyznaniach. Boska kobieta opowiadała, co<br />
zniosła w swym domu patrząc na ohydną czeredę<br />
zalotników, którzy z jej właśnie powodu<br />
zabijali woły i tłuste owce bez liku i wino wylewali<br />
beczkami. A boski Odys mówił jej<br />
wszystko: ile klęsk zadał nieprzyjaciołom, ile<br />
sam zniósł niedoli. Słuchała go z zachwytem<br />
1 sen nie padł jej na powieki, póki nie opowiedział<br />
jej wszystkiego.<br />
Zaczął od tego, jak pokonał Kikońów, jak<br />
potem przybył do żyznej ziemi Latofagów, mówił<br />
o zbrodniach Kiklopa i jak się na nim pomścił<br />
za dzielnych towarzyszy, których ów<br />
pożarł bezlitośnie, — i jak przybył do Eola,<br />
który go podjął życzliwie i odesłał, ale nie było<br />
mu dane już wtedy wrócić do ojczyzny, bo<br />
znów porwała go burza i jęczącego niosła po<br />
rybnym morzu, — i jak zawinął do lestrygońskiej<br />
Telepyli, gdzie stracił statki i towarzyszy<br />
knemidnych i skąd sam jeden uciekł na<br />
czarnym okręcie. I opowiadał podstępy Kirke<br />
i jej przewrotność i jak na wiosłowym okręcie<br />
dotarł do stęchłych progów Hadesa, by szukać<br />
rady u duszy tebańskiego Teirezjasza i jak zobaczył<br />
tam wszystkich towarzyszy i własną<br />
matkę, która go zrodziła i wychowała dziecięciem,<br />
— i jak słuchał głosu śpiewających syren,<br />
jak wpłynął między Błędne Skały, między<br />
straszną Charybdę i Skyllę, której żaden człowiek<br />
bez szkody nie ominie, — i j-ak towarzysze<br />
zabili krowy Heliosa, i jak wysoko grzmiący<br />
Dzeus dymiącym piorunem poraził okręt, tak<br />
że wszyscy naraz zginęli zacni towarzysze,<br />
a on sam jeden spod złej doli się wymknął, —<br />
i jak się dostał do wyspy Ogigii i do nimfy Kalipso,<br />
która go trzymała w pieczarach głębokich,<br />
pragnąc, by został jej mężem, żywiła,<br />
obiecywała uczynić nieśmiertelnym i wiecznie<br />
młodym, ale jego serce nie usłuchało, — jak<br />
wreszcie po wielu trudach przybył do Feaków,<br />
którzy go serdecznie jak boga uczcili i na okręcie<br />
odesłali do ziemi ojczystej, obdarzając złotem<br />
i srebrem i mnóstwem szat.<br />
Były to ostatnie słowa, gdy słodki sen członki<br />
w nim rozluźnił i sercu odjął troski.<br />
Tymczasem bogini jasnooka Atena nową<br />
myśl powzięła. Kiedy się spodziewała, że Odys<br />
nacieszył się już żoną i snem, wnet ruszyła _<br />
znad Okeanu w mgłach zrodzoną Złototronną<br />
,by światło ludziom niosła. Wstał Odys<br />
z miękkiego łoża i rzekł do żony:<br />
— Niewiasto, dość już mieliśmy kłopotów,<br />
— ty opłakując tutaj mój utrapiony powrót, ja<br />
borykając się wśród cierpień, którymi Dzeus<br />
i inni bogowie trzymali mnie z daleka od ziemi<br />
ojczystej. Dziś, kiedy znów znaleźliśmy się<br />
W tym utęsknionym łożu, muszę uporządkować<br />
dobytek, jaki mam jeszcze. Za trzody, które<br />
mi porżnęli zuchwali zalotnicy, dużo sam<br />
sobie odbiorę, resztę dadzą Achajowie, aż znów<br />
się napełnią wszystkie obory. Lecz wpierw<br />
52
pójdę do wiejskich sadów zobaczyć zacnego<br />
ojca, który się tak srodze o mnie martwi.<br />
Wiem, żono, że jesteś bardzo rozsądna i dlatego<br />
ci mówię: ledwo słońce wzejdzie, zaraz<br />
się rozniesie wieść o tym, że zabiłem w swym<br />
domu zalotników. Ty więc pójdź na piętro<br />
i siedź tam razem ze służącymi, a nikogo nie<br />
przyjmuj, z nikim nie rozmawiaj.<br />
Rzekł i włożył piękną zbroję, za czym zbudził<br />
Telemacha, wolarza i pasterza świń i kazał<br />
wziąć oręż w ręce. Posłuszni, w lot okryli<br />
się spiżem. Otworzyli drzwi, wyszli, Odys na<br />
czele. Już było jasno na świecie, lecz Atena<br />
okryła ich nocą i prędko wyprowadziła z miasta.<br />
i<br />
PIEŚŃ XXIV.<br />
PRZYMIERZE<br />
...Wkrótce przybyli do pięknie uprawnych<br />
pól Laertesa. Zdobył on je niegdyś za cenę<br />
wielkich trudów. Tam był jego dom, a wokół<br />
biegły zabudowania gospodarskie, gdzie jadali,<br />
przesiadywali i nocowali niewolnicy<br />
i robili, co im rozkazał. Rządziła tam stara<br />
Sycylijka, która godnie opiekowała się starcem,<br />
żyjącym na wsi z dala od miasta.<br />
Odys zwrócił się do sług i syna ze słowami:<br />
— Wy teraz wejdźcie do budownego domu<br />
i na wieczerzę poświęćcie najlepszego wieprza,<br />
ja tymczasem pójdę się przekonać, czy<br />
nasz ojciec mnie pozna, gdy zobaczy własnymi<br />
oczami, czy też nie pozna po tak długiej<br />
rozłące.<br />
To mówiąc oddał sługom swój oręż bojowy<br />
: gdy oni żwawo odeszli do domu, on zbliżał<br />
się do obfitego w owoce sadu. Wszedłszy<br />
do wielkiego ogrodu nie znalazł ni Doliosa,<br />
ni żadnego ze sług lub synów: za przewodem<br />
starego poszli zbierać ciernie na ogrodzenie<br />
sadu. Znalazł w nim natomiast swego ojca,<br />
k:órv okopywał drzewo. Miał na sobie brudny<br />
• • • połatany i obrzydliwy, dokoła nóg<br />
• z wołowej skóry w strzępach,<br />
kaore iaiałv go chronić od ran, na rękach rękawice<br />
od cierni, na głowie miał czapkę<br />
z koźlej skóry, — istna żałoba.<br />
Widząc złamanego starca, żartego smutkiem<br />
głębokim, niezłomny boski Odys stanął pod<br />
gruszą wysoką i płakał. W myślach i w sercu<br />
rozważał, czy uścisnąć i ucałować ojca i od<br />
razu wszystko powiedzieć, jako przyszedł<br />
i wrócił do ziemi ojczystej, czy wpierw go<br />
wypytać i wystawić na próbę. Po namyśle<br />
uznał, że lepiej wpierw ostrym słowem go zaskoczyć.<br />
I z tą myślą wprost ku niemu ruszył<br />
boski Odys. I gdy tamten z głową pochyloną<br />
okopywał drzewo, stanął w pobliżu i rzekł<br />
doń jasny syn:<br />
— Starcze, nie brak tobie skrzętności w doglądaniu<br />
ogrodu, wielkie tu widać ^taranie.<br />
Żadna roślina, czy to figa, czy winorośl, czy<br />
oliwka, czy grusza, czy warzywa nie są bez<br />
opieki w tym sadzie. Ale nie gniewaj się, gdy<br />
powiem, że na tobie samym nie znać dobrej<br />
opieki: smutna starość, ciało szorstkie, odzienie<br />
liche. Przecież nie za gnuśność pan o ciebie<br />
nie dba, a twój wzrost i kształt nie okazują<br />
niewolniczego stanu. Raczej na króla<br />
wyglądasz i byłbyś doń całkiem podobny,<br />
gdybyś się kąpał, jadł, sypiał w miękkiej pościeli,<br />
jak starcom się godzi. Powiedz mi więc<br />
szczerze i dokładnie: czyim sługą jesteś, czyj<br />
ogród uprawiasz? I jeszcze mi powiedz prawdę,<br />
bo i to chcę wiedzieć, -— czy w istocie<br />
przybyliśmy na Itakę, jak to powiedział ów<br />
człowiek, którego idąc tutaj spotkałem. Nie<br />
był on bardzo mądry, nie umiał ani wszystkiego<br />
powiedzieć, ani wysłuchać moich słów,<br />
gdy go wypytywałem o kogoś, z kim łączy<br />
mnie przyjaźń gościnna: czy jeszcze żyje, czy<br />
już umarł i przebywa w domostwie Hadesa.<br />
Ciebie więc zapytam, a ty uważaj i słuchaj.<br />
Niegdyś w miłej ojczyźnie gościłem męża,<br />
który do nas zawitał, a nigdy przyjemniejszy<br />
gość z dalekich stron nie wszedł do mojego<br />
domu. Szczycił się, że jest rodem z Itaki i mówił,<br />
że ojcem jego jest Laertes, syn Arkejsiosa.<br />
Wprowadziłem go do domu i dobrze<br />
przyjąłem i miałem o niego staranie, bo mój<br />
dom jest zasobny. Dałem mu też upominki, jak<br />
się godzi, — siedem talentów złota misternej<br />
roboty, krater cały ze srebra, kwiecisty, dwanaście<br />
pojedyńczych chlajn, tyleż kobierców,<br />
tyleż farosów pięknych, tyleż w dodatku chitonów.<br />
Osobno jeszcze dostał cztery urodziwe<br />
niewiasty niezrównane w robotach, — sam je<br />
sobie wybrał.<br />
Odpowiedział ojciec lejąc łzy:<br />
— W istocie, gościu, przybyłeś do ziemi,<br />
o którą pytasz. Butni i występni mężowie nią<br />
władają.A twoje hojne dary poszły na marne.<br />
Gdybyś go natomiast żywego spotkał w Itace,<br />
nawzajem by ciebie przyjął gościnnie i z upominkami<br />
odesłał, jak przysługuje temu, który<br />
53
zrobił początek. Lecz powiedz zaraz szczerze<br />
i dokładnie: którego to roku gościłeś u siebie<br />
nieszczęsnego gościa, mojego, syna, jeśli to on<br />
był? Ale biedak przepadł gdzieś daleko od<br />
swoich i ziemi ojczystej i albo w morzu zjadły<br />
go ryby, albo na lądzie stał się pastwą dzikich<br />
zwierząt i ptaków. Ani go matka nie<br />
opłakała okrywszy całunem, ani ojciec, — my<br />
jego rodzice, ani żona, co w dom wniosła liczne<br />
dary, mądra Penelopa nie lamentowała<br />
nad mężem swym na marach, jak przystoi, ani<br />
mu oczu nie zamknęła: nie doznał czci należnej<br />
umarłym. Ale ty mów mi prawdę, bym<br />
wiedział dobrze: ktoś jest i skąd? gdzie twój<br />
ród i gród? Gdzież stanął okręt chyży, który<br />
tu zawiózł ciebie i boskich towarzyszy? Czyś<br />
jako podróżny przybył na obcym okręcie,<br />
który cię wysadził i odpłynął?<br />
Odpowiadając mu rzekł przemądry Odys:<br />
— Wszystko ci powiem dokładnie. Jestem<br />
z Błędochodu, gdzie mam sławne domostwo,<br />
moim ojcem Nieszczęsny, syn władcy Boleściwego,<br />
moje imię Sporny. Jadąc z Sykanii zbłądziłem,<br />
jakieś bóstwo zagnało mnie tu wbrew<br />
mojej woli. Mój okręt stanął hen, na polach,<br />
daleko od miasta. A co do Odyssa, już piąty<br />
rok, jak stamtąd odjechał, z mojej ojczyzny.<br />
Biedny! Pomyślne miał ptaki na drogę, z prawej<br />
strony, — cieszyłem się nimi, gdy go wyprowadzałem,<br />
cieszył się i on sam. Serce nam<br />
wróżyło, że się jeszcze spotkamy i obdarzymy<br />
nawzajem pięknym gościńcem.<br />
Rzekł, a tamtego okryła czarna chmura<br />
smutku. Wziął w obie ręce proch czarny jak<br />
sadza, posypał siwą głowę i jęczał okrutnie.<br />
Ten widok poruszył serce w Odyssie, w nozdrzach<br />
czuł ostry ból. Skoczył, objął, całował,<br />
mówiąc:<br />
— Otom ci jest, ojcze, ten sam, którego<br />
wyglądasz.W dwudziestym roku wróciłem do<br />
ziemi ojczystej. Zaniechaj płaczu, krzyków<br />
i łez. Krótko ci powiem, bo czas nagli: wymordowałem<br />
zalotników w naszym domu, karząc<br />
ich za hańbę bolesną i zbrodnie.<br />
Odparł Laertes:<br />
— Jeśliś ty Odys, mój syn, daj mi znak nieomylny,<br />
żebym uwierzył.<br />
Odpowiedział mu Odys przemądry:<br />
— Najpierw własnymi oczami rozpoznaj tę<br />
bliznę: to dzik białym kłem zranił mnie na<br />
Parnasie, wtedy, gdy ty i matka czcigodna<br />
posłaliście mnie do drogiego matki rodzica,<br />
54<br />
Autolikosa. Miałem odebrać dary, które będąc<br />
tutaj obiecał mi i przyznał. Następnie mogę ci<br />
wymienić drzewa w tym pięknym sadzie, jakie<br />
mi niegdyś dałeś: wyprosiłem je sobie<br />
dzieckiem będąc i biegając za tobą po ogrodzie.<br />
Chodziliśmy między drzewami, a ty każde<br />
z nich nazywałeś. Dałeś mi trzynaście grusz<br />
i dziesięć jabłoni, czterdzieści figowców. A oto<br />
pięćdziesiąt szczepów winnych, które obiecałeś<br />
mi dać, — z każdego w innej porze się<br />
zbiera, bo na każdym są różne grona i na każdy<br />
kiedy indziej spada dzeusowa godzina.<br />
Rzekł, a starcowi zwątlały kolana i miłe<br />
serce, gdy znaki rozpoznał, które mu Odys<br />
podał nieomylnie. Ramionami objął drogiego<br />
syna, a omdlewającego do piersi przycisnął<br />
niezłomny boski Odys. Gdy wrócił mu oddech<br />
i serce się ocknęło, przemówił:<br />
— Ojcze Dzeusie! a więc jesteście jeszcze<br />
bogowie na wysokim Olimpie, jeśli zalotnicy<br />
naprawdę zapłacili za swą bezmierną butę.<br />
Ale teraz lęk ściska me serce, że wnet wejdzie<br />
tu wszystek lud Itaki, że rozniosą się wieści<br />
po miastach Kefaleńczyków.<br />
Odpowiadając mu rzekł przemądry Odys:<br />
— Odwagi! niech się twoja głowa o to nie<br />
troszczy. Chodźmy do domu, który jest w pobliżu<br />
ogrodu: tam czeka nas Telemach i wolarz,<br />
i pasterz świń, — posłałem ich naprzód,<br />
by jak najprędzej przyrządzili wieczerzę.<br />
To rzekłszy poszedł z ojcem do pięknego<br />
domu. Znaleźli tam Telemacha i wolarza, i pasterza<br />
świń, którzy krajali mnogie mięsiwa<br />
i mieszali ciemne wino. Wielkodusznego Laertesa<br />
wykąpała i natarła oliwą sycylijską służąca<br />
i narzuciła nań piękną chlajnę. Wtedy<br />
stanęła przy nim Atena i członkom pasterza<br />
ludów dodała mocy: sprawiła, że wydawał się<br />
większy na pozór i tęższy.<br />
Wyszedł z wanny. Zdumiał się syn drogi,<br />
widząc go podobnym do bogów nieśmiertelnych.<br />
Mówiąc doń rzekł słowa skrzydlate:<br />
— Bez wątpienia, drogi ojcze, ktoś z bogów<br />
wiecznych dał ci kształt i wzrost większy.<br />
Roztropny Laertes odparł:<br />
— Czemuż to, ojcze Dzeusie i ty Ateno, i ty<br />
Apollonie, nie daliście, bym wczoraj stanął<br />
w naszym domu w pełnej zbroi taki, jakim<br />
byłem, kiedym brał Nerikos, gród obronny,<br />
tam na skałach lądu stałego, mając pod sobą<br />
swych Kefaleńczyków? Byłbym nacierał i od-
::~:ał zalotnków, niejednemu rozwiązałbym<br />
kolana, a twoje serce skakałoby z radości.<br />
Tak oni ze sobą rozmawiali, gdy drudzy<br />
skończyli już pracę i przygotowali ucztę. Zasiedli<br />
wszyscy rzędem na ławach i tronach.<br />
A gdy zabrali się do jedzenia, oto stary Dokos<br />
przyszedł z synami. Wracali z pracy na<br />
polach, pobiegła po nich i zawołała ich matka,<br />
stara Sycylijka, która ich wychowała, tak<br />
samo jak opiekowała się poczciwie starcem,<br />
złamanym starością.<br />
Gdy oni zobaczyli Odyssa i rozpoznali sercem,<br />
stanęli w progu zdumieni. Zwrócił się<br />
do nich Odys z łaskawymi słowami:<br />
— Siądź do wieczerzy, starcze, i przestańcie<br />
się dziwić. Od dawna już łakniemy posiłku<br />
i tylko na was czekamy.<br />
Skoro to rzekł, Dolios ruszył ku niemu<br />
z rozpostartymi ramionami, chwycił rękę<br />
Odyssa i ucałował, przy czym mówił słowa<br />
skrzydlate:<br />
— O drogi, upragniony! wróciłeś, kiedy już<br />
nie mieliśmy nadziei. Sami przywiedli cię bogowie.<br />
Bądź pozdrowiony i błogosławiony,<br />
niechaj bogowie dadzą ci szczęście. Powiedz<br />
mi zaraz prawdę, chcę wiedzieć, czy już wie<br />
mądra Penelopa o twoim powrocie, czy poślemy<br />
jej gońca?<br />
Odpowiedział przemądry Odys:<br />
— Już wie, starcze, niepotrzebnie się o to<br />
troszczysz.<br />
Rzekł, a on usiadł na pięknie gładzonym<br />
stołku. Za czym synowie Doliosa obstąpili<br />
przesławnego Odyssa, zasypywali słowami, ściskali<br />
ręce, wreszcie usiedli przy ojcu Doliosie.<br />
A gdy tak oni w domu byli zajęci wieczerzą,<br />
wieść, chyża posłanka, krążyła po mieście,<br />
głosząc zalotników śmierć i dolę żałosną.<br />
Słysząc ją ludzie wychodzili zewsząd i z jękiem<br />
lamentem oblegali domostwo Odyssa.<br />
osili zeń trupy i każdy grzebał swojego,<br />
i ryci :: byli z innych miast, oddawali rybakom<br />
i odsyłali na chyżych okrętach. Za czym<br />
gromadzili s;e na agorze, z sercem w żałobie.<br />
Kiedy wszyscy się zeszli, powstał wśród<br />
nich Eupeites. Nieukojony ból leżał mu na<br />
sercu — za synem Antinoosem, którego przed<br />
wszystkimi zabił boski Odys. Lejąc łzy nad<br />
nim przemówił:<br />
— Przyjaciele! Srodze ów mąż zawinił<br />
Achajom: najpierw wywiózł na okrętach<br />
wielu dzielnych i zatracił zarówno okręty, jak<br />
i ludzi, a potem, wróciwszy, wymordował najlepszych<br />
z Kefaleńczyków. Hejże, nie pozwólmy,<br />
by z naszą hańbą wymknął się czy to<br />
do Pylos, czy do boskiej Elidy, gdzie panują<br />
Epejowie. Byłby to wstyd na przyszłe pokolenia,<br />
gdybyśmy nie pomścili zabitych synów<br />
i braci. Mnie samemu nie byłoby słodko żyć<br />
dłużej, wolałbym jak najprędzej zginąć i zejść<br />
między umarłych. Lecz idźmy, by tamci nie<br />
zdążyli przeprawić się za morze.<br />
Tak mówił lejąc łzy, a żal chwycił wszystkich<br />
Achajów.<br />
I oto z domu Odyssa nadszedł Medon i boski<br />
aojdos, gdy ich sen opuścił. Skoro stanęli<br />
pośrodku, każdy z mężów się zdumiał. Mądry<br />
Medon przemówił do nich:<br />
— A teraz mnie posłuchajcie, ludzie itaccy!<br />
Nie bez woli bogów nieśmiertelnych Odys<br />
dokonał takiego czynu. Sam widziałem nieśmiertelne<br />
bóstwo stojące przy Odyssie i do<br />
Mentora całkiem podobne. To bóg nieśmiertelny<br />
raz się przy Odyssie jawił, by mu dodać<br />
otuchy, to znów zalotników po megaronie<br />
płoszył i roztrącał, — a oni padali pokotem.<br />
Tak mówił, a wszystkich ogarnął zielony<br />
strach. Odezwał się do nich heros Haliterses,<br />
syn Mastora: on jeden widział przyszłość<br />
i przeszłość. Dobrze im życząc przemówił:<br />
— Teraz mnie posłuchajcie, ludzie itaccy —<br />
oto co powiem. Waszą niecnotą, przyjaciele,<br />
te rzeczy się stały. Ani mnie nie słuchaliście,<br />
ani Mentora, pasterza ludów, aby waszych<br />
synów powstrzymać od szaleństw. Wielkiej<br />
dopuścili się zbrodni w swym niepohamowanym<br />
złoczyństwie, trwoniąc majątek i znieważając<br />
małżonkę szlachetnego męża. Mówili, że<br />
on już nie wróci. Teraz więc niech tak będzie,<br />
posłuchajcie mej rady: nie idźmy, by sobie<br />
ktoś nieszczęścia nie znalazł z własnej winy.<br />
Rzekł i więcej niż połowa zebranych powstała<br />
z wielkim krzykiem, inni zostali na miejscu,<br />
bo nie podobały się im te słowa i szli za<br />
Eupeitesem. Oni też wnet zaczęli się zbroić. A<br />
kiedy ciało okryli błyszczącym spiżem, zebrali<br />
się gromadnie nad grodem o szerokich <strong>pl</strong>acach<br />
tanecznych. Nad głupimi objął dowództwo<br />
Eupeites. Wierzył, że zdoła pomścić<br />
śmierć syna, ale nie miał już wrócić, tam na<br />
miejscu czekał go zgon.<br />
55
Tymczasem Atena rzekła do Dzeusa, syna<br />
Kronosa:<br />
— Ojcze nasz, Kronido, władco najwyższy,<br />
powiedz, gdy cię zapytam: co się teraz kryje<br />
w twych myślach? Czy złą wojnę gotujesz na<br />
przyszłość i zamęt okrutny, czy przymierze<br />
kładziesz między obiema stronami?<br />
Odpowiadając jej rzekł chmurozbiórca<br />
Dzeus:<br />
— Czemuż to, moje dziecko, pytasz mnie<br />
i badasz? czyż nie za twoją radą rzeczono, by<br />
Odys wrócił i pomścił się na tych ludziach?<br />
Rób, co chcesz, powiem ci tylko to, co słuszne.<br />
Skoro boski Odys pomścił się na zalotnikach,<br />
niech stanie wierne przymierze i niech<br />
on na zawsze króluje, a tamtym ześlemy zapomnienie<br />
mordu ich synów i braci. I miłującym<br />
się wzajemnie jak wprzódy niech pełni<br />
się bogactwo i pokój.<br />
Tym słowem podniecił dawne pragnienie<br />
Ateny. Szybkim lotem zbiegła ze szczytów<br />
Olimpu.<br />
A oni już przestali łaknąć słodkiej jak miód<br />
wieczerzy i niezłomny boski Odys pierwszy<br />
do nich przemówił:<br />
— Niech ktoś wyjrzy czy nie zbliżają się<br />
napastnicy.<br />
Rzekł i syn Doliosa wyszedł. Stanął na progu<br />
i zobaczył idący tłum. Wnet do Odysa<br />
rzekł słowa skrzydlate:<br />
. — Już są blisko, trzeba się nam prędzej<br />
zbroić.<br />
Na te słowa porwali się i włożyli zbroję.<br />
Było czterech z Odyssem, sześciu synów Doliosa,<br />
lecz i Laertes i Dolios chwycili oręż,<br />
choć sędziwi, wojownicy z musu. Gdy ciało<br />
okryli błyszczącym spiżem, otworzyli drzwi<br />
i wyszli pod wodzą Odyssa.<br />
Zastąpiła im drogę córka Dzeusa, Atena,<br />
z postawy i głosu podobna do Mentora. Widząc<br />
ją ucieszył się niezłomny boski Odys i od<br />
razu zwrócił się do kochanego syna:<br />
— Telemachu, gdy wejdziesz do walki,<br />
w której dzielność rozstrzyga, sam już patrz,<br />
byś nie okrył wstydem rodu ojców: na całej<br />
ziemi wsławiliśmy się od dawna męstwem<br />
i odwagą.<br />
Odpowiedział mu roztropny Telemach:<br />
— Jeśli zechcesz, drogi ojcze, będziesz mógł<br />
widzieć, że moja odwaga nie przyniesie wstydu<br />
ojcom, o których mówisz.<br />
Tym słowem ucieszył się Laertes i rzekł:<br />
— Cóż to za dzień mamy dzisiaj, mili bogowie!<br />
Zaiste, wielka jest moja radość: syn<br />
i wnuk o dzielność idą w zawody.<br />
A stojąca obok Atena rzekła:<br />
— Synu Arkejsiosa, najdroższy ze wszystkich<br />
towarzyszy. Pomódl się do Panny Jasnookiej<br />
i do ojca Dzeusa, dźwignij i rzuć włócznię<br />
o długim cieniu.<br />
To mówiąc natchnęła go- Pallas Atena wielką<br />
odwagą. Pomodlił się do córki wielkiego<br />
Dzeusa, wziął rozmach i rzucił włócznię o długim<br />
cieniu. Trafił Eupeitesa w szyszak o spiżowych<br />
nausznicach. Nie zatrzymał on włóczni,<br />
spiż przeszedł na wylot. Eupeites runął z hałasem,<br />
zadźwięczała na nim zbroja.<br />
Odys i jego świetny syn wpadli w pierwsze<br />
szeregi, kłując mieczami i włóczniami. I byliby<br />
wszystkich wycięli i zostawili bez powrotu,<br />
gdyby nie Atena, córka Dzeusa Egidodzierżcy.<br />
Krzyknęła wielkim głosem i wszystek<br />
lud zatrzymała:<br />
— Zaprzestańcie tej wojny okrutnej, ludzie<br />
itaccy, i jak najprędzej bez krwi rozstrzygnijcie<br />
swe spory.<br />
Tak mówiła Atena, ich zaś ogarnął strach<br />
zielony. Z rąk przerażonych wypadła broń i na<br />
głośny głos bogini legła na ziemi. Okrutnie<br />
wrzasnął niezłomny boski Odys, wyprężył się<br />
i skoczył jak orzeł wysokolotny. Wtedy syn<br />
Kronosa wypuścił piorun dymiący, który padł<br />
tuż przed jasnooką córką potężnego ojca. Atena<br />
zwróciła się do Odyssa:<br />
— Boski synu Laertesa, przemyślny Odyssie,<br />
stój! zaprzestań tej walki, gdzie obie,strony<br />
są równe i bacz, żebyś nie rozgniewał<br />
Kronidy Dzeusa o szerokim wejrzeniu.<br />
Tak mówiła Atena, on zaś słuchał z radością<br />
w sercu.<br />
A wierne przymierze między obiema stronami<br />
położyła Pallas Atena, córka Dzeusa<br />
Egidodzierżcy, z postawy głosu podobna do<br />
Mentora.<br />
Przełożył Jan Parandowski<br />
56
PROSPER MERIMfiE<br />
Przełożyła ANNA JAKUBISZYN<br />
L A Z A R E T<br />
Prosper Merimee (1803—1870). znakomity pisarz francuski, przyjaciel Stendhala, znany jest u nas przede<br />
wszystkim jako nowelista, ale nie obce mu były także inne rodzaje twórczości literackiej. Napisane przez<br />
niego rzekome „poematy iliryjskie" pt. „Guzla" wzbudziły zachwyt najwybitniejszych umysłów epoki, między<br />
innymi Goethego i Puszkina. Do dziś żywą pozycję stanowią jego utwory dramatyczne, „Teatr Klary Gazul"<br />
oraz dramat „Żakeria", który w bieżącym roku został po raz pierwszy wystawiony w Paryżu. Równie interesującą<br />
jest jedyna powieść historyczna jego pióra „Kronika panowania Karola IX", osnuta na tle walk<br />
religijnych we Francji w XVII w. Poniżej zamieszczamy przekład końcowego rozdziału tej powieści, nie<br />
tłumaczonej dotychczas na język polski.<br />
Dawny klasztor, skonfiskowany początkowo<br />
przez radę miasta La Rochelle, został przeistoczony<br />
w czasie oblężenia w lazaret dla rannych.<br />
Posadzka ka<strong>pl</strong>icy, z której usunięto<br />
ławki, ołtarz i wszelkie ozdoby, wymoszczona<br />
była słomą i sianem: tu właśnie przynoszono<br />
prostych żołnierzy. Refektarz zaś przeznaczony<br />
był dla oficerów i dla szlachty. Była to<br />
spora sala, wyłożona czarnym dębem, o dużych<br />
ostrołukowych oknach, które przepuszczały<br />
dostateczną ilość światła do operacji<br />
chirurgicznych, jakie się tu nieustannie odbywały.<br />
Kapitan George leżał na materacu, czerwonym<br />
od jego krwi i od krwi innych nieszczęśników,<br />
którzy wyprzedzili go na tym miejscu<br />
boleści. Wiązka słomy zastępowała mu poduszkę.<br />
Zdjęto mu zbroję i rozcięto kaftan<br />
i kos.zulę. Był obnażony do pasa, ale prawe<br />
jego ramię było jeszcze osłonięte naramiennikiem<br />
i stalową rękawicą. Żołnierz tamował<br />
krew, która sączyła się z jego ran, jednej na<br />
brzuchu, tuż poniżej zbroi, drugiej lekkiej, na<br />
ramieniu. Mergy był tak przytłoczony boleścią,<br />
że nie mógł nieść mu żadnej skutecznej<br />
pomocy. To płakał na klęczkach przed nim, to<br />
tarzał się po ziemi z okrzykami rozpaczy, nie<br />
przestając oskarżać się, że zamordował najczulszego<br />
brata i najlepszego przyjaciela. Kapitan<br />
natomiast był spokojny i usiłował uśmierzyć<br />
jego uniesienie.<br />
O dwie stopy od niego znajdował się drugi<br />
materac, na którym spoczywał w równie smutnym<br />
stanie biedny Beville. Rysy jego nie wyrażały<br />
spokojnego pogodzenia się z losem,<br />
które malowało się na twarzy kapitana. Od<br />
czasu do czasu wydawał głuchy jęk i zwracał<br />
oczy w stronę sąsiada, jakby prosząc go<br />
o udzielenie mu cząstki swej odwagi i siły<br />
ducha.<br />
Człowiek lat około czterdziestu, suchy, chudy<br />
i mocno pomarszczony wszedł do sali<br />
i zbliżył się do kapitana George'a, trzymając w<br />
ręku zieloną torbę, z której rozlegał się szczęk,<br />
napawający przerażeniem nieszczęsnych pacjentów.<br />
Był to mistrz Brisart, jak na owe czasy<br />
wcale zręczny chirurg, uczeń i przyjaciel<br />
słynnego Ambrożego Pare. Zakończył właśnie<br />
jakąś operację chirurgiczną, gdyż miał rękawy<br />
zakasane do łokcia i wielki fartuch, cały we<br />
krwi.<br />
— Czego wasze chcesz ode mnie i kim jesteś?<br />
— zapytał go George.<br />
-— Jestem chirurgiem i jeśli imię mistrza<br />
Brisart nie jest ci znane, to widać niewiele<br />
wiesz. No, raz kozie śmierć, jak mówią! Znam<br />
się, Bogu dzięki! na postrzałach i chciałbym<br />
mieć tyle sakiewek z tysiącem funtów, ile kul<br />
wydobyłem z ludzi, którzy mają się dziś równie<br />
dobrze jak ja sam.<br />
•— Powiedz mi tedy prawdę, eskulapie. Rana<br />
jest śmiertelna, o ile się na tym znam?<br />
Chirurg zbadał najpierw lewe ramię i powiedział:<br />
— Bagatela!<br />
Potem zaczął sondować drugą ranę, co sprawiło,<br />
że twarz rannego wykrzywiła się wkrótce<br />
straszliwym grymasem. Prawą ręką dość<br />
jeszcze silnie odepchnął dłoń chirurga.<br />
— Tam do kata! Daj mi pokój, diabelski<br />
doktorze! — wykrzyknął — widzę dobrze po<br />
twej minie, że przyszła już na mnie kreska.<br />
— Widzisz, mości szlachcicu, obawiam się<br />
mocno, że kula przebiła najpierw mięsień skośny<br />
podbrzusza, by wznosząc się ugrzęznąć<br />
w krzyżu, który z grecka nazywamy także<br />
r a c h i s. Do tego mniemania skłania mnie<br />
to, że nogi waści są bezwładne i już zimne.<br />
Ta patognomiczna oznaka jest niezawodna:<br />
w takim razie...<br />
57
— Strzał o dwa kroki i kula w krzyżu! Tam<br />
do licha, eskulapie, to aż nadto, by wyprawić<br />
nieboraka ad patres! Nie męcz mnie tedy i daj<br />
mi umrzeć w spokoju.<br />
— Nie! on będzie żył! będzie żył! — wykrzyknął<br />
Mergy, wlepiając w chirurga obłąkane<br />
oczy i chwytając go rozpaczliwie za ramię.<br />
— Tak, godzinę lub może dwie — powiedział<br />
zimno mistrz Brisart — gdyż jest tęgim<br />
chłopem.<br />
Mergy znów padł na kolana, porwał prawą<br />
dłoń kapitana i zrosił strumieniem łez rękawicę,<br />
która ją okrywała.<br />
— Dwie godziny? — powtórzył George. —<br />
Tym lepiej, obawiałem się, że będę dłużej<br />
cierpieć.<br />
— Nie, to być nie może! — zawołał Mergy,<br />
szlochając — George, ty nie umrzesz, brat nie<br />
może umrzeć z ręki brata!<br />
— Uspokój się, no i nie trzęś mną tak.<br />
Każdy twój ruch czuję tutaj. Nie cierpię tak<br />
bardzo; byle tylko tak dalej, jak mówił Zany,<br />
spadając z szczytu dzwonnicy...<br />
Mergy usiadł w pobliżu materaca, oparł głowę<br />
o kolana i ukrył twarz w dłoniach. Nie poruszała<br />
się i zdawało się, że drzemie—tylko od<br />
czasu do czasu konwulsyjne drżenie wstrząsało<br />
całym jego ciałem jak dreszcz gorączkowy,<br />
a z piersi wyrywał się skowyt, nie mający<br />
nic wspólnego z ludzkim głosem.<br />
Chirurg przewiązał ranę, byle tylko zatamować<br />
krew i z dużą dozą zimnej krwi wycierał<br />
swą sondę.<br />
— Radzę waści przysposobić się do drogi —<br />
powiedział — jeśli chcesz ministra, nie brak<br />
ich tu. Jeśli wolisz księdza, także ci go przyślą.<br />
Widziałem właśnie mnicha, wziętego<br />
przez naszych ludzi do niewoli. O, spowiada<br />
tam umierającego oficera — papistę.<br />
— Dajcie mi pić — powiedział kapitan.<br />
— Broń Boże! umrzesz o godzinę prędzej!<br />
— Godzina życia nie warta jest szklanki<br />
wina. Z Bogiem, mości eskulapie, tu oto jest<br />
ktoś, kto oczekuje cię z niecier<strong>pl</strong>iwością.<br />
— Czy mam waści przysłać ministra lub<br />
mnicha?<br />
— Ani jednego, ani drugiego.<br />
— Jakże to tak?<br />
— Dajcie mi święty spokój!<br />
Chirurg wzruszył<br />
Beville'a.<br />
ramionami i podszedł do<br />
— Na brodę Mahometa! — zawołał — to<br />
mi piękna rana! Te zuchy ochotnicy walą jak<br />
w bęben!<br />
— Wyjdę z tego, prawda? — zapytał ranny<br />
słabym głosem.<br />
— Niech waść oddycha — powiedział mistrz<br />
Brisart.<br />
Rozległ się rodzaj słabego gwizdu, wywołanego<br />
przez powietrze, które uchodziło z piersi<br />
Beville'a równocześnie przez ranę i przez usta,<br />
a krew sączyła się z rany jak czerwona piana.<br />
Chirurg gwizdnął, jakby naśladując ten<br />
dziwny odgłos, po czym lada jak założył opatrunek<br />
i zabierał się do odejścia. Tymczasem<br />
oczy Beville'a, gorejące jak dwie pochodnie,<br />
śledziły każdy jego ruch.<br />
— A zatem, doktorze? — zapytał drżącym<br />
głosem.<br />
— Pakuj waść manatki! — odrzekł zimno<br />
chirurg i oddalił się<br />
— Biada mi! umierać tak młodo! — wykrzyknął<br />
nieszczęsny Bevil!e, opuszczając głowę<br />
na wiązkę siana, która mu służyła za poduszkę.<br />
Kapitan George prosił, by mu dano coś do<br />
picia, ale nikt nie chciał mu podać kubka wody,<br />
obawiając się przyśpieszyć tym jego<br />
śmierć. Dziwne miłosierdzie, które każe przedłużać<br />
cierpienia! W tej chwili La Noue i kapitan<br />
Dietrich wraz z kilku innymi oficerami<br />
weszli do sali, by obejrzeć rannych. Zatrzymali<br />
się wszyscy przed materacem George'a<br />
i La Noue, opierając się o szpadę, zwracał kolejno<br />
na obu braci oczy, w których malowało<br />
się wzruszenie, jakiego doznawał na ten smutny<br />
widok.<br />
Manierka, którą niemiecki kapitan miał<br />
u boku, zwróciła uwagę George'a. — Kapitanie<br />
— powiedział — z waści stary żołnierz?<br />
— Tak, stary żołnierz. Dym bitewny prędzej<br />
niż lata pokrywa brodę szronem. Nazywam się<br />
kapitan Dietrich Hornstein.<br />
— Powiedz mi, co byś uczynił, gdybyś był<br />
ranny jak ja?<br />
Kapitan Dietrich przez chwilę patrzył na jego<br />
rany jak człowiek przyzwyczajony do takich<br />
widoków i znający się na rzeczy.<br />
58
— Zrobiłbym rachunek sumienia — odrzekł<br />
— i poprosiłbym o kwartę wina reńskiego,<br />
gdyby w pobliżu była jaka butelczyna.<br />
— A ja chcę jeno odrobiny ich marnego wina<br />
roszelskiego i te kpy nie chcą mi go dać.<br />
Dietrich odpiął manierkę o nader pokaźnych<br />
kształtach i zbierał się wręczyć ją rannemu.<br />
— Co robisz, mości kapitanie? wykrzyknął<br />
muszkieter — lekarz powiedział, że umrze, gdy<br />
się tylko napije!<br />
— I cóż stąd? zazna przynajmniej trochę<br />
przyjemności przed śmiercią! Naści, bracie,<br />
żałuję, że nie mogę ci ofiarować lepszego wina.<br />
— Zacny człowiek z waści, kapitanie Dietrich!<br />
— powiedział George wypiwszy. Potem<br />
podał manierkę swemu sąsiadowi: A ty, mój<br />
biedny Beville, czy pójdziesz w moje ślady?<br />
Ale Beville potrząsnął głową bez słowa.<br />
— Ach! — rzekł George — nowe utrapienie.<br />
Cóż to? Nie dadzą mi umrzeć w pokoju?<br />
Zobaczył zbliżającego się ministra z biblią<br />
pod pachą?<br />
— Synu mój! — powiedział minister — skoro...<br />
— Dosyć, dosyć! Wiem, co mi waść powiesz,<br />
ale szkoda fatygi. Jestem katolikiem.<br />
— Katolikiem? — zawołał Beville. — Nie<br />
jesteś już tedy bezbożnikiem?<br />
— Ale niegdyś — powiedział minister —<br />
wyrosłeś w wierze . reformowanej i w tej<br />
chwili uroczystej i groźnej, gdy stanąć masz<br />
przed najwyższym sędzią czynów i sumień...<br />
— Jestem katolikiem. Na rogi Belzebuba!<br />
Dajcie mi pokój!<br />
— Ależ...<br />
— Kapitanie Dietrich, czy nie zlitujesz się<br />
nade mną? oddałeś mi już waszmość przysługę<br />
— proszę cię o jeszcze jedną. Spraw, bym<br />
mógł umrzeć bez kazań i jeremiad.<br />
— Oddal się waść — powiedział kapitan do<br />
ministra — widzisz, że człowiek ten nie ma<br />
chęci słuchać cię.<br />
La Noue dał znak mnichowi, który zbliżył<br />
się skwa<strong>pl</strong>iwie.<br />
— Oto duchowny twego wyznania — powiedział<br />
La Noue do kapitana George'a — nie<br />
chcemy wtrącać się do spraw sumienia.<br />
— Mnich czy minister niech idzie do diabła!<br />
— odrzekł ranny.<br />
Mnich i minister stali po obu stronach posłania,<br />
gotowi wydzierać sobie umierającego.<br />
— Ten zacny pan jest katolikiem — powiedział<br />
mnich.<br />
— Ale urodził się protestantem — rzekł minister<br />
— należy do mnie.<br />
— Ale się nawrócił.<br />
— Ale pragnie umrzeć w wierze ojców.<br />
— Wyspowiadaj się, mój synu.<br />
— Odmów wyznanie wiary, mój synu.<br />
— Nieprawdaż, że umierasz jako dobry katolik?<br />
— Odpędźcie tego wysłannika Antychrysta!<br />
— wykrzyknął minister, czując poparcie większości<br />
obecnych.<br />
Natychmiast jeden z żołnierzy, gorliwy hugenota,<br />
porwał mnicha za sznur habitu i odepchnął<br />
go wołając: — Precz stąd, klecho! Pomiocie<br />
szubieniczny! Dawno już skończyły<br />
się msze w La Rochelle!<br />
— Daj pokój — powiedział La Noue — jeśli<br />
człowiek ten chce się wyspowiadać, ręczę słowem,<br />
że nikt mu nie przeszkodzi.<br />
— Dzięki ci, mości La Noue — powiedział<br />
ranny słabym głosem.<br />
— Wzywam was wszystkich na świadków<br />
— przerwał mnich — chce się spowiadać.<br />
— Nie, niech mnie diabli wezmą!<br />
—• Wraca do wiary przodków! — wykrzyknął<br />
minister.<br />
— Nie, do stu tysięcy fur beczek! Dajcie mi<br />
obaj święty spokój! Czyżbym już umarł, że<br />
kruki kłócą się o mój zewłok? Nie chcę ani<br />
waszych mszy, ani waszych psalmów!<br />
— Bluźni! — zawołali zgodnie obaj słudzy<br />
wrogich sobie wyznań.<br />
— Trzeba jednak w coś wierzyć — powiedział<br />
z niewzruszonym spokojem kapitan Dietrich.<br />
— Wierzę.,, że z waści zacny człowiek, który<br />
uwolni mnie od tych harpii... Tak, odejdźcie<br />
i dajcie mi umrzeć jak psu.<br />
— Tak, zdychaj jak pies — powiedział minister<br />
odchodząc z oburzeniem. Mnich przeżegnał<br />
się i podszedł do posłania Beville'a.<br />
La Noue i Mergy zatrzymali ministra. —<br />
Jeszcze jeden wysiłek — powiedział Mergy.<br />
— Miej litość nad nim, miej litość nade mną!<br />
— Mości panie — rzekł La Noue do umierającego<br />
— wierz staremu żołnierzowi, nauki<br />
człowieka, który poświęcił się służbie Bożej,<br />
mogą przynieść ulgę w ostatnich godzinach.<br />
Nie słuchaj podszeptów występnej próżności<br />
i przez fanfaronadę nie gub swej duszy!<br />
59
— Mości panie — odrzekł kapitan — nie od<br />
dziś myślę o śmierci. Nie potrzebuję niczyich<br />
nauk, aby się do niej przygotować. Nigdy nie<br />
byłem skłonny do fanfaronady, teraz mniej niż<br />
kiedykolwiek. Ale, do diaska! ich brednie<br />
zdadzą mi się jak psu na buty!<br />
Minister wzruszył ramionami, La Noue<br />
westchnął. Obaj oddalili się zwolna z opuszczonymi<br />
głowami.<br />
— Kamracie — rzekł Dietrich — musisz piekielnie<br />
cierpieć, by mówić to co mówisz.<br />
— Tak, kapitanie, cierpię piekielnie.<br />
— Mniemam tedy, że dobry Bóg nie pogniewa<br />
się o twe słowa, które diabelnie trącą bluźnierstwem!<br />
Lecz gdy się dostało nabój na przestrzał,<br />
tam do kata! można sobie trochę pokląć<br />
na pociechę!<br />
George uśmiechnął się i ujął za manierkę:<br />
Twoje zdrowie, kapitanie! Jesteś waść najlepszym<br />
pielęgniarzem, jakiego może pragnąć<br />
ranny żołnierz! — z tymi słowy wyciągnął doń<br />
rękę.<br />
Kapitan Dietrich uścisnął ją, zdradzając niejakie<br />
wzruszenie. — Teufel! — mruknął do<br />
siebie. — Gdyby tak jednak mój brat Hennig<br />
był katolikiem, a jabym mu wpakował cały<br />
nabój w brzuch!... Oto wytłumaczenie wróżby<br />
Mili...<br />
—George, przyjacielu — powiedział Beville<br />
żałosnym głosem —• powiedz mi coś. Umrzemy<br />
przecież, to straszliwa chwila!... Czy myślisz<br />
wciąż jeszcze tak samo jak wówczas, gdy nawracałeś<br />
mnie na bezbożnictwo?...<br />
— Ma się rozumieć, odwagi! Za kilka chwil<br />
przestaniemy cierpieć.<br />
— Lecz ten mnich mówi mi o ogniu, o diabłach...<br />
czy ja wiem? Ale wydaje mi się, że to<br />
wszystko nie jest pocieszające.<br />
— Bzdury!<br />
— Lecz jeśli to prawda?<br />
— Kapitanie, pozostawiam ci w spadku mą<br />
zbroję i szpadę: chciałbym mieć coś lepszego,<br />
by odwdzięczyć ci się za dobre wino, którym<br />
mnie uraczyłeś.<br />
— George, przyjacielu — podjął znów Beville<br />
— to byłoby straszne, gdyby było prawdą<br />
to co mówi... wieczność!<br />
— Tchórzu!<br />
— Tak, tchórzu... to łatwo powiedzieć, ale<br />
wolno być tchórzem, gdy chodzi o wieczyste<br />
męki.<br />
— No to się wyspowiadaj.<br />
— Proszę cię, powiedz mi, pewien jesteś, że<br />
nie ma piekła?<br />
— Ba!<br />
— Nie, odpowiedz mi, że jesteś całkiem pewien?<br />
— Nie jestem pewien niczego. Jeśli jest diabeł,<br />
to zobaczymy, czy jest tak czarny jak go<br />
malują.<br />
— Jak to, nie jesteś pewien?<br />
— Wyspowiadaj się, mówię ci.<br />
— Ale będziesz się ze mnie natrząsać?<br />
Kapitan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu,<br />
po czym powiedział z powagą: — Na<br />
twoim miejscu wyspowiadałbym się, to zawsze<br />
pewniej; wyspowiadany, namaszczony —<br />
gotów jesteś na wszystko.<br />
— Zrobię tedy to, co ty. Wyspowiadaj się<br />
pierwszy.<br />
— Nie.<br />
— Tam do kata!... — Mów sobie co chcesz,<br />
ja jednak umrę jako dobry katolik. Nuże, ojcze,<br />
daj mi zmówić Confiteor i podpowiadaj,<br />
bom coś niecoś zapomniał.<br />
W czasie gdy Beville spowiadał się, kapitan<br />
wypił jeszcze łyk wina, po czym opuścił głowę<br />
na swą lichą poduszkę i zamknął oczy. Przez<br />
jakiś kwadrans leżał spokojnie. Potem zacisnął<br />
wargi i zadrżał, wydając długi jęk, wydarty<br />
przez ból. Mergy, sądząc, że brat wydaje ostatnie<br />
tchnienie, krzyknął i uniósł mu głowę. Kapitan<br />
natychmiast otworzył oczy.<br />
— Wciąż jeszcze? — powiedział odpychając<br />
go łagodnie — proszę cię, Bernardzie, uspokój<br />
się.<br />
— George! George! umierasz z mojej ręki!<br />
— Cóż chcesz, nie jestem pierwszym Francuzem,<br />
zabitym przez brata... i mniemam, że<br />
nie ostatnim. Ale oskarżać mogę tylko siebie<br />
samego. Gdy Jego Książęca Mość wydostał<br />
mnie z więzienia i zabrał z sobą, poprzysiągłem<br />
sobie, że nie dobędę miecza. Ale gdy dowiedziałem<br />
się, że napadnięto tego nieboraka<br />
Beville'a, gdy usłyszałem huk wystrzałów,<br />
chciałem zobaczyć z bliska co się dzieje...<br />
Znowu przymknął oczy, lecz wkrótce otworzył<br />
je, mówiąc: Pani de Turgis kazała ci powiedzieć,<br />
że kocha cię nadal. — I uśmiechnął<br />
się miękko.<br />
Były to jego ostatnie słowa. Zmarł przed<br />
60
upływem kwadransa, nie zdając się nazbyt sumienie, które wyrzucało mu, że walczy<br />
cierpieć. W kilka minut później Beville wyzionął<br />
ducha w ramionach mnicha, który zapewniał<br />
przeciw swemu królowi, jak armia katolicka<br />
zmuszona była wyrzec się oblężenia i jak za-<br />
potem, że słyszał wyraźnie w powietrzu warto czwarty pokój, po którym wkrótce na-<br />
radosne pianie aniołów, które przyjmowały stąpiła śmierć Karola IX.<br />
duszę skruszonego grzesznika, na co diabli odpowiedzieli<br />
spod ziemi rykiem triumfu, unosząc<br />
duszę kapitana George'a.<br />
Z każdej historii Francji można dowiedzieć<br />
Czy Mergy pocieszył się? Czy Diana znalazła<br />
sobie innego kochanka? Decyzję pozostawiamy<br />
czytelnikowi, który dzięki temu zawsze<br />
będzie mógł zakończyć opowieść podług<br />
się, jak La Noue opuścił La Rochelle, pełen swej woli.<br />
niesmaku do wojny domowej i dręczony przez Przełożyła Anna Jakubiszyn<br />
ALEKSANDER PUSZKIN Przełożyła JADWIGA WAŻEWSKA<br />
TOPIELEC<br />
Do chałupy wpadły dzieci<br />
I ku ojcu pędem biegą:<br />
„Tato! Tato! nasze sieci<br />
Wyciągnęły umarłego!"<br />
— Łżyjcie, łżyjcie, bisurmany!<br />
Warknął ojciec z gniewną twarzą:<br />
— Żyć nie dadzą te pogany!<br />
Umarłego wam pokażą!<br />
Sąd tu zjedzie — skąd wziąć świadka?!<br />
Śledztwo będzie trwało wieki.<br />
Ha, cóż robić? — Kaftan, matka!<br />
Daj, powlokę się do rzeki.<br />
Gdzież umarły? — „O, z tej strony!"<br />
W samej rzeczy, u wybrzeża,<br />
Kędy niewód rozścielony,<br />
Trup na mokrym piasku leży.<br />
Zsiniał, wzdął się trup straszliwy<br />
I potworną przybrał tuszę.<br />
... Samobójca nieszczęśliwy<br />
Tak zagubił grzeszną duszę?<br />
Rybak prądem uniesiony?<br />
Pijak, który wpadł w odmęty?<br />
Czy przez zbójców ograbiony<br />
Kupiec, w głuchą toń zepchnięty?...<br />
Chłopa mało to obchodzi!<br />
Zerknął wokół i bez zwłoki<br />
Milczkiem schodzi w dół, ku wodzie,<br />
A za nogi ciągnie zwłoki.<br />
I wyrzucił je pod brzegiem,<br />
I pchnął wiosłem z całej sify.<br />
... Trup znów pomknął z rzeki biegiem<br />
Szukać krzyża i mogiły.<br />
61<br />
9
Długo płynął tak z falami,<br />
Tańczył, gdy go nurt podrzucił....<br />
Odprowadził go oczami<br />
Chłop, i s<strong>pl</strong>unął, i zawrócił.<br />
„Za mną, psiaki, marsz do domu!<br />
Kołacz każdy z was dostanie.<br />
Tylko — wara pa<strong>pl</strong>ać komu,<br />
Bo inaczej — spuszczę lanie!"<br />
Nocą z szumem wicher zawył ,<br />
Zakotłował wodę w rzece;<br />
Blask łuczywa czerwonawy<br />
Zagasł w dymnej chacie kmiecej.<br />
Chrapią dzieci; żona dyszyj<br />
Mąż na pryczy we śnie leży.<br />
Burza wyje. Wtem chłop słyszy:<br />
Raz w raz w okno ktoś uderzy.<br />
„Kto tam?" „Wpuśćcie, gospodarzu!"<br />
„Co za licho? Ktoś ty? Po co?<br />
Ech, Kainie, kto ci każe<br />
Tłuc się tutaj mroczną nocą?!<br />
Co mi po tym nowym kramie?<br />
W izbie ciasno jak w piwnicy!"<br />
I leniwe podniósł ramię,<br />
By uchylić okiennicy.<br />
Łysnął księżyc w lisiej czapie:<br />
Stoi w oknie upiór goły.<br />
Z długiej brody woda kapie,<br />
Patrzą martwo oczodoły.<br />
Już w nim wszystko skamieniało,<br />
Ręce w dół się opuściły,<br />
I w rozdęte, miękkie ciało<br />
Czarne raki mu się wpiły.<br />
\<br />
Okno z trzaskiem się zawarło!<br />
Chłopu znana postać goła.<br />
Struchlał. — Ledwo poprzez gardło<br />
„Obyś skonał!" — charknąć zdoła.<br />
Z głową strachem opętaną<br />
Całą noc się trząsł, dygotał...<br />
I stukano aż do rana<br />
Pod okienkiem i we wrota.<br />
Wieść okrutna krąży w gminie,<br />
Ze co roku, od pół wieka,<br />
W feralnego dnia godzinie<br />
Chłop nieszczęsny gościa czeka.<br />
Świt już wstaje z zawieruchą,<br />
Burza długo w noc się miota.<br />
I topielec stuka głucho<br />
Pod oknami i we wrota.<br />
Przełożyła Jadwiga<br />
Ważewska
ALEKSANDER PUSZKIN<br />
Przełożył STANISŁAW STRUMPH-WOJTKIEWICZ<br />
FONTANNA BACHCZYSERAJU<br />
(ZAKOŃCZENIE POEMATU)<br />
Rzuciwszy wreszcie kraj północy,<br />
Jej biesiad już nie pamiętając,<br />
Zwiedziłem w zapomnieniu śniący<br />
Bachczyserajski chanów pałac.<br />
Przez sienie puste i milczące<br />
Szedłem, gdzie Tatar, bicz narodów,<br />
Swoich morderczych syt pochodów,<br />
Powrót świętował w ucztach wrących,<br />
Lub w gnuśnej tonął bezczynności.<br />
W pustych komnatach i ogrodach<br />
Do dzisiaj wieje duch błogości.<br />
Kraśnieją róże, <strong>pl</strong>uska woda,<br />
I winogradu pną się s<strong>pl</strong>oty, '<br />
I mur pałacu błyszczy złotem.<br />
Widziałem resztki krat zmurszałe,<br />
Gdzie młode żony Girejowe,<br />
Paciorki licząc bursztynowe,<br />
Nad smętkiem młodych lat wzdychały;<br />
I cmentarz chanów oglądałem —<br />
Siedziby, które im zostały...<br />
Kamienne słupy po Girejach,<br />
Wieńczone w zawój marmurowy,<br />
0 niestałości losu w dziejach<br />
Twardą świadczyły mi wymową.<br />
Gdzież władza chanów? Gdzie kobiety?<br />
Wokoło cisza... Ale nie tym<br />
Serce me było przepełnione.<br />
Szmer wodotrysku, róży tchnienie<br />
W błogie wprawiały rozmarzenie,<br />
A wyobraźni żywa siła •<br />
Wzruszoną myśl niepokoiła<br />
1 po pałacu lotnym cieniem<br />
Dziewczęcą postać mi jawiła!..<br />
— o —<br />
Czyj cień to wówczas, o druhowie,<br />
Czyj obraz marzył mi się żywy<br />
I nieodparty, napastliwy<br />
Myśl prześladował... Kto mi powie,<br />
Czy był to obraz Marii jasnej,<br />
Czy też Zaremy duch polatał,<br />
Zazdrości pełen niewygasłej<br />
W pustych już sieniach i komnatach?<br />
— o —<br />
Pomnę: gdzieś kwitnie krasa żywa,<br />
Pomnę jej równie słodkie oczy,<br />
Ku niej. myśl moja się wyrywa,<br />
Dla niej wygnańcza łza się stoczy.<br />
Szaleńcze! Przestań! Dosyć o tym,<br />
Daremnej nie budź znów tęsknoty,<br />
O czczych nadziejach snem zuchwałym<br />
Zbyt długo haracz swój spłacałem.<br />
Stęskniony więźniu, oprzytomnij!<br />
63
Czemu okowy własne pieścisz?<br />
Długoż twej liry śpiew nieskromny<br />
Szaleństwo światu będzie wieścić?<br />
— o —<br />
Żem umiłował Muzy, spokój,<br />
Żem sławę, miłość już pochował,<br />
Powrócę do twych stromych stoków,<br />
Salhiro rzeźwa i wesoła!<br />
Znów na przymorskie wejdę szczyty,<br />
Dawne wspomnienia w duszy tając,<br />
I znów z taurydzkich fal błękitem<br />
Me oczy chciwie się spotkają,<br />
Darząc czarowny kraj zachwytem!<br />
Wszystko tam żywe: wzgórza, lasy,<br />
Bursztyn i granat winogradu,<br />
Zacisznych dolin wdzięczne krasy<br />
I szmer strumieni i chłód sadów...<br />
Radością poi się wędrowiec,<br />
Gdy rankiem cichym i pogodnym<br />
Nawykły niesie go wierzchowiec<br />
Między przybrzeżnych gór urwiska,<br />
A zielonawy żywioł wodny<br />
0 Ajudahu skały pryska<br />
1 szumnie pieni się i błyska...<br />
Przełożył Stanisław<br />
Strumph-Wojtkiewicz<br />
ALEKSANDER PUSZKIN<br />
Przełożył LEOPOLD LEWIN<br />
DO DUCHA DOMOWEGO<br />
O, niewidzialny mienia mojego patronie,<br />
Dobry, łagodny mój duchu domowy, .<br />
Chroń wieś, ogródek dziki, zieloność dąbrowy<br />
I skromne mojej rodziny ustronie!<br />
Niechaj łąk nie nękają nazbyt wczesne mrozy<br />
I ostra nawałnica, i wicher jesienny,<br />
I niechaj w porę śnieg zbawienny<br />
Pokryje zwilgłe pól nawozy!<br />
Zostań, stróżu tajemny w dziedzicznym przedsionku,<br />
Na nocnego złodzieja rzuć onieśmielenie<br />
I nieprzyjazne uroczne spojrzenie<br />
Odwróć od mego szczęśliwego domku!<br />
Obchodź go z troskliwością w nocy i nad ranem,<br />
Pokochaj mój ogródek i wód sennych ciszę,<br />
I mego parku wdzięczne zacisze<br />
Z walącą się furteczką, zmurszałym parkanem!<br />
Pokochaj wzgórza stok zielony,<br />
Błoń, po której w leniwym błądzę zamyśleniu,<br />
Ochłodę lip i klonów szumiące korony —<br />
Wszystko, co sprzyja natchnieniu.
DO BORATYŃSKIEGO<br />
(Z BESARABII)<br />
Pustynna, głucha ta kraina<br />
Dla poetyckiej duszy święta:<br />
Sławiona głosem Dzierżawina,<br />
Chwałę rosyjską wciąż pamięta.<br />
Po dziś dzień szuka cień Nazona<br />
Dunajskich piasków i wybrzeży<br />
I na wezwania słodkie bieży<br />
Wyznawców Muz i Apollona.<br />
Z nim jakże często porą nocną<br />
Błądzi wzdłuż brzegu moja dusza;<br />
Lecz chciałbym już uścisnąć mocno<br />
W tobie żywego Owidiusza.<br />
DO NIANI<br />
O, towarzyszko dni surowych,<br />
Gołąbko w troskach osiwiała!<br />
Tyś jedna w głuszy drzew sosnowych<br />
Tak długo, długo mnie czekała.<br />
Ty, jak na straży, u okienka<br />
W izdebce wybielonej czuwasz<br />
I zwolna w pomarszczonych rękach<br />
Druty robótki swej przesuwasz.<br />
Na opuszczone patrzysz wrota,<br />
Na drogę — drzew pokrytą cieniem,<br />
Troski, przeczucia i tęsknota<br />
Na pierś twą kładą się brzemieniem.<br />
Raz ci się zdaje...<br />
Przełożył Leopold<br />
Lewin<br />
ALEKSANDER PUSZKIN Przełożył KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI<br />
DO JAZYKOWA<br />
Kto tobie natchnął, Jazykowie,<br />
ten miły, ten junacki dar?<br />
Ile swawoli w twojej mowie,<br />
jaki sił nadmiar w każdym słowie,<br />
jaki młodości pęd i żar.<br />
Nie, nie kastalskiej wody zdrój ,<br />
kryształem poił twą Kamenę,<br />
to zgoła inną Hippokrenę<br />
kopytem wyrył Pegaz twój.<br />
Ta chłodną strugą nie wypływa,<br />
lecz pieni się jej chmielny wywar,<br />
odurza i upaja nas,<br />
niby ten napój bogów godny,<br />
wino złączone z rumem wraz,<br />
co bez domieszki zbędnej wody<br />
w Trigorskim, żądni wciąż swobody,<br />
odkryliśmy w swym czasie raz.<br />
•<br />
65
DO JAZYKOWA<br />
Od dawien dawna słodki mus<br />
poetom mocno wiąże dłonie:<br />
są kapłanami wspólnych muz,<br />
wspólny im ogień w duszach płonie;<br />
zawsze skojarzy ich natchnienie,<br />
choćby ich dzielił życia znój.<br />
Przysięgam na Nazona cienie:<br />
0 Jazykowie, tyś druh mój!<br />
Dawno już drogą do Dorpatu<br />
szedłbym od rana, gdybym mógł,<br />
1 swój pielgrzymi kij sękaty<br />
oparł o twój gościnny próg,<br />
a potem wrócił ożywiony<br />
obrazem dni bez chmur i trosk,<br />
roZmową z druhem swym natchniony,<br />
twej lutni wspominając głos.<br />
Lecz szczęście igra ze mną snadnie,<br />
złośliwie pędząc tam i tu,<br />
gdzie tylko samowładza<br />
zadmie;<br />
nie wiem, gdzie jutro wstanę z snu;<br />
zawsze tropiony, wciąż wygnaniec,<br />
wlokę żelaza skutych<br />
Poeto, usłysz me wołanie<br />
i nie odmawiaj teraz mi:<br />
dni....<br />
na wsi, gdzie Piotra wychowanek,<br />
co ulubieńcem carskim był,<br />
gdzie ten faworyt zapomniany,<br />
mój pradziad-negr się kiedyś krył,<br />
gdzie zapomniawszy<br />
o Elżbiecie,<br />
jej obietnicach, dworskim świecie,<br />
w alei lip, gdzie ptasząt gwar,<br />
rozpamiętywał w chłodnym lecie<br />
swej Afryki dalekiej żar,<br />
na<br />
ciebie czekam. W wiejskiej ciszy<br />
obejmie cię tu ze mną też<br />
mój brat po krwi, po lutni<br />
ten figlarz, tyś go nieraz słyszał;<br />
kochanek muz, natchniony<br />
wróż,<br />
nasz Delwig dla nas wszystko rzuci<br />
i nasza trójka wraz zanuci,<br />
i jaśniej tu się stanie już.<br />
Zmylimy oczy wartownicze,<br />
niezależności wielbiąc smak,<br />
młodości naszej buntowniczej<br />
złożymy w uczcie hucznej dank.<br />
Wieczorem wszyscy się złączymy,<br />
wiesz,<br />
wsłuchani w wierszy, w czarek dźwięk,<br />
i nudę zimy, wfchru jęk<br />
winem i pieśnią przepędzimy.<br />
Przełożył Kazimierz Andrzej Jaworski
KAZIMIERZ ANDRZEJ<br />
JAWORSKI<br />
W 150-LECIE URODZIN JAZYKOWA<br />
16 marca rb. upłynęło 150 lat od urodzenia<br />
Mikołaja Jazykowa, poety współczesnego<br />
Puszkinowi.<br />
Gogol pisał o nim: „Nazwisko Jazykow nosi<br />
nie na próżno. Włada językiem jak Arab<br />
swym koniem i jeszcze jakby chwali się tą<br />
władzą... Młodzieńcza świeżość tryska wprost<br />
ze wszystkiego, czegokolwiek dotknie". Puszkin<br />
poświęcił mu trzy wiersze. W jednym z<br />
nich mówi o „pełnym słodyczy związku", który<br />
łączy poetów, i oświadcza: „Jazykowie, jesteś<br />
mi bliski", a w drugim zachwyca się „nadmiarem<br />
jego uczuć i sił" i „młodzieńczym zawadiactwem".<br />
Hercen w „Rzeczach minionych<br />
i rozmyślaniach" wspomina o nim: „Pewien<br />
niegdyś ulubiony nasz poeta, który stał się<br />
świętoszkiem z powodu choroby i słowianofilem<br />
z pokrewieństwa, chciał schłostać nas<br />
umierającą ręką". Polewoj przyznając rrrfi talent<br />
i bogactwo języka zarzuca mu jednocześnie<br />
brak indywidualności poetyckiej. Bieliński<br />
chłoszcze go bezlitośnie, wyśmiewając<br />
przesadność wyrażeń, rzekomą oryginalność<br />
języka, pustą retorykę i chłód jego poezji.<br />
Bezimienny autor dowcipnej recenzji w piśmie<br />
„Bibliotieka dlia cztieńja" (r. 1845) nie zostawia<br />
na nim suchej nitki. Radziecki krytyk<br />
Orłów nazywa go „mistrzem, wirtuozem wiersza".<br />
Co za różnorodność sprzecznych nieraz<br />
zdań! Dziś Jazykow jest raczej zapomniany,<br />
choć wielu Rosjan śpiewa jego popularne pieśni:<br />
„Z kraju, z kraju dalekiego" i „Żeglarza"<br />
(„Nieliudimo nasze morie..."). W Polsce znamy<br />
go jedynie z ostatniego z wymienionych<br />
wierszy, zamieszczonego w „Dwóch wiekach<br />
poezji rosyjskiej" w przekładzie Gałczyńskiego.<br />
Mikołaj Jazykow urodził się 16 marca<br />
1803 r. w Symbirsku w rodzinie ziemiańskiej.<br />
W kulturalnym domu rodziców otrzymał początkowe<br />
wykształcenie, potem studiował bez<br />
większego powodzenia w petersburskim Górniczym<br />
Korpusie Kadetów i w Instytucie<br />
Inżynierów Komunikacji. Wiersze zaczął pisać<br />
wcześnie, a w Petersburgu młodzieńcze jego<br />
utwory spotkały się z życzliwym przyjęciem.<br />
Późniejszy siedmioletni (1822—1829) pobyt<br />
„żelaznego" studenta na wydziale filozoficznym<br />
uniwersytetu w Dorpacie (opuścił szkołę<br />
wyższą nie uzyskawszy dy<strong>pl</strong>omu) okazał się<br />
bardzo dobroczynny dla jego twórczości, której<br />
tematem _w tym czasie jest przeważnie<br />
bujne życie młodzieży, nie krępowanej tu<br />
przez carski reżim policyjny, uczty studenckie<br />
(na których śpiewano pieśni poety), przyjaźń,<br />
wino, miłostki. Są to utwory utrzymane w nastroju<br />
anakreontyków. Błahej treści towarzyszy<br />
jednak wspaniała nieraz oprawa słowna,<br />
ten właśnie nadmiar młodzieńczych sił przelewający<br />
się w wierszach, co tak zdumiewało<br />
Puszkina. Już w tym czasie Jazykow zaczął<br />
zamieszczać w różnych pismach swoje utwory,<br />
którymi zachwycała się zwłaszcza młodzież.<br />
Ale poeta poruszał czasem i poważniejsze<br />
tematy: należał wtedy do postępowych<br />
kół i pozwalał sobie na wystąpienia przeciwko<br />
„popom i monarsze", którzy są winni „hańby<br />
honoru rosyjskiego"; przejęty straceniem<br />
Rylejewa napisał na jego cześć krótki utwór,<br />
zakończony takimi słowami: „Wspomnij<br />
0 nim, Rosjo, kiedy wstaniesz z kajdanów<br />
1 ruszysz moce piorunowe na samowładzę carów";<br />
cofał się w przeszłość narodu wydobywając<br />
z niej pierwiastki bohaterstwa i poświęcenia<br />
dla ojczyzny.<br />
Ważnym wydarzeniem w ówczesnym życiu<br />
Jazykowa był pobyt jego latem r. 1826<br />
w Trigorskim (u Osipowej i jej syna Wulfa);<br />
opodal w Michajłowskim przebywał na wygnaniu<br />
Puszkin, poeci poznali się, zaprzyjaźnili<br />
i spędzili razem wiele przyjemnych chwil<br />
poświęconych rozmowom o poezji, spacerom<br />
po okolicy i wesołym koleżeńskim libacjom.<br />
Owocem przeżytych wtedy przez Jazykowa<br />
wrażeń jest jego piękny utwór „Trigorskoje"<br />
oraz wiersz „Do niańki A.S.Puszkina". Jak poeta<br />
ocenił miesiąc pobytu w Trigorskim i znajomość<br />
z Puszkinem, świadczą o tym słowa jego<br />
w liście napisanym do Wulfa w r. 1827:<br />
„Zapytywałem swego sumienia i słuchałem jego<br />
odpowiedzi i w całym swym życiu nie znajduję<br />
nic podobnego pięknem moralnym i fi-<br />
67
zycznym, nic przyjemniejszego i godniejszego,<br />
by błyszczeć złotymi literami na tablicy<br />
pamięci mego serca, niż to lato 1826 r."<br />
Wyjechawszy z Dorpatu Jazykow zamieszkał<br />
w Moskwie, gdzie przebywał do końca<br />
r. 1832, od czasu do czasu wyjeżdżając w rodzinne<br />
okolice Symbirska. Żył w samotności,<br />
pozostając przeważnie w domu, przez rok<br />
pracował jako urzędnik w kancelarii mierniczej.<br />
Choroba, na którą zapadł w r. 1831,<br />
zmusiła go do kuracji za granicą. Przez pięć<br />
lat przebywał w różnych miejscowościach<br />
leczniczych: w Marienbadzie, Gasteinie i Nicei,<br />
ale kąpiele niewiele mu pomogły. Wrócił<br />
do Moskwy w r. 1843 ,gdzie pozostawał pod<br />
opieką swego kolegi dorpackiego, znanego lekarza<br />
prof. Inoziemcowa.<br />
Wraz z organizmem osłabł i talent poety.<br />
Rzadko teraz zabłyśnie utworem, który by<br />
swą ekspresją przypominał dawniejsze osiągnięcia.<br />
Zmieniły się i jego poglądy: przeszedł<br />
na pozycje reakcyjne, z których atakował hercenowskie,<br />
i w kiepskich wierszach występował<br />
przeciwko przedstawicielom postępowej<br />
inteligencji rosyjskiej. Pod koniec życia oddał<br />
się rozmyślaniom religijnym, lekturze biblii<br />
i historii Rosji. Zmarł 7 stycznia 1847 r.<br />
Z dwustu kilkudziesięciu utworów poetyckich<br />
Jazykowa przetrwało próbę czasu zaledwie<br />
około trzydziestu. Ale kilkanaście z nich<br />
to w swoim rodzaju małe arcydzieła. Wymienić<br />
tu należy prócz wspomnianych pieśni popularnych<br />
takie wiersze, jak: „Muza", „Modlitwa",<br />
„Dwa obrazy", „Geniusz", „Trigorskoje",<br />
„Wieczór", „Do niańki A. S. Puszkina",<br />
„Wodospad", „Do poety", „Pożar", „Naśladowanie<br />
psalmu 136", „Rumak", „Burza",<br />
„Do Renu", „Trzęsienie ziemi" i „Baśń dramatyczną<br />
o carewiczu Iwanie, Żar-Ptaku i szarym<br />
wilku", którą Bieliński uważał za najlepszy<br />
utwór Jazykowa.<br />
Charakterystyczną cechą talentu poety jest<br />
bogactwo, dźwięczność i siła jego języka. Już<br />
Gogol zwrócił uwagę na pełne niezwykle czarującej<br />
ekspresji miejsce w poemacie „Trigorskoje",<br />
przedstawiające scenę kąpieli:<br />
Ubranie precz! Przed czołem młodym<br />
wyciągnąć ręce ruchem żywym<br />
i buch! Pryskają kro<strong>pl</strong>e wody<br />
wzlatując deszczem błyskotliwym.<br />
Jak mocne fali są o<strong>pl</strong>oty!<br />
Jak świeżo, gdy o pierś mą trąca!<br />
A jaki ma zmysłowy dotyk<br />
najada mnie obejmująca!<br />
Jazykow jest poetą dynamizmu. Opisując<br />
przyrodę przedstawia nie tyle pejzaż, ile naturę<br />
w ruchu. Stąd upodobanie do żywiołu<br />
(„Burza", „Pożar", „Trzęsienie ziemi"), stąd<br />
częsty w jego wierszach motyw wody — płynący<br />
strumień, wzburzone morze, wodospad.<br />
Stąd upodobanie do epitetów działających na<br />
zmysł słuchu. Ileż potęgi zawiera np. ten<br />
fragment „Wodospadu":<br />
„Morze blasku, huk, opary<br />
i wstrząśnięta ziemia cała:<br />
to o ściany się strzaskała<br />
szklana ściana, ściana biała.<br />
To tak rwie przez strome jary<br />
wftl pieniącej się Niagary<br />
szerz i głębia rozszalała".<br />
Ale jednocześnie ten piewca wina i Charyt,<br />
ten poeta rozszalałych żywiołów zdolny jest<br />
do kreślenia tak łagodnych i dyskretnych<br />
wierszy, w których spokój i piękno rozlane<br />
w naturze harmonizują z uczuciem pierwszej<br />
młodzieńczej miłości, jak to jest w „Wieczorze".<br />
Czasami Jazykow jest odkrywczym nowatorem<br />
w niezwykle śmiałych- na owe czasy metaforach,<br />
jak np. ta „szklanka wierszy" w<br />
utworze „Do M. P. Pogodna", która tak zgorszyła<br />
Bielińskiego, albo w nieoczekiwanych<br />
i trafnych porównaniach, np.:<br />
...i czara dni mych tak jest gorzka,<br />
jak czara z wódką piołunową"<br />
lub „miłość — pijawka serc" w wierszu „Inny<br />
już jestem".<br />
Tak, słusznie krytyk radziecki ocenia Jazykowa<br />
jako „mistrza, wirtuoza wiersza". Już<br />
choćby z tego względu warto w 150-lecie jego<br />
urodzin przypomnieć tego poetę czytelnikowi<br />
polskiemu i udostępnić w przekładzie<br />
poznanie najlepszych jego utworów.<br />
Kazimierz Andrzej Jaworski<br />
68
MIKOŁAJ JAZYKOW<br />
Przełożył KAZIMIERZ ANDRZEJ<br />
JAWORSKI<br />
MUZA<br />
Bogini strun przeżyła bogów,<br />
co gromem grzmią i mieczem ranią:<br />
nie pozwoliła rąk swych skuć żelazem oków<br />
wiekom rozpusty i tyranii.<br />
Nadeszły; ziemia w krwi i śmierci tonie,<br />
uwieńcza się rozkute siły,<br />
i sił tych bezlitosne dłonie<br />
ołtarze piękna rozkruszyły;<br />
lecz z prochu obalonych grodów<br />
i z ciszy strasznej spustoszenia<br />
wstał nieśmiertelny, wiecznie młody<br />
anioł żywego wciąż natchnienia.<br />
1823<br />
GENIUSZ<br />
Gdy w gromach i błyskawic lśnieniach<br />
prorok unosił się ku górze,<br />
Elizeusza") żywą duszę<br />
potężny ogień opłomieniał:<br />
uczuciem świętym wypełniona<br />
rosła i krzepła, i mężniała,<br />
i od natchnienia promieniała,<br />
i boży głos słyszała ona.<br />
Tak geniusz drży radością zdjęty<br />
i wielkość własna go porusza,<br />
kiedy się grzmiąc i lśniąc rozpęta<br />
przed nim innego lot geniusza;<br />
budzi się w sercu dumny poryw,<br />
do cudów w chwili tej dojrzewa...<br />
I świat ma nowe gwiazdozbiory —<br />
wybrańca niebios arcydzieła!<br />
1825<br />
•<br />
* *<br />
*<br />
W was się dziś nasza duma jarzy,<br />
wolności iskry purpurowe.<br />
Rylejew śmiercią zmarł zbrodniarzy.<br />
Ty o nim wspomnisz, Rosjo nowa,<br />
gdy zrzucisz łańcuch, co cię parzy,<br />
i ruszysz mocą piorunową<br />
na samowładczy tron cesarzy.<br />
1826<br />
') Według biblii obraz odnosi się do proroka Eliasza<br />
(przyp. tłum.)<br />
69
DO NIAŃKI A. S. PUSZKINA<br />
Staruszko! Nie zapomnę ciebie nigdy w świecie!<br />
W tych dniach, gdy ukochawszy wsi swobodę w lecie,<br />
rzucałem dla niej sławę i nauki trudy,<br />
i Niemców, i to miasto profesorskiej nudy,<br />
ty, zacna gospodyni cichego schronienia,<br />
gdzie Puszkin nie zraniony sztychem przeznaczenia,<br />
wzgardziwszy ludzką łaską, zdradą czy obmową,<br />
swą służbę przy ołtarzu Kamen celebrował,<br />
Jyś zawsze dobre serce mi okazywała<br />
i życząc jak najlepiej szczerześ mnie witała;<br />
kiedy przez długie pól szeregi w letnim znoju<br />
szedłem poety i wygnańca słowem się upoić,<br />
i mnie on towarzyszył, twój przyjaciel dawny,<br />
Ariona sztuki adept, młody a tak sławny.<br />
Jak słodko twa gościnność święta mimo woli<br />
smak rozpieszczała nasz i żądzę samowoli!<br />
Z jakąż to serdecznością — starych lat zaletą —<br />
wymyślny obiad dać starałaś się poetom!<br />
I podawały wtedy wódkę nam z mięsiwem,<br />
owoce, miód i wino ręce twe sędziwe,<br />
stawiając to na ciasnym lecz gościnnym stole.<br />
I urzekałaś nas — wesoła w naszym kole —<br />
0 starodawnych panach czarującą <strong>pl</strong>otką: • •<br />
dziwiliśmy się bardzo tym swawolnym przodkom,<br />
wierzyliśmy i śmiech nasz nie przerwałby za nic<br />
naiwnych sądów, pochwał czy nagany niani;<br />
słuchaliśmy wymownej, miłej starowiny —<br />
1 tak płynęły wciąż beztrosko nam godziny!<br />
1826<br />
TRIGORSKOJE<br />
(FRAGMENT)<br />
Oto daleko za górami<br />
już skryło się wspaniałe słońce,<br />
od ściany lasu nad wodami<br />
cienie faliste zastępami<br />
wciąż wydłużają smugi drżące;<br />
w rzece błyskawic odblask żywszy,<br />
opustoszały wzgórza, brzegi<br />
i na wieś, pola opuściwszy,<br />
wozów wjeżdżają już szeregi;<br />
gdzieś pies zaszczeka podwórzowy<br />
albo wiaterek zaszeleści<br />
w liściach mroczącej się dąbrowy,<br />
albo też ptak przeleci gdzieści,<br />
albo skrzypiąca ciężka fura,<br />
którą porusza koń zmęczony,<br />
licząc stukotem kół bierwiona,<br />
przez most przetoczy się ponuro;<br />
i wtem urwany pomruk głuchy:<br />
to grzmot odezwał się nad rzeką<br />
spokojną, senną już w bezruchu<br />
i nagle zamilkł. Lecz daleko<br />
na skraju nieba miesiąc w pełni<br />
ze wszystkich stron już otuliły
kłębiące się obłoczne wełny:<br />
oto rozeszły się — zbliżyły —<br />
oto się groźńie połączyły<br />
w olbrzymi masyw niepogody<br />
i na lazuru strop od wschodu<br />
czarna, w czerwonych ognia łyskach<br />
skrada się ona — już jest blisko.<br />
I oto lasu oniemiałość<br />
obudził wiatru poryw mocny<br />
i rzeka już nie tak nieśmiało<br />
kieruje wody nurtem nocnym;<br />
teraz się marszczy na nim, wzdyma<br />
jak w wichrze — żagla płachta drżąca,<br />
którą już żeglarz ledwo trzyma,<br />
kiedy się burza nagle zerwie<br />
i nawałnicy strugą spłynie;<br />
skrzydła od łodzi wiatr oderwie<br />
i nad odmętem je rozwinie.<br />
Niebo zaległy w krąg ciemności;<br />
deszcz lunął; burza już na świecie,<br />
przez las i wody drogę mości,<br />
huczy i grzmi, i ogniem miecie.<br />
O, chwilo ta! Gdy w nawałnicy<br />
przez nieba krąg po chmur połaci<br />
bruzda zębatej błyskawicy<br />
w ognia rozsypie się szkarłacie,<br />
i widać wszystko: góry w dali,<br />
a bliżej obraz się rozszerzy<br />
zakrętów rzeki, jezior fali<br />
i wsi, i dolin, i wybrzeży!<br />
Nagle mrok jeszcze posępniejszy,<br />
głośniejsze gromów uderzenia<br />
i nawał gęstszy i bystrzejszy<br />
z nieb lejącego się strumienia.<br />
Lecz jutro w ciszy dostojeństwie<br />
na niebo modre, roześmiane<br />
słońce się wtoczy swym rydwanem,<br />
aby przywrócić złoty ranek<br />
ziemi skąpanej w burz szaleństwie.<br />
1826<br />
INNY JUŻ JESTEM<br />
Inny już jestem: jak niesławny<br />
wyklęty mnich przez świat dziś dążę;<br />
me życie jak kalendarz dawny,<br />
jak już zniszczona któraś z książek.<br />
To los hartownym ostrzem strzały<br />
ugodził głębię mego serca<br />
i teraz dłonią swą zuchwałą<br />
po głowie wali wciąż, szyderca...<br />
Jak żmija żądli mnie dziś troska,<br />
tęsknota żre jak zwierz surowo<br />
i czara dni mych taka gorzka,<br />
jak czara z wódką piołunową.<br />
Minuta zda mi się godziną,<br />
cierniami — w łóżku miękkie puchy,<br />
przekisłym kwasem — miód i wino,<br />
muzyczny dźwięk — brzęczeniem muchy:
tak myśli moje przemieniła<br />
miłość, pijawka serc — to jedno;<br />
żądłami dwoma mnie przeszyła<br />
i utrafiło każde w sedno.<br />
Trują mnie teraz żądła oba:<br />
jedno piłuje sznur mej duszy,<br />
drugie przeżera ją jak robak<br />
toczący z głodu owoc gruszy.<br />
I świat jest dla mnie dziś pustynią,<br />
i ginę w młodych lat rozkwicie,<br />
jak na pustkowiu ginie skrycie<br />
od mrozu arbuz albo dynia.<br />
1826<br />
ELEGIA<br />
Wymownej duszy mej pytanie,<br />
jej lot w zachwytu pełnej dumie,<br />
wierszy i myśli falowanie<br />
i moc ich — ona to zrozumie.<br />
Lecz za miłosne uniesienia<br />
czyż otrzymuję nagród wiele?...<br />
Ot, czasem słodkie dwa spojrzenia<br />
i jeszcze przy was, przyjaciele!<br />
1829<br />
* *<br />
*<br />
Gdy umrę już, z pokorą wtedy sprawcie<br />
nad trupem mym obrzędy swe ponure<br />
i mów żałobnych żadnych mi nie prawcie,<br />
nie osłaniajcie grobu mi marmurem.<br />
Lecz dziś, druhowie, gdy gromadka nasza<br />
beztrosko bawi się w rozgłośnym gronie,<br />
gdzie pieni się jak ta świąteczna czasza<br />
studencka dusza, co radością płonie —<br />
na moją cześć wypijcie do dna czarę,<br />
co krąży złotym skrzącym się napojem,<br />
i zaśpiewajcie nasze pieśni stare,<br />
i pijcie, imię wspominając moje.<br />
Bo marność wszystko! Szczęśliw ten na ziemi,<br />
któremu wiosny dni wśród druhów płyną,<br />
co widzi świat oczyma zamglonymi<br />
i kocha go za pieśni i za wino!...<br />
1829<br />
WODOSPAD<br />
Morze blasku, huk, opary<br />
i wstrząśnięta ziemia cała:<br />
to o ściany się strzaskała<br />
szklana ściana, ściana biała.<br />
To tak rwie przez strome jary<br />
wód pieniącej się Niagary<br />
szerz i głębia rozszalała.<br />
72
Oto żeglarz. Łódź od brzegu<br />
kłębowisko fal uniosło:<br />
w siną mrocznię wodobiegu<br />
wpiera on bezradnie wiosło...<br />
Próżno z wirem się boryka,<br />
choć natężył siły wszystkie:<br />
wnet go porwie otchłań dzika,<br />
w dal poniesie tym urwiskiem.<br />
Osaczony zgubą «w koło<br />
przestał już pracować wiosłem:<br />
obojętnie spuścił czoło<br />
pogodzony z swoim losem:<br />
patrzy się spokojnym okiem...<br />
I w odmęty na fal grzywie<br />
już wyrocznym swym potokiem<br />
porwał go wodospad chciwie.<br />
Morze blasku, huk, opary<br />
i wstrząśnięta ziemia cała:<br />
to o skały się strzaskała<br />
szklana ściana, ściana biała.<br />
To tak rwie przez strome jary<br />
wód pieniącej się Niagary<br />
szerz i głębia rozszalała.<br />
1831<br />
ŻEGLARZ<br />
Wyją fale, skaczą fale!<br />
Pod naporem ciężkich fal<br />
żagiel pełny trwa zuchwale,<br />
lekkie czółno pędzi w dal<br />
i rozpycha wściekłe fale,<br />
ślizga się po zboczach fal!<br />
Dmąc w nie wichru całą mocą<br />
burza gna za wałem wał;<br />
rozhulała się ochoczo,<br />
w bujne głowy wstąpił szał,<br />
to się zewrą, to odskoczą,<br />
odmieniając ciągle kształt!<br />
Ale spójrzcie: już przed nami<br />
przez obłoków ciemnych błam,<br />
połyskując kolorami,<br />
przeświecając tu i tam,<br />
złocistymi kosmykami<br />
dzień i słońce świecą nam.<br />
Mroku zgiń! Niech dzień się stanie!<br />
Niechaj zalśni nieba cud!<br />
Niechaj jasne słońce stanie<br />
nad przestrzenią całą wód!<br />
Wnet się ściszą już otchłanie,<br />
będzie spokój jak i wprzód.<br />
Błyszczą fale, <strong>pl</strong>uszczą fale!<br />
Pod perłowym bryzgiem fal<br />
żagiel pełny lśni wspaniale,<br />
lekkie czółno pędzi w dal<br />
rozsuwając modre fale<br />
i ślizgając się wśród fal!<br />
1831
POŻAR<br />
Pamiętasz jeszcze nas na owej nocnej uczcie,<br />
gdzieśmy bawili się przy winie wszyscy hucznie<br />
i rozśpiewani już w radosnym naszym kole<br />
pijąc przez całą noc siedzieliśmy przy stole?<br />
Już w przyjacielski nagtrój gwarnej tej biesiady<br />
czasami jęły się zaczepne słowa wkradać;<br />
wypito już za Ruś i za zebrania nasze,<br />
wysoko się trącały ponad stołem czasze,<br />
aby ciśnięte nagle z całych sił rękami<br />
podskoczyć na podłodze brzęcząc kawałkami;<br />
wesoły gwar i spór i rąk uścisków wiele!<br />
Hulaliśmy, koledzy, bracia, przyjaciele!<br />
I nagle światła blask; niepokój; powstajemy;<br />
tak, to nie zorza lśni. Nie tam jest wschód! Idziemy!<br />
Wspaniały groźny obraz jawił się przed nami:<br />
pod wróżącymi deszcz nocnymi obłokami<br />
pół nieba ogarnąwszy purpurową łuną<br />
wył, trzeszczał, szalał żywioł, ogień ku nam sunął.<br />
W tej chwili ona, drżąca od podmuchów nocy,<br />
ona, ta nasza piękność — lazurowe oczy —<br />
której już dawno nam towarzyszyło imię,<br />
co zawsze w naszych śpiewek rozbrzmiewało rymie,<br />
patrzała, jak jej pokój zgodnie ochraniając,<br />
jeden drugiemu falę chłodną wciąż podając,<br />
młodzieńcy pracowali. Wtedy to dopiero<br />
raz pierwszy poznać mogłem moc miłości szczerą.<br />
Jak rączo me nadzieje wszystkie zakipialy!<br />
Jak me marzenia rosły, raźnie wzlatywały<br />
swobodne i młodzieńcze w strony najłaskawsze!<br />
O, pani, bądź urocza i radosna zawsze,<br />
ty, której wzrok niebiański pierwszy raz w przeszłości<br />
czar pokus na mnie rzucił słodkiej tak miłości!<br />
Jak dawniej niechaj jasna będzie ócz jej modrość!<br />
Jak dawniej białych piersi jej wspaniałą szczodrość,<br />
kędziory włosów, złotym kąpcie swym strumieniem!<br />
Kwitnijcie usta krwawe, płoń i ty, rumieniec!<br />
Niechaj pokocha kiedyś ją mężczyzna młody,<br />
kwitnący zdrowiem, siłą, pełnią swej urody,<br />
i czuła padnie wtedy w mocne mu ramiona,<br />
i wszystkich, przyjaciele, nas zapomni ona!...<br />
1831<br />
POETY<br />
Kiedy się z tobą zżyło już natchnienie<br />
i serce drżące ze wzruszenia masz,<br />
i widzisz jasno swoje przeznaczenie,<br />
i dróg swych cel błogosławiony znasz;<br />
kiedy do czynu w tobie już gotowe<br />
wszystko, co dać tu może niebios dar:<br />
potężnej myśli jaśń i żar<br />
i pałająca ogniem mowa:
idź wtedy w świat — niech w słowa wieszcza wnika,<br />
wspaniała świętość niech ci płonie z lic,<br />
cukrowych ust występku nie dotykaj,<br />
gardź pochwałami i nie żądaj nic.<br />
Czy świecą gwiazdy tobie najłaskawsze,<br />
czy srogi los cię nagle pocznie giąć:<br />
gołębią miej prostotę zawsze,<br />
śmiały jak orzeł zawsze bądź!<br />
I harmonijne i najsłodsze dźwięki<br />
spłyną z bardonu twego czułych stron,<br />
niewolnik słysząc je przepomni męki:<br />
król Saul zasłucha się w ich dźwięczny ton<br />
i życie już podniosłe i wspaniałe<br />
wypełni całą twojej duszy treść<br />
i będziesz czyste czoło nieść<br />
i oczy mieć płomienne, śmiałe!<br />
Lecz jeśli w życiu chcesz rozkoszy marnych<br />
i skusił ciebie pochwał ziemskich dym,<br />
składaniem darów nie trudź się ofiarnych<br />
Panu swojemu, bo on wzgardzi tym.<br />
Spojrzeniem groźnym tylko cię owładnie,<br />
obłudny dar odtrąci gniewem grzmiąc<br />
1831<br />
i zmiecie go i kapłan padnie<br />
ze strachu i ze wstydu drżąc.<br />
PIEŚŃ<br />
Poetą był: skrzącymi się oczami<br />
na świat spoglądał, co go nie chciał znać,<br />
pogwarki miłe lubił z kolegami, -<br />
ubóstwiał piękno, chciał je innym dać,<br />
opiewał więc dźwięcznymi im wierszami<br />
Charyty, wino i przyjazną brać.<br />
Szczęśliw, kto znał rozumnej smak radości,<br />
gdy życie czyste było i bez chmur,<br />
kto w wolnych chwilach w muz królestwie gościł<br />
i komu z powiek po libacji dur<br />
rzeźwiły usta wiernej mu miłości,<br />
w której swych marzeń odnajdywał wtór.<br />
Na jego cześć na przyszłość by niezgorzej<br />
ustalić obrzęd, co wygląda tak:<br />
w godziny gwiazd i księżycowej zorzy<br />
ogród nas wonny wezwie pod swój znak<br />
i tam pieśniami hołd poecie złożym,<br />
a czarki dzwonić, będą pieśniom w takt.<br />
Niech widzi świat, jak wspominamy krasę,<br />
że i fujarka zwykła słodko brzmi,<br />
że skromny chmiel i mirt przeżyje czasem<br />
pomniki złote i zwycięstwa mit,<br />
i wielu przy tym pozna na okrasę,<br />
w czym właśnie marność rzeczy ziemskich tkwi.<br />
1831
DO MOICH WIERSZY<br />
Dal przymglona, upał, skwarnie,<br />
ledwo szemrze górski zdrój,<br />
sad milczący nie przygarnie<br />
nieruchomy pod cień swój<br />
Ten opiekun winorośli,<br />
letni skwar, mnie wali z nóg;<br />
wstrętny mi jest od młodości,<br />
zawsze pełen surowości,<br />
rudy wierszy moich wróg.<br />
Dalej, żwawo, no chłopacy!<br />
Zbieraj się, drużyno ma!<br />
Czas nam zabrać się do pr^cy,<br />
niech się każdy śmiało pcha!<br />
Lecz niezgrabnie i kulawo<br />
cisną się szeregi słów,<br />
ani w lewo, ani w prawo,<br />
wiersz rozłazi się niemrawo,<br />
senny, słaby utwór znów.<br />
Ach, doprawdy, wyznam teraz:<br />
lepszy nasz rosyjski mróz,<br />
chociaż nieraz nam doskwiera,<br />
lecz kominek wtedy tuż.<br />
Ciepło mi i lekka głowa,<br />
dobrze wtedy duszy mej:<br />
jasna myśli jest osnowa,<br />
w mocny wiersz się wiążą słowa<br />
i mam utwór, że aż hej!<br />
1839<br />
Przełożył Kazimierz Andrzej Jaworski<br />
CZESŁAW ZGORZELSKI<br />
TIUTCZEW PO POLSKU<br />
Trochę żenująco jest pisać recenzję o książce<br />
wydanej przed czterema z górą laty. Jakby<br />
to była „nowość" księgarska. Zwłaszcza<br />
dziś, w czasach wzmożonego rytmu życia<br />
i pracy, gdy co tydzień pojawiają się z oficyn<br />
wydawniczych dziesiątki nowych książek, a ta<br />
z nich, którą wczoraj zaledwie trzymałem<br />
w ręku, już jutro może mi się wydać „książką<br />
starą".<br />
Czyż wszystkie jednak? Na pewno — nie!<br />
Są przecie wśród nich książki — przedziwnie<br />
nowoczesne mimo całej archaiczności ich autorów<br />
i warunków, w których je pisano.<br />
Do takich książek — można zaliczyć poezje<br />
Tiutczewa. Nie potrzeba się tu legitymować<br />
uczoną opinią historyków literatury. Kogóż<br />
to przekona prócz fachowców, którzy i tak<br />
mają w tej sprawie własne zdanie. Choćby<br />
nawąt sąd ten nie miał wcale pozorów naukowej<br />
obserwacji — jak np. sugestia Leżniewa,<br />
który przeświadczony jest, że „i czytelnik<br />
dalekiej przyszłości nie ujdzie od czaru<br />
Tiutczewa i wziąwszy do ręki jego książkę,<br />
poczuje z niespotykaną jeszcze dotychczas<br />
siłą całą jej tragiczną istotę, poczuje, jak niegdyś<br />
przeżywał grozę i przykładał ucho do<br />
ziemi nadsłuchując — i w mroku, wśród olbrzymich<br />
i przerażających cieni szukał swej<br />
drogi człowiek".<br />
76
Większą może siłę przekonywania będzie<br />
miało wyznanie Lwa Tołstoja, który o znaczeniu<br />
Tiutczewa powiada wprost: „bez niego<br />
żyć nie podobna".<br />
Jeśli słowa te choć w części ujmują prawdę,<br />
to wolno recenzentowi dopiero dziś stanąć<br />
przed czytelnikiem z uwagami o książce<br />
wydanej przed czterema laty.<br />
* * »<br />
Książka, o której mowa, przynosi Wiersze<br />
wybrane Teodora J. Tiutczewa w tłumaczeniach<br />
Kazimierza Andrzeja Jaworskiego, Tadeusza<br />
Stępniewskiego i Juliana Tuwima.<br />
Wstępem opatrzył edycję Karol Wiktor Zawodziński<br />
1 ). Wielu ludzi nad nią pracowało.<br />
Każdemu poświęcić wypada choćby chwilę<br />
uwagi. Rozpocznijmy — jak słusznie należy<br />
— od autora.<br />
Powiedziano o nim, iż jest „jednym z największych<br />
liryków Rosji a może i w ogóle literatury<br />
powszechnej XIX wieku".<br />
Czyżby to była prawda? Przeciętny czytelnik<br />
w Polsce nie zdziwiłby się, gdyby określenie<br />
to zastosować do Puszkina, do Lermontowa.<br />
Ale Tiutczew?<br />
Nazwano go także poetą-filozofem, poetą<br />
myśli. A zatem — system filozoficzny w mowę<br />
wierszowaną ujęty? Zawiłe teorie, uczone<br />
abstrakcje — suche i niezrozumiałe, przybrane<br />
w postać obrazów poetyckich czy<br />
w kształt rymowanych aforyzmów, rzekomo<br />
wyrazistszych, łatwiej zrozumiałych niż proza<br />
naukowego wykładu? A więc coś w rodzaju<br />
naszego Asnykowego cyklu Nad głębiami?<br />
Czy tak?<br />
Ależ nic podobnego! Ani teorie, ani abstrakcje,<br />
ani nawet metoda „obrazowego" rozumowania!<br />
A jednak jest Tiutczew istotnie poetą-filozofem,<br />
można by go rzeczywiście zwać poetą<br />
myśli. Niechże nas wszakże nie zwodzi ta<br />
wieloznaczna etykieta. Jest on takim filozofem,<br />
jakim bywa każdy prawdziwy poeta, obdarzony<br />
zmysłem odmiennego, pełniejszego,<br />
wnikliwszego widzenia ludzi, zdarzeń i rzeczy<br />
tego świata. Obdarzony umiejętnością dostrzegania<br />
w zjawiskach otaczającej nas rze-<br />
') Teodor Tiutczew, Wiersze wybrane. Przełożyli Kazimierz<br />
Andrzej Jaworski, Tadeusz Stępniewski, Julian<br />
Tuwim. Pod red. K. A. Jaworskiego i K. W. Zawodzińkiego.<br />
Łódź •— Wrocław 1948. Wydawnictwa Władysława<br />
Bąka. Str. XXXIX, 1 nlb, 175, 1 nlb, 2 ill.<br />
czywistości znaków wiecznej tajemnicy bytu<br />
człowieka, zagadnień życia i śmierci. Obdarzony<br />
zdolnością odczuwania prawd świata<br />
w najzwyklejszym zachodzie słońca, w pierwszym<br />
lepszym widoku drzew bezlistnych,<br />
w nieokreślonym zapachu wiosny, w namiętnych<br />
wybuchach zbuntowanego serca, w codziennej<br />
scenie spotkań z nocą.<br />
Toteż poezja jego jest poezją obrazów przyrody,<br />
zdarzeń z życia realnego i życia marzeń,<br />
poezją wzruszeń i refleksyj jako wyniku<br />
specyficznego sposobu widzenia i odczuwania<br />
świata przez artystę — a nie poezją<br />
intelektualnych konstrukcyj czy przekonywającej<br />
linii rozumowania. Poezja Tiutczewa —<br />
to raczej poezja zapytań, dręczącej zagadki,<br />
a nie filozoficzna próba otatecznych rozwiązań;<br />
to poezja, która nie zamyka spraw, ale<br />
otwiera je przed czytelnikiem.<br />
Tiutczew — pejzażysta i Tiutczew — poeta<br />
miłości, poeta śmierci i snów, chaosu i nocy,<br />
nic chyba nie traci, a wszystko zyskuje,<br />
gdy nazwiemy go jednocześnie — poetą myśli.<br />
A przede wszystkim, iż jest to poeta; nie<br />
myśliciel tylko, nie filozof czy psycholog, ale<br />
poeta, artysta. I to artysta wielkiej<br />
miary!<br />
Jakże tu w paru zdaniach na marginesie recenzji<br />
nakreślić charakterystykę tego artyzmu?<br />
Jakże ukazać owo przedziwne zespolenie<br />
naturalności i stylizacji na niecodzienną,<br />
poetycką konstrukcję; prostoty słów — zdawałoby<br />
się — najoczywistszych, najtrafniejszych,<br />
jedynych — z patyną starodawności<br />
archaizmów, tam i sam rozrzuconych —<br />
z namaszczeniem dwuwyrazowych, złożonych<br />
epitetów; zwykłych, potocznych zdań —<br />
z wymową emocjonalnych powtórzeń i paralelicznych<br />
uzgodnień składniowych? I nie tylko<br />
to. Należałoby tu przedstawić zdumiewającą<br />
lakoniczność wypowiedzi, w której daremnie<br />
by szukać słów zbędnych, wprowadzonych<br />
dla rymu czy załatania dziur w metrum.<br />
Wypadałoby także zaprezentować ową<br />
troskę o należyte słowo i odpowiednie miejsce<br />
jego w wierszu, o to, by nie tracąc ze swej<br />
wyrazistości pojęciowej, grało jednocześnie<br />
całą gamą swych potencjalnych znaczeń<br />
emocjonalnych i dźwiękowych. Należałoby<br />
dotrzeć do zagadki poetyckiego odświeżania<br />
słów zwykłych, wymierzyć rzadki talent roz-<br />
77
szerzania znaczeniowej pojemności wypowiedzi<br />
za pomocą nowych, poetyckich, a jednocześnie<br />
tak sugestywnych metafor i porównań,<br />
ukazać tajemnicę deklamacyjnej, niemal<br />
retorycznej, intonacji zapytań i wykrzyksłów<br />
zwykłych, wymierzyć rzadki talent roznień,<br />
tak częstych w poezji Tiutczewa —<br />
w połączeniu ze zniewalającą śpiewnością<br />
wyrazistej, bogatej, urozmaiconej rytmiki jego<br />
wiersza. Wypadałoby wreszcie wyjaśnić<br />
najdziwniejszą z wewnętrznych sprzeczności<br />
Tiutczewa jako artysty, przeciwieństwo, które<br />
stanowi o indywidualnym obliczu jego puścizny<br />
literackiej: jak umiał w twórczości<br />
swej połączyć klasycyzujące tendencje tzw.<br />
„archaistów" do kształtowania środków wyrazu<br />
na wzór filozoficznej poezji i patetycznego<br />
obrazowania ód XVIII wieku — ze stanowiskiem,<br />
które używając słów Zawodzińskiego<br />
można by określić jako postawę „najbardziej<br />
rasowego przedstawiciela romantycznego<br />
samopoczucia w poezji rosyjskiej".<br />
Nie miejsce tu wszakże po temu. Toteż recenzent<br />
słuszniej uczyni, gdy odeśle czytelnika<br />
do własnych jego doświadczeń z książki,<br />
o której mowa. Wystarczy przeczytać choćby<br />
parę wierszy Tiutczewa w niej zamieszczonych,<br />
by wejść w krąg sugestywnego oddziaływania<br />
uroku jego poezji i odczuć, iż stajemy<br />
wobec artysty, jakiemu równych ze świecą<br />
by szukać na Parnasie europejskiej liryki<br />
XIX stulecia.<br />
* * *<br />
Poetę takiego nie łatwo tłumaczyć. Bo proszę<br />
zważyć chociażby sprawę doboru odpowiednich<br />
słów. To nie powieść, ani poemat<br />
wierszem pisany, w których rola pojedynczego<br />
słowa nie ma takiego znaczenia jak<br />
w liryce. Przy tym technika poetycka Tiutczewa<br />
— to technika miniaturzysty. Nie wylewna<br />
swoboda poety hojnej ręki, ale oszczędna,<br />
skondensowana konstrukcja utworu drobnego,<br />
ujętego w ścisłe rygory kilku zaledwie<br />
strof, czasem nawet kilku lakonicznych wersetów.<br />
A im krótsza wypowiedź, tym większa<br />
waga pojedynczego słowa. Zwłaszcza iż<br />
w poezji Tiutczewa trzeba je ważyć w kilku<br />
co najmniej wymiarach.<br />
78<br />
Nasamprzód — w zakresie ścisłości pojęciowej,<br />
potem — ze względu na paćhodzenie<br />
środowiska leksykalnego i związek rodowy<br />
z najwłaściwszą sferą "literackiej tradycji, potem<br />
jeszcze — ze względu na wszystkie potencjalne<br />
możliwości skojarzeń emocjonalnych,<br />
wreszcie — z aspektu dźwiękowych walorów<br />
słowa. A przecie nie jedyna to strefa<br />
trudności. Ileż innych jeszcze czyha na tłumacza<br />
przy sprawach zdania, uzgodnienia<br />
z wymaganiami metrum (poetyka Tiutczewa<br />
rezygnuje świadomie ze wszystkich walorów<br />
tzw. przerzutni!) związania wypowiedzi w całość<br />
stroficzną, właściwego oddania rytmiki i<br />
rymów oryginału?<br />
Nie mnóżmy tej listy. Wystarczy i tego, by<br />
sformułować wnioski, o które tu głównie chodziło.<br />
Po pierwsze, że cokolwiek mielibyśmy<br />
rzec o przekładach omawianej książki, pamiętać<br />
winniśmy, iż bezbłędne wykonanie zadań<br />
tłumacza w ogóle, a tłumacza Tiutczewa<br />
w szczególności, włączyć by wypadało między<br />
owoce zupełnie wyjątkowych poetyckich<br />
uzdolnień. I po drugie, że nawet najdrobniejsze<br />
potknięcie tłumacza zepsuć może cały<br />
przekład, toteż ewentualna pretensja czytelników<br />
czy recenzenta choćby nawet o jedno<br />
słowo przekładu nie jest wcale prawowaniem<br />
się o małoważne drobiazgi.<br />
A teraz zajrzyjmy do książki. Przynosi ona<br />
129 utworów Tiutczewa w 140 przekładach<br />
(niektóre z wierszy prezentowane są w dwu<br />
różnych tłumaczeniach), co stanowi prawie połowę<br />
jego poetyckiej puścizny. Wybór zatem<br />
— dostatecznie obszerny, by dać czytelnikowi<br />
pojęcie o liryce Tiutczewa. Najwięcej przekładów<br />
— bo z górą 2/3 — udzielił książce jej<br />
współredaktor Kazimierz Andrzej Jaworski.<br />
Najmniejszy liczbowo, choć cenny artystycznie,<br />
stał się wkład Juliana Tuwima. Cenna się<br />
okazała także współpraca trzeciego członka<br />
zespołu dobranego w tej książce, Tadeusza<br />
Stępniewskiego, podpisanego pod 30 przeszło<br />
przekładami.<br />
Trzech tłumaczy — i trzy różne warsztaty,<br />
trzy odmienne sposoby pokonywania trudności.<br />
Tuwim — niezawodny w oddawaniu wszystkich<br />
rytmicznych i dźwiękowych walorów oryginału<br />
— osiąga tu w pełni sukces w zadaniu<br />
nierównie trudniejszym, w dążeniu do odtworzenia<br />
swobodnej naturalności Tiutczewa. Ani<br />
odrobiny owej sztywności, która wnosi do<br />
wiersza skrępowanie tekstem oryginału, ani<br />
znaku łamania się pracowitego z trudnościami<br />
języka. Jakby przekład powstał od jednego po-
-ągnięcia piórem w wyniku własnych przezyć<br />
tłumacza analogicznych do tego, które<br />
stało u genezy oryginału. Trudno jednak nie<br />
zauważyć, że i tu są przekłady mniej i więcej<br />
udatne — i tylko do takich jak Zmrok, Bliźnięta,<br />
Ześlij, o Panie, laskę swoją, Jest w morskich<br />
falach śpiewność zgodna, Wieczór słotny<br />
i burzliwy — zastosować by można wszystko,<br />
co powiedziano przed chwilą.<br />
Stępniewski z jednaką niemal swobodą wypłaca<br />
oryginałowi walory jego równoważnikami<br />
w polszczyźnie. Ale nie wszystkie i nie<br />
zawsze. Nie wszystkie — bo za swobodę tę płacić<br />
mu nieraz wypada ceny zbyt może wysokie<br />
w zakresie wierności przekładu. Nie chodzi<br />
tu wcale o dosłowność tłumaczenia ani<br />
o zachowanie kolejności cząstek tematycznych<br />
w rozwoju wątku lirycznego. Stępniewski —<br />
jeśli wymaga tego naturalny tok utworu —<br />
przetasowuje swobodnie motywy sąsiednich<br />
wersetów i przekład nic na tym nie traci, chociaż<br />
z licencji tej o wiele rzadziej korzystają<br />
obaj pozostali tłumacze. Chodzi tu tylko<br />
0 sprawiedliwą odpłatę oryginałowi równowartością<br />
słów polskich zaczerpniętych z tej<br />
samej sfery leksyki poetyckiej. Tiutczew Stępniewskiego<br />
zbyt często przemawia „młodopolszczyzną".<br />
Wyrażenia takie jak: „wichrowe,<br />
poświsty", „echowe szmery", „chwila mgnień"<br />
— czy słowa typu: „smętny", „zwid", „rozhuk",<br />
„hen" — wprowadzone w dodatku bez<br />
umotywowania w tekście oryginału — w odczuciu<br />
naszego czytelnika zbyt wyraźnie trącą<br />
manierą poezji z przełomu XIX i XX stulecia,<br />
by nie raziły w zastosowaniu do Tiutczewa<br />
jako anarchronizm. Sięgać by tu raczej<br />
należało do słownika Felińskiego, Koźmiana<br />
lub Mickiewicza z okresu poezji filomackiej<br />
1 to ostrożnie, by uniknąć wszystkiego, co by<br />
zbliżało do patosu przesadnej retoryki. Niemniej<br />
przecie i tu są przekłady zasługujące<br />
w pełni na miano doskonałych: Burza wiosenna,<br />
Jak nad popiołem dymiąc się, Jak ptaszę<br />
świat uśpiony ten, Łzy, Wiosenne wody.<br />
Kontakty ze słownikiem „młodopolskim"<br />
zdradzają także niektóre z przekładów Jaworskiego.<br />
Występują tu one jednak nierównie<br />
rzadziej i w postaci nie tak jaskrawej. Bo też<br />
Jaworski — to tłumacz, który w zestawieniu<br />
z obu poprzednimi wykazuje nawięcej chyba<br />
troski o precyzyjną wierność przekładu nawet<br />
w zakresie pojedyńczych słów, ich emocjonalnego<br />
zabarwienia i walorów dźwiękowych.<br />
Przekłady jego ważą jak gdyby każde słowo<br />
z osobna, a wątek liryczny utworu rozwijają<br />
zazwyczaj krok w krok za oryginałem, werset<br />
za wersetem — bez przestawiania ich kolejności<br />
lub osłabiania o jakikolwiek choćby i drobny,<br />
ale istotnie ważny element wypowiedzi.<br />
Czasem staje się to — oczywiście — kosztem<br />
naturalności wiersza, kiedy indziej zmusza tłumacza<br />
do wprowadzenia słów nowych, zbędnych<br />
ze względu na oryginał (co zresztą Stosują<br />
w podobnej mierze obaj pozostali tłumacze),<br />
ale w większości wypadków przekład<br />
wychodzi z tych operacyj szczęśliwie, nie tracąc<br />
swobodnej wypowiedzi ani wyrazistości<br />
rytmicznej. Jest ich zbyt wiele, by można tu<br />
było wymienić wszystkie. Niech wystarczą<br />
przykłady: Szaleństwo, Więc tutaj nam sądzone<br />
było, Dzień i noc, Nie troszcz się, nie sądź,<br />
nie zaprzeczaj, Płomień rośnie, płomień bucha,<br />
Poranek grudniowy, Jest śpiewność w morskich<br />
fal głębinie, W przeddzień rocznicy<br />
4 sierpnia 1864 r. i in.<br />
Z wąt<strong>pl</strong>iwości ogólnych należałoby może na<br />
marginesie książki zapisać jedną tylko: sprawę<br />
rymów męskich. Raz jeszcze warto postawić<br />
znak zapytania przy kwestii, czy są one<br />
u nas właściwym równoważnikiem analogicznego<br />
zjawiska w poezji rosyjskiej. Wąt<strong>pl</strong>iwość<br />
wyrasta tu: po pierwsze z faktu, iż szczupły<br />
zasób rymów męskich w naszym języku zmusza<br />
nieraz tłumaczy do rozwiązań sztucznych,<br />
banalnych lub sprzecznych ze stylem oryginału<br />
i po wtóre — z odmiennych możliwości<br />
funkcjonalnych rymu męskiego u nas w przeciwstawieniu<br />
do Rosji. Tam jest on zjawiskiem<br />
dostatecznie częstym i zwykłym, by nie razić<br />
w wierszach stylizowanych na naturalność<br />
wypowiedzi, u nas bywa zazwyczaj jaskrawym<br />
sposobem obnażania rusztowań metrycznych,<br />
stając się przez to zbyt natarczywym<br />
sposobem poetyzacji języka. Bądź też ściąga<br />
wypowiedź do poziomu cukierkowej „poezji'<br />
ulicznych szlagierów.<br />
Z kolei — zdań parę o studium krytycznoliterackim<br />
poprzedzającym poezje Tiutczewa.<br />
Napisał je K. W. Zawodziński, drugi ze współredaktorów<br />
książki, najznakomitszy chyba<br />
u nas znawca tego poety. Pojawiło się ono<br />
w pierwszej swej redakcji przed 27 laty<br />
79
w V. t. Przeglądu Współczesnego (1926,<br />
nr 455—56). Napisane z żarem szczerego uwielbienia<br />
wielkiego zjawiska, jakim w literaturze<br />
rosyjskiej była liryka Tiutczewa, czekało<br />
niemal ćwierć wieku na powtórne ukazanie<br />
się w druku. Ale autor, krytyk z urodzenia<br />
i zamiłowań, nie miał wcale zamiaru drukować<br />
go bez przeróbek. Temat był mvi zbyt bliski,<br />
zbyt silnie angażował Zawodzińskiego<br />
emocjonalnie, by me zmuszał go do uzupełnień<br />
nowymi przemyśleniami, owocem stale<br />
odnawianej lektury poety. Zwłaszcza iż uzbierał<br />
wiele nowego materiału z badań dwu pisarzy<br />
radzieckich, Tynianowa i Leżniewa.<br />
Z uzupełnień tych wyrosło studium, pogłębione<br />
historyczno-literacką interpretacją liryki<br />
Tiutczewa, a jednocześnie dziwnie zdynamizowane<br />
zestawieniem obu — graficznie wyróżnionych<br />
warstw opracowania. Dynamika ta<br />
ożywia tok wywodów i zdradza choć w części<br />
to przejęcie wewnętrzne, z jakim powracał<br />
autor do tematyki z okresu młodości.<br />
Z powrotu tego wyrosło nowe studium, jedno<br />
z najpiękniejszych, jakie pozostawił po sobie<br />
Zawodziński: paralela dwu poetów rosyjskich,<br />
Tiutczewa i Boratyńskiego pt. Dwaj poeci-iilozoiowie.<br />
Ta mała książeczka, której kolektę<br />
przeprowadzał autor w ostatnich tygodniach<br />
życia, ale której nie dane mu już było<br />
oglądać — to jakby owoc omawianego tu wydawnictwa.<br />
Czas na wnioski ogólne. Nasamprzód jednak<br />
niech stanie się zadość tradycji recenzenckiej;<br />
wytknijmy drobne uchybienia techniczne: brak<br />
przypisów z wyjaśnieniem genetycznych okoliczności<br />
niektórych utworów (czyż nie pełniej<br />
np. przemawiałby wiersz XXVIII, gdyby czytelnikowi<br />
wiadome było, iż poeta napisał go<br />
na śmierć Goethego?), brak indeksu utworów<br />
według tytułów i pierwszych słów w tekście<br />
rosyjskim (jak np. odnaleźć wiersz Jeszczo<br />
tomlius' toskoj żełanij... skoro w przekładzie<br />
Stępniewskiego rozpoczyna się on od słów:<br />
Nie ścichły w sercu pragnień dreszcze...? Zrzęda<br />
i pedant dodałby tu jeszcze, pretensję do<br />
korektora książki (por. s. 115, 121, 131, 134),<br />
ale niewiele chyba umiałby jeszcze dorzucić<br />
do rejestru błędów podanego w nawiasach.<br />
Wszystko to jednak nie umniejsza znaczenia<br />
wydawnictwa i jeśli wolno już mówić o jakichś<br />
wnioskach, to nasuwają się dwa tylko.<br />
Pierwsze z nich dotyczy metody zespołowej<br />
współpracy, jaką tu z bardzo-szczęśliwym wynikiem<br />
zastosowano. Mówi o niej — i słusznie!<br />
— przedmowa książki. Trudne przedsięwzięcia<br />
(a o trudnościach mowy tu było wiele)<br />
najłatwiej w czyn wcielać wspólnym wysiłkiem.<br />
Nie tylko w tym znaczeniu, iż każdy<br />
z uczestników dorzuci coś z własnego dorobku<br />
przekładowego, ale też w znaczeniu przekładów<br />
wspólnie dokonanych — jak kilka pozycyj<br />
w Wyborze wierszy Tiutczewa, utworzonych<br />
z zestawienia dwu różnych tłumaczeń.<br />
To jedno. A drugi wniosek — to dezyderat<br />
pod adresem instytucyj wydawniczych. Może<br />
nie dezyderat nawet — pytanie raczej: czyżby<br />
akcja podjęta tomem Tiutczewa nie doczekała<br />
się kontynuacji? Liryki rosyjskiej nie wyczerpać<br />
nazwiskami paru poetów, choćby to nawet<br />
były nazwiska takich mocarzy słowa jak<br />
Puszkin. Czeka nie tylko Lermontow. Czekają<br />
także inni. Boratyński, Niekrasow, Fet... Błok,<br />
Jesienin...<br />
Warto rozważyć. Byłyby to książki, którym<br />
— podobnie jak Wierszom Tiutczewa — należałby<br />
się tytuł „nowości" w każdym dniu ich<br />
kariery księgarskiej.<br />
Czesław<br />
Zgorzelski<br />
MARIA BECHCZYC-RUDNICKA<br />
POLSKIE SZATY KOMEDII „NIEDOROSL'<br />
Długo, bo aż lat sto siedemdziesiąt, czekał<br />
„Niedorosl" Fonwizina na swoją pierwszą<br />
drukowaną szatę polską. Ciężka atmosfera<br />
reżymu carskiego nie zachęcała Polaków do<br />
przyswajania klasyków rosyjskich, znanych<br />
fragmentarycznie z obowiązujących programów<br />
szkolnych, — później o niektórych z nich<br />
po prostu zapomniano wskutek antyradzieckiej<br />
polityki rządów sanacyjnych. Taki właśnie<br />
los spotkał Denisa Iwanowicza Fonwizina,<br />
znakomitego satyryka Wieku Oświecenia.<br />
Dlatego też kiedy w Polsce Ludowej akcja<br />
80
: — ekładowa nabrała dużego rozmachu, pomy-<br />
- iiam sobie, że byłoby ze wszech miar wskazane<br />
zapoznanie nowego pokolenia naszych<br />
widzów i czytelników z arcydziełem, które<br />
było w swoim czasie niezwykle śmiałym protestem<br />
przeciw uciskowi pańszczyźnianemu<br />
i ostrą satyrą na obskurantyzm szlachty prowincjonalnej.<br />
Przełożyłam komedię „Niedoiosl" w styczniu<br />
r. 1950, dając jej tytuł „Niedorostek". Parę<br />
miesięcy później Generalna Dyrekcja TOF zaakceptowała<br />
przekład na podstawie pozytywnej<br />
opinii językoznawcy i krytyka literackiego<br />
— wybitnych specjalistów. Wycofałam<br />
jednak maszynopis z PtW (gdzie został złożony<br />
jednocześnie) celem usunięcia usterek, na<br />
które mi wskazali lektorzy GD TOF. Trzeba<br />
też było uzupełnić przekład scenami „rezonerskimi",<br />
które pominęłam jako „balast sceniczny",<br />
mając na względzie potrzeby teatralne,<br />
— w stosunku bowiem do oryginału ustaliła<br />
się od dawna „tradycja" skreślania tych<br />
scen, obładowanych przebrzmiałym dydaktyzmem.<br />
I tak się złożyło, iż przy nawale pracy<br />
organizacyjnej w Lubelskm Oddziale ZLP<br />
zajęłam się ponownie „Niedorostkiem" dopiero<br />
po roku, a po jakimś czasie dowiedziałam<br />
się, że „Czytelnik" zamówił właśnie przekład<br />
tegoż utworu u Jerzego Wyszomirskiego.<br />
Nie było więc po co wracać z moim przekładem<br />
do Państwowego Instytutu Wydawniczego,<br />
opublikowała go natomiast w listopadzie<br />
r. ub. „<strong>Biblioteka</strong> Kameny". Nie omieszkał<br />
ukazać się i przekład J. Wyszomirskiego<br />
w monumentalnej „Antologii Dramatu Rosyjskiego".<br />
W ten oto sposób przyszliśmy do posiadania<br />
aż dwóch przekładów komedii „Niedoiosl",<br />
co się szczęśliwie zbiegło ze 170-leciem<br />
jej pierwszego przedstawienia w Petersburgu<br />
i 160-leciem śmierci autora.<br />
Bez względu na zeszłoroczny podwójny jubileusz<br />
(a w tym roku dochodzi jeszcze trzeci:<br />
170 rocznica pierwszego wydania komedii)<br />
uważam, że równoległa praca nad dwoma<br />
przekładami arcydzieła klasycznego jest momentem<br />
pozytywnym. Już krytycy GD TOF<br />
ocenili tłumaczenie „Niedorostka" jako „ambitne<br />
przedsięwzięcie". Archaiczność przedpuszkinowskiego<br />
języka i jego papierowość<br />
w wypowiedziach osób pozytywnych, a z drugiej<br />
strony nadzwyczajna jędrność mowy<br />
osób negatywnych wymagały głębokich przemyśleń<br />
w zakresie stosowania ekwiwalentów,<br />
analogii, odpowiedników idiomatycznych<br />
i stopnia archaizacji. Dobrze się więc chyba<br />
stało, że dwóch literatów polskich, tłumacząc<br />
prawie jednocześnie arcydzieło Fonwizina,<br />
przeprowadziło precyzyjną analizę językową<br />
tak trudnego utworu, — pozwala to każdemu<br />
z nich na kompetentne omawianie spornych<br />
kwestii z techniki przekładu tego typu. Bodźcem<br />
do niniejszej wypowiedzi stały się pytania,<br />
które skierował do czytelników „Ekspressu<br />
Wieczornego" i dwutygodnika „Teatr"<br />
J. Wyszomirski, zwierzając się z wąt<strong>pl</strong>iwości,<br />
z jakimi się borykał przy tłumaczeniu „Niedorosla".<br />
Oby ta skromność doświadczonego tłumacza,<br />
tłumacza z dobrą marką, posłużyła za<br />
wzór pewnym naszym recenzentom-„omnibusom",<br />
którzy wąt<strong>pl</strong>iwości nie miewają.<br />
*<br />
Otóż J. Wyszomirski poruszył m.in. interesującą<br />
sprawę polskiego brzmienia nazwisk.<br />
Jest to istotnie problem dość skom<strong>pl</strong>ikowany.<br />
Badacz radziecki E. A. Perelmutter, w artykule<br />
poświęconym specyfice języka Fonwizina, pisze<br />
tak: „Fonwizin stosował do większości<br />
swych osób regułę „jedności" postaci. Obdarzył<br />
więc każdego z bohaterów «Niedorosla ><br />
jakąś jedną cechą charakterystyczną sformułowaną<br />
w nazwisku". 1 )<br />
Z tego wynikało drugie wymaganie komedii<br />
klasycznej — żeby mowa postaci wyrażała<br />
cechę charakterystyczną, którą uosabia dana<br />
postać. Nie tylko jej zachowanie się, ale i język<br />
musiał być jednorodny na całej przestrzeni<br />
jej działania.<br />
Czytajmy dalej:<br />
„Poetyka klasyczna uznawała konieczność<br />
różnicowania charakterystyki językowej poszczególnych<br />
postaci, uzależniając jednak ich<br />
mowę od cechy charakterystycznej, a nie od<br />
momentów społecznych.<br />
Dramat mieszczański koncentrował uwagę<br />
nie tyle na charakterze, którego zresztą nie<br />
lekceważył, ile na charakterystyce społecznej".<br />
To niezbędne przypomnienie uzupełnia<br />
E. A. Perelmutter stwierdzeniem godnym jak<br />
najbaczniejszej uwagi:<br />
v. „Rus-<br />
') „Jazyk i stil komedii Fonwizina Niedorosl",<br />
skij jazyk w szkole", 1949, Nr 5.<br />
81
„Fonwizin stosował przeważnie do swoich<br />
postaci zasadę wyjawiania nie charakteru,<br />
lecz przynależności do pewnej sfery. Odbiło<br />
się to w pełni na sposobie komponowania postaci<br />
Kutiejkina, Cyfirkina i w dużym stopniu<br />
Wralmana... Cyfirkin jest bezinteresowny,<br />
jako były żołnierz, Kutiejkin — chciwy, jako<br />
wychowanek seminarium duchownego. Charakterystyka<br />
językowa nauczycieli Mitrofana<br />
ma punkt wyjścia w przynależności do tej czy<br />
innej grupy społecznej. Tę charakterystykę<br />
językową opracowuje Fonwizin konsekwentnie<br />
od początku do końca, trzymając się pod<br />
tym względem reguły klasycznej. Tak oto kojarzą<br />
się w języku «Niedorosla» zasady klasycyzmu<br />
i dramatu mieszczańskiego".<br />
W świetle tej cytaty sposób tłumaczenia<br />
nazwisk osób omawianej komedii nabiera dużej<br />
wagi. Nie dziw tedy, że J. Wyszomirski<br />
dał publicznie wyraz swej trosce o właściwe<br />
rozwiązanie tej kwestii. Sposób zastosowany<br />
przez niego jest więc niewąt<strong>pl</strong>iwie owocem<br />
głębszego namysłu. Toteż ma tutaj J. Wyszomirski<br />
pewne osiągnięcia, niestety jednak<br />
raczej drobne. Należy do nich przede wszystkim<br />
spolszczenie nazwiska byłego sierżanta,<br />
nauczyciela arytmetyki •—• na Cyfeikin, podczas<br />
gdy ja przeoczyłam tę możliwość podając<br />
automatyczną transkrypcję Cyfirkin. Można<br />
też uznać za <strong>pl</strong>us nazwanie Mitrofanuszki<br />
Mitrofankiem, a jego mamki — Jeriemieiową,<br />
zamiast Jeriemiejewnej, bo choć jest ona nie<br />
żoną, tylko córką Jeriemieja, nie ma to<br />
w sztuce zasadniczego znaczenia, a Jeriemiejowa<br />
brzmi dla naszego widza bardziej komunikatywnie.<br />
O wiele już mniej szczęśliwym pomysłem<br />
był ów Blagman J. Wyszomirskiego. Mnie<br />
również nasuwało się to nazwisko, nie wprowadziłam<br />
go jednak ze względu na stosunkową<br />
młodość słowa blaga. Wybrałam więc pochodne<br />
od bajać — Bajman, co odpowiada<br />
użytemu w oryginale Wralman (od słowa<br />
wrat' — kłamać, bujać) i sprawia wrażenie<br />
nazwiska niemieckiego.<br />
Trudno się również zgodzić z nazwiskiem<br />
Bydlakin: nie brzmi ono zgrabnie ani po polsku,<br />
ani po rosyjsku — jest, rzec można, niefortunnym<br />
skrzyżowaniem lingwistycznym. Co<br />
do mnie, uważałam za właściwe zachować nazwisko<br />
Skotynin, ponieważ wyrazy skot, skotaiz<br />
itp. były jeszcze używane w w. XVIII, znajdujemy<br />
je chociażby u Jacka Przybylskiego,<br />
u Franciszka Ksawerego Dmochowskiego w<br />
,,Sztuce rymotwórczej" itd. ').<br />
Niemniej byłaby to rzecz do dyskusji.<br />
Natomiast ponad wszelką wąt<strong>pl</strong>iwość bardzo<br />
przykrym nieporozumieniem jest spolszczenie<br />
nazwiska Kutiejkin na Hulakin. Jerzy<br />
Wyszomirski wywodzi je od słowa Kutw<br />
— hulać, podczas gdy w istocie pochodzi od<br />
wyrazu kutja, używanego i u nas kiedyś na<br />
wschodniej połaci. Kutję, potrawę z rozgotowanej<br />
pszenicy z miodem i makiem, spożywały<br />
często (na pogrzebach) osoby z duchowieństwa<br />
prawosławnego, a że nie cieszyły się<br />
zbytnim szacunkiem wskutek swej chciwości,<br />
przylgnął więc do nich pogardliwy przydomek<br />
kutiejnik 2 ). Używano go tedy i w zastosowaniu<br />
do seminarzystów. Dlatego właśnie nazwał<br />
Fonwizin Kutiejkinem byłego wychowanka seminarium<br />
duchownego, chciwego darmozjada.<br />
Fatalne potknięcie zasłużonego tłumacza jest<br />
jaskrawym dowodem tego, że przekładając<br />
utwory Fonwizina trzeba nie tylko znać w<br />
stu procentach stary język rosyjski, ale i posiadać<br />
sporo wiadomości z zakresu starych<br />
obyczajów. Niedobrze się stało, że ten poważny<br />
błąd zeszpecił jedną z czołowych kart tak<br />
monumentalnego wydawnictwa, jakim jest<br />
„Antologia dramatu rosyjskiego".<br />
Ze sprawą brzmienia nazwisk wiąże się<br />
ściśle, jak widzieliśmy wyżej, ciekawe zagadnienie<br />
charakterystyki językowej osób. A<br />
więc, badając w oryginale mowę seminarzysty<br />
Kutiejkina, dostrzegamy z łatwością,<br />
że jest najeżona zwrotami cerkiewno-słowiańskimi.<br />
Właśnie na zastosowaniu ich do szczegółów<br />
codziennego życia polega komizm tej<br />
mowy. Aby dać przekład równoważny, trzeba<br />
było oczywiście, poszperawszy w Piśmie Św.,<br />
nasycić wypowiedzi Kutiejkina duchem języka<br />
biblijnego. Tak też uczynili obaj tłumacze<br />
„Niedorostka". Szkoda jednak, że J. Wyszomirski<br />
nie utrzymał' charakterystyki językowej<br />
z całą konsekwencją, wymaganą przez<br />
komedię klasyczną. Znalazły się w jego przekładzie<br />
takie np. kwestie, jak: „Co nam wiel-<br />
1) V. w V t. Słownika Lindego str. 294.<br />
2 ) V. Toikciwyj słowar' russkowo jazyka pod riedakcyjej<br />
pro!. D. N. Uszakowa, t. I, szpalta 1559.<br />
82.
-:iza pani rozkaże" (akt II scena VI), podli;<br />
gdy w oryginale mamy: „Nam wo-swocsi<br />
powielitie?" — czemu odpowiada raczej:<br />
Mamyż wrócić do swoich pieleszy?" Albo<br />
w akcie II: „Basta, kolego Cyferkin", gdzie<br />
lepsze byłoby: „Amen, bracie"; a w III akcie:<br />
„Hultaj wierutny" — po rosyjsku: „Pritcza wo<br />
jazycech". Bliższy brzmienia oryginału jest<br />
przekład: „Obraza boska". Albo też na str. 33<br />
„Antologii": „Pozwoliłbym sobie wrzepić dwadzieścia<br />
batów". W oryginale czytamy: „Mienia<br />
choi tiepier szelepami". Bardziej w stylu<br />
Kutiejkina jest wiąc chyba: „Mnie zaś niechajby<br />
zaraz biczem zadali". Itd., itd.<br />
Znacznie lepiej niż mowa Kutiejkina wypadła<br />
u J. Wyszomirskiego charakterystyka językowa<br />
wysłużonego sierżanta (wolę to określenie<br />
od mojego dymisjowany sierżant).<br />
Zgodnie z oryginałem, Cyferkin ma w<br />
przekładzie skłonność do terminologii wojskowej<br />
i z zakresu działań arytmetycznych. Zbyteczne<br />
tylko jest w ustach Cyferkina „Bóg zapłać"<br />
(w oryginale spasibo — dziękuję). Fonwizin,<br />
jako typowy wolnomyśliciel rosyjskiego<br />
Wieku Oświecenia, używa zwrotów o zabarwieniu<br />
religijnym tylko w mowie postaci<br />
negatywnych.<br />
Dla szlachty ma Fonwizin dwa różne „systemy"<br />
językowe, albowiem estetyka klasycyzmu<br />
wymagała wyraźnego przeciwstawienia<br />
występku i cnoty. Starodum, Prawdin, Zofia,<br />
Milon wysławiają się z wielką ogładą.<br />
Fonwizin wyszydził w komedii „Brygadier"<br />
żargon salonowy swoich czasów, dziwaczną<br />
mieszaninę języka rosyjskiego i francuskiego,<br />
nie ustrzegł się jednak sam galicyzmów, które<br />
psuły język literacki drugiej połowy XVIII w.<br />
Język ten był poważnie obarczony śladami<br />
składni francuskiej, co nadawało mu charakter<br />
zbyt wyszukany, sztuczny. Pracując nad<br />
pierwszą wersją mego przekładu, usiłowałam<br />
niepotrzebnie odtworzyć nienaturalny „wykwint"<br />
mowy postaci pozytywnych „Niedorostka".<br />
Była to bez wątpienia „metoda" niesłuszna,<br />
formalistyczna, z której zrezygnowałam<br />
w czasie przepracowywania tekstu.<br />
Ten język „książkowy ' warstw oświeconych<br />
wystylizował Jerzy Wyszomirski z dużym<br />
smakiem, dobierając starannie słownictwo,<br />
nadając długim zdaniom piękną kadencję.<br />
Ja natomiast tłumaczyłam z większą pasją<br />
prostacką mowę S k o t y n i n a i rodziny P r o-<br />
stakowów (nomen omen) — „cyniczny"<br />
język tyranów-obszarników, według trafnego<br />
określenia Sałtykowa-Szczedrina, choć jeden<br />
z lektorów GD TOF zauważył, jakoby przy<br />
wyzwiskach, których Fonwizin wprowadził<br />
całą soczystą galerię, nie dotrzymałam <strong>pl</strong>acu<br />
w inwencji.<br />
J. Wyszomirski zmienił miejscami barwę<br />
postaci negatywnych wygładzając składnię,<br />
„uprzeczniając" ich odezwania się przez wprowadzenie<br />
zwrotów: „proszę pana", „proszę<br />
państwa", „niech mi pan daruje" itp., zamiast<br />
np. prostego „daruj dobrodzieju", co jest ekwiwalentem<br />
analogicznych skojarzeń rosyjskich<br />
z poufałym batiuszka. Konsekwentne utrzymanie<br />
gburowatego tonu prowincjonalnych<br />
despotów — tej ich „świńskiej" terminologii<br />
— jest, rzec można, nieodzownym warunkiem<br />
uwydatnienia ich niskiego poziomu kulturalnego.<br />
Pokaz nieokrzesania i bestialstwa<br />
Prostakowej, zaznaczonego w nazwisku-charakterystyce<br />
i w mowie, prowadzi do pokazu<br />
innych wad, których zespół składa się w danym<br />
wypadku na wielopłaszczyznowy, realistyczny<br />
obraz despotki feudalnej. Sprawa ta<br />
wiąże się tedy ściśle z zadaniem naczelnym<br />
komedii.<br />
Omówienie charakterystyk językowych postaci<br />
„Niedorostka" miałoby znaczną lukę,<br />
gdyby się nie powiedziało pary słów o przekładzie<br />
zniekształconej mowy Niemca B a j-<br />
m a n a. Zarówno J. Wyszomirski, jak ja,<br />
wyszliśmy z pewnych praw deformacji fonetycznej<br />
i sądzę, że założeń naszych nie mogą<br />
zachwiać gołosłowne twierdzenia recenzenta<br />
„Nowej Kultury" W. Sadkowskiego,*) który<br />
z lekkomyślną dezynwolturą zaleca nam jako<br />
wzór klasyczny „mickiewiczowskiego" Cwibaka,<br />
wzór w rzeczywistości nie mickiewiczowski.<br />
2 ) Wydaje mi się tylko, że J. Wyszomirski<br />
niedostatecznie eliminował z polskiej<br />
mowy Baj mana dźwięki nie istniejące w języku<br />
niemieckim (jak cz i szcz). Nadto wysłowienie<br />
się Niemca jest u J. Wyszomirskiego<br />
zbyt prawidłowe pod względem gramatycznym,<br />
co oczywiście obniża komizm.<br />
') V. Nr 7 z br.<br />
2 ) P. „Nowa Kultura", Nr 13 z br. — notatka Aliny<br />
Witkowskiej.<br />
'83
Na specjalną uwagę tłumaczy zasługuje też<br />
kwestia wprowadzania do przekładów typowo<br />
polskich realiów i powiedzeń. Jestem osobiście<br />
zdania, że J. Wyszomirski powinien usunąć<br />
ze swej pracy takie powiedzenia, jak „rany<br />
boskie!", „panie dziedzicu", „bylebym mógł<br />
tego 1 u t r a wygrzmocić" itp. Również<br />
i spieszczenie imienia Zofia na Zosieńka,<br />
Zochna uważam raczej za niefortunne. Trudno<br />
się także zgodzić z. „unowocześnieniem", jakie<br />
powodują 'słowa i zwroty „wartałoby", „założę<br />
taką chlewnię, że proszę siadać", „swńi do<br />
swego po swoje", „tak nas z nim otrzaskało"<br />
itd.Podobne chwyty, a zwłaszcza, że tak<br />
powiem, „wynaradawianie" oryginału w przekładzie,<br />
zostały już dawno potępione w pracach<br />
radzieckich teoretyków sztuki tłumaczenia.<br />
Skoro jednak pociągnięcia tego rodzaju,<br />
jak wyżej przytoczone, znalazły się w niezłym<br />
bądź co bądź przekładzie renomowanego tłumacza,<br />
dowodziłoby to, że uchodzą one u nas<br />
dotąd za oznakę „wynalazczości" i że należy<br />
ten pogląd zwalczać w drodze dyskusyjnej.<br />
>) V. na str. 34, 19, 35, 39 i in. „Antologii".<br />
Puszkin powiedział kiedyś o Fonwizinie, że<br />
mimo obcego brzmienia jego nazwiska był on<br />
pisarzem arcyrosyjskim. Arcyrosyjskość autora<br />
„Niedorostka" znalazła jaskrawy wyraz<br />
m. in. w realistycznym języku komedii.<br />
Jak się to mogło stać w okresie panowania<br />
klasycyzmu?<br />
Otóż znany krytyk radziecki D. Błagoj przytacza<br />
w jednej ze swych prac ciekawe opowiadanie<br />
z książki Wiaziemskiego o tym, jak<br />
razu pewnego Fonwizin poszedł się przejść<br />
ulicami Moskwy, chcąc przemyśleć w czasie<br />
przechadzki scenę, w której stara mamka Mitrofana<br />
broni niedorostka od Skotynina. Natrafiwszy<br />
na bójkę dwóch rozjuszonych bab,<br />
pisarz przystanął i zaczął pilnie przyglądać<br />
się „naturze", a gdy wrócił z bogatą zdobyczą<br />
do domu, zasiadł natychmiast, do opracowania<br />
swojej sceny i nie omieszkał włączyć do niej<br />
wyrazów podsłuchanych „na polu walki". „Pisanie<br />
z natury, — konkluduje Błagoj — przysłuchiwanie<br />
się gwarze ludowej nie jest metodą<br />
pisarza-klasycysty. I to właśnie pozwo-<br />
liło Fonwizinowi wydźwignąć swoją sztukę<br />
na poziom komedii narodowej, według określnia<br />
Puszkina".<br />
Oczywista charakter narodowy „Niedorostka"<br />
polega nie tylko na jego języku, lecz<br />
tylko język stanowi przedmiot niniejszego<br />
omówienia.<br />
Fonwizin przełamał jeden z kanonów klasycyzmu<br />
każąc większości postaci „Niedorostka"<br />
przemawiać językiem niekonwencjonalnym,<br />
prostym, obfitującym w przysłowia i porzekadła.<br />
Realistyczne nowatorstwo językowe<br />
Fonwizina, które oburzało współczesnych pedantów,<br />
uczyniło dialogi komedii wyrazistymi<br />
i obrazowymi. Otóż to nadzwyczajne bogactwo<br />
wszelkich zwrotów idiomatycznych — ludowych<br />
bądź skomponowanych przez Fonwizina<br />
— stawia przed tłumaczem nader trudne,<br />
ambitne' zadanie dotrzymania kroku oryginałowi<br />
w znalezieniu całej masy bardzo wyrazistych<br />
zwrotów polskich. Wydaje mi się, że<br />
w realizacji tego zadania oba przekłady stoją<br />
al pari. Kto chciałby twierdzić, że jest inaczej,<br />
powinien by najpierw przeczytać uważnie<br />
obydwa teksty i przeprowadzić jednak „dłubologiczną"<br />
ich analizę przy konfrontacji<br />
z oryginałem. Może zechce to zrobić sam<br />
J. Wyszomirski, może kto inny, byleby ktoś<br />
znający się na rzeczy i operujący konkretami.<br />
Warto byłoby też podyskutować m. in. o sposobie,<br />
w jaki tłumacze rozwiązali „problem"<br />
sceny lekcji Mitrofana (mnie się np. wydaje,<br />
że wprowadzenie do niej pojęcia przydawki<br />
stwarza wrażenie, jakoby nasz niedorostek<br />
był bardziej zaawansowany w gramatyce<br />
niż to sugeruje oryginał).<br />
Jeśli się mówi o chochliku drukarskim, to<br />
można z równym prawem mówić o chochliku<br />
grasującym po tłumaczeniach w chwilach<br />
osłabienia naszej czujności. Zarówno ja, jak<br />
i J. Wyszomirski, mamy po kilkanaście drobnych<br />
przeoczeń. Wstyd, ale rzecz ludzka. Gorzej,<br />
kiedy sens jest w dużym stopniu przeinaczony.<br />
Gdy przekład mój został już wydrukowany,<br />
dostrzegłam w nim sama ze zdumieniem<br />
taką oto wymianę zdań:<br />
„P r a w d i n: Przyjaźń twoja, czcigodny<br />
') D. Błagoj — „Fonwizin", Goslitizdat, 1945, str, 110.<br />
84
pan T s:hlebia mi tym więcej, że masz ją tylka<br />
dla...<br />
5 : i r o d u m: Dla takich jak ty. To znaczy<br />
3*. ludzi niewysokiej rangi. Gdy rangi idą<br />
w górę, zanika szczerość".<br />
Aż mi się zimno zrobiło, bo w oryginale<br />
Starodum przemawia w sensie, który dobrze<br />
uchwycił J. Wyszomirski: ,,Dla takich jak ty.<br />
Mówię po prostu, nie prawiąc grzeczności.<br />
Gdzie się zaczynają grzeczności, kończy się<br />
szczerość". (Po rosyjsku: „Ja goworiu bez<br />
czinow. Nacziriajutsa cziny, — pieriestajot<br />
iskriennost").<br />
I skąd się wzięły u mnie te „rangi" na niewłaściwym<br />
miejscu, skoro kształcąc się w Petersburgu<br />
słyszałam setki razy zwrot „pozalujsta,<br />
bez czinow" w znaczeniu: „proszę bez<br />
ceremonii"? Otóż odczytałam w oryginale „Ja<br />
goworiu" w sensie: „to jest", „to znaczy", —<br />
co się stało właśnie źródłem antomatyzmu w<br />
przekładzie wyrazu „cziny". Tłumacze znają<br />
te aberacje umysłowe. Chochlik!<br />
I Jerzy Wyszomirski nie jest bez grzechu.<br />
W scenie IV aktu I jego Bydlakin powiada: „Bodajbym<br />
się nie zwał Taras Bydlakin, jeśli n i e<br />
uważam, że wina winie nie równa". A w oryginale<br />
mamy sens wręcz przeciwny, mianowicie,<br />
że wszystkie winy są dla Skotynina równe,<br />
że żdana nie ujdzie kary. W scenie VII<br />
tegoż aktu znowu Skotynin, któremu pilno poślubić<br />
Zofię, mówi (wyciągając rękę do Pani<br />
Prostakowej): „Nu, siestrica ,skoriaje że po<br />
rukaml" co znaczy oczywiście: „Nuże, siostruniu,<br />
dobijmy prędzej targu". J. Wyszomirski<br />
zaś tłumaczy: „A więc, siostruniu, co prędzej<br />
zamieńmy pierścionki!" W akcie II,<br />
w scenie III Bydlakin oświadcza u. J. Wyszomirskiego<br />
co następuje: „Założę taką chlewnię,<br />
że proszę siadać! Cała okolica będzie<br />
mi zazdrościć". Tymczasem w oryginale czytamy:<br />
„Da ja, słysz ty, to sdiełaju, czto wsie<br />
zatrubiat: w zdieszniem die okoiotkie i żyt jo<br />
odnim swinjam". To powiedzonko, często cytowane<br />
w analizach literackich, ma w sobie ładunek<br />
satyryczno-społeczny i musi brzmieć po<br />
polsku w przybliżeniu tak: „Aż pójdzie gadka,<br />
że w tej okolicy najlepiej powodzi się świniom".<br />
Tak samo w scenie VII aktu IV nie<br />
można tłumaczyć słynnego zdania: „Ja Taras<br />
Skotinin w rodzie swojom nie poślednij, jak<br />
to zrobił J. Wyszomirski: „Jestem Taras Bydlakin,<br />
szlachcic dobrze urodzony", bo zdanie<br />
oryginału, wymierzone w ciemną szlachtę,<br />
oznacza w rzeczywistości, że takiej zbydlęconej<br />
szlachty było nie brak.<br />
Lecz po co mnożyć cytaty? I tych wystarczy,<br />
aby wykazać, jakie niebezpieczeństwa<br />
czyhają na tłumaczy utworów Fonwizina<br />
i niektórych nie mniej trudnych dzieł Ostrowskiego,<br />
Sałtykowa-Szczedrina, Leskowa, Gorkiego.<br />
Nic więc dziwnego, że pewni tłumacze<br />
wolą omijać idiomy, przekładając językiem<br />
„potoczystym". Takich przekładów nie można<br />
poprawić, trzeba by haftować na nich jak na<br />
kanwie.<br />
W czasie majowej dyskusji literatów o „Nowej<br />
Kulturze" mówiło się m.in. o równouprawnieniu<br />
terytorialnym w sprawach kultury<br />
i sztuki. Są jednak jeszcze w Warszawie<br />
kółeczka, w których pokutuje stary kom<strong>pl</strong>eks<br />
wyższości w stosunku do terenowych osiągnięć<br />
kulturalnych. Jeśli, powiedzmy, ukazał<br />
się przekład „Niedorosla" w wielkiej „Antologii"<br />
w Warszawie, to dla niektórych recenzentów<br />
jest rzeczą pewną a priori, że nie tylko<br />
sam przekład musiał być lepszy od przekładu<br />
wydanego w małym formacie w Lublinie, ale<br />
że i dopilnowanie korekty itp. było sprawniejsze<br />
niż w jakiejś tam „Kamenie".<br />
A tymczasem skromna „<strong>Biblioteka</strong> Kameny"<br />
opublikowała przekład tekstu „Niedorosla", podanego<br />
w antologii pt. „Russkaja komiediia<br />
i komiczeskaja opiera XVIII wieka" (Gosudarstwiennoje<br />
Izdatielstwo «Iskusstwo», 1950),<br />
— tekstu opartego na rękopisie ze zbiorów<br />
Wszechzwiązkowej Biblioteki im. W. I. Lenina,<br />
na tzw. „redakcji teatralnej", z poprawkami<br />
samego Fonwizina. Jest to tekst pełny.<br />
J. Wyszomirski natomiast tłumaczył widocznie<br />
z wydania skróconego, dla szkół, wskutek<br />
czego brakuje w jego wersji stu chyba<br />
wierszy utworu. 1 ).<br />
Redaktorzy „Antologii" nie wyjaśnili we<br />
wstępie, dlaczego wybrali tekst skrócony.<br />
Warto poświęcić wreszcie parę słów sprawie<br />
polskiego tytułu „Niedorosla". Otóż nie<br />
V. w „Antologii" „Czytelnika" luki na str.: 14, 18,<br />
19, 20, 29, 31, 32, 35, 39, 41, 42, 43, 45, 46, 47, 49.<br />
85
sądzę, by J. Wyszomirski miał rację przekładając<br />
go dość swobodnie przez omówienie:<br />
„Synalek szlachecki". Redakcyjny kolega Jerzego<br />
Wyszomirskiego z „Expressu Wieczornego"<br />
zaaprobował tę swobodę, ponieważ<br />
taki tytuł podkreśla niby to „klasowy sens<br />
znakomitej satyry tej komedii". „Niedorosl —<br />
mówi recenzent<br />
> — dosłownie znaczy<br />
"^niedorostek*, coś w rodzaju polskiego<br />
smarkacza"...<br />
Wyraźne nieporozumienie! Klasowy sens tej<br />
znakomitej satyry ujawnia się na każdej karcie<br />
komedii Fonwizina. Dlatego też jest znakomita.<br />
Po cóż zniekształcać jej tytuł? Do tłustej<br />
kury nie dokłada się smalcu — mówi<br />
przysłowie. Poza tym „niedorosl" w języku<br />
Fonwizina to nie „coś w rodzaju polskiego<br />
smarkacza", ale specyficzne dla owych czasów<br />
pojęcie klasowe. Pierwsze rozporządzenia<br />
dotyczące niedorostków ukazały się za Piotra<br />
I: zabroniono żenić się tym spośród nich,<br />
którzy nie złożyli zaświadczenia o pobieraniu<br />
nauk. Później nakazano przywozić dzieci szlacheckie<br />
do stolicy na przegląd, po którym<br />
umieszczano je w szkołach. Ci, co się nie sta-<br />
') Z recenzji o „Antologii dramatu rosyjskiego" w jednym<br />
z marcowych Nr br.<br />
wili w przewidzianym terminie, mieli być zabierani<br />
do wojska. Lecz mimo sankcji karnych<br />
rodzice ociągali się z oddaniem dzieci do<br />
szkół i na służbę. Fonwizin używa słowa „niedorosl"<br />
w tym zwykłym współczesnym mu,<br />
a dla nas historycznym znaczeniu. Ale ukazał<br />
z taką siłą talentu, czym był ówczesny „niedorosl",<br />
że słowo przybrało wtórny sens i znaczy<br />
tyle co „niedouczek".<br />
I po cóż szukać, jak to mówią Francuzi, południa<br />
o godzinie czternastej (proszę mi darować<br />
ten galicyzm!), skoro mamy „niedorostka"<br />
w dobrej polszczyźnie:<br />
„W pierwszej zaraz lat wiośnie niedorostek<br />
młody<br />
Niech nędze i wojenne znosi niewygody;<br />
A z raźnym w ręku grotem, bystrych gromi<br />
koni,<br />
Jadąc po hardych karkach dzikie Party<br />
goni". 2 )<br />
Tymi słowami Adama Naruszewicza kończę<br />
tę przydługą wypowiedź, przyrzekając ugiąć<br />
hardy kark przed krytyką rzeczową.<br />
Maria<br />
Bechczyc-Rudnicka<br />
2 ) A. Naruszewicz — „Horacyusza pieśni zebrane,<br />
Pieśń XLII — Do Przyjaciół.<br />
NAZIM HIKMET Przekład „ZAŁOGI NR 1"<br />
OPOWIEŚĆ O TURCJI<br />
FRAGMENT AKTU II<br />
GABINET SZEFA POLICJI<br />
(Szef policji, jego doradca amerykański Mr<br />
Smith, tłumacz, policjanci).<br />
(Wchodzi policjant i stary aszug') Satyłmysz).<br />
SZEF: Podejdź, ojczulku. Jak się nazywasz?<br />
SATYŁMYSZ: Ali-ogły. Satyłmysz, beju...<br />
A nazwisko dali Bagry-janyk. Ale znają mnie<br />
jako Chidżraani.<br />
SZEF: Więc jak cię nazywać? Satyłmysz<br />
i Bagry-janyk i Chidżraani?<br />
SATYŁMYSZ: Jak chcesz, tak sobie nazywaj,<br />
beju, żadne nazwisko nie uratuje od grobu.<br />
SZEF: Co z twoim okiem?<br />
*) Wędrowny śpiewak ludowy.<br />
SATYŁMYSZ: To twoi ludzie, beju, tak mnie<br />
umalowali!<br />
SZEF: Dobrze zrobili. Zabić zdrajcę ojczyzny<br />
— to mało!<br />
SATYŁMYSZ: Tak beju, prawdę mówisz, zabić<br />
zdrajcę ojczyzny — to mało!<br />
SZEF: Co chcesz powiedzieć?<br />
SATYŁMYSZ: Jesteś, beju, wielkim naczelnikiem.<br />
Nasza rzecz — potwierdzać twoje słowa.<br />
SZEF: Skąd jesteś?<br />
SATYŁMYSZ: Z Erzindżanu, beju.<br />
SZEF: Cóż ty, z Erzindżanu tutaj na piechotę<br />
przyszedłeś?<br />
SATYŁMYSZ: Tak, beju. Z wioski do wioski.<br />
Grałem na sazie, pieśni śpiewałem. Szedłem,<br />
póki nogi niosły. I dni były pogodne.<br />
86
Nocowałem gdzie się dało, w polu, w górach.<br />
S ~ :: szedłem tutaj, od nikogo nic złego nie<br />
i oświadczyłem.<br />
(Tłumacz cały czas tłumaczy amerykańskiemu<br />
doradcy. Ten coś mówi. Tłumacz pisze<br />
- podaję szefowi).<br />
SZEF (przeczytawszy notatkę): Pytają, ile<br />
miesięcy szedłeś tutaj z Erzindżanu.<br />
SATYŁMYSZ: Kto pyta, beju?<br />
SZEF: Co to znaczy, kto pyta? Któż ma pytać?<br />
Jasna rzecz — ja!<br />
SATYŁMYSZ: Trzy miesiące, bej u. Nie, —<br />
cztery.<br />
SZEF: Więc trzy czy cztery?<br />
SATYŁMYSZ: Jak powiesz, beju, niech tak<br />
będzie.<br />
SZEF: Cóż to? Kpisz sobie?<br />
SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />
twymi, beju. Czyżbym śmiał żartować<br />
z waszej wielmożności?<br />
SZEF: Trzy czy cztery? Mów prawdę.<br />
SATYŁMYSZ: Pozwól zastanowić się trochę,<br />
beju... więcej niż trzy i pół miesiąca. (Tłumacz<br />
podaje szefowi jeszcze jedną kartkę).<br />
SZEF (czyta): No! Gadaj od razu — bez namysłu:<br />
kogo z komunistów znasz?<br />
SATYŁMYSZ: Nic takiego nie wiem, beju,<br />
o czym ty mówisz...<br />
SZEF: Kłamiesz...<br />
SATYŁMYSZ: Niech Bóg broni, beju. Czyżbym<br />
śmiał? (Tłumacz podaje szefowi jeszcze<br />
jedną kartkę).<br />
SZEF (Przeczytawszy kartkę, do policjanta):<br />
Przynieście jego saz.<br />
SATYŁMYSZ: Mój saz rozbili, beju, twoi ludzie...<br />
o moją głowę.<br />
SZEF: Dobrze zrobili. (Do policjanta): Za<br />
Pięć minut. Rozumiesz? Za pięć minut znaleźć<br />
jakikolwiek saz i przynieść tutaj.<br />
{Policjant<br />
wychodzi).<br />
SATYŁMYSZ: Jeżeli ten saz dla mnie, beju,<br />
to ja nie mogę grać na cudzym.<br />
SZEF: Możesz. Będziesz grał. Żądają, żebyś<br />
grał.<br />
SATYŁMYSZ: Kto żąda, beju?<br />
SZEF: Co to znaczy, kto żąda, ja żądam.<br />
SATYŁMYSZ: Co mam grać, beju?<br />
SZEF: Co on ma grać?<br />
TŁUMACZ: Pan mnie pyta? Zapytać?<br />
SZEF: N-nie ,nie ciebie. Mówię do tego<br />
włóczęgi. (Do Satyłmysza): Ja ci powiem, co<br />
masz grać. Zrozumiałeś?<br />
SATYŁMYSZ: Zrozumiałem, beju, (Amerykanin<br />
coś mówi do tłumacza. Tłumacz szepcze<br />
do ucha szefowi).<br />
SZEF: Dobrze. (Do Satyłmysza): A więc jesteś<br />
z Erzindżanu?<br />
SATYŁMYSZ: Stamtąd, beju.<br />
SZEF: Siadaj no, dlaczego stoisz?<br />
SATYŁMYSZ: Jakżeż to, beju? Czyż mogę<br />
usiąść przed obliczem Waszej Wielmożności?<br />
SZEF: Siadaj, mówię ci. Siadaj na tym fotelu.<br />
SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod Stopami<br />
twymi, beju.<br />
SZEF: Siadaj. (Satyłmysz siada na fotelu).<br />
Wstań! (Satyłmysz zmieszany wstaje): Kogo<br />
znasz z komunistów?<br />
SATYŁMYSZ: Niech mnie Bóg skarze...<br />
SZEF: Mów od razu. Kogo znasz z komunistów?<br />
Od kogo otrzymałeś pieniądze? Odpowiadaj.<br />
SATYŁMYSZ: Nic nie wiem... O kim ty mówisz,<br />
beju? Od nikogo nie brałem pieniędzy.<br />
SZEF: Kogo znasz z tych Obrońców Pokoju?<br />
SATYŁMYSZ: Nie wiem, beju,..<br />
SZEF: Ismaila znasz? Hatcze znasz? Nuriego<br />
znasz?<br />
SATYŁMYSZ: Nuriego znam, beju.<br />
SZEF: Gdzie, kiedyście się spotykali?<br />
SATYŁMYSZ: Z rok temu... w Erzindżanie.<br />
SZEF: W Erzindżanie? A więc on cię podburzał<br />
do buntu! Ile zapłacił?<br />
SATYŁMYSZ: Beju, gdyby biedny Nuri miał<br />
pieniądze, kupiłby sobie wołu... Nie zaprzęgałby<br />
do swej sochy staruchy..,<br />
SZEF: O czym ty mówisz?<br />
SATYŁMYSZ: Mówię, beju, że u naszego<br />
Nuriego zdechł w zeszłym roku drugi wół, nie<br />
mógł kupić nowego, więc tak i orze... zamiast<br />
drugiego wołu starą zaprzęga...<br />
SZEF: Kto to ten Nuri?<br />
SATYŁMYSZ: Ze wsi Sarydża, beju... Brat<br />
mój cioteczny... Ciemny człowiek. W roku zeszłym<br />
ja sam... (Wchodzi policjant z sazem).<br />
SZEF: Dość! Bierz ten saz. Graj, graj co<br />
chcesz. Graj i śpiewaj. Żywo. Słuchamy.<br />
SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />
twymi, beju... Nie można przecież grać<br />
stojąc.<br />
SZEF: Więc siadaj.<br />
SATYŁMYSZ: Usiądę beju, a ty zaraz powiesz;<br />
wstań-<br />
87
SZEF: No, no, nie ględź... Siadaj, zaczynaj.<br />
(Satyłmysz jakiś czas stroi saz, potem gra<br />
i śpiewa pieśń erzindżańską. Tłumacz podaje<br />
szefowi kartkę):<br />
W Erzindżanie śpiewa ptak,<br />
Srebro ma na skrzydłach,<br />
Ty odeszłaś, nie wróciłaś,<br />
Jakaż w tym przyczyna!<br />
SZEF (przeczytawszy kartkę, do tłumacza):<br />
Ależ nie... Śpiewa jakąś pieśń anatolijską.<br />
Czemu sam nie wyjaśnisz? Zaraz każemy<br />
śpiewać inną. (Do Satylmysza): Słuchaj, stary...<br />
SATYŁMYSZ (przerywając pieśń): Rozkazuj,<br />
beju.<br />
SZEF: Daj spokój tym pieśniom. Zaśpiewaj<br />
nam inną.<br />
SATYŁMYSZ: Jaką, beju?<br />
SZEF: Tę, za którą cię zatrzymali w kawiarni.<br />
SATYŁMYSZ: Dobrze, beju. (Stroi znowu<br />
saz i w chwilę potem zaczyna śpiewać):<br />
Jego celem — nieść szczęście narodom,<br />
Światło jego mądrości opromienia cały<br />
[świat,<br />
On kocha wszystkich ludzi biednych...<br />
Chidżraami tęskni za obliczem jego...<br />
Wszędy płyną wieści o jego wielkości,<br />
Świat spogląda na niego w zdumieniu!<br />
Każdy ból on uśmierza.<br />
Chidżraami tęski za obliczem jego,..<br />
SZEF: To wszystko?<br />
SATYŁMYSZ: Wszystko, beju.<br />
SZEF: Czy ty rozumiesz, co śpiewasz? Co to<br />
za pieśń?<br />
SATYŁMYSZ: Stara nuta, beju. Słowa ja<br />
ułożyłem.<br />
SZEF: Ależ bałwan z ciebie! (Tłumacz szepcze<br />
coś do ucha szefowi): Mów prawćfę, kto<br />
ułożył słowa?<br />
SATYŁMYSZ: Ja, beju.<br />
SZEF: Prawdę mów, słyszysz! Nie mogłeś<br />
wymyślić takich słów.<br />
SATYŁMYSZ: Dlaczego nie mogłem? Od<br />
dwunastego roku życia składam pieśni. Zmarły<br />
mój nauczyciel Chidżaabi dał mi przewisko<br />
Chidżraami, gdy miałem zaledwie dwanaście<br />
lat...<br />
SZEF: Niech was diabli porwą, ciebie i twego<br />
nauczyciela! Czyż nie widzisz, że szerzysz<br />
jawną propagandę komunizmu? Czyż nie rozumiesz,<br />
że cię to doprowadzi do szubienicy?<br />
88<br />
SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />
twymi, beju.. Nikogo nie zabiłem, nic<br />
nie ukradłem, nie shańbiłem...<br />
SZEF: Lepiej, gdybyś był zabił...<br />
SATYŁMYSZ: Uchowaj Boże, beju...<br />
SZEF: Zatem całą drogę z Erzindżanu uprawiałeś<br />
tę propagandę?<br />
SATYŁMYSZ: Uchowaj Boże, beju... Nic takiego<br />
nie zrobiłem..,<br />
SZEF: Zatem w wiejskich kawiarniach, wszędzie<br />
śpiewałeś tę pieśń? Od rana do wieczora?<br />
SATYŁMYSZ: Śpiewałem i inne, beju. I tę<br />
śpiewałem.<br />
SZEF: Trzy i pół miesiąca łaziłeś po wsiach<br />
i nikt na ciebie nie doniósł! Nikt nie oddał w<br />
ręce żandarmów!<br />
SATYŁMYSZ: Za co, beju? Człowieka nie<br />
zabiłem, nic nie ukradłem.<br />
SZEF: Stul pysk! Bodajbyś zdechł! Bałwan!<br />
Bałwan! Coś nadzwyczajnego! Więc całą Anatolię<br />
przeszedłeś ze słowami: Stalin, Stalin!<br />
SATYŁMYSZ: Nie całą Anatolię, beju...<br />
SZEF: Milcz! (Szef otrzymuje jeszcze jedną<br />
kartkę, czyta). Czy ty wiesz kto to jest Stalin?<br />
SATYŁMYSZ: Niby słyszałem...<br />
SZEF: Od kogo słyszałeś to nazwisko?<br />
SATYŁMYSZ: Jak mi Bóg miły, beju, nie pamiętam<br />
od kogo... No, gdyby cię na przykład<br />
zapytano, od kogo po raz pierwszy usłyszałeś<br />
imię swego ojca, czyżbyś sobie przypomniał?<br />
SZEF: A więc Stalin nam ojcem, co?<br />
SATYŁMYSZ: Nie wiem, jak tobie, ale nam<br />
niby owszem...<br />
SZEF: Tyś przecie mahometanin.<br />
SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami<br />
twymi, beju, nie gniewaj się... Stalin nam<br />
ojcem. Wedle mnie, beju, Stalin to Hyzyr<br />
Alejhuselam.<br />
TŁUMACZ: Przepraszam, jakby to dokładnie<br />
przetłumaczyć Amerykaninowi — Hyzyr<br />
Alejhuselam?<br />
SZEF: A skąd ja mam wiedzieć?*Może niepodobnego<br />
nie mają? Wytłumacz mu, że Hyzyr<br />
to taka nasza narodowa postać legendarna...<br />
Przychodzi zawsze ludziom z pomocą w biedzie.<br />
TŁUMACZ: Dobrze, wytłumaczę mu.<br />
SZEF (do Satylmysza): Czego się gapisz?<br />
. ś
SATYŁMYSZ: Nie, nic... Tak sobie myślę,<br />
:: z ten cudzoziemiec nie zna tureckiego?<br />
SZEF: A twój Stalin zna?<br />
SATYŁMYSZ (z przekonaniem): Nie ma takiego<br />
języka, beju, którego by on nie znał.<br />
Zna wszystkie siedemdziesiąt dwa języki.<br />
SZEF: Cóż ty i mnie nawracasz?<br />
SAŁTYMYSZ: Broń Boże, beju...<br />
SZEF: Czekaj! Ja cię nauczę. (Tłumacz szepcze<br />
coś szefowi). Dobrze. (Do policjanta). Wyprowadzić<br />
go. Zamknąć w celi — grobowcu.<br />
(Do Satyłmysza). Czy wiesz coś o tym grobowcu?<br />
SATYŁMYSZ: W Erzindżanie, beju, w meczecie<br />
jest grobowiec...<br />
SZEF: To nie taki. Będziesz miał przed nosem<br />
zapaloną tysiącświecówkę. Usiąść niesposób.<br />
Będziesz stał jak słup. Ani chleba, ani<br />
wody. Zrozumiałeś?<br />
SATYŁMYSZ: Zrozumiałem, beju...<br />
SZEF: Wyprowadzić. (Policjant wyprowadza<br />
Satyłmysza, popychając go).<br />
TŁUMACZ: Mister Smith powiada, że raczej<br />
nie warto oddawać go pod sąd. Wykorzystaliby<br />
to do swej propagandy. On mówi, że się<br />
nam nie opłaca podawać tego chłopa analfabetę<br />
za agenta komunistów.<br />
SZEF: A co mamy z nim zrobić?<br />
czterdzieści lat w grobowcu?<br />
Trzymać<br />
TŁUMACZ: Mister Smith radzi zamknąć go<br />
w domu wariatów. Mówi, że to byłby świetny<br />
dowcip.<br />
SZEF: Dom wariatów? Ano cóż. Możliwe.<br />
Niech tam siedzi póki nie zdechnie. (Wchodzi<br />
policjant). Wprowadź no naszego znakomitego<br />
pisarza.<br />
POLICJANT: Hussein Halim beja?<br />
SZEF: Tak. Mam nadzieję, że obchodzono<br />
się z nim dobrze?<br />
POLICJANT: Zgodnie z rozkazem...<br />
SZEF: Dobrze, idź. (Policjant odchodzi).<br />
TŁUMACZ: Mister Smith widzi łączność pomiędzy<br />
historią tego aszuga a rozruchami<br />
chłopskimi... Ma na myśli zagarnięcie gruntów<br />
ziemian. Mówi, że to wszystko sprzyja szerzeniu<br />
się komunizmu. Uważa, że powinny być<br />
poczynione jak najsurowsze zarządzenia przeciwko<br />
komunistom.<br />
SZEF: I właśnie w Medżylisie są już zwolennicy<br />
wprowadzenia kary śmierci za komunizm.<br />
Przełożył kolektyw literacki „Załoga Nr 1"<br />
DRUGIE WYDANIE POWOJENNE DZIEŁ SŁOWACKIEGO<br />
Wśród ostatnich osiągnięć wydawniczych dwukrotne<br />
wydanie pełne Dzieł Słowackiego stanowi jeden z największych<br />
sukcesów.<br />
Pierwsze, wyczerpane już, dwunąstotomowe wydanie<br />
wrocławskie z 1949 roku — pełniejsze od wszystkich<br />
dotychczasowych — było już godnym uczczeniem Słowackiego;<br />
wydrukowane na doskonałym papierze i w<br />
estetycznej błękitnej okładce zwane było niekiedy w<br />
mowie potocznej „wydaniem błękitnym Słowackiego".<br />
Wznowienie wydania jest zasługą Towarzystwa Literackiego<br />
im. Adama Mickiewicza, Zakładu Narodowego<br />
im. Ossolińskich, a przede wszystkim komitetu redakcyjnego<br />
pod przewodnictwem prof. Krzyżanowskiego.<br />
Im wszystkim na chwałę przyznać należy, że redakcja<br />
nie jest mechanicznym przedrukiem, ale nowym opracowaniem<br />
naukowym.<br />
Znakomitym recenzentem wydania pierwszego był<br />
prof. Stanisław Pigoń (Pamiętnik Literacki XXXIX); nowe<br />
wydanie wyzyskało bardzo, wiele jego cennych<br />
uwag.<br />
Tomy III i X wydania poprzedniego były zbyt wielkie,<br />
słusznie więc rozbito je uzyskując w ten sposób<br />
czternaście tomów.<br />
Nowością w stosunku do wydania pierwszego<br />
jest<br />
wstęp Kazimierza Wyki przedstawiający Słowackiego<br />
jako poetę postępu, rewolucji i ludu. Ze wszystkiego,<br />
co prof. Wyka ogłosił dotąd o Słowackim, ta rozprawa<br />
jest najpełniejsza, urasta do rozmiarów popularnej monografii<br />
o poecie.<br />
Układ zasadniczy edycji pierwszej zachowano; był to<br />
układ Gubrynowicza i Hahna uświęcony tradycją lat<br />
czterdziestu, bardzo praktyczny w popularnym wydaniu<br />
zbiorowym. Rozbicie działu „Poematów" na cztery<br />
tomy zamiast trzech sprawiło, że „Beniowski" otrzymał,<br />
podobnie jak „Król Duch", tom osobny. Względy naukowe<br />
kazały „Beniowskiego" pomieścić w tomie III<br />
a pozostałe poematy dawnego tomu III — jako nie drukowane<br />
za życia poety — przenieść do tomu IV. W ten<br />
sposób jednak poprzedził „Podróż do Ziemi Świętej",<br />
którą we wstępie do tego właśnie wydania prof. Wytca<br />
odczytał nie bez słuszności jako wstęp do „Beniowskego".<br />
Ponieważ jednak wzgląd na druk dzieła za życia<br />
poety jest ważniejszy, przeto kolejność obraną przez<br />
wydawców uznać należy za słuszną, a nawet wysunąć<br />
by można zapytanie, dlaczego „Król Duch" (którego<br />
pierwszy Rapsod był drukowany za życia poety) nie<br />
poprzedza poematów „pośmiertnych". Można było natomiast<br />
w jednym tomie z „Beniowskim" umieścić fragmentaryczny<br />
poemat o „Księdzu Marku", (precedensem<br />
89
yło pod tym względem Kleinerowskie wydanie „Beniowskiego"<br />
w Bibliotece Narodowej).<br />
Stosownie do uwag prof. Pigonia zmieniono kolejność<br />
poematów w tomie II: zgodnie z datami druku<br />
„Trzy Poemata" poprzedzają „Poema Piasta Dantyszka<br />
o piekle". Słuszne jest zerwanie z tytułem „Teogonia"<br />
w tomie IV; domagał się tego Pigoń; tytuł, nowy<br />
przyjął Pelc za radą Kleinera. Słuszne jest też wyodrębnienie<br />
„Poetyckich fragmentów filozoficznych".<br />
W związku ze zwiększeniem się zawartości „Pism<br />
prozą" — stanowiących już w wydaniu I-szym perłę<br />
edycji — zmienił się układ obu tomów floryanowskich<br />
w sposób bardzo celowy i rozsądny. Obfitość ich jest w<br />
drugim wydaniu istotnie imponująca. Nigdy dotąd rozproszone<br />
pisma prozaiczne — najdrobniejsze nawet notatki<br />
Słowackiego — nie były zebrane tak starannie<br />
i w tak doskonałym układzie wydane. Wyzyskano tu<br />
z wielką starannością uwagi Pigonia. Wydrukowano<br />
pominięty w edycji pierwszej list „Do Księcia A. C.".<br />
Dodano nawet rzeczy nie wskazane przez Pigonia, np.<br />
„Pisma do Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu".<br />
I to wydanie jednak nie jest jeszcze zupełne: brak paru<br />
drobiazgów, o których autor niniejszej recenzji napisze<br />
niebawem osobno.<br />
Inne tomy odpowiadają również doskonale postulatowi<br />
zupełności. Wśród „Liryków" przybyły dwa nowe<br />
wiersze nie wydane w edycji I-szej. Zasługą wydawcy<br />
jest też pomieszczenie ujęcia wcześniejszego i późniejszego<br />
„Uspokojenia" i „Odpowiedzi na Psalmy Przyszłości".<br />
Wydrukowano również w tomie I-szym przeoczone<br />
poprzednio „Przypisy i objaśnienia poety".<br />
Wśród „Poematów" przybyły — za wskazówkami Pigonia<br />
— kasprowiczowskie przekłady motta z I tomu<br />
„Poezji" i z „Lambra". W dalszym ciągu jednak brak<br />
przekładu motta z Koranu, pomieszczonego na czele<br />
„Szanfarego". Przybył — i słusznie — <strong>pl</strong>an „Posielenja"<br />
i zachowane tercyny „Poematu o piekle".<br />
W opracowaniu dramatów, które najsłabiej wypadły<br />
w wydaniu I-szym, zmieniono nieco skład personalny<br />
wydawców z niewąt<strong>pl</strong>iwą korzyścią dla edycji. Wzbogacono<br />
wydanie o „Odmiany tekstu", niekiedy niesłusznie<br />
pominięte poprzednio..<br />
W tomie XIII-tym, zawierającym listy do matki, dodano<br />
też przekład francuskich listów Eglantyny Pattey<br />
drukowanych tradycyjnie petitem we wszystkich edycjach<br />
listów Słowackiego. W obu tomach listów niesłychanie<br />
pożyteczny jest indeks doskonale opracowany:<br />
hasłami jego są niekiedy — podobnie jak w encyklopedii<br />
Larousse'a utwory literackie.<br />
Tom XIV zawierający listy do krewnych, przyjaciół<br />
i znajomych powiększył się w stosunku do wydania<br />
I-szego o kilka jeszcze pozycji, sięgając po raz pierwszy<br />
liczby 121. Ten tom pod względem skrupulatności w<br />
zebraniu materiału i dokładności opracowania dorównuje<br />
dwu tomom flory ano wskim.<br />
Prof. Pigoń zaznaczył w swej recenzji, że niesłuszne<br />
jest dublowanie Przedmowy do tomu III Poezyj i listu<br />
do Gaszyńskiego. -Ten ostatni został zdublowany i w<br />
II-gim wydaniu: czytamy go w Przypiskach poety do<br />
„Anhellego" (mimo rozstrzygającego zdałoby się argumentu<br />
prof. Pigonia). Oczywiście wydawca ma prawo<br />
uważać list — komentarz poety — za dalszy ciąg „Przypisów"<br />
jego. W stosunku do „Anhellego" — jedynego<br />
utworu, o którym Słowacki tyle razy wypowiedział się<br />
w listach — podobne stanowisko zajął prof. Kleiner. W<br />
jego wydaniu Dzieł wszystkich „Anhelli" otrzymał specjalny<br />
Dodatek krytyczny.<br />
Ale w owym właśnie „Dodatku krytycznym" znalazł<br />
sę i list do Ujejskiego zawierający... potępienie „Anhellego".<br />
Listu tego oczywiście nikt nie będzie drukował<br />
w wydaniu popularnym. Z uwagi zaś na to, że Listy<br />
poety weszły w całości diOi wydania, może pożyteczniejsze<br />
byłoby dodanie w komentarzu krótkiego zestawienia<br />
listów, w których mowa o „Anhellim" a zrezygnowanie<br />
z dwukrotnego drukowania listu do Gaszyńskiego.<br />
Wstęp do Tomu III Poezyj wyeliminowano zaś spoJ<br />
śród tak doskonale zebranych przez prof. Floryana „Artykułów<br />
krytycznych i polemicznych" poprzestając na<br />
wydrukowaniu go wśród „Poematów". Stanowisko takie<br />
ma uzasadnienie tylko o tyle, o. ile Wstęp ten traktujemy<br />
jako przedmowę do „Lambra", bo wydanie" recenzowane<br />
w przeciwieństwie do Kleinerowskiego wydania<br />
„Dzieł wszystkich" nie stawiało sobie za cel wiernego<br />
oddania układu trzech pierwszych tomików poety. Razi<br />
pominięcie tej pierwszej autoikrytycznej rozprawy wśród<br />
artykułów krytycznych i polemicznych, bo ten zbiór<br />
ułożony jako całość przez Floryana zasługuje na utrwalenie,<br />
podobnie jak Mickiewiczowskie „Pisma estetyczno-krytyczne"<br />
mają już swoją tradycję wydawniczą<br />
i wydawca krytyczny nie wyrzuci z nich np. rozprawy<br />
„O poezji romantycznej" po to, by w tomie poświęconym<br />
poezjom oddać wiernie układ I-szego wileńskiego tomiku<br />
Mickiewicza.<br />
O tekstach wydania I-szego pisał obszernie prof, Pigoń.<br />
Prawie wszystkie jego uwagi przyjęto. Parę drobnych<br />
przeoczeń, które pozostały, to przeoczenia przypadkowe<br />
raczej. Bardzo skrupulatnie zastosował się do<br />
uwag Pigonia prof. Krzyżanowski, wydawca „Liryków"<br />
i „Króla Ducha". Dzięki temu poprawnie brzmi tekst<br />
„Chóru Duchów Izraelskich"; zrekonstruowany został<br />
tekst wiersza „Góry się ozłociły".<br />
W „Lambrze" nie znikła jeszcze omyłka w pieśni<br />
I w. 132; winno być tak; ,<br />
„Kiedy myśl słowa tajemne odgadnie"<br />
zamiast „tajemną"; w „Anhellim" (w. 903) pokutuje<br />
„przyzwyczaił" zamiast poprawnego „przyzwyczajał";<br />
wierz 33 poematu „W Szwajcarii" winien brzmieć:<br />
„W przepaść, w tęczę i w kaskadę".<br />
Jako cenną nowość powitać należy staranne poprawienie<br />
przez Marię Grabowską „Balladyny" według<br />
„manuskryptu". Zgodne to z testamentowym życzeniem<br />
poety a wobec ukrywania autografu „Balladyny" przez<br />
prof. Tarnowskiego było to przez długie lata niemożliwe.<br />
W tekście listów do matki autor recenzji upomniałby<br />
się o jedną drobną koniekturę. Oto w liście z 10 września<br />
1831 tekst zachował się w pewnym miejscu:<br />
,,...ne miasto"; Leopold Meyet zrekonstruował „przyjemne<br />
miasto" i ta koniuktura pokutuje we wszystkich wydaniach<br />
aż do ostatniego włącznie. Kontekst listu tego<br />
świadczy jednak zupełnie niezbicie, że może to być<br />
tylko „ogromne miasto".<br />
90
O doskonałości tekstowej tomów prozy i tomu ostatniego<br />
zbyteczne jest mówić. Wydawcy znakomici, docierając<br />
— o ile tylko się dało — do autografów i kolacjonując<br />
tekst z należytym Słowackiemu pietyzmem,<br />
dali tu edycję o randze ne varietur. Skromne postulaty<br />
wydania popularnego przekroczono tu w sposób świetny.<br />
Ale i inne tomy także godnie dotrzymują kroku.<br />
Grono wydawców, w którym sędziwy prof. Hahn kolegował<br />
z debiutującą Marią Grabowską, w którym zabłysły<br />
dwa prawdziwe talenty edytorskie prof. Floryana<br />
i d-ra Pelca( a wszystkimi poczynaniami kierowała<br />
wprawna ręka prof. Krzyżanowskiego) dało narodowi<br />
edycję naprawdę epokowego znaczenia. Po raz pierwszy<br />
w szacie tekstowej doskonałej lub przynajmniej bardzo<br />
niewiele odległej od doskonałości — zaw'arto pełną<br />
puściznę tak nam drogiego i bliskiego poety.<br />
Jerzy<br />
Starnawski<br />
„ZEGAR SŁONECZNY"*)<br />
Wiadomo, że Parandowski jest artystą wykształconym<br />
na kulturze antycznej i na kulturze geniuszów literatury<br />
światowej. Każdy jego utwór otacza atmosfera<br />
umiaru, harmonii klasycznej i prawdziwości wydobytej<br />
za pomocą słów jedynych, niemożliwych do zastąpienia<br />
przez inne. Słowa jego prozy ociekają poezją,<br />
w której rzeczywistość i marzenie stapiają się w jedność,<br />
czarującą czytelnika urokiem prawdziwej baśniowości<br />
i jednocześnie baśniowej prawdziwości.<br />
Alchemia słowa Parandowskiego działa na czytelnika<br />
przez długi czas po ukończeniu lektury, a przez to<br />
utrudnia intelektualne, krytyczne spojrzenie na świat<br />
przez niego zobrazowany. Sama osoba Parandowskiego<br />
w konkretnym spotkaniu, w rozmowie, wywołuje<br />
wrażenie podobne, jak jego książki. Jest tutaj, rozmawia,<br />
a jakby nieobecny, bliski i daleki jednocześnie.<br />
Wszystko wie, rozumie tak zwyczajnie, po prostu, a<br />
jednocześnie dziwi, że przecież tyle we wszystkim zagadki.<br />
Gdy snuje opowiadanie, kluczy meandrami zdarzeń,<br />
jak jego ukochany Odyss homerycki. Nawet gdy<br />
opowiada w pierwszej osobie zachowuje epicki dystans<br />
autorski wobec świata opowiadanego. A przecież<br />
czujemy, że tkwi w nim mocno i głęboko.<br />
Tu właśnie kryje się zagadka jego twórczości. Bó nie<br />
jest artystą spod znaku dla sztuki, ale nie jest także<br />
pisarzem bezpośredniego zamówienia społecznego. Jest<br />
teraźniejszy i przyszły. Praesens i futurum żyją w tematyce<br />
klasycznej i w tematyce współczesnej jego utworów<br />
oraz w misternym świecie alchemii słowa. Wiadomo:<br />
znaleźć właściwe słowo — to poznać rzecz w istocie.<br />
Poznać — to znaczy wiedzieć mózgiem, przeżyć<br />
sercem i napiąć łukiem woli do przekształcenia życia.<br />
Tylko przez żywą łączność ze wszystkim, co raduje<br />
i cierpi, poznanie obleka się w prawdę słowa. Artysta<br />
nie musi agitować wprost, ale winien rozszerzać horyzonty<br />
i ukazywać odpowiedzialne godziny człowieka wobec<br />
człowieka na słonecznym zegarze istnienia.<br />
Takie odpowiedzialne godziny człowieka wobec człowieka<br />
są przedmiotem ostatnio wydanego zbioru opowieści<br />
pod znaczącym tytułem „Zegar słoneczny". Wygląda<br />
zza jego tarczy twarz humanisty i humanitarysty,<br />
tak dobrze nam znana z poprzednich utworów. Stanowi<br />
ten zbiór jeszcze jedno ogniwo w łańcuchu dzieł,<br />
opasujących jasnym światłem wiary w człowieka glob<br />
ziemski. Bo nie chodzi tu tylko o krainę wspomnień<br />
*) Jan Parandowski: „Zegar słoneczny", Warszawa,<br />
„Czytelnik" 1953.<br />
i uśmiechów dzieciństwa, które są bezpośrednim tematem<br />
opowiadań, nie tylko o teren lwowski i czas sprzed<br />
pierwszej wojny, w którym dzieją się opowiadane zdarzenia.<br />
Rzeczy te dzieją się wszędzie i w każdym miejscu<br />
szerokości i długości geograficznej.<br />
Parandowski nie znosi patosu, nie ulega sentymentowi,<br />
nie fantazjuje, ale zwyczajnie trzyma się ziemi<br />
i spraw ziemskich, w których tak wiele spostrzega dziwności<br />
i tak wiele spraw do rozwiązania. Sprawy do rozwiązania<br />
stawia nie wprost, ale pośrednio, przez konsekwencje<br />
wynikające ze zdarzeń opowiadanych. Rządzi<br />
nim temperament refleksyjny. Pisze, jakby chciał powiedzieć:<br />
„Patrzcie, tak wyglądała starożytna umysłowość<br />
w mitach greckich, tak oto w czasach modernizmu<br />
Oskara Wilde'a, tak znowu rósł i dojrzewał polski<br />
inteligent twórczy w pierwszym dwudziestoleciu XX<br />
wieku".<br />
Trzynaście opowiadań, każde pod innym tytułem,<br />
związał autor wspólnym tematem o mijającym czasie<br />
narastania człowieka w dziecku. Opowiadania te, jako<br />
całość, stanowią jakby przed-opowieść do wydanej<br />
w roku 1936 powieści o „Niebie w pomieniach", w której<br />
dojrzewający młodzienic w trudzie wewnętrznym<br />
i w walce z środowiskiem kształtuje swój pogląd na<br />
świat i wobec zagadek bytu.<br />
„Słoneczny zegar" i „Niebo w płomieniach" tworzą<br />
razem jedną całość, obrazującą charakterystyczny portret<br />
dziecka, a potem austriackiego Lwowa. Opowieści<br />
„Słonecznego zegara" noszą wyraźne piętno autobiograficzne,<br />
są retrospekcją w krainę własnego dzieciństwa.<br />
Dobrobyt materialny bohatera opowieści ogranicza jego<br />
krąg doświadczeń życiowych i skierowuje rozwój duchowy<br />
ku wewnętrznym przeżyciom, bez konfliktów, narzuconych<br />
koniecznością walki o byt, jak to się dzieje<br />
u jego lwowskich rówieśników ze środowiska proletariackiego<br />
z powieści Jana Brzozy pt. „Dzieci".<br />
Dzięki tym okolicznościom opowiadania Parandowskiego<br />
nie posiadają barw ostrych i szorstkich, lecz<br />
pastelowe, miękkie, choć wyraziste i prawdziwe. Pogłębia<br />
tę pastelowość dystans czasowy wspomnień, jako<br />
metody opowiadania sposobem epickim według kolejności<br />
wydarzeń, bez sztuczek kompozycyjnych, mających<br />
na celu intrygę. Dyskrecja autora, malującego wyobraźnię<br />
wspomnień samego siebie, jako bohatera opowiadań,<br />
ma ten skutek, iż zapominamy o autorze, a chłoniemy<br />
żywot dziecka z zachwytem nad trafnością odtworzonych<br />
stadiów jego przebudzeń duchowych. Niewąt<strong>pl</strong>iwie<br />
jest tu idealizacja wspomnień, ale pokrywa<br />
91
się ona z obiektywnym światem dziecka ze środowiska<br />
dostatku materialnego; obraz przedstawiony odpowiada<br />
rzeczywistości i pod tym względem opowiadania te należą<br />
do gatunku realistycznych.<br />
Prostota zwyczajnego, a jednocześnie wytwornego słowa,<br />
użytego dla nazwania właściwych treści, pogłębia<br />
ów realizm, dzięki któremu wiadomości poznawane<br />
o grupach społecznych (rodzina, kamienica, szkoła) narastają<br />
w oczach czytelnika coraz jaśniej, mamy tu jednak<br />
do czynienia przede wszystkim z problematyką<br />
psychologiczną, mniej
i: to akt ten jest jakby egzaminem, po którym<br />
i-:fi;-i inne, a uczeń usunięty z reakcyjnej szkoły<br />
--iii rewolucyjną maturę i stanie się wiernym bojow-<br />
: ł em sprawy, za którą w więzieniu zginął jego ojciec<br />
i i której żyje jego brat.<br />
Utworowi nadał autor formę autobiograficzną. Wątek<br />
-igo jest jakby wspomnieniem własnych przeżyć —<br />
słowa włożone w usta Franciszka Rodaka mają jakby<br />
charakter wyznań osobistych.<br />
Metoda taka ma tę zaletę, że bezpośrednio wprowadza<br />
czytelnika w klimat książki i każe mu przyjąć<br />
treść jako wynurzenie z pierwszej ręki. A tok opowiadania<br />
jest wartki i potoczysty, przeto przykuwa silnie<br />
uwagę.<br />
Kłosowski nie psychologizuje, nie stara się analizować<br />
stanów uczuciowych bohatera, nie poddaje ich żadnej<br />
próbie dialektycznej. Jego metoda jest inna. Kreśli<br />
proste obrazy, które swą pozornie niewyszukaną formą<br />
starają się najkrótszą drogą chwycić czytelnika za serce.<br />
Ten szereg obrazów, tworząc logiczną powieściową<br />
całość, wyróżnia się wielką różnorodnością. Każdy<br />
z nich ma jakby charakter noweli, samodzielnego opowiadania,<br />
mającego swój własny sens i swoją własną<br />
końcówkę. Wyodrębniony z tego szeregu mógłby żyć<br />
samodzielnym literackim życiem. Niektóre z nich mają<br />
kapitalne zacięcie.<br />
Gdybyśmy dobrze przeanalizowali „Czarną wiosnę",<br />
to byśmy się doszukali różnych związków ze znanymi<br />
pozycjami literatury powszechnej. Ale związki te są<br />
wysoce szlachetne. Odnaleźć by można i wpływ Prusa<br />
i Lwa Tołstoja i Mikołaja Ostrowskiego. Wpływy te nie<br />
stanowią reminiscencji. Są raczej udowodnionym pokrewieństwem<br />
nie tyle tematycznym, ile stylowym. Dotdają<br />
one książce Józefa Nikodema Kłosowskiego barwy<br />
i smaku.<br />
Tytuł jej, „Czarna wiosna", będący formalnym zapożyczeniem<br />
tytułu jednego z utworów poetyckich Antoniego<br />
Słonimskiego, stwarzał konieczność wylegitymowania<br />
swego rodowodu w sensie usprawiedliwienia<br />
jego użycia. Trudność tę autor pokonał całkowicie.<br />
Zapożyczenie zostało usprawiedliwione treścią książki.<br />
Mimo dramatycznej treści „Czarna wiosna" owiana<br />
jest pociągającą młodzieńczą pogodą. Jest jasna i prosta.<br />
Może tylko obraz szkoły, do której uczęszcza bohater<br />
powieści, jest zbyt pesymistyczny i ponury. Szkołą<br />
przedwojenna, będąca produktem systemu kapitalistycznego,<br />
miała niewąt<strong>pl</strong>iwie swoje ciemne strony, ale<br />
wśród ludzi na jej żywą treść się składających były<br />
szlachetne serca, wrażliwe na niedolę społeczną i rozumiejące<br />
anomalia ustroju. Kłosowski potraktował<br />
tę szkołę schematycznie z założenia.<br />
Powieść Józefa Kłosowskiego jest interesująca z wielu<br />
względów —• stanowi ona ciekawe powiązanie z jego<br />
poporzednimi pozycjami oraz daje rzut na literacką<br />
ewolucję autora.<br />
Wacław<br />
Gralewski<br />
Nakładem Wydawnictwa „Pax" ukazała się książka<br />
Jerzego Krzysztonia pt. „Opowiadania indyjskie". Jest<br />
to debiut prozatorski młodego autora, debiut bardzo<br />
interesujący i udany, chociaż zbiór ten nasuwa szereg<br />
refleksji, uwag i nieraz nawet zasadniczych zastrzeżeń.<br />
Przede wszystkim już sam poziom poszczególnych .opcwiadań<br />
jest różny. Obok stron dobrych, a często wręcz<br />
znakomitych, tom Jerzego Krzysztonia zawiera i miejsca<br />
wyraźnie słabe, niedociągnięte i surowe.<br />
Trzonem „Opowiadań indyjskich" jest nowela „Tama",<br />
zajmująca prawie połowę zbioru. I tutaj właśnie<br />
możemy najlepiej poznać wszystkie blaski i cienie bezsprzecznego<br />
zresztą talentu J. Krzysztonia. Akcja tego<br />
opowiadania rozgrywa się w zapadłej, biednej i zagłodzonej<br />
wsi w dalekich Indiach, dokąd powraca z wojny<br />
jeden z bohaterów spod Monte Cassino, Prasad, syn<br />
miejscowego chłopa, by zaraz na wstępie stwierdzić,<br />
że jego najbliżsi padają z głodu i wycieńczenia. Prasad<br />
stara się pomóc swoim i sąsiadom, lecz niebawem<br />
rozumie, że wpadł na dno otchłani, z której trudno mu<br />
będzie znaleźć jakieś rozsądne wyjście. Pola spala susza.<br />
I ludzie tak, jak i rośliny, są mdli i spragnieni.<br />
Za to, za kamienną tamą rozciągają się bogate urodzajne<br />
łany maharadży, który kazał zamknąć śluzy, by<br />
ani kro<strong>pl</strong>a życiodajnej wody nie spadła na chłopskie<br />
wysychające zagony. Po uroczystym pogrzebie prababki<br />
Aruny, tłum runął w stronę rzeki, chcąc rozwalić<br />
przeklętą tamę, znieść ją, jak wielkie zło z po-<br />
') Jerzy Krzysztoń: „Opowiadania indyjskie", Wyd.<br />
„Pax", Warszawa 1953, str. 237.<br />
„OPOWIADANIE INDYJSKIE"*)<br />
wierzchni ziemi. Prasad, żołnierz spod Monte Casino,<br />
jest na czele. Razem z kowalem wiodą biedotę do<br />
szturmu. Ale zdała słychać grzmot wystrzałów. Zaczyna<br />
się akcja policji, tratującej głodnych, wynędzniałych<br />
pariasów. Na razie zryw ten zakończył się klęską, ale<br />
prędzej czy później powstaną głodne, sponiewierane<br />
masy, by raz na zawsze obalić tyranię książąt i brytyjskich<br />
kolonizatorów...<br />
Autor z dużym realizmem przedstawia nędzę pariasów.<br />
Ich biedę, wycieńczenie, bezdomność i bezgraniczną<br />
krzywdę. Są w „Tamie" sceny naprawdę mocne,<br />
wprost wstrząsające w wyrazie, takie, jak: głód całej<br />
gromady, skazanej na wymarcie, zachowanie się bezbronnych<br />
dzieci, dotkniętych czerwonką, szamotanie się<br />
Prasada, szukającego przed śmiercią miłości, ciche cierpienie<br />
matki czy pogrzeb prababki Aruny. Specjalną<br />
wymowę ma rozprawa z poborcą, symbolizującym cały<br />
ustrój kolonialny. J. Krzysztoń z prawdziwą siłą i dojrzałą<br />
wnikliwością maluje duszę swoich bohaterów.<br />
Jego ludzie są nam bliscy i naprawdę żywi, bez cienia<br />
pozy czy sztuczności. Tragedia zagłodzonej wsi<br />
przejmuje czytelnika. Budzi w nim bunt i pragnienie<br />
walki o lepszy, sprawiedliwszy ustrój na świecie. Wrażenie<br />
to potęguje język „Opowiadań indyjskich",<br />
piękny, wypracowany i bogaty. Dotyczy to przede<br />
wszystkim samej narracji.<br />
Ale „Tama" ma też i swoje cienie. Autor nieraz zapomina,<br />
że jego bohaterowie żyją pod obcym niebem<br />
Indii. Jego chłopi mówią językiem pełnym wyrazów<br />
zaczerpniętych z naszej, polskiej gwary. A często i tak<br />
93
czują i myślą. Np.: „Jest krzepa w narodzie?", „mój<br />
kumie", niechaj mu „świeci światłość wiekuista". Toteż<br />
nic dziwnego, że tu i ówdzie Indie z „Opowiadań<br />
indyjskich" przypominają Polskę. A to odbarwia nam<br />
obraz tego dalekiego kraju, pomniejsza wrażenie. Wadą<br />
tomu są też zapędy naturalistyczne autora. Opis<br />
funkcji fizjologicznych często rozbija niejedną doskonale<br />
skom<strong>pl</strong>ikowaną scenę i płoszy znakomicie uchwycony<br />
nastrój.<br />
Tam, gdzie autor odstąpił od tego eksperymentu (w<br />
drobnych opowiadaniach), sprawa wygląda daleko lepiej<br />
i prościej. Krótkie „Wspomnienie indyjskie" jest<br />
piękne i wzruszające w swej bezpośredniości i głęboko<br />
ludzkim wydźwięku.<br />
Do najsłabszych w zbiorze zaliczyłbym dość sztuczną<br />
„Powiastkę o przewoźniku" i mało pogłębiony szkic<br />
pt. „Ojcowska koszula", gdzie znalazłby się materiał na<br />
całą powieść.<br />
Wszystkie opowiadania Jerzego Krzysztonia łączy<br />
jedna wspólna więź: głębokie ukochanie człowieka i to<br />
bez względu na rasę czy religię. I ta właśnie nuta nadaje<br />
„Opowiadaniom indyjskim" specjalny charakter.<br />
Z każdej strony tego tomu wyziera twarz cierpiącego,<br />
pokrzywdzonego brata, człowieka wyzutego z praw<br />
i sponiewieranego przez ustrój kapitalistyczny.<br />
Zbiór opowiadań Jerzego Krzysztonia jest zadatkiem<br />
nieprzeciętnego talentu. Świadczy o tym choćby niemal<br />
zupełna dojrzałość artystyczna kilku utworów, wchodzących<br />
w skład tomu. „Opowiadania" poprzedza wstęp<br />
A. Gołubiewa. ink.<br />
„WIERSZE I<br />
Zdetronizowanego króla Faruka pytano niedawno,<br />
dlaczego nie lubi poezji. „Wiecie co?" — odpowiedział<br />
— „Poezja dla ludzi o słabych nerwach jest tym samym,<br />
co, ciastka dla osób chorych na żołądek".<br />
Król Faruk nie był na pewno nigdy w wielkiej paryskiej<br />
sali „Mutualite". Przed czterema laty w tej właśnie<br />
sali na zebraniu obrońców Pokoju, w obecności<br />
kilku tysięcy osób Paul Eluard zaczął czytać swe wiersze.<br />
Czytał je dość niespodzianie, gdyż w ostatniej<br />
chwili przyszło mu zastąpić nieobecnego mówcę. Czytał<br />
głosem cichym i jakby przygaszonym,'z lekkim<br />
drżeniem rąk, w których trzepotały się kartki. Wiersze<br />
nie były łatwe. Ale w tej sali, nabrzmiałej entuzjazmem<br />
i wolą walki, na zebraniu robotników i młodzieży, poezja<br />
Eluarda zabrzmiała tak mocnymi tonami, że do dziś<br />
pamiętam jednomyślny zachwyt i to uniesienie radości,<br />
jakie dać może prawdziwie artystyczne przeżycie.<br />
Czy była to przede wszystkim sprawa odbioru, a więc<br />
słuchaczów, na pewno nie zatroskanych o swoje nerwy?<br />
Myślę, że rację miał czeski poeta Nezval mówiąc:<br />
„Najlepsza definicja liryki brzmi następująco: jest ona<br />
zmaganiem się jednostki z wielkimi problemami swego<br />
czasu". Pisarz musi — jeśli chce być godny tego imienia<br />
— dźwigać na sobie poczucie odpowiedzialności.<br />
Dla poety to poczucie jest jeszcze mocniejszym nakazem<br />
sumienia, bo przecież słowo poetyckie nie jest niczym<br />
innym, jak słowem ustokrotnionym, spotęgowanym.<br />
Problem odpowiedzialności poetyckiej był zasadniczym<br />
zagadnieniem poprzedniego tomu Tadeusza Różewicza<br />
(„Czas, który idzie", Czytelnik 1951). Zaczynał<br />
on wtedy od ostrej samokrytyki; mówił o głosie, który<br />
„łamie się w suchej krtani jak trzcina", wyznawał:<br />
Stare wiersze opadają ze mnie<br />
o nowych nie śmiem jeszcze marzyć.<br />
Ale już składał obietnicę;<br />
Ja człowiek pobity w tej wojnie<br />
jak drzewo i trawa<br />
*) Tadeusz Różewicz: „Wiersze i obrazy". Czytelnik<br />
1952. Okładkę projektował Andrzej Heidrich. Str. 56.<br />
Red.: Jerzy Lisowski.<br />
OBRAZY"*)<br />
ja wyziębiony<br />
jak podziemia kościołów<br />
ja dół pełen wspomnień<br />
a jedne leżą na drugich<br />
stworzę dla was obraz nowy<br />
pożywny i pełen ciepła.<br />
Tom obecny — „Wiersze i obrazy" — jest pięknym<br />
sprecyzowaniem skom<strong>pl</strong>ikowanej sprawy. Nurtujący Różewicza<br />
dramat poetyckiej odpowiedzialności można<br />
analitycznie rozszczepić na kilka składników. Pierwszym<br />
z nich jest przekonanie o konieczności artystycznego<br />
pogłębiania swych wizji. Tytuł tomu brzmi:<br />
„Wiersze i obrazy", a zróżniczkowanie to nie wydaje<br />
mi się czymś przypadkowym. Ogromna praca i wysiłek,<br />
podjęty przez poetę, polega na przetwarzaniu surowych<br />
wizji — obrazów w dokłaanie skonstruowany<br />
wiersz:<br />
Nie piszę wierszy<br />
garść słów obracam<br />
z trudem<br />
jak w żarnach<br />
pisze Różewicz w utworze zatytułowanym „Nie wiersz".<br />
Ale jest i druga strona owego problemu. Daje jej<br />
wyraz poeta w sposób programowy w utworach takich,<br />
jak „Poetyka" czy „Pragnienie":<br />
Rozpadają się słowa<br />
którym odjęto miłość.<br />
Bez niej nasza pieśń<br />
jest jak brzęk owadów<br />
jak barwa woskowych owoców<br />
jak wrzask mosiężnych blach<br />
jak krzyki pijanego<br />
jak milczenie przedmiotów.<br />
Pieśń bez miłości<br />
jest martwa<br />
odwróci się od niej lud<br />
obojętny i surowy.<br />
•<br />
Jaka to jest poezja bez miłości?<br />
Taka, która upojona własną siłą kojarzenia obrazów,<br />
pojmuje swe zadania jako rozkosz upajania się samą<br />
94
•P - kołorów i światła, a nie zmaganie z wielkimi pro-<br />
•:>j•iiir: epoki.<br />
? Doewricz tłumaczy to w sposób jasny, podając za<br />
Bnykład własne poprzednie przeżycia:<br />
Myślałem<br />
że słowa są lekkie<br />
jak puch<br />
lśniące jak jedwab<br />
krągłe jak kolana dziewczyn<br />
beztroskie jak głosy ptaków<br />
myślałem<br />
że posłuszne<br />
przybiegają na każde wezwanie<br />
że można układać z nich obrazy<br />
których wieloznaczność<br />
kryje w sobie bogactwo.<br />
Otóż to był błąd, gdyż nie wieloznaczność, lecz precezyjna<br />
jednoznaczność stanowi prawdziwe bogactwo<br />
i prawdziwą drogę do wzbogacenia naszej wiedzy<br />
o świecie:<br />
Były w moim życiu<br />
słowa pożegnania<br />
i słowa nienawiści «-<br />
a potem słowa miłości<br />
a potem widziałem<br />
wydrapane<br />
na więzienuym murze<br />
słowa nadziei.<br />
Tylko tak jednoznacznie pojęte słowo poetyckie może<br />
trafiać do całego narodu, a więc stać się naprawdę<br />
pożyteczne. To jest jakby trzeci odcień owego złożonego<br />
problemu poetyckiej odpowiedzialności: problem komunikatywności.<br />
W wierszu „Pragnienie" mówi Różewicz:<br />
Chciałbym dziś mówić tak barwnie i jasno<br />
by dzieci biegły do mnie jak do parku<br />
co w słońcu stoi i światło ma w sobie<br />
Chciałbym dziś mówić tak ciepło i prosto<br />
by starzy ludzie czuli się potrzebni.<br />
Tak odnajduje poeta drogę do pieśni, która jest pełna<br />
miłości do ludzi i wiary w ludzi.<br />
Gromada ma oblicze<br />
jasne, dobre, szerokie<br />
aGh szerokie<br />
nie objęte.<br />
Westchnienie gromady<br />
jest jak westchnienie świata.<br />
Radość gromady jest ogromna<br />
jak słońce.<br />
Z tego przekonania rodzą się zachwyty poetyckie<br />
nad „Rzeką światła", jaka powstała w małej wiosce<br />
słowackiej, — w mroku, gdzie dotychczas nic się nie<br />
działo.<br />
W tym nastroju układa się obraz wzniesiony na<br />
chwałę Chińskiej Armii Ludowej, której oddziały idą<br />
naprzód w Tybecie.<br />
I z tej bardzo konsekwentnie pojętej potrzeby powstają<br />
też wiersze oburzenia i walki, jak dźwięcząca<br />
strofami Garci Lorki przepiękna ballada o zniszczeniu<br />
malajskiego miasta Yenderan, czy poemat o śmierci<br />
rozstrzelanego przez hitlerowców Gabriela Peri.<br />
Ty wiesz, że jestem<br />
ale nie wchodź nagle<br />
do mego pokoju<br />
mogłabyś zobaczyć<br />
jak milczę<br />
nad białą kartą.<br />
Czy można pisać<br />
o miłości<br />
słysząc krzyki<br />
zamordowanych i pohańbionych<br />
czy można pisać<br />
0 śmierci<br />
patrząc na twarzyczki<br />
dzieci.<br />
Nie wchodź nagle<br />
do mego pokoju.<br />
Zobaczysz niemego<br />
1 skrępowanego<br />
świadka miłości<br />
która zwycięża śmierć.<br />
Miłość zwycięża śmierć, „niemy i skrępowąny"<br />
świadek — poeta, właśnie dzięki poczuciu /wielkości<br />
zjawisk zdobywa siłę i wolność. '<br />
Wojciech<br />
Natanson<br />
Siłą, która mobilizuje wewnętrznie Annę Kamieńską,<br />
jest wielkie ukochanie człowieka. Wyraz osobisty tego<br />
ukochania znajduje w głębokiej miłości ku dzieciom<br />
własnym. Kamieńska jest matką, której miłość macierzyńska<br />
staje się akcentem życia i przybiera formę głębokiej<br />
wypowiedzi poetyckiej. Dla uczuć swoich szuka<br />
syntezy i dlatego w wierszu zatytułowanym „Mową<br />
prostą" woła: „Kochający wszystkich krajów łączcie<br />
się". Mimo że pozornie na zawołaniu tym cięży z lekko<br />
odcień barokowej trawestacji, słowa te mają ożyw-<br />
') Anna Kamieńska: „O szczęściu" 1949—1951 „Czytelnik",<br />
Warszawa, 1952.<br />
..O SZCZĘŚCIU"*)<br />
czy dech. Ależ to takie proste, aż dziw, że ktoś dotąd<br />
tego nie spostrzegł i nie powiedział. Dostrzegła i powiedziała<br />
Anna Kamieńska.<br />
Z uczuć macierzyńskich wyrasta postawa społeczna,<br />
która wykształca się w świadomy program walki o pokój<br />
i przyszłe niezamącone szczęście wszystkich ludzi.<br />
Dlatego przekonuje i pociąga silnie czytelnika tytuł<br />
zbiorku poetyckiego Kamieńskiej — „O szczęściu".<br />
Tak, droga do szczęścia jest prosta, acz niełatwa,<br />
ale zboczyć z niej nie można, bo stanowi oś wszelkich<br />
ludzkich poczynań.<br />
I tą prostą, ale wielką ideą, zwierającą społecznie,<br />
95
przesiąknięta jest cała książka poetki. Podsumowawszy<br />
wszystko Kamieńska staje zdecydowanie na pozycjach<br />
obozu walki o pokój i sprawiedliwość społeczną.<br />
Ponura przeszłość nie- kazi strof autorki „O szczęściu"<br />
pesymizmem. Wierzy w zwycięstwo dobra, rozumiejąc<br />
konieczność oderwania się od goryczy własnej:<br />
,,..i mieć idee większe nad cierpienie i cele większe<br />
niż pamięć o trumnie".<br />
Słowa te trącają w strunę bohaterską i są jasną i niewąt<strong>pl</strong>iwą<br />
deklaracją wyjścia z kręgu osobistych doznań<br />
i związania się ze zbiorowością i jej losami. Stanowią<br />
jakby hasło heroicznegoi uniwersalizmu, wyrażonego<br />
mową poetycką.<br />
Tom „O szczęściu" zawiera większy utwór o zasięgu<br />
poematu, zatytułowany „Joliot". Kamieńska stara się<br />
w szerszych kręgach artystycznych umieścić obrazy<br />
i uczucia twórcze nurtujące jej osobowość. Sztuka<br />
w nich swej generalnej linii poetyckiej, syntezy wypowiedzenia<br />
się. Próba ta, acz stanowi osiągnięcie samo<br />
w sobie, rozpryskuje się w licznych lirycznych skojarzeniach,<br />
mających charakter poetyckich dygresji. Bo<br />
mimo pozorów Kamieńska jest przede wszystkim lirykiem<br />
i toi lirykiem czystej krwi. Jej próby zobiektywizowania<br />
swych twórczych podniet, nadania im kształtu<br />
ścisłej formuły uwodzą tylko powierzchownie. W rzeczywistości<br />
przemawiają bezpośrednio do czytelnika,<br />
wymijają stacje jego rozumu.<br />
. Patrząc na tych, co z różnych stron świata ściągają<br />
(mowa o Kongresie Pokoju) wiedzeni gwiazdą pokoju,<br />
poetka pisze: „Przynoszą w zmarszczkach słońce<br />
swoich horyzontów, krajobrazy ojczyste i skwarne<br />
i śnieżne".<br />
W tym pozornie spokojnym obrazie jest szum morza<br />
i wichrów. I taka właśnie jest twórczość Anny Kamieńskiej,<br />
która „słońce swoich horyzontów" niesie<br />
w przyszłość wierząc głęboko w zwycięstwo idei.<br />
Wacław<br />
Gralewski<br />
POCISK I SŁOWO" *)<br />
Po sześciu latach od ukazania się „Godziny poezji"<br />
Seweryn Pollak, świetny tłumacz poezji rosyjskiej, wystąpił<br />
z drugim zbiorkiem wierszy oryginalnych pt.<br />
„Pocisk i słowo".<br />
Tytuł książki zaczerpnięty z tytułu utworu, który ją<br />
otwiera, ma widocznie charakter programowy, pragnie<br />
nakreślić linię drogi poetyckiej, na którą wstępuje<br />
autor. Jego słowo skupiające w sobie „wolę tysięcy"<br />
ma mieć siłę pocisku i to nie tylko wtedy, gdy<br />
„z czcionek się wydziera milionów pragnieniem słowo<br />
jak pocisk: pokój", ale w ogóle w dzisiejszej walce<br />
o lepsze, sprawiedliwsze życie. Takie sugestie nasuwa<br />
ten tytuł czytelnikowi, który nie poznał jeszcze treści<br />
książki. I tytuł ten dezorientuje, czego nie było w „Godzinie<br />
poezji'. Kojarzą się nagłówki w zbiorkach poetyckich<br />
innych poetów, tak różnych swą psychiką<br />
od Pollaka: „Słowa we krwi", „Bagnet na broń". Pocisk,<br />
zatem siła burząca, ruch, dynamika. A tymczasem wiersze<br />
Pollaka są w ogromnej większości refleksyjne, na<br />
tym polega ich specyfika i urok, w nich jest najmocniejszy<br />
i najbardziej przekonywa (nawet piękny, choć<br />
dezorientujący wiersz tytułowy jest typowo refleksyjny).<br />
Tam, gdzie słowo jego pragnie być pociskiem,<br />
przeważnie nie osiąga zamierzonego efektu i zamienia<br />
się w retorykę. Nikt mnie nie przekona, że dysonans w<br />
ślicznie zaczynającym się utworze „Antyelegia" jest<br />
szczery, a jeśli tak, świadczy to o neurastenii poety.<br />
Nie wyobrażam sobie, aby Marchlewski na przykład,<br />
') Seweryn Pollak : „Słowo i pocisk", Warszawa,<br />
Czytelnik", 1952, str. 64.<br />
odbywając swoje samotne wędrówki po Tatrach, poczytywał<br />
sobie za kwietyzm rozkoszowanie się pięknem<br />
natury i by w takiej chwili odprężenia niezbędnego<br />
dla każdego człowieka (a zwłaszcza dla człowieka<br />
czynu i walki) musiał myśleć o krzywdzie społecznej<br />
i wólce klasowej.<br />
Żywiioi refleksji panuje przemożnie w twórczości Pollaka<br />
i manifestuje się nieraz w urzekająco pięknych<br />
wierszach, jak np. „Tracki grobowiec", „Godzina życia"<br />
czy „Powrót młodości". Ale oto wśród utworów<br />
tego rodzaju —- unikat, niespodzianka, prosta i ujmująca<br />
bezpośredniością uczucia ojcowskiego „Kołysanka<br />
dla Joasi".<br />
W poezji znawcy, miłośnika i tłumacza poezji rosyjskiej<br />
zadźwięczą czasem jej pogłosy. Nie podważają<br />
one w niczym oryginalności Pollaka, gdyż są bardzo<br />
dalekie, nie każdy je dostrzeże, a koligacje są zaszczytne.<br />
Ale przyjemnie wytropić czasem Błoka (w pierwszej<br />
części „Hamleta" i w „Warszawie") czy Bagrickiego<br />
w „Radiszczewie".<br />
A znów „Ocaleniu", bodajże najpiękniejszemu wierszowi<br />
w zbiorku, patronuje lozański<br />
Mickiewicz.<br />
W utworze „Szczecin" autor, transponując na język<br />
poetycki wypowiedź jednego z robotników pod adresem<br />
poetów, powiada: „Chcemy, ażeby słowa wasze<br />
dochodziły do nas nie jak surowe bryły, lecz by rozpalały<br />
żarem każdego z nas". Wiersze Pollaka nie rozpalą<br />
żarem. Ale przeciętnemu czytelnikowi dadzą wiele<br />
materiału do myślenia, a prawdziwy smakosz poezji<br />
z rozkoszą zanurzy się w rzeźwiącym chłodzie ich<br />
urody.<br />
kaj<br />
96
KRONIKA KULTURALNA LUBELSZCZYZNY<br />
Z PRACY LUBELSKIEGO ODDZIAŁU Z.L.P.<br />
C idział Lubelski Z.L.P. liczy obecnie 22 członków,<br />
z których 10 jest rzeczywistych: są to kol. kol. Feliks<br />
Araszkiewicz, Maria Bechczyc-Rudnicka, Konrad Bielski<br />
Włodzimierz Chełmicki, Eugeniusz Gołębiowski,<br />
T .\"acław Gralewski, Anna Jakubiszyn, Kazimierz Ane<br />
Jaworski, Józef Nikodem Kłosowski i Helena<br />
Piatta.<br />
Y. skiad nowego zarządu, wybranego w końcu września<br />
ub. r. wchodzą: Konrad Bielski jako prezes, K. A.<br />
Jaworski — wiceprezes, Wacław Gralewski — sekretarz,<br />
Helena PJatta — skarbnik i M. Bechczyc-Rudnicka —<br />
członek zarządu.<br />
Oddział pracuje w dwóch sekcjach literackich:<br />
twórczości óryginalnej, obejmującej prozę, poezję<br />
i krytykę literacką, i przekładowej. Przewodniczącym<br />
pierwszej sekcji, do której należą wszyscy członkowie<br />
Oddziału, jest K. A. Jaworski — drugiej M. Bechczyc-<br />
Rudnicka, kierująca jednocześnie pracą zespołu tłumaczy<br />
„Załoga Nr 1".<br />
Przv Oddziale istnieje Koło Młodych liczące 22<br />
członków. Opiekuje się nim z ramienia zarządu kol.<br />
A. Jakubiszyn.<br />
Zebrania sekcji twórczości oryginalnej odbywają się<br />
dwa razy, przekładowej—raz w miesiącu. Część członków<br />
sekcji przekładowej (kol. kol. Araszkiewicz, Bechczyc-Rudnicka,<br />
Bielski, Gralewski i K. A. Jaworski) pracuje<br />
w zespole tłumaczy „Załoga Nr 1", który jesienią<br />
ub. roku powiększył liczbę dokonanych dotąd wspólnie<br />
przekładów a jedną pozycję; jest nią sztuka Nazima<br />
Hikmeta „Opowieść o Turcji".<br />
Od październiki ub. roku do chwili obecnej (kiedy<br />
działalność sekcji jest już zawieszona na okres letni)<br />
odbyło się 14 posiedzeń Sekcji Twórczości Oryginalnej:<br />
trzy z nich miały charakter organizacyjny, jedno<br />
przeznaczone było na ocenę poprzedniego numeru<br />
„Kameny", pozostałe poświęcono pracom oryginalnym<br />
kolegów, — omawiano na nich powieść Eugeniusza<br />
Gołębiowskiego „Kronika Imć Pana Woyszy" (obecnie<br />
tytuł zmieniony — „Kronika Ponikowska"), szkic literacki<br />
Feliksa Araszkiewicza „Pozycja Zygmunta Niedźwieckiego<br />
w naturalizmie polskim", przekłady z Goethego<br />
Stefana Zarębskiego, poemat Konrada Bielskiego<br />
,,38 równoleżnik", essay'e Konrada Eberhardta ,,W kręgu<br />
miniatury literackiej (o moralistach francuskich)<br />
i „Dziwna zabawa współczesności" (o Rcger<br />
Vailland'zie), nowe wiersze Zygmunta Mikulskiego,<br />
wstęp A. Jakubiszyn do „Turcarefa" Lesage'a i jej<br />
broszurę o Stendhalu, nowelę Zbigniewa Jakubika,<br />
„Opowiadania indyjskie" Jerzego Krzysztonia. Z wymienionych<br />
tematów największe zainteresowanie wzbudziła<br />
proza E. Gołębiowskiego i J. Krzysztonia oraz poemat<br />
K. Bielskiego.<br />
Sekcja przekładów odbyła 6 zebrań (jedno organizacyjne,<br />
trzy odbyły się łącznie z sekcją twórczości oryginalnej).<br />
Tematy: tłumaczenia S. Zarębskiego drobnych<br />
wierszy Goethego, „O przekładach poetyckich"<br />
referat K. A. Jaworskiego, fragmenty tłumaczeń H.<br />
Platty książki Laffitte'a „Ceux gui vivent", poemat<br />
Majakowskiego „Człowiek" w przekładzie K. A. Jaworskiego<br />
i tłumaczenia poetyckie z różnych języków<br />
B. Zyranika.<br />
Kolo Młodych przy Lubelskim Oddziale ZLP, przejawiało<br />
w rb. żywszą działalność. Na zebraniach omawiano<br />
wybitniejsze pozycje z współczesnej literatury<br />
polskiej (np. „Pamiątkę z Celulozy" Newerlego) i oceniano<br />
prace członków Koła. Do ożywienia działalności<br />
Koła Młodych przyczynił się w dużym stopniu jesienny<br />
konkurs rekrutacyjny, (który dał w wyniku dopływ<br />
nowych członków), Zjazd w Oborach i nawiązanie<br />
kontaktu z Warszawskim Kołem Młodych, którego<br />
przedstawiciele dwukrotnie przyjeżdżali do Lubelskiego.<br />
Wraz z nimi przybył w marcu i Jerzy Andrzejewski,<br />
który miał odczyt z zakresu literatury współczesnej<br />
w auli KUL-u.<br />
14 marca rb. odbyło się nadzwyczajne zebranie Oddziału<br />
i Koła Młodych, zwołane z powodu zgonu Józefa<br />
Stalina. Po wysłuchaniu przemówienia prezesa K. Bielskiego<br />
uchwalono następującą rezolucję:<br />
„Zebrani w dniu 14 marca 1953 r. członkowie Lubelskiego<br />
Oddziału Z.L.P. oraz członkowie Koła Młodych<br />
wyrażają głęboką boleść z powodu zgonu Józefa Stalina,<br />
wodza postępowej lu'dzkości, wielkiego chorążego<br />
.pokoju. Wierzymy głęboko, że dzieło jego nauki i drogowskazy<br />
pozostaną dla nas podstawą w walce.o najszczytniejsze<br />
ideały ludzkości, a szczególnie w naszej<br />
pracy nad budową socjalistycznej kultury w Polsce<br />
Ludowej".<br />
Od sierpnia ub. r. Oddział korzysta z dwupokojowego<br />
lokalu przy ul. Granicznej 1 c. W mniejszym pokoju<br />
urzęduje sekretariat i odbywają się zebrania zarządu.<br />
Tu też zorganizowano punkt noclegowy dla przyjezdnych<br />
gości literatów. Drugi, większy pokój, przeznaczony<br />
jest na świetlicę, czytelnię i bibliotekę, tu<br />
zbierają się obie sekcje i Koło Młodych. Niestety,<br />
Oddział nie rozporządza większą salą, w której mogłyby<br />
się odbywać wieczory dyskusyjne, autorskie<br />
i inne imprezy literackie dla szerszej publiczności.<br />
W tych wypadkach korzystano z sal innych instytucji<br />
społecznych, najczęściej z wygodnej sali Towarzystwa<br />
Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.<br />
. Członkowie Oddziału biorą żywy udział w pracy<br />
politycznej i społecznej. Niektórzy z nich pracują na<br />
terenie takich instytucji, jak Wojewódzki Komitet<br />
Frontu Narodowego, Komitet Obrońców Pokoju i in.<br />
K. Bielski jest wiceprzewodniczącym Komisji Kultury<br />
i Oświaty przy W.R.N., zastępcą przewodniczącego<br />
Wojewódzkiej Rady Czytelnictwa i Książki i członkiem<br />
Rady Opiekuńczej Towarzystwa Wiedzy Powszechnej.<br />
Kol. Bechczyc-Rudnicka jest członkiem Wojewódzkiego<br />
Komitetu Frontu Narodowego i brała udział<br />
w pracach nad broszurą wydaną przez ten Komitet,<br />
kol. Bechczyc-Rudnicka, Gołębiowski i K. A. Jaworski<br />
współpracowali z Komitetem Redakcyjnym książki<br />
o Lubelszczyźnie, która miała być wydana przez KW<br />
PZPR na Dni Oświaty, Książki i Prasy.<br />
Praca zawodowa niektórych kolegów wiąże się<br />
z różnymi <strong>pl</strong>acówkami kulturalnymi: M. Bechczyc-<br />
Rudnicka jest kierownikiem literackim Państwowego<br />
Teatru im. J. Osterwy, K. A. Jaworski jest kierowni-<br />
97
kiem artystycznym lubelskiego „Artosu", M. A. Jaworski<br />
i Z. Mikulski pracują jako dziennikarze w „Sztandarze<br />
Ludu". Pismo to wydaje dodatek niedzielny pt.<br />
„Kultura i Życie", w którym literaci lubelscy często<br />
zamieszczają artykuły, przekłady i wiersze. Niektórzy<br />
z nich współpracują z miejscowym Radiem.<br />
Akcja imprezowa w pierwszej połowie polegała na<br />
zorganizowaniu 31 odczytów, wieczorów dyskusyjnych<br />
i autorskich, urządzanych bądź z ramienia Z.L.P., bądź<br />
indywidualnie przez niektórych kolegów w oparciu<br />
0 instytucje społeczne i zakłady pracy w Lublinie<br />
1 w terenie. (Tematy: „Książka w walce o pokój", dyskusje<br />
o „Pamiątce z Celulozy", o „Biegu do Fragala",<br />
„Jan Wolker-poeta miłości walczącej", „Aleksander<br />
Hercen —- człowiek i dzieło", „W 150-lecie urodzin Mikołaja<br />
Jazykowa", „O ludziach polskiego Odrodzenia",<br />
„Maksym Gorki — jego miłość do człowieka", „Dzieło<br />
Antoniego Makarenki", „Czeski ruch budzicielski<br />
w w. XIX" i in.) poranki i wieczory literackie K. Bielskiego,<br />
K. A. Jaworskiego i H. Platty; dwie imprezy<br />
w lubelskim „Domu Książki" miały charakter zbiorowy:<br />
jeden wieczór poświęcono postępowej literaturze<br />
niemieckiej, drugi — polskiej poezji współczesnej).<br />
W r. 1952/53 ukazały się jiastępujące książki literatów<br />
lubelskich: „Czarna wiosna" powieść J. N. Kłosowskiego<br />
(„Czytelnik"), „Opowiadania indyjskie"<br />
J. Krzysztonia („Pax"), „Niedorostek" Fonwizina w przekładzie<br />
M. Bechczyc-Rudnickiej („<strong>Biblioteka</strong> Kameny")<br />
i tłumaczenia K. A. Jaworskiego: „Pieśń pokoju" Vitezslava<br />
Nezvala („Książka i Wiedza"), „Urwisko"<br />
Gonczarowa („Książka i Wiedza"), „Rzeczy minione<br />
i rozmyślania" t. III Hercena („Książka i Wiedza")<br />
i nowe wydanie „Kolchidy" Paustowskiego („Iskry").<br />
K. A. Jaworski i Zygmunt Mikulski złożyli w „Czytelniku"<br />
swoje wiersze wybrane, Eugeniusz Gołębiowski<br />
— powieść „Kuźnica Ponikowska", Bechczyc-Rudnicka<br />
zawarła umowę z wyd. CRZZ na opublikowanie<br />
komedii muzycznej dla dzieci „Bajka o rzepce", a Konrad<br />
Bielski z „Czytelnikiem" na wydanie poematu „38<br />
równoleżnik", Ryszard Liskowski złożył w wyd. M.O.N.<br />
wybór wierszy. Nakładem „Biblioteki Kameny" ukażą<br />
się essay'e K. Eberhardta, arkusze poetyckie Stefana<br />
Wolskiego i Marka Adama Jaworskiego oraz „Człowiek"<br />
Majakowskiego w tłumaczeniu K. A. Jaworskiego.<br />
kaj<br />
MIEJSKA BIBLIOTEKA<br />
IM. H.<br />
PUBLICZNA<br />
ŁOPACIŃSKIEGO<br />
Miejska <strong>Biblioteka</strong> Publiczna im. H. Łopacińskiego<br />
stanowi poważną pozycję w życiu kulturalnym naszego<br />
miasta i Lublin ma słuszne prawo być dumnym<br />
z szerokiego zasięgu jej oddziaływania, z jej powiązania<br />
z różnymi ośrodkami naukowymi w kraju, które<br />
szukają w niej częstokroć unikatowych wydań i znajdują<br />
je nieraz.<br />
Oryginalne dokumenty z rozpaczliwej przeszłości<br />
biblioteki od daty jej założenia — 26 maja 1907 r. w<br />
w konfrontacji z bujnym rozkwitem i perspektywami<br />
dalszego jej rozwoju w Polsce Ludowej są wymowną<br />
ilustracją wpływu przemian ustrojowych na los i znaczenie<br />
<strong>pl</strong>acówek oświatowych i kulturalnych w naszym<br />
kraju.<br />
W sprawie naszej biblioteki zabrał głos publicznie<br />
Bolesław Prus w r. 1911 w swych „Notatkach z Lublina",<br />
których rękopisy posiadamy: „Gdy zgasł zasłużony<br />
badacz rzeczy polskich Hieronim Łopaciński,<br />
znalazło się grono osób, które postanowiły nie dopuścić,<br />
ażeby zmarnowała się biblioteka zmarłego, a nawet<br />
zrobić ją zawiązkiem biblioteki publicznej. Utworzył<br />
się więc Komitet... wystarał się o pozwolenie<br />
rządu i wezwał do składek publicznych". Przytaczając<br />
niską frekwencję czytelników — 2 osoby dziennie —-<br />
łe warunki lokalowe biblioteki i słabą ofiarność społeczną,<br />
autor „Lalki" z tej „tragicznej sytuacji", jak ją<br />
określa, wyciąga wniosek — „Czyli; w mieście liczącem<br />
kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców środki do wyższej<br />
oświaty podtrzymuje tylko usilna praca i ofiarność<br />
garstki ludzi, którzy czując swoją niemoc, wiedzą<br />
jednocześnie, że nie wolno im rąk opuścić. Z ich czcigodnych<br />
wysiłków może dopiero dzień jutrzejszy odniesie<br />
korzyść".<br />
Założenie Biblioteki wiąże się z rewolucją 1905 roku.<br />
Stwierdzają to jej założyciele w dziesiątą rocznicę<br />
działalności biblioteki w zachowanym protokole z dnia<br />
25 maja 1917 r.: „Długie lata musiałby zapewne Lublin<br />
czekać na otwarcie biblioteki publicznej, gdyby wojna<br />
japońska nie zmieniła nagle, choć co prawda na czas<br />
tylko niedługi, nie wstrząsnęła do głębi ustroju monarchii<br />
absolutnej" i wówczas... „Lublin mógł był ze<br />
spuścizny po ś. p. Łopacińskim ocalić do użytku publicznego<br />
bogaty po nim księgozbiór".<br />
Kim był Hieronim Łopaciński, którego imię nosi<br />
biblioteka?<br />
Od r. 1884 nauczyciel gimnazjalny w Lublinie —<br />
„młody jeszcze, liczył wówczas zaledwie 25 lat, znany<br />
był już w nauce, zbierał i interesował się głęboko<br />
wszystkim, co tylko z przeszłością Polski się wiązało.<br />
Kamień węgielny widział w ludzie, jego ukochał, jego<br />
głównie studiował. Powstała z tego w pierwszym rzędzie<br />
zasobna i wielostronna biblioteka, a że szły<br />
0 Łapacińskim wieści szeroko i daleko, nie dziw, iż<br />
zewsząd wyciągały się pomocne ręce i składały mu<br />
druki nowe i stare, sztychy, mtfpy itd" — pisze o nim<br />
dr Kazimierz Jaczewski, który wespół z dr Aleksandrem<br />
Jaworowskim wśród garsteczki ofiarnych był<br />
najbardziej ofiarny.<br />
Najsmutniejszym dokumentem z historii biblioteki<br />
jest tragiczne wołanie jej zarządu o pomoc, zamieszczone<br />
w „Głosie Lubelskim"*z 10 grudnia 1919 r.:<br />
„Dziś; kiedy zdawałoby się, że nareszcie otoczy ją<br />
troskliwie własne polskie opiekuńcze skrzydło, biblioteka<br />
i historyczny gmach po-Dominikański (tam się<br />
mieściła biblioteka) doszły do stanu, w jakim nie<br />
znajdowały się za najgorszych czasów. Woda przedostała<br />
się na sufit, wilgocią zaszły ściany. Stare, rzadkie,<br />
bezcenne książki nasiąkają wilgocią, psują się<br />
oprawy, niszczeje papier, zalewa się i <strong>pl</strong>ami druk.<br />
Czytelnia i pracownia zatrudniające dziennie po kilkanaście<br />
osób musiały stanąć. Zarząd Biblioteki od kilku<br />
miesięcy na próżno kołacze do Ministerstwa Oświaty<br />
1 do Magistratu m. Lublina. Opuszczona przez rząd,<br />
zapomniana przez municypalność własnego miasta bi-<br />
98
licteka apeluje do wszystkich, komu droga jest nasza<br />
kultura"...<br />
V. dwa lata później dopiero <strong>Biblioteka</strong> przeniesiona<br />
z:stała do gmachu po-Trybunalskiego, w którym uzysiija<br />
zaledwie 3 pokoje. W dalszym ciągu jednak<br />
: puszczona przez rząd, zapomniana przez municypalr.:sć<br />
własnego miasta", również w okresie rządów sanacyjnych<br />
utrzymywana była z ofiarności społecznej,<br />
r.:e zawsze dostatecznej.