13.07.2015 Views

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

„Teraz świadomie idę w nowe ży<strong>ci</strong>e, gdzie może czeka mnie ostatecz<strong>na</strong> bie<strong>da</strong>, a w każdymrazie <strong>ci</strong>ężka walka o każdy kawałek chleba. Ale walkę tę toczyć będę obok i razem z człowiekiem,którego bezbrzeżnie kocham. Jeżeli swoim czynem nie zabijam szlachetnoś<strong>ci</strong> Twegoserca, jeżeli potrafisz, zakli<strong>na</strong>m Cię, zapomnij o mnie. Na pewno wkrótce odzyskasz spokój,jesteś prze<strong>ci</strong>e <strong>taki</strong> mądry, <strong>na</strong> pewno spotkasz inną, stokroć lepszą ode mnie. Życzę Ci z całejduszy szczęś<strong>ci</strong>a, które i ja w pełni odzyskam, gdy dowiem się, że Tobie dobrze.„Zabieram Mariolę, bo bez niej nie potrafiłabym przeżyć jednej godziny. Sam to wiesz<strong>na</strong>jlepiej. Nie myśl, że chcę ograbić Cię z tego <strong>na</strong>jwiększego skarbu, <strong>który</strong> jest <strong>na</strong>szą wspólnąwłasnoś<strong>ci</strong>ą. Po kilku latach, gdy już oboje spokojnie będziemy mogli spojrzeć w przeszłość,odezwę się do Ciebie.„Zeg<strong>na</strong>j, Rafale. Nie posądzaj mnie o lekkomyślność i nie łudź się, że cokolwiek możewpłynąć <strong>na</strong> zmianę mojego postępowania. Nie odstąpię od mego, gdyż wolałabym raczejśmierć. Nie umiałam Cię okłamywać i wiedz, że byłam Ci wier<strong>na</strong> do końca. Żeg<strong>na</strong>j, miej litośći nie staraj się mnie od<strong>na</strong>leźć.BeataPs. Pieniądze i całą biżuterię zostawiam w kasie. Klucz od kasy włożyłam do skrytki wTwoim biurku. Zabieram z sobą tylko rzeczy Marioli”.Profesor Wilczur opuś<strong>ci</strong>ł rękę z listem i przetarł oczy: w lustrze <strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>w zobaczył swojeodbi<strong>ci</strong>e w dziwacznym stroju. Zrzu<strong>ci</strong>ł z siebie to wszystko i zaczął czytać list od nowa.Cios spadł <strong>na</strong>ń tak nieoczekiwanie, że w<strong>ci</strong>ąż wy<strong>da</strong>wał mu się czymś nierealnym, jakąś dopierogroźbą czy ostrzeżeniem.Czytał:...niestety, nie kochałam Cię nigdy...A <strong>da</strong>lej:...męczył mnie i wielki świat, i bogactwo, i Twoja sława...– Jakże to tak? – jęknął. – Dlaczego?... Dlaczego?...Na próżno usiłował zrozumieć wszystko. W jego świadomoś<strong>ci</strong> było to: odeszła, porzu<strong>ci</strong>łago, zabrała dziecko, kocha innego. Żaden z motywów nie do<strong>ci</strong>erał do jego mózgu. Widziałtylko <strong>na</strong>gi fakt, dziki, nieprawdopodobny, groteskowy.Na dworze zaczy<strong>na</strong>ł się wczesny, jesienny zmierzch. Zbliżył się do ok<strong>na</strong> i czytał list Beaty,już nie wiedział sam po raz <strong>który</strong>.Nagle rozległo się pukanie do drzwi i Wilczur drgnął. Przez jedno mgnienie ogarnęła gonieprzytom<strong>na</strong> <strong>na</strong>dzieja.– To o<strong>na</strong>! Wró<strong>ci</strong>ła!...Lecz już w <strong>na</strong>stępnej chwili pojął, że to niepodobieństwo.– Proszę – odezwał się ochrypłym głosem.Do pokoju wszedł Zygmunt Wilczur, jego <strong>da</strong>leki krewny, prezes Sądu Apelacyjnego.Utrzymywali dość serdeczne stosunki i bywali u siebie dość często. Zjawienie się Zygmuntaw tej chwili nie mogło być przypadkowe i profesor od razu domyślił się, że musiała go zawiadomićtelefonicznie Michałowa.– Jak się miewasz, Rafale? – odezwał się Zygmunt tonem energicznym i przyja<strong>ci</strong>elskim.– Jak się masz. – Profesor wy<strong>ci</strong>ągnął doń rękę.– Cóż tak siedzisz po <strong>ci</strong>emku? Pozwolisz? – I nie czekając <strong>na</strong> odpowiedź, przekrę<strong>ci</strong>ł kontakt.– Zimno tu, pieska jesień. Co widzę! Drzewo <strong>na</strong> kominku! Nie ma to jak kominek. Niechżeten Bronisław zapali...Uchylił drzwi i zawołał:9


– Bronisławie! Proszę tu zapalić w kominku. Służący wchodząc zerknął z ukosa <strong>na</strong> swegopa<strong>na</strong>, podniósł z podłogi porzucone futro, roznie<strong>ci</strong>ł ogień i wyszedł. Ogień szybko objął suchedrwa.Profesor stał nieruchomo przy oknie.– Chodźże, siądziemy tu, pogawędzimy. – Zygmunt po<strong>ci</strong>ągnął go <strong>na</strong> fotel przed kominkiem.– No, tak. Ciepło to cudow<strong>na</strong> rzecz. Ty, jako młody, nie umiesz jeszcze tego ocenić.Ale <strong>na</strong> moje stare g<strong>na</strong>ty... Cóż to, nie w lecznicy? Próżnujesz dziś?– Tak... Złożyło się tak.– A właśnie telefonowałem – <strong>na</strong>drabiał prezes swadą – telefonowałem do lecznicy. Ch<strong>ci</strong>ałemwpaść, by zasięgnąć twojej rady. Zaczy<strong>na</strong> mi dokuczać lewa noga. Obawiam się, że toischias...Profesor słuchał w milczeniu, lecz tylko pojedyncze słowa trafiały do jego świadomoś<strong>ci</strong>.Jed<strong>na</strong>kże równy i pogodny głos Zygmunta sprawił to, że myśli się zaczy<strong>na</strong>ły skupiać, łączyć,wiązać w jakiś niemal już realny obraz rzeczywistoś<strong>ci</strong>. Drgnął, gdy kuzyn zmienił ton i zapytał:– A gdzież Beata?Twarz profesora ś<strong>ci</strong>ągnęła się i odpowiedział z wysiłkiem:– Wyjechała... Tak... Wyjechała... Wyjechała... za granicę.– Dzisiaj?– Dzisiaj.– To dość, z<strong>da</strong>je się, niespodziewany projekt? – od niechcenia zauważyłZygmunt.– Tak... tak. Wysłałem ją... Rozumiesz... były pewne sprawy i w związku z tym...Mówił z taką trudnoś<strong>ci</strong>ą, a <strong>ci</strong>erpienie tak wyraźnie rysowało się <strong>na</strong> jego twarzy, że Zygmuntpośpiesznie potwierdził <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>eplejszym tonem, <strong>na</strong> jaki umiał się zdobyć:– Rozumiem. Naturalnie. Tylko widzisz, <strong>na</strong> dzisiaj rozesłaliś<strong>ci</strong>e zaproszenia <strong>na</strong> wieczór.Należałoby zatelefonować do wszystkich i odwołać... Czy pozwolisz, że się tym zajmę?...– Proszę...– No, to dosko<strong>na</strong>le. Sądzę, że Michałowa ma listę zaproszonych. Wezmę to od niej. A tyzrobiłbyś <strong>na</strong>jlepiej, gdybyś położył się spać. Co?... Nie będę <strong>ci</strong> zawracał dłużej głowy. No, dowidzenia...Wy<strong>ci</strong>ągnął rękę, lecz profesor nie zauważył tego. Zygmunt poklepał go po ramieniu, zatrzymałsię jeszcze przy drzwiach <strong>na</strong> chwilę i wyszedł.Wilczur ocknął się, gdy trzasnęła klamka. Zauważył, że ś<strong>ci</strong>ska w dłoni list Beaty. Zgniótłgo w małą kulkę i rzu<strong>ci</strong>ł w ogień. Płomień od razu otoczył ją, zabłysła czerwonym pąkiem ispopielała. Już <strong>da</strong>wno i śladu po niej nie zostało, już <strong>da</strong>wno drwa w kominku zmieniły się wkupkę czerwonych węgli, gdy przetarł oczy i wstał. Powolnym ruchem odsunął fotel, obejrzałsię.– Nie mogę, nie mogę tu wytrzymać – szepnął bezgłośnie i wybiegł do przedpokoju.Bronisław zerwał się z krzesła.– Pan profesor wychodzi?... Jesionkę czy <strong>ci</strong>eplejsze palto?– Wszystko jedno.– Tylko pięć stopni <strong>na</strong> dworze. Lepiej, sądzę, <strong>ci</strong>eplejsze – zadecydował służący i po<strong>da</strong>łpalto.– Rękawiczki! – zawołał, wybiegając za profesorem <strong>na</strong> ganek, lecz Wilczur musiał nie dosłyszeć.Już był <strong>na</strong> ulicy.Koniec października w tym roku był chłodny i dżdżysty. Gałęzie drzew obdzierał silnypółnocny wiatr z resztek przedwcześnie zżółkłych liś<strong>ci</strong>. Na chodnikach chlupotała wo<strong>da</strong>.Nieliczni przechodnie szli z <strong>na</strong>stawionymi kołnierzami pochylając głowy, by osłonić twarzprzed drobnymi, ostrymi kroplami deszczu, lub oburącz trzymali parasole, <strong>który</strong>mi targały raz10


po raz gwałtowne porywy wiatru. Spod kół z rzadka przejeżdżających samochodów tryskałymętne bryzgi wody, dorożkarskie konie człapały leniwie, a podniesione budy o<strong>ci</strong>ekały deszczem,mdło połyskując w świetle żółtych latarni.Doktor Rafał Wilczur machi<strong>na</strong>lnie zapiął palto i szedł przed siebie.– Jak mogła tak postąpić! Jak mogła! – powtarzał w myśli pytanie. Czyż nie z<strong>da</strong>wała sobiesprawy z tego, że odbiera mu wszystko, że pozbawia go racji i celu istnienia? I dlaczego?...Dlatego, że spotkała jakiegoś człowieka... Gdyby go cho<strong>ci</strong>aż z<strong>na</strong>ł, gdyby miał pewność, że onją potrafi ocenić, że jej nie skrzywdzi, że <strong>da</strong> jej to szczęś<strong>ci</strong>e. Napisała tylko jego imię: Janek.Wilczur zaczął w pamię<strong>ci</strong> liczyć bliższych i <strong>da</strong>lszych z<strong>na</strong>jomych. Żaden z nich. Może tojakiś nędznik, oszust, obieżyświat, <strong>który</strong> ją porzu<strong>ci</strong> przy pierwszej sposobnoś<strong>ci</strong>. Jakiś zawodowyuwodzi<strong>ci</strong>el, <strong>który</strong> Beatę otumanił, okłamał, znę<strong>ci</strong>ł fałszywymi wyz<strong>na</strong>niami i przysięgami.Liczył zapewne <strong>na</strong> pieniądze. Co się stanie, gdy przeko<strong>na</strong> się, że Beata <strong>na</strong>wet SWOJO)biżuterii nie zabrała?... To <strong>na</strong> pewno wyrafinowany łotr. Tak, trzeba go ś<strong>ci</strong>gać, trzeba pókiczas zapobiec łaj<strong>da</strong>ctwu. Trzeba zażą<strong>da</strong>ć od władz, od policji, by ich szukano. Rozesłać listygończe, detektywów...Pod wpływem tej myśli zatrzymał się i rozejrzał. Był w śródmieś<strong>ci</strong>u. Przypomniał sobie,że gdzieś w pobliżu, <strong>na</strong> drugiej czy <strong>na</strong> trze<strong>ci</strong>ej przecznicy kiedyś, przejeżdżając, widział szyldkomisariatu policji.Ruszył w tamtym kierunku, lecz już po kilku<strong>na</strong>stu krokach zawró<strong>ci</strong>ł. – I cóż z tego, że jąod<strong>na</strong>jdę? Nigdy nie zgodzi się wró<strong>ci</strong>ć do mnie. Napisała wyraźnie, że nie kocha, że dręczyłają jego rzekoma wyższość, jego bogactwo, jego sława... a <strong>na</strong> pewno i jego miłość. Była o tyledelikat<strong>na</strong>, że tego nie powiedziała wyraźnie... Jakimże prawem on ma ją osądzić, zadecydowaćo jej losie? A jeżeli o<strong>na</strong> woli <strong>na</strong>wet poniewierkę przy tamtym?...Jakichże argumentów moż<strong>na</strong> użyć, chcąc przeko<strong>na</strong>ć kobietę, by wró<strong>ci</strong>ła do niekochanego,do... nie<strong>na</strong>widzonego męża?... Zresztą czy nie zbyt pośpiesznie doszedł do przeko<strong>na</strong>nia, żetamtem człowiek jest wyrzutkiem społeczeństwa i ch<strong>ci</strong>wym łotrem?... Beata nigdy me lubiłamężczyzn tego rodzaju, po<strong>ci</strong>ągali ją zawsze idealiś<strong>ci</strong>, marzy<strong>ci</strong>ele... Nawet Marioli czytywałagodzi<strong>na</strong>mi liryczne wiersze, <strong>który</strong>ch to siedmioletnie dziecko nie mogło zrozumieć. Czytaładla siebie.Człowiek, za <strong>który</strong>m poszła, musi być młodym, niepraktycznym bie<strong>da</strong>kiem.W jaki sposób, kiedy go poz<strong>na</strong>ła?... Czemu nigdy słowem nie wspomniała o nim?... I <strong>na</strong>gleu<strong>ci</strong>ekła, postąpiła z całą bezwzględnoś<strong>ci</strong>ą, z całym okru<strong>ci</strong>eństwem. Porzu<strong>ci</strong>ła człowieka, <strong>który</strong>dla niej wszystko... jak pies, jak niewolnik... – I za co? Za co?!...Czy zgrzeszył czymkolwiek prze<strong>ci</strong>w niej, prze<strong>ci</strong>w swojej miłoś<strong>ci</strong>?... Nigdy!Nawet myślą! W ogóle była pierwszą kobietą, którą pokochał. Było to niespeł<strong>na</strong> dziesięćlat temu. Jakże dobrze pamiętał wszystko. Poz<strong>na</strong>ł ją przypadkowo. I błogosławił ten przypadekjeszcze do dzisiejszego dnia, błogosławił rano i wieczór, o każdej godzinie, gdy patrzył<strong>na</strong> nią i gdy <strong>ci</strong>eszył się myślą, że będzie <strong>na</strong> nią patrzył. Wtedy był jeszcze docentem i miałwłaśnie ćwiczenia w prosektorium, gdy <strong>na</strong> ulicy wóz <strong>ci</strong>ężarowy przejechał jej dziadka.Udzielił pierwszej pomocy. Powikłane złamanie obu nóg. Staruszek zakli<strong>na</strong>ł go, by zawiadomiłw <strong>na</strong>jbardziej ostrożny sposób jego żonę, chorą <strong>na</strong> serce, i wnuczkę. Drzwi małegomieszkanka <strong>na</strong> Starym Mieś<strong>ci</strong>e otworzyła mu Beata.A w kilka miesięcy później byli już zaręczeni. Miała zaledwie siedem<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e lat. Byłaszczupła i bla<strong>da</strong>, nosiła tanie pocerowane sukienki. W domu panowała bie<strong>da</strong>. Rodzice Beatystra<strong>ci</strong>li podczas wojny cały swój majątek. Dziadek aż do dnia owego śmiertelnego wypadkuutrzymywał żonę-staruszkę l wnuczkę z lekcji obcych języków, udzielanych po domach.Babka, póki nie przeniosła się w ślad za mężem do rodzinnego grobu <strong>na</strong> Powązkach, do jedynejwspaniałej posiadłoś<strong>ci</strong>, jaka im po <strong>da</strong>wnym bogactwie została, godzi<strong>na</strong>mi opowia<strong>da</strong>ławnuczce i jej <strong>na</strong>rzeczonemu o minionej świetnoś<strong>ci</strong> rodu Gontyńskich, o pałacach, polowaniach,balach, o tabu<strong>na</strong>ch koni i o klejnotach, o strojach sprowadzanych z Paryża... Beata sie-11


działa zasłucha<strong>na</strong>, a w jej rozmarzonych oczach, z<strong>da</strong>wało się, migotał żal za tą utraconą przeszłoś<strong>ci</strong>ą,za tą bajką, która już nie wró<strong>ci</strong>.I w <strong>taki</strong>ch chwilach on ś<strong>ci</strong>skał jej chudą rączkę i mówił:– Wszystko to <strong>ci</strong> <strong>da</strong>m. Zobaczysz, Beato! I klejnoty, i stroje z Paryża, i bale, i służbę!Wszystko <strong>ci</strong> <strong>da</strong>m!A sam wówczas nie miał nic oprócz paru walizek w kawalerskim pokoju,szafy fachowych książek i skromnego uposażenia docenta.Ale miał też wolę ze stali i wiarę potężną, i pragnienie palące jak ogień, by przyrzeczeniaBea<strong>ci</strong>e dotrzymać. Zaczął walkę. O stanowiska, o praktykę, o bogatych pacjentów. Duża wiedza,wrodzony talent, niezłomny charakter i praca, zawzięta, wś<strong>ci</strong>ekła praca zrobiły swoje. Aprzy tym i szczęś<strong>ci</strong>e sprzyjało. Rosła sława, rosły dochody. W trzydziestym siódmym rokuży<strong>ci</strong>a otrzymał katedrę, a w kilka tygodni później jeszcze większe szczęś<strong>ci</strong>e go spotkało: Beataurodziła córeczkę.Właśnie <strong>na</strong> cześć owej świetnej prababki Gontyńskiej <strong>da</strong>no jej imio<strong>na</strong>:Maria Jolanta i tak samo w zdrobnieniu <strong>na</strong>zywano ją Mariolą.Wspomnienie córki nowym bólem ś<strong>ci</strong>snęło serce profesora Wilczura. Nieraz zasta<strong>na</strong>wiałsię <strong>na</strong>d tym, którą z nich bardziej kocha... Gdy zaczęła mówić, jednym z pierwszych słówbyło:– Tapusiu...Tak już i zostało. Zawsze <strong>na</strong>zywała go tapusiem. Gdy w drugim roku zapadła <strong>na</strong> <strong>ci</strong>ężkąszkarlatynę, a w końcu wyzdrowiała, ślubował sobie, że odtąd wszystkie biedne dzie<strong>ci</strong> będzieleczył <strong>da</strong>rmo. W jego drogiej lecznicy, gdzie zawsze miejsc brakło, kilka pokoi zajmowałydzie<strong>ci</strong>, bezpłatni pacjen<strong>ci</strong>. Wszystko to prze<strong>ci</strong>eż było dla niej, <strong>na</strong> intencję jej zdrowia.A teraz mu ją odebrano.To już było nieludzkie, to już przekraczało wszelką miarę egoizmu.– Musisz mi ją od<strong>da</strong>ć. Musisz! – mówił głośno za<strong>ci</strong>skając pięś<strong>ci</strong>. Przechodnie oglą<strong>da</strong>li sięza nim, lecz nie spostrzegał tego.– Za mną jest prawo! Porzu<strong>ci</strong>łaś mnie, ale zmuszę <strong>ci</strong>ę, byś mi Mariolę zwró<strong>ci</strong>ła. Prawo jestza mną. I moralne prawo też. Sama to musisz przyz<strong>na</strong>ć, ty, podła, podła, podła!... Nikczem<strong>na</strong>,czyż nie rozumiesz, że popełniłaś zbrodnię! Jakaż może być <strong>ci</strong>ęższa zbrodnia?... Jaka, powiedźsama!... Mierziły <strong>ci</strong>ę pieniądze i wszystko. Dobrze, ale czego <strong>ci</strong> brakowało? Nie miłoś<strong>ci</strong>prze<strong>ci</strong>e, bo nikt <strong>ci</strong>ę tak kochać nie potrafi jak ja! Nikt! Na całym świe<strong>ci</strong>e!Potknął się i omal nie upadł. Szedł nie zabrukowaną ulicą grzęznąc w bło<strong>ci</strong>e po kostki. Tui owdzie rozrzucone były duże kamienie, po <strong>który</strong>ch mieszkańcy małych domków tej dzielnicyusiłowali dostać się do siebie suchą nogą. Ok<strong>na</strong> były już <strong>ci</strong>emne. Rzadkie latarnie gazowerozsiewały mdłe niebieskawe światło. W prawo szła większa, gęś<strong>ci</strong>ej zabudowa<strong>na</strong> ulica. Wilczurzawró<strong>ci</strong>ł w nią i wlókł się coraz wolniej.Nie odczuwał zmęczenia, lecz nogi stały się <strong>ci</strong>ężkie, nieznośnie <strong>ci</strong>ężkie. Musiał być przemoczonyaż do koszuli, gdyż każdy podmuch wiatru czuł jak <strong>na</strong> gołej skórze.Nagle ktoś mu zastąpił drogę.– Panie ozdobny – odezwał się ochrypły głos – pożycz pan bez gwarancji bankowej pięć„zet" <strong>na</strong> hipotekę Polskiego Monopolu Spirytusowego. Pewność i zaufanie.– Co? – Profesor nie zrozumiał.– Nie cokaj, bo obcokany będziesz, powia<strong>da</strong> Pismo Święte: jakim cokiem cokasz bliźniegotwego, <strong>taki</strong>m i <strong>ci</strong>ebie obcokają, obywatelu stolicy trzydziestomilionowego państwa z dostępemdo morza.– Czego pan sobie życzy?– Zdrowia, szczęś<strong>ci</strong>a i wszelkiej pomyślnoś<strong>ci</strong>. A <strong>na</strong>dto winszuję sobie <strong>na</strong>pełnić mój, pustyżołądeczek czterdziestopię<strong>ci</strong>oprocentowym rozczynem alkoholu, przy łaskawym współudzialepewnej dozy wieprzowej padliny, zwanej kiełbasą. Ob<strong>da</strong>rtus chwiał się lekko <strong>na</strong> no-12


gach, a z jego twarzy porośniętej nie goloną od wielu dni szcze<strong>ci</strong>ną zalatywał odór wódki,Profesor sięgnął do kieszeni i po<strong>da</strong>ł mu kilka monet.– Proszę.– Bis <strong>da</strong>t, qui <strong>ci</strong>to <strong>da</strong>t – sentencjo<strong>na</strong>lnie orzekł pijak. – Thank you, my <strong>da</strong>rling. Pozwóljed<strong>na</strong>k, hojny ofiaro<strong>da</strong>wco, że w zamian i ja ofiaruję <strong>ci</strong> coś cennego. Myślę o swoim towarzystwie.Tak". Słuch <strong>ci</strong>ę nie my4, dobry człowieku. Możesz dostąpić tego zaszczytu. Noblesseoblige! Ja stawiam! Zmokłeś, sir, i przemarzłeś <strong>na</strong> zimnie, pójdź do mej chatki i rozgrzej sięprzy mnie. Wprawdzie nie mam chatki, ale za to posia<strong>da</strong>m wiedzę. Cóż z<strong>na</strong>czy jakikolwiekbudynek w porów<strong>na</strong>niu z wiedzą?... A ja się nią chętnie z panem, mon prince, podzielę. Wiedzamoja jest rozległa. Na razie mówię tylko o jej częś<strong>ci</strong> topograficznej. Wiem mianowi<strong>ci</strong>e,gdzie się mieś<strong>ci</strong> jedy<strong>na</strong> k<strong>na</strong>jpa, do której o tej porze człowiek dostać się może bez wyłamywaniazamków i krat. Jedno słowo: Drożdżyk. Tu <strong>na</strong> rogu Połanieckiej i Witebskiej.Wilczur pomyślał, że istotnie alkohol dobrze mu zrobi. Rzeczywiś<strong>ci</strong>e był zziębnięty. A pozatym monoton<strong>na</strong> ga<strong>da</strong>tliwość spotkanego pijaka działała ogłuszająco. Mimo woli starał się zjego paplaniny coś zrozumieć, a to już tłumiło tę jaskrawą świadomość doz<strong>na</strong>nego nieszczęś<strong>ci</strong>a,która rozpętała pod czaszką całe wiry <strong>na</strong>jboleśniejszych myśli. Zaczy<strong>na</strong>ło już szarzeć <strong>na</strong>wschodzie, gdy po długim stukaniu w zamknięte okiennice dostali się wresz<strong>ci</strong>e do małegosklepiku przesiąkniętego wyziewami beczek od śledzi, odorem piwa i <strong>na</strong>fty. W izbie za sklepikiem,większej, lecz jeszcze bardziej cuchnącej, pełnej dymu z taniego kwaśnego tytoniu,siedziało w ką<strong>ci</strong>e kilku mężczyzn doszczętnie pijanych. Gospo<strong>da</strong>rz, kwadratowy drab o twarzyzaspanego buldoga, w brudnej koszuli i w rozpiętej kamizelce, nie pytając o nic postawił<strong>na</strong> wolnym stoliku butelkę wódki i wyszczerbiony talerz z obrzynkami jakichś wędlin. Alebyło tu <strong>ci</strong>epło. Rozkosznie <strong>ci</strong>epło i zgrabiałe ręce z<strong>da</strong>wały się rozkosznie, aż boleśnie tajać.Pierwsza szklaneczka wódki rozgrzała od razu gardło i żołądek. Przygodny towarzysz nieprzestawał mówić. Pijacy z kąta nie zwracali <strong>na</strong> przybyłych <strong>na</strong>jmniejszej uwagi. Jeden chrapałgłośno, trzej pozostali wybuchali od czasu do czasu bełkotem niezrozumiałych słów.Z<strong>da</strong>wali się o coś spierać.Druga szklanka wódki przyniosła Wilczurowi pewną ulgę.– Jak to dobrze – pomyślał – że nikt tu <strong>na</strong> mnie nie patrzy, że niktnic nie...– ...bo, uważasz, hrabio – <strong>ci</strong>ągnął swój monolog szcze<strong>ci</strong>niasty towarzysz – Napoleo<strong>na</strong> diabliwzięli, Olesia Macedońskiego ditto. A dlaczego, pytasz gromkim głosem? Oto dlatego, żenie sztuka być kimś. Sztuka być niczym. Niczym, drobnym insektem za kołnierzem Opatrznoś<strong>ci</strong>– disce puer! Ja <strong>ci</strong> to mówię, ja. Samuel Obiedziński, <strong>który</strong> nigdy z koturnów nie zle<strong>ci</strong><strong>na</strong> zbity pysk, bo nigdy <strong>na</strong> nic nie wejdzie. Cokół jest podkładką dla durniów, przyja<strong>ci</strong>elu. Awiara to balon, z którego wcześniej czy później gaz wyle<strong>ci</strong>. Szansa?... Jest owszem: że prędzejsam zdechniesz. Strzeż<strong>ci</strong>e się balonów, obywatele!Podniósł w górę pustą butelkę i zawołał:– Panie Drożdżyk, jeszcze jedną! Szafarzu wszelkich radoś<strong>ci</strong>, opiekunie zbłąkanych, <strong>da</strong>wcoświadomoś<strong>ci</strong> i zapomnienia.Ponury szynkarz bez pośpiechu przyniósł wódkę, szeroką dłonią trzasnął w dno i postawiłodkórkowaną przed nimi.Profesor Wilczur w milczeniu wypił i wzdrygnął się. Nigdy nie pił i wstrętny smak ordy<strong>na</strong>rnejgorzałki wywoływał w nim obrzydzenie. Ale czuł już lekki szum w głowie i ch<strong>ci</strong>ałoszołomić się zupełnie.– Cały sens posia<strong>da</strong>nia szarej masy mózgowej – mówił człowiek, <strong>który</strong> <strong>na</strong>zwał siebie SamuelemObiedzińskim – polega <strong>na</strong> żonglowaniu między świadomoś<strong>ci</strong>ą a mrokiem. Bo czymżepokryć dramat intelektu, <strong>który</strong> dochodzi do absur<strong>da</strong>lnego stwierdzenia, że jest wybrykiem<strong>na</strong>tury, zbędnym balastem, pęcherzem przyczepionym do ogo<strong>na</strong> <strong>na</strong>szej zwierzęcej excellencji?Co wiesz o świe<strong>ci</strong>e, o rzeczach, o celu istnienia? Tak, pytam <strong>ci</strong>ę, istoto obarczo<strong>na</strong> dwoma13


kilogramami substancji mózgowej, co wiesz o celu?... Czyż nie paradoks? Nie potrafisz poruszaćręką, nie potrafisz zrobić kroku bez jasnego i zrozumiałego celu. Praw<strong>da</strong>?... A tymczasemrodzisz się i w <strong>ci</strong>ągu kilkudziesię<strong>ci</strong>u lat wykonujesz miliony, miliardy różnych czynnoś<strong>ci</strong>,borykasz się, pracujesz, uczysz się, walczysz, pa<strong>da</strong>sz, wstajesz, <strong>ci</strong>eszysz się, rozpaczasz,myślisz, zużywasz tyle energii, co elektrownia warszawska, i po jaką to wszystko cholerę?Tak, przyja<strong>ci</strong>elu, nie wiesz i wiedzieć nie możesz, w jakim celu to robisz. Jedyną instancją, doktórej możesz zwró<strong>ci</strong>ć się o udzielenie miaro<strong>da</strong>jnych informacji w tym względzie, jest twójumysł, a ten, że tak powiem, rozkła<strong>da</strong> bezradnie ręce. Więc gdzież sens, gdzież logika?Zaśmiał się głośno i duszkiem wychylił szklankę.– Więc po cóż istnieje umysł, skoro nie umie spełnić swego jedynego, właś<strong>ci</strong>wie jedynegoza<strong>da</strong>nia?... Wiem, co mi odpowie, ale to też bzdura. Powie, że jego zakres działania obejmujetylko funkcje ży<strong>ci</strong>a. Przyczyny i cele ży<strong>ci</strong>a nie <strong>na</strong>leżą do jego departamentu. Zgo<strong>da</strong>. Ale zobaczysz,jak on sobie <strong>da</strong>je radę z ży<strong>ci</strong>em. Co <strong>na</strong>m tu może wyjaśnić? I okazuje się, że nic. Nicpoza <strong>na</strong>jelementarniejszymi funkcjami zwierzęcymi. Więc po co wyrósł <strong>na</strong>m pod czaszką tennowotwór? Po kiego, zapytuję <strong>ci</strong>ę, cz<strong>ci</strong>godny prezesie, licha? Bo cóż on wie? Czy wie, co tojest myśl?! Czy <strong>da</strong>ł człowiekowi możność bo<strong>da</strong>j poz<strong>na</strong>nia samego siebie? Poz<strong>na</strong>nia cho<strong>ci</strong>ażbyo tyle, by móc o sobie z całą pewnoś<strong>ci</strong>ą powiedzieć: jestem łotrem, albo też: jestem ucz<strong>ci</strong>wy.Jestem idealistą, lub: jestem materialistą. Nie, po stokroć nie! Powie tylko, czy wolę <strong>ci</strong>elę<strong>ci</strong>nę,czy wieprzowinę. Ale <strong>na</strong> to wystarczy mózg zwykłego Azorka. A jeżeli chodzi o ludzi, obliźnich? Nauczy <strong>na</strong>s czego?... Nie! Gwarantuję całym swoim majątkiem, że pod pańskimwysokim czołem nie zrodził się ani jeden pewnik co do mojej interesującej osoby. Cho<strong>ci</strong>ażobcujemy z sobą już od dwu butelek. Zresztą powiedzmy, czy ma pan jakiś pewnik nie omnie, lecz o tych, <strong>który</strong>ch z<strong>na</strong> pan od lat?... Czy ja wiem, o bra<strong>ci</strong>ach, o ojcu, o żonie, o przyja<strong>ci</strong>elu?...Nie! Ludzie chodzą w impregnowanych skafandrach. I nie ma sposobu przeniknię<strong>ci</strong>ado ich treś<strong>ci</strong>. Nasze kawalerskie!Pij pan!Stuknął w szklankę Wilczura i wypił swoją.– Jeżeli zechcesz, maestro, dowiedzieć się, jak <strong>na</strong>prawdę wyglą<strong>da</strong> szykow<strong>na</strong> <strong>da</strong>ma, możeszją podpatrzeć w łazience przez dziurkę od klucza. Sprawdzisz, powiedzmy, że ma zdezelowanybiust i <strong>ci</strong>enkie u<strong>da</strong>. Dowiesz się o niej czegoś nowego. Ale o jej isto<strong>ci</strong>e nie będziesz w <strong>da</strong>lszym<strong>ci</strong>ągu nic wiedział. Bo <strong>na</strong>wet gdy jest sama i zdejmuje skafander, w <strong>który</strong> się zawszeubierała dla <strong>ci</strong>ebie, ma pod spodem drugi, którego nie zdejmuje nigdy i <strong>który</strong> dla niej samejjest czymś nieprzeniknionym. Praw<strong>da</strong>? Oczywiś<strong>ci</strong>e, są chwile, kiedy moż<strong>na</strong> komuś zajrzećprzez rękaw czy za kołnierz. Są to chwile katastrofy. Skafander się rozdziera, pęka, Zjawiająsię szczeliny i szparki. Ot... ot <strong>na</strong> przykład w <strong>taki</strong>ej sytuacji, w jakiej ty jesteś teraz, wodzu!Przetoczyło się po tobie coś <strong>ci</strong>ężkiego.Pochylił się <strong>na</strong>d stolikiem i wlepił w Wilczura swoje niebieskie, przekrwione gałki oczne.– Praw<strong>da</strong>? – zapytał z <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem.– Tak. – Profesor skinął głową.– Oczywiś<strong>ci</strong>e! – gniewnie krzyknął Obiedziński. – Oczywiś<strong>ci</strong>e! Człowiek tak pragnącyspokoju jak ja nie może kroku zrobić, by nie otrzeć się o głupotę ludzką! Bo dno każdej tragediito głupota!... Więc co? Balon czy koturny?... Zbankrutowałeś, wylali <strong>ci</strong>ę z jakiegoś ministerialnegostolca czy rozczarowanie? Co?... Kobieta?... Zdradziła <strong>ci</strong>ę?...Wilczur opuś<strong>ci</strong>ł głowę i odpowiedział głucho:– Porzu<strong>ci</strong>ła...Oczy Obiedzińskiegd błysnęły wś<strong>ci</strong>ekłoś<strong>ci</strong>ą.– No więc i co! – trzasnął. – Więc cóż to jest?!– Co to jest? – Wilczur chwy<strong>ci</strong>ł go za rękę. – Co to jest?... To jestwszystko. Wszystko!14


W jego głosie musiało być coś, co starczyło za <strong>na</strong>jmocniejszy argument, gdyż Obiedzińskiuspokoił się od razu, skulił się i zamilkł. Dopiero po kilku minutach zaczął mówić <strong>ci</strong>cho jakimś<strong>na</strong>rzekającym tonem;– Podłe jest ży<strong>ci</strong>e, a ja mam pecha. Brzydzę się wszelkimi sentymentami, to właśnie losmusi wiecznie rozrzucać <strong>na</strong> mojej drodze różne ofiary sentymentów. Diabli <strong>na</strong><strong>da</strong>li... Nie ulegawątpliwoś<strong>ci</strong>, że to rzecz względ<strong>na</strong>. Jednego maczuga z nóg nie zwali, drugi pośliźnie się<strong>na</strong> pestce od wiśni i łeb sobie roztrzaska. Nie ma żadnej miary, żadnego kryterium. Pij, bra<strong>ci</strong>e.Wódka to dobra rzecz. Sapristi!Nalał szklanki.– Pij – powtórzył, w<strong>ci</strong>skając szklankę w palce Wilczura. – Hej, Drożdżyk, <strong>da</strong>j <strong>na</strong>stępną!Gospo<strong>da</strong>rz zwlókł się ze swego legowiska w alkowie i przyniósł butelkę, po czym zgasiłświatło. Nie było już potrzebne. Przez okno z brudnego podwórza zaglą<strong>da</strong>ł pochmurny idżdżysty, ale już zu<strong>pełny</strong> dzień. Towarzystwo z kąta, porzu<strong>ci</strong>wszy chrapiącego kompa<strong>na</strong>,wysypało się <strong>na</strong> ulicę.Obiedziński oparł się <strong>na</strong> łok<strong>ci</strong>ach i w pijackim zamyśleniu mówił:– Tak to jest z kobietami... Jed<strong>na</strong> przyssie się do <strong>ci</strong>ebie i wszystkie soki wy<strong>ci</strong>ągnie, in<strong>na</strong>obedrze <strong>ci</strong>ę z tego, co masz, trze<strong>ci</strong>a oszuka <strong>na</strong> każdym kroku, albo i taka będzie, co <strong>ci</strong>ę w<strong>ci</strong>ągniew szarzyznę, w powszednie błoto... Pranie, sprzątanie, pieluchy i <strong>taki</strong>e rzeczy. Ot i ży<strong>ci</strong>e...Ale to niepraw<strong>da</strong>, to wszystko od mężczyzny zależy. Jaki jest! Po jednym spłynie gładko,drugi jak postrzelony kot zakrę<strong>ci</strong> się, zapiszczy i zdycha, a <strong>taki</strong> jak ty, amigo?... Twardymusisz być. Jak wielkie drzewo. Gdyby <strong>ci</strong>ę z kory obłuskano, porósłbyś nową, gdyby <strong>ci</strong> gałęzieob<strong>ci</strong>ęto, wyrosłyby nowe... Ale ot, wyrwało <strong>ci</strong>ę z korzeniami z gruntu... Rzu<strong>ci</strong>ło <strong>ci</strong>ę <strong>na</strong>pustynię...Wilczur pochylił się ku niemu i wybełkotał:– Z korzeniami... to praw<strong>da</strong>...– A widzisz. I siła nie pomoże, gdy opar<strong>ci</strong>a nie ma. Grunt rozmiękł, rozpłynął się, przestałistnieć. Już Archimedes powiedział... Co to on powiedział... Zresztą pies z nim tańcował...Aha!... O czym mówiłem? Ze korzenie! Najsilniejsze korzenie nic nie pomogą, jeżeli nie majączego trzymać się. O!... Pieskie niebieskie... <strong>taki</strong>e ży<strong>ci</strong>e...Język mu się plątał coraz bardziej. Wresz<strong>ci</strong>e kiwnął się, wsparł się o ś<strong>ci</strong>anę i zasnął.Wilczur resztkami przytomnoś<strong>ci</strong> powtarzał w myśli:– Jak drzewo wyrwane z korzeniami... Jak drzewo wyrwane z korzeniami... Nie spał zapewnedługo, gdyż obudzony bezceremonialnymi szturchańcami, z trudnoś<strong>ci</strong>ą otworzył oczy izatoczył się. Alkohol nie zdążył wyparować. Na stole znowu stała wódka, a prócz nocnegotowarzysza było jeszcze trzech niez<strong>na</strong>jomych. Profesor Wilczur z trudem uświadomił sobie,gdzie się z<strong>na</strong>jduje, i <strong>na</strong>głym ostrym bólem odezwało się w nim wspomnienie Beaty. Zerwałsię i przewracając po drodze krzesła, skierował się do drzwi.– Hej, panie szanowny! – krzyknął za nim gospo<strong>da</strong>rz.– Co?– A pła<strong>ci</strong>ć to nie łaska?... Rachunek czterdzieś<strong>ci</strong> sześć złotych. Wilczur machi<strong>na</strong>lnie wydobyłz kieszeni portfel i po<strong>da</strong>ł mu banknot.– Ale forsy! Fiu, fiu – zagwiz<strong>da</strong>ł <strong>ci</strong>cho jeden z kompanów.– Stul mordę – warknął drugi.– Drożdżyk! – zawołał trze<strong>ci</strong>. – Co strugasz frajera! Od<strong>da</strong>j goś<strong>ci</strong>owi resztę! Widzisz go!Gospo<strong>da</strong>rz spojrzał <strong>na</strong>ń nie<strong>na</strong>wistnie, odliczył pieniądze i po<strong>da</strong>ł Wilczurowi.– A ty, łobuzie – mruknął – pilnuj swego.Wilczur nie zwró<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong> to <strong>na</strong>jmniejsze uwagi i wyszedł <strong>na</strong> ulicę. Pa<strong>da</strong>ł gęsty, mokry śnieg,lecz jezdnia i chodniki pozostały czarne, gdyż <strong>na</strong>tychmiast tajał. Środkiem jezdni <strong>ci</strong>ągnęływozy <strong>na</strong>ładowane węglem.15


zatoczył się aż <strong>na</strong> brzeg wielkiego dołu, do którego zsypywano śmie<strong>ci</strong>, <strong>ci</strong>ało po pochyłoś<strong>ci</strong>zsunęło się <strong>na</strong> dno.– Cholera! – zaklął jeden – nie mogłeś przytrzymać?– A po co?– Durny szczeniak! Po co? Złaź teraz do glinianki po buty i portki.– Sam złaź, kiedyś <strong>taki</strong> chytry.– Co ty powiesz?! – Pierwszy zbliżył się doń groźnie. Zanosiło się <strong>na</strong> rozprawę, gdy ozwałsię flegmatyczny głos dorożkarza, <strong>który</strong> dotychczas w milczeniu palił papierosa.– A ja mówię: jadziem. Chce<strong>ci</strong>e, żeby <strong>na</strong>s tu <strong>na</strong>kryli?...Mężczyźni opamiętali się i wskoczyli do dorożki. Koń ruszył z miejsca. Przed wjazdem <strong>na</strong>główną szosę zatrzymali się, dorożkarz wy<strong>ci</strong>ągnął spod kozła stary worek i dokładnie obtarłwszystkie koła ze śmie<strong>ci</strong>, które się do nich poprzylepiały, po czym wskoczył, cmoknął <strong>na</strong>szkapę i wkrótce <strong>na</strong> polach zapanowała <strong>da</strong>w<strong>na</strong> <strong>ci</strong>sza.W <strong>ci</strong>ągu dnia nikt tu nie zaglą<strong>da</strong>ł, a nocą tym bardziej. Nad ranem tylko zaczy<strong>na</strong>ł się przygliniankach ruch. To chłopi z wiosek, położonych w promieniu kilku<strong>na</strong>stu kilometrów odstolicy, trudniący się wywożeniem śmie<strong>ci</strong> z miasta, przyjeżdżali ze swoim cuchnącym ładunkiem.Przyjeżdżali, wysypywali z fur śmie<strong>ci</strong> i z paruzłotowym zarobkiem wracali do domu.Sumienniejsi zwalali nieczystoś<strong>ci</strong> wprost do glinianek, tak jak było przykazane, inni, korzystającz braku kontroli, wysypywali je wprost <strong>na</strong> pole.Stary Paweł Bańkowski, gospo<strong>da</strong>rz z Brzozowej Wólki, lubił jed<strong>na</strong>k ucz<strong>ci</strong>wą robotę. Dlategowłaśnie podjechał <strong>na</strong>d gliniankę i systematycznie wypróżniał swoją furę. Nie spieszył,bo i kobyle trzeba było <strong>da</strong>ć wypocząć przed drogą, a i sam <strong>ci</strong>erpiał już <strong>na</strong> zadyszkę, co w jegowieku było rzeczą zrozumiałą.Właśnie skończył i moś<strong>ci</strong>ł sobie <strong>na</strong> pokrywie worek z resztkami sia<strong>na</strong>, gdy z dołu posłyszałwyraźne stękanie. Przeżeg<strong>na</strong>ł się <strong>na</strong> wszelki wypadek i <strong>na</strong>stawił uszu. Stękanie odezwałosię głośniej.– Ej tam! – zawołał. – Co za licho?– Wody – zajęczał słaby głos.Głos ten wy<strong>da</strong>ł się Pawłowi Bańkowskiemu z<strong>na</strong>jomy. Właśnie wieczorem jechał do miastai widział Mateusza Piotrowskiego z Byczyńca, <strong>który</strong> tak samo jechał i też <strong>na</strong> zwózkę śmie<strong>ci</strong>.Coś tknęło Bańkowskiego, że to właśnie Piotrowski. I głos ten sam, i zawsze do tej gliniankizsypywał. A i wypić lubił. Po pijanemu wpadł do dołu, może sobie co przetrą<strong>ci</strong>ł i leży.Rozejrzał się. Ciemno jeszcze było, <strong>na</strong> wschodzie ledwie szarzało. Jeżeli Piotrowski swojąfurmankę tu zostawił, koń <strong>na</strong> pewno sam powlókł się do Byczyńca.– A to wy, panie Piotrowski? – zapytał. – Wpadliś<strong>ci</strong>e czy jak?... Jedyną odpowiedzią był<strong>ci</strong>chy jęk.– A może go te miejskie urządziły? – zastanowił się gospo<strong>da</strong>rz. Po ludziach z miastawszystkich <strong>na</strong>jgorszych rzeczy zawsze się spodziewał.Pomacał nogą pochyłość, po <strong>na</strong>myśle wró<strong>ci</strong>ł do konia, odwiązał postronki zastępujące lejce,sczepił je, mocnym supłem przywiązał do osi i trzymając się sznura zszedł <strong>na</strong> dół.– Panie Mateuszu, a odezwij<strong>ci</strong>e się, bo <strong>ci</strong>emno – zawołał. – Gdzie wy?– Wody!... – posłyszał głos tuż przy sobie. Pochylił się i <strong>na</strong>macał ramię.– Nie mam wody, skąd wo<strong>da</strong>? Musi<strong>ci</strong>e wyleźć <strong>na</strong> wierzch. A gdzie wasz koń?... Pewnikiemsam do domu poszedł?... No, nie dźwignę was, spróbuj<strong>ci</strong>e wstać.Ubił nogami śmie<strong>ci</strong>e, zaparł się i szarpnął bezwładnym <strong>ci</strong>ężarem.– Rusz<strong>ci</strong>e się. Dalej go! Sam nie <strong>da</strong>m rady.– Nie mogę.– Ooo! Nie mogę! Natęż<strong>ci</strong>e się. Dyć nie będzie<strong>ci</strong>e tu zdychać. Ręce Bańkowskiego <strong>na</strong>trafiły<strong>na</strong> gęstą <strong>ci</strong>ecz oblepiającą włosy. Powąchał swoje palce i zapytał:– Zabili was, co?17


– Cóż to u<strong>da</strong>jesz głupiego – warknął – nie wiesz, skąd jesteś?– Nie wiem – powtórzył człowiek.– To <strong>ci</strong> się chyba rozum pomieszał. A tego, kto <strong>ci</strong> łeb rozbił, pewno też nie wiesz?Tamten obmacał sobie, głowę i mruknął:– Nie wiem.– No to złaź z wozu! – krzyknął zirytowany do ostatecznoś<strong>ci</strong> chłop. – Dalej go! Złaź!Ś<strong>ci</strong>ągnął lejce i kobyła stanęła. Niez<strong>na</strong>jomy posłusznie zgramolił się <strong>na</strong> szosę. Zlazł i stałrozglą<strong>da</strong>jąc się, jakby nieprzytomny, <strong>na</strong> wszystkie strony. Bańkowski widząc, że obcy nie mawidocznie żadnych złych zamiarów, postanowił mu jed<strong>na</strong>k przemówić do sumienia.– To ja z tobą po ludzku, po chrześ<strong>ci</strong>jańsku, a ty jak do psa. Tfu, miejskie ś<strong>ci</strong>erwo! Pytam,czy z Warszawy, to <strong>na</strong>wet powia<strong>da</strong>, że nie wie. To może też nie wiesz, że <strong>ci</strong>ę matka urodziła?...Może nie wiesz, coś za jeden i jak się <strong>na</strong>zywasz?...Niez<strong>na</strong>jomy patrzał <strong>na</strong>ń szeroko otwartymi oczami.– Jak?... <strong>na</strong>zywam się?... Jak?... Nnnie... nie wiem... I w jego twarzy skurczyły się mięśniejakby ze strachu.– Tfu! – splunął Bańkowski i <strong>na</strong>gle zdecydowany świsnął batem po grzbie<strong>ci</strong>e konia. Wózpotoczył się <strong>na</strong>przód.Odjechawszy ze dwa stajania gospo<strong>da</strong>rz obejrzał się: niez<strong>na</strong>jomy szedł brzegiem szosy za nim.– Tfu! – powtórzył i pod<strong>ci</strong>ął szkapę, aż przeszła w kłusa.Rozdział IIZniknię<strong>ci</strong>e profesora Rafała Wilczura poruszyło całe miasto. Przede wszystkim w całejsprawie wyczuwało się jakąś tajemnicę. Ci wszyscy, którzy od lat stykali się z profesorem iz<strong>na</strong>li go dobrze, zapewniali, że wszelkie przypuszczenia <strong>na</strong> temat samobójstwa byłyby absurdem.Wilczur odz<strong>na</strong>czał się prze<strong>ci</strong>e wręcz żywiołową witalnoś<strong>ci</strong>ą, kochał swoją pracę, kochałrodzinę, kochał ży<strong>ci</strong>e. Jego stan majątkowy był wyborny. Jego sława w<strong>ci</strong>ąż rosła. W świe<strong>ci</strong>elekarskim był uważany za z<strong>na</strong>komitość.Zabójstwo z<strong>da</strong>wało się być również wykluczone z tego prostego powodu, że profesor niemiał wrogów. Jedynym dopuszczalnym motywem zbrodni mogłaby być chęć rabunku. Ale itu <strong>na</strong>suwały się istotne wątpliwoś<strong>ci</strong>. Łatwo stwierdzono, że krytycznego dnia profesor miałprzy sobie niewiele po<strong>na</strong>d tysiąc złotych, ogólnie zaś wiedziano, że używał zwykłego czarnegozegarka i <strong>na</strong>wet obrączki nie nosił. Zatem uplanowany <strong>na</strong>pad rabunkowy i morderstwojako wynik <strong>taki</strong>ego <strong>na</strong>padu nie wyglą<strong>da</strong>ły prawdopodobnie. W wypadku katastrofy czy przypadkowegozabójstwa szybko od<strong>na</strong>leziono by zwłoki.Pozostawała jeszcze jed<strong>na</strong> ewentualność: utrata pamię<strong>ci</strong>. Ponieważ w ubiegłym roku u<strong>da</strong>łosię policji od<strong>na</strong>leźć pięć osób zaginionych wskutek <strong>na</strong>głej utraty pamię<strong>ci</strong>, w większoś<strong>ci</strong>dzienników w licznych notatkach wysuwano <strong>taki</strong>e właśnie przypuszczenia.Jeżeli jed<strong>na</strong>k w tych wzmiankach półgębkiem, a w prywatnych rozmowach jawnie mówionoo tajemniczych okolicznoś<strong>ci</strong>ach zaginię<strong>ci</strong>a profesora Wilczura, to z całkiem innychpowodów.Oto do willi profesora przy Alei Bzów <strong>na</strong> próżno szturmowali reporterzy. Bez truduwprawdzie zdołali dowiedzieć się, że żo<strong>na</strong> profesora wraz z siedmioletnią córeczką nie jestobec<strong>na</strong> w Warszawie, służba jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong>brała wody do ust i odmawiała wszelkich <strong>da</strong>lszychinformacji. Bardziej <strong>na</strong>tarczywych dziennikarzy odsyłała do kuzy<strong>na</strong> zaginionego, do prezesaSądu Apelacyjnego, Zygmunta Wilczura. Ten zaś z niezmąconym spokojem powtarzał:– Poży<strong>ci</strong>e mego kuzy<strong>na</strong> z żoną było zawsze <strong>na</strong>der szczęśliwe. W oczach licznych przyja<strong>ci</strong>ółnieodmiennie uchodzili za wzorowe małżeństwo. Wiązanie zatem zaginię<strong>ci</strong>a profesora,19


czym jestem głęboko wstrząśnięty, z jego sprawami rodzinnymi jest i pozostanie – mówił z<strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem – niedorzecznoś<strong>ci</strong>ą.– A czy pan prezes może <strong>na</strong>m powiedzieć, gdzie obecnie z<strong>na</strong>jduje się pani Beata Wilczurowa?– pytali dziennikarze.– Owszem. Gotów jestem powtórzyć panom to, co słyszałem z ust mego kuzy<strong>na</strong>, właśnie wdniu, kiedy po raz ostatni wyszedł z domu. Oświadczył mi, że wysłał żonę z dzieckiem za granicę.– A cel jej wyjazdu?Prezes z uśmiechem zrobił ręką nieokreślony gest.– Przyz<strong>na</strong>m się panom, że nie spytałem o to. Prawdopodobnie chodziło o wyjazd kuracyjny.O ile sobie przypomi<strong>na</strong>m, żo<strong>na</strong> kuzy<strong>na</strong> nie <strong>na</strong>jlepiej znosiła <strong>na</strong>sze słoty jesienne. Zresztądość często bawiła za granicą.– Jed<strong>na</strong>kże <strong>taki</strong> <strong>na</strong>gły wyjazd w dniu czy też <strong>na</strong> kilka dni przed balem, <strong>na</strong> <strong>który</strong> były jużrozesłane zaproszenia...– Moi panowie. Różnie się ludziom ukła<strong>da</strong>ją sprawy. Poza tym nie byliśmy z sobą aż w takbliskich stosunkach, bym mógł wiedzieć o wszystkich ich poruszeniach. Jeżeli jed<strong>na</strong>k wolnomi panów o to prosić, byłbym ze względów rodzinnych bardzo obowiązany za nierozdymaniesprawy do rozmiarów niezdrowej sensacji. A zwłaszcza spodziewam się, że nie z<strong>na</strong>jdę w prasieżadnych aluzji dotyczących rodzinnego poży<strong>ci</strong>a mego kuzy<strong>na</strong>. Bardzo <strong>na</strong> to liczę. W zamianpodzielę się z pa<strong>na</strong>mi moim osobistym poglądem <strong>na</strong> cały wypadek. Nie jest wykluczone,że profesor miął zamiar wyjechać z żoną. Zatrzymała go w Warszawie <strong>na</strong>der waż<strong>na</strong> operacja,o której tyle wszystkie dzienniki pisały. Z chwilą gdy operacja się u<strong>da</strong>ła, mój kuzynmógł wyjechać za żoną.– Minęło już tyle dni – zauważył jeden z reporterów – niepodob<strong>na</strong>, by do profesora niedotarł alarm całej prasy. Dałby o sobie z<strong>na</strong>ć.– Zapewne. O ile alarm doń dotarł. Jest jed<strong>na</strong>k wiele <strong>taki</strong>ch zakątkówza granicą, <strong>ci</strong>chych pensjo<strong>na</strong>tów w górach, ustronnych miejsc wypoczynkowych, dokądpisma warszawskie nie do<strong>ci</strong>erają.– Depesze o zaginię<strong>ci</strong>u profesora po<strong>da</strong>ła cała prasa zagranicz<strong>na</strong> – upierał się dziennikarz –no, i radio.– Radia moż<strong>na</strong> nie słuchać. Ja sam <strong>na</strong> przykład nie znoszę radia. A ileż to osób podczaswypoczynku do rąk nie bierze dzienników. Nie każdy ma <strong>na</strong> nie ochotę w jakimś Tyrolu czyDalmacji.– Tak, panie prezesie. Ale jest jeszcze jed<strong>na</strong> okoliczność. Oto profesora nie ma ani w Tyrolu,ani w Dalmacji, ani w ogóle za granicą.– I w jakiż sposób zdołał pan to stwierdzić? – z uśmiechem zapytał prezes.– To nie było trudne. Po prostu stwierdziłem w starostwie, że paszport zagraniczny profesoraWilczura był wystawiony z rocznym terminem ważnoś<strong>ci</strong>. A termin ten upłynął dokładnieprzed dwoma miesiącami i nie był prolongowany.Zapanowało milczenie. Wresz<strong>ci</strong>e prezes rozłożył ręce.– Ha. Niewątpliwie sprawa nie jest jas<strong>na</strong>. Proszę mi jed<strong>na</strong>k wierzyć, że dołożę wszelkichstarań, by ją wyświetlić. Pracuje <strong>na</strong>d tym i policja. W każdym razie przypomi<strong>na</strong>m panomjeszcze raz swoją prośbę.Zawdzięczając właśnie tej prośbie, wyrażonej przez człowieka zajmującego ogólnie szanowanestanowisko w ży<strong>ci</strong>u publicznym, jak też i z racji powszechnej sympatii, jaką <strong>ci</strong>eszyłsię zaginiony profesor, prasa wyrzekła się ponętnej okazji do wentylowania spraw z jego ży<strong>ci</strong>aosobistego. Nie przeszkodziło to oczywiś<strong>ci</strong>e powodzi plotek kursujących wśród z<strong>na</strong>jomychi niez<strong>na</strong>jomych, te jed<strong>na</strong>k, nie podsycane świeżymi wiadomoś<strong>ci</strong>ami, stopniowo zaczęłyprzy<strong>ci</strong>chać.Natomiast policja nie zaniechała sprawy. Komisarz Górny, któremu ją powierzono, w <strong>ci</strong>ągukilku dni zdołał ustalić szereg szczegółów. Zba<strong>da</strong>nie personelu lecznicy wyjaśniło, że w20


krytycznym dniu profesor Wilczur, jadąc do domu był w z<strong>na</strong>komitym humorze i że wiózłsobolowe futro, które właśnie <strong>na</strong>był, a które miało być prezentem dla żony z racji ósmej rocznicyślubu. Nic nie wskazywało <strong>na</strong> to, by spodziewał się <strong>na</strong>głego wyjazdu małżonki. Z zez<strong>na</strong>ńsłużby wynikało, że dowiedział się o nim dopiero z listu pozostawionego przez nią. List tenwywarł <strong>na</strong> nim piorunujące wrażenie. Robił wrażenie nieprzytomnego, nic nie jadł. Siedział w<strong>ci</strong>emnym gabine<strong>ci</strong>e.Listu wprawdzie nie z<strong>na</strong>leziono. Nie trudno jed<strong>na</strong>k było domyślić się, że zawierał decyzjęzerwania. Takie przypuszczenie wyraził również i prezes Wilczur, <strong>który</strong> nie skąpił śledztwu<strong>na</strong>jdrobniejszych szczegółów i po<strong>da</strong>ł wyczerpującą relację ze swej wizyty u kuzy<strong>na</strong>.Z <strong>da</strong>lszych zez<strong>na</strong>ń służby nie wynikało nic pewnego. Pani Beata codziennie w rannych godzi<strong>na</strong>chu<strong>da</strong>wała się samochodem <strong>na</strong> dłuższy spacer do parku Łazienkowskiego. Szofer zostawałz wozem przed bramą i nigdy nie widział nikogo, kto by pani towarzyszył. Za to stróżew parku w okazanej fotografii poz<strong>na</strong>li od razu panią, która codziennie spotykała się tu z młodym,szczupłym blondynkiem w dość zniszczonym ubraniu. Rysopis owego blondy<strong>na</strong> nieodz<strong>na</strong>czał się wszakże żadnym szczegółem charakterystycznym.Ba<strong>da</strong>nie przeprowadzone w listach i papierach profesorowej nie <strong>da</strong>ło również żadnego śladu.Stwierdzono, że zostawiła większą kwotę pieniędzy i biżuterię. Nie zabrała również futerani żadnych cennych, a <strong>da</strong>jących się łatwo spieniężyć rzeczy.W biurku profesora z<strong>na</strong>lazł komisarz Górny <strong>na</strong>bity rewolwer.– To mi pozwala wnioskować – mówił prezesowi Wilczurowi – że profesor stanowczo niemiał zamiarów samobójczych. W prze<strong>ci</strong>wnym razie zabrałby broń. Zabrałby ją również wwypadku, gdyby zamierzał rozprawić się z uwodzi<strong>ci</strong>elem żony.– Czy pan komisarz sądzi, że mógł wiedzieć, gdzie go <strong>na</strong>leży szukać?– Nie. Przypuszczam, że <strong>na</strong>wet nie domyślał się jego istnienia. Młodzieńca o <strong>taki</strong>m wyglądzienie widział nikt ze służby w Alei Bzów. Jed<strong>na</strong>k jestem przeko<strong>na</strong>ny, że od<strong>na</strong>lezienie tejpary <strong>da</strong> <strong>na</strong>m odpowiedź <strong>na</strong> pytanie, co się stało z profesorem.Zgodnie z tą koncepcją komisarz skierował śledztwo ku odszukaniu pani Beaty. Po długichzabiegach sprowadzono doń szofera taksówki, którą krytycznego dnia odjechała z domu profesora.I ten jed<strong>na</strong>k niewiele miał do opowiedzenia. Pamiętał, że odwiózł z Alei Bzów <strong>na</strong>Dworzec Główny młodą, przystojną panią z kilkuletnią dziewczynką. Zapła<strong>ci</strong>ła, sama wzięławalizki i znikła w tłumie. Ba<strong>da</strong>nie kolejowego rozkładu jazdy też nie <strong>na</strong> wiele się. z<strong>da</strong>ło.Między dwu<strong>na</strong>stą a pierwszą w południe z Dworca Głównego odchodziło kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e po<strong>ci</strong>ągóww <strong>na</strong>jrozmaitszych kierunkach.Komisarz Górny zasta<strong>na</strong>wiał się już <strong>na</strong>d rozesłaniem listów gończych za Beatą Wilczurową,gdy <strong>na</strong>gle nowe odkry<strong>ci</strong>e pchnęło śledztwo <strong>na</strong> inne tory.Mianowi<strong>ci</strong>e podczas periodycznej rewizji doko<strong>na</strong>nej u jednego z paserów <strong>na</strong> ulicy Karmelickiej,wśród wielu rzeczy, pochodzących z kradzieży czy rabunku, z<strong>na</strong>leziono czarne palto,mary<strong>na</strong>rkę i kamizelkę wyjątkowo dużych rozmiarów. Cho<strong>ci</strong>aż etykietki krawca były odprute,z łatwoś<strong>ci</strong>ą <strong>da</strong>ło się odszukać zakład krawiecki, gdzie zostały uszyte, i tą drogą stwierdzono,że <strong>na</strong>leżały do zaginionego profesora. Przy<strong>ci</strong>śnięty do muru paser zez<strong>na</strong>ł, iż <strong>na</strong>był to odniejakiego Feliksa Zubrowskiego.Zubrowski, wbrew przypuszczeniom komisarza, nie był nigdy notowany za jakiekolwiekprzestępstwa. Mieszkał <strong>na</strong> Przywiślnej z żoną i czworgiem dzie<strong>ci</strong>, z zawodu był piaskarzem izez<strong>na</strong>ł, iż krytycznego dnia ubranie z<strong>na</strong>lazł <strong>na</strong> brzegu, gdy z ra<strong>na</strong> wracał z libacji. Kilkuświadków, może niezbyt godnych zaufania, ustaliło jego alibi. W każdym razie niczego munie było moż<strong>na</strong> udowodnić i Zubrowskiego po trzech dniach wypuszczono z aresztu. Za jegoniewinnoś<strong>ci</strong>ą przemawiało to, że Wisła w tym miejscu była głęboka, a samobójstwo profesoraWilczura <strong>na</strong>der prawdopodobne.W <strong>na</strong>stępnych dniach przeszukano koryto rzeki <strong>na</strong> przestrzeni kilku kilometrów – bezskutku. Do prosektorium sześć razy sprowadzano służbę z Alei Bzów i prezesa Wilczura, by21


ozpoz<strong>na</strong>li niezidentyfikowane zwłoki, lecz właś<strong>ci</strong>wie było to zbędne: zaginiony profesormiał rzucający się w oczy wzrost około metra dziewięćdziesię<strong>ci</strong>u centymetrów i ważył prawiesto kilogramów.Jeszcze nie z<strong>na</strong>leźliśmy trupa – zrezygnowanym głosem mówił komisarz Górny – możewypłynie <strong>na</strong> wiosnę. Wisła ma wiele dołów i nieraz z<strong>da</strong>rza się, że dopiero po kilku miesiącachwyrzuca zwłoki.– Więc pan potwierdza moje obawy? – pytał prezes. o – Bardzo wiele okolicznoś<strong>ci</strong> przemawiaza samobójstwem. Na wszelki Wypadek rozesłałem odbitki fotografii profesora dowszystkich posterunków policyjnych.– Więc jed<strong>na</strong>k dopuszcza pan ewentualność utraty pamię<strong>ci</strong>? – Jeżeli mam być szczery, niewierzę w to. Póki jed<strong>na</strong>k zwłoki nie wypłyną, nie wolno mi zaniedbać i tej możliwoś<strong>ci</strong>. Z tejsamej racji nie zaniechałem też hipotezy o morderstwie. Cho<strong>ci</strong>aż mam niemal pewność, żemoże być mowa tylko o samobójstwie. To pewne. Wyszedł z domu oszołomiony nieszczęś<strong>ci</strong>emi dlatego nie powziął jeszcze żadnej decyzji. Chodził zapewne długo po mieś<strong>ci</strong>e, możepił dla zalania robaka...– Nigdy nie pił – przerwał prezes.– Tak czy owak, postanowił z sobą skończyć. Bo któż miałby go zabić?... Bandy<strong>ci</strong>?... Musiałobybyć co <strong>na</strong>jmniej trzech albo czterech, by po <strong>ci</strong>chu <strong>da</strong>ć mu radę. To prze<strong>ci</strong>eż był człowiekwyjątkowej siły fizycznej. A strzały?... No, niewykluczone, ale strzelani<strong>na</strong> zawsze kogośzwabi i z uprzątnię<strong>ci</strong>em trupa trzeba bardzo się pośpieszyć. Na pal<strong>ci</strong>e zaś i <strong>na</strong> mary<strong>na</strong>rcenie ma Najmniejszego śladu krwi. Pozostaje jeszcze w<strong>ci</strong>ągnię<strong>ci</strong>e w pułapkę i zabójstwo wzamkniętym lokalu. Zabójstwo zatem z premedytacją. Otóż komu mogło <strong>na</strong> tym zależeć, kto<strong>na</strong> tym zyskiwał?... Nikt. Profesor nie zostawił testamentu. Z samego prawa wszystko, comiał, przechodziłoby <strong>na</strong> córkę i żonę. Pan prezes jed<strong>na</strong>k zapewnia, że wdowa jest <strong>na</strong>jbardziejbezinteresowną kobietą <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e. Pozostaje jeszcze jej amant, któremu, sądząc z jego powierzchownoś<strong>ci</strong>,nie musiało powodzić się <strong>na</strong>jlepiej. Ale i to jest więcej niż wątpliwe. Gdybych<strong>ci</strong>ał zdobyć pieniądze, potrafiłby <strong>na</strong>mówić profesorową do zabrania gotówki, futer i biżuterii.Stanowiło to prze<strong>ci</strong>e kwotę nie do pogardzenia, jakieś, pobieżnie licząc, siedemdziesiąttysięcy. A kochającą kobietę spry<strong>ci</strong>arz do wszystkiego zdoła <strong>na</strong>mówić. – Wątpię. Beata miałazasady...– Panie prezesie, jako doświadczony sędzia wie pan lepiej ode mnie, że gdzie u kobietyzaczy<strong>na</strong> się miłość, tam kończą się wszystkie zasady. Ale za niewinnoś<strong>ci</strong>ą tej pary przemawiająi inne rzeczy. Więc primo: nie u<strong>ci</strong>ekliby, bo to tylko prze<strong>ci</strong>w nim musiałoby zwró<strong>ci</strong>ćpodejrzenie. Secundo:zgłosiliby się po zaginię<strong>ci</strong>u profesora. Cała prasa prze<strong>ci</strong>eż trąbiła. A chyba byliby ostateczniegłupi sądząc, że policji wcześniej czy później nie u<strong>da</strong>łoby się od<strong>na</strong>leźć, gdyby uważałaich za sprawców zbrodni. Grając <strong>na</strong> tak wielką stawkę jak spadek po profesorze, zjawilibysię w kilka dni, a tu już drugi miesiąc mija. Muszą mieć czyste sumienie.– I ja tak sądzę.– A jeszcze i to! Z doświadczenia wiem, że zbrodniarz nie umie prawie nigdy zdobyć się<strong>na</strong> <strong>ci</strong>erpliwość. Każdemu z nich pilno osiągnąć to, co pobudziło go do przestępstwa. I zawszewybiera taktykę kręcenia się pod nosem policji. Pewniejszy się czuje, gdy świe<strong>ci</strong> obecnoś<strong>ci</strong>ą,niż kiedy chowa się w <strong>ci</strong>eń, co może <strong>na</strong>ń ś<strong>ci</strong>ągnąć podejrzenia.– To praw<strong>da</strong>.– Niewątpliwa. Rozpatrywałem jeszcze jedno rozwiązanie. Zabójstwo przypadkowe. Powiedzmy,że profesor od<strong>na</strong>lazł ich i podczas scysji został zabity. W <strong>taki</strong>m wypadku znowużmusimy wziąć pod uwagę, że profesor był siłaczem i że <strong>na</strong> jego ubraniu nie było ani krwi, aniśladów wywabiania ewentualnych plam krwawych. Niepodob<strong>na</strong> zaś przypuś<strong>ci</strong>ć, by ówszczupły i dość cherlawy młodzieniec zdołał zabić <strong>taki</strong>ego olbrzyma bez uży<strong>ci</strong>a broni. Dlategowłaśnie nie staję <strong>na</strong> głowie, by ich odszukać.22


Prezes przytaknął.– Może i lepiej byłoby, gdybyśmy ich nie z<strong>na</strong>leźli... Przy<strong>na</strong>jmniej do czasu, aż sprawaostatecznie się wyjaśni.– Może i lepiej – przyz<strong>na</strong>ł komisarz.Zresztą nic innego nie mógł powiedzieć, bo dotychczas policja nie mogła wpaść <strong>na</strong> <strong>na</strong>jmniejszyślad po Bea<strong>ci</strong>e Wilczurowej, jej córce i po owym niez<strong>na</strong>nym człowieku.Mijały miesiące, a w ustawicznej karuzeli, jaką jest ży<strong>ci</strong>e każdego wielkiego miasta, stopniowozapomniano o profesorze Rafale Wilczurze i o jego tajemniczym zniknię<strong>ci</strong>u. Foliałyakt śledztwa z wol<strong>na</strong> pokrywał w szafach urządowych kurz. Płotem spiętrzyły się <strong>na</strong> nichstosy spraw <strong>na</strong>stępnych. Aż po roku zapakowano je w skrzynie i przewieziono do archiwum.Zgodnie z prawem, do zarządzania majątkiem nieobecnego Sąd wyz<strong>na</strong>czył kuratora, a mece<strong>na</strong>sSzrenk, któremu tę funkcję powierzono, nie miał powodu do <strong>na</strong>rzekania <strong>na</strong> nią. Pensjapłynęła stale, pracy zaś było niewiele. Willę w Alei Bzów wydzierżawił, kapitały umieś<strong>ci</strong>ł wpapierach pupilarnych, kierownictwo lecznicy powierzył <strong>na</strong>der uzdolnionemu i budzącemupełne zaufanie doktorowi Dobranieckiemu, <strong>na</strong>jbliższemu współpracownikowi zaginionego.W lecznicy zresztą wszystko szło <strong>da</strong>wnym, jeszcze przez profesora Wilczura ustalonychtrybem. W <strong>ci</strong>ągu paru miesięcy wykończono nowy pawilon, a <strong>na</strong>pływ pacjentów, <strong>który</strong> dośćpoważnie się początkowo zmniejszył, wró<strong>ci</strong>ł do swojej normy. Zmiany zaprowadzone przezdoktora Dobranieckiego były niewielkie. Tyle tylko, że skasowano owe bezpłatne miejsca dlaniezamożnych dzie<strong>ci</strong> i że kilka osób z personelu ustąpiło, bez szkody zresztą dla instytucji.Pierwszy z racji owych dzie<strong>ci</strong> po dość nieprzyjemnej sprzeczce z szefem zgłosił dymisję asystentdoktor Skórzeń, po nim zwolniono buchaltera Michalaka i sekretarkę, pannę Janowiczównę,która rządziła się jak szara gęś i pozwalała sobie wtrącać się w zarządzenia doktora Dobranieckiego,a przy tym drażniła go sposobem by<strong>ci</strong>a, pozbawionym dostatecznej dozy szacunku.Jej zachowanie się raziło tym bardziej, że nowy zwierzchnik w ogóle nieco zaostrzył dyscyplinęw lecznicy, gdzie dotychczas panował <strong>na</strong>strój zbyt patriarchalny. Jednocześnie jegoosobista pozycja, nie tylko w zarządzanej instytucji, podniosła się poważnie. Nowe wybory wKole Chirurgów przyniosły mu tytuł prezesa, a w rok później otrzymał katedrę po zaginionym,z tytułem profesorskim, będąc zaś wysoce uzdolnionym lekarzem i dzielnym człowiekiem,stopniowo, lecz stale dochodził do majątku i sławy.Z biegiem lat <strong>na</strong>zwa „Lecznicy Prof. dra Wilczura” stawała się coraz bardziej nieuzasadnionyma<strong>na</strong>chronizmem. Toteż nikogo nie zdziwiło, gdy w końcu za zgodą kuratora <strong>na</strong>zwę tęzmieniono <strong>na</strong> „Lecznicę im. Prof. dra Wilczura". W związku z tym wyszła z druku dość obszer<strong>na</strong>biografia pióra prof. dra K. Dobranieckiego pt. „Prof. Rafał Wilczur – genialny chirurg”.Praca ta kończyła się słowami:„Skła<strong>da</strong>jąc hołd nieodżałowanej pamię<strong>ci</strong> <strong>na</strong>jlepszego Człowieka, mądrego Nauczy<strong>ci</strong>ela iwielkiego Uczonego, polski świat lekarski pozostaje okryty żałobą po jego tragicznym zniknię<strong>ci</strong>u,które niestety już zapewne <strong>na</strong> zawsze pozostanie okryte mrokiem bolesnej tajemnicy".Rozdział IIIPrzodownik policji w Chotymowie, Wiktor Kania, siedział bezczynnie przy stole kancelaryjnym,pokrytym czystą zieloną bibułą i ziewał od czasu do czasu, patrząc przez okno. Posterunekmieś<strong>ci</strong>ł się w ostatnim domku <strong>na</strong> skraju miasteczka i z okien roztaczał się rozległy widok<strong>na</strong> pola pokryte już gęstą zielenią, <strong>na</strong> brzeg jeziora, gdzie właśnie rozwieszano sie<strong>ci</strong>, <strong>na</strong>czarną smugę lasu, spod której dymił komin tartaku Hasfel<strong>da</strong>, i <strong>na</strong> drogę do tego tartaku, którąszedł właśnie zastępca Kani, posterunkowy Sobczak, z jakimś wysokim, chudym bro<strong>da</strong>czem.23


Sobczak stawiał szeroko nogi, chwiał się przy każdym kroku niby kaczka <strong>na</strong> obie strony iniósł pod pachą wielki arkusz dykty do tego swego laubzegowania. Bro<strong>da</strong>cz musiał być robotnikiemz tartaku, i to od nie<strong>da</strong>w<strong>na</strong>. Przodownik Kania widział go po raz pierwszy, a prze<strong>ci</strong>eżz<strong>na</strong>ł wszystkich w Chotymowie i <strong>na</strong>około w promieniu dziesię<strong>ci</strong>u kilometrów. Poza tymto, że Sobczak sam niósł dyktę, <strong>da</strong>wało do myślenia. Widocznie nie uważał za wskazane skorzystaćz usług towarzysza, a zatem z owym towarzyszem nie wszystko było w porządku:towarzyszył Sobczakowi nie z dobrej woli.Na posterunek w Chotymowie przyprowadzało się różnych ludzi. Za bójki po wsiach, zadrobne kradzieże w lesie i w polu, za kłusownictwo. Czasem u<strong>da</strong>wało się przyłapać jakąśgrubszą rybę, bandytę lub defrau<strong>da</strong>nta unikającego wielkich szlaków i usiłującego bocznymidrogami dostać się do granicy niemieckiej.Prowadzony jed<strong>na</strong>k przez Sobczaka bro<strong>da</strong>cz, pomimo ogromnego wzrostu, nie budził widocznieobaw posterunkowego i pewno chodziło o jakiś drobiazg.Po chwili drzwi otworzyły się i obaj weszli. Bro<strong>da</strong>cz zdjął czapkę i stanął przy drzwiach.Sobczak zasalutował i złożył meldunek:– Ten oto człowiek zgłosił się do tartaku Hasfel<strong>da</strong> o pracę. Zatrudniono go, ale okazało się,że żadnych dokumentów nie, posia<strong>da</strong> i że nie wie, jak się <strong>na</strong>zywa ani skąd pochodzi.– Zaraz zobaczymy – mruknął przodownik Kania i skinął ręką <strong>na</strong> bro<strong>da</strong>cza. – Ma<strong>ci</strong>e jakiedokumenty?– Nie mam.– Sobczak, obszukaj go.Posterunkowy rozpiął gruby, zniszczony kubrak, przeszukał kieszenie, położył przed przodownikiem<strong>na</strong> stole wszystko, co z<strong>na</strong>lazł: nieduży, tani scyzoryk, kilkadziesiąt groszy, kawałeksznurka, dwa guziki i blaszaną łyżkę. Obmacał mu cholewy, ale i tam nic nie było.– Skądżeś<strong>ci</strong>e się tu wzięli? Co? – zapytał przodownik.– Przyszedłem z Czumki w surskim powie<strong>ci</strong>e.– Z Czumki?... A po coś<strong>ci</strong>e przyszli?– Za pracą. W Czumce robiłem w tartaku. Tartak zamknęli. Ludzie mówili, że tu, w Chotymowie,dostanę zaję<strong>ci</strong>e i zarobek.– A jak <strong>na</strong>zywał się właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>el tartaku w Czumce?– Fibich.– Długoś<strong>ci</strong>e tam robili?– Pół roku.– A urodziliś<strong>ci</strong>e się też w surskim powie<strong>ci</strong>e? Bro<strong>da</strong>cz wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Nie wiem. Nie pamiętam. Przodownik spojrzał <strong>na</strong>ń groźnie.– No, no! Tylko nie mnie będzie<strong>ci</strong>e zawracać głowę! Piśmienny?– Tak.– Więc gdzie byliś<strong>ci</strong>e w szkole?– Nie wiem.– Wasze imię i <strong>na</strong>zwisko? – krzyknął znie<strong>ci</strong>erpliwiony Kania. Bro<strong>da</strong>cz milczał.– Głusi jesteś<strong>ci</strong>e?– Nie, panie przewodniku, i niech pan nie gniewa się <strong>na</strong> mnie. Ja prze<strong>ci</strong>eż niczego nie zrobiłem.– No, to mów<strong>ci</strong>e prawdę!– Prawdę mówię. Nie wiem, jak się <strong>na</strong>zywam. Może wcale się nie <strong>na</strong>zywam. Wszyscymnie o to pytają, a ja nie wiem.– Więc co! Nigdy nie mieliś<strong>ci</strong>e dokumentów?– Nigdy.– To jak was do pracy przyjmowali? Bez papierów?24


– Po miastach to wszędzie papierów żą<strong>da</strong>li i nie ch<strong>ci</strong>eli tak przyjąć. A po wsiach to niekażdy <strong>na</strong> to zważa. Ot, <strong>na</strong>zwą jakkolwiek, jak komu wygodnie, i już. Tu, w tutejszym tartakuteż po<strong>da</strong>łem <strong>na</strong>zwisko, jakim mnie w Czumce przezwali: Józef Bro<strong>da</strong>. Ale panu posterunkowemusam powiedziałem, że to przezwisko. Ja nic złego nie zrobiłem i sumienie mam czyste.– To się okaże.– Pan przodownik może <strong>na</strong>pisać do tych, gdzie pracowałem. Nikomu nic nie ukradłem.Przodownik zamyślił się. Już nieraz w swojej praktyce miał do czynienia z różnymi osobnikami,ukrywającymi swoje <strong>na</strong>zwisko, a jed<strong>na</strong>k zawsze po<strong>da</strong>wali jakiekolwiek zmyślone.Ten zaś uporczywie twierdził, że nie ma <strong>na</strong>zwiska.– A gdzie wasza rodzi<strong>na</strong>?– Nie wiem. Nie mam żadnej rodziny – z rezyg<strong>na</strong>cją odpowiedział bro<strong>da</strong>cz.– A byliś<strong>ci</strong>e sądownie karani?– Tak jest.Przodownik szeroko otworzył oczy.– Gdzie?– W zeszłym roku w Radomiu, a trzy lata temu w Bydgoszczy. Raz <strong>na</strong> miesiąc, a raz <strong>na</strong>dwa tygodnie.– Za co?– Za włóczęgostwo. Ale niesprawiedliwie. Czy jak kto pracy szuka, to włóczęga?... Poprawdzie, to za to, że dokumentów nie miałem. I prosiłem i w sądzie, i <strong>na</strong> policji, i w więzieniu,żeby mi wystawili jaki dokument. Ale nie ch<strong>ci</strong>eli. Mówili, że <strong>taki</strong>ego prawa nie ma. Toco mam robić?Chrząknął i rozłożył ręce.– Niech mnie pan puś<strong>ci</strong>, panie przodowniku. Ja nic złego nikomu me zrobię.– Puś<strong>ci</strong>ć?... Przepisy <strong>na</strong> to nie pozwalają. Odeślę was do starostwa, a tam niech robią, coim się podoba. Może<strong>ci</strong>e usiąść i nie przeszkadzaj<strong>ci</strong>e. Muszę sporządzić protokół.Wy<strong>ci</strong>ągnął z szuflady arkusz papieru i zaczął pisać. Długo się <strong>na</strong>myślał, bo brak <strong>na</strong>zwiska imiejsca urodzenia zatrzymanego osobnika psuł mu cały schemat protokołu. Wresz<strong>ci</strong>e skończyłi spojrzał <strong>na</strong> bro<strong>da</strong>cza. Szpakowaty zarost i włosy wskazywały, że musi mieć coś kołopięćdziesiątki. Siedział bez ruchu, wpatrzony w ś<strong>ci</strong>anę, a jego przeraźliwa chudość i zapadniętepoliczki sprawiały wrażenie szkieletu. Tylko ogromne, spracowane ręce poruszały sięjakimś dziwnym, nerwowym ruchem.– Przenocuje<strong>ci</strong>e tu – powiedział Kania – a jutro odeślę was do powiatu. Wstał i do<strong>da</strong>ł:– Nic wam tam nie zrobią. Najwyżej odsiedzi<strong>ci</strong>e za włóczęgostwo i puszczą.– Jak i<strong>na</strong>czej nie moż<strong>na</strong>, to nie ma rady – ponuro mruknął bro<strong>da</strong>cz.– A teraz chodź<strong>ci</strong>e tu.Otworzył drzwi do małej komory z zakratowanym okienkiem. Na podłodze leżał siennik,grubo <strong>na</strong>bity słomą. Drzwi były z tęgich desek.Gdy zamknęły się, bro<strong>da</strong>cz położył się <strong>na</strong> sienniku. I zaczął rozmyślać. Zarówno ten przodownik,jak i drugi policjant nie byli złymi ludźmi, a jed<strong>na</strong>k widocznie prawo <strong>na</strong>kazywało imbyć złymi. Za cóż znowu pozbawiono go wolnoś<strong>ci</strong>, za co w<strong>ci</strong>ąż patrzą <strong>na</strong> niego jak <strong>na</strong> przestępcę?...Czy to taka <strong>na</strong>prawdę koniecz<strong>na</strong> rzecz mieć dokumenty i jakoś się <strong>na</strong>zywać?... Czyod tego człowiek stanie się inny?...Tłumaczyli mu tyle razy, że to niemożliwe, by wcale się nie <strong>na</strong>zywał. I on w końcu musiałim przyz<strong>na</strong>ć słuszność. Ale bał się o tym myśleć. Gdy tylko zaczął, ogarniało go dziwneuczu<strong>ci</strong>e: jakby zapomniał coś, coś niezmiernie ważnego. I <strong>na</strong>gle myśli opanowane gorączkowymniepokojem rozbiegały się we wszystkie strony, zbijały się w jakieś pogmatwane kłębowiska,szarpały się rozpaczliwie, jak zwierzęta ogarnięte dziką paniką; wirowały corazszyb<strong>ci</strong>ej, bez sensu, bez celu, potem rwały się w strzępy, w jakieś dziwaczne kłaczki, niby25


ezkształtne, beztreś<strong>ci</strong>owe żyjące potworki, zrastały się w wielki motek waty wypełniającycałą czaszkę.W <strong>taki</strong>ch chwilach doz<strong>na</strong>wał <strong>na</strong>jokropniejszego strachu. Z<strong>da</strong>wało mu się, że oszaleje, żedostaje obłędu i że jest wobec zbliżającej się katastrofy bezradny, bezsilny i zgubiony. Boprze<strong>ci</strong>e w tym piekielnym chaosie ani <strong>na</strong> moment nie tra<strong>ci</strong>ł świadomoś<strong>ci</strong>. Gdzieś wewnątrzmózgu jakiś precyzyjny aparat notował z całym spokojem każdy objaw, każdą fazę. I. w tymbyła <strong>na</strong>jwiększa męka.Na próżno całym wysiłkiem woli usiłował wyrwać się z chłonącego bag<strong>na</strong>. Przestać myśleć,skupić uwagę <strong>na</strong> jakimś przedmio<strong>ci</strong>e, ratować się. Jedynie fizyczny ból przynosił lekkąulgę. Wpijał zęby do krwi w <strong>ci</strong>ało, gryzł ręce i tłukł głową o ś<strong>ci</strong>anę aż do utraty sił, do omdlenia.Wtedy leżał bezwładny i do ostatecznoś<strong>ci</strong> wyczerpany, niemal martwy.Toteż bał się, bał się obrzydliwym, zwierzęcym lękiem swojej pamię<strong>ci</strong>. Bał się wszystkiego,co go mogło pobudzić do niebacznego zajrzenia w mgłę przeszłoś<strong>ci</strong>, w ten koszmarnymrok, którego nie podob<strong>na</strong> przeniknąć, a <strong>który</strong> przy<strong>ci</strong>ąga jak otwarta przepaść.Dlatego <strong>taki</strong>e przesłuchanie <strong>na</strong> posterunku było dlań <strong>ci</strong>ężką torturą i gdy z<strong>na</strong>lazł się sam, astwierdził, że groza ataku minęła, niemal <strong>ci</strong>eszył się z tego zamknię<strong>ci</strong>a.Jed<strong>na</strong>kże ponowne zatrzymanie przez policję, męczarnia ba<strong>da</strong>nia i groźba ataku kazały muzastanowić się <strong>na</strong>d koniecznoś<strong>ci</strong>ą uchronienia się przed tym wszystkim <strong>na</strong> przyszłość. Na tozaś był jeden tylko sposób: mieć dokumenty. A ponieważ legalną drogą niepodob<strong>na</strong> było ichsobie wyrobić, <strong>na</strong>leżało je ukraść, zabrać komuś.Nie wiedział jeszcze, jak to zrobi, ale postanowienie zapadło.Nazajutrz wczesnym rankiem odstawiono go do starostwa w od<strong>da</strong>lonym o kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e kilometrówwiększym miasteczku. Starostwo mieś<strong>ci</strong>ło się w dużym, murowanym budynku.Posterunkowy zostawił bro<strong>da</strong>cza <strong>na</strong> parterze, pod dozorem policjanta pilnującego jeszczekilku aresztowanych. Po długim oczekiwaniu zaczęto ich po jednym wywoływać <strong>na</strong> pierwszepiętro, gdzie była sala sądu staroś<strong>ci</strong>ńskiego.Tłuś<strong>ci</strong>utki, młody urzędnik siedział za stołem przykrytym zielonym suknem i zawalonympapierami. Sądził szybko. Gdy przyszła jed<strong>na</strong>k kolej <strong>na</strong> bro<strong>da</strong>cza, <strong>na</strong>brał widocznie jakichśwątpliwoś<strong>ci</strong> czy podejrzeń, gdyż kazał mu czekać. Policjant wyprowadził go tedy do sąsiedniegopokoju. Tu przy stole siedział jakiś staruszek i pisał zawzię<strong>ci</strong>e. Pokoik był mały. Gdybro<strong>da</strong>cz usiadł <strong>na</strong> ławce pod oknem, z nudów zaczął przyglą<strong>da</strong>ć się pracy staruszka. Na biurkutym leżały stosy papierów. Były tam po<strong>da</strong>nia oblepione markami stemplowymi, koloroweawizacje i – bro<strong>da</strong>cz drgnął: niemal <strong>na</strong>jbliżej od niego leżała paczka papierów, złączo<strong>na</strong> spi<strong>na</strong>czem,a <strong>na</strong> samym wierzchu leżał dokument. Była to metryka. Przysunął się bliżej i przeczytał.Wystawio<strong>na</strong> była <strong>na</strong> <strong>na</strong>zwisko Antoniego Kosiby, urodzonego w Kaliszu. Obliczyłlata: 52. Pod spodem były pieczę<strong>ci</strong>e...Bro<strong>da</strong>cz obejrzał się <strong>na</strong> policjanta: stał odwrócony plecami i czytał jakieś ogłoszenia <strong>na</strong>klejone<strong>na</strong> drzwiach. Teraz trzeba było tylko położyć czapkę <strong>na</strong> biurku, tak by przykryć niąpapiery.– Proszę zabrać tę czapkę – oburzył się staruszek. – Też z<strong>na</strong>lazł sobie miejsce.– Przepraszam – bąknął bro<strong>da</strong>cz i zsunął ją wraz z paczką papierów, po czym zwinął je wrulon i ukrył w kieszeni.Oczywiś<strong>ci</strong>e tym razem nie mógł się posłużyć tak zdobytymi dokumentami i został skazany<strong>na</strong> trzy tygodnie aresztu za <strong>na</strong>łogowe uprawnianie włóczęgi.Po trzech tygodniach wyszedł jed<strong>na</strong>k z więzienia powiatowego i ruszył w świat, już jakoAntoni Kosiba.26


Rozdział IVW samych Odry<strong>na</strong>ch, w majątku, nie było nic godnego widzenia. Wielki pałac spalonypodczas wojny, obrosły pokrzywami, łopianem i końskim szczawiem, z roku <strong>na</strong> rok pokrywałsię mchem i pleśnią i rozsypywał się w gruzy. Właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elka, księż<strong>na</strong> Dubancewa, wdowa podygnitarzu petersburskiego dworu, mieszkała stale we Francji i nie przyjeżdżała nigdy. Rządca,stary dziwak, pan Poleszkiewicz, zajmował dwa pokoiki w drewnianej oficynie <strong>na</strong> folwarku,gdzie też nie brakło śladów zapuszczenia i zaniedbań.Ale wokół roztaczała się rozległa i przepięk<strong>na</strong> Puszcza Odryniecka, tysiące hektarów porosłychgęsto sos<strong>na</strong>mi i jodłami, dębami i brzozami, podszyta leszczyną i jałowcem, poprzerzy<strong>na</strong><strong>na</strong>krętymi, wąskimi dróżkami, <strong>na</strong> <strong>który</strong>ch częś<strong>ci</strong>ej spotykało się ślady dzika czy rogaczaniż koma lub człowieka. Z lotu ptaka cała ta ogrom<strong>na</strong> przestrzeń wyglą<strong>da</strong>ła jak mieniący sięzielony aksamit, w <strong>który</strong> powszywano gęsto błyszczące tafelki dżetów.Bo i wód tu nie brakowało. Małe i większe jeziorka, połączone ukrytymi w łozach i olchachstrumykami, sprawiały, że łatwiej było puszczę objechać łódką niż obejść piechotą.Łódkami też <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej posługiwali się nieliczni gajowi.Tylko do dworku w środku puszczy musieli iść piechotą. Dworek stał <strong>na</strong> wzgórzu, <strong>na</strong> niewielkiejpolanie, ze wszystkich stron otoczonej wysokim murem starego lasu. W dworkumieszkał leśniczy, pan Jan Oksza, syn starego Filipa Okszy, <strong>który</strong> przez lat z górą czterdzieś<strong>ci</strong>Puszczą Odyniecką zarządzał, a po śmier<strong>ci</strong> synowi i posadę, i wszystko, co miał, zostawił.Młody od dzie<strong>ci</strong>ństwa do szkół do Wil<strong>na</strong>, a później do <strong>da</strong>lekiej Warszawy wysłany, wró<strong>ci</strong>ł polatach z dyplomem leśnika w kieszeni, z żoną i córeczką, w dworku zamieszkał i już piąty roknieograniczoną władzę w puszczy sprawował. Nieograniczoną, gdyż jego zwierzchnik, panPoleszkiewicz, we wszystkim mu ufał, do niczego się nie wtrącał i do leśniczówki, jeżeli zaglą<strong>da</strong>ł,to nie po to, by książki sprawdzać, lecz by z panią Beatą Okszyną poga<strong>da</strong>ć, z panemJanem partyjkę szachów zagrać lub małą Marysię <strong>na</strong> siodle przed sobą usadowić i „powozić"<strong>na</strong> polance. Był to zresztą niemal jedyny gość, <strong>który</strong> do leśniczówki zaglą<strong>da</strong>ł.Pan Oksza wi<strong>da</strong>ć po ojcu odziedziczył usposobienie odludka, do sąsiadów, <strong>który</strong>ch zresztą<strong>da</strong>leko przyszłoby szukać, nie lgnął, a i oni go nie <strong>na</strong>chodzili. Domator też był pomimo młodegowieku wielki, czemu nie dziwiono się również, gdyż żonę miał piękną i – jak mówiłgajowy Barczuk – „bardzo przychylną”, córeczkę jak aniołka i szczęś<strong>ci</strong>e w domu.Toteż i wyjeżdżał <strong>na</strong>der niechętnie. Ilekroć zmuszony był wybrać się do powiatowegoBrasławia albo, Boże nie <strong>da</strong>j, do samego Wil<strong>na</strong>, wyjazd z dnia <strong>na</strong> dzień odkła<strong>da</strong>ł, może i ztego powodu, że trochę „słabował” <strong>na</strong> zdrowiu, a podróż męczyła go bardzo. Bywało, jak siętrochę zaziębił, to krwią pluł i w łóżku musiał leżeć. A że dobry był człowiek, ludzki i sprawiedliwy,wszyscy podwładni żałowali go bardzo patrząc, jak w oczach niknie. Dwa razy to<strong>na</strong>wet doktora doń trzeba było przywozić, co niełatwo i drogo, bo osiem mil to nie fraszka.Mówili ludzie, że młody leśniczy już z tego nie wyjdzie, i <strong>na</strong> to rzeczywiś<strong>ci</strong>e wyglą<strong>da</strong>ło.Lato w puszczy jest piękne. Mocno pachnie żywica, powietrze <strong>ci</strong>epłe jak w piecu, rozmaitychmuszek tyle, że aż w uszach brzęczy. Chwieją się wierzchołki smukłych sosen, wiatrszumi w koro<strong>na</strong>ch starych dębów, mchy jak dywan puszyste, jagód i grzybów co niemiara iżyć tu, i nie umierać. A.gdy jesień przyjdzie, <strong>ci</strong>sza w borze zalega taka jak w koś<strong>ci</strong>ele podczasPodniesienia. Stoją drzewa zamyślone i <strong>na</strong>wet nie czują, jak z nich liś<strong>ci</strong>e zło<strong>ci</strong>stymi i czerwonymipłatkami spa<strong>da</strong>ją i spa<strong>da</strong>ją. A w zimie śnieg wszystko pokrywa, wysoko, głęboko, grubymipoduszkami <strong>na</strong> gałęziach <strong>na</strong>rasta, a gdy człowiek odetchnie, gdy mroźne zdrowe powietrzedo piersi w<strong>ci</strong>ągnie, to aż radość ogarnia.Ale po zimie wios<strong>na</strong> przychodzi. Z odtajałej ziemi leśnej, z jezior i bagien opary wilgotnewstają, i wtedy to <strong>na</strong>jgorzej tym, co ich suchoty męczą.Tak było i z panem leśniczym Oksza. Zimę dobrze przetrzymał, ale gdy w marcu śniegtopnieć zaczął, <strong>na</strong> zdrowiu zapadł. A jak zapadł, to już czwarty tydzień w łóżku leżał i w sy-27


pialni raporty od gajowych odbierał. Schudł tak, że i trudno go było poz<strong>na</strong>ć, a czasem jakporwał go kaszel, jak zaczął nim trząść, to i mowę <strong>na</strong> kwadrans czy dłużej tra<strong>ci</strong>ł. Tylko potmu wielkimi kroplami występował <strong>na</strong> czoło i dyszał z trudem.W sobotę to było, gdy już pani gajowych całkiem nie wpuś<strong>ci</strong>ła. Wyszła do nich do kuchni,sama bla<strong>da</strong> i mizer<strong>na</strong>, i powiedziała <strong>ci</strong>cho:– Mąż tak źle się czuje, że... że nie moż<strong>na</strong> go męczyć. I rozpłakała się.– A żeby tak doktora przywieźć, paniczka – odezwał się jeden. – Zawsze lżej mu umieraćbędzie.– Pan nie chce doktora – potrząsnęła głową. – Sama błagam go o to, niechce zgodzić się.– Ja by pojechał po doktora – ofiarował się inny. – A panu leśniczemu moż<strong>na</strong> powiedzieć,że doktor sam przejazdem, z<strong>na</strong>czy się po drodze zajechał.Na tym stanęło i pani Okszyną otarła łzy i wró<strong>ci</strong>ła do sypialni. Po wielu nie przespanychnocach sama ledwie powłóczyła nogami. Gdy jed<strong>na</strong>k zbliżyła się do łóżka chorego, usiłowałauśmiechnąć się i u<strong>da</strong>wać dobre myśli. Bała się, by wzrok Janka nie wyczytał prawdziwych,tych strasznych i bolesnych myśli, które zadręczały jej biedną duszę. Gdy on zapa<strong>da</strong>ł w sen,wówczas klękała i modliła się żarliwie.– Boże, przebacz mi, nie karz mnie, nie mś<strong>ci</strong>j się <strong>na</strong>de mną! Nie zabieraj mi go. Zgrzeszyłam,zrobiłam wiele zła, ale wybacz! Wybacz! Nie mogłam i<strong>na</strong>czej!I łzy jej <strong>ci</strong>ekły po przezroczystej twarzy, a usta drżały w szep<strong>ci</strong>e niezrozumiałych słów.Lecz Janek budził się prędko. Przychodził nowy atak kaszlu i <strong>na</strong> ręczniku zjawiała się nowakrwawa plama. Trzeba było po<strong>da</strong>wać lód i lekarstwa.Niespodziewanie wieczorem <strong>na</strong>stąpiła poprawa. Gorączka spadła. Kazał podnieść się wyżeji usiadł. Bez protestu wypił szklankę śmietanki i powiedział:– Z<strong>da</strong>je mi się, że będę żył!– Na pewno, <strong>na</strong> pewno, Janku! Kryzys minął, to oczywiste. Czujesz się silniejszy. Zobaczysz,za miesiąc wró<strong>ci</strong>sz zupełnie do zdrowia.– Tak myślę. Czy Mariola jeszcze nie śpi? Nigdy nie <strong>na</strong>zywał jej tym imieniem. Nie lubiłgo i od początku <strong>na</strong>zywał ją po prostu Marysią, do czego z czasem przyzwyczaiła się i Beata.– Nie, jeszcze nie śpi. Odrabia lekcje.– Więc jeszcze masz czas <strong>na</strong> lekcje z nią?... Umilkł, a po chwili powiedział;– Boże, ile ja tobie i jej wyrządziłem krzywdy.– Janku! Jak możesz mówić <strong>taki</strong>e okropne rzeczy! – Przeraziła się.– To praw<strong>da</strong>.– Sam w to nie wierzysz. Dałeś <strong>na</strong>m tyle szczęś<strong>ci</strong>a, tyle <strong>na</strong>jpiękniejszego szczęś<strong>ci</strong>a!...Przymknął oczy i szepnął:– Kocham <strong>ci</strong>ę, Beato, z każdym dniem bardziej. I to ta moja miłość nie pozwoli miumrzeć.– Nie umrzesz, nie możesz umrzeć. Bez <strong>ci</strong>ebie ży<strong>ci</strong>e dla mnie byłoby gorsze od śmier<strong>ci</strong>.Ale nie mówmy o tym. To już minęło, dzięki Bogu. Wiesz co? Zawołam Marysię. Już tak<strong>da</strong>wno <strong>ci</strong>ebie nie widziała. Pozwól!– Nie powinienem. Tu powietrze pełne zarazków. Już i to mnie przejmuje obawą, że tyw<strong>ci</strong>ąż nim oddychasz. Dla jej młodziutkich płuc to tru<strong>ci</strong>z<strong>na</strong>.– Niech więc stanie <strong>na</strong> progu. Zamień z nią cho<strong>ci</strong>aż kilka słów. Ty <strong>na</strong>wet nie wiesz, jak sięo<strong>na</strong> o to dopomi<strong>na</strong>.– Dobrze – zgodził się. Beata uchyliła drzwi i zawołała:– Marysiu! Tatuś pozwala <strong>ci</strong> przyjść.– Tatusiu! – rozległ się z głębi domu radosny pisk, a później tupot prędkich kroków.Dziewczynka wbiegła i stanęła nieruchomo. Już od dwóch tygodni nie widziała chorego izmia<strong>na</strong>, jaka w nim zaszła, widocznie ją przeraziła.28


– Tatuś ma się dziś lepiej – prędko mówiła Beata – ale pozwala <strong>ci</strong> tylko stać przydrzwiach. Wkrótce już wstanie i będzie<strong>ci</strong>e znowu razem chodzić do lasu.– Jakże tam <strong>ci</strong> idzie, drogie dziecko? – zapytał Oksza.– Dziękuję, tatusiu. A wie tatuś, że podmyło tę krzywą brzozę przy Siwym Ruczaju?– Podmyło?– Tak. Mikoła powia<strong>da</strong>, że się jak nic przewró<strong>ci</strong>. I mówił jeszcze, że jego syn, Gryszka,widział wczoraj cztery łosie przy brodzie Humińskim. Szły jeden za drugim.– To pewno te z Czerwonego Lasu.– Aha, Mikoła też tak myśli.– A nie zapomniałaś już botaniki i fizyki z kretesem? – zapytał z uśmiechem.– Wcale nie, tatusiu! – zapewniała i <strong>na</strong> potwierdzenie tego zaczęła wyliczać, czego <strong>na</strong>uczyłasię sama. Po krótkiej rozmowie Oksza pożeg<strong>na</strong>ł dziewczynkę, posyłając jej ręką całusa.Ręka była wychudła i nie<strong>na</strong>turalnie biała.Gdy Marysia wyszła, powiedział:– Jak ta dziewczy<strong>na</strong> rośnie. Ma dopiero dwa<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e lat, a już jest prawie taka jak ty. Wprzyszłym roku będziemy jed<strong>na</strong>k musieli od<strong>da</strong>ć ją do szkoły.Mam <strong>na</strong>dzieję, że wresz<strong>ci</strong>e księż<strong>na</strong> dostanie pozwolenie wyrębu i my wówczas staniemy<strong>na</strong> nogi.– Bóg <strong>da</strong>. Byłeś tylko ty prędzej wyzdrowiał.– Tak, tak – przyz<strong>na</strong>ł z energią – muszę wyzdrowieć i zakrzątnąć srę koło interesów. Jeżeliwyrębu nie będzie, zdecydowałem się szukać innej posady. Ciężko rozstać się z OdrynieckąPuszczą, ale Marysia dorasta.To ważniejsze.Zamyślił się i po chwili zapytał:– Dużo znów wy<strong>da</strong>łaś <strong>na</strong> lekarstwa?– Nie troszcz się o to.– Wiesz, zasta<strong>na</strong>wiałem się, że gdybym teraz umarł, niewiele zostałoby <strong>ci</strong> po zapłaceniukosztów pogrzebu. To mnie dręczyło <strong>na</strong>jbardziej... Ze sprze<strong>da</strong>nych mebli starczyłoby <strong>ci</strong> <strong>na</strong>jakiś rok. Zwłaszcza te stare makatki. Sąpodobno cenne.– Janku! O czym ty mówisz! – zawołała z wyrzutem. – Nic, powtarzam, co sobie myślałem.Myślałem też, że w razie czego masz prawo upomnieć się o jakąś rentę dla Marysi. Niesądzę, by Wilczur się od<strong>na</strong>lazł. Byłoby o tym w gazetach. Musi tam jed<strong>na</strong>k ktoś zarządzaćjego majątkiem, a Marysia ma do tego majątku prawo.Na twarz Beaty wystąpiły rumieńce.– I to ty mówisz, Janku?! – zawołała nie ukrywając oburzenia. Dotychczas w <strong>ci</strong>ągu pię<strong>ci</strong>ulat nie było między nimi ani <strong>na</strong>jmniejszej wzmianki o profesorze. Od pię<strong>ci</strong>u lat, odkąd kazałjej <strong>na</strong>wet bieliznę i ubranka Marioli odesłać do jakiegoś przytułku dla biednych dzie<strong>ci</strong>. Okszaspuś<strong>ci</strong>ł oczy.– Nie mam prawa skazywać jej <strong>na</strong> nędzę.– A ja nie mam prawa wy<strong>ci</strong>ągać ręki po jego pieniądze. Sto razy, tysiąc razy wolałabymumrzeć. Nigdy, słyszysz, Janku, nigdy!– Dobrze, nie mówmy już o tym. Ale widzisz, gdybym ja nie żył...Kiedy sądziłem, że umrę, ogarniał mnie strach <strong>na</strong> myśl, co się stanie z wami...– Umiem szyć, umiem haftować, mogę <strong>da</strong>wać lekcje... Wszystko, byle nie tamto. Zastanówsię, z jakim czołem mogłabym przyjść do jego spadkobierców z żą<strong>da</strong>niami, ja, którąoni... mają prawo uważać za winowajczynię jego śmier<strong>ci</strong>. A zresztą, Janku, po co o tym wogóle mówimy? Czujesz się zdrowy, dzięki Bogu, i wszystko pójdzie jak <strong>na</strong>jlepiej.– Na pewno, kocha<strong>na</strong>, <strong>na</strong> pewno. – Przytulił twarz do jej ręki.29


– No widzisz! – rozpromieniła się. – A teraz musisz postarać się zasnąć.Już późno.– Dobrze. Czuję się trochę senny.– Dobranoc jedyny, dobranoc. Sen jeszcze <strong>ci</strong> sił do<strong>da</strong>.– Dobranoc, moje szczęś<strong>ci</strong>e.Osłoniła lampę, owinęła się pledem i ułożyła się <strong>na</strong> sofie. Po kwadransie jed<strong>na</strong>k przypomniałasobie, że musi mu jeszcze przed nocą <strong>da</strong>ć krople.Podniosła się, odliczyła dwadzieś<strong>ci</strong>a kropel lekarstwa pachnącego kreozotem, dolała wodyi pochyliła się <strong>na</strong>d chorym.– Janku – odezwała się półgłosem – trzeba wypić lekarstwo.Nie obudził się. Delikatnie dotknęła jego ramienia i pochyliła się <strong>na</strong>d nim.Wtedy zobaczyła, że ma otwarte oczy.Już nie żył.Rozdział VAkurat <strong>na</strong> połowie drogi między Radoliszkami a Nieskupą stał od niepamiętnych czasówmłyn wodny, niegdyś własność ojców bazylianów z klasztoru w Wicku<strong>na</strong>ch, przez nich założonyza czasów króla Batorego, obecnie <strong>na</strong>leżący do Prokopa Szapiela, zwanego powszechniez białoruska Prokopem Mielnikiem.Ziemia w okolicy nie była ani zbyt bogata, ani zbyt żyz<strong>na</strong>, ot, żytnio-kartofla<strong>na</strong> i przeważnie<strong>na</strong>leżąca do drobniejszej szlachty i chłopów, ale żyta do przemiału Prokopowi nie brakowało,bo konkurencji żadnej w pobliżu nie miał, nie licząc wiatraka w odległej o pięć kilometrówlitewskiej wiosce Bierwintach. A ten <strong>na</strong> osiemdziesiąt chat <strong>na</strong>starczyć nic mógł, bo Litwiniodz<strong>na</strong>czali się wyjątkową gospo<strong>da</strong>rnoś<strong>ci</strong>ą i niejeden z pię<strong>ci</strong>u dziesię<strong>ci</strong>n więcej zebraćumiał niż białoruski gospo<strong>da</strong>rz z siedmiu albo i ośmiu.Tak samo było i w Nieskupej. W Nieskupej siedzieli Moskale, staroobrzędowcy, co tu zRosji kiedyś przyszli. Chłopy wszystko wielkie, zdrowe, robotne, co im nie sztuka była odwschodu do zachodu za pługiem chodzić, a orać tak głęboko, że i w Bierwintach tak nie orali.W Radoliszkach zaś, jak to w miasteczku, były Zydki, co <strong>na</strong> mniejszą skalę zajmowali sięskupem zboża po <strong>da</strong>lszych wsiach, zarówno <strong>na</strong> potrzeby miasteczkowych, jak i <strong>na</strong> wywóz zWil<strong>na</strong>. Od nich Prokop Mielnik też robotę miał. Toteż nie <strong>na</strong>rzekał i byle posucha nie przyszła,byle wody w stawach nie zabrakło, to i nie miał przyczyny. A posucha z<strong>da</strong>rzała się rzadkow tych stro<strong>na</strong>ch i musiała być już nie wiadomo jak długotrwała, by wody <strong>na</strong> koło nie starczyło.Bo stawy, cho<strong>ci</strong>aż paręset lat temu kopane, solidne były, głębokie, no i co dziesięć latszlamowane, by nie zarosły.Stawów było trzy. Dwa górne i jeden dolny. Wszystkie gęsto wierzbami obrośnięte. Dodolnego spadek był duży, ze dwa sążnie, a oprócz koryta, co <strong>na</strong> koło szło, były jeszcze dwawielkie spusty <strong>na</strong> wypadek powodzi. W stawach ryb było sporo: płotki, miętusy, okonie, ale<strong>na</strong>jwięcej kiełbi. I raków nie brakowało. W głębokich jamach pod korzeniami, które wo<strong>da</strong>wypłukała, gnieździły się setkami. Obadwaj parobcy Prokopa, a już zwłaszcza młodszy Kaziuk,strasznie <strong>na</strong>umieli się je łapać. W wodzie po kola<strong>na</strong> stoi, a co <strong>na</strong>chyli się i rękę po łokiećalbo i głębiej w norę wsadzi, to już raka wy<strong>ci</strong>ąga.W samym młynie wprawdzie nikt by ich nie jadł, uważając za robactwo, ale w miasteczku,w Radoliszkach, zawsze moż<strong>na</strong> było je sprze<strong>da</strong>ć: i ksiądz katolicki, i pop prawosławny, idoktor, a zwłaszcza ten był <strong>na</strong> nie amatorem. Wolał za poradę pół kopy raków wziąć niż dwadziesiątki jaj albo i trzy złote.Za miasteczkiem, wiorst jeszcze ze dwa<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e, w fabryce też amatorów było niemało, aletu trzeba było <strong>na</strong>trafić <strong>na</strong> okazję. Pieszo za <strong>da</strong>leko, a stary Prokop konia <strong>na</strong> <strong>taki</strong>e rzeczy nie<strong>da</strong>wał, choć ten już całkiem był zastały, a spasiony jak świnia. Obroku mu, wiadomo, nie bra-30


kowało. Stał tylko, z nogi <strong>na</strong> nogę zestępował i parskał, aż po całym chlewie się rozlegało.Chlew był duży, mocny, z grubych okrąglaków budowany. Oprócz konia stały tam dwie krowyi w przegrodzie świniaki. Pod <strong>da</strong>szkiem było miejsce <strong>na</strong> wóz i sanie.Dom dobudowany był do mły<strong>na</strong>. Miał trzy izby, w <strong>który</strong>ch Prokop z rodziną i z parobkamimieszkał, i przybudówkę, nową całkiem, którą dla <strong>na</strong>jstarszego sy<strong>na</strong>, Albi<strong>na</strong>, jeszcze postawił,gdy Albin miał się żenić. Od śmier<strong>ci</strong> Albi<strong>na</strong> przybudówka pusta stała, bo i drugiego sy<strong>na</strong>,gdy do niej się sprowadził, zaraz <strong>na</strong>zajutrz nieszczęś<strong>ci</strong>e spotkało. Mówili ludzie, że ktoś musiał<strong>na</strong> nią urok rzu<strong>ci</strong>ć czy złym okiem <strong>na</strong> podmurówkę spojrzeć. A czy praw<strong>da</strong> to była, czyniepraw<strong>da</strong>, dość, że nikt tam zamieszkać nie ch<strong>ci</strong>ał, choć byli i tacy, co po <strong>ci</strong>chu zapewniali,że nie przybudówka uroczo<strong>na</strong>, ale Bóg Prokopa Mielnika <strong>na</strong> potomstwie pokarał za to, żeswego brata wyprocesował i z torbami puś<strong>ci</strong>ł.Strasznie <strong>taki</strong>e ga<strong>da</strong>nie gniewało Prokopa. Ś<strong>ci</strong>erpieć tego nie mógł i niejeden już za swojepodejrzenia dobrze od niego oberwał.A jed<strong>na</strong>k w tym czy owym musiało coś być. Miał prze<strong>ci</strong>eż stary Mielnik trzech synów.Średni <strong>na</strong> wojnie zginął, <strong>na</strong>jstarszy przed samym ożenkiem po pijanemu <strong>na</strong> lód wszedł, tenzłamał się, i utonął. A <strong>na</strong>jmłodszy, wbijając klin w sworzeń <strong>na</strong> samej górze, zwalił się i omalży<strong>ci</strong>a nie postra<strong>da</strong>ł, a i tak obie nogi połamał. Na próżno sprowadzali doktora, <strong>na</strong> próżnodoktor w deszczułki mu nogi ukła<strong>da</strong>ł. Na całe ży<strong>ci</strong>e kaleką już musiał zostać, chodzić niemógł. Piąty miesiąc to siedział, to leżał, do nijakiej roboty się nie <strong>na</strong><strong>da</strong>wał, i tak przy osiem<strong>na</strong>stulatach <strong>ci</strong>ężarem ojcu był.I z córką nie powiodło się Mielnikowi. Wyszła za mąż za majstra w cegielni, ale majsterprzy pożarze zginął, a o<strong>na</strong>, że to w <strong>ci</strong>ąży była akurat, wi<strong>da</strong>ć z tego urodziła dziecko chore, <strong>na</strong>pa<strong>da</strong>czkę <strong>ci</strong>erpiące.Oto dlaczego stary Prokop chodził ponury jak noc i wilkiem patrzył, cho<strong>ci</strong>aż mu ludziebogactwa zazdroś<strong>ci</strong>li, choć młyn nie próżnował i choć sam <strong>na</strong> zdrowie <strong>na</strong>rzekać nie mógł.– Tego roku <strong>na</strong> jesieni jeszcze jeden kłopot przybył: młodszego parobka, Kaziuka, brali dowojska. Na jego miejsce byle kogo Prokop przyjąć nie ch<strong>ci</strong>ał. We młynie praca jest odpowiedzial<strong>na</strong>,wymaga roztropnoś<strong>ci</strong> i siły. Byle pastuch do tego się nie <strong>na</strong><strong>da</strong>wał. Długo zasta<strong>na</strong>wiałsię stary, aż wybór jego padł <strong>na</strong> Nikitkę Romaniuka z Poberezia. Oj<strong>ci</strong>ec Nikitki miał i takdwóch żo<strong>na</strong>tych synów, a <strong>na</strong>jmłodszy <strong>na</strong>wet do miast chodził za pracą. Chłopak zdrowy, dorzeczy, i <strong>na</strong>wet szkołę ukończył.Powziąwszy raz postanowienie, we czwartek, jako w dzień targowy w Radoliszkach, Prokopwybrał się w drogę. Blisko było z mły<strong>na</strong> do tartaku, niecała wiorsta. A traktem właśnie<strong>ci</strong>ągnęli chłopi <strong>na</strong> targ. Jed<strong>na</strong> za drugą przejeżdżały bryczki i wozy. Każdy Mielnikowi kłaniałsię, bo z<strong>na</strong>li go wszyscy. Ten i ów, nie zatrzymując szkapy, zaga<strong>da</strong>ł, patrząc <strong>ci</strong>ekawie,jak stary przyjął dopust Boży, <strong>który</strong> pokrę<strong>ci</strong>ł mu ostatniego sy<strong>na</strong>, Wasilka. Ale po twarzyProkopa nic nie było moż<strong>na</strong> poz<strong>na</strong>ć. Jak zawsze miał zmarszczone brwi i poruszał swoją łopa<strong>ci</strong>astą,siwą brodą.Nadjechał wresz<strong>ci</strong>e i Romaniuk. Musiał po zakupy jechać, bo wóz był pusty, tylko z tyłujego baba siedziała.Prokop kiwnął mu ręką i zaczął iść obok wozu. Uś<strong>ci</strong>snęli sobie dłonie.– No, co tam? – zapytał Romaniuk. – Tuczysz się, bra<strong>ci</strong>e?– Żyję z Bożą pomocą. Ale zmartwienie mam.– Słyszałem.– Nie to. Tylko Kaziuka do wojska biorą.– Biorą?– A biorą.– Tak to?...– Aha. A wiesz, że zarobek u mnie dobry. Parobek głodu nie zaz<strong>na</strong> i jeszcze odłoży.– Wiadomo – przyz<strong>na</strong>ł Romaniuk.31


– Tak ja sobie pomyślałem, że twój, niby Nikita, podchodziłby do <strong>taki</strong>ego zaję<strong>ci</strong>a.– Czemu nie.– Nu, to jak?– Co jak?– Nu, z Nikita?– Ano, żeby u <strong>ci</strong>ebie, do pracy?– Aha.Romaniuk podrapał się po głowie, w jego małych, siwych oczkach błysnęła radość. Powiedziałjed<strong>na</strong>k obojętnym tonem;– Chłopak zdrowy...– To i chwała Bogu – spiesznie mruknął Prokop w obawie, by Romaniu-kowi nie przyszłodo głowy zapytanie o zdrowie Wasila. – Tylko żeby <strong>na</strong> przyszły piątek przyszedł, bo w piątekKaziuka biorą.– To dobrze, bra<strong>ci</strong>e, że mówisz. Bo jego w domu nie ma. On teraz aż do Oszmiany pojechał.– Roboty szukać?– A pewno.– Ale wró<strong>ci</strong>?– Co nie ma wró<strong>ci</strong>ć? Zaraz z Radoliszek pocztową karteczkę do niego wyślę.– No, to i dobrze. Żeby <strong>na</strong> piątek...– Toż rozumiem.– Pracy teraz wiele. Nie zdołam bez dwóch parobków – do<strong>da</strong>ł Prokop.– Przyjedzie <strong>na</strong> czas.– To z Bogiem!– Z Bogiem.Romaniuk potrząsnął lejcami, <strong>na</strong> co zresztą mały, brzuchaty siwek <strong>na</strong>wet nie zwró<strong>ci</strong>ł uwagi,i pogrążył się w myślach, pełen zadowolenia. Wielkie to jed<strong>na</strong>k było wyróżnienie,, żeMielnik spośród tylu wybrał jego sy<strong>na</strong>.Odwró<strong>ci</strong>ł się i spojrzał <strong>na</strong> żonę. Z grubych chustek, które szczelnie opatulały jej głowę,wi<strong>da</strong>ć było tylko nos i oczy.– Naszego Nikitę Mielnik bierze – powiedział. Baba westchnęła:– Boże, mój Boże!...I nie wiadomo było, czy <strong>ci</strong>eszy się, czy się martwi. Zresztą Romaniuknigdy się <strong>na</strong>d tym nie zasta<strong>na</strong>wiał. Głos już miała <strong>taki</strong> jękliwy.Cieszył się i Prokop. Strasznie nie lubił zmian i niepokojów. Teraz sprawa była załatwio<strong>na</strong>.Tak mu się przy<strong>na</strong>jmniej z<strong>da</strong>wało, a z<strong>da</strong>wało się aż do piątkowego wieczoru.Dnia tego, później niż zazwyczaj, zabrał się do zamykania mły<strong>na</strong>. W<strong>ci</strong>ąż czekał. Domowi<strong>na</strong>wet nie domyślali się, dlaczego jest <strong>taki</strong> zły, gdyż nikomu nie powiedział. Ale za to w sobiepienił się znowu. Prze<strong>ci</strong>e wyraźnie kazał mu przyjść w piątek! Kaziuka już nie było. Od jutraroboty <strong>na</strong>wali, a tu choć głową w ś<strong>ci</strong>anę bij.– Czekaj ty, szczenię zatracone – warczał <strong>ci</strong>cho, kręcąc brodę. I przysięgał sobie, że nieweźmie go, choćby z samego ra<strong>na</strong> przyszedł. Sobota to nie piątek. Lepiej pierwszego lepszego,z goś<strong>ci</strong>ńca, <strong>na</strong>wet złodzieja, byle nie Nikitę.Ale i <strong>na</strong>zajutrz Nikitka się nie zjawił. Trzeba było wziąć do pomocy jednego z chłopów,<strong>który</strong> żyto do mły<strong>na</strong> przywiózł.Następnego dnia, jako w niedzielę, młyn był nieczynny, Prokop, pomodliwszy się, choćmu gniew w pa<strong>ci</strong>erzach przeszkadzał, wyszedł przed dom i usiadł <strong>na</strong> ławeczce. Długo żył, alenie z<strong>da</strong>rzyło mu się jeszcze, by ktoś zrobił mu <strong>taki</strong> zawód. Ch<strong>ci</strong>ał chłopcu łaskę wyświadczyć,a ten nie zjawił się. Oczywiś<strong>ci</strong>e, musiał w Oszmianie pracę z<strong>na</strong>leźć i dlatego nie przyjechał,ale i to go nie usprawiedliwiało.32


– Pożałują tego, te Romaniuki – mruczał po<strong>ci</strong>ągając dym z fajki. Słońce świe<strong>ci</strong>ło jasno.Dzień był <strong>ci</strong>epły i <strong>ci</strong>chy. Nad stawami zganiało się ptactwo w pogoni za owa<strong>da</strong>mi. Nagle <strong>na</strong>goś<strong>ci</strong>ńcu rozległ się warkot. Stary przysłonił oczy ręką. Goś<strong>ci</strong>ńcem pędził motocykl.– W dzień święty <strong>taki</strong>e rzeczy – splunął. – Boga się nie boją. Wiedział, o kim mówi. Całaokolica już od wiosny wiedziała, że to z Ludwikowa, z fabryki, syn właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela, młody panCzyński. Za inżyniera za granicami się uczył, a teraz <strong>na</strong> odpoczynek do rodziców przyjechał.Ga<strong>da</strong>li, że po ojcu miał zarząd fabryki objąć, ale jemu w głowie był tylko ten motocykl, diabelskamaszy<strong>na</strong>, żeby ludziom po nocach spać nie <strong>da</strong>wać i konie <strong>na</strong> drogach straszyć.Toteż z niechę<strong>ci</strong>ą spoglą<strong>da</strong>ł stary za tumanem kurzu znikającym <strong>na</strong> goś<strong>ci</strong>ńcu. A patrząc wtamtą stronę zobaczył człowieka idącego drogą do mły<strong>na</strong>. Człowiek szedł wolno, równymkrokiem, <strong>na</strong> plecach niósł węzełek <strong>na</strong> kiju. Najpierw z<strong>da</strong>wało się Prokopowi, że to Nikitka, ikrew mu <strong>na</strong>płynęła do twarzy, ale gdy idący zbliżył się, okazało się, że jest już niemłody, zczarną, siwiejącą brodą.Przyszedł, ukłonił się, po bożemu pozdrowił i zapytał:– Czy pozwolisz przysiąść i o wodę poprosić? Dzień gorący i pić się chce. Mły<strong>na</strong>rz obrzu<strong>ci</strong>łgo uważnym spojrzeniem, odsunął się robiąc obok siebie miejsce <strong>na</strong> ławce i skinął głową.– Przysiąść każdemu wolno. A wody u <strong>na</strong>s, dzięki Bogu, nie brakuje. Ot tam, w sionce,ceber stoi. – Wskazał za siebie.Przybysz wy<strong>da</strong>ł mu się sympatyczny. Smutną miał twarz, ale Prokop sam zbyt wielezmartwień przeżył, by lubił twarze wesołe. A temu przy tym i z oczu dobrze patrzyło. Odkażdego zaś podróżnego człowiek może czegoś <strong>ci</strong>ekawego dowiedzieć się. Ten zaś wi<strong>da</strong>ć z<strong>da</strong>lekich stron pochodził, bo jego mowa in<strong>na</strong> była.– A skądże to Bóg prowadzi? – zapytał Prokop, gdy niez<strong>na</strong>jomy wró<strong>ci</strong>ł i usiadł, o<strong>ci</strong>erającwierzchem dłoni krople wody, osiadłe <strong>na</strong> brodzie i <strong>na</strong> wąsach.– Z <strong>da</strong>leka. A teraz spod Grod<strong>na</strong> idę. Za pracą.– I od Grod<strong>na</strong> toś pracy nie z<strong>na</strong>lazł?– Owszem, robiłem przez miesiąc u kowala w Micku<strong>na</strong>ch. A robota skończyła się, to i poszedłem<strong>da</strong>lej.– W Micku<strong>na</strong>ch?– Tak.– Z<strong>na</strong>m tamtego kowala. Czy to nie Wołowik?– Wołowik, Józef. Z jednym okiem.– To praw<strong>da</strong>. Iskra mu wypaliła. A z<strong>na</strong>czy się ty sam też kowal. Przybysz uśmiechnął się:– I kowal, i nie kowal. Każdą robotę z<strong>na</strong>m...– Jakże to tak?– Ano już lat ze dwadzieś<strong>ci</strong>a po świe<strong>ci</strong>e chodzę, to i <strong>na</strong>uczyłem się wielu rzeczy.Stary zerknął spod krzaczastych brwi.– A po mły<strong>na</strong>rskiej częś<strong>ci</strong> też pracowałeś?– Nie, nie z<strong>da</strong>rzyło się. Ale ja także, panie Mielnik, prawdę powiem, Nocowałem ja w Pobereziuu niejakich Romaniuków. Dobrzy ludzie. I tam słyszałem, że ich syn do pracy u <strong>ci</strong>ebiezgodzony. Ale on w Oszmianie robotę dostał w kooperatywie i wracać nie chce.Prokop <strong>na</strong>chmurzył się.– To <strong>ci</strong>ebie Romaniuki przysłali?– Gdzież tam. Ale posłyszałem, to, myślę, skorzystam. Zajść i zapytać nie grzech. Chcesz,to weźmiesz mnie, nie chcesz, nie weźmiesz.Prokop wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Jakże ja mogę <strong>ci</strong>ebie wziąć, do domu obcego człowieka puś<strong>ci</strong>ć?– Ja i nie <strong>na</strong>praszam się.33


– To i mądrze robisz. Nie z<strong>na</strong>m <strong>ci</strong>ebie ani nikt <strong>ci</strong>ebie tu nie z<strong>na</strong>. Sam rozumiesz. Może ty idobry człowiek, bez żadnych złych zamiarów, ale może i zły. Nawet twego <strong>na</strong>zwiska niewiem, ani skąd ty rodem.– Nazwisko moje Antoni Kosiba, a rodem ja z Kalisza.– Kto by go wiedział, gdzie ten sam Kalisz.– Pewno, że <strong>da</strong>leko.– Świat jest wielki – westchnął Prokop – a ludzie <strong>na</strong> nim rozmai<strong>ci</strong>. Zapanowało milczenie,lecz mły<strong>na</strong>rz po chwili zapytał:– A cóż ty chodzisz, że miejsca nigdzie nie zagrzejesz? To domu nie masz?– Nie mam.– I baby swojej nie masz?– Nie.– A dlaczego?– Nie wiem... Od baby nic dobrego <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e.– Co praw<strong>da</strong>, to praw<strong>da</strong> – przyz<strong>na</strong>ł Prokop – przez nie tylko zgorszenie i kłopoty. Alezawsze <strong>na</strong>leży się ożenić. Takie prawo Boskie.I pomyślał stary Prokop, że to prawo dla niego okazało się okrutne. Urodziła mu wprawdzieżo<strong>na</strong> trzech synów i córkę, ale nie <strong>na</strong> po<strong>ci</strong>echę, tylko<strong>na</strong> nieszczęś<strong>ci</strong>e.Rozmyślania jego przerwał przybysz:– Pewno, że mnie nie z<strong>na</strong>sz. Ale prze<strong>ci</strong>e u ludzi pracowałem, świadectwamam. Możesz je przeczytać.– I czytać nie będę. Z czytanego i z pisanego nie ma nic dobrego.– Dokumenty też w porządku. Żebym złodziej był, nie pracy bym szukał, tylko co ukraść.Jakbym był złodziejem, to już <strong>da</strong>wno zamknęliby mnie w więzieniu. A ja już dwa<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e latchodzę. I <strong>na</strong>wet nie miałbym ukryć się u kogo, bo nikogo bliskiego nie mam.– A dlaczegóż nie masz?– A ty masz? – zapytał przybyły. Mły<strong>na</strong>rza to zastanowiło.– Jakże? Mam rodzinę.– Ale jakby, nie <strong>da</strong>j Boże, wymarła, to z<strong>na</strong>lazłbyś bliskich?... Z<strong>na</strong>lazłbyśżyczliwych, serdecznych, co pomogliby <strong>ci</strong> w biedzie?...Niez<strong>na</strong>jomy mówił jakby z goryczą i patrzył w oczy Prokopowi.– Nikt nie ma bliskich – zakończył, a Miełnik nic <strong>na</strong> to nie odpowiedział. Pierwszy raz wży<strong>ci</strong>u podsunięto mu taką myśl i wy<strong>da</strong>la mu się prawdziwą.Toteż przyjaźniej spojrzał <strong>na</strong> przybysza.– Co tam ludzie o mnie mówią czy myślą – powiedział – niewiele mnie to obchodzi. Pewnoi tobie bajek <strong>na</strong>opowia<strong>da</strong>li. Ale ja sam wiem, jak <strong>na</strong>leży się żyć. Krzywdy ani biedy niczyjejnie chcę. Przyjdzie kto do mnie, to głodny nie odejdzie. Bogiem się świadczę! Tak itobie powiem: mnie chleba nie brakuje i ty się <strong>na</strong>jesz. Pewne i to, że nie pozwolę <strong>ci</strong> w rowieprzenocować. Kąt się z<strong>na</strong>jdzie. Ale roboty dla <strong>ci</strong>ebie nie mam. Tak <strong>ci</strong> powiem: wy<strong>da</strong>jesz się iniegłupi człowiek i może ucz<strong>ci</strong>wy. Ale mnie potrzebny robotnik zdrowy, silny, młody. A tyjuż swój wiek masz.Na to przybysz wstał bez słowa. O kilka kroków od domu leżał w trawie kamień młyński,pęknięty przez pół. Pochylił się <strong>na</strong>d nim, podłożył dłonie pod jego połówkę, rozstawił nogi,zaparł się i podniósł. Trzymał go tak chwilę, w milczeniu patrząc <strong>na</strong> Mielnika, po czym rzu<strong>ci</strong>ł,aż ziemia zadudniła.Prokop powoli <strong>na</strong>bijał swoją fajkę. Przybysz usiadł obok, wy<strong>ci</strong>ągnął z kieszeni papierosa.Zapalił i mły<strong>na</strong>rz powiedział:– Już południe dochodzi.– A dochodzi – potwierdził przybysz, zerknąwszy <strong>na</strong> słońce.34


– Pora <strong>na</strong> obiad. Cóż te baby porządku przy dniu świętym nie pilnują.Baby jed<strong>na</strong>k pilnowały, bo właśnie rozległ się z sieni piskliwy głos dziewczynki:– Dziadzia! Obiad!– Chodź, zjesz z <strong>na</strong>mi, co Bóg <strong>da</strong>ł – mruknął Prokop wstając.– Bóg zapłać – odpowiedział przybysz i poszedł za nim. Z sieni, gdzie nie było podłogi,wchodziło się <strong>na</strong> prawo, przez wysoki próg, do pokojów, a <strong>na</strong> lewo, przez jeszcze wyższy, doizby, czyli do obszernej kuchni, która była również ja<strong>da</strong>lnią i w której żyło się przez całydzień. Niemal ćwierć izby zajmował olbrzymi piec, wapnem bielony. Z wielkiego otworubuchał żar. Na jego czerwonym tle czerniały pękate sagany, sycząc, bulgocząc i <strong>na</strong>pełniającpowietrze zapachem smacznej strawy. Na piecu i <strong>na</strong> dobudowanych leżakach, gdzie zimąsypiali starsi i dzie<strong>ci</strong>, z<strong>na</strong>jdowały się teraz tylko jakieś rupie<strong>ci</strong>e przykryte pasiastym kilimem.Nie otynkowane, ale oszalowane ś<strong>ci</strong>any pokryte były setkami barwnych ilustracji. W roguwisiał zło<strong>ci</strong>sty ikonostas ubrany różnokolorowymi papierkami, a przed nim zawieszo<strong>na</strong> <strong>na</strong>mosiężnych łańcuszkach paliła się mała lampka oliw<strong>na</strong>.W tymże rogu stał wielki stół, przy niedzieli <strong>na</strong>kryty obrusem z grubego, czystego płót<strong>na</strong>.Na obrusie leżał potężny, płaski bochen chleba, leżały łyżki drewniane i aluminiowe, widelce,noże i sól w zielonej maselniczce, której przykrywka wyobrażała owcę z jagniętami. Podś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>mi biegła szeroka ława, a <strong>na</strong>d nią półki przykryte gazetami powy<strong>ci</strong><strong>na</strong>nymi w ząbki. Napółkach stały misy, dzbany, kubki, talerze, garnki emaliowane i sagany, a <strong>na</strong> honorowymmiejscu sześć rondli miedzianych, błyszczących ostrą, metalową czerwienią.W izbie było sześć osób. Jed<strong>na</strong> stara, zgarbio<strong>na</strong> baba, dwie dość młode jeszcze kobiety ibla<strong>da</strong> dziewczynka o pięknych, czarnych oczach, wyglą<strong>da</strong>jąca <strong>na</strong> lat trzy<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e. I dwaj mężczyźni:tęgi, rudy chłop o szerokich barach, siedzący skromnie przy drzwiach, i młody, wysmukłybrunet, w <strong>który</strong>m przybyły od razu domyślił się sy<strong>na</strong> gospo<strong>da</strong>rza, Wasila – Wasil siedział<strong>na</strong> ławie za stołem, podparty <strong>na</strong> łok<strong>ci</strong>u, i patrzył w okno. Wejś<strong>ci</strong>e ojca i niez<strong>na</strong>jomegonie przerwało mu smutnych rozmyślań. Natomiast baby zakotłowały się i zaprzątnęły dopo<strong>da</strong>wania. Po chwili już dymiły <strong>na</strong> stole dwie misy: jed<strong>na</strong> z tłustym barszczem, tęgo zabielanym,druga z gotowanymi kartoflami.Dla Prokopa i dla Wasila postawiono głębokie fajansowe talerze. Reszta miała jeść zewspólnych mis. Stary usiadł <strong>na</strong> honorowym miejscu pod obrazami, szeroko przeżeg<strong>na</strong>ł się,inni poszli jego śladem i po chwili w izbie rozległo się smakowite siorbanie. Obecność niez<strong>na</strong>negogoś<strong>ci</strong>a nikogo tu nie zdziwiła. Nieraz się z<strong>da</strong>rzali. Nikt też <strong>na</strong>ń nie zwró<strong>ci</strong>ł szczególnejuwagi. Między sobą z rzadka przerzucali się urywanymi z<strong>da</strong>niami, raz polskimi, raz białoruskimi,jak wszyscy w tych stro<strong>na</strong>ch. Wkrótce misy opróżniły się i stara gospodyni, <strong>na</strong>zywa<strong>na</strong>„matką Agatą”, zwró<strong>ci</strong>ła się do jednej z kobiet:– Nuże, Zonia! Co, zaczadziałaś? Ruszże się!Zonia, wysoka, szerokobiodra baba poderwała się, chwy<strong>ci</strong>ła puste misy i. pobiegła do pieca.Wzięła stojący w ką<strong>ci</strong>e uchwyt <strong>na</strong> długim kiju, szybko wsunęła go do rozpalonej czeluś<strong>ci</strong> iwydobyła z niej sagan. Jej zdrowe, puerfowate policzki zaczerwieniły się od ognia, a gdywracała z pełną misą, musiała ją trzymać w wy<strong>ci</strong>ągniętych rękach: miała wyjątkowo duże ipełne piersi.Po barszczu przyszła kolej <strong>na</strong> mięso, gotowaną wieprzowinę, pokrajaną mS kawałki wielkoś<strong>ci</strong>pięś<strong>ci</strong>, tłustą i przerastała. – Olga! – zaskrzeczała nie<strong>ci</strong>erpliwie matka Agata,zwracając się do drugiej kobiety. – Odkrojże bratu chleba! Nie widzisz! Olga, szczupła izwin<strong>na</strong>, sięgnęła po bochenek, uniosła go lekko, oparła o siebie i od<strong>ci</strong>ęła długą, <strong>ci</strong>enką i równąkromkę. – I mnie chleba, mamo – upomi<strong>na</strong>ła się dziewczynka <strong>na</strong>zywa<strong>na</strong> Natalką. – Iczłowiekowi nie zapomnij – burknął Prokop.Olga zerknęła <strong>na</strong> goś<strong>ci</strong>a i położyła przed nim takąż zgrabną kromkę.– Dziękuję – powiedział, a o<strong>na</strong> zaśmiała się i kiwnęła głową.– Nie ma za co.35


– Z <strong>da</strong>leka jesteś?– Z <strong>da</strong>leka, z Kalisza. – To i w Wilnie byłeś?– A byłem!...– I Ostrą Bramę widziałeś?...– Widziałem. Tam obraz Matki Boskiej, cudowny obraz. Prokop spojrzał <strong>na</strong> sy<strong>na</strong> spodełba i znowu spuś<strong>ci</strong>ł oczy.– Każdy wie, że tak jest – mruknął.– A ty cudy sam widziałeś? – zagadnął Wasil.– Widzieć nie widziałem, ale ludzie opowia<strong>da</strong>li. O różnych cu<strong>da</strong>ch.– A <strong>na</strong> przykład, zrób łaskę, opowiedz.– Ja tam <strong>taki</strong>ch rzeczy nie umiem – zastanowił się gość – ale co słyszałem, jak potrafię,powtórzę.– Powtórz, powtórz. – Mała Natalką przysunęła się doń.Zaczął niechętnie mówić o matce, której bliźnięta urodziły się martwe, o kupcu, któremutowar złodzieje ukradli, o bluźniercy, któremu język usechł, żołnierzu, któremu <strong>na</strong> wojnieobie ręce urwało, a wszystkim Ostrobramska pomogła.Skończyli właśnie jeść i kobiety zabierały się do sprzątania, ale stanęły nieruchomo, zasłuchanew słowa opowia<strong>da</strong>jącego. On zaś z <strong>na</strong>tury wi<strong>da</strong>ć milczek, mówił <strong>ci</strong>cho i krótko.– Dużo i innych cudów <strong>na</strong>słuchałem się. Wszystkiego nie spamiętam – zakończył.– Ale to prze<strong>ci</strong>e katolicki obraz? – zapytała Zonia.– Katolicki.– Interesuje mnie – odezwał się znów Wasil – czy O<strong>na</strong> i ludziom innej wiary pomaga, <strong>na</strong>ten przykład prawosławnym?– Tego nie wiem – gość wzruszył ramio<strong>na</strong>mi – ale tak myślę, że byle tylko był dobryczłowiek, to każdemu pomoże.– Byle, wiadomo, chrześ<strong>ci</strong>janin – gniewnie poprawiła go matka Agata. – Nie powieszprze<strong>ci</strong>e, że pomogłaby Żydu!– Zydu? – odezwał się basem milczący dotychczas rudy parobek. – Na Ży<strong>da</strong> O<strong>na</strong> jeszczeby cholerę zesłała. I <strong>taki</strong> skutek.Zaśmiał się głośno i klepnął się. po kola<strong>na</strong>ch.Stary Prokop wstał i przeżeg<strong>na</strong>ł się. Było to syg<strong>na</strong>łem dla pozostałych. Kobiety wzięły siędo my<strong>ci</strong>a <strong>na</strong>czyń. Mężczyźni wyszli przed dom oprócz Wasila, <strong>który</strong> został przy stole. Mielnikwypalił fajeczkę, po czym przyniósł sobie kożuch, rozesłał go pod klonem <strong>na</strong> trawie ipołożył się, by zażyć drzemki po sytnym obiedzie.– Ja tu za robotnika służę – zagaił rozmowę rudy chłop, zwracając się do siedzącego obokprzybysza. – Już szósty rok służę. Dobry młyn. A ty z fachu kim będziesz?– Ja bez fachu. Różne roboty z<strong>na</strong>m...– Jakbyś tu <strong>na</strong> noc został, a rankiem miał ochotę, to jeżeli <strong>na</strong> ślusarskiej robo<strong>ci</strong>e rozumieszsię, poprawisz mi rewolwer. Za<strong>ci</strong>ął się i kurek nie podnosi. Diabeł w niego jakiś wstąpił.– O nocleg prosiłem; pozwolili, to i przenocuję. A rankiem chętnie zobaczę. Trochę umiemślusarki.– To i podziękuję tobie.– A nie trzeba. I tak za goś<strong>ci</strong>nność ch<strong>ci</strong>ałbym się wypła<strong>ci</strong>ć. Dobrzy to ludzie.Parobek potwierdził. Ludzie szczerzy, nic im zarzu<strong>ci</strong>ć nie moż<strong>na</strong>. Stary wymagający i surowy,ale sprawiedliwy. Ostatniego grosza z człowieka nie wy<strong>ci</strong>ągnie i ostatniego potu niewy<strong>ci</strong>śnie. Cho<strong>ci</strong>aż opowia<strong>da</strong>li o nim, że rodzonego brata z torbami puś<strong>ci</strong>ł i że ten dzie<strong>ci</strong> muprzeklął. Ale nie wiadomo, jak tam było, bo było <strong>da</strong>wno. Więcej jak czterdzieś<strong>ci</strong> lat temu. Aco do przekleństwa, to może i było, bo w dzie<strong>ci</strong>ach Prokopowi nie powiodło się. Najstarszysyn utonął, średni <strong>na</strong> wojnie zginął. Została po nim tylko wdowa, taż właśnie Zonia, że zbiednych była, to już u świekrów po śmier<strong>ci</strong> męża została. Zdrowa baba i mło<strong>da</strong> jeszcze.36


Niejedną dziewuchę zakasuje. Stara Agata jej nie lubi. Przyczepia się. Były różne powody,ale teraz... Nawet z Olgą-majstrową, córką Prokopa, pogodziły się. Tylko stara bardziej zawzięta.A Olga też dobra baba. Zła nikomu nie życzy...– Wczoraj niosę siano do chlewu, a o<strong>na</strong> krowę doi. I powia<strong>da</strong>: Słuchaj, Witalis, tobie już<strong>da</strong>wno pora żenić się. A mnie śmiech. Gdzie mnie żenić się. To i mówię: Chyba z tobą, Olga.A o<strong>na</strong>, wiem, do tego <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>ela w Bier<strong>na</strong>tach upodobanie ma. To wyszczerzyła zęby i mówi:Tobie, mówi, Witalis, nie ja, mówi, w głowie. Tobie by Zonia, mówi, wdowa lepsza odemnie. Parobek zaśmiał się, splunął i do<strong>da</strong>ł:– Takie to u niej żarty. Ot, babskie sprawy. Tymczasem i baby wyszły <strong>na</strong> powietrze. Olgaz Zonia postrojone. Okazało się, że do Bier<strong>na</strong>t idą <strong>na</strong> wieczorynkę. Mała Natalka pokrę<strong>ci</strong>ła sięi stanęła przy goś<strong>ci</strong>u. – A ty <strong>na</strong>szego Wańkę widziałeś?– Nie, a <strong>który</strong> to Wańka?– To koń. On tłusty jak świnia. A jak ty <strong>na</strong>zywasz się?– Antoni.– A ja Natalka, a po <strong>na</strong>zwisku Szumińska. Mój oj<strong>ci</strong>ec majstrem w fabrycew Ludwikowie był. Ty z<strong>na</strong>sz fabrykę w Ludwikowie?– Nie, nie z<strong>na</strong>m.– Bardzo tam pięknie. Pałac ogromny. A panicz <strong>na</strong> motocyklu jeździ. I piece wielkie whali, jeden przy drugim. Bo w nich cegła wypala się. A inne są do fajansu i do porcelany.Bardzo <strong>ci</strong>ekawe. A <strong>na</strong>sze stawy widziałeś?– Nie, nie widziałem.– No, to chodź, pokażę tobie, gdzie moż<strong>na</strong> kąpać się. To tam, koło lasu. Bo tu, w dolnym,niebezpiecznie. Wielkie jamy są i wiry. Dziadzio Prokop nikomu nie pozwala od czasu, jakmój wujek Albin tu załamał się <strong>na</strong> lodzie i utonął. Chodź, pójdziemy.– Dobrze, pójdziemy – zgodził się.Natalka <strong>ci</strong>enkim głosikiem zasypywała go opowia<strong>da</strong>niami. Szli brzegiem po wąskiej,twardo wydeptanej ś<strong>ci</strong>eżce. Tak obeszli stawy i dotarli do lasu. Uwagę dziewczynki zwró<strong>ci</strong>łygrzyby.– Boże mój – wołała – ile tu rydzów. Od piątku <strong>na</strong>rosło, bo w piątek z <strong>ci</strong>otką Zonia wyzbierałyśmywszystkie. Chcesz, zbierzemy!... Praw<strong>da</strong>, że dziś niedziela, ale jak dla zabawycoś robić to nie grzech. Sama bab<strong>ci</strong>a mówiła...Na zbieraniu rydzów między wrzosami, gęsto porastającymi zagajnik, zeszło im całe popołudnie.Odpoczywali trochę, a później o zmroku wró<strong>ci</strong>li do domu. W samą porę, bo jużwołali ich do wieczerzy. Matki i <strong>ci</strong>otki nie było jeszcze z tańców i Natalka musiała pomagaćbabce Aga<strong>ci</strong>e. Przynieśli cały fartuch rydzów. Żeby nie popsuły się, <strong>na</strong>leżało je przebrać izalać wodą.Po wieczerzy i uprzątnię<strong>ci</strong>u wszystkiego Prokop, a po nim i stara, poszli spać do pokojów<strong>na</strong> drugą stronę sieni. Parobek Witalis wziął <strong>na</strong> ręce ichsy<strong>na</strong>, kalekiego Wasila, i też go zaniósł do pokojów. Sam wró<strong>ci</strong>ł, zza pieca wy<strong>ci</strong>ągnął dwasienniki, ułożył je <strong>na</strong> ławkach pod ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>mi i powiedział:– Kładź się. Przenocujesz jako tako. Much już dzięki Bogu niewiele. Pozamykał drzwi,zgasił lampkę i położył się. Gość zrobił to samo. Wielką izbę zaległa <strong>ci</strong>sza. Z początku rozlegałosię jeszcze brzmienie much, nim nie usadowiły się do snu, a potem to już tylko zza ś<strong>ci</strong>anydolatywał spokojny, jednostajny szum wody we młynie. Cicho tu było, <strong>ci</strong>epło i dobrze. Izasypiało się lekko.Ciemno jeszcze było, gdy obudziło ich skrzypienie kół, tupot kopyt końskich i pokrzykiwanie:ludzie przywieźli żyto do mły<strong>na</strong>. W sieni rozległo się chrząkanie starego Prokopa.Witalis zerwał się, gość również. Wsunęli sienniki za piec.Prokop Mielnik wszedł i mruknął:– Niech będzie pochwalony...37


– Na wieki... – odpowiedzieli.– Co stoi<strong>ci</strong>e? Ruszaj się, ty diable – zwró<strong>ci</strong>ł się do Witalisa. – Zaporkę odstawić!Spojrzał ponuro <strong>na</strong> goś<strong>ci</strong>a i do<strong>da</strong>ł:– A ty co? Bierz się do roboty! Nie słyszysz? Ludzie ziarno przywieźli!...– To z<strong>na</strong>czy, że weźmiesz mnie do pracy? – zapytał uradowany.– Niech tam już. Wezmę.Rozdział VIOd tego dnia zadomowił się Antoni Kosiba w młynie Prokopa Mielnika. A cho<strong>ci</strong>aż nieśmiał się nigdy, a uśmiechał bardzo rzadko, było mu tu dobrze jak nigdzie dotychczas. Robotysię nie bał, rąk ani pleców nie żałował, w ga<strong>da</strong>nie nie lubił się w<strong>da</strong>wać, toteż stary Prokopnic mu nie miał do zarzucenia. Owszem, <strong>na</strong>wet zadowolony był z nowego parobka. Jeżelizaś niczym tego nie objawiał, to tylko dlatego, że nie leżało to w jego zwyczajach.Antoni Kosiba spełniał wszystkie prace, jakie <strong>na</strong> niego przypadły. Czy przy stawidłach,czy przy zsypce, czy przy wadze, czy żar<strong>na</strong>ch. Gdy co psuło się, zabierał się do <strong>na</strong>prawy, a żebystry był wi<strong>da</strong>ć z <strong>na</strong>tury, miało się w nim wygodną wyrękę. Nieraz klamra pękła albo i trybowekoło <strong>na</strong> osi obsunęło się, a on już wiedział, co trzeba zrobić, umiał zrobić i obywało siębez kowala i bez stelmacha.– Zdolny ty jesteś, Antoni – mawiał Witalis. – Z<strong>na</strong>ć, że po świe<strong>ci</strong>e bywały.A znowu innym razem:– Nie <strong>taki</strong> ty jeszcze stary. Będziesz mądrze Prokopowi służyć, a to patrz, jeszcze i żonęsobie wysłużysz, Olgę-wdowę poślubisz...– Ga<strong>da</strong>sz, sam nie wiesz co – Antoni Kosiba wzruszył ramio<strong>na</strong>mi – ani im to w głowie, anitym bardziej mnie. Po licha mi to?Dudniło koło młyńskie, szumiał obfity strumień wody, warczały żar<strong>na</strong>. Biały pył mącznyunosił się w powietrzu <strong>na</strong>pełniając je chlebnym smakiem. Od świtu do nocy nie brakło zaję<strong>ci</strong>a.Owszem, raczej czasu nie stawało. Za to w niedzielę moż<strong>na</strong> było odetchnąć i koś<strong>ci</strong> rozprostować.Ale i wtedy Antoni nie starał się zbliżyć ani do wesołej Zoni, ani do Natalczynejmatki, Olgi, cho<strong>ci</strong>aż obie go lubiły i odnosiły się doń życzliwie. Najwięcej w czasie odpoczynkuprzebywał z Natalką.Dzień był do dnia podobny i jemu samemu z<strong>da</strong>wało się, że już tak zawsze będzie, gdy zaszedłwypadek, <strong>który</strong> nie tylko wszystko zmienił, lecz i dla rodziny Prokopa Mielnika miałbyć wielkim z<strong>da</strong>rzeniem.Stało się to tak: w sobotę, tuż przed zatrzymaniem koła, pękła dębowa piasta. Co żywo<strong>na</strong>leżało ją zmocować obręczą żelazną. Prokop przyniósł niemal biegiem <strong>na</strong>rzędzia i Antonize trzy godziny po<strong>ci</strong>ł się, zanim reperacji doko<strong>na</strong>ł. Ponieważ zaś <strong>na</strong>rzędzia stary po<strong>na</strong>dwszystko cenił i trzymał je Zawsze przy swoim łóżku, kazał skrzynkę tam odnieść. Antoniwziął ją <strong>na</strong> ramię i poszedł. Dotychczas nigdy do pokojów nie zaglą<strong>da</strong>ł, bo <strong>ci</strong>ekawy nie był, ai nie miał po co.Czysto tu było <strong>na</strong>dzwyczajnie. Białe, <strong>na</strong>krochmalone firanki w ok<strong>na</strong>ch i doniczki z pelargonią.Na wysokich łóżkach piętrzyły się aż po sufit piramidy pulchnych poduszek, podłogabyła czerwono malowa<strong>na</strong>.Antoni cofnął się, by staranniej wytrzeć nogi, i wszedł. W drugim pokoju zobaczył Wasilkę.Wasilka leżał w łóżku i płakał. Gdy zobaczył Antoniego, zaczął uspokajać się, ale <strong>na</strong>glezawołał:– Słuchaj, Antoni, ja już dłużej nie wytrzymam. Lepsza śmierć jak <strong>taki</strong>e ży<strong>ci</strong>e. Ja ze sobąskończę. Tak mnie już pisano.38


– Nie mów byle czego – spokojnie odpowiedział Antoni. – Różne nieszczęś<strong>ci</strong>a ludzi spotykają,a prze<strong>ci</strong>eż żyją...– Żyją? To po co?... Cóż ja, jak ta kło<strong>da</strong> mam gnić?– Po cóż gnić...– A co ze mnie? Ani komu, ani sobie. Tak i będzie. Leżę tu i w<strong>ci</strong>ążmyślę. I domyśliłem się: Nie ma innej rady.– Zostaw głupstwa – mruknął Antoni, ukrywając wzruszenie. – Młody jesteś.– I cóż że młody! Jakaż moja młodość, kiedy nogami o własnych siłach stąpać nie mogę.Żebym stary był, to niech... A to kara boska za grzech ojca! A ja mam za to <strong>ci</strong>erpieć? Za coja?... Ja stryjowi odebrałem jego część?... Nie ja! Nie ja! Tylko oj<strong>ci</strong>ec. Za cóż <strong>na</strong> mnie to kalectwo?...Antoni spuś<strong>ci</strong>ł oczy. Wprost nie mógł patrzeć <strong>na</strong> tego ślicznego chłopca, dzie<strong>ci</strong>ucha prawie,rozpaczającego <strong>na</strong>d sobą.– Ty myśl o czym innym – bąknął bez przeko<strong>na</strong>nia.– O czymże ja mogę myśleć, o czym? Kiedy co spojrzę <strong>na</strong> te swe nogi, to wolałbym się nieurodzić! O, zobacz! Szarpnął kołdrę i odkrył się.Wychudzone nogi, nie<strong>na</strong>turalnie <strong>ci</strong>enkie, pokryte były <strong>na</strong> goleniach różowymi pręgamiblizn, które jeszcze nie zdążyły zbieleć, i zgrubieniami.Wasil coś mówił, lecz Antoni Kosiba nie słyszał tego, nie rozróżniał słów. Patrzał jakurzeczony. Czuł, że coś dziwnego z nim się dzieje. Patrzał tak, jakby już kiedyś <strong>taki</strong> widokmiał przed oczami, jakby tak być powinno. Nieprzeparta siła kazała mu pochylić się <strong>na</strong>d leżącym.Wy<strong>ci</strong>ągnął ręce i zaczął obmacywać kola<strong>na</strong> i golenie. Jego grube palce, pokryte stwardniałąskórą, z nieomylną sprawnoś<strong>ci</strong>ą wyszukiwały <strong>na</strong><strong>ci</strong>skami <strong>na</strong> zwiotczałe mięśnie kalekikrzywizny źle zrośniętych koś<strong>ci</strong>.Dyszał <strong>ci</strong>ężko, jakby przy wielkim wysiłku. Walczył z myślami. Ależ tak, tak: z <strong>na</strong>dzwyczajnąjasnoś<strong>ci</strong>ą to rozumiał. Koś<strong>ci</strong> prze<strong>ci</strong>e źle zrosły się. To nie powinno być tak. I tu też.Jakże!Wyprostował się i otarł rękawem pot z czoła. Jego oczy świe<strong>ci</strong>ły się, a zbladł tak, że Wasilkozapytał:– Co tobie?– Czekaj, Wasil – odezwał się Antoni ochrypłym <strong>na</strong>gle głosem – ty jak <strong>da</strong>wno spadłeś ipołamałeś nogi?– Piąty miesiąc... Ale...– Piąty? Ale tobie zestawili?– Zestawili. Doktor z miasteczka, z Radoliszek.– I co?– I mówił, że będę zdrów. W deseczki mi nogi zaban<strong>da</strong>żował. Dwa miesiące leżałem, a jakzdjął...– To co?– To powiedział, że już nic nie pomoże. Takie połamanie, że żadnej rady nie ma.– Że nie ma?– Aha! Oj<strong>ci</strong>ec ch<strong>ci</strong>ał mnie do samego Wil<strong>na</strong> wieźć do szpitala. Ale doktor powiedział, żenie ma po co, bo i sam Pan Bóg tu nie pomoże. Antoni zaśmiał się.– Niepraw<strong>da</strong>.– Jak to niepraw<strong>da</strong>? – drżącym głosem zapytał Wasil.– A tak, że niepraw<strong>da</strong>. Ot! poruszaj palcami!.. A widzisz... Niepraw<strong>da</strong>! Jakbyś nie mógłporuszyć, to koniec. A stopami?– Nie mogę – skrzywił się Wasil – boli.– Boli?... To i powinno boleć. Z<strong>na</strong>czy, dobrze jest. Zmarszczył brwi i z<strong>da</strong>wał się <strong>na</strong>myślać.Wresz<strong>ci</strong>e powiedział z przeko<strong>na</strong>niem:39


– Trzeba tobie nogi znowu połamać i prawidłowo koś<strong>ci</strong> złożyć. Jak muszą być. I wyzdrowiejesz.Żebyś palcami nie mógł ruszać, to przepadło, a tak. moż<strong>na</strong>.Wasil wpatrywał się weń zdumiony.– A ty. Antoni, skąd wiesz?– Skąd?... – Antoni zawahał się. – Nie wiem skąd. Ale to nic trudnego.O zobacz. Tu tobie zrosło się krzywo i tu, a <strong>na</strong> tej nodze jeszcze gorzej. Tu pęknię<strong>ci</strong>e aż dokola<strong>na</strong> pewno jest.Na<strong>ci</strong>snął i zapytał:– Boli?– Bardzo boli.– A widzisz. I tu musi być tak samo!...Kaleka syknął pod dotknię<strong>ci</strong>em palca. Antoni uśmiechnął się.– Widzisz!... Tu trzeba przekroić skórę i mięśnie. A potem młoteczkiem... albo piłką. Zestawićw porządku.Zwykle spokojny i raczej flegmatyczny Antoni był teraz zmieniony nie do poz<strong>na</strong>nia. Zożywieniem tłumaczył Wasilowi, że nie wolno tra<strong>ci</strong>ć czasul trzeba to prędko zrobić.– Doktor Pawlicki nie zgodzi się. – Wasil potrząsnął głową. – On jakco powie, to później i słuchać nie chce. Chyba żeby do Wil<strong>na</strong> jechać?Drżał cały pod wpływem tej <strong>na</strong>dziei, jaką w nim obudził Antoni, i wpatrywałsię weń z niepokojem.– Nie trzeba do Wil<strong>na</strong>! – gniewnie odpowiedział Antoni. – Nie trzebanikogo. Ja sam! Ja sam to zrobię!...– Ty? – już z zupełną niewiarą zawołał Wasil.– A tak, ja. l zobaczysz, będziesz chodził po <strong>da</strong>wnemu.– A skądże ty to możesz umieć? Toż operacja. Trzeba <strong>na</strong>uki kończyć, żeby <strong>taki</strong>e rzeczy.Robił ty to kiedy?Antoni spochmurniał. Nie mógł przezwy<strong>ci</strong>ężyć tego dziwnego pragnienia, wprost coś gozmuszało do upierania się przy swoim zamiarze. Jednocześnie jed<strong>na</strong>k zrozumiał, że mu nie<strong>da</strong>dzą, nie pozwolą, że nie będą wierzyć. Oczywiś<strong>ci</strong>e nigdy nie zajmował się leczeniem anitym bardziej zestawianiem złamanych nóg. Wśród wielu zawodów, do <strong>który</strong>ch się zaprawił w<strong>ci</strong>ągu swojej wieloletniej wędrówki, wiedział to z zupełną pewnoś<strong>ci</strong>ą, nigdy nikogo nie leczył.Sam teraz dziwił się sobie, skąd z taką pewnoś<strong>ci</strong>ą, z <strong>taki</strong>m przeko<strong>na</strong>niem mógł twierdzić,że kalectwo Wasila było do usunię<strong>ci</strong>a. Dziwił się, lecz to w <strong>na</strong>jmniejszym stopniu niezmieniało jego przeświadczenia ani nie osłabiało postanowienia.Antoni Kosiba nie lubił kłamstwa. Jed<strong>na</strong>k tym razem nie ch<strong>ci</strong>ał się go wyrzec, skoro mogłodoprowadzić do celu.– Czy robiłem to? – wzruszył ramio<strong>na</strong>mi. – Wiele razy robiłem. I tobie zrobię i wyzdrowiejesz!Jesteś niegłupi i zgodzisz się. Drzwi uchyliły się i mała Natalka zawołała:– Antoni, chodź wieczerzać! A tobie jak, Wasilka, do łóżka przynieść?– Nie będę jeść – nie<strong>ci</strong>erpliwie odburknął Wasil, zły, że mu przerywają tak ważną rozmowę.– Wynoś się, Natalka!Zaczął ponownie wypytywać Antoniego i puś<strong>ci</strong>ł go dopiero wtedy, gdy w sieni zaskrzeczałprzy<strong>na</strong>glający głos matki.W dwa dni potem stary Prokop zawołał do siebie przed młyn Antoniego. Siedział i pykałdymem ze swojej fajki.– Cos ty <strong>na</strong>ga<strong>da</strong>ł, Antoni, mojemu Wasilce? – odezwał się z <strong>na</strong>mysłem. – Niby względemtego leczenia.– Prawdę powiedziałem.– Co za prawdę?40


– A że ja go mogę z tego kalectwa wyprowadzić.– Jakże ty możesz?– Trzeba roz<strong>ci</strong>ąć, koś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> nowo rozłamać i z powrotem złożyć. One są źle złożone.Stary splunął, pogłaskał swoją siwą brodę i machnął ręką.– Przestań. Sam doktor powiedział, że tu nic nie pomoże, a ty, głupi, nieuczony, chcesz?...Praw<strong>da</strong>, że w różnych majsterskich rzeczach rozumiesz się. Nie przeczę. Bo i grzech byłby...ale z <strong>ci</strong>ałem ludzkim to ono nie <strong>taki</strong>e proste. Trzeba wiedzieć, gdzie jaka kosteczka, gdziejaka żyłeczka, która do której pasuje, która jakie ma z<strong>na</strong>czenie. Toż sam nieraz prosiaka albo<strong>ci</strong>elaka <strong>na</strong> ten przykład rozbierałem. Ile tam różnych <strong>taki</strong>ch, co i nie połapisz się. A w grun<strong>ci</strong>erzeczy co?... Bydlę. A u człowieka prze<strong>ci</strong>e wszystko delikatne. Z<strong>na</strong>ć się <strong>na</strong> tym trzeba. Totobie nie sieczkarnia, co ją rozśrubujesz, wszystkie śrubki i tam inne <strong>taki</strong>e <strong>na</strong> ziemi rozłożysz,a później <strong>na</strong>zad poskła<strong>da</strong>sz, posmarujesz i lepiej rżnie jak przedtem. Umiejętność trzeba mieć,te to szkoły, te to <strong>na</strong>uki.– Jak chcesz. – Antoni poruszył ramieniem. – Czy ja <strong>na</strong>pieram się, czy co? Mówię, że potrafię,bo już nieraz ludzi z <strong>taki</strong>ej biedy wy<strong>ci</strong>ągnąłem, to i potrafię. Czy z<strong>da</strong>rzyło się tobie zemną, żebym co <strong>na</strong> wiatr ga<strong>da</strong>ł?Stary milczał.– Czy z<strong>da</strong>rzyło się, żebym mówił o jakiej robo<strong>ci</strong>e, że ją z<strong>na</strong>m, a później żebym ją zepsuł?Mielnik skinął głową.– To praw<strong>da</strong>! Grzech byłoby przeczyć! Z<strong>da</strong>tny jesteś i nie szkoduję sobie. Ale tu chodzi omojego sy<strong>na</strong>. Rozumiesz prze<strong>ci</strong>e. O ostatniego, jaki mi został.– To chcesz, żeby został <strong>na</strong> zawsze kaleką? Bo i to powiem tobie, że nie lepiej z nim będzie,a coraz gorzej. U niego kawałki koś<strong>ci</strong> zostały odbite. Sam je ręką <strong>na</strong>macasz. Mówisz, że<strong>na</strong>uka potrzeb<strong>na</strong>. Miałeś <strong>na</strong>ukę. Ten doktor z miasteczka prze<strong>ci</strong>e uczony. A co zrobił?– Jak uczony nie poradził, nieuczonemu i brać się nie ma po co. Chyba – zawahał się –chyba do Wil<strong>na</strong> wieźć, do bolnicy. Ale koszt ogromny i też nie wiadomo, czy co pomoże...– I kosztów nie trzeba. Mnie grosza nie zapła<strong>ci</strong>sz. Nie <strong>na</strong>pieram się ja, Prokopie, powtarzam,że nie <strong>na</strong>pieram się. Z dobrego serca, przez życzliwość dla was wszystkich ch<strong>ci</strong>ałem.Jeżeli boisz się, że Wasila od tego może śmierć albo gorsza choroba spotkać, to uważaj <strong>na</strong>dwie rzeczy. Najpierw to twoje prawo będzie choćby mnie i zabić. Bronić się nie będę. Azechcesz, to do śmier<strong>ci</strong> w służbie u <strong>ci</strong>ebie za <strong>da</strong>rmo zostanę. Cóż ja zrobię! Żal mi chłopaka, awiem, że rady <strong>da</strong>m. Druga zaś rzecz, Prokopie, czy ty nie słyszałeś, jakie jemu myśli po głowiechodzą?– Jakież to myśli?– A <strong>taki</strong>e, żeby sobie ży<strong>ci</strong>e odebrać.– Tfu, nie wymawiaj w złą godzinę. – Mielnik drgnął.– Ja nie wymawiam. Ale on, Wasilka, <strong>ci</strong>ągiem <strong>na</strong>d tym rozmyśla. Mnie mówił i innym.Zapytaj Zoni albo i Agaty. – W imię Ojca i Sy<strong>na</strong>!...– A ty, Prokop, Boga nie wzywaj – do<strong>da</strong>ł gniewnie Antoni – bo wszyscy ga<strong>da</strong>ją, że twojenieszczęś<strong>ci</strong>e z dziećmi to przez karę Bożą za krzywdę twego brata...– Kto tak mówi?! – zawarczał stary. –Kto?... Kto?... A wszyscy. Cała okolica. A jeżeliśjeszcze <strong>ci</strong>ekaw, toi syn twój mówi to samo. Za co, powia<strong>da</strong>, ja mam <strong>ci</strong>erpieć, wiecznym kaleką być, zagrzech ojca?...Zapanowało milczenie. Prokop opuś<strong>ci</strong>ł głowę i siedział jak skamieniały. Jego długie, siwewłosy i bro<strong>da</strong> poruszały się lekko od wiatru.– Boże, zmiłuj się. Boże, zmiłuj się – szeptał <strong>ci</strong>cho. Antoniemu zrobiło się <strong>na</strong>gle bardzonieswojo. Oto rzu<strong>ci</strong>ł w twarz temu biednemu starcowi <strong>na</strong>jboleśniejsze oskarżenie. Zapragnąłzłagodzić jakoś to, co powiedział, i odezwał się łagodnie:41


– Co ga<strong>da</strong>ją, to oczywiś<strong>ci</strong>e wymysł... Wyroków Boskich nikt z<strong>na</strong>ć nie może. A Wasil młodyjeszcze i głupi. Ja tam w to nie wierzę. Stary nie poruszył się.– Ja nie wierzę – <strong>ci</strong>ągnął Antoni. – A <strong>na</strong>jlepszy dowód to w tym, że twojego sy<strong>na</strong> moż<strong>na</strong>wyleczyć i że go wyleczę. Zastanów się, Prokop, bo tylko dobra tobie życzę, jak wiem, że i tymi zła nie życzysz. Zastanów się, co to będzie, gdy <strong>na</strong> przekór wszelkim ga<strong>da</strong>niem Wasil wyzdrowieje,zacznie chodzić, jak wszyscy inni ludzie, weźmie się do pracy? Będziesz miał komumłyn zostawić i <strong>na</strong> niedołężne swoje lata opar<strong>ci</strong>e i opiekę u rodzonego z<strong>na</strong>jdziesz. Pomyśl,czy nie zamknie to plotkarzom gęby, kiedy zobaczą Wasila zdrowego?Mielnik podniósł się z kloca <strong>ci</strong>ężko i spojrzał <strong>na</strong> Antoniego. W oczach miał niespokojneiskry.– Słuchaj, Antoni, a przysięgniesz mi, że chłopiec nie umrze?– Przysięgnę – zabrzmiała poważ<strong>na</strong> odpowiedź.– To chodź.Bez słowa poszedł <strong>na</strong>przód. Zajrzał do pokojów. Nikogo tu nie było. W rogu przed ikonąchybotał się mały płomyczek lampki.Prokop zdjął ikonę z gwoździa, uroczyś<strong>ci</strong>e podniósł ją <strong>na</strong>d głową i powiedział:– Na świętą Przeczystą...– Na świętą Przeczystą – powtórzył Antoni.– Na Chrystusa Zbawi<strong>ci</strong>ela...– Na Chrystusa Zbawi<strong>ci</strong>ela...– Przysięgam.– Przysięgam.– Przysięgam – powtórzył Antoni i dla potwierdzenia przysięgi ucałował obraz, <strong>który</strong> muprzysunął Prokop.Wszystko miało się odbyć w zupełnej tajemnicy. Prokop Mielnik nie ch<strong>ci</strong>ał, by przez <strong>na</strong><strong>da</strong>niesprawie rozgłosu znowu ożyły w okolicy rozmowy o wypędzonym bra<strong>ci</strong>e i o karze Boskiej,co miała za to spaść <strong>na</strong> jego potomstwo. Pomimo przysięgi Antoniego Kosiby, pomimowyjątkowego zaufania, jakie doń żywił, liczył się prze<strong>ci</strong>eż z możliwoś<strong>ci</strong>ą śmier<strong>ci</strong> sy<strong>na</strong>.Dlatego też <strong>na</strong>wet swoim <strong>na</strong>jbliższym nie udzielił dokładnych informacji.W <strong>ci</strong>ągu <strong>na</strong>stępnego dnia, zgodnie z planem Antoniego, baby musiały uprzątnąć przybudówkę.Napalono tam w piecu, zaniesiono ceber z wodą, dwa <strong>na</strong>jwiększe rondle i poś<strong>ci</strong>el Wasila,a także Antoniego.Babom i drugiemu parobkowi Prokop powiedział tylko to:– Antoni z<strong>na</strong> sposób leczenia i będzie tam leczyć Wasilkę.Tymczasem Antoni wybrał sobie z <strong>na</strong>rzędzi młotek, małą piłkę, wyczyś<strong>ci</strong>ł ją do białoś<strong>ci</strong>roztartą cegłą i dorobił rączkę. Potem wyszukał dłutko i dwa noże. I to, i to ostrzył długo, ależe robił to w składziku, nikt go nie mógł podpatrzeć. Nie wiedział też nikt, jak wystrugał sobiewklęsłe deseczki.Stary Prokop z samego ra<strong>na</strong> poszedł do miasteczka i wró<strong>ci</strong>wszy zaniósł Antoniemu doprzybudówki jakieś paczki. Była to wata i jody<strong>na</strong>. Ban<strong>da</strong>że sporządził Antoni sam z dwóchprześ<strong>ci</strong>eradeł.Wieczorem przeniesiono Wasila i obaj spędzili już tę noc razem w przybudówce. W przybudówcebyła duża izba z trzema ok<strong>na</strong>mi i <strong>ci</strong>em<strong>na</strong> alkowa. Wasilowi postawiono łóżko wizbie. Alkowę zajął Antoni. Tak samo jak i w izbie domowej pod ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>mi były tu ławy, a wką<strong>ci</strong>e duży stół.Wasil nie mógł zasnąć. W<strong>ci</strong>ąż wypytywał Antoniego o różne szczegóły.– Spałbyś już – ofuknął go wresz<strong>ci</strong>e Antoni. – Co, boisz się bólu, jak baba?– Ja nie boję się bólu. Gdzież tam. Sam zobaczysz. Ani jęknę. I o to tylko <strong>ci</strong>ę proszę, ty niezważaj <strong>na</strong> ból. Ja przetrzymam. Byle dobrze było.– Będzie dobrze.42


O świ<strong>ci</strong>e młyn ruszył normalnie. Z tą tylko różnicą, że obie młode kobiety musiały pójśćdo pomocy <strong>na</strong> miejsce Antoniego.– Cóż to, Prokop – podżartowywali chłopi – ty babami młyn pędzisz?Ale Prokop <strong>na</strong> żarty nie odpowia<strong>da</strong>ł. Nie to mu było w głowie. Robił swoje, lecz w<strong>ci</strong>ążmodlił się w duchu.Tymczasem słońce wydostało się już z mgieł wiszących <strong>na</strong>d horyzontem i zalało świat<strong>ci</strong>epłą jasnoś<strong>ci</strong>ą. W przybudówce zrobiło się zupełnie widno.Krzątający się już od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> Antoni mruczał coś pod nosem. Wasil wodził za nim wzrokiemi nie odzywał się. Ten bro<strong>da</strong>ty olbrzym wy<strong>da</strong>wał mu się człowiekiem niesamowitym,tajemniczym i niebezpiecznym. W jego zachowaniu się, w pośpiechu i w <strong>na</strong>głych, krótkichzamyśleniach, w półuśmiechach i w marszczeniu brwi było coś, co wywoływało zabobonnystrach. Wasil wiedział, że nikt tu teraz nie przyjdzie i że z<strong>da</strong>ny jest <strong>na</strong> jego łaskę. Wiedziałteż, że żadne prośby nie pomogą, że Antoni nie odstąpi za nic od planu. Byłby może krzyczało ratunek, lecz i <strong>na</strong> to nie mógł się zdobyć. Patrzał jak urzeczony <strong>na</strong> niezrozumiałe czynnoś<strong>ci</strong>Antoniego, <strong>na</strong> to, jak ten powrzucał różne <strong>na</strong>rzędzia do wrzącej wody, jak owinął się prześ<strong>ci</strong>eradłem,jak ustawił <strong>na</strong> tabore<strong>ci</strong>e zwitki ban<strong>da</strong>żów... Jak wydobył skądś postronki...Wasilko pomyślał, że tak musi wyglą<strong>da</strong>ć kat, szykujący się do za<strong>da</strong>wania tortur. Toteżogarnęło go zdziwienie, gdy <strong>na</strong>gle usłyszał <strong>na</strong>d sobą <strong>ci</strong>epły i serdeczny głos, tak różny odzwykłego tonu Antoniego.Antoni pochylił się <strong>na</strong>d nim i mówił pogodnie i życzliwie:– No, przyja<strong>ci</strong>elu, śmiało, po męsku! Trzeba trochę po<strong>ci</strong>erpieć, jeżeli chcesz być znowudzielnym, dziarskim chłopcem. Wszystko pójdzie dobrze. No, oprzyj się <strong>na</strong> mnie.Wziął go <strong>na</strong> ręce i ułożył <strong>na</strong> stole.– Widzisz – mówił – ja wiem, żeś odważny, że za<strong>ci</strong>śniesz zęby i ani piśniesz. Ale możeszmimo woli drgnąć i dlatego muszę <strong>ci</strong>ę przywiązać. Bo <strong>taki</strong>e drgnię<strong>ci</strong>e popsułoby mi robotę.Dobrze?– Wiąż – szepnął Wasil.– I nie patrz tutaj. Spoglą<strong>da</strong>j sobie <strong>na</strong> pułap albo przez okno <strong>na</strong> chmurki <strong>na</strong> niebie.Ten spokojny głos przynosił nerwom Wasila ukojenie. Czuł, jak mocno opasują go sznury,był teraz przytwierdzony do stołu tak, że ruszyć się nie mógł. Zezując w bok zauważył jeszcze,że Antoni zakasał wysoko rękawy i długo mył ręce w parującej wodzie.Potem zabrzęczały <strong>na</strong>rzędzia, jeszcze sekun<strong>da</strong> i <strong>na</strong> prawej nodze uczuł jakby dwa szybkiedotknię<strong>ci</strong>a rozpalonego drutu. Jeszcze dwa!... Ból stawał się coraz dotkliwszy. Wasil za<strong>ci</strong>snąłszczęki z całej siły, do oczu <strong>na</strong>płynęły łzy. Z<strong>da</strong>wało mu się, że mijają godziny, a ból w<strong>ci</strong>ążwzrastał... Wresz<strong>ci</strong>e przez za<strong>ci</strong>śnięte zęby wydobyło mu się przytłumione, długie wy<strong>ci</strong>e:– Aaaaa....Nagle <strong>na</strong> zbolałą nogę spadło silne uderzenie. Ból był tak potworny, że ogniem <strong>na</strong>pełniłszpik w koś<strong>ci</strong>ach i targnął mięśniami w śmiertelnym skurczu. W oczach zawirowały srebrzystepunk<strong>ci</strong>ki.– Umieram – pomyślał i opadł bezwładnie.Gdy odzyskał przytomność, pierwszym jego wrażeniem był smak wódki w ustach. Czuł siębezgranicznie osłabiony. Nie mógł podnieść powiek, nie mógł z<strong>da</strong>ć sobie sprawy, gdzie sięz<strong>na</strong>jduje i co się z nim stało. Potem poczuł zapach dymu tytoniowego, a <strong>na</strong>stępnie zaczął rozróżniaćszept. Dwaj ludzie rozmawiali. Tak, poz<strong>na</strong>ł głos ojca i Antoniego.Z trudem otworzył oczy. Po chwili oswoiły się ze światłem. Naprze<strong>ci</strong>w <strong>na</strong> ławce siedział,wpatrując się weń, oj<strong>ci</strong>ec. Obok stał Antoni.– Oczy otworzył – powiedział oj<strong>ci</strong>ec. – Syneczku, Wasilku! Bóg ma <strong>na</strong>d <strong>na</strong>mi grzesznymimiłosierdzie! Niech Jego imię będzie sławione <strong>na</strong> wieki wieków! Syneczku, żyjesz że ty?Żyjesz?...– Co nie ma żyć. – Antoni zbliżył się do łóżka. – Żyje i powinien wyzdrowieć.43


– To ty mnie nogi zestawiał? – szeptem zapytał Wasil.– A jakże. I wszystko dobrze u<strong>da</strong>ło się. Strasznie ty je miałeś połamane, a ten doktor tojeszcze tobie szkody <strong>na</strong>robił. Teraz musisz leżeć spokojnie. Powinno wszystko zrosnąć się.– I będę... będę chodzić?...– Będziesz.– Jak wszyscy?– Tak samo.Powieki Wasila opadły znowu.– Zasnął – objaśnił Antoni. – Niech śpi. Sen siłę <strong>da</strong>je.Rozdział VIIJuż tydzień później Wasilowi minęła gorączka i odzyskał apetyt. Wraz z <strong>na</strong>dzieją wró<strong>ci</strong>łmu też humor. Podczas opatrunków krzywił się z bólu, ale żartował. Doglą<strong>da</strong>ł go Antoni sam,a gdy we młynie więcej było roboty, <strong>na</strong>d chorym czuwały kobiety.Nie sposób było przed nimi tajemnicy dotrzymać i pewno dlatego wiadomość o operacjirozeszła się po okolicy. Ten i ów przyja<strong>ci</strong>el czy koleżka Wasila zajrzał po drodze, by zamienićz nim kilka słów. I baby <strong>ci</strong>ekawskie przyłaziły <strong>na</strong> przeszpiegi, ot, żeby mieć o czym plotkować.Tylko Antoniego unikali i gdy kto zobaczył, że on jest w izbie, wycofywali się odrazu.Tak minął październik, listopad, grudzień. W wigilię Bożego Narodzenia Wasil zaczął prosićAntoniego, by mu pozwolił sił spróbować. Antoni jed<strong>na</strong>ktylko warknął groźnie:– Leż i ani się waż łubki ruszać! Sam powiem kiedy!Dopiero pod koniec stycznia orzekł, iż czas opatrunek zdjąć. Cała rodzi<strong>na</strong> ch<strong>ci</strong>ała być przytym, lecz nikogo nie wpuś<strong>ci</strong>ł. Sam był bardzo przejęty i drżały mu ręce, gdy odwijał ban<strong>da</strong>że.Nogi Wasila jeszcze bardziej schudły, mięśnie w nich jeszcze bardziej zwiotczały. Ale bliznyzgoiły się dobrze, a co ważniejsze, znikły guzy i wykrzywienia.Antoni ostrożnie, cal za calem, obmacywał przez <strong>ci</strong>enką skórę koś<strong>ci</strong>.Zamknął przy tym oczy, jakby mu wzrok przeszkadzał. W końcu odetchnąłi mruknął:– Porusz palcami... A teraz ostrożnie stopami... Boli?...– Nie, nie boli – zdyszanym ze-wzruszenia głosem odpowiedział Wasil.– A teraz spróbuj zgiąć kola<strong>na</strong>...– Boję się.– Śmiało, no!Wasil spełnił rozkaz i ze łzami w oczach spojrzał <strong>na</strong> Antoniego.– Mogę zgiąć! Mogę!– Czekaj, nie za dużo. Podnieś teraz tę nogę lekko... o tak, a teraz tę... Z wysiłkiem i drżąc<strong>na</strong> całym <strong>ci</strong>ele z wrażenia Wasil wykonywał <strong>na</strong>kazane ruchy.– A teraz <strong>na</strong>kryj się i leż. Tydzień położysz. Później zaczniesz wstawać.– Antoni!– Co?– To z<strong>na</strong>czy... to z<strong>na</strong>czy, że... będę mógł chodzić?...– Tak samo jak i ja. Nie od razu. Przyuczyć się musisz. Z początku jak małe dziecko <strong>na</strong>nogach nie ustoisz.I była to praw<strong>da</strong>. Dopiero w dwa tygodnie po zdję<strong>ci</strong>u opatrunku Wasil zdołał bez pomocylaski obejść izbę dookoła. Wtedy to Antoni zwołał do przybudówki całą rodzinę. PrzyszedłProkop i Agata, i obie młode kobiety, i mała Natalka.44


Wasil siedział <strong>na</strong> łóżku kompletnie ubrany i czekał. Gdy zebrali się wszyscy, wstał i obszedłizbę wolnym i słabym, ale równym krokiem. Stanął w środku i zaśmiał się.Wówczas baby wybuchły <strong>taki</strong>m płaczem i <strong>taki</strong>m zawodzeniem, jakby <strong>na</strong>jwiększe nieszczęś<strong>ci</strong>esię stało. Matka Agata chwy<strong>ci</strong>ła sy<strong>na</strong> w obję<strong>ci</strong>a, trzęsąc się od szlochu. Tylko staryProkop stał nieruchomy, ale i jemu po wąsach i po brodzie spływały łzy.Gdy baby nie ustawały w wybuchach śmiechu i płaczu, Prokop skinął <strong>na</strong> Antoniego.– Chodź ze mną.Wyszli z przybudówki, obeszli dom i weszli do sieni.– Dawaj swoją czapkę – rozkazał Prokop. Wziął ją i zniknął za drzwiami pokojów. Niebyło go z dziesięć minut. Nagle drzwi otworzyły się. W obu rękach stary niósł czapkę. Wy<strong>ci</strong>ągnąłją do Antoniego.– Masz, bierz! Same ucz<strong>ci</strong>we carskie imperiały. Na resztę ży<strong>ci</strong>a tobie starczy. Tego dobra,coś ty mi wyrządził, pieniędzmi nie zapła<strong>ci</strong>sz, ale co mogę, to <strong>da</strong>ję. Bierz!Antoni spojrzał <strong>na</strong> niego, później <strong>na</strong> czapkę: była prawie peł<strong>na</strong> małych, złotych monet.– Co ty, Prokop?! – Antoni odstąpił o krok. – Co ty? Chyba rozum stra<strong>ci</strong>łeś.– Bierz – powtórzył Mielnik.– A po cóż mnie to?! Ja nie potrzebuję. Dajże spokój, Prokop. Czy ja dla pieniędzy?...Przez serdeczność, za twoją życzliwość! I chłopaka żal mi było.– Weź!– Nie wezmę – stanowczo odpowiedział Antoni.– Dlaczego?...– Nie z<strong>da</strong> mi się to bogactwo <strong>na</strong> nic. Nie wezmę!– Z serca <strong>da</strong>ję, Bóg widzi, że z serca. I nie żałuję.– A ja z serca dziękuję. Dziękuję, Prokop, za twoją dobrą wolę, ale nie trzeba mi pieniędzy.Chleb mam, <strong>na</strong> tytoń i odzież zarobię, po co mi?! Mielnik <strong>na</strong>myślał się przez chwilę.– Daję – powiedział wresz<strong>ci</strong>e – ty nie bierzesz. Twoja rzecz. Wiadomo, siłą <strong>ci</strong> nie wepchnę.Ale i tobie tak nie wolno! Cóż ty, Antoni, chcesz mnie odmówić wdzięcznoś<strong>ci</strong>? Cóż tychcesz, żeby mi ludzie oczy wykłuwali, że ja tobie za taką sprawę niczym nie odpła<strong>ci</strong>ł?... Niewolno tobie tak me po chrześ<strong>ci</strong>jańsku, tak nie po ludzku postąpić. Nie bierzesz złota, toprzyjm co innego. Bądź goś<strong>ci</strong>em u mnie. Żyj z <strong>na</strong>mi jak rodzony. Chcesz czasem co pomócwe młynie albo w gospo<strong>da</strong>rstwie, pomagaj, nie zechcesz, nie pomagaj. Tak żyj jak u własnegoojca.Antoni kiwnął głową.– Dobrze mi u <strong>ci</strong>ebie, Prokop, i zostanę. A <strong>da</strong>rmo chleba jeść nie będę. Póki zdrowia i siłstarczy, roboty nie wyrzeknę się, bo i co by bez roboty było za ży<strong>ci</strong>e? A tobie za serce dziękuję.Więcej też mowy między nimi o tych sprawach nie było. I wszystko zostało po staremu.Tylko przy stole matka Agata <strong>da</strong>wała teraz zawsze osobny talerz Antoniemu i <strong>na</strong>jtłustsze kąskidla niego sama wybierała.W <strong>na</strong>jbliższy piątek, kiedy to zjazd we młynie bywał <strong>na</strong>jwiększy, Wasil wyszedł <strong>na</strong> podwórzew krótkim, nowym kożuszku, w karakułowej, wysokiej czapie i w długich butach zlakierowanymi cholewami. Chodził tak jak gdyby nigdy nic <strong>na</strong> oczach wszystkich. Chłopigęby szeroko otwierali i jeden drugiego łok<strong>ci</strong>em w bok trącał, bo nikt uwierzyć nie mógł, żeto praw<strong>da</strong>, co baby opowia<strong>da</strong>ły, że robotnik Prokopa Mielnika, jakiś przybysz z <strong>da</strong>leka, AntoniKosiba, cudem z kalectwa Wasila wyleczył.Jak głośne przedtem było nieszczęś<strong>ci</strong>e Wasila, tak głośno teraz mówiono o jego wyzdrowieniu.Mówiono w Bier<strong>na</strong>tach i w Radoliszkach, w Wicku<strong>na</strong>ch i w Nieskupej, w Pobereziu iw Gumniskach. A stamtąd wieś<strong>ci</strong> szły <strong>da</strong>lej, aż po zaś<strong>ci</strong>anki Romejków i Kuncewiczów, powielkie wioski <strong>na</strong>d Ruczejnicą i jeszcze <strong>da</strong>lej. Tam mniej ludzie się tym zajmowali, ze wzglę-45


du <strong>na</strong> odległość, ale tu, pod bokiem, o <strong>na</strong>dzwyczajnym wyzdrowieniu we młynie wszyscypamiętali.Toteż gdy pod koniec lutego, <strong>na</strong> wyrębie w Czumskim lesie, pa<strong>da</strong>jąca brzoza przygniotłagospo<strong>da</strong>rza z Nieskupej, Fiodorczuka, sąsiedzi uradzili wieźć go do mły<strong>na</strong>, do AntoniegoKosiby. Przywieźli go prawie bez duszy. Krew mu się gardłem rzucała i <strong>na</strong>wet jęczeć jużprzestał.Gdy rozwalenki <strong>ci</strong>ągnione przez małego, pękatego konika stanęły przed młynem, Antoniakurat worek z otrębami niósł do świr<strong>na</strong>.– Ratuj, bra<strong>ci</strong>e – odezwał się doń jeden ze starowierców. – Sąsia<strong>da</strong> <strong>na</strong>mdrzewo przygniotło. Czworo dzie<strong>ci</strong> małych sierotami okrągłymi zostanie, bo matkę w zeszłymroku pochowalim.Wyszedł i Prokop, a <strong>ci</strong> do niego, by wstawił się za nimi. – Twego sy<strong>na</strong> wyleczył, niechże iFiodorczuka ratuje.– Nie moja sprawa, dobrzy ludzie – odpowiedział Prokop poważnie – ani mu zabronić niemogę, ani kazać. To jego rzecz.Tymczasem Antoni otrzepał ręce z mąki i przyklęknął <strong>na</strong> śniegu przy saniach.– Weź<strong>ci</strong>e go ostrożnie – powiedział po chwili – i nieś<strong>ci</strong>e za mną. Po wyzdrowieniu WasilaAntoni już <strong>na</strong> stałe pozostał w przybudówce.Tam było mu wygodniej, a i tak pusta stała. Tam też zaniesiono Fiodorczuka. Do wieczoraAntoni zajmował się nim, a wieczorem poszedł do izby, gdzieczekali chłopi nieskupscy.– Dzięki Bogu – powiedział – wasz sąsiad mocny mężczyz<strong>na</strong> i grzbiet został cały. Tylkosześć żeber mu złamało i obojczyk. Zawieź<strong>ci</strong>e go do domu i niech leży, póki krwią pluć nieprzestanie.Jak tylko mu <strong>na</strong> kaszel się zbierze, mech lód łyka. Gorącego mu nic nie <strong>da</strong>waj<strong>ci</strong>e.Tak samo ręką lewą niech me rusza. Zgoi się. Za dni dziesięć niech po mnie kto przyjedzie, tosam zobaczę.– A nie umrze?– Ja nie prorok – Antoni wzruszył ramio<strong>na</strong>mi – ale myślę, że jeżeli zrobi<strong>ci</strong>e wszystko, jakmówię, to wyżyje.Zabrali Fiodorczuka i odjechali. Nie minęło jed<strong>na</strong>k dni dziesięć, a z tejże Nieskupej przywieźlinowego pacjenta. Parobek jednego z gospo<strong>da</strong>rzy przy rąbaniu lodu <strong>na</strong> rzece pośliznąłsię przy zamachu i rozwalił sobie siekierą stopę niemal do kostki. Czy siekiera była zardzewiała,czy z łap<strong>ci</strong>a jakieś paskudztwo do rany weszło, dość iż noga w oczach czerniała. Samranny z<strong>da</strong>wał sobie sprawę z tego, że to gangre<strong>na</strong>.Antoni tylko pokrę<strong>ci</strong>ł głową i mruknął:– Ja tu już nie pomogę. Noga przepadła.– Ratuj choć ży<strong>ci</strong>e! – błagał bie<strong>da</strong>k.– Trzeba nogę ob<strong>ci</strong>ąć tu, w tym miejscu. – Antoni wskazał <strong>na</strong>d kolanem. – Kaleką <strong>na</strong> całeży<strong>ci</strong>e zostaniesz i jeszcze mnie będziesz przekli<strong>na</strong>ć. Jeszcze powiesz, że był sposób.– Przysięgam, bra<strong>ci</strong>e, ratuj ży<strong>ci</strong>e. Toż sam widzę czarne plamy. Gangre<strong>na</strong>.– Jak chcesz – zgodził się po <strong>na</strong>myśle Antoni.Operacja była <strong>na</strong>der boles<strong>na</strong> i osłabiła chorego tak, że przez kilka dni nie było mowy o zabraniugo do domu. Jed<strong>na</strong>k ży<strong>ci</strong>u jego już nic nie groziło.Po tych wypadkach sława Antoniego Kosiby wzrosła jeszcze bardziej. Zaczęli niemal codzienniezjawiać się chorzy z różnymi dolegliwoś<strong>ci</strong>ami. Temu oczy zaropiały, że świata Bożegonie widział, drugiego w koś<strong>ci</strong>ach łamało, trze<strong>ci</strong> <strong>na</strong>rzekał <strong>na</strong> kolki, inny dusił się kaszlem.Bywali i tacy, którzy sami nie wiedzieli, co im jest, słabowali i tyle.Antoni nie wszystkim pomagał. Nie<strong>który</strong>ch od razu odsyłał, mówiąc, że <strong>na</strong> ich chorobę niema lekarstwa. Innym kazał rozmai<strong>ci</strong>e: a to worek z gorącym piaskiem do brzucha przykła<strong>da</strong>ć,a to soli nie sypać do jadła i mięsa nie jeść, a to wywary z różnych ziół pić. I tak jakoś się46


skła<strong>da</strong>ło, że kto od niego z poradą wyszedł, zawsze do zdrowia wracał, a jeśli i nie całkiem, tocho<strong>ci</strong>aż ulgę w <strong>ci</strong>erpieniu miał.Było w okolicy kilku z<strong>na</strong>chorów. W Pieczkach u hrabiego Zantofta stary owczarz umiałróżę zamawiać i ból zębów tak samo, a i w innych chorobach rozumiał się też. Jed<strong>na</strong> baba,Bielakowa z kolonii Nowe Osiedle, z<strong>na</strong>ła sposób <strong>na</strong> liszaje i <strong>na</strong> szczęśliwy poród; zakrystianw Radoliszkach robaki wypędzał i <strong>na</strong> krwotoki pomagał. Ale wszyscy oni kazali mówić jakieśmodlitwy albo tajemnicze zaklę<strong>ci</strong>a, wykonywali <strong>na</strong>d chorym jakieś z<strong>na</strong>ki lub <strong>da</strong>wali imamulety.Natomiast ten nowy z<strong>na</strong>chor, Antoni z mły<strong>na</strong>, nic <strong>taki</strong>ego nie robił. Popytał, popatrzył,pomacał, później jak błędny chodził po izbie, czoło gwałtownie po<strong>ci</strong>erał, oczami przewracał ipotem od razu mówił, jak <strong>ci</strong>erpienie leczyć.W okolicy dużo spierano się w sprawie, <strong>który</strong> z<strong>na</strong>chor ma lepszy sposób leczenia. Pod jednymwszakże względem Antoni Kosiba przewyższał wszystkich: nie brał pieniędzy. Gdy chorzyprzynosili osełkę masła, kuraka, torbę bobu, zwitkę domowego płót<strong>na</strong> lub wańtuszek wełny,przyjmował to, dziękując krótkim mruknię<strong>ci</strong>em, gdy nie przynosili nic, leczył ich tak samo.Czasami biedniejszym roz<strong>da</strong>wał to i owo, a reszta i tak szła do spiżarni Mielnikowej.Sam Antoni niewiele potrzebował dla siebie: ot, aby starczyło <strong>na</strong> palenie, <strong>na</strong> parę juchtowychbutów i <strong>na</strong> jaki <strong>taki</strong> przyodziewek. Na to wystarczał zaś jego zarobek we młynie, bo pracyby<strong>na</strong>jmniej nie porzu<strong>ci</strong>ł, cho<strong>ci</strong>aż Prokop tak z wdzięcznoś<strong>ci</strong> za sy<strong>na</strong>, jak i przez wzgląd <strong>na</strong> to,co Antoni im od<strong>da</strong>wał, sam go do tego <strong>na</strong>mawiał.A tymczasem <strong>na</strong>pływ pacjentów rósł. Z<strong>da</strong>rzały się już <strong>na</strong>wet <strong>taki</strong>e dni, gdy Antoni niemógł urwać ani godziny <strong>na</strong> robotę. Pod jego drzwiami stało po dziesięć i więcej furmanek zobłożnie chorymi. Tacy, co się czuli jeszcze <strong>na</strong> siłach, przychodzili piechotą, chyba że przybywaliz <strong>da</strong>leka, bo i <strong>taki</strong>ch z<strong>da</strong>rzało się sporo.W alkierzu, w sionce i w samej izbie, po kątach, wyrastały istne stosy po<strong>da</strong>rków, bo matkaAgata godziła się brać jeno to, co do pożywienia, <strong>na</strong>tomiast płótno, wełnę, len, skóry baranie i<strong>ci</strong>elęce, pierze, a przede wszystkim zioła, <strong>na</strong> które to jedynie łapczywy był Antoni, leżały <strong>na</strong>kupie.– Śmie<strong>ci</strong> tu u <strong>ci</strong>ebie jak w kotuchu – mówiła szerokobiodra Zonia, podpierając się pod boki– a wszelkiego dobra jak u Ży<strong>da</strong> za piecem. Powiedziałbyś, to <strong>ci</strong> uprzątnęłabym... Podłogęteż wyszorować trzeba...– Niech tam. – Machnął ręką. – Mnie i tak dobrze.– Ok<strong>na</strong> umyć też warto – do<strong>da</strong>wała.– Obejdzie się.– Mężczyz<strong>na</strong> bez opieki, jak ogród bez płotu.Antoni milczał w <strong>na</strong>dziei, że gdy nic nie odpowie, Zonia jak zwykle postoi, postoi, a potemzabierze się i pójdzie. Lubił ją <strong>na</strong>wet, cenił jej życzliwość, ale wolał być sam.Zonia jed<strong>na</strong>k tym razem nie ustępowała.– Chłop z <strong>ci</strong>ebie, Antoni, zaradny. Tylko swojej korzyś<strong>ci</strong> nie umiesz patrzeć. Ho, ho, jakiebogactwa mógłbyś zebrać, żebyś zech<strong>ci</strong>ał. Tyle <strong>na</strong>rodu przychodzi do <strong>ci</strong>ebie. Pomagać chorymto, owszem, chrześ<strong>ci</strong>jańska rzecz. Jak biednemu, to i za <strong>da</strong>rmo, ale aż wnętrznoś<strong>ci</strong> wemnie przewracały się, żeś od <strong>taki</strong>ego <strong>na</strong> przykład bogacza jak Dulejko z Bierwiatów tylkopółkożuszek wziął. On by <strong>ci</strong> krowę <strong>da</strong>ł, jakbyś zażą<strong>da</strong>ł. Pieniądze wielkie mógłbyś zebrać.– Nie potrzebne mi pieniądze. – Wzruszył ramio<strong>na</strong>mi. – Ja i tak głodu nie <strong>ci</strong>erpię, a niemam dla kogo zbierać.– A to twoja wi<strong>na</strong>.– Niby co?– Że nie masz dla kogo. Powinieneś mieć swoją babę. I dzie<strong>ci</strong>.– Stary już jestem – mruknął wymijająco. Zonia wyszczerzyła zęby.– Taki ty i stary. Niejed<strong>na</strong> poszłaby za <strong>ci</strong>ebie.47


– Obejdzie się.– Ja sama poszłabym. Prawdę mówię. Poszłabym. Antoni prędko odwró<strong>ci</strong>ł się od niej imruknął:– Zostaw te głupstwa.– A dlaczego głupstwa?... Nie bój się. Miesiąc nie minie, żeby kto do mnie nie swatał się.Już taka ostatnia nie jestem, choć wdowa. W zeszłą niedzielę sam widziałeś, przyjechali zWickunów stary Baran i sadownik Siwek. Ch<strong>ci</strong>eli mnie dla młodego Miszczonka. A ja nic,choć on i młodszy ode mnie i całą włókę po ojcu dostanie. A ja nic. Nie <strong>taki</strong>ego ja chcę męża.A za <strong>ci</strong>ebie pójdę i tylko słowo powiedz. I żebyś wiedział, że sam Prokop radby...– Nie mnie żenić się, Zoniu...– Nie podobam się tobie? ,– Co tam podobanie. Żad<strong>na</strong> mi się nie podoba, bo ja nie do żeniaczki.– Niby dlaczego?– A ot, tak.– Baba <strong>ci</strong> potrzeb<strong>na</strong>. Może nie?– A nie.– No, to niech <strong>ci</strong>ę cholera weźmie! – wybuchła niespodziewanie Zonia. – Żebyś <strong>na</strong> górcestał i słońca nie baczył! Żeby <strong>ci</strong>ę trasca mordowała! Żebyś w wodzie siedział i pić ch<strong>ci</strong>ał!Widzisz go! Takiś nieużyty?... Takiś zawzięty?... Dobrze, dobrze! Popamiętam to sobie! Tfu!I wylatywała czerwo<strong>na</strong> z gniewu, trzaskając drzwiami. Ale <strong>na</strong>zajutrz nic w niej gniewu niezostawało. Znowu pieczołowi<strong>ci</strong>e dolewała mu zupy, herbatę <strong>na</strong>lewała mocniejszą niż innym iszczerzyła równe, białe zęby.Poza Zonia nikt z rodziny mły<strong>na</strong>rza do Antoniowej przybudówki nie zaglą<strong>da</strong>ł, wyłączywszyoczywiś<strong>ci</strong>e małą Natalkę. Natalka dzień i noc siedziałaby tu, gdyby tylko mogła. Przywiązałasię bardzo do Antoniego. Któregoś dnia powiedziała mu:– Ciotka Zonia coraz więcej się stroi. Wczoraj <strong>na</strong> jarmarku czerwoną bluzkę kupiła. I mydłopachnące kupiła. I trzewiki <strong>na</strong> <strong>taki</strong>ch wysokich obcasach...– To i dobrze.– Ale ja wiem, dlaczego o<strong>na</strong> się stroi.– Bo baba, a baby lubią stroić się.– Nie – Natalka potrząsnęła głową. – O<strong>na</strong> dlatego, że chce z tobą żenić się.– Nie ga<strong>da</strong>j byle czego – ofuknął ją.– To nie ja, ale Witalis mówił. I bab<strong>ci</strong>a też.– Głupstwa mówili. Dziewczynka klasnęła w ręce.– Praw<strong>da</strong>?... Praw<strong>da</strong>?...– No pewno, że głupstwa, a ty czego się <strong>ci</strong>eszysz?– Bo ja wiem, dlaczego ty nie. chcesz <strong>ci</strong>otki Zoni. Ty ożenisz się ze mną, jak dorosnę.– Na pewno, <strong>na</strong> pewno. – Pogładził ją po włosach i uśmiechnął się.– Ożenisz się?– Tylko dorośnij.Z nią jedną lubił rozmawiać i tylko do niej uśmiechał się czasami. Polubił Natalkę serdecznie.Toteż ilekroć z<strong>da</strong>rzały się jej a<strong>taki</strong> pa<strong>da</strong>czki, martwił się bardzo i obiecywał sobiezaraz <strong>na</strong> wiosnę wybrać się do lasu <strong>na</strong> poszukiwanie tych ziół, które mogły ją wyleczyć. Wcałej okolicy, gdzie <strong>na</strong> sprze<strong>da</strong>ż albo <strong>na</strong> własny użytek ludzie zbierali rumianek, walerianę,miętę, kwiat lipowy, wrotycz, bielinę, sporysz, liś<strong>ci</strong>e brzozowe, główki maku samosiejki,dzięgiel, piołun, babkę, wilcze jagody, cząbry, czarną różę i rozmaite inne zioła, o to jednonie mógł się dopytać. Nazwy jego ani rusz przypomnieć sobie nie mógł, a cho<strong>ci</strong>aż opisywał,jak to ziele o małych, ostrych Usteczkach wyglą<strong>da</strong>, nikt go objaśnić ani o <strong>na</strong>zwie, ani o tym,czy w tutejszych lasach się z<strong>na</strong>jdzie, nie umiał.48


Pewnego razu wybrał się <strong>na</strong>wet do apteki w Radoliszkach w <strong>na</strong>dziei, że tam dostanie. Aptekarzjed<strong>na</strong>k, znie<strong>ci</strong>erpliwiony długimi objaśnieniami i tym, że sam <strong>taki</strong>ego ziela nie z<strong>na</strong>,wyprosił Antoniego za drzwi. Wypraszał zaś tym chętniej, że im więcej w pobliżu miasteczkagnieździło się z<strong>na</strong>chorów, tym mniejszy był obrót w aptece. Powodzenie, jakim <strong>ci</strong>eszył sięz<strong>na</strong>chor w pobliskim młynie, zarówno miejscowemu lekarzowi, doktorowi Pawlickiemu, jak iaptekarzowi, było solą w oku. Powodzenie zaś miało już zbyt wielki rozgłos, by nie odbierałoim pacjentów <strong>na</strong>wet z samego miasteczka.Kiedy podczas marcowych roztopów ludzie więcej zaczęli chorować, a doktorowi Pawlickiemunie przybywało pacjentów, po <strong>na</strong>radzie z aptekarzem postanowił działać. Napisał obszernedoniesienie do starosty i do lekarza powiatowego, uskarżając się <strong>na</strong> wzmagającą sięplagę z<strong>na</strong>chorów, i prosił o urzędowe wdrożenie kroków celem itd. Urzędowanie jed<strong>na</strong>k szłowolnym trybem i odpowiedź nie przychodziła. Tymczasem zaś zaszedł wypadek, <strong>który</strong> doprowadziłdoktora Pawlickiego do furii. Mianowi<strong>ci</strong>e któregoś dnia przysłano po niego konie zKluczowa. Dziedzic Kluczewa, pan Kijakowicz, <strong>ci</strong>erpiał <strong>na</strong> kamienie nerkowe i często wzywałlekarza. Bryczka z Kluczewa zjawiała się zwykle <strong>na</strong>jwcześniejszym rankiem. Było toskutkiem ustalonych przyczyn. Pan Kijakowicz wieczorem miał sąsiadów <strong>na</strong> brydżu, nicumiał powstrzymać się od wypi<strong>ci</strong>a paru kieliszków, w nocy, jak amen w pa<strong>ci</strong>erzu, przychodziłatak, o świ<strong>ci</strong>e zaś stangret Ig<strong>na</strong>cy wyruszał parą <strong>na</strong>jszybszych kasztanów po pa<strong>na</strong> doktora.Tym razem zjawił się dopiero po południu. Toteż doktor Pawlicki, usadowiwszy się już wbryczce, zaczął rozpytywać, co zaszło. Pocz<strong>ci</strong>wy Ig<strong>na</strong>cy, nie z<strong>da</strong>jąc sobie widocznie sprawy ztego, co mówi i do kogo, albo pragnąc umyślnie sprawić doktorowi, zawsze zapomi<strong>na</strong>jącemuo <strong>na</strong>piwkach, przykrość – wszystko opowiedział szczerze. Okazało się, że wysłano go jakzwykle świtaniem, ale nie po pa<strong>na</strong> doktora, tylko po owego z<strong>na</strong>chora, Antoniego Kosibę, co uMielnika pod miasteczkiem mieszka.– Jak to? – żachnął się doktor. – Wysłano was po z<strong>na</strong>chora?– Po z<strong>na</strong>chora.– Wi<strong>da</strong>ć panu Kijakowiczowi pilno <strong>na</strong> tamten świat.– Pilno to mu mepilno. Bo powia<strong>da</strong>ją, że ten z<strong>na</strong>chor, jak kogo leczy, to jakby ręką odjął.Lekarz wybuchnął:– Co za <strong>ci</strong>emnota! Co za <strong>ci</strong>emnota! Czyż nie rozumie<strong>ci</strong>e, że zwykły dureń, <strong>który</strong> nie tylkoo medycynie, lecz <strong>na</strong>wet o a<strong>na</strong>tomii nie może mieć poję<strong>ci</strong>a, to niebezpieczeństwo dla ludzkiegoży<strong>ci</strong>a?– Ja tam rozumiem – bąknął stangret.– Zaraz wam wytłumaczę. Przypuśćmy, że wam <strong>na</strong>jlepszy koń zachoruje. To do kogo pójdzie<strong>ci</strong>e?Do wetery<strong>na</strong>rza czy do pierwszego lepszego głupca, co nie odróżni, gdzie u koniaogon, a gdzie głowa?Ig<strong>na</strong>cy zaśmiał się.– Kto by tam nie odróżnił... A po co ja mam przypuś<strong>ci</strong>ć do tego, żeby mi koń zachorował?...Jeżeli człowiek o konia dba, a koń dobry, to po cóż mam przypuś<strong>ci</strong>ć do choroby, <strong>na</strong>psa urok.Doktor Pawlicki machnął ręką, po chwili jed<strong>na</strong>k odezwał się znowu:– A widzi<strong>ci</strong>e, samiś<strong>ci</strong>e mieli dość rozsądku, żeś<strong>ci</strong>e mc jeździli po tego z<strong>na</strong>chora, tylko pomnie.– A co miałem robić? Jakbym z pustą bryczką przyjechał, to pan dziedzic <strong>da</strong>łby mi pomordzie. Toteż biorę <strong>na</strong> rozsądek i myślę: tamten nie chce, to pojadę po pa<strong>na</strong> doktora.– Kto nie chce?– A ten... z<strong>na</strong>chor od Mielnika.– Jak to nie chce?49


– Bo on nie ch<strong>ci</strong>ał. Ja, powia<strong>da</strong>, czasu nie mam po waszych dziedzicach jeździć, powia<strong>da</strong>.To nie widzisz, powia<strong>da</strong>, ile ludzi chorych czeka?– Tak mówi, a ja patrzę, rzeczywiś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>rodukupa. Niczym <strong>na</strong> rynku w czwartek. To ja do niego, że dziedzic, mówię, zapła<strong>ci</strong> <strong>ci</strong> więcej,jak one wszystkie tu zebrane, tylko, wiadomo, żeby mu pomógł. To on powia<strong>da</strong>: Jak dziedzicjest chory, to niech przyjedzie jak inni. A pieniędzy nie potrzebuję... Co miałem robić?... Zawró<strong>ci</strong>łemi koniec. Sam prze<strong>ci</strong>e wiem, że on pieniędzy nie bierze.– Ale produkty bierze – zawołał Pawlicki.– Nie, produktów też nie bierze! Ot, masło, jajka czy kiełbasy. Nic jest chytry.Lekarz za<strong>ci</strong>snął szczęki. Przybywszy do majątku, nie robił <strong>na</strong>wet wyrzutów panu Kijakowiczowi,ale w powrotne) drodze kazał Ig<strong>na</strong>cemu zboczyć do mły<strong>na</strong>.Przed młynem, a raczej <strong>na</strong> dziedzińcu, koło przybudówki stało kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e furmanek. Wyprzężonekonie flcgmatycznic skubały siano. Na wozach leżeli chorzy. Siedmiu czy ośmiuchłopów siedziało <strong>na</strong> belkach pod chlewem, paląc papierosy.– Gdzie jest ten... z<strong>na</strong>chor? – zawołał doktor Pawlicki. Jeden z chłopów wstał i wskazałręką drzwi.– W izbie, panoczku!...Lekarz wyskoczył z bryczki i pchnął drzwi. Już w sionce uderzył go przykry zapach juchtowejskóry, dzieg<strong>ci</strong>u i kiszonej kapusty. W izbie zaduch był nie do zniesienia. Stosy rupie<strong>ci</strong> ibrud pokrywa)ący podłogę, szyby w ok<strong>na</strong>ch i wszystkie sprzęty... Nie zawiodło to przewidywańlekarza. Pod ś<strong>ci</strong>aną siedziała baba z wyraźnymi objawami żółtaczki. Ogromny, barczystybro<strong>da</strong>cz o siwiejącym uwłosieniu stał pochylony <strong>na</strong>d stołem i mieszał jakieś suszone zioła <strong>na</strong>brudnej chustce.– To wy jesteś<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>chor? – ostrym tonem zapytał doktor Pawlicki.– Ja jestem robotnik we młynie – odpowiedział krótko Antoni, rzu<strong>ci</strong>wszy niechętne spojrzenie<strong>na</strong> przybysza.– Ale ośmiela<strong>ci</strong>e się leczyć! Truje<strong>ci</strong>e ludzi! Czy wie<strong>ci</strong>e, że za to jest krymi<strong>na</strong>ł?!– Czego pan chce i kto pan <strong>taki</strong>? – spokojnie zapytał z<strong>na</strong>chor.– Jestem lekarzem, doktorem medycyny, l nic wyobrażaj<strong>ci</strong>e sobie, że będę przez palce patrzeć<strong>na</strong> to, jak wy zatruwa<strong>ci</strong>e ludność.Z<strong>na</strong>chor skończył z ziołami, zawiązał je w chustce i po<strong>da</strong>jąc tobołek kobie<strong>ci</strong>e powiedział:– Dwie szczypty <strong>na</strong> kwartę wody, tak jak mówiłem. I pić gorące. Na czczo połowę i wieczorempołowę. Rozumiesz?– Rozumiem.– To i z Bogiem.Babi<strong>na</strong> podziękowała i stękając wyszła. Z<strong>na</strong>chor usiadł <strong>na</strong> ławie i zwró<strong>ci</strong>ł się do lekarza:– Kogóż to )a otrułem, panie?– Wszystkich truje<strong>ci</strong>e!– Niepraw<strong>da</strong>, panie. Ani jeden nie umarł.– Nie umarł? Ale umrze! Powoli zatruwa<strong>ci</strong>e ich organizmy. To jest zbrodnia! Rozumie<strong>ci</strong>e?Zbrodnia! I ja do tego nic dopuszczę! Nie mam prawa tego tolerować. W <strong>taki</strong>m brudzie, w<strong>taki</strong>m smrodzie! Na samych waszych rękach jest więcej zarazków niż w szpitalu zakaźnym!Obejrzał się ze wstrętem.– Pamiętaj<strong>ci</strong>e, co wam zapowia<strong>da</strong>m: jeżeli nie zaprzestanie<strong>ci</strong>e waszej zbrodniczej praktyki,wsadzą was do więzienia! Z<strong>na</strong>chor niez<strong>na</strong>cznie wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Cóż <strong>na</strong> to poradzę! Ja nic złego nie robię. A więzienie? Cóż, więzienie też jest dla ludzi,nie dla psów. Ale niech pan doktor <strong>na</strong> mnie się nie gniewa.– Ja was tylko ostrzegam! l radzę zaprzestać. Radzę!Pogroził mu palcem i wyszedł. Z rozkoszą odetchnął świeżym powietrzem. Ig<strong>na</strong>cy z kozłarzu<strong>ci</strong>ł w jego stronę ironiczne spojrzenie. Doktor Pawlicki już się usadowił <strong>na</strong> bryczce, gdy <strong>na</strong>50


progu mły<strong>na</strong> zobaczył Wasila, swego <strong>da</strong>wnego pacjenta. Wasil musiał <strong>na</strong>ń czekać, bo ukłoniłsię i podszedł do bryczki.– Dzień dobry panu doktorowi.Szedł pewnym krokiem, a teraz stał prosto. Stał i patrzył wprost w oczy doktorowi.– Widzi pan doktor, wyzdrowiałem – powiedział chełpliwie. – Dzięki Bogu, wyzdrowiałem.Antoni wyleczył. A pan doktor mówił, że dla mnie nic ma <strong>na</strong>dziei. Na całe ży<strong>ci</strong>e kalekąch<strong>ci</strong>ał mnie pan doktor zostawić.– W jaki sposób was wyleczył? – z nieukrywanym gniewem zapytał lekarz.– A bo on od razu poz<strong>na</strong>ł, że koś<strong>ci</strong> byli źle zestawione. To połamał i <strong>na</strong> nowo zestawił. Terazi choćby tańczyć mogę.– No... no, to winszuję – mruknął doktor i zawołał do stangreta: – Jaz<strong>da</strong>!Przez całą drogę gryzły go niedobre myśli. Gdy przyjechał do domu, było już po obiedzie.Rodzi<strong>na</strong> jed<strong>na</strong>k powró<strong>ci</strong>ła do stołu, by mu towarzyszyć przy jedzeniu. Szybko połykał wyschniętąpieczeń, starając się nie <strong>da</strong>ć poz<strong>na</strong>ć po sobie, że mu nie smakuje. Stara Marcysia,która go przed trzydziestu laty uczyła chodzić, dreptała zaaferowa<strong>na</strong>. Oj<strong>ci</strong>ec tęsknie spoglą<strong>da</strong>ł<strong>na</strong> gazetę, którą mu zaczęła czytać Kamila. Przed trzema tygodniami stłukł sobie okulary, a<strong>na</strong> nowe nie było. Kamilka miała <strong>na</strong> sobie zrudziałą suknię, w które) wyglą<strong>da</strong>ła żałośnie istaro, matka usiłowała miłym uśmiechem pokryć wyraz <strong>ci</strong>erpienia, <strong>który</strong> przylgnął jej do twarzy.Miesiąc kąpieli borowinowych przywró<strong>ci</strong>łby je) zdrowie <strong>na</strong> długi czas.– Boże, Boże – myślał doktor Pawlicki, jedząc kompot z rozgotowanych jabłek. – Kochamich prze<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong> wszystko jestem dla nich gotów, ale patrzeć co dzień, co godzi<strong>na</strong> <strong>na</strong> ich nędzę,to przechodzi moje siły.Z<strong>da</strong>wało mu się, że z każdego ich gestu, z każdego słowa, że z każdegokąta tego ubogiego mieszkania pa<strong>da</strong>ją pod jego adresem gorzkie wyrzuty. Ileż to <strong>na</strong>dzieiwiązali oni z jego przyszłoś<strong>ci</strong>ą, z praktyką, z docho<strong>da</strong>mi. A oto siedzą już prze<strong>ci</strong>e rok w tejzapadłej dziurze i ledwie może zarobić <strong>na</strong> skromne utrzymanie.Gdyby mógł stąd wyrwać się! Nie bał się trudów. Pojechałby bo<strong>da</strong>j do Afryki czy doGrenlandii. Ale prze<strong>ci</strong>eż oni wszyscy pomarliby tu z głodu. Czuł, wiedział, że <strong>na</strong> szerokimświe<strong>ci</strong>e czekało go powodzenie, kariera, pieniądze, i wiedział równie dobrze, że nigdy niezdobędzie się <strong>na</strong> krok stanowczy. Był niewolnikiem swoich uczuć, szczerych i głębokich. Teuczu<strong>ci</strong>a przykuły go do nich, do rodziców, do siostry, a <strong>na</strong>wet do starej Marcysi, przykułyniczym łańcuchy, przykuły do małego, drewnianego domku w małym, nędznym miasteczku...I im bardziej zapa<strong>da</strong>ł się w grzęzawisko tej bez<strong>na</strong>dziejnej wegetacji, tym tkliwiej, tym staranniejunikał zdradzenia się ze swoją rozpaczą przed bliskimi. Jakże wdzięczny był im za to,że oni również niczym nie okazywali doz<strong>na</strong>nego zawodu. Bolały go jed<strong>na</strong>k ich myśli, te myśli,które prze<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> pewno musiały w nich żyć. One to w sposób i.uemniczy przenikaływszystko w tym domu, <strong>na</strong>pełniały powietrze bez<strong>na</strong>dziejnym smutkiem, którego rozproszyćnie mógł <strong>na</strong>jlepiej u<strong>da</strong>wany śmiech, <strong>na</strong>jgłośniej manifestowane zadowolenie.– Byłem u tego z<strong>na</strong>chora – zaczął Pawlicki. – Powiedziałem mu kilka słów prawdy i poradziłem,by w porę porzu<strong>ci</strong>ł swoją praktykę.– Czy to praw<strong>da</strong> – odezwała się Kamilka – że on ma tylu pacjentów?– Tylu? – zaśmiał się. – Gdybym miał dziesiątą część tego, gdybym miał...Nie dokończył i zagryzł wargi.Matka zaczęła szybko, bardzo szybko mówić o kotce Basi, że gdzieś się zawieruszyła, otym, że w środę są imieniny u Koźlickich, o krowie proboszcza, która <strong>da</strong>je wyjątkowo dużomleka.Lecz Pawlicki nie słyszał tego. Nurtowało w nim coraz bardziej, krew pulsowała w skroniach.Niespodziewanie odsunął od siebie z rozmachem nie dopitą szklankę herbaty i zerwałsię.51


– A wie<strong>ci</strong>e, dlaczego on ma więcej pacjentów? – zawołał. – Czy wie<strong>ci</strong>e?... Spotkał ich wystraszonespojrzenie, lecz nie mógł zapanować <strong>na</strong>d sobą.– Bo on umie leczyć, a ja nic umiem!– Jurku! – jęknęła matka.– Tak! Tak! Nie umiem!– Co ty wygadujesz!– Pamięta<strong>ci</strong>e tego mły<strong>na</strong>rczyka, co miał połamane nogi? Pamięta<strong>ci</strong>e?... Otóż ja mu je źlezestawiłem. Tak, źle. Nic umiałem tego zrobić, a ten z<strong>na</strong>chor zrobił to!Oj<strong>ci</strong>ec położył mu rękę <strong>na</strong> ramieniu.– Uspokój się, Jurku. Prze<strong>ci</strong>eż to <strong>ci</strong> nie przynosi żadnej ujmy. Nie jesteśchirurgiem. A jako internista nie masz obowiązku z<strong>na</strong>ć się <strong>na</strong>... nie swojej specjalnoś<strong>ci</strong>.Doktor Pawlicki zaśmiał się.– Oczywiś<strong>ci</strong>e! Oczywiś<strong>ci</strong>e! Nie jestem chirurgiem. Ale ten z<strong>na</strong>chor też do diabła nim nie jest.Jest zwykłym chłopem! Jest zwykłym parobkiem u mły<strong>na</strong>rza!... Ale już mam tego dość! Wszystkomi jedno! Nie pozwolę się zagłodzić! Zobaczy<strong>ci</strong>e! Zobaczy<strong>ci</strong>e, że i ja potrafię walczyć!Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami...Rozdział VIIIW miasteczku Radoliszkach, tam gdzie zbiega się wąska uliczka, nosząca <strong>na</strong>zwę ulicy Napoleo<strong>na</strong>,z Drugim Rynkiem, ochrzczonym imieniem placu Niepodległoś<strong>ci</strong>, stoi jednopiętrowakamieniczka z czerwonej cegły, a w niej <strong>na</strong> parterze mieszczą się cztery sklepiki. Największyz nich i <strong>na</strong>jokazalszy jest sklepik <strong>na</strong>rożny, własność pani Michaliny Szkopkowej. Wsklepiku są do <strong>na</strong>by<strong>ci</strong>a materiały piśmienne, z<strong>na</strong>czki stemplowe i pocztowe, ni<strong>ci</strong>, wstążki,guziki, słowem norymberszczyz<strong>na</strong> oraz tytoń i papierosy.Ilekroć Antoni Kosiba przychodził do Radoliszek, właśnie w sklepiku pani Szkopkowejzaopatrywał się w tytoń, gilzy i zapałki, a także kupował" tu jedwabne ni<strong>ci</strong>.Sama pani Szkopkowa rzadko siadywała w sklepie. Najczęś<strong>ci</strong>ej w czwartki, jako w dnitargowe. Zwyczajnie w domu miała zaję<strong>ci</strong>a po uszy przy czworgu dzie<strong>ci</strong>ach i przy niezłymgospo<strong>da</strong>rstwie. W sklepie wyręczała się młodą dziewczyną, sierotą, która za mieszkanie, wikti za dziesięć złotych miesięcznie spełniała obowiązki sprze<strong>da</strong>wczyni ucz<strong>ci</strong>wie i sumiennie.Pani Szkopkowa umiała ocenić i inne jej zalety, a przede wszystkim to, że Marysię lubilikupujący. Lubili, bo była dla każdego grzecz<strong>na</strong>, uśmiechnięta, życzliwa, a przy tym co sięzowie ład<strong>na</strong>. Niejeden z porządniejszych klientów, co tu ukrywać, specjalnie po to wstępowałdo sklepu pani Szkopkowej, by pogawędzić z Marysią, pożartować i pomizdrzyć się do niej.Pan prowizor z apteki, sekretarz gminy, siostrzeniec księdza proboszcza, ziemianie z okolicy,inżynierowie z fabryki – żaden z nich nie pominął okazji, by wstąpić po paczkę papierosówczy po pocztówki.– A ty, Maryńka, uważaj. – mówiła pani Szkopkowa. – Na byle kogo albo <strong>na</strong> żo<strong>na</strong>tych niezwracaj uwagi, ale jak się trafi odpowiedzialny kawaler, co w tobie upodobanie z<strong>na</strong>jdzie, ty znim mądrze politykuj. Z <strong>taki</strong>ch rzeczy to i małżeństwo wyjść może.Marysia śmiała się.– Mam czas.– Czasu <strong>na</strong>m, kobietom, w tych sprawach zawsze mało. A ty już musi być niedługo dwadzieś<strong>ci</strong>alat skończysz. To i czas! Ja w twoim wieku już trzyletniego sy<strong>na</strong> miałam. Tylko bylekim głowy sobie nie zawracaj i za wysoko nie sięgaj, bo sparzysz się. Ja <strong>ci</strong> mówię!... Naprzykład z tym to paniczem <strong>na</strong> motocyklu! Jeździ to on jeździ, ale ożenić się z tobą to ani muw głowie. Z<strong>na</strong>m ja <strong>taki</strong>ch! Z<strong>na</strong>m! Oczy przewraca, za rączkę łapie, wzdycha, a potem... obrazaBoska! Nie <strong>na</strong>pytaj sobie nieszczęś<strong>ci</strong>a.52


– Ale co też pani mówi! – śmiała się Marysia. – Ani mi <strong>na</strong> myśl nie przyszło coś podobnego.– No, no! Jego oj<strong>ci</strong>ec to wielkrpan. Właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>el majątku i fabryki. Sy<strong>na</strong> z jaką hrabiankąożeni. Zapamiętaj to sobie.– Oczywiś<strong>ci</strong>e. Ja też nic. Co pani sobie do niego upatrzyła? Już jeżeli do kogo z klientów –do<strong>da</strong>ła żartem – robię oko, to do tego starego z<strong>na</strong>chora z mły<strong>na</strong>.Była to praw<strong>da</strong>. Marysia rzeczywiś<strong>ci</strong>e lubiła Antoniego Kosibę. Była przede wszystkimza<strong>ci</strong>ekawio<strong>na</strong> jego fachem. W miasteczku cu<strong>da</strong> o nim opowia<strong>da</strong>no. Mówili, że kogo ręką dotknie,choćby umierającego – uzdrawia, że diabłu duszę sprze<strong>da</strong>ł, inni znowuż, że od MatkiBoskiej Ostrobramskiej taką moc otrzymał; ga<strong>da</strong>no, że <strong>da</strong>rmo leczy, że <strong>na</strong>wet z<strong>na</strong> <strong>taki</strong>e zioła,które dość wypić, by pokochać tego, kto je po<strong>da</strong>ł. A poza tym był zawsze smutny, milczący imiał <strong>taki</strong>e dobre oczy.I zachowywał się i<strong>na</strong>czej niż inni proś<strong>ci</strong> ludzie. Nie pluł <strong>na</strong> podłogę, nie klął, nie przebierałw towarze. Przychodził, zdejmował czapkę, mówił krótko, czego chce, pła<strong>ci</strong>ł, bąknął:– Dziękuję panience. – I wychodził.Tak było do pewnego marcowego dnia, kiedy to niespodziewanie lunął deszcz. Z<strong>na</strong>chorwłaśnie był w sklepie, kiedy lunęło <strong>na</strong> dobre. Spojrzał przez okno i zapytał:– Chyba panienka pozwoli mi tu zostać, póki deszcz nie przejdzie...– Ależ, proszę pa<strong>na</strong>. Oczywiś<strong>ci</strong>e. Niech pan usiądzie. Wybiegła zza lady i podsunęła mukrzesło.– Któż by <strong>na</strong> <strong>taki</strong> deszcz – do<strong>da</strong>ła. – A panu to <strong>na</strong>wet <strong>da</strong>leko. Suchej nitki <strong>na</strong> panu nie zostałoby,nim doszedłby pan do mły<strong>na</strong>. Wówczas uśmiechnął się. – To panienka wie, że ja zmły<strong>na</strong>?– Wiem – kiwnęła głową. – Pan jest z<strong>na</strong>chorem. Prze<strong>ci</strong>e tu wszyscy pa<strong>na</strong> z<strong>na</strong>ją. Ale panchyba nie z tych stron pochodzi, bo pan ma inny sposób mówienia, inny akcent.– Jestem z <strong>da</strong>leka, z Królestwa.– Moja mamusia też pochodziła z Królestwa.– Pani Szkopkowa?– Nie, moja mamusia.– To pani nie jest córką właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elki sklepu?– Nie. Pracuję tu.– A mamusia gdzie?– Umarła. Przed czterema laty... <strong>na</strong> gruźlicę. W jej oczach zjawiły się łzy, a po chwili do<strong>da</strong>ła:– Gdyby pan wówczas był w <strong>na</strong>szej okolicy, może by pan ją wyleczył... Bied<strong>na</strong> mamusia.Nie <strong>taki</strong>ego losu spodziewała się dla mnie. Ale niech pan nie myśli, że ja <strong>na</strong>rzekam. O nie!Pani Szkopkowa jest dla mnie bardzo dobra. I ostatecznie niczego mi nie brakuje... Chybaksiążek i... piani<strong>na</strong>.– A oj<strong>ci</strong>ec panienki?– Oj<strong>ci</strong>ec był leśniczym, w dobrach księżnej Dubancew. W puszczy Odry-nieckiej. Ach, jaktam było pięknie! Oj<strong>ci</strong>ec tam umarł. Byłam wtedy małą dziewczynką... Zostałyśmy z mamąsame. Bied<strong>na</strong> mamusia musiała bardzo <strong>ci</strong>ężko pracować. Zarabiała szy<strong>ci</strong>em, lekcjami muzyki.Najpierw mieszkałyśmy w Brasławiu, później w Świę<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch, a pod koniec tutaj, w Radoliszkach.Tu mamusia umarła i ja zostałam samiutka jed<strong>na</strong> <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e. Zaopiekował się mnąpoprzedni ksiądz proboszcz, a gdy wyjeżdżał <strong>na</strong> inną parafię, opiekę przekazał pani Szkopkowej.Nie brak dobrych ludzi <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e. Ale zawsze <strong>ci</strong>ężko jest nie mieć nikogo <strong>na</strong>prawdębliskiego.Z<strong>na</strong>chor pokiwał głową.– I ja to wiem.– Pan też nie ma rodziny?– Też.53


– Nikogo?– Nikogo.– Ale pan przy<strong>na</strong>jmniej ma to, że ludzie pa<strong>na</strong> kochają, bo pan ich ratuje. To musi <strong>da</strong>waćdużą satysfakcję, pomaganie bliźnim, usuwanie ich <strong>ci</strong>erpień. Człowiek wówczas czuje się<strong>na</strong>prawdę potrzebnym, pożytecznym. Niech się pan ze mnie nie śmieje, ale od dzie<strong>ci</strong>ństwamarzyłam, że kiedyś zostanę lekarką. Gdyby mamusia żyła... Byłam już przygotowa<strong>na</strong> doegzaminu do szóstej klasy i miałam jechać do gim<strong>na</strong>zjum do Wil<strong>na</strong>.Uśmiechnęła się smutno i machnęła ręką.– Ach, co tam!– To panienka jest wykształco<strong>na</strong>?...– Ch<strong>ci</strong>ałabym nią być. Ale teraz już za późno. Dziękuję Bogu i za to,że <strong>da</strong>ł mi przy<strong>na</strong>jmniej chleb.Na ladzie była rozłożo<strong>na</strong> jakaś kobieca robótka: serwetka w barwne kwiatki. Dziewczy<strong>na</strong>sięgnęła po nią i zaczęła haftować.– A <strong>na</strong>wet <strong>na</strong> sukienki i <strong>na</strong> różne fatałaszki mogę zarobić. Widzi pan, haftuję. To dla paniHermanowiczowej z Piasków.– Ładnie pani haftuje.– Mamusia mnie <strong>na</strong>uczyła.Gawędzili sobie jeszcze z pół godziny. Gdy deszcz ustał, z<strong>na</strong>chor pożeg<strong>na</strong>ł się i poszedł.Od tego dnia jed<strong>na</strong>k coraz częś<strong>ci</strong>ej chodził do sklepiku Szkopkowej i przesiadywał tam przyrozmowie dłużej. Pannę Marysię bardzo polubił. Samo patrzenie <strong>na</strong> nią, <strong>na</strong> jej żywą twarzyczkę,<strong>na</strong> jej delikatne ręce, <strong>na</strong> jasne, gładko zaczesane włosy, sprawiało mu wielką przyjemność.Głos miała jasny i dźwięczny, jej duże, niebieskie oczy patrzyły serdecznie, a przytym odczuwał wyraźnie, że i o<strong>na</strong> go lubi.Pracy w młynie, jak zwykle <strong>na</strong> przednówku, było mało. Zaczęły się wiosenne roboty wpolu, ludzie <strong>na</strong> chorowanie i <strong>na</strong> leczenie się nie mieli czasu. Tedy i pacjen<strong>ci</strong> nie <strong>na</strong>jeżdżali jużtak masowo. Toteż Antoni co drugi, co trze<strong>ci</strong> dzień chodził do miasteczka. Nie prosił już nikogoo załatwienie dlań zakupów, co oczywiś<strong>ci</strong>e zwró<strong>ci</strong>ło uwagę rodziny Prokopa Mielnika.– Coś <strong>ci</strong>ebie <strong>ci</strong>ągnie do Radoliszek – z przekąsem mówiła Zonia.– Co ma <strong>ci</strong>ągnąć – żartował Wasil. – On pewno tam do baby chodzi.– Idźże ty, mądry – mruczał Antoni niechętnie. Ze jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong> wsi nic ukryć się nie zdoła,wkrótce tedy wszyscy wiedzieli, że Antoni w<strong>ci</strong>ąż przesiaduje w sklepie pani Szkopkowej.– No, cóż – wzruszył ramio<strong>na</strong>mi Prokop, gdy mu Zonia to powiedziała – rzecz męska.Szkopkowa jest baba jak się patrzy. Nie stara jeszcze i pieniądze ma. I kupcowa. A ty co noswsadzasz, gdzie <strong>ci</strong>ebie nie posieli.Pewnego dnia do mły<strong>na</strong> zajechał wędrowny handlarz. Rozpakował toboły, a cała rodzi<strong>na</strong>zebrała się <strong>na</strong>d ich zawartoś<strong>ci</strong>ą w podziwie. Czego tam nie było! I płót<strong>na</strong> <strong>ci</strong>eniutkie, fabryczne,i perkale, kolorowe, i torebki skórzane, miejskie, i bransoletki, i pa<strong>ci</strong>orki różne. Całe bogactwo.Kobiety, piszcząc i dysząc z zachwytu, oglą<strong>da</strong>ły wszystko, przymierzały, macały. I targowałysię zawzię<strong>ci</strong>e, a targ był tym trudniejszy, że handlarz nie tylko pieniędzmi zapłatę brał,ale tak samo lnem, wełną, suszonymi grzybami czy miodem.Antoni przyglą<strong>da</strong>ł się temu z <strong>da</strong>leka, gdy jed<strong>na</strong>k baby uspokoiły się wresz<strong>ci</strong>e, zajrzał i ondo tobołów. Niedługo w nich się grzebał. Wybrał kupon surowego jedwabiu <strong>na</strong> sukienkę isrebrną, szeroką bransoletkę z powprawianymi zielonymi szkiełkami. Dużo motków lnu i tęgiwańtuch wełny musiał <strong>da</strong>ć za to handlarzowi.Zonia aż wypieków dostała, obserwując tę transakcję. Nie wątpiła, że to dla niej. NatomiastOlga przeko<strong>na</strong><strong>na</strong> była, że Antoni kupił to dla małej Natalki.54


Myliły się jed<strong>na</strong>k obie. Z<strong>na</strong>chor <strong>na</strong>zajutrz koło południa wyruszył do miasteczka z zawiniątkiempod pachą. Obie widziały go przez okno i Zonia, jako bardziej zapalczywa, zaczęłakląć:– Dla tej starej ropuchy, dla tej krowy! A żeby on nogi połamał. Tymczasem Antoni cały izdrów dotarł do miasteczka. Ponieważ w sklepie, co stwierdził zajrzawszy przez okno, byłajakaś pani, zaczekał, aż wyszła i dopiero wszedł. Pan<strong>na</strong> Marysia powitała go jak zwykle serdecznie:– Ślicz<strong>na</strong> pogo<strong>da</strong>, stryj<strong>ci</strong>u! Ciepło, jakby to już było lato.Nazywała go stryj<strong>ci</strong>em, nie wiadomo dlaczego. Tak jakoś jej to przyszło do głowy. Innemłode dziewczęta w okolicy bały się Antoniego, o<strong>na</strong> zaś nie odczuwała żadnego strachu.Prze<strong>ci</strong>wnie, wierzyła w jego dobroć i z oburzeniem protestowała, ilekroć ktoś <strong>da</strong>wał do zrozumienia,że z<strong>na</strong>chor z mły<strong>na</strong> ma <strong>na</strong> usługach diabła.– Kto ze złym duchem ma do czynienia – mówiła – ten krzywdzi ludzi i żyje nieucz<strong>ci</strong>wie.A o nim nikt nic niedobrego powiedzieć nie może.Nie ma żadnych przyczyn, dla <strong>który</strong>ch jed<strong>na</strong> istota ludzka do drugiej odczuwa sympatię.Przychodzi to skądś, z powietrza czy z zewnątrz. I Marysia nie wiedziała, dlaczego polubiłaz<strong>na</strong>chora. Dość, że <strong>ci</strong>eszyła się, ilekroć zajrzał do sklepu. Tego dnia zaś <strong>ci</strong>eszyła się tym bardziej,że miała doń prośbę.– Jak to dobrze, że stryj<strong>ci</strong>o Antoni przyszedł – mówiła uśmiechnięta. – Chcę stryj<strong>ci</strong>a <strong>na</strong><strong>ci</strong>ągnąć...– Jak to <strong>na</strong><strong>ci</strong>ągnąć, panienko?– A proszę mi obiecać, że stryj<strong>ci</strong>o spełni, gdy o coś poproszę. Pogładził brodę i spojrzał jejw oczy:– Wszystko, co będę mógł.– To bardzo dziękuję! Tu <strong>na</strong> Koś<strong>ci</strong>elnej mieszka pew<strong>na</strong> staruszka. Bardzo bied<strong>na</strong>. Otóż wostatnich czasach nogi jej tak obrzękły, że wcale chodzić nie może. Błagała mnie, żeby stryj<strong>ci</strong>apoprosić, by do niej wstąpił i rady udzielił.– Niech tam. – Uśmiechnął się. – Pójdę do niej, choć ja po domach niechodzę. Ale nie ma nic <strong>da</strong>rmo.– O<strong>na</strong> jest bardzo uboga – zaczęta nieco zmiesza<strong>na</strong> Marysia.– Nie o nią mi chodzi – przerwał – ale w <strong>na</strong>grodę panienka musi mi zrobić przyjemność iwziąć ten goś<strong>ci</strong>niec. Mówiąc to położył <strong>na</strong> ladzie paczkę.– Co to jest? – zdziwiła się.– Niech panienka zobaczy. Niewiele to, ale panience się przy<strong>da</strong>. Rozwinęła paczkę i zaczerwieniłasię.– Materiał... I bransoletka...– Proszę nosić, panienko, <strong>na</strong> zdrowie i <strong>na</strong> ozdobę. Potrząsnęła głową.– Ja tego przyjąć nie mogę. Nie, nie! Z jakiej racji?... Dlaczego pan mi<strong>taki</strong>e prezenty robi?– Odmówi panienka? – zapytał <strong>ci</strong>cho.– No, jakże ja mogę od pa<strong>na</strong>!... I za co?– Zrób łaskę, panienko. Weź. Tobie sukienka i te tam błyskotki przy<strong>da</strong>dzą się, a dla mnieto wielka radość. Ot, jakbym <strong>ci</strong> kawałek serca <strong>da</strong>wał. Nie wolno odepchnąć. To z wdzięcznoś<strong>ci</strong>.Z wdzięcznoś<strong>ci</strong> za to, że odkąd tu do panienki przychodzę, lżej mi jakoś.– Ale to musiało drogo kosztować!– Co tam kosztowało. – Machnął ręką. – Panienka prze<strong>ci</strong>e wie, że ja dla siebie nic nie potrzebuję...to jest... tak dotychczas myślałem, że nic nie potrzebuję, a okazało się, że i ja mamswoje fa<strong>na</strong>berie, zach<strong>ci</strong>anki... Ot, wymyśliłem sobie, że trzeba mieć kogoś <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e, jakąśdobrą duszyczkę, o której jak się wspomni, to lżej człowiekowi żyć <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e. Starzeję sięjuż. A <strong>na</strong> starość przychodzi tęsknota do <strong>ci</strong>epła. Polubiłem szczerze panienkę. No, weź! Nie-55


ważny to goś<strong>ci</strong>niec, ale z serca. Weź! Samot<strong>na</strong> jesteś i ja samotny, a moja samotność gorsza,bom stary. Pozwolisz, panienko, choć tam od czasu do czasu okazać, że <strong>ci</strong> dobrze życzę.Dziewczy<strong>na</strong> była wzruszo<strong>na</strong>. Wy<strong>ci</strong>ągnęła doń ręce i ś<strong>ci</strong>snęła mocno jego wielkie, spracowanedłonie.– Dziękuję, bardzo dziękuję, stryj<strong>ci</strong>u Antoni. Nie zasłużyłam <strong>na</strong> to, ale dziękuję.Wieczorem po powro<strong>ci</strong>e do domu pokazała pani Szkopkowej otrzymane prezenty.– Jaki on dobry, proszę pani – mówiła. – Cóż ja dla niego jestem, obca dziewczy<strong>na</strong>. Ażwstydziłam się przyjąć, ale wiedziałam, że zmartwiłabym go bardzo odmową.– Popatrz, popatrz. – Pani Szkopkowa krę<strong>ci</strong>ła głową. – Uważaj, żeby z tego twoja przepowiednianie sprawdziła się.– Jaka przepowiednia?– A że on się z tobą ożeni. Marysia wybuchnęła śmiechem.– Co pani mówi! Pani go wi<strong>da</strong>ć nie z<strong>na</strong>! On jest stary i jemu <strong>taki</strong>e rzeczy w ogóle do głowynie przychodzą. A zresztą – do<strong>da</strong>ła z przekorą – lepszy on pewno od niejednego młodego.I była w tym powiedzeniu prawie zupełnie szczera. Prawie zaś dlatego, że jed<strong>na</strong>k z<strong>na</strong>łapewnego młodego chłopca, <strong>który</strong> się jej bardzo podobał. Z<strong>na</strong>jomość zaczęła się tak samo wsklepiku, ale już <strong>da</strong>wno, bo przed dwoma laty. Był to młody pan Czyński, syn właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elaLudwikowa. Przez cały rok nie było go w okolicy. Uczył się <strong>na</strong> inżyniera. Ale lato zawszespędzał w Ludwikowie, skąd często do Radoliszck wpa<strong>da</strong>ł. Czasami z rodzicami samochodemlub pięknym powozem i wówczas <strong>na</strong> chwilę tylko zabiegał do sklepu pani Szkopkowej,czasami sam konno lub <strong>na</strong> motocyklu. Wtedy przesiadywał w sklepie godzi<strong>na</strong>mi.Chłopak był żywy, zapalny i <strong>taki</strong> ładny, jakiego drugiego w ży<strong>ci</strong>u Marysia nie widziała.Wysoki, smukły, czarny jak smoła, opalony <strong>na</strong> brąz. Tylko oczy miał <strong>taki</strong>e niebieskie jak o<strong>na</strong>,a to wyglą<strong>da</strong>łby <strong>na</strong> Cyga<strong>na</strong>. Przy tym ruchliwy był, wesoły, hałaśliwy, gdy wpa<strong>da</strong>ł, z<strong>da</strong>wałosię, że cały sklep jest od niego jednego pełen. Śmiał się, śpiewał nowe melodie (bardzo ładnieśpiewał!), pokazywał różne sztuki. Raz <strong>na</strong>wet równymi nogam <strong>na</strong> ladę wskoczył ku zgorszeniuszofera, <strong>który</strong> akurat musiał po mego przyjść.Ale <strong>na</strong>jlepiej lubiła, gdy opowia<strong>da</strong>ł. Młody był jeszcze, zaledwie o siedem lat od niej starszy,lecz. Boże drogi, czego on nie widział, gdzie nie zdążył być! Zjeździł chyba całą Europę.Był w Ameryce i <strong>na</strong> różnych egzotycznych wyspach. I jak opowia<strong>da</strong>ł! A miał co opowia<strong>da</strong>ć,bo z tą bujną swoją <strong>na</strong>turą w<strong>ci</strong>ąż <strong>na</strong>rażał się <strong>na</strong> rozmaite przygody. Wytrząsał je jed<strong>na</strong> po drugiejjak z rękawa.Może <strong>na</strong>wet podejrzewałaby go o blagę, gdyby nie to, że o jego awanturach głośno było wcałe] okolicy, że wszyscy wiedzieli, ile kłopotów ma stary pan Czyński z synem. Razu pewnegow Radoliszkach podczas jarmarku wjechał konno do szynku i tam pokłó<strong>ci</strong>ł się z młodymŻarnowskim z Wieliszkowa, o co później był pojedynek. Innym znowu razem zatrzymał po<strong>ci</strong>ągw czystym polu, ułożywszy <strong>na</strong> torze wielkie ognisko. Dużo anegdotek o nim kursowałow powie<strong>ci</strong>e. Nie było jed<strong>na</strong>k miedzy nimi <strong>taki</strong>ch, które by ujmę lub wstyd przynosiły.Chyba te o kobietach. Ga<strong>da</strong>no, że żadnej nie przepuś<strong>ci</strong>, że z każdą, która się <strong>na</strong>winie, flirtujei że niejed<strong>na</strong> przez niego oczy wypłakała.Marysia jed<strong>na</strong>k nie wierzyła tym plotkom. A nie wierzyła z dwóch powodów. Po pierwsze,nie ch<strong>ci</strong>ała wierzyć, a po drugie, miała dowody. Pan Leszek <strong>na</strong> kobiety nie zwracał uwagi.Sama to zaobserwowała. Ilekroć dłużej zasiedział się w sklepie, wszystkie miejscowe pięknoś<strong>ci</strong>przylatywały tu jed<strong>na</strong> za drugą. Gdy która pod sklepem zobaczyła jego konia albo motocykl,jak szalo<strong>na</strong> pędziła do domu, sztafirowała się w <strong>na</strong>jładniejszą sukienkę, podkręcałaloczki, <strong>na</strong>kła<strong>da</strong>ła <strong>na</strong>jlepszy kapelusz i przychodziła niby po pocztówki czy po papier listowy.A Marysia tylko śmiała się z tego, bo młody Czyński ani <strong>na</strong> nie spojrzał.– To pan ś<strong>ci</strong>ąga mi kupujących, panie Leszku – mówiła doń, gdy znowu zostawali sami. –Pani Szkopkowa powin<strong>na</strong> być panu wdzięcz<strong>na</strong>.56


– Jeżeli przyjdzie jeszcze jed<strong>na</strong>, pokażę jej język! – groził u<strong>da</strong>jąc irytację. Trzeba trafu, żew pięć minut później przyniosło panią aptekarzową. Wytłoczo<strong>na</strong> była jak <strong>na</strong> bal, a wyperfumowa<strong>na</strong>tak, że w sklepie trudno było oddychać. Czyński, długo nie myśląc, wprawdzie niepokazał języka, ale zrobił coś jeszcze gorszego: zaczął u<strong>da</strong>wać, że kicha. A jak zaczął, takkichał raz po razie przez cały czas, póki uperfumowa<strong>na</strong> <strong>da</strong>ma nie wyle<strong>ci</strong>ała ze sklepu jak zprocy, czerwo<strong>na</strong> z gniewu i półprzytom<strong>na</strong>.Od tego czasu znie<strong>na</strong>widziła Marysię i ile razy spotkała panią Szkopkowa, zapewniała, żenie kupi niczego u niej za jeden złamany grosz, póki w sklepie będzie ta obrzydliwa dziewczy<strong>na</strong>.Pani Szkopkowa martwiła się utratą klientki, zburczała <strong>na</strong>wet Marysię, sama nie wiedzącza co, ot, <strong>na</strong> wszelki wypadek, ale jej nie wy<strong>da</strong>liła.Pani aptekarzową była może już niemło<strong>da</strong>, ale niezaprzeczenie ład<strong>na</strong>, l <strong>na</strong> młodsze jed<strong>na</strong>kpan Leszek nie zwracał uwagi, <strong>na</strong>wet <strong>na</strong> <strong>taki</strong>e, co ubierały się szykownie lub pochodziły zdobrych rodzin, jak siostrzenica proboszcza, jak córka inżyniera drogowego lub jak pan<strong>na</strong>Pawlicka, siostra doktora. Oczywiś<strong>ci</strong>e pochlebiało to Marysi. Pochlebiało zaś tym bardziej, żeLeszek był okropnie zarozumiały, co uważała za jego wielką wadę. Podczas gdy z nią byłprosty i wesoły, wobec innych ludzi zachowywał się sztywno i wyniośle. Za pan brat rozmawiałtylko z bogatszymi ziemia<strong>na</strong>mi z okolicy, <strong>na</strong> resztę patrzył z góry. Często powtarzał, żejego matka jest z domu hrabianką, a oj<strong>ci</strong>ec pochodzi z mag<strong>na</strong>ckiej, se<strong>na</strong>torskiej rodziny i że wcałym województwie, oprócz Radziwiłłów i Tyszkiewiczów, nikt nie ma prawa wyżej nosazadzierać niż Czyńscy.Kiedyś Marysia nie wytrzymała i powiedziała mu z ironicznym uśmiechem:– Bardzo to zabawny widok, <strong>taki</strong> młody, wielki pan zadzierający nosa, by zaimponowaćbiednej, sklepowej dziewczynie.Zmieszał się wówczas i przysięgał, że wcale nie miał <strong>taki</strong>ego zamiaru.– Niech pani nie myśli, panno Marysiu, że jestem aż <strong>taki</strong>m głupim snobem. – Tego niemyślę – odpowiedziała chłodno. – Myślę <strong>na</strong>tomiast, że bardzo taktownie podkreśla pan różnicęspołeczną, jaka między panem i mną istnieje...– Panno Marysiu!– ...i tę łaskę, jaką mi pan wyświadcza, racząc tra<strong>ci</strong>ć swój cenny czas <strong>na</strong> rozmowy z głupiutkąi ubogą ekspedientką z małego miasteczka...– Panno Marysiu! Bo doprowadzi mnie pani do szału!– Nie mam tego zamiaru, proszę pa<strong>na</strong>. Moim obowiązkiem jest być uprzejmą dla klientów.I dlatego chcę pa<strong>na</strong> teraz przeprosić, bo muszę zamieść sklep, a kurz mógłby zaszkodzić pańskiemucennemu zdrowiu, już nie mówiąc o londyńskim ubraniu.– Tak pani mówi? – Zerwał się blady.– Tak, proszę pa<strong>na</strong>.– Panno Marysiu!– Czy pan jeszcze co każe zapakować? – Pochyliła się z wymuszonym uśmiechem <strong>na</strong>d ladą.Czyński trzasnął się z całej siły trz<strong>ci</strong>ną po cholewie.– Sam siebie zapakuję, do <strong>ci</strong>ężkiego diabła! Zeg<strong>na</strong>m panią! Nieprędko mnie pani zobaczy!– Szczęśliwej drogi...– Psiakrew! – zaklął.Wypadł ze sklepu, wskoczył <strong>na</strong> siodło i z miejsca poderwał konia do galopu. Widziałaprzez okno, jak niczym wariat przele<strong>ci</strong>ał przez nic zabru-kowany plac Niepodległoś<strong>ci</strong>, wznosząckłęby kurzu.Usiadła i zamyśliła się. Wiedziała, że postąpiła słusznie, że temu zarozumialcowi <strong>na</strong>leżałasię <strong>na</strong>uczka, a jed<strong>na</strong>k żal ]CJ było.– Nieprędko go zobaczę... Pewno nigdy – westchnęła. – Ano trudno. Może to i lepiej.57


Nazajutrz, gdy o ósmej przyszła otworzyć sklep, przed drzwiami czekał już gajowy z Ludwikowa.Przyniósł list. W liś<strong>ci</strong>e Czyński pisał, że ma całe wakacje zatrute, i to przez nią, żenic spodziewał się tego po niej, że <strong>na</strong>j-opacznicj zrozumiała wszystkie jego intencje, żeskrzywdziła go i obraziła, ponieważ jed<strong>na</strong>k i on zachował się niegrzecznie, uważa za obowiązekdżentelmeński przeprosić ją.„Dla zalania tych gorzkich wspomnień – pisał w zakończeniu – jadę do Wil<strong>na</strong> i będę takpić, że pewno mnie licho porwie, zgodnie z życzeniem Pani”.– Czy będzie, panienko, odpowiedź? – zapytał gajowy. Zastanowiła się. Nie, po co ma dońpisać? Po co to wszystko?– Odpowiedzi nie będzie – powiedziała. – Proszę tylko paniczowi powiedzieć, że życzęmu jak <strong>na</strong>jlepiej.Minęły trzy tygodnie i Czyński się nie pokazał. Tęskniła za nim trochę, a <strong>na</strong>wet wróżyła,czy przyjdzie i czy wstąpi do sklepu. W trze<strong>ci</strong>m tygodniu przyszła do niej depesza. Oczomswoim nie ch<strong>ci</strong>ała wierzyć: była to pierwsza depesza, jaką otrzymała w ży<strong>ci</strong>u. Wysła<strong>na</strong> była zKrynicy, a brzmiała tak:„Świat jest nudny stop, ży<strong>ci</strong>e nic nie warte stop, czy aptekarzowa perfumuje się stop, panijest <strong>na</strong>jładniejszą dziewczyną w Europie środkowej stop, szko<strong>da</strong> stop, Lech".W trzy dni później zaterkotał w Radoliszkaćh motocykl, objawiając całemu miasteczku, żemłody pan Czyński powró<strong>ci</strong>ł w rodzinne strony. Marysia ledwie zdążyła skoczyć do lusterka ipoprawić włosy, a już był w sklepie.Była mu bardzo w grun<strong>ci</strong>e rzeczy wdzięcz<strong>na</strong> za ten przyjazd, lecz nie okazała tego po sobie.Bała się, by nie pomyślał, że zależy jej <strong>na</strong> jego towarzystwie. To znowuż rozgniewało goi zepsuło mu spodziewane miłe powitanie.Po kilku z<strong>da</strong>wkowych z<strong>da</strong>niach powiedział:– Potępia pani mój snobizm, ale snoby mają jedną zaletę: umieją zdobyć się <strong>na</strong> uprzejmość<strong>na</strong>wet wtedy, gdy nie mają do tego, ochoty.Ch<strong>ci</strong>ała zapewnić go, że w stosunku do niego nie potrzebuje aż zdobywać się <strong>na</strong> uprzejmość,że swoim powrotem i tym, że o niej pamiętał tam, w Krynicy, sprawił jej dużą radość...Lecz zamiast tego wycedziła:– Wiem, że pańska uprzejmość jest właśnie tego rodzaju. Przeszył ją nie<strong>na</strong>wistnym spojrzeniem.– O tak! Pani ma rację!...– Nie. wątpię.– Tym lepiej.– I tylko dziwię się, że się pan wysila. Zaśmiał się, jak mu się z<strong>da</strong>wało, szyderczo.– O, wcale nie. To jest automatyczne. Widzi pani, już samo wychowanie wpoiło we mnieautomatyzm przyzwoitych form obcowania z ludźmi... Dziewczy<strong>na</strong> pochyliła głowę.– Podziwiam to.Gwałtownie odwró<strong>ci</strong>ł się od niej. Nie widziała jego twarzy, lecz byłapew<strong>na</strong>, że ma za<strong>ci</strong>śnięte szczęki.Jeszcze raz <strong>na</strong>jgoręcej zapragnęła zgody. Rozumiała, że musi teraz powiedzieć coś pojed<strong>na</strong>wczego,że traktuje go niesprawiedliwie, że on teraz już nigdy nie wró<strong>ci</strong>, jeżeli nie usłyszyod niej ani słowa życzliwoś<strong>ci</strong>. Rozumiała to, a jed<strong>na</strong>k nie umiała się zdobyć <strong>na</strong> kapitulację.– Zeg<strong>na</strong>m panią – powiedział i nie czekając <strong>na</strong> odpowiedź szybko wyszedł. Nie rozpłakałasię tylko dlatego, że właśnie weszła do sklepu jakaś klientka. Było to wszystko w zeszłymroku. Do końca wakacji nie pokazywał się w Radoliszkach ani razu. Później przyszła zima,długa zima, a potem wios<strong>na</strong>. O młodym Czyńskim jak zawsze trochę plotkowano, o uszy Marysiobijały się od czasu do czasu różne wieś<strong>ci</strong>. Podobno był <strong>na</strong> praktyce za. granicą. Podobnomiał się żenić z jakąś baronówną z Poz<strong>na</strong>ńskiego, podobno rodzice baronówny przyjeżdżali<strong>na</strong>wet z wizytą do Ludwikowa.58


Wszystko to Marysia przyjmowała dość obojętnie. Z<strong>da</strong>wała sobie zawsze sprawę z tego, żeżadnych <strong>na</strong>dziei w stosunku do młodego Czyńskiego żywić nie może. Poza tym miała dońjakiś nieuzasadniony żal.Podczas zimy zjechało do Radoliszek kino. Zainstalowano je w szopie straży ogniowej,gdzie pomimo przejmującego zim<strong>na</strong> przez wszystkie trzy wieczory publicznoś<strong>ci</strong> nie zabrakło.Wyświetlano amerykańskie filmy, a pani Szkopkowa, cho<strong>ci</strong>aż nieraz słyszała kazania potępiającewielkoświatową rozpustę, pokazywaną w ki<strong>na</strong>ch, zdecydowała się też rozpustę wresz<strong>ci</strong>e<strong>na</strong> własne oczy zobaczyć i ocenić stopień jej zgrozy. Ponieważ zaś obawiała się, że wielurzeczy nie zrozumie, zabrała ze sobą Marysię, zarówno przez wzgląd <strong>na</strong> jej wykształcenie, jaki <strong>na</strong> to, że Marysia już <strong>da</strong>wniej kino widywała.Marysia rzeczywiś<strong>ci</strong>e bywała w kinie w tak dużych miasteczkach jak Brasław i Swię<strong>ci</strong>any,lecz wówczas była jeszcze dzieckiem. Teraz jed<strong>na</strong>k zasta<strong>na</strong>wiała się już <strong>na</strong>d treś<strong>ci</strong>ą filmów izwłaszcza jeden podobał się jej bardzo. Była to historia młodej wiejskiej dziewczyny, <strong>na</strong> którąnikt w jej rodzinnych stro<strong>na</strong>ch nie zwracał uwagi. Uchodziła tam za bie<strong>da</strong>ctwo zahukane.Gdy jed<strong>na</strong>k dostała się do wielkiego miasta, do olbrzymiego sklepu, gdzie tysiące kupującychprzewija się dziennie, poz<strong>na</strong>ł ją i pokochał pewien sławny i bogaty malarz, <strong>który</strong> umiał dopatrzyćsię w niej i urody, i wdzięku, i zalet charakteru.– Tak – myślała z melancholią Marysia. – Może w wielkim mieś<strong>ci</strong>e jest to możliwe, alegdyby została <strong>na</strong> wsi, smutny byłby jej los.A o sobie wiedziała, że nie wydostanie się stąd nigdy. Tutaj zaś... kto może być tym mężczyzną,<strong>który</strong> zakocha się w niej i poślubi?... Miała dość zdrowego rozsądku, by nie brać wrachubę ani przez moment sy<strong>na</strong> właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela Ludwikowa. Aniby jego rodzice nie zgodzili się<strong>na</strong> to, ani jemu samemu nigdy to w głowie nie postało, ani o<strong>na</strong> sama nie pragnęłaby zostaćżoną <strong>taki</strong>ego pa<strong>na</strong>. Jego krewnym i z<strong>na</strong>jomym wynosiła ze sklepu paczki do powozu, więcjakże później zgodziliby się traktować ją jako równą sobie.Zupełnie i<strong>na</strong>czej przedstawiałaby sobie własną przyszłość, gdyby pan Leszek był zwyczajnym,niezamożnym urzędnikiem czy rzemieślnikiem, a bo<strong>da</strong>j <strong>na</strong>wet gospo<strong>da</strong>rzem wiejskim.– O, wtedy byłoby zupełnie i<strong>na</strong>czej!Uważała go za szczyt urody męskiej. Na żadnej fotografii filmowej, <strong>na</strong> żadnej pocztówcew sklepie (a było ich tyle) nie widziała równie po<strong>ci</strong>ągającego chłopca. Podobał się jej podkażdym względem. Bo <strong>na</strong>wet ta jego duma, ta zarozumiałość nie była aż taką wadą, <strong>na</strong> którąw ostatecznoś<strong>ci</strong> nie moż<strong>na</strong> by zamknąć oczu. Zresztą gdyby był tylko skromnym pracującymczłowiekiem, <strong>na</strong> pewno nie miałby przewróconej głowy.Nadeszła wios<strong>na</strong> i Marysia, jeżeli pamiętała o młodym Czyńskim, to tylko jako o posta<strong>ci</strong> zmarzeń, nie zaś o przyszłym właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elu Ludwikowa.Postać ta jed<strong>na</strong>k zajmowała w jej wyobraźni miejsce może niezbyt wielkie, lecz tym niemniejstałe i niewzruszone. O tyle niewzruszone, że nie było tam wolnego terenu dla innych.W okolicy nie brakło młodych ludzi, którzy <strong>na</strong> Marysię zwracali uwagę,,nie ukrywając przednią swoich zachwytów. Wszystko to jed<strong>na</strong>k nie robiło <strong>na</strong> niej większego wrażenia.Przyszedł czerwiec, upalny, bujny czerwiec. Miasteczko, otoczone rozfalowanym, zielonymmorzem zbóż, samo przypomi<strong>na</strong>ło bukiet potężnych wiech<strong>ci</strong>ów białodrzewia, lip i brzóz,pod <strong>który</strong>mi tuliły się, niczym skromne kwiaty, białe i czerwone domki, ledwie widoczne, boteż gęsto obrosłe jaśminem, bzem i spireą. Gdy w dzień świąteczny wracało się z długiegospaceru, z<strong>da</strong>wało się, że nie ma <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e <strong>ci</strong>chszego i piękniejszego zakątka. Z <strong>da</strong>leka niewi<strong>da</strong>ć było wyboistych, nie wybrukowanych ulic ani kup śmie<strong>ci</strong> <strong>na</strong> podwórkach czy wylegującychsię w kałużach świń.Słońce jarzyło się <strong>na</strong> czystym niebie, przez pola szedł pachnący, łagodny wiatr, a <strong>na</strong> sercubyło lekko i radośnie.W powszednie dni dopiero po siódmej wychodziło się ze sklepu. A w sklepie był żar nieznośny.Nie<strong>da</strong>wno zasadzone od strony placu młode drzewka mało albo i wcale nie <strong>da</strong>wały59


<strong>ci</strong>enia, mur <strong>na</strong>grzewał się tak, że wszystkie wyroby tytoniowe <strong>na</strong> dzień trzeba było znosić dopiwniczki w obawie, by nie zeschły się <strong>na</strong> miał. Za to wieczorem Marysia czym prędzej zamykałasklep i zanim jeszcze wró<strong>ci</strong>ła do domu, biegła <strong>na</strong> Żwirówkę. Była to płytka rzeczułka,którą latem kura nie zamoczywszy pierza mogła przejść w bród, w dwóch jed<strong>na</strong>k miejscach,przed szosą i za koś<strong>ci</strong>ołem, rozszerzała się w dwa pękate i dostatecznie głębokie stawy. Przedszosą kąpali się mężczyźni, a za koś<strong>ci</strong>ołem kobiety, przeważnie młode dziewczęta.Po kąpieli było jeszcze dość czasu, by pomóc pani Szkopkowej przy gospo<strong>da</strong>rstwie, a późniejzasiąść do książki. W bibliotce parafialnej Marysia wszystkie już <strong>da</strong>wno przeczytała,przeczytała też wszystkie z niewielkiej biblioteki miejscowej szkoły powszechnej. Z<strong>da</strong>rzałosię jed<strong>na</strong>k czasami pożyczać jakąś powieść czy tom wierszy od kogoś z nielicznej inteligencji.A książek w<strong>ci</strong>ąż była głod<strong>na</strong>. Wiele z nich umiała prawie <strong>na</strong> pamięć, <strong>na</strong>wet dwie francuskiei jedną niemiecką, które czytywała częś<strong>ci</strong>ej, by nie wyjść z wprawy.Francuska – był to stary i zniszczony tom wierszy Musseta, własność byłego proboszcza.Kiedyś w sklepiku miała właśnie je w ręku, gdy wstąpił stary i miły gość, z<strong>na</strong>chor z mły<strong>na</strong>.– A cóż to, panieneczka, czytasz? – zapytał. Ot, tak sobie.– To poezje, bardzo piękne poezje... Wiersze. Ale francuskie.– Francuskie?...– Tak, stryj<strong>ci</strong>u. Napisał je Musset.Z<strong>na</strong>chor odwró<strong>ci</strong>ł książkę w swoją stronę, pochylił się <strong>na</strong>d nią i Marysi z<strong>da</strong>wało się, że starasię czytać. Wargi jego poruszały się niez<strong>na</strong>cznie, leczpo chwili wyprostował się.Był blady i oczy jego jakby zmętniały.– Co <strong>ci</strong> jest, stryj<strong>ci</strong>u Antoni? – zapytała zdziwio<strong>na</strong> i trochę przestraszo<strong>na</strong>.– Nie, nic... – Potrząsnął głową i ś<strong>ci</strong>snął się za skronie.– Usiądź, stryj<strong>ci</strong>u. – Wybiegła zza lady i przysunęła mu krzesło. – Upał dziś straszny,pewno <strong>ci</strong> zaszkodził.– Nie, bądź spokoj<strong>na</strong>, panienko. Już mi przeszło.– To chwała Bogu. Przelękłam się... A co do tej-książki to posłuchaj, proszę, jaki to pięknyjęzyk. Myślę, że moż<strong>na</strong> go nie z<strong>na</strong>ć, a i tak odczuć jego piękno, zwłaszcza w wierszu.Odwró<strong>ci</strong>ła kilka kartek i zaczęła czytać. Gdyby cho<strong>ci</strong>aż <strong>na</strong> chwilę oderwała oczy od książki,zobaczyłaby od razu, że coś niedobrego dzieje się z Antonim Kosibą. Lecz prze<strong>ci</strong>e czytaławłaśnie dla siebie. Rozkoszowała się płynnoś<strong>ci</strong>ą i dźwięcznoś<strong>ci</strong>ą strof, lekkoś<strong>ci</strong>ą rymu iwzruszającą treś<strong>ci</strong>ą uczuć poety, płaczącego <strong>na</strong>d rozpaczą dwóch serc, nieubłaganie rozdzielonychprzez ślepy kaprys losu i płonących coraz słabszym ognikiem tęsknoty, tęsknoty, którastała się ich jedyną racją i przyczyną istnienia.Skończyła i podniosła głowę. Ujrzała wpatrzone w siebie nieprzytomne oczy z<strong>na</strong>chora.– Co panu jest? – Zerwała się.I wówczas usłyszała, jak powtórzył, <strong>na</strong>jdokładniej powtórzył ostatnią strofkę. Nie mogłasię mylić, cho<strong>ci</strong>aż mówił jakimś chrapliwym szeptem i bardzo <strong>ci</strong>cho.– Pan... pan... – zaczęła, lecz on, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, powiedział: .– Tak... ślepy kaprys losu. Jak drzewo wyrwane z korzeniami... Co to jest... co to jest...Wstał i zatoczył się.– Boże drogi! Stryj<strong>ci</strong>u Antoni! Stryj<strong>ci</strong>u! – krzyknęła.– Mroczy mi się w głowie – odezwał się, dysząc <strong>ci</strong>ężko. – Mroczy się, jakbym miał oszaleć...Co to za konie tam jadą?... Po co ja przyszedłem... Po tytoń... Powiedz, panienko, coś...Mów coś do mnie...Raczej intuicją wyczuła, niż zrozumiała, o co mu chodzi. Zaczęła szybko mówić, że to koniez Piasków, że pewno pani Hermanowiczowa przyjechała po zakupy albo <strong>da</strong>ć <strong>na</strong> mszę zaduszę męża, co miesiąc <strong>da</strong>je <strong>na</strong> mszę, że...60


Trzepała wszystko, co jej <strong>na</strong> myśl przychodziło, i jednocześnie trzymała z<strong>na</strong>chora za jegowielkie, grube ręce.Pomału uspokajał się. Usiadł teraz i <strong>ci</strong>ężko dyszał. Przyniosła mu szklankę wody, którąch<strong>ci</strong>wie wypił, potem zbiegła do piwniczki po tytoń i zapakowała. Ponieważ zbliżała sięsiódma, postanowiła, że nie puś<strong>ci</strong> go samego.– Niech stryj<strong>ci</strong>o Antoni posiedzi jeszcze kwadransik, a później zamknę sklep i podprowadzętrochę stryj<strong>ci</strong>a. Dobrze?– Po co, panieneczko, sam pójdę.– Ale kiedy ja chcę przejść się.– Dobrze – zgodził się apatycznie.– A może zapali stryj<strong>ci</strong>o papierosa?... Ja zrobię.– Zapalę. – Kiwpął głową.Kiedy z<strong>na</strong>leźli się już <strong>na</strong> szosie, z wol<strong>na</strong> odzyskiwał równowagę.– Miewam <strong>taki</strong>e przypadłoś<strong>ci</strong> – powiedział. – Pewno coś w mózgu. Dawno już, bardzo<strong>da</strong>wno tego nie miałem.– Da Bóg, że więcej się nie powtórzą. – Uśmiechnęła się doń serdecznie. – To pewno odsłońca. Potrząsnął głową.– Nie, droga panieneczko! To nie od słońca.– Więc od czego?Milczał długo, wresz<strong>ci</strong>e westchnął:– Sam me wiem. A po chwili do<strong>da</strong>ł:– I nie pytaj mnie o to, bo jak zacznę o tym myśleć, jak zacznę pamięć <strong>na</strong>tężać, to może sięznowu to złe we mnie rozpętać.– Już dobrze, stryj<strong>ci</strong>u Antoni. Będziemy mówili o czymś innym.– Nie, nie trzeba, panieneczko. Wracaj. Za wielki szmat drogi <strong>na</strong> twoje drobne nóżki.– Eee tam, wcale niedrobne. Ale jeżeli stryj<strong>ci</strong>o może woli zostać sam, to wrócę.Zatrzymał się, uśmiechnął, przygarnął ją lekko do siebie i ostrożnie pocałował w czoło.– Niech <strong>ci</strong> Bóg odwdzięczy, panienko – powiedział <strong>ci</strong>cho i poszedł.Marysia zawró<strong>ci</strong>ła w stronę miasteczka. Niespodziewany gest i pocałunek tego człowiekanie tylko nie sprawił jej przykroś<strong>ci</strong>, lecz jakby ją uspokoił po nie<strong>da</strong>wnym przeży<strong>ci</strong>u. Odczułajeszcze dobitniej, że w tym starym z<strong>na</strong>chorze z<strong>na</strong>lazła istotę o złotym i bliskim sercu. Ach,była pew<strong>na</strong> tego, że nikt <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e nie żywił dla niej serdeczniejszych i lepszych uczuć, że wrazie jakiegokolwiek nieszczęś<strong>ci</strong>a on jeden nigdy nie odmówiłby jej pomocy.Ale zrozumiała też i to, że ten dobry przyja<strong>ci</strong>el sam potrzebuje pomocy, że musiało <strong>na</strong>ńspaść jakieś wielkie nieszczęś<strong>ci</strong>e, że w jego duszy dzieje się coś nieprzeniknionego i tajemniczego.Atak, którego świadkiem była w sklepie, <strong>na</strong>suwał tysiące fantastycznych przypuszczeń. Nazdrowy rozsądek biorąc, każde z nich było niedorzeczne, lecz Marysia mając do wyboru pospolitośći nieprawdopodobieństwo, wybierała, wolała wybrać zawsze to drugie. Dlatego wy<strong>da</strong>łosię jej, że Antoni Kosibą, z<strong>na</strong>chor z mły<strong>na</strong>, jest zagadkową posta<strong>ci</strong>ą romantyczną, możejakimś ukrywającym się pod siermięgą księ<strong>ci</strong>em lub nieszczęśnikiem, <strong>który</strong> kiedyś popełniłzbrodnię – oczywiś<strong>ci</strong>e mimo woli lub w chwili uniesienia – i skazał siebie <strong>na</strong> ży<strong>ci</strong>e w prosto<strong>ci</strong>ei w poświęceniu dla dobra bliźnich.Nie, nie myliła się, nie mogła się mylić, gdyż wyraźnie słyszała pa<strong>da</strong>jące z jego ust słowafrancuskiego wiersza. Prosty chłop nie mógłby ich tak powtórzyć. A zresztą zrozumiał treśćwiersza!... W jakiż sposób moż<strong>na</strong> by to sobie wytłumaczyć?...– Przypuśćmy – myślała – że w swoich wędrówkach doszedł kiedyś do Francji lub Belgii.To zupełnie możliwe. Dużo chłopów emigruje, a później wraca.Lecz <strong>taki</strong>e postawienie sprawy i rozwiązanie tajemnicy było zbyt prozaiczne. Zresztą jeżelibytak było, dlaczego doz<strong>na</strong>ł <strong>taki</strong>ego wstrząsu?... Czyż nie kryje się za tym żad<strong>na</strong> tragedia?...61


Niewątpliwie wiersz musiał mu coś przypomnieć, obudzić w nim jakieś bolesne wspomnienia.– To musi być człowiek niezwykły – zapewniła siebie z przeko<strong>na</strong>niem.A przeko<strong>na</strong>nie to utwierdziło się w niej tym mocniej, im więcej przypomi<strong>na</strong>ła sobie szczegółówpotwierdzających jej doświadczenie. A więc sposób by<strong>ci</strong>a tego człowieka, pozornie,ale tylko pozornie i zewnętrznie podobny do sposobu by<strong>ci</strong>a innych ludzi prostych. Jego delikatność,bezinteresowność...Była pew<strong>na</strong>, że trafiła <strong>na</strong> ślad wielkiej i przejmującej tajemnicy, i postanowiła sobie, że jąrozwikła. Jeszcze nie wiedziała, w jaki sposób to zrobi, lecz wiedziała, że nie zaz<strong>na</strong> spokoju,nim do sed<strong>na</strong> zagadki nie dotrze.Tymczasem jed<strong>na</strong>k zaszły wypadki, które odwró<strong>ci</strong>ły jej myśli i zainteresowania w zupełnieinnym kierunku.Rozdział IXMniej więcej w połowie czerwca wczesnym rankiem <strong>na</strong> rynku zatrzymał się wielki gra<strong>na</strong>towysamochód. W Radoliszkach z<strong>na</strong>ł go każdy i wiedział, że <strong>na</strong>leży do państwa z Ludwikowa.Samochód zatrzymał się przed kolonialnym sklepem Mordki Rabinowa. 2 okien sklepikupani Michaliny Szkopkowej wi<strong>da</strong>ć było dokładnie, jak <strong>na</strong>jpierw wysiadł stary pan Czyński,później pani Czyńska i wresz<strong>ci</strong>e ich syn, pan Leszek.Marysia szybko odskoczyła od ok<strong>na</strong>. Zdążyła tylko zauważyć, że młody inżynier jeszczebardziej zeszczuplał i że miał <strong>na</strong> sobie bardzo jasne, popielate ubranie, w <strong>który</strong>m wyglą<strong>da</strong>łjeszcze zgrabniej niż zwykle.Była przeko<strong>na</strong><strong>na</strong>, że la<strong>da</strong> chwila drzwi otworzą się i wejdzie. Ze zdziwieniem stwierdziła,że serce jej bije coraz prędzej. Pomyślała, że musi mieć wypieki i że on gotów domyślić się,iż to z jego powodu.Już nieraz ukła<strong>da</strong>ła sobie, jak go przyjmie. Teraz wszakże, gdy z<strong>na</strong>jdował się w pobliżu,nie umiała sobie przypomnieć nic z tych projektów. Wiedziała jedno, że <strong>ci</strong>eszy się, że bardzogłupio <strong>ci</strong>eszy się z jego przyjazdu.Usiadła za ladą i haftowała pilnie. Ch<strong>ci</strong>ała, by tak właśnie ją zastał, gdy wejdzie.– Najlepiej nic nie planować – zdecydowała – a zachować się stosownie do tego, jak on sięzachowa. Może prze<strong>ci</strong>e wejść i tylko zażą<strong>da</strong>ć pudełka papierosów... Jak zwykły klient.Byłoby to brzydko z jego strony, <strong>na</strong> samą myśl o tym Marysię ogarniał smutek, tym bardziejże teraz mocniej niż kiedykolwiek była przeświadczo<strong>na</strong>, że ubiegłej jesieni zachowałasię wobec niego niegrzecznie i niesprawiedliwie.– Choćby zażą<strong>da</strong>ł tylko papierosów – pomyślała – muszę mu okazać życzliwość. Bylebyprędzej przyszedł. On jed<strong>na</strong>k nie przyszedł w ogóle.Po kwadransie wyczekiwania ostrożnie stanęła przy oknie po to tylko, by stwierdzić, żeCzyńscy wsia<strong>da</strong>ją do samochodu. Auto zawró<strong>ci</strong>ło i ruszyło w stronę Ludwikowa.– Pojechał – powiedziała głośno i w pierwszej chwili zrobiło się jej niewymownie przykro.Dopiero wieczorem, leżąc w łóżku, zaczęła rozważać wszystko i doszła do wniosku, że tojeszcze nic nie z<strong>na</strong>czy. Jeżeli <strong>na</strong>wet zamierzał wstąpić do niej, nie zrobił tego <strong>na</strong> pewno dlatego,że rodzice śpieszyli się, a nie ch<strong>ci</strong>ał zwracać ich uwagi <strong>na</strong> z<strong>na</strong>jomość z nią, <strong>na</strong> z<strong>na</strong>jomość,która nie podobałaby się im z pewnoś<strong>ci</strong>ą. Usnęła spokojnie.Nazajutrz jed<strong>na</strong>k koło południa zelektryzował ją z<strong>na</strong>ny warkot motoru. Słychać go było z<strong>da</strong>leka. Wszakże ku zdziwieniu Marysi tempo warkotu nie z<strong>da</strong>wało się zmniejszać. Istotnie,motocykl z rykiem przele<strong>ci</strong>ał przez plac, mignął w ok<strong>na</strong>ch i popędził <strong>da</strong>lej.62


– Jeszcze może zawró<strong>ci</strong>? – łudziła się, wiedząc, że się łudzi. Stało się zupełnie jasne, żezapomniał o niej, że nie ma <strong>na</strong>jmniejszego zamiaru zobaczyć jej znowu.– Więc to tak... – powiedziała sobie. – To i dobrze... Ale nie było dobrze. Haftować niemogła. Ręce trzęsły się. Kilka razy boleśnie ukłuła się w palec. O niczym innym myśleć niepotrafiła. Skoro pojechał traktem, było pewne, że do państwa Zenowiczów. Zenowiczowie tobardzo boga<strong>ci</strong> ludzie i mają dwie córki <strong>na</strong> wy<strong>da</strong>niu. Dawno już wiązano młodego Czyńskiegoz jedną z nich. Ale w <strong>taki</strong>m razie ile prawdy było w owej pogłosce o baronównie z Wielkopolski?...– Zresztą – myślała z goryczą – mój Boże! Cóż to mnie obchodzi? Niech się żeni, z kimchce. Życzę mu, by z<strong>na</strong>lazł <strong>na</strong>jodpowiedniejszą i <strong>na</strong>jładniejszą żonę. Ale to wstrętne z jegostrony, że przy<strong>na</strong>jmniej <strong>na</strong> kilka słówek tu nie wstąpi. Prze<strong>ci</strong>eż go me ugryzę. I niczego niechcę od niego.Czyński wracał tuż przed siódmą. Drzwi sklepu (zupełnie przypadkowo) były otwarte iMarysia (również przypadkiem) stała <strong>na</strong> progu.Przejechał obok. Nawet głowy nie odwró<strong>ci</strong>ł. Nawet me spojrzał.– Może to i lepiej – po<strong>ci</strong>eszała się Marysia. –Pani Szkopkowa ma rację, że me powin<strong>na</strong>msobie zawracać mm głowy.Tegoż wieczora kierownik miejscowe] agencji pocztowej, pan Sobek, został mile zaskoczony.Spotkał pannę Marysię wracającą do domu i gdy zaproponował, by się z nim przespacerowałado Trzech Gruszek, zgodziła się bez <strong>na</strong>mysłu. Nie byłoby w tym nic <strong>na</strong>dzwyczajnego,gdyby chodziło o którąkolwiek dziewczynę z Radoliszek. Sobek mógł śmiało zaliczyć siędo mężczyzn <strong>ci</strong>eszących się powodzeniem u pł<strong>ci</strong> pięknej. Był młody, przystojny, <strong>na</strong> rządowymstanowisku i z perspektywą kariery, bo ogólnie było wiadome, że jego WUJ w okręgowejdyrekcji był ważną figurą. Poza tym mistrzowsko grał <strong>na</strong> mandolinie, <strong>na</strong> piękne], inkrustowanejperłową masą mandolinie, z którą poza służbą nigdy zresztą się nie rozstawał.Owa mandoli<strong>na</strong>, jak też i inne wymienione już zalety pa<strong>na</strong> Sobka działałypo<strong>ci</strong>ągająco <strong>na</strong> młode panny. Na wszystkie, bo<strong>da</strong>j <strong>na</strong> wszystkie, z jednym, i to bardzoprzykrym dla pa<strong>na</strong> Sobka wyjątkiem. Marysia wprawdzie była dlań zawsze grzecz<strong>na</strong>, nigdyjed<strong>na</strong>k nie okazywała ochoty do za<strong>ci</strong>eśnienia z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong>, nieodmiennie wymawiała się odpójś<strong>ci</strong>a z nim <strong>na</strong> ślizgawkę, <strong>na</strong> spacer czy <strong>na</strong> wieczorek.Gdyby pan Sobek <strong>na</strong>leżał do młodzieńców o drażliwej ambicji, od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> zaprzestałby <strong>na</strong>gabywaniaMarysi. Był on jed<strong>na</strong>k chłopcem pocz<strong>ci</strong>wym z koś<strong>ci</strong>ami, humorów nie miewał,brakiem <strong>ci</strong>erpliwoś<strong>ci</strong> nie grzeszył, a że odz<strong>na</strong>czał się trwałoś<strong>ci</strong> upodobań, tedy od czasu doczasu po<strong>na</strong>wiał swe propozycje.I tego właśnie dnia przeko<strong>na</strong>ł się, że obrał taktykę rozsądną.Szli obok siebie drogą z<strong>na</strong>ną wszystkim młodym i starym mieszkańcom Radoliszek kuTrzem Gruszkom, drogą, którą starzy niegdyś, a młodzi teraz chodzili parami, zwaną złośliwieprzez panią aptekarzową Prome<strong>na</strong>dą Krów, bo i krowy tędy <strong>na</strong> pastwisko pędzono.Z okien plebanii, skąd dbały o moralność swoich parafian proboszcz mógł widzieć tę drogęjak <strong>na</strong> dłoni, mógł również z niejaką ś<strong>ci</strong>słoś<strong>ci</strong>ą określić, ile w roku przyszłym udzieli ślubów.I komu. Wystarczyło stwierdzić, że ten czy inny młodzian „uczęszcza" <strong>na</strong> prome<strong>na</strong>dę stale zjedną i tą samą panną. W języku potocznym oz<strong>na</strong>czało to, że „on z nią chodzi", a to z koleirozumiano powszechnie jako zapowiedź małżeństwa, w <strong>na</strong>jgorszym zaś razie jako niezawodnyobjaw miłoś<strong>ci</strong>. Dlaczego dopatrywano się go właśnie w chodzeniu, nie zaś w staniu, wsiadywaniu ani w żadnej innej odmianie pozycji ludzkiego <strong>ci</strong>ała – w Radoliszkach nikt się<strong>na</strong>d tym nie zasta<strong>na</strong>wiał, a już z pewnoś<strong>ci</strong>ą nie myślał o tym podczas swej pierwszej przechadzkido Trzech Gruszek z Marysią pan Sobek.Myślał tylko i wyłącznie o pannie Marysi, o tym, że jest uboga, ale bardziej wykształco<strong>na</strong> ibardziej obyta od innych, że ładniejsza jest też <strong>na</strong> pewno i że <strong>taki</strong>ej żony nie powstydziłby się63


urzędnik państwowy <strong>na</strong>wet zawrotnie wysokiej rangi. Myśli zaś swoje wyrażał <strong>ci</strong>chusieńkimbrząkaniem <strong>na</strong> instrumen<strong>ci</strong>e (lubił tak właśnie <strong>na</strong>zywać swoją mandolinę) melodii modnego tanga:-„Czy pokochasz mnie kiedyś, Lolito, z wszystkich kobiet wybra<strong>na</strong> kobito".Niestety, pan<strong>na</strong> Marysia, cho<strong>ci</strong>aż rozumiała subtelną aluzję tanga, cho<strong>ci</strong>aż domyślała sięintencji wirtuoza, cho<strong>ci</strong>aż odczuwała pewną wdzięczność za to wyróżnienie, nie mogła podzielać<strong>na</strong>stroju partnera. Umyślnie poszła z panem Sobkiem <strong>na</strong> spacer, by się rozerwać, byprzeko<strong>na</strong>ć samą siebie, że Sobek jest zacnym chłopakiem, że nie powin<strong>na</strong> stronić od niego, żebyłby dla niej odpowiednim mężem. Nawet idealnym. Nie pił, nie robił awantur, nie rozbijałsię <strong>na</strong> motocyklu, a grunt: odz<strong>na</strong>czał się wyjątkową stałoś<strong>ci</strong>ą. Nie tak jak inni!... Cóż z tego,że nie jest zbyt inteligentny, że ma proste maniery. To jeszcze nic przynosi ujmy...Na nic wszakże nie z<strong>da</strong>ły się nieodparte argumenty, <strong>na</strong> nic <strong>na</strong>jlepsza wola, <strong>na</strong> nic spacer,<strong>który</strong> zakończył się dopiero przy księżycu, <strong>na</strong> nic romantyczny <strong>na</strong>strój, upiększony muzyką irozmowy: Marysia powró<strong>ci</strong>ła do domu zniechęco<strong>na</strong>, smut<strong>na</strong> i zdecydowa<strong>na</strong> już nigdy więcejani z panem Sobkiem, ani nikim innym do Trzech Gruszek nie chodzić.W nocy śnił się jej straszny sen. Widziała siebie i młodego Czyńskiego. Jechali motocyklemz szaloną szybkoś<strong>ci</strong>ą, u<strong>ci</strong>ekali przed pożarem, <strong>który</strong> w<strong>ci</strong>ąż ich dopędzał. Nagle otworzyłasię przed nimi przepaść, spadli <strong>na</strong> kamieniste dno... I było wiele krwi, a on powiedział:– Przez <strong>ci</strong>ebie umieram.O<strong>na</strong> odczuła, że też umiera, i zaczęła wołać ratunku. Gdy otworzyła oczy i oprzytomniałaze snu, zobaczyła pochyloną <strong>na</strong>d sobą panią Szkopkową.– Sen mara! Bóg wiara! – mówiła. – Co <strong>ci</strong> się śniło, żeś tak krzyczała? W pierwszej chwiliMarysia ch<strong>ci</strong>ała opowiedzieć swój sen, lecz. przypomniawszy sobie, że pani Szkopkową umiesny tłumaczyć, wolała zamilczeć. Może sen oz<strong>na</strong>czał coś nieprzychylnego dla pa<strong>na</strong> Czyńskiego,którego pani Szkopkowa i tak nie lubiła. Gotowa by przy okazji powiedzieć mu cośprzykrego.– Krzyczałam?... Sama nie wiem dlaczego – powiedziała Marysia. – Może i śniło mi sięcoś. Sny tak łatwo się zapomi<strong>na</strong>.Marysia jed<strong>na</strong>k nie zapomniała. Nazajutrz, gdy ujrzała konie z Ludwikowa i pa<strong>na</strong> Lecha<strong>na</strong> bryczce, aż wzdrygnęła się. Przeko<strong>na</strong><strong>na</strong> była, że tym razem wstąpi.Myliła się i tym razem. Po papierosy przysłał stajennego! Stajennego!Widocznie z uporem unikał widzenia się z nią. Dalszy bieg wypadków potwierdził to wzupełnoś<strong>ci</strong>. Nie było dnia, by nie przyjeżdżał do miasteczka lub przez miasteczko. Czasembryczką, czasem konno, a <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej motocyklem. W zeszłym roku nigdy tak często nie bywał.Teraz widocznie robił to <strong>na</strong> złość Marysi lub z jakichś innych powodów, <strong>który</strong>ch nieumiała do<strong>ci</strong>ec.Ilekroć był bez okularów motocyklowych, mogła zauważyć, że twarz mu zeszczuplała,zmizerniała i <strong>na</strong>brała jakiegoś niemal ponurego, za<strong>ci</strong>ętego wyrazu.– Może spotkało go coś złego? – zaniepokoiła się i zaraz skar<strong>ci</strong>ła siebie za ten niewczesnyniepokój: – Jakim prawem i po co tym się przejmuje?!...W końcu ogarnęła ją apatia. Nie zrywała się już <strong>na</strong> odgłos turkotu, tętentu czy warkotumotoru do ok<strong>na</strong>, starała się w ogóle tego nie słyszeć.I kiedy już resztę stra<strong>ci</strong>ła <strong>na</strong>dziei – stało się.Był to dzień dwudziestego czwartego czerwca. Od ra<strong>na</strong> w sklepie był duży ruch, jak zawszew dniu imienin księdza proboszcza: kupowano laurki. Dzie<strong>ci</strong> szkolne, z ochronki, z przytułku,tercjarki i inni. Dopiero koło dziewiątej uspokoiło się i miała czas zejść do piwnicy powyroby tytoniowe, by cho<strong>ci</strong>aż kilka paczek ułożyć <strong>na</strong> wystawie. Wzięła je do fartuszka i postromej drabince weszła <strong>na</strong> górę. Odwró<strong>ci</strong>ła się i krew u<strong>ci</strong>ekła jej do serca: o dwa kroki przednią stał on.64


Nie wiedziała, czy wydobył się z jej ust okrzyk, nie wiedziała, że z fartuszka posypały się<strong>na</strong> ziemię pudełka papierosów. Wiedziała tylko, że świat się krę<strong>ci</strong> w szalonym, nieprzytomnymtempie i że upadłaby <strong>na</strong> pewno, gdyby nie to, że on trzyma ją mocno, przytuloną do siebie.Ile, razy później usiłowała chwila po chwili, mgnienie po mgnieniu odtworzyć w swojejpamię<strong>ci</strong> to wielkie, to cudowne z<strong>da</strong>rzenie – nie umiała. Pamiętała tylko ostre, jakby gniewnespojrzenia jego czarnych oczu, a potem niemal bolesny uś<strong>ci</strong>sk i bezładne słowa, <strong>który</strong>chwówczas nie rozumiała, lecz <strong>który</strong>ch treść z<strong>da</strong>wała się bezpośrednio wlewać do jej krwi.A potem ktoś wszedł do sklepu i odskoczyli od siebie półprzytomni. Klient posądził ją <strong>na</strong>pewno o zaczadzenie lub o utratę orientacji. Nie mogła pojąć, o co mu chodzi, nie umiała obliczyć<strong>na</strong>leżnoś<strong>ci</strong>. Gdy wresz<strong>ci</strong>e wyszedł z pakunkiem, sama wybuchnęła śmiechem.– Zupełnie zgłupiałam! Co ja mu <strong>da</strong>wałam zamiast papieru kancelaryjnego! Boże! Niechpan spojrzy!Wskazywała <strong>na</strong> rozłożone <strong>na</strong> ladzie <strong>na</strong>jrozmaitsze przedmioty i śmiała się, Śmiała, niemogąc powstrzymać tego radosnego śmiechu. Coś w niej drgało, coś trzepotało. Coś zrodziłosię do ży<strong>ci</strong>a, nowego, wspaniałego, jasnego, uskrzydlonego, jak wielki biały ptak.Czyński stał nieruchomo i wpatrywał się w nią z zachwytem. Napisał jej kiedyś w depeszy,że uważa ją za <strong>na</strong>jpiękniejszą dziewczynę... Teraz jed<strong>na</strong>k była tak pięk<strong>na</strong>, jaką jej jeszczenigdy nie widział.– A to ładnie! Bardzo ładnie – mówiła. – Przyjeżdżać tyle razy i nie wstąpić do mnie! Myślałam,że się pan obraził.– Czy obraziłem się? Ale pani żartuje! Ja nie<strong>na</strong>widziłem pani!– Za co?– Za to, że nie mogłem o pani zapomnieć, panno Marysiu. Za to, że ani bawić się, ani pracowaćnie mogłem.– I dlatego pan, przejeżdżając koło sklepu, odwracał oczy w prze<strong>ci</strong>wną stronę?– Tak! Właśnie dlatego. Wiedziałem, że się pani nie podobam, że pani mnie lekceważy!...Żad<strong>na</strong> kobieta dotychczas nie lekceważyła mnie. Więc <strong>da</strong>łem sobie słowo honoru, że nie zobaczępani już nigdy.– Popełnił pan tedy aż dwie brzydkie rzeczy: <strong>na</strong>jpierw <strong>da</strong>jąc słowo, a później je łamiąc.Czyński potrząsnął głową.– Panno Marysiu, nie potępiłaby mnie pani, gdyby pani wiedziała, co to jest tęsknota.– Jak to! – oburzyła się. – Dlaczego to mam nie wiedzieć, co to jest tęsknota? Może lepiejod pa<strong>na</strong> wiem.– Nie! – Machnął ręką. – To niemożliwe. Pani nie może mieć <strong>na</strong>jmniejszego poję<strong>ci</strong>a o tęskno<strong>ci</strong>e.Czy pani wie, że czasami sądziłem, że dostałem bzika?... Tak! Bzika!... Nie wierzypani? To proszę spojrzeć.Wydobył z kieszeni <strong>ci</strong>enką, różową książeczkę.– Wie pani, co to jest?– Nie.– To jest bilet okrętowy do Brazylii. Na kwadrans przed odpłynię<strong>ci</strong>em okrętu musiałemzabrać z pokładu moje kufry i zamiast do Brazylii przyjechałem do Ludwikowa. Nie mogłem,wprost nie mogłem! A później była to <strong>na</strong>jwiększa męczarnia! Starałem się dotrzymać <strong>da</strong>negosobie słowa, ale nie mogłem wyrzec się przyjazdów do Radoliszek. Nie wolno mi było szukaćspotkania z panią, lecz mogło się z<strong>da</strong>rzyć przypadkowo. Praw<strong>da</strong>?... Wówczas nie złamałbymsłowa.Marysia <strong>na</strong>gle spoważniała.– Z<strong>da</strong>je się, że postąpił pan źle nie dotrzymując <strong>da</strong>nej sobie obietnicy.– Dlaczego? – oburzył się.–- Bo... miał pan słuszność, nie chcąc więcej widzieć się ze mną.– Byłem idiotą! – zawołał z przeko<strong>na</strong>niem.65


– Nie, był pan rozsądny. Dla <strong>na</strong>s obojga... Prze<strong>ci</strong>eż to nie ma żadnego sensu.– Ach, tak?... Czy pani <strong>na</strong>prawdę nie znosi mnie do tego stopnia, że <strong>na</strong>wet widywać się zemną nie chce? Spojrzała mu prosto w oczy.–Nie, proszę pa<strong>na</strong>! Będę zupełnie szczera. I ja tęskniłam za panem bardzo, bardzo...– Marysieńko! – Wy<strong>ci</strong>ągnął do niej ręce.Potrząsnęła głową.– Zaraz, powiem wszystko. Niech pan zaczeka. Tęskniłam bardzo. Było mi źle... Tak źle.Nawet... płakałam...– Moja ty jedy<strong>na</strong>! Mój cudzie!– Ale – <strong>ci</strong>ągnęła – doszłam do przeko<strong>na</strong>nia, że łatwiej zapomnę o panu, gdy nie będziemysię widywać. Jakiż cel może mieć <strong>na</strong>sza z<strong>na</strong>jomość?... Pan jest prze<strong>ci</strong>e dość rozumny, by lepiejto widzieć ode mnie.– Nie – przerwał – właśnie jestem dość rozumny, by widzieć, że pani nie ma racji, pannoMarychno. Ja panią kocham. Pani oczywiś<strong>ci</strong>e nie- może pojąć, co to jest miłość. Ale lubimnie pani. Byłoby szaleństwem <strong>da</strong>lsze skazywanie siebie <strong>na</strong> rozstanie. Pani mówi o celu! Aczyż to nie piękny cel, czy nie dostatecznie usprawiedliwiony i ważki już samo widywaniesię, same rozmowy, sama przyjaźń? Cóż pani szkodzi widywać się ze mną... Bo proszę posłuchać!...Słuchała uważnie i nie mogła odmówić mu słusznoś<strong>ci</strong>, nie mogła odmówić, tym bardziej iżch<strong>ci</strong>ała, by ją przeko<strong>na</strong>ł. A on umiał być przekonywający.Zresztą nie mogła mu prze<strong>ci</strong>eż zabronić bywania w sklepie, do którego miał wstęp każdyklient. Z klientami zaś <strong>na</strong>leżało rozmawiać grzecznie. Toteż od tego dnia pan Lech Czyńskiprzyjeżdżał codziennie, a jego wierzchowiec lub motocykl, stojąc przed sklepem pani Szkopkowej,wywoływał powszechną sensację w miasteczku, liczne komentarze i zazdrość, która<strong>na</strong>turalnym rzeczy porządkiem przerodziła się w to, co <strong>na</strong>zwano zgorszeniem publicznym.Wprawdzie w ś<strong>ci</strong>słym tego słowa z<strong>na</strong>czeniu o niczym gorszącym nikt nic nie wiedział.Przesiadywanie młodego inżyniera w sklepie, do którego drzwi prze<strong>ci</strong>e zawsze i dla każdegobyły otwarte, nie mogło nikomu <strong>na</strong>sunąć podejrzeń kompromitujących pannę Marysię. Jed<strong>na</strong>kzawiść ludzka nie liczy się <strong>na</strong>wet z oczywistoś<strong>ci</strong>ą. Niemal każ<strong>da</strong> dziewczy<strong>na</strong> w Radoliszkachmogła pochwalić się posia<strong>da</strong>niem jakiegoś adoratora, żaden z nich jed<strong>na</strong>k nie mógł rów<strong>na</strong>ćsię z młodym Czyńskim. Dlaczego zaś ten piękny brunet wybrał sobie właśnie taką przybłędęjak Marysia od Szkopkowej, trudno było się domyślić. Skoro już wśród panien miasteczkowychch<strong>ci</strong>ał szukać towarzystwa dla siebie, z<strong>na</strong>lazłby i urodziwsze, i zamożne, i pod każdymwzględem godniejsze. Rodzice tych godniejszych, ma się rozumieć, podzielali oburzenieswoich córek, podzielali je również młodzi ludzie, którzy chodzili z nimi do Trzech Gruszek.A to była cała opinia Radoliszek.Jeżeli Marysia pomimo wrodzonej wrażliwoś<strong>ci</strong> nie od razu spostrzegła się w tej zmianiefrontu opinii miasteczkowej, to tylko dlatego, że zbyt całkowi<strong>ci</strong>e pochłonięta była własnymiprzeży<strong>ci</strong>ami. A przeży<strong>ci</strong>a te były tak nowe i tak upajające, iż cały świat zewnętrzny przy nichz<strong>da</strong>wał się rozpływać w zamgleniu, z<strong>da</strong>wał się być czymś nierzeczywistym, przygodnym inieważnym.Marysia uświa<strong>da</strong>miała sobie, że kocha. Z każdym dniem świadomość ta była coraz wyrazistsza,coraz głębsza. Na próżno starała się z nią walczyć. A raczej nie <strong>na</strong> próżno, bo właśniedzięki tej walce, dzięki koniecznoś<strong>ci</strong> ulegania przemocy uczu<strong>ci</strong>a osiągało się spotęgowanie tejdziwnej, przejmującej słodyczy, tego rozkosznego oszołomienia, które ogarniało ją jak wicher,co hamuje oddech, ogłusza i otula ze wszystkich stron niewidzialnymi, przezroczystymidotykami, obezwładnia, porywa, unosi...– Kocham, kocham, kocham – powtarzała sobie po tysiąc razy dziennie, a było w tym izdziwienie, i radość, i lęk, i szczęś<strong>ci</strong>e, i podziw dla wielkiego odkry<strong>ci</strong>a we własnej duszy,która dotąd nie wiedziała, że tak bezcenny klejnot w sobie nosi.66


Było to tym bardziej zdumiewające, że w grun<strong>ci</strong>e rzeczy nie działo się nic nowego. Gdybyjacyś obcy świadkowie zech<strong>ci</strong>eli i mogli podsłuchać rozmowy dwojga młodych w sklepiepani Szkopkowej, doz<strong>na</strong>liby rozczarowania. Czyński przyjeżdżał, całował Marysię w rękę, apóźniej opowia<strong>da</strong>ł jej o swoich podróżach i przygo<strong>da</strong>ch albo czytali sobie książki, które terazstale przywoził. Były to przeważnie wiersze. Czasami i Marysia opowia<strong>da</strong>ła o swoim dzie<strong>ci</strong>ństwie,o matce, o nieziszczonych, niestety, jej pla<strong>na</strong>ch. Zmieniło się może tylko to, że o<strong>na</strong><strong>na</strong>zywała go panem Leszkiem, a on ją po prostu Marysią. Oczywiś<strong>ci</strong>e gdy ich nikt nie słyszał.Zmieniłoby się może więcej, gdyby Marysia ch<strong>ci</strong>ała się <strong>na</strong> to zgodzić. Pan Leszek nierazpróbował ją pocałować, o<strong>na</strong> wszakże zawsze protestowała z taką stanowczoś<strong>ci</strong>ą i z taką obawą,że nie pozostawało mu nic innego jak <strong>ci</strong>erpliwość.Potem on odjeżdżał, a o<strong>na</strong> przez resztę dnia myślała tylko o minionych godzi<strong>na</strong>ch i o tych,które przyjdą jutro.Wracała po zamknię<strong>ci</strong>u sklepu do domu, peł<strong>na</strong> skupienia i radosnej kontemplacji swegoszczęś<strong>ci</strong>a, peł<strong>na</strong> życzliwoś<strong>ci</strong> dla tych małych domków, dla zielonych drzew, dla błękitnegonieba, dla całego świata, dla wszystkich ludzi, <strong>który</strong>ch witała szczerym uśmiechem.Dlatego właśnie nie dostrzegała ich niechętnych spojrzeń, ich pogardliwych min, ich wrogoś<strong>ci</strong>i szyderstwa. Nie wszyscy jed<strong>na</strong>k ograniczali się do niemego demonstrowania nieprzyjaźnii potępienia. I oto pewnego dnia z<strong>da</strong>rzył się <strong>taki</strong> wypadek, <strong>który</strong> miał za sobą po<strong>ci</strong>ągnąćbardzo przykre <strong>na</strong>stępstwa.W Radoliszkach od lat mieszkała słyn<strong>na</strong> <strong>na</strong> cały powiat rodzi<strong>na</strong> rymarzy Wojdyłłów. Wojdyłłowiewywodzili się z zaś<strong>ci</strong>ankowej wprawdzie, lecz dobrej szlachty i to był ich pierwszytytuł do szacunku i poważania w miasteczku, drugim zaś było to, że z dzia<strong>da</strong> pradzia<strong>da</strong> słynęlijako <strong>na</strong>jlepsi rymarze. Siodło, trenzia czy uprząż od Wojdyłły z Radoliszek <strong>ci</strong>eszyły sięogromnym popytem, cho<strong>ci</strong>aż kosztowały nieraz drożej od wileńskich. Głową tej zamożnej icenionej rodziny w owych czasach był Pankracy Wojdyłło, zwany powszechnie od swegoulubionego przymówiska Mosterdziejem, jego <strong>na</strong>stępcami w warszta<strong>ci</strong>e mieli być synowieJózef i Kalikst, trze<strong>ci</strong> zaś syn Mosterdzieja, Zenon, uważany był zarówno przez rodzinę, jak iprzez całe miasteczko za latorośl chybioną.Oj<strong>ci</strong>ec kształ<strong>ci</strong>ł go <strong>na</strong> księdza. Z trudem przepchnął leniwego w <strong>na</strong>ukach chłopca przezsześć klas gim<strong>na</strong>zjum i umieś<strong>ci</strong>ł w semi<strong>na</strong>rium duchownym. Wszystkie zmartwienia i wy<strong>da</strong>tkinie z<strong>da</strong>ły się jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong> nic. Na próżno radowało się serce starego Mosterdzieja, gdy syn kupodziwowi miasteczka przyjechał w sutannie jako kleryk. Nie upłynął rok, a Zeno<strong>na</strong> z semi<strong>na</strong>riumwyrzu<strong>ci</strong>li. Sam Zenon opowia<strong>da</strong>ł wprawdzie, że wystąpił dobrowolnie, nie mając powołania,lecz ludzie opowia<strong>da</strong>li, że ponoć ujawnione przezeń zamiłowania do wódki i kobietbyły przyczyną wyrzucenia go z gro<strong>na</strong> przyszłych pasterzy duchownych. Za słusznoś<strong>ci</strong>ą tychplotek z<strong>da</strong>wało się przemawiać późniejsze postępowanie eks-kleryka. Częś<strong>ci</strong>ej przesiadywałw szynku niż w koś<strong>ci</strong>ele, a u jakich kobiet bywał <strong>na</strong> Kramncj ulicy częstym goś<strong>ci</strong>em, lepiej inie wspomi<strong>na</strong>ć.Jako z<strong>na</strong>jący ła<strong>ci</strong>nę, <strong>na</strong><strong>da</strong>wał się jeszcze do pracy w aptece. Tak przy<strong>na</strong>jmniej myślał oj<strong>ci</strong>ec.I <strong>na</strong> tym się jed<strong>na</strong>k zawiódł. Zenon w bardzo prędkim czasie pracę w aptece porzu<strong>ci</strong>ł.Różne i o tym kursowały gawędy, <strong>który</strong>ch wszakże nie <strong>da</strong>ło się sprawdzić, bo aptekarz radoliski,pan Niemira, do ga<strong>da</strong>tliwych nie <strong>na</strong>leżał, a ze starym Mosterdziejem był w przyjaźni.Otóż ten to Zenon Wojdyłło któregoś dnia przechodząc koło sklepu pani Szkopkowej wtowarzystwie kilku młodzieńców właśnie w chwili, gdy Marysia sklep zamykała, zatrzymałsię i pozornie <strong>na</strong>jprzyjaźniejszym tonem ją zagadnął:– Dobry wieczór, panno Marysiu, co dobrego słychać?– Dobry wieczór – odpowiedziała z uśmiechem. – Dziękuję.– Ale zawsze ma pan<strong>na</strong> Marysia niewygodę.– Jaką niewygodę? – zdziwiła się.67


– No prze<strong>ci</strong>e! Pani Szkopkowa niby dobra kobieta, a o <strong>taki</strong>ej rzeczy nic pomyśli – mówiłwspółczująco.– O jakiej rzeczy?– A o ka<strong>na</strong>pie.– O ka<strong>na</strong>pie? – Szeroko otworzyła oczy.– Pewno, że o ka<strong>na</strong>pie. Toż wsklepie la<strong>da</strong> wąska, no i twar<strong>da</strong>. We dwójkę, zwłaszcza z panemCzyńskim, trudno się <strong>na</strong> niej wygodnie ułożyć.Młodzi ludzie wybuchnęli głośnym śmiechem.Marysia jeszcze nie zrozumiała, lecz przeczuwając jakąś podłość, wzruszyła ramio<strong>na</strong>mi.– Nie wiem, o czym pan mówi...– O czym mówię, to nie wie, cnotliwa Zuzan<strong>na</strong> – zwró<strong>ci</strong>ł się Zenon do towarzyszy. – Alewie, jak się to robi.Nowy wybuch śmiechu był <strong>na</strong> to odpowiedzią.Marysia, drżąc cała, wy<strong>ci</strong>ągnęła klucz z zamka, zbiegła ze schodków i niemal biegnąc,skierowała się do domu. Kola<strong>na</strong> ugi<strong>na</strong>ły się pod nią, w głowic huczało, serce tłukło się wpiersi.Jeszcze nikt nigdy nie skrzywdził jej tak brutalnie i tak plugawię. Nikomu nie wyrządziła<strong>na</strong>jmniejszego zła, nikomu złego słowa nie powiedziała. O nikim źle <strong>na</strong>wet nie pomyślała. I<strong>na</strong>gle...Czuła się tak, jakby chluśnięto <strong>na</strong> nią kubłem brudnych pomyj. Biegła, a do jej uszu dolatywałyjeszcze wykrzykniki, śmiechy i gwiz<strong>da</strong>nia.– Boże, Boże... – szeptała rozdygotanymi wargami. –Jakież to straszne, jakie to ohydne...Starała się oprzytomnieć i zapanować <strong>na</strong>d łkaniem, które zrywało się jej w płucach, lecznie zdołała. Dopadła do płotu przy ogrodzie plebanii, oparła się o deski i wybuchnęła szlochem.Uliczka <strong>na</strong> tyłach ogrodów <strong>na</strong>leżała do <strong>na</strong>jmniej uczęszczanych. Trzeba było jed<strong>na</strong>k trafu,że o tej właśnie porze kierownik agencji pocztowej w Rado-liszkach, pan Sobek, wybrał siędo księżego sadownika po truskawki. Zobaczywszy płaczącą pannę Marysię, <strong>na</strong>jpierw zdziwiłsię, później wzruszył, a później postanowił ją po<strong>ci</strong>eszyć.Domyślał się, co może być przyczyną łez. Wiedział prze<strong>ci</strong>e, że młody Czyński codziennieprzesiaduje w sklepie.Zawracał dziewczynie w głowie, rozkochał ją, a teraz rzu<strong>ci</strong>ł – przemknęło panu Sobkowiprzez głowę.Dotknął łok<strong>ci</strong>a Marysi i zaczął mówić:– Nie warto płakać, panno Marysiu. Z serca to mówię, z rozumu. Nie warto. Czas przejdzie,boleść zagoi się. Szko<strong>da</strong> oczków <strong>na</strong> płakanie. Pani tysiąc razy więcej warta od niego. Toon niech martwi się. Skrzywdził panią, Bóg go za to gorzej ukarze. Na świe<strong>ci</strong>e nic nie ginie.Takie już prawo jest. Nic nie ginie. To jak z grabiami. Nadepniesz je <strong>na</strong> zęby. Z<strong>da</strong>je <strong>ci</strong> sięgrabiom szkodę robisz, a tymczasem ani opatrzysz się, jak te grabie podnoszą się i kijem trachw łeb... Takie prawo. No, nie płakać, panno Marysiu...Rozczulił się jej łkaniem i bezradnoś<strong>ci</strong>ą swojej po<strong>ci</strong>echy. Sam był bliski łez. Le<strong>ci</strong>utko pogłaskałją po łopatkach, wstrząsanych szlochem.– Cicho, panno Marysiu, <strong>ci</strong>cho – mówił. – Nie trzeba, nie warto. Skrzywdził panią...skrzywdził. Zły człowiek. Bez sumienia.– Ale za co, za co!... – płakała Marysia. – Nie lubiłam go wprawdzie... nigdy... Ale nic złegomu nie zrobiłam. Sobek zastanowił się.– O kim pani mówi?– O nim, o Wojdylle...– O starym? – zdumiał się.– Nie, o tym... eks-kleryku.68


– Zenon?... A cóż ten chuligan pani zrobił?– Obrzu<strong>ci</strong>ł mnie wstrętnymi obelgami... Przy ludziach! Taki wstyd!... Taki wstyd!... Jak jateraz oczy światu pokażę!Załamała ręce.Sobek poczuł, że krew <strong>na</strong>biega mu do twarzy. Póki myślał, że to pan Czyński skrzywdziłMarysię, mimo woli przyjmował to z rezyg<strong>na</strong>cją jako działanie sił wyższych, prze<strong>ci</strong>w <strong>który</strong>mniepodob<strong>na</strong> było nic zdziałać. Gdy jed<strong>na</strong>k dowiedział się, że chodzi o młodego Mosterdzieja,opanował go <strong>na</strong>gły gniew.– Cóż on pani <strong>taki</strong>ego powiedział? – zapytał, siląc się <strong>na</strong> spokój. Marysia, gdyby nie byłatak rozżalo<strong>na</strong> i tak podnieco<strong>na</strong>, zapewne nie zdobyłaby się <strong>na</strong> zwierzenia. Gdyby miała czasdo <strong>na</strong>mysłu, spostrzegłaby się, że nie ma sensu mówić o tym panu Sobkowi, człowiekowiobcemu. Zbyt silnie jed<strong>na</strong>k pragnęła w tej chwili współczu<strong>ci</strong>a. Opowiedziała tedy urywanymgłosem, jak umiała, przebieg tego okropnego zajś<strong>ci</strong>a. Słuchając, Sobek uspokoił się i <strong>na</strong>wetzaśmiał.– Ze też pani <strong>na</strong> <strong>taki</strong>ego durnia zwraca uwagę – powiedział. – On mówi czy pies szczeka tojedno. Nie ma czym przejmować się.– Łatwo panu tak mówić...– Łatwo niełatwo to in<strong>na</strong> sprawa, a Zenon to się <strong>na</strong>wet nie liczy. Co dla pani Zenon?... Naplući tyle...– Choćby <strong>na</strong>wet. – Obtarła łzy. – Prze<strong>ci</strong>e ludzie słyszeli, rozejdzie się po miasteczku.Gdzie ja oczy podzieję.– Oj, panno Marysiu, a po cóż pani ma oczy chować? Pani sumienie czyste, to grunt.– Nie każdy uwierzy, że czyste.– Kto sam ucz<strong>ci</strong>wy, ten uwierzy, zły i w koś<strong>ci</strong>ele brudu się dopatrzy. Ale <strong>na</strong> złych nie maco zważać. Ot, było, minęło, przeszło. Widzi pani – pokazał koszyk – do sadownika idę potruskawki. Nie pójdzie pani ze mną? Dobre truskawki, <strong>taki</strong>e wielkie. A słodkie.Uśmiechnęła się.– Dziękuję, muszę śpieszyć do domu... Do widzenia.– Do widzenia, panno Marysiu. A przejmować się nie ma czym.Zatrzymała się i powiedziała:– Pan jest <strong>taki</strong> dobry dla mnie... Nigdy tego nie zapomnę. Sobek skrzywit się i machnął ręką.– Jaka tam i dobroć. Nie ma o czym ga<strong>da</strong>ć. Do widzenia. Nucąc pod nosem jakieś tango,poszedł do ogrodu. Wybrał truskawki, potargował się, zapła<strong>ci</strong>ł, wró<strong>ci</strong>ł do domu. Przepa<strong>da</strong>ł zatruskawkami. Wysypał je <strong>na</strong> dwa głębokie talerze, utłukł w moździerzu cukier, przyprószyłgęsto pudrem jagody, by przeszły cukrem. Lubił wszystko robić systematycznie.Tymczasem zagotował wody <strong>na</strong> herbatę, wyjął z szafki chleb, masło. To była jego kolacja,dziś, z racji soboty, zakończo<strong>na</strong> taką wspaniałą legummą jak talerz soczystych, pachnącychtruskawek. Drugi zostawił <strong>na</strong> jutrzejszy obiad.Potem zmył <strong>na</strong>czynia, wytarł, ustawił, wziął ze ś<strong>ci</strong>any swoją piękną mandolinę i wyszedł.Latem, w sobotnie wieczory cała młodzież była <strong>na</strong> ulicach, a głównie <strong>na</strong> Krowiej Prome<strong>na</strong>dzie.Pan Sobek w<strong>ci</strong>ąż spotykał z<strong>na</strong>jomych. Z nie<strong>który</strong>mi przystawał, pogawędził, pożartował,innym tylko ukłonił się z <strong>da</strong>leka. Przeszedł Wileńską, ulicą Napoleo<strong>na</strong>, potem poszedłdo Trzech Gruszek i zawró<strong>ci</strong>ł. Dziewczęta usiłowały ś<strong>ci</strong>ągnąć go, każ<strong>da</strong> do swego towarzystwa.Zawsze przyjemnie jest posłuchać muzyki. On jed<strong>na</strong>k wymawiał się i spacerował sam,brzdąkając od czasu do czasu kosteczką po stru<strong>na</strong>ch.Gdy przechodził ulicą Oszmiańską, zobaczył <strong>na</strong> ganku u Lejzora kilku młodych ludzi. Siedzielii palili papierosy.– Ej – zawołał jeden – panie Sobek. Chodź pan, zagraj co.– Jakoś ochoty nic mam. – Sobek przystanął.69


– Co tam ochota – odezwał się drugi głos. – Sia<strong>da</strong>j pan z <strong>na</strong>mi, to i ochota przyjdzie.– Aż wami ja nie usiądę – odpowiedział Sobek.– Czemuż to?– Bo między wami jest żulik, a ja z żulikami za<strong>da</strong>wać się nie będę. Zapanowała chwilamilczenia i trze<strong>ci</strong> głos zapytał:– Kogóż to masz pan <strong>na</strong> myśli, jeśli łaska?– Na myśli ja jego nie mam – spokojnie wycedził Sobek. – Ja jego mam w pogardzie. A jeślipan <strong>ci</strong>ekaw, o kim mówię, panie Wojdyłło, to właśnie akurat o panu.– O mnie?– Tak, o panu, panie eks-kleryk! Pan jesteś dla mnie żulik i z panem towarzystwa mieć niechcę.– Za cóż pan człowieka obrażasz, panie Sobek? – pojed<strong>na</strong>wczo odezwałsię inny głos.– Nie człowieka, tylko bydlę. Gorzej bydlę<strong>ci</strong>a, bo chuliga<strong>na</strong>.– Pijany czy co?!... – zawołał Zenon.– Czy pijany?... Nie, panie Wojdyłło, ja nie trunkowy. Trzeźwy ja zupełnie. Nie tak jakpan, co po rynsztokach nocujesz. Co nieprzyzwoite <strong>na</strong>paś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> młode panienki robisz. Tylkopija<strong>na</strong> świnia, za przeproszeniem, może niewinną i bezbronną dziewczynę <strong>na</strong> publicznej ulicyparszywymi słowami obrzucać. Ot, co.I brząknął kilka taktów walca z „Manewrów jesiennych”.– Jemu o tę Maryśkę od Szkopkowej chodzi – zauważył ktoś.– Pewnie że o nią – potwierdził Sobek. – O nią, <strong>na</strong> którą <strong>taki</strong> żulik, jak szanowny panWojdyłło...– Zamilcz pan! – krzyknął Wojdyłło. – Dość mi tego!– Panu dość, a mnie mało!...– Patrz pan swego nosa!– I pan mógłby popatrzeć swojego. Tylko <strong>ci</strong>emno. Z <strong>da</strong>leka nie wi<strong>da</strong>ć. Ale do mnie tu pannie zejdziesz, bo się boisz. Zenon zaśmiał się.– Czego, czego, ty durniu, mam się bać?– A <strong>taki</strong> się boisz, żeby nie dostać po mordzie!...– Zostaw<strong>ci</strong>e, nie warto – łagodnie poradził ktoś z ganku.– Pewno, że nie warto rąk paskudzić – tymże tonem przyz<strong>na</strong>ł Sobek.– Sam dostaniesz po mordzie! – wrzasnął Zenon.I zanim obecni zdążyli go przytrzymać, skoczył z ganku. Zakotłowało się w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong>.Rozległo się kilka głuchych uderzeń, a potem silny trzask. To pięk<strong>na</strong> mandoli<strong>na</strong> pa<strong>na</strong> Sobkarozle<strong>ci</strong>ała się w drzazgi w zetknię<strong>ci</strong>u Z głową eks-kleryka. Prze<strong>ci</strong>wnicy zwarli się i zwalili <strong>na</strong>ziemię. Potoczyli się pod płot.– Puść – odezwał się zduszony głos Zeno<strong>na</strong>.– A ot, tobie, chuliganie, ot-tobie, ot, ot, żebyś pamiętał! Głosowi Sobka towarzyszyły odgłosyuderzeń.– Na mnie się <strong>na</strong>rwałeś!... A ot, tobie! A ot! A ot! Będziesz panny zaczepiać?! A?– Nie będę!– To masz, żebyś pamiętał!– Nie będę, przysięgam!– To masz jeszcze, żebyś przysięgę pamiętał też! I jeszcze! I jeszcze!– Bra<strong>ci</strong>a, ratuj<strong>ci</strong>e! – zaskowytał Zenon.Dookoła zebrało się kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e osób, zwabionych bójką. Nikt jed<strong>na</strong>k nie ruszył się <strong>na</strong>pomoc. Sobek <strong>ci</strong>eszył się powszechnym szcunkiem i <strong>na</strong>wet <strong>ci</strong>, którzy me wiedzieli, o co tuposzło, woleli przypuszczać, że słuszność jest po jego stronie, tym bardziej że prze<strong>ci</strong>wnikiemjego był ogólnie nielubiany awanturnik. Kompani Zeno<strong>na</strong> również nie poczuwali się do obo-70


wiązku soli<strong>da</strong>rnoś<strong>ci</strong>. W głębi duszy od początku byli po stronie Sobka. Zresztą bójkę zacząłZenon.– Panowie – odezwał się jeden z tłumu. – Dosyć, dosyć!– Przestań<strong>ci</strong>e! – do<strong>da</strong>ł drugi.Sobek podniósł się z ziemi. Z domu wybiegł Lejzor z <strong>na</strong>ftową lampą w ręku.W jej świetle stało się widoczne całe spustoszenie doko<strong>na</strong>ne w zewnętrznej powłoce Zeno<strong>na</strong>.Wstał w ubraniu po<strong>da</strong>rtym, oczy miał podbite, nos rozkrwawiony. Obracał przez chwilęjęzykiem w ustach i wypluł kilka zębów.Sobek, otrzepnął ubranie, podniósł z ziemi trzonek mandoliny, przy <strong>który</strong>m <strong>na</strong> stru<strong>na</strong>chżałośnie podrygiwały szczątki pudla, chrząknął i, nic nie powiedziawszy, odszedł.Inni też zaczęli się rozchodzić, nic nie mówiąc i o nic nie pytając. Nazajutrz jed<strong>na</strong>k w całychRadoliszkach wrzało jak w ulu. Po sumie przed koś<strong>ci</strong>ołem nie było innych tematówrozmowy. Wszyscy z<strong>na</strong>li już dokładnie przyczyny i przebieg zajś<strong>ci</strong>a. Ogólnie przyz<strong>na</strong>wanorację Sobkowi i <strong>ci</strong>eszono się z poskromienia Zeno<strong>na</strong>. Z drugiej jed<strong>na</strong>k strony potępienie skierowałosię ku Marysi. Raz, że to przez nią, a dwa, że przesiadywanie młodego Czyńskiego wsklepie bądź co bądź niedobrze świadczy o moralnoś<strong>ci</strong> młodej panienki.Poza tym wprost nie uchodziło, by o jakąś tam przybłędę, o dziewczynę sklepową bili siępublicznie ludzie z miasteczkowego towarzystwa, urzędnik i syn bogatej, szanowanej rodziny.Powszechnie interesowano się, jak zareaguje właśnie rodzi<strong>na</strong> Wojdyłłów. Nagabywano, ito <strong>na</strong>wet od niechcenia bra<strong>ci</strong> Zeno<strong>na</strong>, lecz <strong>ci</strong> wzruszali tylko ramio<strong>na</strong>mi.– Nie <strong>na</strong>sza sprawa. Oj<strong>ci</strong>ec wró<strong>ci</strong>, sam będzie wiedział.Starego Mosterdzieja istotnie nie było w Radoliszkach. Wyjechał po zakupy do wileńskichgarbarzy.Marysia o pobi<strong>ci</strong>u Zeno<strong>na</strong> dowiedziała się wczesnym rankiem. Przybiegły dwie sąsiadki iopowiedziały wszystko z detalami. O ile pani Szkopkowa przyjęła wiadomość z zadowoleniem,jako Boską karę <strong>na</strong> Zeno<strong>na</strong> za porzucenie świętego stanu kapłańskiego, o tyle Marysiawręcz przeraziła się. Robiła sobie gorzkie wyrzuty za niepotrzebną ga<strong>da</strong>tliwość. Po co skarżyłasię temu zacnemu panu Sobkowi! Naraziła go <strong>na</strong> <strong>taki</strong>e przykroś<strong>ci</strong>. Bóg wie, co za <strong>na</strong>stępstwapo<strong>ci</strong>ągnie to za sobą. Stary Wojdyłło nie <strong>da</strong>ruje pobi<strong>ci</strong>a sy<strong>na</strong>. Pewno po<strong>da</strong>dzą sprawę dosądu, pewno złożą skargę w dyrekcji poczt. Za swoją szlachetność może pan Sobek zapła<strong>ci</strong>ćutratą posady...Niewątpliwie czuła doń wdzięczność, ale i żal czuła do niego. Poświę<strong>ci</strong>ł się dla niej, <strong>na</strong>rażałsię, dobrowolnie wmieszał siebie w to obrzydliwe plotkarstwo, które będzie teraz długojego <strong>na</strong>zwiskiem gęby sobie wy<strong>ci</strong>erać. I dzięki temu wszystkiemu stał się jej, Marysi, wierzy<strong>ci</strong>elem.Choćby i słowa o tym nie bąknął, każde jego spojrzenie będzie jej mówić:– Stanąłem w obronie twego honoru, twojej cz<strong>ci</strong> i dobrej sławy, czyż nie<strong>na</strong>leży mi się za to zapłata?I jeszcze jedno. Z przyczyny całej awantury, Marysia dokładnie z<strong>da</strong>wała sobie sprawę,wezmą ją <strong>na</strong> języki i zatrują jej ży<strong>ci</strong>e.Nie kłamała też, że głowa ją boli, gdy wymawiała się od pójś<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> sumę. Rzeczywiś<strong>ci</strong>e,czuła się chora, nieszczęśliwa, roztrzęsio<strong>na</strong>. Przez całą niedzielę nie wyszła z domu, popłakują<strong>ci</strong> rozmyślając <strong>na</strong>d tym, co teraz będzie. Gdybyż mogła u<strong>ci</strong>ec stąd, wyjechać <strong>na</strong>j<strong>da</strong>lej.Bo<strong>da</strong>j do Wil<strong>na</strong>. Wzięłaby każdą robotę, zostałaby służącą... Na podróż jed<strong>na</strong>k nie miała pieniędzy,a nie łudziła się, by pani Szkopkowa zech<strong>ci</strong>ała jej pożyczyć. Ani pani Szkopkowa, aninikt w miasteczku. Chyba... chyba...I tu przyszedł jej <strong>na</strong> myśl z<strong>na</strong>chor z mły<strong>na</strong>. Stryj<strong>ci</strong>o Antoni <strong>na</strong> pewno nie odmówiłby jejniczego. Oto jeden człowiek, jedyny człowiek, jaki jej <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e pozostał.Zaczęła gorączkowo obmyślać plan działania. Wieczorem, gdy się zrobi <strong>ci</strong>emno, przejdzietyłami ogrodów do tartaku... A stamtąd do mły<strong>na</strong>. Gdzieś po drodze wy<strong>na</strong>jmie furmankę i <strong>na</strong>71


anek będzie już <strong>na</strong> stacji. Stamtąd <strong>na</strong>pisze list do pani Szkopkowej... I do niego, do pa<strong>na</strong>Leszka.Serce Marysi ś<strong>ci</strong>snęło się. A co będzie, jeśli on nie zechce przyjechać do Wil<strong>na</strong>?...I od razu wszystkie projekty upadły.Nie, stokroć wolała <strong>na</strong>rażać się tu codziennie <strong>na</strong> obmowę, <strong>na</strong> szyderstwa, <strong>na</strong> plotki, <strong>na</strong>wet<strong>na</strong> wstyd, niż wyrzec się możnoś<strong>ci</strong> widywania jego oczu i ust, i włosów, słuchania jego niskiego,drogiego głosu, dotyku jego mocnych, pięknych rąk.– Niech się dzieje, co chce – zdecydowała się.Było jeszcze jedno wyjś<strong>ci</strong>e: zwierzyć się mu ze wszystkiego. Jest prze<strong>ci</strong>e od niej z<strong>na</strong>czniemądrzejszy i <strong>na</strong> pewno z<strong>na</strong>jdzie <strong>na</strong>jlepszy sposób.Na to jed<strong>na</strong>k nie zdobyłaby się nigdy. Wiedziała, że nikt w miasteczku nie ośmieli się muopowiedzieć o przyczynie zajś<strong>ci</strong>a między panem Sobkiem i synem Wojdyłły. Zresztą panLeszek z nikim tu nie w<strong>da</strong>wał się w rozmowy. Gdyby jed<strong>na</strong>k dowiedział się o awanturze,gotów by <strong>na</strong>brać podejrzeń, że pan Sobek miał jakieś prawo do występowania w obronie Marysi,a wówczas...– Nie, nic mu nie powiem, nic! – postanowiła. – Tak będzie <strong>na</strong>jroz-sądniej.Z ra<strong>na</strong> szła z domu do sklepu z głową opuszczoną i tak prędko, jakby ją goniono. Odetchnęładopiero wówczas, gdy z<strong>na</strong>lazła się w środku. Przejrzała się w lusterku i ze zmartwieniemstwierdziła, że dwie nieprzespane noce i ostatnie przeży<strong>ci</strong>a zostawiły ślady. Bla<strong>da</strong> była,a oczy miała podkrążone. To ją do reszty wytrą<strong>ci</strong>ło z równowagi.– Gdy zobaczy, jak zbrzydłam – myślała – znechę<strong>ci</strong> się do mnie. Byłoby już lepiej, żebynie przyjechał.Mijała godzi<strong>na</strong> za godziną i Marysia niepokoiła się coraz bardziej.– W złą chwilę pomyślałam, żeby nie przyjechał! – robiła sobie wyrzuty. W koś<strong>ci</strong>eledzwonili już <strong>na</strong> południe, gdy ujrzała konie z Ludwikowa. Pa<strong>na</strong> Leszka jed<strong>na</strong>k w bryczce niebyło. Stangret ziewając siedział <strong>na</strong> koźle. Gruba pani Michalewska, gospodyni z Ludwikowa,wysiadła i poszła załatwić sprawunki. Marysia miała wielką ochotę pobiec do bryczki i zapytaćo pa<strong>na</strong> Leszka, zdołała się jed<strong>na</strong>k pohamować i postąpiła rozsądnie, gdyż nie minęła godzi<strong>na</strong>,a rozległ się <strong>na</strong> ulicy warkot motocykla.Omal nie rozpłakała się ze szczęś<strong>ci</strong>a. Pan Leszek jed<strong>na</strong>k nie spostrzegł ani jej bladoś<strong>ci</strong>, aniłez w oczach. Wpadł jak huragan, w mazurowym tempie, wybił kilka hołubców i zawołał:– Wiwat genialny mechanik! Niech żyje! Złóż mi gratulacje, Marysieńko! Myślałem już,że mię diabli <strong>na</strong> tym upale wezmą, ale zawziąłem się!Zaczął opowia<strong>da</strong>ć, jak mu się motocykl w drodze zepsuł i z jakim trudem sam <strong>na</strong>prawiłuszkodzenie, cho<strong>ci</strong>aż mógł zabrać się bryczką z .panią Michalewską.Był tak z siebie kontent, że aż promieniał.– Nie ma złej drogi do swej niebogi! – wykrzykiwał.– Ale się pan wysmarował, panie Leszku! Zaraz <strong>da</strong>m panu wody. Nalewała ją właśnie domiednicy, gdy weszła pani Szkopkowa z obiadem. Obrzu<strong>ci</strong>ła ich karcącym spojrzeniem, nicwszakże nie powiedziała.– Pan Czyński musiał <strong>na</strong>prawiać swoją maszynę – objaśniła Marysia. – I ch<strong>ci</strong>ał się umyć,bo zawalał się smarami.– Nie <strong>na</strong>chlapię tu pani za<strong>na</strong>dto – do<strong>da</strong>ł Czyński.– Nie szkodzi – sucho odpowiedziała pani Szkopkowa i wyszła. Inżynier nie przejął sięby<strong>na</strong>jmniej oschłoś<strong>ci</strong>ą właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elki sklepu. Z humomorem tłumaczył Marysi, <strong>na</strong> czym polegałdefekt motoru i jak sobie dow<strong>ci</strong>pnie poradził z reperacją. Stopniowo i dziewczy<strong>na</strong> odzyskałaswobodę.– Jak ty ślicznie się śmiejesz! – powtarzał Czyński.– Zwyczajnie.72


– Właśnie że niezwyczajnie! Przysięgam <strong>ci</strong>, Marysieńko, że jesteś pod każdym, absolutniepod każdym względem <strong>na</strong>dzwyczaj<strong>na</strong>. A jeżeli chodzi o śmiech... każdy śmieje się i<strong>na</strong>czej.Tu zaczął <strong>da</strong>wać próbki śmiechu różnych osób. Robił to tak komicznie, <strong>taki</strong>e miny przytym wyprawiał, że umarłego by rozruszał. Najlepiej i <strong>na</strong>jdłużej <strong>na</strong>śladował grubą gosposię,panią Michalewską.Nie wiedział, że w tej właśnie chwili pani Michalewską bliższa była płaczu niż śmiechu, ito z jego pęwodu.Już gdy windowała się do bryczki, stangret zauważył, że gospodyni dostała purpurowychwypieków, tak jakby przed chwilą odeszła od smażenia konfitur. Przez całą drogę słyszał, jakmamrotała mu coś za plecami, wzdychała i pojękiwała.– Coś musiało się stać – miarkował.Jakoż i stało się. W miasteczku pani Michalewską dowiedziała się tak strasznych rzeczy,że wprost nie ch<strong>ci</strong>ała im wierzyć i nie uwierzyłaby, gdyby nie świadectwo kilku osób i gdybynie to, że <strong>na</strong> własne oczy zobaczyła, gdzie pan Leszek postawił motocykl i gdzie siedział jużbite dwie godziny.Para małych, lecz dobrze wypasionych kasztanów szła dziarskim kłusem, lecz pani Michalewskiejz<strong>da</strong>wało się, że bryczka ledwie się porusza. W<strong>ci</strong>ąż wyglą<strong>da</strong>ła przed siebie, obliczając,ile to kilometrów zostało do Ludwikowa.Wresz<strong>ci</strong>e za lasem otworzył się szeroki widok. Pola łagodną pochyłoś<strong>ci</strong>ą zniżały się dowidocznej <strong>na</strong> horyzon<strong>ci</strong>e niebieskiej smugi jeziora. Nad jeziorem ustawione w symetrycznerzędy małe kubiki budynków z czerwonej cegłyi kominy. Na wzgórzu w pękach zieleni bielił się wysoki, smukły pałac, uchodzący w całympowie<strong>ci</strong>e za ósmy cud, jeżeli nie świata, to przy<strong>na</strong>jmniej kresów północąo-wschodnich.Jed<strong>na</strong> jedy<strong>na</strong> pani Michalewską nie podzielała tych zachwytów. Wolała <strong>da</strong>wny, drewniany,lecz większy i przytulniejszy od nowego dwór, w <strong>który</strong>m się urodziła, wychowała i pracowałaod dziecka.Nie umiała też przebaczyć swemu chlebo<strong>da</strong>wcy i rówieśnikowi, staremu panu Czyńskiemu,że zamiast odbudować dokładnie spalony podczas inwazji dom, kazał wznieść nowoczesny,i do tego dwupiętrowy pałac, jakby zależało mu <strong>na</strong> tym, by stare nogi gospodyni miałyjak <strong>na</strong>jwięcej schodów do włażenia i złażenia.I teraz, cho<strong>ci</strong>aż pochłonięta innymi myślami, pani Michalewską poświę<strong>ci</strong>ła jedno sieknię<strong>ci</strong>etej niedorzecznej innowacji, do której pomimo upływu kilku<strong>na</strong>stu lat nie umiała się przyzwyczaić.Minąwszy wjazdową bramę bryczka skrę<strong>ci</strong>ła w boczną aleję parku i zatrzymała się przedsłużbowym wejś<strong>ci</strong>em. Pani Michalewską zbyt była podnieco<strong>na</strong>, by osobiś<strong>ci</strong>e zająć się wyładowaniemi umieszczeniem w spiżarni przywiezionych zapasów. Niczym lokomotywa pośpiesznegopo<strong>ci</strong>ągu przewaliła przez kuchnię, kredensowy i ja<strong>da</strong>lnię sapiąc może <strong>na</strong>wet bardziej,niż wymagało tego zmęczenie i rozwija<strong>na</strong> szybkość.Wiedziała, gdzie o tej porze z<strong>na</strong>jdzie państwa Czyńskich, i nie omyliła się. Byli <strong>na</strong> północymtarasie. Pani Eleonora, sztyw<strong>na</strong> i wyprostowa<strong>na</strong> w swoim gorse<strong>ci</strong>e, siedziała <strong>na</strong> twardym,niewyś<strong>ci</strong>ełanym krześle (innych nie uz<strong>na</strong>wała) i zagłębio<strong>na</strong> była w wielkich księgachfabrycznych. Za nią stał buchalter, pan Słupek, z miną nieszczęśnika, którego za chwilę wezmą<strong>na</strong> tortury. Jego łysa głowa, podob<strong>na</strong> do wielkiej, różowej purchawki, pokryta była gęstymikropelkami potu. W drugim końcu tarasu, w wielkim, trz<strong>ci</strong>nowym fotelu siedział panStanisław Czyński, obłożony nieprawdopodobnymi stosami gazet.Pani Michalewską stanęła <strong>na</strong> środku bez słowa, jak posąg grozy.Pan Czyński opuś<strong>ci</strong>ł niżej okulary i zapytał:– O co chodzi, Michalesiu?– Nieszczęś<strong>ci</strong>e! – jęknęła.– Cytryn nie ma?73


– Ach, co tam cytryny!... Kom-pro-mi-tac-ja!– Co się stało? – spokojnie, lecz już z większym zainteresowaniem zapytał pan Czyński,odkła<strong>da</strong>jąc gazetę.– Co się stało?... Skan<strong>da</strong>l!... Myślałam, że spalę się ze wstydu. Całe miasteczko o niczyminnym nie mówi! Tylko o nim!– O kim?– No, o <strong>na</strong>szym kochanym Leszku.– O Leszku?Pani Czyńska podniosła głowę i powiedziała:– Niech pan zapamięta, panie Słupek. Przerywamy <strong>na</strong> tej pozycji, 1482 złote i 24 grosze.– Tak jest, proszę pani. – Buchalter odetchnął. – Dwadzieś<strong>ci</strong>a cztery grosze. Czy mamodejść?– Nie, niech pan zostanie. Więc co Michalesia mówi?– O panu Leszku! Wstyd całej rodzinie! Dowiedziałam się <strong>taki</strong>ch rzeczy, że no!– Więc proszę powtórzyć. Pewno jakieś plotki – z kamiennym spokojem rzekła pani Czyńska.– W Radoliszkach biją się, mordują się przez <strong>na</strong>szego pa<strong>na</strong> Leszka. Kierownik agencjipocztowej gitarę <strong>na</strong> nim połamał i turlali się po całym rynku. Nos mu rozbił! Zęby wybił...– Komu? – zerwał się pan Czyński. – Leszkowi?– Nie, temu synowi Mosterdzieja, rymarza.– Więc cóż to <strong>na</strong>s obchodzi?– A bo to przez tę dziewczynę, z którą pan Leszek romans uprawia. Pani Czyńska zmarszczyłabrwi.– Nic nie rozumiem. Proszę Michalesię, by opowiedziała wszystko po porządku.– Toż mówię! Przez dziewczynę. Przez tę Marysię od Szkopkowej. Ja od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> wiedziałam,że tu musi być sprawa nieczysta. Stare oczy, ale dobrze patrzą. Czy nie mówiłam jeszczew zeszłym tygodniu: – No, no, coś mi za bardzo pan Leszek do tych Radoliszek jeździ!... Możenie mówiłam?... No, niech państwo powiedzą, że nie mówiłam...– Mniejsza o to. I cóż ta dziewczy<strong>na</strong>?– Dziewczy<strong>na</strong> jak dziewczy<strong>na</strong>. Ład<strong>na</strong>, bo ład<strong>na</strong>, ale ja tam w niej nic specjalnego nie widzę.Żeby aż bić się o taką?... Ale to swoją drogą, a swoją drogą pan Leszek. Co dzień ganiado miasteczka. Myślę sobie: – Co go tam <strong>ci</strong>ągnie, aż teraz okazuje się! Dopiero teraz.– I cóż się okazuje?– Ze do niej, do tej Marysi. Motocykiel całymi dniami gdzie stoi?... A pod sklepem paniSzkopkowej. Wszyscy widzą i głowami kręcą. A pan Leszek gdzie przebywa?... Ano w sklepie.Sam <strong>na</strong> sam! Tak! Sam <strong>na</strong> sam z nią, bo Szkopkowa w sklepie nie siedzi. Pani aptekarzowapowia<strong>da</strong>, że to dziw, powia<strong>da</strong>, że dotychczas ksiądz proboszcz z ambony, powia<strong>da</strong>,<strong>taki</strong>ego zgorszenia nie potępił. I jeżeli, powia<strong>da</strong>, tego nie zrobił, to chyba przez wzgląd <strong>na</strong>szacunek i poważanie dla rodziców tego, powia<strong>da</strong>, przedsiębiorczego kawalera.Pan Czyński skrzywił się niemiłosiernie.– Cóż <strong>da</strong>lej?– Ano, to ten właśnie syn rymarza, eks-kleryk, w sobotę... Nie, nie, w piątek... Nie, dobrzemówię, w sobotę, publicznie ową Marysię zapytuje, dlaczego to do sklepu ka<strong>na</strong>pę wstawiła...To owa Marysia <strong>na</strong> to nic. To on zaczął <strong>taki</strong>mi słowami z <strong>na</strong>szego pa<strong>na</strong> Leszka i z niej podrwiwać,że wszyscy za brzuchy się trzymali ze śmiechu.– Jacy wszyscy? – spokojnie zapytała pani Eleonora.– No, <strong>na</strong>ród. Na ulicy prze<strong>ci</strong>e było i każdy słyszał. To dziewczynę wstyd widocznie zdjął,bo ani pary nie puś<strong>ci</strong>ła i w nogi. Ale musiała się poskarżyć temu, co pocztę załatwia, Sobkowi.A może on i tak od kogoś się dowiedział. Dość, że jak tylko eks-kleryka spotkał, rzu<strong>ci</strong>ł się<strong>na</strong> niego i tak wykotłował, że tamten ledwie z ży<strong>ci</strong>em wyszedł. A dziś to <strong>na</strong> własne oczy wi-74


działam motocykiel pa<strong>na</strong> Leszka znowu pod tym sklepikiem. Jeszcze nieszczęś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>pyta <strong>na</strong>siebie. Ten Sobek gotów mu jaką krzywdę zrobić, bo to...– No, dobrze – przerwała pani Czyńska. – Dziękujemy Michalesi za informacje. Zajmę siętą sprawą.Mówiła zupełnie obojętnie, lecz gospodyni dobrze wiedziała, czym to pachnie. Przyszło jejteraz do głowy, że postąpiła zbyt pośpiesznie i nierozważnie. Wprawdzie była oburzo<strong>na</strong> niemoralnymiwizytami Leszka, lecz kochała go bardziej od rodzonych dzie<strong>ci</strong> i teraz żałowałaswego postępku.– Bo ja, proszę państwa – zaczęła – nic <strong>na</strong> <strong>na</strong>szego pa<strong>na</strong> Leszka nie mówię, bo ma się rozumieć...Ale państwo Czyńscy rozmawiali już po francusku, co oz<strong>na</strong>czało, że Michalesia powin<strong>na</strong>wynieść się. Zrobiła to o<strong>ci</strong>ągając się i zastanowiła się <strong>na</strong>d tym, czyby nie wybiec zawczasu <strong>na</strong>drogę i nie uprzedzić Leszka o piwie, którego <strong>na</strong>warzyła. Po zastanowieniu się doszła jed<strong>na</strong>kdo przeko<strong>na</strong>nia, że młodemu porząd<strong>na</strong> bura, <strong>na</strong> którą zasłużył, wyjdzie tylko <strong>na</strong> korzyść, izaniechała zamiaru.Na potępienie zasługiwał w każdym razie. Jeżeli uwodził przyzwoitą dziewczynę, to postępowałbrzydko. Jeżeli owa Marysia nie <strong>na</strong>leżała do przyzwoitych, kompromitował siebie irodzinę.Tak rozumowała Michalesia, <strong>taki</strong>ego również z<strong>da</strong>nia byli państwo Czyńscy.Toteż gdy Leszek przyjechał, ku swemu zdziwieniu i zaniepokojeniu zauważył zimne spojrzenia,jakimi go przyjęto. Początkowo był przerażony domysłem: ten łaj<strong>da</strong>k Bauer, dyrektorhotelu z Wil<strong>na</strong>, musiał przysłać rachunek.– A to świństwo – myślał jedząc kolację w milczeniu – nie mógł paru tygodni poczekać.Rachunek – o ile pamięć Leszka nie zawodziła – zawierał pozycje, <strong>który</strong>ch za żadną cenę niech<strong>ci</strong>ałby zademonstrować rodzicom. Zwłaszcza owe rozbite lustra i zbyt wiele, <strong>na</strong>prawdę zbytwiele butelek szampa<strong>na</strong>...– Czy mógłbyś teraz poświę<strong>ci</strong>ć <strong>na</strong>m pół godziny czasu? – odezwała się wstając od stołupani Czyńska. – Ch<strong>ci</strong>elibyśmy z tobą pomówić.– Aż pół godziny? – podejrzliwie zapytał Leszek.– Czy uważasz, że to dla rodziców zbyt dużo?– Ależ nie, mamo. Jestem do waszej dyspozycji.– Przejdziemy do gabinetu.– Oho! – mruknął do siebie Leszek. – Rzecz musi być poważ<strong>na</strong>. W gabine<strong>ci</strong>e z reguły odbywałysię <strong>na</strong>jmniej przyjemne i <strong>na</strong>jbardziej oficjalne konferencje z rodzicami.Pan Czyński zasiadł <strong>na</strong> prezydialnym miejscu przy biurku i, chrząknąwszy dwukrotnie, zaczął:– Mój Leszku! Doszło do <strong>na</strong>szej wiadomoś<strong>ci</strong>, że lekkomyślność swoją posuwasz do granic,które przekraczają nie tylko dobre obyczaje, ale i poję<strong>ci</strong>e o godnoś<strong>ci</strong> osobistej, jakie staraliśmysię oboje z matką w <strong>ci</strong>ebie wpoić.– Nie wiem, ojcze, o co chodzi – przybierając ton chłodny i obronny odpowiedział Leszek.– Chodzi o obrzydliwe burdy wśród miasteczkowych... kawalerów... o burdy wywołaneprzez <strong>ci</strong>ebie. Leszek pomyślał z ulgą:– Więc nie rachunek! Dzięki Bogu! – i już z całą swobodą uśmiechnął się.– Moi kochani rodzice! Widzę, że wprowadzono was w błąd, mówiąc po prostu, zbujanojakimiś niedorzecznymi bajkami. O żadnych bur<strong>da</strong>ch nic nie wiem. A tym bardziej nie mogłemich wywołać.– A czy nie wiesz też nic o niejakiej Marysi – powoli zapytała matka – o ekspedientce zesklepiku Szkopkowej? Leszek zaczerwienił się lekko.– Cóż to ma do rzeczy?– Bardzo wiele, mój drogi.75


– Owszem. Z<strong>na</strong>m tę Marysię. Miła dziewczy<strong>na</strong>. Chrząknął i do<strong>da</strong>ł:– Wstępuję do tego sklepu dość często po papierosy.– Codziennie – podkreśliła matka.– Być może – zmarszczył brwi. – I cóż z tego?– Bywasz tam codziennie i przesiadujesz godzi<strong>na</strong>mi.– Jeżeli <strong>na</strong>wet... Czy nie sądzisz, mamo, że wyrosłem już z tych lat, kiedy podlegałemkontroli?...– Zapewne. Jeżeli chodzi o <strong>na</strong>szą kontrolę. Ale <strong>na</strong>jbardziej dojrzały i <strong>na</strong>jzupełniej samodzielnyczłowiek podlega zawsze jeszcze innej i to z<strong>na</strong>cznie mniej wyrozumiałej kontroli.Myślę o kontroli opinii publicznej.Leszek żachnął się.– Daruj, mamo, ale nią popełniłem żadnej zbrodni!– Nikt <strong>ci</strong> zbrodni nie zarzuca.– Więc o co chodzi?– O takt i godność – dobitnie odpowiedziała pani Czyńska.– Nie uważam, bym uchybił jednemu lub drugiemu. Pan Czyński nie<strong>ci</strong>erpliwie poruszyłsię w fotelu.– Mój Leszku – zaczął. – Musisz to sam rozumieć, że twoje stałe przebywanie, demonstracyjneprzebywanie w sklepiku nie mogło nie wywołać komentarzy...– Nikomu nic do tego. Sklep... sklep jest miejscem publicznym. Każdy ma prawo wejść dosklepu.– Daruj – przerwała matka – ale podobne wykręty stoją poniżej twego poziomu. Przedewszystkim przesiadujesz tam całymi dniami, co zwraca wszystkich uwagę i wywołuje komentarze.Nie posądzisz chyba nikogo o taką <strong>na</strong>iwność, by przypuszczał, że spędzasz ten czas<strong>na</strong> studiach metod handlu sklepikarskiego. Przesiadujesz tam dla owej ekspedientki.– Możliwe. Więc cóż z tego?– Z tego wynikałoby, że uważasz jej towarzystwo za <strong>na</strong>der interesujące.– Istotnie, mamo.– I za odpowiednie dla <strong>ci</strong>ebie?... Czy tak?... Odpowiednie dla pa<strong>na</strong> Czyńskiego pod względemtowarzyskim, intelektualnym, socjalnym? Leszek wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– To kwestia poglądu, zapatrywań...– Otóż pozwól sobie powiedzieć, że <strong>na</strong>szym z<strong>da</strong>niem nie ma tu żadnej kwestii. A <strong>na</strong>jlepszydowód w tym, że twoje wizyty stały się tematem plotekw miasteczku.– Kpię sobie z plotek! – zawołał porywczo.– I nie tylko plotek. Owa dziewczy<strong>na</strong> została publicznie zelżo<strong>na</strong> przez jednego z mniejszczęśliwych... twoich współzawodników, w <strong>na</strong>stępstwie czego inny... adorator tej... popularnejpanienki w ulicznej bijatyce uważał za stosowne stanąć w obronie jej cz<strong>ci</strong>. Dzięki temutwoje... zaloty i twoja osoba <strong>na</strong>brały w okolicy rozgłosu.Leszek szeroko otworzył oczy.– Ależ ja o niczym nie wiem! To w ogóle jest niemożliwe! Zerwał się wzburzony i zawołał:– To są ohydne plotki, w <strong>który</strong>ch nie ma ani jednego słowa prawdy!– Niestety, synu – odezwał się pan Czyński – mamy zupełnie pewne wiadomoś<strong>ci</strong>.– Nie wierzę! – wybuchnął. – Powiedziałaby mi o tym! A mama nie powin<strong>na</strong>, mówiąc odziewczynie, której nie z<strong>na</strong>, o <strong>na</strong>jprzyzwoitszej dziewczynie, posługiwać się <strong>taki</strong>mi... <strong>taki</strong>mi...dwuz<strong>na</strong>cznymi aluzjami! To... to jest wstrętne!Państwo Czyńscy zamienili szybkie spojrzenie. Byli zaskoczeni wybuchem sy<strong>na</strong>, <strong>który</strong>dotychczas sam zbyt lekko wyrażał się o kobietach.– Widzę, że owa panienka bardzo <strong>ci</strong>ę obchodzi.76


– Naturalnie, że obchodzi, jeżeli z mojej przyczyny ma być <strong>na</strong>rażo<strong>na</strong> <strong>na</strong> podobne... podobne...Przygryzł wargi i nie dokończył.Pani Czyńska spokojnie opowiedziała wszystko to, czego dowiedziała się od gospodyni.Leszek zdołał opanować się o tyle, że nie przerwał jej ani razu. Gdy skończyła, odezwał sięsucho:– I jakież konsekwencje zamierza<strong>ci</strong>e z tego wy<strong>ci</strong>ągnąć?– Jak to konsekwencje? – zdziwił się pan Czyński. – Właśnie jedyną konsekwencją jest to,że ch<strong>ci</strong>eliśmy <strong>ci</strong>ę prosić, byś zastanowił się <strong>na</strong>d swoim postępowaniem. To wszystko.Leszek potrząsnął głową.– To nie wszystko. Może<strong>ci</strong>e to uz<strong>na</strong>ć lub nie, lecz ja w swoim postępowaniu nie widzę nic,co by wam, mnie czy komukolwiek przynosiło ujmę. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Absolutnienic! Natomiast ani ja, ani chyba moi rodzice nie mogą puś<strong>ci</strong>ć płazem jakiemuś chamowi,że plugawi opiniębiednej wprawdzie, ale godnej szacunku dziewczyny, posługując się moim <strong>na</strong>zwiskiem.Pani Eleonora zmierzyła sy<strong>na</strong> ironicznym spojrzeniem.– Zbyt pewien, mój drogi, jesteś owego szacunku, <strong>na</strong> <strong>który</strong> zasługuje rzekomo ta panieneczka.Nie posądzam <strong>ci</strong>ę o <strong>na</strong>iwność! Ale jakże myślisz zareagować?... Jestem bardzo <strong>ci</strong>ekawa.Czy idąc wzorem owego urzędnika pocztowego zamierzasz w<strong>da</strong>ć się z synem rymarzaw bijatykę?– Nie, ale skieruję sprawę do sądu!– Nie będzie to świadczyło o twoim rozsądku. Sprawa sądowa z pewnoś<strong>ci</strong>ą nie poprawireputacji tej panienki.– Więc każę stangretowi oćwiczyć go batem! – krzyknął znie<strong>ci</strong>erpliwiony. – A w każdymrazie... Od dzisiejszego dnia nie będziemy ani do fabryki, ani do folwarku brać wyrobów jegoojca!– Oj<strong>ci</strong>ec tu nic nie winien – zauważył pan Czyński.– Oczywiś<strong>ci</strong>e – do<strong>da</strong>ła pani Eleonora. – A poza tym pozwól, że wyrażę zdziwienie z powodutwego tonu, tonu tak apodyktycznego, jakby fabryka i folwark stanowiły twoją własnośći sprawa zamówień zależała wyłącznie od <strong>ci</strong>ebie.Leszek miał już jed<strong>na</strong>k zbyt roztrzęsione nerwy. Odstąpił krok wstecz i zapytał:– Więc to tak?... Więc mama zamierza <strong>na</strong><strong>da</strong>l zaopatrywać się u tego rymarza?– Nie widzę powodu do zmiany.– Ale ja widzę! – krzyknął.– To jeszcze <strong>na</strong>s <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e nie obowiązuje.– Tak? Zatem słuchaj<strong>ci</strong>e! Żą<strong>da</strong>m tego stanowczo. Ma<strong>ci</strong>e wybór. Albo zastosuje<strong>ci</strong>e się domego żą<strong>da</strong>nia, albo nie zobaczy<strong>ci</strong>e mnie nigdy więcej!Odwró<strong>ci</strong>ł się <strong>na</strong> pię<strong>ci</strong>e i wyszedł z gabinetu. Był wzburzony do ostatecznych granic, wzburzonydo tego stopnia, że rzeczywiś<strong>ci</strong>e nie zawahałby się wyko<strong>na</strong>ć groźby i wyjechać cho<strong>ci</strong>ażby<strong>na</strong>tychmiast.Nie ch<strong>ci</strong>ał i nie mógł zastanowić się teraz <strong>na</strong>d tym, czy postępuje słusznie. Sama myśl, żejakiś miasteczkowy chłystek ośmielił się publicznie stroić zeń żarty, doprowadzała go do furii,za<strong>ci</strong>emniała trzeźwy sąd i domagała się bezzwłocznej reakcji. I to w tej chwili było <strong>na</strong>jważniejsze:ukarać, zemś<strong>ci</strong>ć się. Bo<strong>da</strong>j rodzice stanęli <strong>na</strong> przeszkodzie! Bo<strong>da</strong>j! Niemal pragnąłtego. Pokazałby im, że potrafi nie cofnąć się przed niczym. Ukarze ich również.Wybiegł do parku i laską ojca, którą zabrał z przedpokoju, z wś<strong>ci</strong>ekłoś<strong>ci</strong>ą obijał liś<strong>ci</strong>e zgałęzi kasztanów.Oczywiś<strong>ci</strong>e zerwanie z domem rów<strong>na</strong>łoby się nędzy. Otrzymał wprawdzie fachowe wykształceniejako ceramik, mógłby dostać w Ćmielowie czy w jakiejś innej fabryce posadkę.Zamknęłoby to jed<strong>na</strong>k jego budżet w kwo<strong>ci</strong>e nędznych paruset złotych miesięcznie.– To trudno – przeko<strong>na</strong>ł siebie. – Przetrwam. I <strong>na</strong>gle zjawiło się pytanie:77


– Co właś<strong>ci</strong>wie było przyczyną konfliktu, konfliktu, <strong>który</strong> miałby zaważyć<strong>na</strong> całym moim ży<strong>ci</strong>u?Odpowiedź przyszła łatwo:– Marysia...Tak, w grun<strong>ci</strong>e rzeczy chodziło tu o Marysię, o tę śliczną dziewczynę, dla której gotów był<strong>na</strong> wszystko. A jeżeli, przypuśćmy, nie <strong>na</strong> wszystko, to <strong>na</strong> bardzo wiele...– Na bardzo wiele – upewnił siebie.Lecz <strong>na</strong>tychmiast wyrosły wątpliwoś<strong>ci</strong>. Czy zerwanie z rodzicami, czy wyrzeczenie siępozycji i dobrobytu, czy to wszystko nie byłoby ceną zbytwysoką?...Z oburzeniem odrzu<strong>ci</strong>ł tę myśl. Sprawa przedstawiała się jasno: ktoś ośmielił się obrazićMarysię i jego, musi więc ponieść karę. Jeżeli zaś rodzice odmawiają jedynemu synowi takdrobnej satysfakcji, tym samym <strong>da</strong>ją dowód, że nie zasługują <strong>na</strong> żadne względy. Niech <strong>ci</strong>erpią.A Marysia?... Z Marysią to całkiem in<strong>na</strong> kwestia. Tu nie powinno wchodzić w grę pytanie,czy o<strong>na</strong> zasługuje <strong>na</strong> to. Bo trzeźwo rzecz biorąc, Marysia nie jest w porządku. Stanowczo niejest. Ten syn rymarza poczuwał się widocznie do jakiejś poufałoś<strong>ci</strong> w stosunku do niej albopowodowała nim zazdrość. A ten pocztowiec, jakiś Sobek?... Dlaczego stanął w obronieMarysi?... Całkiem bez powodów?...Tak myśleć byłoby dowodem <strong>na</strong>jgłupszej <strong>na</strong>iwnoś<strong>ci</strong>. Oczywiś<strong>ci</strong>e, dziewczynę musi coś znim łączyć.Ogarnęło go krańcowe rozdrażnienie. Sam domysł, podsunięty przez matkę, że owi ludziesą jego... rywalami, wy<strong>da</strong>wał się obrazą, <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>ęższą obrazą.– Oto są skutki – myślał z goryczą – zbliżania się do osób z <strong>taki</strong>egośrodowiska.Matka niewątpliwie jest kobietą doświadczoną. I umie rozsądnie patrzeć<strong>na</strong> ży<strong>ci</strong>e. Jeżeli jej podejrzenia bo<strong>da</strong>j w częś<strong>ci</strong> są słuszne...– To ładnie wyglą<strong>da</strong>m! Ośmieszyłem się jak smarkacz! Ta dziewczy<strong>na</strong> przy mnie u<strong>da</strong>je liliępolną, a kto wie, <strong>na</strong> co sobie pozwala z <strong>taki</strong>m, powiedzmy,Sobkiem...Posądzenie wprawdzie było wstrętne, ale któż może zaręczyć, że ży<strong>ci</strong>e, żepraw<strong>da</strong> nie jest równie wstręt<strong>na</strong>?I Leszkiem owładnęło zupełne zniechęcenie. Usiadł <strong>na</strong> ławce kamienne], mokre) od rosy, aświat wy<strong>da</strong>ł mu się czymś obrzydliwym, nudnym, niegodnym żadnych wysiłków, żadnychwalk, żadnych poświęceń......Bo gdyby Marysia była ucz<strong>ci</strong>wą, szczerą dziewczyną, nie ukrywałaby tej awantury przednim. Prze<strong>ci</strong>wnie. Wyz<strong>na</strong>łaby wszystko, prosiłaby o obronę jego, nie zaś jakiegoś Sobka...Zza drzew wyłonił się okrągły księżyc. Leszek w ogóle nie lubił księżyca.Tym jed<strong>na</strong>k razem dostrzegł w jego nieprzyjemnej fizjonomii wyraźnie ironiczny uśmiech.– Jestem jeszcze straszliwie głupi – pomyślał – straszliwie głupi.I zastanowił się <strong>na</strong>d tym, co też o całej historii i o jego zachowaniu się powiedzą sobie rodzice.Gdyby mógł słyszeć ich rozmowę, przeko<strong>na</strong>łby się, że nie różni się od nich w ocenie swojejmądroś<strong>ci</strong>.Po jego wyjś<strong>ci</strong>u państwo Czyńscy milczeli dość długo, wresz<strong>ci</strong>e pani Eleonora westchnęła:– Martwi mnie bardzo głupota Leszka.– I ja się nie <strong>ci</strong>eszę – do<strong>da</strong>ł pan Stanisław, wstając. – Późno już. Czas spać.Codziennym zwyczajem pocałował żonę w rękę i w czoło i poszedł do siebie. Po kwadransiebył już w łóżku i właśnie zabierał się do czytania „Potopu”, <strong>który</strong> przed snem stanowił78


dlań <strong>na</strong>jniezawodniejszy środek <strong>na</strong> uspokojenie nerwów, oderwanie myśli od spraw dziennychi błogo kołysał wyobraźnię, gdy zapukano do drzwi.– To ty? – zdziwił się <strong>na</strong> widok żony. Już od wielu lat odzwyczaił się od jej odwiedzin wszlafroku i o tej porze.– Tak, Stasiu. Ch<strong>ci</strong>ałam zasięgnąć twojej opinii. Sama nie wiem, jak <strong>na</strong>leży postąpić. Czysądzisz, że pogróżkę Leszka <strong>na</strong>leży brać serio?– To jest chłopak niezrównoważony – oględnie zauważył pan Czyński.– Bo widzisz... Byłoby wysoce niepe<strong>da</strong>gogicznie ustąpić pod presją groźby. Z drugiej jed<strong>na</strong>kstrony musimy wziąć pod uwagę jego wiek. Jeżeli dotychczas nie zdołaliśmy go wychować,to i <strong>da</strong>lsza pe<strong>da</strong>gogika nie pomoże nic.Pan Stanisław zerknął tęsknie <strong>na</strong> rozłożony <strong>na</strong> kołdrze gruby tom. Zagłoba właśnie objąłregimentarstwo i przystępował do aprowidowania obozu. Ustęp szczególniej pogodny i tu<strong>na</strong>gle znowu sprawa Leszka.– Sądzę, Elu, że odmówiliśmy mu zbyt stanowczo.– Ale sprawiedliwie.– Zapewne. Z drugiej wszakże strony ambicja chłopaka została podrażnio<strong>na</strong>. Jestem z<strong>da</strong>nia,że ostatecznie...Myśl o <strong>da</strong>lszym <strong>ci</strong>ągu, o sprowadzeniu broni i amunicji z Białegostoku, o przyby<strong>ci</strong>u księ<strong>ci</strong>aSapiehy (Jakaś głowa kiepska, musi być z Witebska!), wszystko to <strong>na</strong>strajało pa<strong>na</strong> Czyńskiegopokojowo i pojed<strong>na</strong>wczo.– ...ostatecznie ten rymarz powinien swego sy<strong>na</strong>lka <strong>na</strong>uczyć moresu. Niepodob<strong>na</strong> odmówićLeszkowi pewnej dozy słusznoś<strong>ci</strong>.– Więc upierasz się – podchwy<strong>ci</strong>ła pani Eleonora – przy tym, by przyjąć warunek Leszka?– Ja upieram się? – zdziwił się szczerze pan Stanisław.– No, prze<strong>ci</strong>eż nie ja. – Nie<strong>ci</strong>erpliwie wzruszyła ramio<strong>na</strong>mi. – Zawsze byłam z<strong>da</strong>nia, że jesteśdla niego zbyt miękki i zbyt pobłażliwy. Obyśmy nie odpokutowali kiedyś <strong>ci</strong>ężko za tętwoją słabość.– Przepraszam <strong>ci</strong>ę, Elu... – zaczął pan Czyński, lecz małżonka przerwała mu:– Proszę <strong>ci</strong>ę, zastosuję się do twojej woli. Cho<strong>ci</strong>aż jeszcze raz podkreślam, że robię towbrew memu przeko<strong>na</strong>niu.– Ależ... – próbował oponować pan Stanisław – ależ ja...– Ty? Ty, mój drogi, źle go wychowałeś! Dobranoc!I pani Eleonora wyszła. Wyszła z poczu<strong>ci</strong>em wstydu przed samą sobą. Sumienie nie <strong>da</strong>łosię oszukać pozornym zwaleniem odpowiedzialnoś<strong>ci</strong> za ustępstwo <strong>na</strong> barki męża. Jej despotycz<strong>na</strong><strong>na</strong>tura buntowała się prze<strong>ci</strong>w ultimatum sy<strong>na</strong> i gdyby pan Stanisław bo<strong>da</strong>j jednymsłowem zachę<strong>ci</strong>ł ją do oporu, do stanowczoś<strong>ci</strong> – nie zmieniłaby swego postanowienia. In<strong>na</strong>rzecz, że szła do sypialni męża zupełnie pew<strong>na</strong>, że od niego <strong>taki</strong>ej zachęty nie usłyszy.Nie z<strong>na</strong>łby jed<strong>na</strong>k pani Eleonory Czyńskiej ten, kto by przypuszczał, że potrafiłaby pogodzićsię zupełnie z klęską. Drżała wprawdzie <strong>na</strong> myśl, że syn pogróżkę wyko<strong>na</strong> i że wyjedzie<strong>na</strong> koniec świata, nie mogła jed<strong>na</strong>k uz<strong>na</strong>ć własnej kapitulacji za wyrzeczenie się wszystkichkorzyś<strong>ci</strong>.Toteż <strong>na</strong>zajutrz wezwała sy<strong>na</strong> i oświadczyła mu krótko, że by<strong>na</strong>jmniej nie pod jego presją,lecz <strong>na</strong> skutek perswazji ojca postanowiła zrezygnować z zamówień u rymarza Wojdyłły, podjednym wszakże warunkiem. Mianowi<strong>ci</strong>e Leszek jeszcze dzisiaj wyjedzie pod Warszawę, dowuja Eustachego, <strong>na</strong> dłuższy czas.Umyślnie nie określiła terminu w obawie, że zbyt długi zostałby przez Leszka odrzucony.Obawy jej jed<strong>na</strong>k były zbyteczne. Po źle przespanej nocy, po wielu seriach sceptycznych i<strong>na</strong>wet cynicznych myśli, Leszek był zupełnie zrezygnowany. Sam zasta<strong>na</strong>wiał się <strong>na</strong>d tym,czy nie byłoby <strong>na</strong>jlepiej wyjechać, i projekt matki przyjął bez <strong>na</strong>jmniejszego sprze<strong>ci</strong>wu.79


Wyjazd automatycznie odsunie pokusy wy<strong>ci</strong>eczek do miasteczka; w gwarnym, wesołymdomu wuja Eustachego, gdzie zawsze pełno było panien i młodych mężatek, <strong>na</strong> pewno przyjemniejspędzi czas niż w tej obrzydliwej okolicy, w tym niewyszlamowanym stawie, wśróddrobnych, brudnych i przyziemnych spraw.Tak myślał aż do chwili, gdy przed ok<strong>na</strong>mi wagonu zaczęły i się przesuwać u<strong>ci</strong>ekające budynkistacyjne. Gdy jed<strong>na</strong>k koła po<strong>ci</strong>ągu wpadły w monotonny, rytmiczny stukot, myśli zmą<strong>ci</strong>łysię, zawirowały i <strong>na</strong>gle pobiegły w innym, w zupełnie prze<strong>ci</strong>wnym kierunku.Ale to już jest <strong>da</strong>lsza historia.Rozdział XSpokojnie płynęło ży<strong>ci</strong>e w młynie starego Prokopa Szapiela, zwanego Prokopem Mielnikiem.Pogodne, błękitne niebo odbijało się w gładkiej powierzchni <strong>ci</strong>chych stawów, miodnymzapachem pachniały lipy, dobra wo<strong>da</strong> żywi<strong>ci</strong>elka lśniącą wstęgą spływała <strong>na</strong> wielkie kołomłyńskie niby nie kończąca się wstęga lustrza<strong>na</strong>, roztrzaskując się <strong>na</strong> skrzydełkach w zielo<strong>na</strong>we,przezroczyste kawałki, coraz drobniejsze, coraz bielsze, aż wytłaczające się dołemskłębioną pianą w bryzgach i bulgo<strong>ci</strong>e.Na dole był bulgot, <strong>na</strong> górze mruczały jednostajnie zadowolone i syte przeżuwanym chlebemżar<strong>na</strong>, a korytami sypała się pulch<strong>na</strong>, drogocen<strong>na</strong> mąka. Tylko worki podstawiać pod tenchlebny strumień.Jako <strong>na</strong> późnym przednówku, młyn niewiele już miał roboty. Około trze<strong>ci</strong>ej po południuparobek Witalis przestawiał zapórkę i koło uwolnione spod <strong>ci</strong>ężaru wody z rozpędu obró<strong>ci</strong>łosię jeszcze raz i drugi, zaskrzypiały dębinowe osie, zgrzytnęło w żelaznych trybach, warknęłyżar<strong>na</strong> i zaległa <strong>ci</strong>sza. Tylko pył mączny bezgłośnie opa<strong>da</strong>ł od <strong>da</strong>chu i półstryszka <strong>na</strong> ziemię,<strong>na</strong> rozstawione worki, <strong>na</strong> wagi, osia<strong>da</strong>ł warstwą, która od ra<strong>na</strong> <strong>na</strong> pół palca nieraz gruboś<strong>ci</strong>wyrastała.Inni, niesumienni mły<strong>na</strong>rze i tę mąkę sprze<strong>da</strong>wali ludziom, stary Prokop jed<strong>na</strong>k kazał jązamiatać <strong>na</strong> zaprawę dla bydła i innej żywioły, toteż jego krowy, koń, a tak samo świnie,kaczki, gęsi i kury matki Agaty – chodziły spasione, jakby <strong>na</strong> pańskim hodowane.Od trze<strong>ci</strong>ej we młynie nie było już nic do roboty i o tej to godzinie z<strong>na</strong>chor Antoni Kosibazwykle wybierał się do miasteczka. Otrzepywał się z mąki, <strong>na</strong><strong>ci</strong>ągał czystą koszulę, ręce itwarz opłukiwał przy karczu <strong>na</strong>d stawem, gdzie był <strong>na</strong>jwygodniejszy przystęp do wody, iszedł do Radoliszek.Chorych latem było niewiele, a i to głównie wieczorem, po zachodzie słońca, kiedy to, jakwiadomo, ludzie są wolniejsi.W ostatnich czasach wszyscy domownicy, a już szczególniej kobiety zauważyły w zachowaniusię z<strong>na</strong>chora duże zmiany. Zaczął o siebie jakby więcej dbać, buty czyś<strong>ci</strong>ł szuwaksemdo glansu, kupił dwie kolorowe bluzy, przystrzygał brodę i włosy, które <strong>da</strong>wniej leżały mu aż<strong>na</strong> ramio<strong>na</strong>ch, upo<strong>da</strong>bniając go do popa.Zonia co do przyczyn tego elegantowania się nie miała żadnych złudzeń. Niezawodny w<strong>taki</strong>ch sprawach instynkt kobiecy podpowiedział jej <strong>da</strong>wno, że obojętny dotychczas <strong>na</strong> niewieś<strong>ci</strong>ewdzięki Antoni Kosiba wypatrzyć sobie musiał w miasteczku jakąś babę. Początkowespojrzenia skierowane <strong>na</strong> osobę Szkopkowej, właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elki sklepu, po krótkim wywiadzie okazałysię nietrafne. Antoni odwiedzał wprawdzie jej sklep, ale widywał tam tylko młodziutkąpanienkę, która u Szkopkowej była w zaję<strong>ci</strong>u.Widywała ją Zonia nieraz i aż śmiech ją brał i gniew, gdy myślała o tych zalotach.– Ech, ty stary – mówiła przyglą<strong>da</strong>jąc się koszerującemu się z<strong>na</strong>chorowi. – Czego się tobiezach<strong>ci</strong>ało? Gdzie o<strong>na</strong> dla <strong>ci</strong>ebie?... Ty się w głowę stuknij! Ot, co! Do jakiej roboty o<strong>na</strong> tobie80


się <strong>na</strong><strong>da</strong>? Chodzisz do niej i chodzisz, a co wychodzisz? Tobie baba zdrowa potrzeb<strong>na</strong>, robot<strong>na</strong>,nie taka białorączka.– Akurat taka jak ty – podśmiewała się Olga.– A choćby! A choćby! – Zonia brała się pod boki wojowniczo. – Chytrzyć nie będę.Czym ja gorsza od tamtej?... Ze nie taka mło<strong>da</strong>?... To i co?Zastanów się sam, Antoni, po co <strong>ci</strong> taka mło<strong>da</strong>?... A to jeszcze miasteczkowa!Z fa<strong>na</strong>beriami. Kapeluszowa. Grzech <strong>na</strong> duszę weźmiesz!– Zamilknij, ty głupia! – odezwał się wresz<strong>ci</strong>e znie<strong>ci</strong>erpliwiony z<strong>na</strong>chor.I odchodził mrucząc:– Co <strong>taki</strong>ej durnej po głowie może chodzić!...W samej rzeczy ga<strong>da</strong>ninę Zoni uważał za przelewanie z pustego w próżne. Ani mu śniłosię brać żonę. Do kobiet czuł niechęć, <strong>na</strong>d której źródłem nie zasta<strong>na</strong>wiał się, bał się ich itrochę nimi gardził. Jeżeli zaś chodziło o Marysię z Radoliszek, to była całkiem in<strong>na</strong> sprawa.Marysia była in<strong>na</strong> od wszystkich. Do tego stopnia in<strong>na</strong>, że wy<strong>da</strong>wało mu się niedorzecznoś<strong>ci</strong>ąporów<strong>na</strong>nie jej z kobietami w ogóle. Sam pomysł Zoni o jego małżeństwie z Marysią był takdurny, że i myśleć o nim nie warto było. Jeżeli zaś myślał, to tylko dlatego, żeby dojść, skądw jej <strong>ci</strong>asnej głowie coś podobnego zjawić się mogło.Że bywał w sklepie?... Ano bywał, i cóż z tego? Że czasem jakiś goś<strong>ci</strong>niec Marysi zaniósł?...A cóż to, czy mu nie wolno?... Ze lubił z nią. gawędzić?... Ano pewnie, że wolał znią, jak z kim innym, ale nie żeby zaraz pleść głupstwa... Bie<strong>da</strong>ctwo, dziewczy<strong>na</strong>, dzieckoprawie, i samot<strong>na</strong>, sierota. Czyż jest coś złego serce <strong>taki</strong>ej okazać?... Tym bardziej że serceszczere, bez żadnego interesu, bez rachunku. Zresztą czuł, że i o<strong>na</strong> przywiązała się do niego,że też go polubiła serdecznie. Gdyby i<strong>na</strong>czej było, nie witałaby go zawsze z taką radoś<strong>ci</strong>ą, niezatrzymywałaby go w sklepie jak <strong>na</strong>jdłużej, nie zwierzałaby się ze swoich smutków i zmartwień.A w ostatnich dniach nie brakowało ich Marysi. Już od poniedziałku była jakby przygaszo<strong>na</strong>,gdy zaś przyszedł we czwartek, od razu zauważył, że płakała.– Cóż, moja panieneczko – zapytał – znowu źli ludzie żyć nie <strong>da</strong>ją?Potrząsnęła głową.– Nie, stryj<strong>ci</strong>u Antoni! Nie to! Tylko przez tę całą awanturę nieszczęś<strong>ci</strong>esię stało.– Komu? – zaniepokoił się.– A Wojdylle, rymarzowi.– Jakież to nieszczęś<strong>ci</strong>e?– Widocznie młody pan Czyński dowiedział się od kogoś, że ten eks-kleryk mnie obraził io tej bójce. Dość, że jak wczoraj rymarz posłał furmankę do Ludwikowa z gotową robotą, tonowej już mu nie <strong>da</strong>li. Starego Mosterdzieja nie było przedtem w miasteczku. Do Wil<strong>na</strong> jeździłi ledwie wczoraj wró<strong>ci</strong>ł. To kiedy furmanka próż<strong>na</strong> przyjechała, pyta się:– A gdzie robota?A furman mu odpowia<strong>da</strong>:– Ludwikowska pani kazała powtórzyć, że już roboty dla <strong>na</strong>s nie będzie.– Dlaczego nie będzie? Fabrykę zamykają?– Fabryki nie zamykają – powia<strong>da</strong> furman. – Ale że to pański syn ichpanicza obraził, to nie chcą panu roboty <strong>da</strong>wać.Z<strong>na</strong>chor chrząknął.– To niesprawiedliwe. Jakże oj<strong>ci</strong>ec za sy<strong>na</strong> może odpowia<strong>da</strong>ć? Syn łobuz, ale oj<strong>ci</strong>ec porządnyczłowiek i nic nie zawinił.– No pewno – przyz<strong>na</strong>ła Marysia. – Ja mu to samo powiedziałam.– Niby komu?81


– Mosterdziejowi. On dopiero, gdy <strong>taki</strong>e rzeczy usłyszał od rymarza, zaczął dowiadywaćsię i dowiedział się, co było. To <strong>na</strong>jpierw poszedł do pa<strong>na</strong> Sobka, po<strong>da</strong>ł mu rękę i powinszował,że on z jego synem słusznie postąpił, a potem przyszedł do mnie.– I czego ch<strong>ci</strong>ał?– Najpierw to surowo <strong>na</strong> mnie patrzał i mówił: – Przyszedłem przeprosić za zachowaniesię mego Zeno<strong>na</strong>. To głupi i zły chłopiec. Należała się mu kara, wałkoniowi, a co od pa<strong>na</strong>Sobka dostał, to jeszcze mało. Rozumiem, powia<strong>da</strong>, że nie miał prawa pani, to z<strong>na</strong>czy mnie,obrazić. Nie jego interes, co pani robi. Pani Szkopkowa opiekuje się panią, jej prawo, a nietego <strong>da</strong>rmozja<strong>da</strong>. I gdyby pani przyszła poskarżyć się mnie, to dostałby za swoje. Ale, powia<strong>da</strong>,pani poskarżyła się młodemu dziedzicowi z Ludwikowa i teraz mnie, starego, nieszczęś<strong>ci</strong>ecałkiem niewinnie spotkało, bo mi zamówienia cofnęli, a to więcej jak połowa mojego zarobku.Z<strong>na</strong>chor zdziwił się:– Prze<strong>ci</strong>e panienka nie skarżyła się młodemu dziedzicowi?!– Właśnie. Toteż powiedziałam to panu Wojdylle, ale on z<strong>da</strong>je się nie uwierzył.– No, to jeszcze nie widzę tu nieszczęś<strong>ci</strong>a.– Nieszczęś<strong>ci</strong>ejest w czym innym. Stary Wojdyłło dziś rano wypędził sy<strong>na</strong> z domu!– Wypędził?... Jak to wypędził? – zdziwił się z<strong>na</strong>chor.– On <strong>taki</strong> surowy jest. Całe miasteczko mówi tylko o tym wypadku. I wszyscy twierdzą, żeto przeze mnie... A cóż ja zawiniłam?... Co ja złego zrobiłam?...Głos Marysi zadrżał, a w oczach pokazały się łzy.– Sama ch<strong>ci</strong>ałam biec do pa<strong>na</strong> Wojdyłły błagać, by <strong>da</strong>rował Zenonowi, ale się bałam...Zresztą on nie zwró<strong>ci</strong>łby <strong>na</strong> moje prośby żadnej uwagi. Proboszcz wstawiał się za Zenonem,mówił, że chłopiec jest zepsuty, ale wyrzucony z domu zejdzie <strong>na</strong> jeszcze gorszą drogę... Nicnie pomogło. Stary odpowiedział, że niech <strong>na</strong>wet w więzieniu zgnije, nic go to nie wzruszy,bo to, powia<strong>da</strong>, nie tylko leń, wałkoń i obibruk, ale jeszcze ojcu i bra<strong>ci</strong>om chleb odbiera.Z<strong>na</strong>chor pokiwał głową.– Przykra sprawa, ale twojej winy tu nie ma, panieneczko.– Cóż z tego, że nie ma! – załamała ręce – kiedy wszyscy wytykają mnie palcami, jak jakąśzbrodniarkę... wilkiem <strong>na</strong> mnie patrzą... I <strong>na</strong>wet panią Szkopkowa prze<strong>ci</strong>w mnie buntują.Sama słyszałam, jak jeden tu, stolarz, mówił do pani Szkopkowej: – Na biedę ludziom i <strong>na</strong>obrazę Boską trzyma pani u siebie tę przybłędę.Marysia zakryła twarz rękoma i zapłakała.– Wiem, wiem – szlochała – czym się to skończy... Wygryzą mnie... pozbawią pracy... Aprze<strong>ci</strong>eż ch<strong>ci</strong>ałabym, ch<strong>ci</strong>ałam jak <strong>na</strong>jlepiej... Gdyby pan Leszek przyjechał, <strong>na</strong> kola<strong>na</strong>ch wyprosiłabymu niego <strong>da</strong>rowanie winy Zenonowi... Ale on... on nie przyjeżdża... Z<strong>na</strong>ku ży<strong>ci</strong>anie <strong>da</strong>je. Tego mi jeszcze nieszczęsnej brakowało... tego... O, Boże, dobry Boże!...Antoni Kosiba siedział, bezwładnie opuś<strong>ci</strong>wszy swoje wielkie ręce. Twarz mu przybladłaze wzruszenia. Duszę od<strong>da</strong>łby za to, by tę kochaną dziewczynę uwolnić od <strong>ci</strong>erpień i zmartwień.Na przemian ogarniał go gniew, chęć <strong>na</strong>tychmiastowego działania i poczu<strong>ci</strong>e własnejbezsilnoś<strong>ci</strong>.Nie było <strong>na</strong>wet słów, <strong>który</strong>mi zdołałby ją po<strong>ci</strong>eszać. Wstał tedy, objął ją i głaskał po włosachswoją surową, spracowaną dłonią, powtarzając:– Cicho, gołąbko, <strong>ci</strong>cho, gołąbko!...Przytuliła się doń i cała dygotała w łkaniu. I tak wielka ogarnęła go żałość <strong>na</strong>d nią i <strong>na</strong>dsobą, <strong>na</strong>d samotnoś<strong>ci</strong>ą obojga i bezradnoś<strong>ci</strong>ą, że i jemu łzy zaczęły spływać po twarzy, posiwiejącej brodzie, po palcach przesuwających się <strong>na</strong>jserdeczniejszą po<strong>ci</strong>echą po jasnej główcedziewczyny.– Cicho, gołąbko moja, <strong>ci</strong>cho, <strong>ci</strong>cho... – mówił ledwie dosłyszalnie.– Tylko <strong>ci</strong>ebie jedynego, stryj<strong>ci</strong>u Antoni... <strong>ci</strong>ebie jednego mam <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e... przybłę<strong>da</strong>...82


– Obojeśmy wśród ludzi obcy, oboje przybłędy, gołąbko! I nie martw się, oczu nie wypłakuj.Nie <strong>da</strong>m ja tobie krzywdy zrobić. Stary jestem, ale sił mi starczy... Póki ja głodu ani biedynie zaz<strong>na</strong>m, poty i ty, gołąbko, wszystko będziesz miała. Cicho, <strong>ci</strong>cho, panieneczko tymoja, kochanie ty moje, <strong>ci</strong>cho... Gdy ludzie <strong>ci</strong> dokuczą za<strong>na</strong>dto, przyjdziesz do mnie, do mły<strong>na</strong>.Nieładnie tam u mnie i niebogato, ale głodu ni zim<strong>na</strong> nie zaz<strong>na</strong>sz, ani braku serca... Lastam wielki, łąki szerokie, będziemy zioła zbierali, będziesz mi, gołąbko, pomagała ludzi leczyć...Zły język <strong>ci</strong>ę nie tknie, złe słowo nie obrazi... Dobrze <strong>na</strong>m będzie razem, przybłędom...Cicho, gołąbko, <strong>ci</strong>cho...– Jakiś ty dobry, stryj<strong>ci</strong>u Antoni, jaki dobry. – Marysia z wol<strong>na</strong> uspokajała się. – Chyba ioj<strong>ci</strong>ec rodzony nie może być lepszy... Czym ja sobie <strong>na</strong> to zasłużyłam?...– Czym? – Z<strong>na</strong>chor zamyślił się. – A któż to może wiedzieć? A czym ja zasłużyłem, że ottak tulisz się do mnie, gołąbko moja, że moje stare serce, co już tylko z <strong>na</strong>wyku, nie z potrzebybiło, rozgrzałaś niczym słońce... Bóg jeden wie, a ja choć nie wiem, dziękuję Mu za to idziękować nie przestanę do śmier<strong>ci</strong>...Przed sklepem zatrzymała się bryczka i po chwili wszedł jakiś pan. Kupował papier kolorowy<strong>na</strong> lampiony, pewno <strong>na</strong> zbliżające się dożynki. Wybierał długo, targował się i <strong>na</strong>rzekał<strong>na</strong> wysokie ceny.Gdy wresz<strong>ci</strong>e wyszedł z paczkami, z<strong>na</strong>chor powiedział:– A czy pozwolisz, gołąbeczko, że szczerze powiem, co myślę?– Proszę o to. – Uśmiechnęła się nie bez obawy, że po <strong>taki</strong>m wstępie nie usłyszy rzeczyprzyjemnych.I nie myliła się: z<strong>na</strong>chor zaczął mówić o panu Leszku.– Przez niego te wszystkie kłopoty i zmartwienia. Co tobie po nim, gołąbeczko?... Niemówię, żeby był niedobry czy szkodliwy, z oczu mu <strong>na</strong>wet niezgorzej patrzy, ale to młodzikjeszcze, nie ma swego zastanowienia, pędziwiatr. Nieraz patrzyłem <strong>na</strong> niego, nie raz i niedziesięć widziałem, jak tu zachodził i przesiadywał... A i ludzie opowia<strong>da</strong>li... A że to młody ilekki, to i nie dziw, że go i.podejrzewają o niepiękne zamiary. Ja sam, Bóg mi świadkiem, niewierzę! Głowę <strong>da</strong>łbym, że wszystko, co ga<strong>da</strong>ją, to psie szczekanie. Ale widzisz, gołąbeczko,po co mają ga<strong>da</strong>ć?... Języków nie zwiążesz, oczu ludziom nie zakryjesz. Patrzą i ga<strong>da</strong>ją.- Atobie, panieneczko, co z tych umizgów? Tylko niebezpieczeństwo. Mło<strong>da</strong> jesteś, niedoświadczo<strong>na</strong>,łatwo uwierzysz w każde obietnice.– On mi nigdy nic nie obiecuje – przerwała Marysia, zaróżowio<strong>na</strong> i zdetonowa<strong>na</strong>.– Nie obiecuje?... Więc czego chce?... Pamiętaj, że on wielki pan, bogaty, światowy. Co tydla niego?... Ot, zabawka. A serce przyzwyczai się. Ot i teraz: nie ma go – JUŻ <strong>ci</strong> <strong>ci</strong>ężko.– To z innego powodu...– Może z innego, a może i z tego. – Łagodnie kiwnął głową. – Ożenić się z tobą prze<strong>ci</strong>enie ożeni się. Więc po co?... Marysia spuś<strong>ci</strong>ła oczy.– Ja o tym też wcale nie myślałam. Po prostu przyjemnie z nim się rozmawia. On dużo podróżował,dużo widział. Ładnie opowia<strong>da</strong>...– To niech opowia<strong>da</strong> innym. Dlaczegóż <strong>ci</strong>ebie sobie upatrzył?– Bo... on mówi, że... mu się podobam.– Jeszcze byś się nie podobała. Ślepy nie jest.– Nie sądziłam, że i ty, stryj<strong>ci</strong>u Antoni, będziesz dopatrywał się tu czegoś złego.Z<strong>na</strong>chor zasłonił się rękami.– Uchowaj, Boże! Nie złe to, ale niepotrzebne. I tobie u ludzi szkodzi, i zamieszanie z tegowynika, a korzyś<strong>ci</strong> dla nikogo nie ma żadnej. Nie mówię ja <strong>na</strong> niego. Nie. Ale gdyby był całkiemporządny, nie <strong>na</strong>rażałby <strong>ci</strong>ę, gołąbko, <strong>na</strong> obmowę, nie zawracałby <strong>ci</strong> główki, nie siedziałbytu kamieniem.– Prze<strong>ci</strong>eż... prze<strong>ci</strong>eż nie mogę go wypraszać – próbowała bronić się Marysia.83


– I nie trzeba. Chcesz dobrej rady posłuchać, szczerej rady, to posłuchasz i nie będzieszw<strong>da</strong>wać się z nim w gawędy. To i przestanie <strong>ci</strong>ę <strong>na</strong>chodzić. Nie zechcesz, to już <strong>na</strong> to nic nieporadzę.Marysia zamyśliła się głęboko. Dosko<strong>na</strong>le rozumiała, że ra<strong>da</strong> z<strong>na</strong>chora jest i życzliwa, ijakże bardzo słusz<strong>na</strong>. Ostatecznie tak czy owak, wcześniej czy później, jej z<strong>na</strong>jomość z panemLeszkiem musiałaby się skończyć. Albo mu nowy kaprys przyjdzie, albo się ożeni. I koniec.Prze<strong>ci</strong>ąganie tego oczywiś<strong>ci</strong>e do niczego nie doprowadzi. Im dłużej to będzie trwało,tym <strong>ci</strong>ężej jej będzie rozstać się z nim, tym boleśniejsza będzie tęsknota. Oto zaledwie kilkadni go nie było, a już ży<strong>ci</strong>e stało się męczarnią... Lecz z drugiej strony, czyż nie wolałabycałymi latami rozpaczy zapła<strong>ci</strong>ć za parę miesięcy szczęś<strong>ci</strong>a widywania go, wpatrywania się wjego oczy, słuchania jego głosu?...Wspomnienie o <strong>na</strong>jkrótszym szczęś<strong>ci</strong>u zostanie w duszy <strong>na</strong> zawsze, do śmier<strong>ci</strong>. Czyż wolnowyrzekać się tego skarbu? Czyż lepiej zeń zrezygnować Ze strachu przed <strong>ci</strong>erpieniem i żyćjuż tylko jałową, beztreś<strong>ci</strong>wą pustką?...Z<strong>na</strong>chor jest dobry i mądry, ale czy nie myli się w tym wypadku?– Zastanowię się <strong>na</strong>d twoją radą, stryj<strong>ci</strong>u Antoni – powiedziała wresz<strong>ci</strong>e poważnym tonem.– Zastanowię się, choć może to i niepotrzebne, bo on pewno już nie przyjedzie tu więcej.I rzeczywiś<strong>ci</strong>e mijały dni, a młodego Czyńskiego nikt nie widział w miasteczku ani wokolicy.Tymczasem aż wrzało tu od plotek. Surowy postępek starego Moster-dzieja potępiany byłprzez jednych, chwalony przez drugich. Wszystkie sądy zgadzały się jed<strong>na</strong>k w dwóch punktach:pierwszym było przeświadczenie, że Zenon Wojdyłło źle skończy, drugim przeko<strong>na</strong>nie,że winowajczynią jest Marysia.Nawet <strong>ci</strong>, co <strong>da</strong>wniej serdecznie ją witali, starali się teraz przejść obok u<strong>da</strong>jąc, że jej niewidzą. Inni <strong>na</strong>tomiast głośno i przy każdej <strong>na</strong><strong>da</strong>rzającej się okazji wypowia<strong>da</strong>li swe sądy, nieżałując wyrazów dosadnych. Nie byli to <strong>na</strong>wet ludzie źli ani zgorzkniali. Po prostu w prostymży<strong>ci</strong>u miasteczkowym przywykli do pewnych obyczajów i cokolwiek by norm tych obyczajównie trzymało się, godne było w ich oczach <strong>na</strong>piętnowania. Bied<strong>na</strong> dziewczy<strong>na</strong> pracująca,za<strong>da</strong>jąca się z bogatym paniczem, nie mogła liczyć <strong>na</strong> małżeństwo, a zatem <strong>na</strong> co liczyła?...Logika tego rozumowania szczególniej przemawiała do tych, którzy <strong>na</strong>jżarliwiej pochwalalirymarza za wypędzenie sy<strong>na</strong>lka próżniaka i awanturnika z rodzi<strong>ci</strong>elskiego domu. Jeżeli dotych lat doszedł i człowiekiem się nie stał, to nic już mu nie pomoże. Nie słuchał ojca i matki,niech słucha teraz psiej skóry. Niech idzie w świat i wstydu porządnej rodzinie nie przynosi.Zenon jed<strong>na</strong>k widocznie nie zamierzał odchodzić. Pierwszego wprawdzie dnia zniknąłgdzieś, <strong>na</strong>zajutrz jed<strong>na</strong>k wró<strong>ci</strong>ł i zaraz swoim zachowaniem się potwierdził <strong>na</strong>jgorsze domysłyi przepowiednie. Upił się w karczmie u Judki do nieprzytomnoś<strong>ci</strong>, przepił wszystkie pieniądze,które mu oj<strong>ci</strong>ec <strong>da</strong>ł <strong>na</strong> wyjazd, a potem do późnej nocy awanturował się po ulicykrzycząc, że podpali ojcowski dom, że wystrzela wszystkich Czyńskich, że głowę rozwali tejlafiryndzie Marysi.W rezulta<strong>ci</strong>e rzu<strong>ci</strong>ł się <strong>na</strong> policjanta, obrywając mu kieszeń, a siłą doprowadzony <strong>na</strong> posterunek,powybijał tam ok<strong>na</strong> i połamał meble. Nałożono mu kaj<strong>da</strong>nki i przetrzymano całą dobęw aresz<strong>ci</strong>e, a potem spisano protokół, z którego miała być sprawa sądowa i oczywiś<strong>ci</strong>e ze dwamiesiące kary.Tymczasem wypuszczony <strong>na</strong> wolność Zenon znowu znikł z miasteczka, ale opowia<strong>da</strong>no,że krę<strong>ci</strong> się w okolicy.Wypadki te nie tylko miasteczkową wstrząsnęły opinią. Dowiedziano się o nich i w Ludwikowie.Pani Czyńska <strong>na</strong>tychmiast posłała chłopca do rymarza i oz<strong>na</strong>jmiła mu, że jakkolwiekuważa karę ojcowską, wymierzoną Zenonowi, za słuszną, jed<strong>na</strong>k pragnąc uratować goprzed stoczeniem się w bagno, postanowiła przywró<strong>ci</strong>ć <strong>da</strong>wne zamówienia i ma <strong>na</strong>dzieję, żepan Wojdyłło synowi przebaczy.84


Rymarz jed<strong>na</strong>k twardym był człowiekiem. Za zamówienia podziękował, lecz oświadczył,że tego, co raz postanowił, już nie zmieni i że wyrodnego sy<strong>na</strong> <strong>na</strong> oczy już widzieć nie chce.Przeko<strong>na</strong>ć się nie <strong>da</strong>ł.– Patrz – mówiła później pani Czyńska mężowi. – Patrz, jaki jest stosunek ojca do dzie<strong>ci</strong>,jeżeli oj<strong>ci</strong>ec ma zasady i charakter.Pan Stanisław u<strong>da</strong>ł, że tej aluzji nie zrozumiał, i bąknął cos pod nosem zagłębiając się wlekturze. Natomiast pani Eleonora doszła do przeko<strong>na</strong>nia, że z całej tej sprawy moż<strong>na</strong> wy<strong>ci</strong>ągnąćkorzyś<strong>ci</strong> pe<strong>da</strong>gogiczne w stosunku do Leszka, i zabrała się do pisania obszernego listudo jedy<strong>na</strong>ka z dokładną relacją tudzież z wieloma apostrofami dy<strong>da</strong>ktycznymi.List ten zapewne wpłynąłby umoralniająco <strong>na</strong> Leszka, gdyby go otrzymał. Niestety jed<strong>na</strong>k,w tymże czasie gdy to arcydzieło matczynych uzdolnień wychowawczych z<strong>na</strong>jdowało się wwagonie pocztowym po<strong>ci</strong>ągu pędzącego w stronę Warszawy, adresat przewracał się z boku <strong>na</strong>bok w wagonie sypialnym po<strong>ci</strong>ągu dążącego do Ludwikowa.Przewracał się i usnąć nie mógł dlatego, że wypełniony był wyrzutami sumienia, które nie<strong>da</strong>wało się oszukać żadnymi pretekstami ni wykrętami. Oczywiś<strong>ci</strong>e u wujostwa nudził się jakmops w szufladzie, lecz nudził się nie z przyczyn obiektywnych. Towarzystwo było liczne,miłe i wesołe, rozrywki urozmaicone i nieustanne, kobiety ładne, kuchnia wybor<strong>na</strong>, pogo<strong>da</strong>świet<strong>na</strong>. Powód nudy tkwił w nim samym. Po prostu tęsknił.Było to głupie i niepoważne, że on, dojrzały człowiek, rozporządzający zdrowym rozsądkiem,tęsknił niczym sztubak za pensjo<strong>na</strong>rką, za tą blondyneczką z małego sklepiku w małymmiasteczku, tęsknił mimo <strong>na</strong>jskuteczniejszych autoperswazji, mimo nieodpartej argumentacji,mimo woli i postanowień. Wyjeżdżał prze<strong>ci</strong>e z niezłomną decyzją wyplątania się z niedorzecznychsentymentów i z gmatwaniny paskudnych, drobnych spraw, które z tych sentymentówwyrosły. Ledwie jed<strong>na</strong>k podróż rozpoczął, opadły go inne myśli, osaczyły, otoczyły,nie <strong>da</strong>wały spokoju ni wytchnienia.Zamiast zniechęcenia przychodziły <strong>na</strong>stroje żałosne, czułe, rzewne, wyobraźnia podsuwałafantastyczne sceny, w <strong>który</strong>ch widział zapłakaną Marysię w ramio<strong>na</strong>ch tego samozwańczegorycerza Sobka, to znów lżoną i poniewieraną przez tłum prostaków albo też odjeżdżającą wniewiadomym kierunku... w wytartym paletku, w śmiesznym, prowincjo<strong>na</strong>lnym kapelusiku, zubożuchnym swoim dobytkiem w zniszczonej małej walizeczce.Wizja była tak wyraź<strong>na</strong>, że aż się przeraził. Zerwał się z łóżka, ubrał się, zapakował rzeczy,kazał obudzić szofera i odwieźć się do Warszawy. Wujostwu zostawił list z wyjaśnieniem,że przypomniał sobie niezwykle ważną i terminową sprawę.W Warszawie do po<strong>ci</strong>ągu miał jeszcze dwie godziny czasu. Włócząc się bez celu po Marszałkowskiej,zatrzymał się przed jubilerską wystawą. Mimo woli dostrzegł piękny platynowypierś<strong>ci</strong>onek z markizą z bladoniebieskich szafirów.– To jest kolor jej oczu – stwierdził z rozczuleniem i nie zasta<strong>na</strong>wiając się <strong>na</strong>d tym, co robi,wszedł do sklepu.Pierś<strong>ci</strong>onek nie był zbyt drogi, jego zakup jed<strong>na</strong>k pochłonął resztę gotówki, jaka pozostaław kieszeni Leszka po <strong>na</strong>by<strong>ci</strong>u biletu kolejowego.Teraz, nie mogąc usnąć, wydobył z kieszeni płaszcza pudełko i przyglą<strong>da</strong>ł się pierś<strong>ci</strong>onkowi.Dotychczas nigdy nie zrobił Marysi <strong>na</strong>jmniejszego prezentu. Nawet <strong>na</strong>leżało wątpić,czy o<strong>na</strong> przyjęłaby cokolwiek.– Przyjęłaby – błysnęła mu w głowie myśl – gdyby to był pierś<strong>ci</strong>onek zaręczynowy.I <strong>na</strong>gle poczuł, że serce przyśpieszyło swoje tętno. Wy<strong>ci</strong>ągnął rękę z pierś<strong>ci</strong>onkiem i wpatrywałsię w błyski kamieni.– To jest mój pierś<strong>ci</strong>onek zaręczynowy – powiedział głośno.Podniósł głowę i groźnie rozejrzał się po przedziale, jakby w oczekiwaniu czyjegoś sprze<strong>ci</strong>wu.Lecz przedział był pusty, ś<strong>ci</strong>any milczały, tylko firanki kołysały się lekko w takt pędupo<strong>ci</strong>ągu.85


Ogarnął go od razu jakiś błogi, do snu podobny spokój. Teraz już wiedział, teraz już niebyło żadnych wątpliwoś<strong>ci</strong>. Tak, ożeni się z nią. Będzie ją miał dla siebie, przy sobie już <strong>na</strong>zawsze. Koniec tęsknot, koniec niepokojów, koniec rozterek i <strong>ci</strong>erpień.Niech <strong>na</strong>zwą to szaleństwem! Nazwą prze<strong>ci</strong>e <strong>ci</strong>, którzy nie wiedzą, jakim szaleństwem, jakbez<strong>na</strong>dziejnym szaleństwem jest walka z miłoś<strong>ci</strong>ą!I zbrodnią! Bo czyż wolno człowiekowi wydzierać sobie z piersi <strong>na</strong>jlepsze, <strong>na</strong>jszlachetniejsze,<strong>na</strong>jpiękniejsze uczu<strong>ci</strong>e? Kto wie, może jedyne uczu<strong>ci</strong>e, które usprawiedliwia istnienie,które jest kwitnieniem duszy?... Zadeptać, zniszczyć to, wyprzeć się tego?... I w imię jakichracji?... By zyskać uz<strong>na</strong>nie ludzi?... Co za głupota! Dla innych wyrzekać się siebie, wyrzekaćsię własnej <strong>na</strong>jistotniejszej treś<strong>ci</strong>, własnego pragnienia szczęś<strong>ci</strong>a!O, dosko<strong>na</strong>le z<strong>da</strong>wał sobie sprawę z tych trudnoś<strong>ci</strong> i przeszkód, które spiętrzą się <strong>na</strong> jegodrodze. Nie łudził się ani przez chwilę, iż <strong>na</strong> małżeństwo uzyska zgodę rodziców. Nie wątpił,że zrobią wszystko, by m»i uniemożliwić osiągnię<strong>ci</strong>e celu. Opinia publicz<strong>na</strong>, wszyscy z<strong>na</strong>jomii krewni zmobilizują się prze<strong>ci</strong>w Marysi. Musi być przygotowany <strong>na</strong> zawziętą walkę.Lecz walki tej się nie bał. Prze<strong>ci</strong>wnie. Podniecała go myśl, że stanie sam prze<strong>ci</strong>w wszystkimw obronie swego szczęś<strong>ci</strong>a, swego i szczęś<strong>ci</strong>a Marysi, że przełamie przeszkody, że wytrzymaa<strong>taki</strong>, że zwy<strong>ci</strong>ęży, bo zwy<strong>ci</strong>ężyć musi.W jego umyśle rysował się już plan kampanii. Widział już cały arse<strong>na</strong>ł broni i podstępów,jakich użyją prze<strong>ci</strong>w niemu. Będą to groźby zerwania stosunków, zapowiedź wydziedziczenialub <strong>na</strong>wet rzeczywiste wydziedziczenie, złośliwe żarty i podłe oszczerstwa, sceny i awantury,spazmy i omdlenia, prośby i groźby. A zacznie się od zamknię<strong>ci</strong>a kasy. Przy stosunkach rodzicównietrudno im będzie zapobiec z<strong>na</strong>lezieniu przez sy<strong>na</strong> jakiejkolwiek posady.– To <strong>na</strong>leży wziąć pod uwagę – zasta<strong>na</strong>wiał się.Nic łatwiejszego, jak stanąć do walki z podniesioną przyłbicą i... przegrać. Lecz tu chodzinie o samą walkę, chodzi o zwy<strong>ci</strong>ęstwo. Chodzi o to, by zostać <strong>na</strong> placu. Wprawdzie mógłbypo <strong>ci</strong>chu spieniężyć swe osobiste rzeczy i u<strong>ci</strong>ec z Marysią gdzieś <strong>na</strong> koniec świata. O<strong>na</strong> przyzwyczajo<strong>na</strong>jest do biedy, on się przyzwyczai. Jest młody, gdzieś prze<strong>ci</strong>e pracę z<strong>na</strong>jdzie. Aletaka u<strong>ci</strong>eczka nie <strong>da</strong>łaby mu żadnej satysfakcji, umniejszyłaby zdobyte szczęś<strong>ci</strong>e. I dlatego<strong>na</strong>leżało ją z góry wykluczyć.Miał dość zmysłu praktycznoś<strong>ci</strong>, by donkiszoterię, która często go po<strong>ci</strong>ągała, umieć odsunąć<strong>na</strong> bok, gdy chodziło o rzeczy ważne. Dlatego i teraz postanowił działać ostrożnie, przezorniei w <strong>na</strong>jgłębszej tajemnicy.Na razie nie ch<strong>ci</strong>ał zresztą zaprzątać myśli przyszłą strategią. Tak był upojony odkry<strong>ci</strong>emswoich prawdziwych pragnień, tak uszczęśliwiony powzię<strong>ci</strong>em decyzji, że wszystko innemusiało przy tym maleć, kurczyć się, tra<strong>ci</strong>ć <strong>na</strong> z<strong>na</strong>czeniu.Zjawienie się rozpromienionego i tryskającego humorem Leszka wywołało w Ludwikowiesensację. Po pierwsze, nie spodziewano się go tu wcale, po drugie, zbyt widocz<strong>na</strong> <strong>na</strong>stąpiła wnim zmia<strong>na</strong>. Bez śladu znikło <strong>da</strong>wne rozdrażnienie, gwałtowność odruchów, obojętność dlaspraw domowych i majątkowych, znudzenie.– Co <strong>ci</strong> się stało, Leszku? – z uz<strong>na</strong>niem pytała pani Eleonora.– Zmieniłem się, mamo. Jestem wprost innym człowiekiem.– Ciekawe, czy ta pomyśl<strong>na</strong> faza długo potrwa.– O, tak. – Uśmiechnął się tajemniczo. – Mam wrażenie, że to ostatecz<strong>na</strong> faza mego rozwoju.Widzi<strong>ci</strong>e, dużo przemyślałem i doszedłem do przeko<strong>na</strong>nia, że już czas zabrać się doustabilizowania się, do roboty, do uporządkowania sobie ży<strong>ci</strong>a i tak <strong>da</strong>lej.Pan Czyński aż podniósł oczy z<strong>na</strong>d gazety.– Czy to ma z<strong>na</strong>czyć, że wresz<strong>ci</strong>e zamierzasz zająć się fabryką?– Nie mylisz się, ojcze!– Wobec tego muszę wysłać depeszę dziękczynną do wuja. Czy w ich domu spotkałeś kogoś,kto <strong>ci</strong>ę tak odmienił? Było tam, z<strong>da</strong>je się, dużo osób.86


– O tak, bardzo dużo. Po prostu tłok. – Skinął głową i do<strong>da</strong>ł po <strong>na</strong>myśle: – I w tym tłokuspotkałem... siebie.– Ach... t jakież odniosłe? wrażenie z tego spotkania?– Początkowo dość przykre. Usłyszałem wiele krytycznych uwag, nie pozbawionychsłusznoś<strong>ci</strong>. W końcu jed<strong>na</strong>k przeko<strong>na</strong>łem się, że mam do czynienia z człowiekiem, <strong>który</strong> wie,czego chce. Obaj byliśmy tym bardzo u<strong>ci</strong>eszeni.Pani Eleonora pochyliła się i pocałowała go w czoło.– Gratulujemy wam obu, a przy sposobnoś<strong>ci</strong> i sobie.– Dziękuję, mamo. Na gratulacje zasłużyłem bardziej, niż przypuszczasz – odpowiedziałpoważnie.Rozmowa ta odbyła się wieczorem po kolacji i <strong>na</strong>pełniła państwa Czyńskich <strong>na</strong>jróżowszymi<strong>na</strong>dziejami. Jakież było ich zdziwienie, gdy <strong>na</strong>zajutrz rano służący, zapytany, czy paniczjeszcze śpi, oświadczył:– Panicz kazał po<strong>da</strong>ć motocykl i pojechał w stronę Radoliszek.Rozdział XIProboszcz, ksiądz Pełka, był już starszym mężczyzną. Sypiał mało i wcześnie się budził.Pewne zaś niedokładnoś<strong>ci</strong> w systemie trawiennym sprawiały, iż <strong>na</strong> czczo czuł się fatalnie.Dlatego też <strong>na</strong> mszę w dni powszednie dzwoniono już przed siódmą, a o siódmej ksiądz Pełkawychodził do ołtarza.Marysia, chcąc zdążyć <strong>na</strong> mszę, musiała wstawać o szóstej i trochę przez to nie dosypiała.Modlitwa jed<strong>na</strong>k w koś<strong>ci</strong>ele tyle <strong>da</strong>wała jej ukojenia, że od szeregu dni nie opuś<strong>ci</strong>ła ani jednejmszy. Klękała w ką<strong>ci</strong>e za amboną i modliła się żarliwie, prosząc Boga, by przebaczył jejgrzechy, by zdjął z niej smutki i strapienia, <strong>który</strong>ch tyle zwaliło się <strong>na</strong> nią, by zesłał jej po<strong>ci</strong>echęi jeszcze, by <strong>da</strong>ł szczęś<strong>ci</strong>e człowiekowi, którego pokochała.Na chórze organy grały te dziwne koś<strong>ci</strong>elne melodie, w <strong>który</strong>ch nie było ani smutku, aniwesela, tylko jakiś dziwny, wszechwładny spokój rzeczy wiecznych, <strong>taki</strong> spokój, jaki wgwiaździste noce z<strong>da</strong>je się spływać z nieba.Spokój ten <strong>na</strong>sy<strong>ci</strong>ł całe wnętrze koś<strong>ci</strong>oła, zastygł w białych posągach apostołów i proroków,rozpłynął się w zatartych konturach <strong>na</strong> sczerniałych obrazach, dźwięczał w dolatującychod ołtarza marmurowych słowach ła<strong>ci</strong>ńskiej modlitwy i <strong>na</strong>pełniał znękane dusze pobożnych,które tu właśnie spokoju tego szukały.Marysia wychodziła z koś<strong>ci</strong>oła jakby odurzo<strong>na</strong> tą nieziemską pogodą, u<strong>ci</strong>szo<strong>na</strong> i pogodzo<strong>na</strong>z losem. Nie śmiała przenikać myślą owych wielkich prawd, które objawiały się kiedyśświętym Pańskim w godzi<strong>na</strong>ch kontemplacji i zatopienia się w Bogu. Nie potrafiłaby <strong>na</strong>wet.Jed<strong>na</strong>k jakże wyraźnie odczuwała ten powiew wiekuistoś<strong>ci</strong>, co ją, małą, biedną dziewczynę,przez wszystkich zapomnianą i nikomu niepotrzebną, <strong>na</strong>pawał ufnoś<strong>ci</strong>ą i przeświadczeniem,że gdzieś <strong>da</strong>leko, w niezmierzonych przestworzach ma wielkiego, wszechmocnego opieku<strong>na</strong> isprzymierzeńca, którego dobre oczy patrzą <strong>na</strong> nią niewidzialne, lecz wszystko widzące.Wychodziła codziennie pod dziwnym wrażeniem, że oto stanie się coś niebawem, żewszystko się odmieni, że jakieś szczęś<strong>ci</strong>e niespodziewanie spłynie <strong>na</strong> nią. A przeświadczenieto było tak silne, że owego ranka, gdy wracając z koś<strong>ci</strong>oła zobaczyła pa<strong>na</strong> Leszka przed sklepem,<strong>na</strong>wet nie zdziwiła się. Tylko że nie umiała zapanować <strong>na</strong>d radoś<strong>ci</strong>ą.– Przyjechał pan – powtarzała drżącym głosem – przyjechał... O ile zdol<strong>na</strong> była do zaobserwowaniaczegoś w tym stanie podniecenia,wy<strong>da</strong>ł się jej jakiś poważny i skupiony. Zawstydziła się, gdy przy witaniu87


się pocałował ją w rękę, <strong>na</strong> ulicy, <strong>na</strong> ludzkim widoku.Ledwie z<strong>na</strong>leźli się wewnątrz, wziął ją za ręce i patrząc w oczy powiedział:– Nigdy nikogo tak nie kochałem jak <strong>ci</strong>ebie. Nie mogę bez <strong>ci</strong>ebie żyć. Czy zgodzisz się zostaćmoją żoną?Pod Marysią ugięły się kola<strong>na</strong>, a w głowie zawirowało.– Co pan... co pan... mówi... – wyjąkała.– Proszę <strong>ci</strong>ę, Marysiu, byś zech<strong>ci</strong>ała zostać moją żoną.– Ależ... to niepodobieństwo! – prawie krzyknęła.– Dlaczego niepodobieństwo?– Niech się pan zastanowi! – Wyrwała ręce z jego uś<strong>ci</strong>sku. – Prze<strong>ci</strong>e pan nie mówi tegopoważnie! Zmarszczył brwi.– Czy mi nie wierzysz?– Nie, nie! Wierzę, ale czy pan pomyślał... Boże! Co by to było! Pańscy rodzice... Ci tutaj,w miasteczku... Zatruliby panu ży<strong>ci</strong>e, zakrakaliby... Znie<strong>na</strong>widziliby mnie...Czyński skinął głową.– Owszem. Przewidziałem to wszystko. Wiem, że czeka <strong>na</strong>s wiele, może bardzo wieleprzykroś<strong>ci</strong>, szykan, afrontów. Ale mając do wyboru albo to, albo wyrzeczenie się <strong>ci</strong>ebie, gotówjestem <strong>na</strong> wszystko. Z bardzo prostego powodu: kocham <strong>ci</strong>ę. A jeżeli ty tego nie rozumiesz,to widocznie łudziłem się co do twoich uczuć i ty mnie wcale nie kochasz.Spojrzała <strong>na</strong>ń z wyrzutem.– Ja?... Ja pa<strong>na</strong> nie kocham?...– Maryśku!Pochwy<strong>ci</strong>ł ją w ramio<strong>na</strong> i obsypał pocałunkami. Jego porywczość i siła, z jaką <strong>przy<strong>ci</strong>sk</strong>ałją do siebie, obezwładniły Marysię. Nie ch<strong>ci</strong>ała się bronić i nie mogła. Była w tej chwili nieludzkoszczęśliwa. Przysięgłaby, że od początku świata żad<strong>na</strong> dziewczy<strong>na</strong> <strong>taki</strong>ego szczęś<strong>ci</strong>anie zaz<strong>na</strong>ła.Jeżeli kiedykolwiek w jej rozmyślaniach z<strong>na</strong>lazły się jakieś <strong>na</strong>jdrobniejsze zarzuty prze<strong>ci</strong>wLeszkowi, teraz nie pozostało po nich śladu. Oczywiś<strong>ci</strong>e nie wierzyła w to, że ich małżeństwodojdzie do skutku. To było nieprawdopodobne. Ale już sam fakt jego decyzji, niewątpliwieszczerej, sama jego dobra wola, samo to, że przełamał siebie i uczynił to dla niej, świadczyłoo jego szlachetnoś<strong>ci</strong>, o głębi uczuć, o wyjątkowoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>tury. Gdyby zapytano ją teraz, czy możeistnieć człowiek bardziej wartoś<strong>ci</strong>owy od niego, zaprzeczyłaby z czystym sumieniem.Przełamał się, bo musiał się przełamać w swojej dumie, w przeko<strong>na</strong>niu, że <strong>na</strong>jbogatsze i<strong>na</strong>jpiękniejsze panny wzdychają doń, że <strong>na</strong>jlepsze domy pragną go mieć za zię<strong>ci</strong>a, że małojest równych mu pod względem urodzenia, majątku, wykształcenia. Tak lubił prze<strong>ci</strong>e od niechceniapopisywać się <strong>na</strong>zwiskami utytułowanych przyja<strong>ci</strong>ół, z <strong>taki</strong>m lekceważeniem, z takąpogardą mówił o ludziach z miasteczka.I <strong>na</strong>gle chce wziąć ją za żonę. Ją, która <strong>na</strong>wet w tym wyśmiewanym miasteczku jest przybłędą,ubogą sierotą, bez rodziny, bez przyja<strong>ci</strong>ół oprócz wiejskiego z<strong>na</strong>chora, bez grosza przyduszy. Wprawdzie w porów<strong>na</strong>niu z innymi pan<strong>na</strong>mi radoliskimi jest bardziej wykształco<strong>na</strong> imoże i<strong>na</strong>czej wychowa<strong>na</strong> dzięki matce. Ale czyż jej wychowanie, wykształcenie i oby<strong>ci</strong>e nieraziłoby w jego środowisku?...Jej oj<strong>ci</strong>ec, którego stra<strong>ci</strong>ła, gdy miała lat kilka, był podobno lekarzem, jej ojczym, któregojak ojca kochała i <strong>na</strong>zywała ojcem, był tylko leśniczym, skromnym oficjalistą dworskim, amatka wprawdzie pochodziła ze z<strong>na</strong>nej rodziny, lecz tu w okolicy sama z<strong>na</strong><strong>na</strong> była jako bied<strong>na</strong><strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>elka muzyki i języków, a później już tylko jako szwaczka.Czyż tacy ludzie jak państwo Czyńscy, ludzie z <strong>taki</strong>ej sfery, gdzie większą zwraca sięuwagę <strong>na</strong> pochodzenie i rodowody niż u prawdziwej arystokracji, czyż zdołaliby pogodzić sięz tym, że ich syn <strong>taki</strong>e zawiera małżeństwo?...88


Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, Marysia o tym właśnie zaczęła mówić Leszkowi.Słuchał jej uważnie, nie przerywał, a gdy skończyła, powiedział:– I cóż z tego wszystkiego?... Czyż to w czymkolwiek zmienia fakt, że się kochamy?...– Nie, tego nic zmienić nie może. Będę pa<strong>na</strong> kochała zawsze, pa<strong>na</strong> jedynego, aż do śmier<strong>ci</strong>!– szepnęła <strong>ci</strong>cho.– Ale widocznie dla <strong>ci</strong>ebie to nie jest <strong>taki</strong>e ważne, by o to walczyć, by znieść różne przykroś<strong>ci</strong>i zmartwienia. Potrząsnęła głową.– O, nie! Nie o mnie mi chodzi! Ja byłabym gotowa <strong>na</strong> każde poświęcenie, <strong>na</strong> każde upokorzenie.Ale ty...– Cóż ja? – zapytał niemal gniewnie.– Ty... Unieszczęśliwi <strong>ci</strong>ę to, zniechę<strong>ci</strong>, złamie... Zerwał się i załamał ręce.– Maryśka! Maryśka! Jak <strong>ci</strong> nie wstyd! Obrażasz mnie! Jak możesz tak nie wierzyć wmoje siły?...– To nie to – zaprzeczyła – wierzę w nie! Ale nie mam prawa <strong>na</strong>rażać <strong>ci</strong>ę <strong>na</strong> to wszystko.Nie chcę stać <strong>ci</strong> się kulą u nogi. I tak już jestem bardzo, bardzo szczęśliwa...– O, to bardzo ładnie. Jesteś już szczęśliwa. A o mnie mniejsza! Co?... Ja mogę <strong>na</strong><strong>da</strong>l byćnieszczęśliwy, bo tobie ubzdurało się, że możesz stać się jakąś tam kulą u nogi! Wstydziłabyśsię! Zęby taka inteligent<strong>na</strong> i taka rozsąd<strong>na</strong> pan<strong>na</strong> mówiła podobne nonsensy! I w-ogóle kto<strong>ci</strong>ę upoważnił do decydowania o moim losie?... O<strong>na</strong> nie ma prawa <strong>na</strong>rażać mnie! Ale chyba jamam prawo?... A ja chcę, ja muszę, i koniec! Czy sądzisz, że jestem <strong>taki</strong>m niedołęgą, że muszęjuż koniecznie być uzależniony od rodziców? Czy świat nie jest dość wielki, byśmy sięmogli <strong>na</strong> nim pomieś<strong>ci</strong>ć? Czy myślisz, że w razie wojny z domem, gdy <strong>na</strong>m już ta woj<strong>na</strong>obrzydnie, nie będziemy mogli wyjechać gdzie indziej?... Nie obawiaj się! Jeszcze mnie niez<strong>na</strong>sz dostatecznie. Nie <strong>na</strong>leżę do tych, <strong>który</strong>m moż<strong>na</strong> w kaszę dmuchać. Zobaczysz! Azresztą nie ma o czym mówić. Postanowienie zapadło i basta! Uśmiechnął się i znowu przytuliłją do siebie.– I przy<strong>na</strong>jmniej ty jed<strong>na</strong> nie utrudniaj mi tej walki, walki o moje i twoje szczęś<strong>ci</strong>e, o <strong>na</strong>szeszczęś<strong>ci</strong>e... Bp doprowadzisz mnie do szaleństwa i palnę sobie w łeb!– Leszku! Najdroższy mój, <strong>na</strong>jukochańszy. – Kurczowo za<strong>ci</strong>skała ręce koło jego szyi.– Zobaczysz, moja Marysieńko, że będziemy <strong>na</strong>jszczęśliwszym małżeństwem <strong>na</strong> ziemi.– Tak, tak. – Tuliła się doń. Nie była już zdol<strong>na</strong> do myślenia, do protestowania, do sprze<strong>ci</strong>wu.Wierzyła mu, poko<strong>na</strong>ł jej wątpliwoś<strong>ci</strong> swoim zapałem i wolą.Leszek wyjął z kieszeni małe pudełeczko, a z niego wydobył pierś<strong>ci</strong>onek z szafirami.– Otóż mój z<strong>na</strong>k ochronny – powiedział wesoło, wkła<strong>da</strong>jąc pierś<strong>ci</strong>onek <strong>na</strong> jej palec. – Byśpamiętała, żeś jest moją niepodzielną własnoś<strong>ci</strong>ą.– Jaki piękny!– Te kamyki mają kolor twoich oczu, Marysieńko. Długo przyglą<strong>da</strong>ła się pierś<strong>ci</strong>onkowi,wresz<strong>ci</strong>e odezwała się ze zdziwieniem i <strong>na</strong>bożeństwem w głosie:– To ja jestem... zaręczo<strong>na</strong>?...– Tak, kochanie, jesteś moją <strong>na</strong>rzeczoną.– Narzeczoną... – powtórzyła i ze smutkiem do<strong>da</strong>ła: – Ale ja jeszcze żadnego pierś<strong>ci</strong>onka<strong>da</strong>ć nie mogę... Nie mam. Ostatni, mamusiny, został sprze<strong>da</strong>ny <strong>na</strong>... koszty pogrzebu. Też byłz szafirami i mama bardzo go kochała, cho<strong>ci</strong>aż był tani, o wiele skromniejszy od tego.W jej oczach zakrę<strong>ci</strong>ły się łzy.– Nie myśl o rzeczach smutnych – powiedział. – A mnie i bez zaręczynowego pierś<strong>ci</strong>onkanie u<strong>da</strong> się zapomnieć, że jestem już niewolnikiem, <strong>na</strong>jszczęśliwszym niewolnikiem, <strong>który</strong>wcale nie pragnie wyzwolenia.– Boże! Boże! – szepnęła. – W głowie mi się krę<strong>ci</strong>. Wszystko przyszło tak <strong>na</strong>gle... Zaśmiał się.– Oj, chyba nie <strong>na</strong>gle. Z<strong>na</strong>my się prze<strong>ci</strong>e od dwóch lat.– Tak, ale czyż mogłam przypuszczać, ze się to w <strong>taki</strong> sposób skończy!89


– Kończy się w <strong>na</strong>jlepszy sposób, jaki moż<strong>na</strong> wymyślić.– Wprost nie mogę przeko<strong>na</strong>ć siebie, że to nie sen, że to rzeczywistość. I... doprawdy...boję się...– Czego boisz się, Marysieńko?– Ze... czy ja wiem, że wszystko to rozwieje się, zniknie, że coś <strong>na</strong>s rozdzieli.Wziął ją za rękę.– Oczywiś<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong>jdroższy mój skarbie, <strong>na</strong>leży zachować maksimum ostrożnoś<strong>ci</strong>, <strong>na</strong>leżyuniemożliwić jakiekolwiek intrygi i podobne rzeczy. Dlatego musimy zachować ś<strong>ci</strong>słą tajemnicę.Nikt, ale to absolutnie nikt nie powinien dowiedzieć się o <strong>na</strong>szych zaręczy<strong>na</strong>ch. Ułożyłemjuż sobie pewnien plan. Gdy doprowadzę do urzeczywistnienia tego planu, szast-prast,bierzemy ślub. Klamka zapadnie i cho<strong>ci</strong>ażby <strong>na</strong> głowie stawali, już nic nie wskórają. Tylkopamiętaj: milczenie!Marysia zaśmiała się.– I tak nie powiedziałabym nikomu. Wyśmieliby, nikt by nie uwierzył. A zresztą czy pansądzi, panie Leszku, że ja mam komu zwierzać się?... Może jednemu stryj<strong>ci</strong>owi Antoniemu...– Temu z<strong>na</strong>chorowi z mły<strong>na</strong>?... Nie, jemu też nic nie mów. Dobrze?– Obiecuję świę<strong>ci</strong>e.I Marysia obietnicy dotrzymała. Dotrzymała, cho<strong>ci</strong>aż jeszcze tego samego dnia wyjawienieprawdy mogło uwolnić ją od wielu przykroś<strong>ci</strong>.Przykroś<strong>ci</strong> te zaczęły się od przyjś<strong>ci</strong>a do sklepu pani Szkopkowej. Kobie<strong>ci</strong><strong>na</strong>, z <strong>na</strong>tury pocz<strong>ci</strong>wa,uległa widocznie <strong>na</strong>strojowi, jaki opanował Rado-liszki. Zastawszy w sklepie pa<strong>na</strong>Leszka, demonstracyjnie usiadła za ladą <strong>da</strong>jąc do zrozumienia, że nie ruszy się stąd prędko.Gdy młody człowiek odjechał, zaczęła gniewnie:– Upamiętania żadnego nie masz! Rozum się w tobie, dziewczyno, pomieszał! Takiej po<strong>ci</strong>echyod <strong>ci</strong>ebie się doczekałam za moją opiekę i za chleb!– Boże drogi! – Marysia spojrzała <strong>na</strong> nią błagalnie. – A cóż ja pani złego zrobiłam?– Co złego? – wybuchła pani Szkopkowa. – A to złego, że mnie całe miasteczko palcamizacznie wytykać, że pozwalam <strong>na</strong> <strong>taki</strong>e rzeczy! Co złego?... A to, że w moim interesie <strong>taki</strong>esprawy się odbywają!...– Ależ jakie sprawy?!– Zgorszenie publiczne! Tak, zgorszenie! Hańba! Na to <strong>ci</strong>ę hodowałam? Na to o <strong>ci</strong>ebiedbałam, żeby teraz przez <strong>ci</strong>ebie <strong>na</strong> mnie psy wieszali?!... Czego ten paniczyk, ten donżuan,ten fircyk tu chce?...Marysia milczała. Pani Szkopkowa zrobiła pauzę i odpowiedziała <strong>na</strong> własne pytanie:– Ja <strong>ci</strong> powiem, czego on chce! Ja <strong>ci</strong> powiem! Na twoją cnotę on czatuje! Ot, co! Swojąkurtyzanę chce z <strong>ci</strong>ebie zrobić! A ty, głupia, jeszcze do niego oczy przewracasz i podwabiasztego ancymonka <strong>na</strong> własną zgubę, <strong>na</strong> własne pohańbienie! A wiesz, co <strong>ci</strong>ę czeka, jeżeli ulegnieszpokusie?... Nędzne ży<strong>ci</strong>e i <strong>ci</strong>ężka śmierć, a po śmier<strong>ci</strong> wieczne potępienie!... Jak własnegorozumu jeszcze nie masz, to słuchaj mnie, starej! Co ty sobie myślisz, że ja ot tak sobieozorem trzepię? Dla własnej przyjemnoś<strong>ci</strong>?... Niech psy taką przyjemność mają. Mnie sercesię kraje, jakby kto nożem w nie dźgał. Przylatuje do mnie taka jędza Kropidlowska i już <strong>na</strong>mnie, że czy ja to oczu nie mam, czy ja nie widzę, że ten, jak go tam, motocykiel znowu podsklepem stoi?... Że cóż to ja tak wy<strong>da</strong>ję swoją wychowankę <strong>na</strong> rozpustę i obrazę Boską?... Tojej mówię: – Moja pani Kropidłowska kocha<strong>na</strong>, nie pani, za przeproszeniem, za<strong>da</strong>j<strong>da</strong>ny interes,co i jak! Ale jeżeli pani chcesz prawdę wiedzieć, to <strong>ci</strong>asto, widzisz pani, rośnie, przezmakutrę, przez wierzch się przewala, a ja mam do sklepu le<strong>ci</strong>eć?... To o<strong>na</strong> mi <strong>na</strong> to: – Patrzajpani, pani Szkopek szanow<strong>na</strong>, żeby <strong>ci</strong> <strong>ci</strong>asto nie przerosło, bo może <strong>ci</strong> tymczasem wychowankaprzerośnie w wiadomym miejscu!... To jak to posłyszałam, myślałam, że krew mniezaleje! Że to przez <strong>ci</strong>ebie! Że za moją życzliwość, za moje serce tak mi się wypłacasz... Zebyle łachudra mi w oczy tobą świe<strong>ci</strong>...90


Na stare lata...Pani Szkopkowa rozrzewniła się i zachlipała. Marysia wzięła jej rękę i ch<strong>ci</strong>ała pocałować,lecz kobie<strong>ci</strong><strong>na</strong>, wi<strong>da</strong>ć, była nie <strong>na</strong> żarty zła, bo wyrwała rękę i zawołała:– Tu przeprosiny nic nie pomogą!– Proszę pani, a za cóż ja mam przepraszać? – odważyła się Marysia.– Za... za co? – Panią Szkopkowa aż zatkało.– No, tak. Ludzie, czy i taka pani Kropidłowska, w każdej rzeczy dopatrują się czegoś złego.A tu złego nic nie ma. Pani bardzo niesprawiedliwie osądza pa<strong>na</strong> Czyńskiego. On żadnych<strong>taki</strong>ch zamiarów nie żywi. To jest bardzo szlachetny i bardzo ucz<strong>ci</strong>wy człowiek.– Z kieszeni nikomu nie wy<strong>ci</strong>ągnie – gniewnie przerwała pani Szkopkowa – ale jak odziewczynę chodzi, to każdy mężczyz<strong>na</strong> jed<strong>na</strong>ka świnia.– Właśnie że wcale nie. Inni może. Nie wiem, ale on nie <strong>taki</strong>.– Mleko masz jeszcze pod nosem, ot co! A ja <strong>ci</strong> mówię: Wypraszaj panicza za drzwi, jeżeli<strong>ci</strong> dobre imię miłe. Dobre imię i moja opieka – do<strong>da</strong>ła z <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem.– Jakże ja mam go wypraszać? Mam mu powiedzieć, że nie życzę sobie, byon do sklepu przychodził?– To właśnie.– On wówczas ma prawo odpowiedzieć mi, że to nie mój sklep, że dosklepu każdy ma wstęp.– Wstęp, ale nie miejsce <strong>na</strong> pogawędki.– Chyba że mu powiem, że to pani sobie nie życzy.– Możesz i tak mu powiedzieć.– A co będzie, jeśli się obrazi? Jeśli państwo Czyńscy przestaną u <strong>na</strong>skupować, tak jak przestali u Mosterdzieja?Pani Szkopkowa zachmurzyła się. Tej okolicznoś<strong>ci</strong> obawiała się sama i argument, cho<strong>ci</strong>ażniezbyt szczery, lecz w porę przez Marysię podsunięty,zrobił swoje.– No – mruknęła. – Tak nie moż<strong>na</strong>. Ale co masz mi oczy mydlić. Jużty potrafisz pozbyć się go!– Niech mnie pani <strong>na</strong>uczy jak – upierała się Marysia.– Więc <strong>na</strong>uczę <strong>ci</strong>ę! – zamknęła dyskusję pani Szkopkowa, posta<strong>na</strong>wiając w duchu u<strong>da</strong>ć siępo radę do księdza proboszcza.Tymczasem mijały dni, a nie minął żaden, by młody inżynier nie przyjechał bo<strong>da</strong>j <strong>na</strong> półgodzinki do Marysi. Jedno tylko, że siadywał w sklepie krócej niż <strong>da</strong>wniej, a krócej dlatego,iż mało teraz miał czasu. Ku zadowoleniu rodziców zabrał się do pracy w fabryce. Kolejnozapoz<strong>na</strong>wał się z księgowoś<strong>ci</strong>ą, z administracją, z produkcją, z wydobywaniem surowca i zesprze<strong>da</strong>żą. Obliczał, robił notatki, od niechcenia w rozmowie z rodzicami rzu<strong>ci</strong>ł kilka projektówreorganizacji, zupełnie trafnych i rozsądnych.Oj<strong>ci</strong>ec chwalił go głośno, matka zaś milczała, co u niej było jeszcze wymowniejszą pochwałą.Pewnego popołudnia zapytała:– Czy masz zamiar udzielić <strong>na</strong>m, Leszku, w prowadzeniu fabryki systematycznej i stałejpomocy?– Tak, mamo. – Skinął głową. – Ale pod pewnymi warunkami.– Jakież to są warunki?– Chcę, mamo, ustabilizować się.– Jak to rozumiesz?– Zwyczajnie. Chcę mieć ramy swojej pracy, swoje kompetencje, słowem, swoje ś<strong>ci</strong>śleokreślone stanowisko.Pani Eleonora spojrzała <strong>na</strong>ń nie bez zdziwienia.– Jesteś <strong>na</strong>szym synem.91


– Czuję się szczęśliwy z tego powodu – ukłonił się z uśmiechem – ale to nie precyzujemego stanowiska. Widzi mama, lubię sytuacje wyraźne. Bardzo wyraźne. Pod względemprawnym również. Otóż dotychczas czerpałem z waszej kieszeni tyle, <strong>na</strong> ile <strong>na</strong> pewno niezarobiłem. Obecnie chcę pracować i chcę mieć pensję. Stałą pensję. Nie proponuję wam, byś<strong>ci</strong>emi od<strong>da</strong>li całkowity zarząd. Ale powiedzmy, powierzy<strong>ci</strong>e mi kierownictwo produkcji.– Prze<strong>ci</strong>eż i obecnie nic <strong>ci</strong> nie stoi <strong>na</strong> przeszkodzie w...– Owszem. Może<strong>ci</strong>e mnie uważać za dziwaka, ale ja nie potrafię, nie chcę, no i... nie będępracował i<strong>na</strong>czej. Wiem dosko<strong>na</strong>le, co mi powiesz, mamo. Powiesz, że jestem waszym spadkobiercą,że wszystko kiedyś będzie moją własnoś<strong>ci</strong>ą i że byłoby śmieszne branie posady wprzedsiębiorstwie własnych rodziców. Ale widzi<strong>ci</strong>e, do szczęś<strong>ci</strong>a, spokoju ducha i do zadowoleniaz siebie potrzeb<strong>na</strong> mi jest osobista niezależność. Muszę mieć pracę swoją, stanowiskoswoje i pieniądze swoje. I to jest mój warunek.Pan Czyński zrobił nieokreślony ruch ręką.– Warunek trochę dziwny, ale ostatecznie nie widzę powodu, by uz<strong>na</strong>ć go za niedorzeczność.– Po co <strong>ci</strong> to? – krótko zapytała pani Eleonora, patrząc ba<strong>da</strong>wczo w oczy synowi.– Czy nie wystarczy <strong>ci</strong>, mamo, jeżeli powiem, że to pragnienie samodzielnoś<strong>ci</strong>?– Samodzielność moż<strong>na</strong> bardzo źle zużytkować.– Zapewne. Ale prze<strong>ci</strong>e może<strong>ci</strong>e obwarować się zastrzeżeniami. Na przykład, jeżeli zostaniestwierdzone, że spełniam źle swoje obowiązki, że produkcja jakoś<strong>ci</strong>owo lub iloś<strong>ci</strong>owospa<strong>da</strong>, że organizacja psuje się, że z mojej winy powstają straty, ma<strong>ci</strong>e prawo mnie usunąć.Pan Czyński zaśmiał się.– Mówisz tak, jakbyśmy mieli zawierać formalną umowę.– A dlaczegóż by nie? – Leszek u<strong>da</strong>ł zdziwienie. – Wyraźne sytuacje ułatwiają stosunki.Chcę być zwykłym pracownikiem, <strong>taki</strong>m jak pan Gawlicki czy Słupek. Oni mają kontrakty.Mają w tych kontraktach zastrzeżone pobory, mieszkanie i premie. Nie widzę racji, dla którejmielibyś<strong>ci</strong>e odmawiać mi <strong>taki</strong>egoż kontraktu.Zapanowała <strong>ci</strong>sza. Leszek czuł, że za chwilę z ust matki znowu padniepytanie: – Po co <strong>ci</strong> to?... Chrząknął więc i do<strong>da</strong>ł:– Obowiązkowym i sumiennym pracownikiem potrafię być tylko w tym wypadku, gdy będęwiedział, że zobowiązałem się do tego umową. I<strong>na</strong>czej łatwo mi będzie przypomnieć sobie,że jestem synem właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>eli i że ostatecznie moje zaniedbania czy próżniactwo łatwo mioni wybaczą. Powinniś<strong>ci</strong>e się <strong>ci</strong>eszyć, że dobrowolnie chcę wziąć się w karby.– Dobrze – odpowiedziała pani Eleonora w zamyśleniu. – Zastanowimysię <strong>na</strong>d tą sprawą.– Dziękuję wam. – Leszek wstał, pocałował matkę w rękę, ojca w czoło i wyszedł.Nadrabiał swobodą i dobrą miną, lecz w duchu drżał <strong>na</strong> myśl, że matka przejrzy jego zamiaryi że kategorycznie odmówi. Dlatego też, by odsunąć wszelkie podejrzenia, zaczął bywaćw okolicznych dworach, odwiedzać <strong>na</strong>wet <strong>da</strong>lszych sąsiadów, a po powro<strong>ci</strong>e opowia<strong>da</strong>ćnowinki i ploteczki z szczególniejszym uwzględnieniem pochlebnych opisów wyglądu różnychpanien. Na rodzicach miało to wywrzeć wrażenie, że stabilizacja, której dla siebie pragnął,łączyła się w jego pla<strong>na</strong>ch z małżeństwem i że wizyty mają <strong>na</strong> celu wyszukanie kandy<strong>da</strong>tki<strong>na</strong> żonę.Do Radoliszek z Ludwikowa prowadził <strong>na</strong> zachód bity trakt. Nadłożywszy jed<strong>na</strong>k okołodziesię<strong>ci</strong>u kilometrów, moż<strong>na</strong> było dostać się do miasteczka jadąc <strong>na</strong> Bożyszki i Wickuny.Otóż Leszek, posunąwszy przedsięwzięte ostrożnoś<strong>ci</strong> jak <strong>na</strong>j<strong>da</strong>lej, odtąd tylko tej drogi używał.Wprost do Radoliszek jechał tylko wtedy, gdy swoją bytność w miasteczku mógł usprawiedliwićpotrzebą zakupów. I wówczas pędził jak szalony, by urwać sobie do<strong>da</strong>tkowy kwadrans<strong>na</strong> dłuższą rozmowę z Marysią.92


Za względu <strong>na</strong> swoje studia w fabryce częś<strong>ci</strong>ej rozporządzał teraz czasem po południu.Toteż nieraz w sklepie spotykał z<strong>na</strong>chora Kosibę z mły<strong>na</strong>. Trochę obawiał się tego poważnegobro<strong>da</strong>cza o smutnych oczach i olbrzymich barach. Był pewien, że z<strong>na</strong>chor patrzy <strong>na</strong>ń nieżyczliwieczy <strong>na</strong>wet groźnie, cho<strong>ci</strong>aż Marysia zapewniała, że jest to <strong>na</strong>jlepszy człowiek podsłońcem.– Może jest odrobinę nieufny w stosunku do <strong>ci</strong>ebie – mówiła. – Ale sam jesteś temu winien.Gdybyś mi pozwolił zwierzyć się mu z <strong>na</strong>szych zaręczyn, jestem przeko<strong>na</strong><strong>na</strong>, że polubiłby<strong>ci</strong>ę od razu.– To już wolę przezorność – uśmiechnął się. – A <strong>na</strong> objawy jego sympatii gotów jestempoczekać. Niech stracę! Spojrzała <strong>na</strong>ń z wyrzutem.– Leszku! To nieładnie, że pokpiwasz z <strong>na</strong>jzacniejszego człowieka i z mojego wielkiegoprzyja<strong>ci</strong>ela.– Przepraszam <strong>ci</strong>ę, kochanie. Ale uważam, wy<strong>da</strong>je mi się, że nie bardzo to odpowiednialokata sentymentów dla <strong>ci</strong>ebie. Może ten z<strong>na</strong>chor jest wzorem pocz<strong>ci</strong>woś<strong>ci</strong>, może <strong>na</strong>wet umieleczyć, w co nie za<strong>na</strong>dto wierzę, ale prze<strong>ci</strong>e to prosty chłop. Co <strong>ci</strong> po przyjaźni <strong>taki</strong>ego prostaka?Potrząsnęła głową.– Co mi po przyjaźni?... Widzisz, Leszku, ty masz rodziców i nie wiesz, co to jest byś sierotą.Tak nie mieć nikogo, absolutnie nikogo. Wtedy każd? ręka, wy<strong>ci</strong>ągnięta w <strong>na</strong>szą stronę,każ<strong>da</strong>, cho<strong>ci</strong>ażby <strong>na</strong>jgrubszą pokryta skórą choćby <strong>na</strong>jbardziej spracowa<strong>na</strong>, to skarb, wielkiskarb. Nieoceniony skarb. Ty tego nie zrozumiesz!– Ależ rozumiem, Marysieńko, rozumiem. – Leszek zawstydził się. – I niech mnie diabliwezmą, jeżeli nie wy<strong>na</strong>grodzę temu pocz<strong>ci</strong>wcowi tego, że .tę moją jedyną, moją <strong>na</strong>jdroższą...Prze<strong>ci</strong>eż ja go lubię.Marysia opowiedziała mu, co obiecał jej z<strong>na</strong>chor, gdy bała się, że utra<strong>ci</strong> pracę u paniSzkopkowej.– Teraz widzisz, jakie on ma serce? – skończyła. Leszek był wzruszony.– Tak! To wyjątkowa dobroć! Ale i my nie będziemy gorsi. Niech tylko wszystko mi sięułoży, ten człowiek dostanie w Ludwikowie chałupę porządną i dożywo<strong>ci</strong>e. Wiedz, że kto <strong>ci</strong>kamyk spod nóg usunie, już ma zapewnioną moją wdzięczność. I zaraz przy pierwszym spotkaniu<strong>da</strong>m mu trochę pieniędzy...Marycha zaśmiała się.– To ty go nie z<strong>na</strong>sz. On w ogóle pieniędzy nie przyjmuje. Prze<strong>ci</strong>e leczy przeważnie <strong>da</strong>rmo.A poza tym powiedziałeś, że to prosty chłop. Otóż wyobraź Sobie, że ja mam co do tegopoważne wątpliwoś<strong>ci</strong>.– Niby dlaczego?– Czy ty wiesz, że on, z<strong>da</strong>je się, z<strong>na</strong> język francuski?– No, mógł być <strong>na</strong> emigracji. Dużo chłopów jeździ <strong>na</strong> roboty do Francji.– Nie! – zaprzeczyła. – Gdyby tak było, umiałby mówić po francusku. Lecz on czytał, i towiersze. Tylko nie zdradź się przed nim, <strong>na</strong> miłość Boską, że wiesz o tym.– Dlaczego?– Bo samo wspomnienie tego wywiera <strong>na</strong> nim <strong>taki</strong>e straszne wrażenie! Jestem pew<strong>na</strong>, że wjego ży<strong>ci</strong>u jest jakaś wielka tajemnica.– Czyli przypuszczasz, że jest to człowiek inteligentny, ukrywający się w chłopskim przebraniu?– Nie wiem czy ukrywający się. Przysięgłabym, że człowiek <strong>taki</strong> jak onnie mógł popełnić nic hańbiącego i zmuszającego do ukrywania się. Ale on jest inteligentny.Zwróć uwagę <strong>na</strong> wyraz jego oczu, <strong>na</strong> niektóre ruchy, <strong>na</strong> sposób mówienia. Może to mojeprzywidzenie, lecz gdy z nim rozmawiam, odnoszę wrażenie, iż umysłowo on stoi z<strong>na</strong>czniewyżej ode mnie.93


– Bywają mądrzy chłopi – zauważył Leszek i zamyślił się. Po chwili zawołał:– Mam! To jest bardzo prosty sposób. Zupełnie łatwo możemy wyba<strong>da</strong>ć go i stwierdzić,czy jest inteligentem, czy chłopem. Byle zręcznie go podejść.– Leszku! Ale ja za żadne skarby nie chcę...– Wiem, wiem! Ja też nie mam <strong>taki</strong>ch zamiarów. Ani myślę wtrącać się w jego tajemnice,jeżeli je w ogóle ma. Chodzi mi tylko o sprawdzenie. Ręczę, że się <strong>na</strong>wet nie spostrzeże.– Wszystko jedno. – Zrobiła niezadowoloną minę. – To nie jest ładne.– Jak chcesz. Mogę się bez tego obyć – zgodził się Leszek.Zgodził się jed<strong>na</strong>k tylko pozornie i postanowił sobie przy pierwszej okazji zrobić próbę.Miał w <strong>na</strong>turze pasję do rozwiązywania tajemnic. Jeszcze będąc małym chłopcem, zaczytywałsię w Karolu Mayu, a później w sensacyjnych opowia<strong>da</strong>niach Co<strong>na</strong>n Doylea. Nawetzwykłe rebusy działały <strong>na</strong>ń urzekająco.Sposób, <strong>który</strong> przyszedł mu do głowy, istotnie nie był skomplikowany. Należało po prostuw rozmowie ze z<strong>na</strong>chorem użyć <strong>taki</strong>ch słów, <strong>który</strong>ch prosty chłop z<strong>na</strong>ć nie może. Jeżeli zrozumiesens z<strong>da</strong>nia czy pytania, będzie to oczywistym dowodem, że nie jest tym, za kogo siępo<strong>da</strong>je. Wówczas dopiero moż<strong>na</strong> się będzie posunąć <strong>da</strong>lej w ba<strong>da</strong>niu przyczyn...Jednego z <strong>na</strong>jbliższych dni, jadąc okólną drogą do Radoliszek, spotkał z<strong>na</strong>chora, widoczniewracającego z miasteczka. Zatrzymał motocykl, ukłonił się i wskazując <strong>na</strong> pęk jakichśziół, zebranych widocznie w rowach przydrożnych, zapytał:– A <strong>na</strong> jaką to chorobę skuteczne, panie Kosiba?– To dzięgiel. Na serce pomaga – uprzejmie, ale chłodno odpowiedział z<strong>na</strong>chor.By go usposobić lepiej i skłonić do dłuższej pogawędki, Leszek zażartował:– A nie wie pan, jakie jest <strong>na</strong>jlepsze lekarstwo <strong>na</strong> miłość? Z<strong>na</strong>chor podniósł oczy i powiedziałdobitnie:– Na miłość, młody panie, <strong>na</strong>jlepsza jest – ucz<strong>ci</strong>wość.Uchylił czapki i ruszył przed siebie.Leszek przez chwilę stał nieruchomo, zaskoczony odpowiedzią, której nie oczekiwał, potemdomyślił się, o co z<strong>na</strong>chorowi chodziło, i mruknął do siebie:– Nie moż<strong>na</strong> mu odmówić braku „esprit <strong>da</strong>propos”.Po przyjeździe do miasteczka opowiedział Marysi o spotkaniu i do<strong>da</strong>ł:– Muszę się przyz<strong>na</strong>ć, że speszył mnie trochę, cho<strong>ci</strong>aż <strong>na</strong> taką receptę prze<strong>ci</strong>e nie zasłużyłem.– Ale on o tym nie wie – zauważyła.– Właśnie. Diabelnie mnie krę<strong>ci</strong>ło, by mu wygarnąć prawdę. W ogóle męczy mnie ta tajemnica.Najchętniej roztrąbiłbym wszystkim o <strong>na</strong>szych zaręczy<strong>na</strong>ch. Ale jeszcze nie wolnomi. Nie wolno. Pośpiech mocno pokrzyżowałby moje plany.Toteż starał się teraz nie tylko w Ludwikowie, lecz <strong>na</strong>wet w Radoliszkach nie zwracać niczyjejuwagi swymi wizytami. Czasami motocykl zostawiał przed karczmą lub <strong>na</strong> podwórkuu Glazera, handlarza koni, a do sklepu przychodził piechotą. Zawsze nie tak rzucało się to woczy.Widocznie i do Ludwikowa nie do<strong>ci</strong>erały nowe plotki, gdyż rodzice nie wspomi<strong>na</strong>li o niczym,prze<strong>ci</strong>wnie, przyglą<strong>da</strong>li się życzliwie pracy sy<strong>na</strong> w fabryce. Do decydującej rozmowynie wracali, nie zaczy<strong>na</strong>ł jej też Leszek w obawie, że w jego nie<strong>ci</strong>erpliwoś<strong>ci</strong> gotowi dopatrzyćsię szczególniejszych pobudek.Pewnego piątku spotkał się znowu ze z<strong>na</strong>chorem Kosiba. Tym razem w sklepie. Staryrozmawiał z Marysią i gdy Leszek wchodził, <strong>na</strong> jego bro<strong>da</strong>tej, wielkiej twarzy zostały jeszczeresztki uśmiechu. Widocznie był dobrze usposobiony i Leszek postanowił skorzystać z tejsposobnoś<strong>ci</strong>, by przeprowadzić swój zamierzony eksperyment. Przywitał się z niefrasobliwążyczliwoś<strong>ci</strong>ą i od niechcenia zapytał:– Pan z Królestwa pochodzi i nie tęskno panu za swoimi stro<strong>na</strong>mi?94


– Nikogo tam nie zostawiłem, to i nie tęskno.– To dziwne. Ja jestem jeszcze zbyt młody i nie mam doświadczenia, ale od starszych słyszałem,że <strong>na</strong> obczyźnie męczyła ich nostalgia. Pan jej nie odczuwa?– Czego? – Z<strong>na</strong>chor zamrugał powiekami.– Nostalgii – swobodnie powtórzył Leszek.– Nie. – Potrząsnął głową. – Toż ta sama ziemia, nie obczyz<strong>na</strong>. Leszek nie był jeszcze pewieni zauważył:– No tak, ale ludzie inni, inne obyczaje. Zawsze to niełatwo zaaklimatyzować się.Z<strong>na</strong>chor wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Wędrowałem po całym państwie. Wszędzie mi dom i nigdzie. I to nie zadowoliło Leszka.Z<strong>na</strong>chor mógł sensu niez<strong>na</strong>nego słowa domyślić się z całego z<strong>da</strong>nia. Należało pytaniezbudować precyzyjniej.– I tu ludzie dla pa<strong>na</strong> życzliwi – powiedział. – Nieraz to słyszałem. Ma pan dużą frekwencję?Kosiba kiwnął głową.– Owszem. Najwięcej wiosnę i zimią. Latem mniej chorują. Leszkowi mocniej zabiło serce.Teraz był już prawie pewien, że domysły Marysi były słuszne. Dorzu<strong>ci</strong>ł jeszcze:– Zebrałby pan majątek, gdyby nie to, że pan ma widocznie aspiracje filantropa.Z<strong>na</strong>chor albo nie spostrzegł się, że jest egzaminowany, albo było mu obojętne, że zastawiają<strong>na</strong>ń pułapkę, gdyż uśmiechnął się dobrodusznie.– To nie filantropia – powiedział. – Ot, po prostu zależy mi <strong>na</strong> pomaganiu<strong>ci</strong>erpiącym, a <strong>na</strong> majątku... nic nie zależy. Panu, jako bogatemu, trudnoto będzie zrozumieć.– A dlaczego?– Bo bogactwo otumania. Zdobywa się bogactwo po to, by czemuśsłużyło, by w czym i pomogło. Gdy się je jed<strong>na</strong>k już zdobędzie, ono zagłusza wszystko ikaże człowiekowi, by jemu, bogactwu, służył.– Czyli z roli środka przechodzi do rangi celu?– Ano tak.– Wychodząc z tego założenia, niebezpiecznie jest posia<strong>da</strong>ć cokolwiekw ogóle, bo człowiek może stać się niewolnikiem swojej własnoś<strong>ci</strong>?– A pewnie – przytaknął łagodnie z<strong>na</strong>chor. – Ale niebezpieczeństwo będzie tylko wtedy,kiedy człowiek tego nie rozumie, kiedy zapamięta się.Marysia w milczeniu przysłuchiwała się tej rozmowie i odgadła, że Leszek rozpoczął ją wcelu sprawdzenia swoich podejrzeń. Teraz nie wątpiła już, że miała słuszność. Z<strong>na</strong>chor AntoniKosiba <strong>na</strong> pewno nie był prostym chłopem. Musiał w swoim czasie otrzymać wykształcenielub też obracać się w środowisku ludzi wykształconych. Do <strong>taki</strong>ego samego wniosku doszedłLeszek.Po wyjś<strong>ci</strong>u z<strong>na</strong>chora powiedział:– Wiesz, że to zasta<strong>na</strong>wiające! Ten człowiek myśli o zagadnieniach abstrakcyjnych, umierozumować logicznie i dosko<strong>na</strong>le z<strong>na</strong> z<strong>na</strong>czenie <strong>taki</strong>ch wyrazów, <strong>który</strong>ch prostacy nigdy nieużywają. Dam głowę, że kryje się w tymrzeczywiś<strong>ci</strong>e jakaś tajemnica. :– A widzisz!– Nie o to jed<strong>na</strong>k chodzi mi w tej chwili – <strong>ci</strong>ągnął Leszek – <strong>na</strong>jbardziejzdumiewa mnie in<strong>na</strong> stro<strong>na</strong> tej kwestii. Otóż ten człowiek niewątpliwie ob<strong>da</strong>rzony jest dużąinteligencją. Przypuśćmy, że dla jakichś nie z<strong>na</strong>nych <strong>na</strong>m przyczyn postanowił u<strong>da</strong>waćzwyczajnego chłopa. Musiało mu <strong>na</strong> tym zależeć, skoro konsekwentnie żyje jak chłop, pracujejak chłop, ubiera się i <strong>na</strong>wet wyraża się jak chłop. I <strong>na</strong>gle <strong>da</strong>je się w<strong>ci</strong>ągnąć w przygodnąrozmowę, w której pozwala mi zdemaskować swoje wykształcenie!... To właśnie jest zupełnieniezrozumiałe! Jak to? Zrobił tyle, by uchodzić za prostaka, zrobił wszystko, a <strong>da</strong>je się w<strong>ci</strong>ą-95


gnąć w taką widoczną zasadzkę! To nie trzyma się kupy. Wyglą<strong>da</strong> tak, jakby mu nie zależało<strong>na</strong> <strong>da</strong>lszej maskaradzie. Do licha!Pasjonuje mnie ta zagadka.Marysia wzięła go za rękę.– A widzisz, jakiś niedobry. Obiecałeś mi prze<strong>ci</strong>e, że nie będziesz się tym zajmował. Nieprzebaczyłabym <strong>ci</strong> nigdy, gdyby z twojej, a pośrednio z mojej przyczyny stryj<strong>ci</strong>a Antoniegomogły spotkać jakiekolwiek przykroś<strong>ci</strong>.– Bądź spokoj<strong>na</strong>, kochanie. Do tego w żadnym razie nie dojdzie. Jeżeli <strong>na</strong>wet coś wykryję,będzie to <strong>na</strong>szą tajemnicą. Zresztą czyż mamy teraz czas zajmować się sprawami innych?...Kochanie! A jakże z tym pamiętnikiem?Przyrzekła mu przynieść swój pamiętnik, zaniedbany już wprawdzie od trzech lat, lecz stanowiącyniemal codzienne kroniki jej ży<strong>ci</strong>a, jeszcze od dzie<strong>ci</strong>ństwa.Po<strong>da</strong>ła mu gruby tom w płó<strong>ci</strong>ennej oprawie.– Chcę, byś to przeczytał – powiedziała, rumieniąc się. – Ale proszę <strong>ci</strong>ę! Nie śmiej się zemnie. Byłam kiedyś bardzo głupiutka, a... nie wiem, czy z biegiem lat u<strong>da</strong>ło mi się zmądrzeć.– Jesteś <strong>na</strong>jmądrzejszą dziewczyną, jaką widziałem – zapewnił ją z wesołym patosem. –Najlepszy dowód, żeś się poz<strong>na</strong>ła <strong>na</strong> mnie.– Jeżeli to ma być miarą mądroś<strong>ci</strong> – zaśmiała się – to ty złe sobie wystawiasz świadectwo,żeś wybrał <strong>taki</strong>e małe nic jak ja.– To małe nic jest dla mnie wszystkim.Tegoż wieczoru, ułożywszy się do snu, Leszek otworzył pamiętnik <strong>na</strong> stronie pierwszej izaczął czytać:– „Nazywam się Maria Jolanta Wilczurów<strong>na</strong>. Mam lat dziesięć. Mój pierwszy tatuś nieżyje, a z drugim tatusiem i mamusią mieszkamy w <strong>na</strong>szej kochanej leśniczówce, w samymśrodku olbrzymiej Puszczy Odrynieckiej...”Niewprawne, krzywe literki splatały się w słowa zwyczajne, słowa proste, słowa bezpretensjo<strong>na</strong>lne,wy<strong>ci</strong>ągały się w faliste linijki, pokrywały stronicę za stronicą.Mimo woli uśmiechały się usta i wilgotniały oczy przy wczytywaniu się w te kartki, w tedrogie, <strong>na</strong>jdroższe <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e kartki, które dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po rokupozwalały mu patrzeć <strong>na</strong> jej malutkie, lecz jakże ważne radoś<strong>ci</strong>, <strong>na</strong> dzie<strong>ci</strong>nne, lecz wzruszającezmartwienia, <strong>na</strong> tę jasną duszyczkę, tak czystą, tak czułą, tak wrażliwą, te kartki, które pozwalałymu towarzyszyć jej dzie<strong>ci</strong>ństwu, jej latom dziewczęcym, wżyć się w nie i jeszczemocniej zapragnąć, by nic go już z nią nie rozdzieliło.Rozdział XIIPierwsze czerwone liś<strong>ci</strong>e klonów zaczęły opa<strong>da</strong>ć z drzew. Jesień była wczes<strong>na</strong> jeszcze,<strong>ci</strong>epła, <strong>ci</strong>cha, słonecz<strong>na</strong>. W dni powszednie pługi wychodziły w pole i traktem <strong>ci</strong>ągnęły furmankiobładowane <strong>ci</strong>ężkimi workami, ale w niedzielę pusto było wszędzie. Tylko świerszczećwierkały, tylko ptak jakiś poderwał się czasem <strong>na</strong>d rżyskami spokojnym, niespłoszonymlotem lub o<strong>ci</strong>ężałym kłusem przebiegł spasiony zając.W tę <strong>ci</strong>szę ostrym stentorowym warkotem wdzierał się głos motoru. Motocykl minął dojazddo mły<strong>na</strong> i skrę<strong>ci</strong>ł z traktu w boczną drogę między zaroślami. Młody Czyński jeździłszybko, lecz był dosko<strong>na</strong>łym kierowcą i Marysia, która trochę bała się podczas pierwszychwy<strong>ci</strong>eczek, teraz już czuła się <strong>na</strong> tylnym siodełku zupełnie bezpiecz<strong>na</strong>. Tylko <strong>na</strong> ostrzejszychskrętach instynktownie mocniej trzymała towarzysza.96


Droga prowadziła do wickuńskiego lasu. Jeździli tu każdej niedzieli. Zwykle po obiedzieMarysia wychodziła <strong>na</strong> trakt za miasteczko i tu spotykali się z <strong>da</strong>la od ludzkich oczu. Rzadkospotykali tu kogokolwiek, a i w <strong>taki</strong>ch wypadkach Marysia mogła nie obawiać się, że zostaniepoz<strong>na</strong><strong>na</strong>. Zielony kombinezon, szlem i okulary zmieniały ją do niepoz<strong>na</strong>nia. Do lasu było cośokoło sześ<strong>ci</strong>u kilometrów i tam spędzali czas do wieczora, a wieczorem Leszek odwoził Marysięznowu do Radoliszek, a sam okrężną drogą wracał do Ludwikowa.Zachowanie <strong>na</strong>j<strong>da</strong>lej posuniętych ostrożnoś<strong>ci</strong> było konieczne, gdyż złe języki nie zostawiłyby<strong>na</strong> Marysi suchej nitki, gdyby się rozeszło, że we dwójkę z młodym inżynierem jeździdo lasu.Tej jed<strong>na</strong>k niedzieli Leszek, pomagając Marysi zapiąć kombinezon, powiedział:– To już ostatnia <strong>na</strong>sza konspiracja. W jego tonie było coś zasta<strong>na</strong>wiającego.– Dlaczego ostatnia? – zapytała Marysia.– Bo jutro ogłosimy wszystkim, że jesteśmy zaręczeni. Marysia znieruchomiała.– Co ty mówisz, Leszku! – szepnęła.Ogarnął ją <strong>na</strong>gły przestrach przed tym, co miało <strong>na</strong>stąpić. Oczy-wiś<strong>ci</strong>e wierzyła <strong>na</strong>rzeczonemu.Wierzyła bezgranicznie. Ale prze<strong>ci</strong>eż gdzieś w głębi, w podświadomoś<strong>ci</strong> żyło w niejjakieś spokojne i smutne zwątpienie. Wolała nie zasta<strong>na</strong>wiać się <strong>na</strong>d przyszłoś<strong>ci</strong>ą. Teraźniejszośćbyła tak pięk<strong>na</strong>, że z<strong>da</strong>wało się, iż cokolwiek by przyszło, musiało być gorsze.– No, sia<strong>da</strong>j, kochanie – przy<strong>na</strong>glał Leszek – musimy mieć dziś dużo czasu <strong>na</strong> uplanowaniewszystkiego.W milczeniu usadowiła się <strong>na</strong> siodełku. Pęd powietrza zawsze ją trochę oszałamiał, aledziś czuła się prawie nieprzytom<strong>na</strong>. Nie przypuszczała, by mogło to <strong>na</strong>stąpić tak prędko, niewiedziała zresztą, od czego ujawnienie ich <strong>na</strong>rzeczeństwa było uzależnione. Nie wiedziała inie umiała się dowiedzieć, gdyż Leszek po gruntownym rozważeniu sprawy postanowił zataićprzed mą swoje posunię<strong>ci</strong>a.Właśnie wczoraj zakończył je i miał teraz w kieszeni <strong>na</strong>jformalniejszy kontrakt. Dokumentten zawierał trzyletnią umowę między rodzicami i synem. Na mocy kontraktu młody Czyńskiobejmował stanowisko kierownika produkcji w fabryce z niezbyt wprawdzie wysoką, leczzupełnie wystarczającą pensją.Wycyganienie od rodziców <strong>taki</strong>ej umowy nie było zbyt ładnym chwytem. Musiał użyć tegopodstępu, lecz właśnie dlatego, że nie był to podstęp chwalebny, wolał zamilczeć o nimwobec Marysi. Obawiał się, i zapewne nie bez słusznoś<strong>ci</strong>, że dziewczy<strong>na</strong> gotowa byłabyoprzeć się i me ch<strong>ci</strong>eć skorzystać z wygód zdobytych w <strong>taki</strong> sposób.Osobiś<strong>ci</strong>e Leszek nie zachwycał się swoją machi<strong>na</strong>cją, lecz nie żywił też specjalnychskrupułów. Ostatecznie była to walka o byt, walka o szczęś<strong>ci</strong>e własne i szczęś<strong>ci</strong>e kochanejdziewczyny. Musiał zdobyć potrzebne atuty i zdobył je. Musiał wytrą<strong>ci</strong>ć rodzicom z rąk środkirepresyjne i wytrą<strong>ci</strong>ł je.W poniedziałek – ułożył już to sobie – oświadczy im, że postanowił nieodwołalnie ożenićsię z Marysią. Wówczas oczywiś<strong>ci</strong>e zrozumieją, dlaczego upierał się przy kontrak<strong>ci</strong>e.– Tak – powie im – to praw<strong>da</strong>. Przewidywałem, że zechce<strong>ci</strong>e utrudnić mi małżeństwo,przewidywałem, że przekła<strong>da</strong>jąc swoje przesądy kastowe <strong>na</strong>d szczęś<strong>ci</strong>e swego sy<strong>na</strong> będzie<strong>ci</strong>estarali się zmusić mnie do zmiany postanowienia i że nie cofnie<strong>ci</strong>e się przed uży<strong>ci</strong>em wszelkichśrodków. Nie widzę wobec tego racji, dla której ja musiałbym z góry wyrzekać się środkówobrony. Zresztą nie popełniłem żadnego <strong>na</strong>duży<strong>ci</strong>a. Będzie<strong>ci</strong>e musieli pła<strong>ci</strong>ć mi przeztrzy lata pensję, ale prze<strong>ci</strong>e nie za <strong>da</strong>rmo. Otrzyma<strong>ci</strong>e w zamian rzetelną i sumienną pracę. Ateraz ma<strong>ci</strong>e do wyboru: albo pogodzi<strong>ci</strong>e się z sytuacją, poz<strong>na</strong><strong>ci</strong>e moją przyszłą żonę i przyjmie<strong>ci</strong>eją jako nowego członka rodziny, albo wykreśli<strong>ci</strong>e i mnie z rodziny.Och, wiedział dosko<strong>na</strong>le, że rodzice od razu nie ulegną. Wiedział, że posypią się prośby igroźby, że będą łzy i obrazy, że może rzeczywiś<strong>ci</strong>e dojść do zerwania stosunków i do jawnejwojny. Lecz <strong>na</strong> to nie było już rady.97


W głębi duszy jed<strong>na</strong>k miał <strong>na</strong>dzieję, że u<strong>da</strong> mu się wresz<strong>ci</strong>e uzyskać ich zgodę. Byle zech<strong>ci</strong>elipoz<strong>na</strong>ć Marysię. Był przeko<strong>na</strong>ny, że jej wdzięk, jej inteligencja, jej dobroć i tewszystkie zalety, jakich nie spotykał u tylu innych panien, przemówią <strong>na</strong>jlepiej do przeko<strong>na</strong>niarodziców.W każdym razie przygotowany był <strong>na</strong> wszystko i w zależnoś<strong>ci</strong> od tego, jak przyjmą rodzicejego jutrzejsze oświadczenie, ukła<strong>da</strong>ł <strong>da</strong>lszy plan działania.Tak czy owak, Marysia zaraz od jutra musiała porzu<strong>ci</strong>ć pracę w sklepie. Jeżeli rodzice pogodząsię z wolą sy<strong>na</strong>, przeniosłaby się <strong>na</strong>tychmiast do Ludwikowa. Jeżeli nie, musiałaby doczasu ślubu wyjechać do Wil<strong>na</strong>. Leszek i tam przygotował wszystko. Zamieszkałaby <strong>na</strong> tenmiesiąc u Wacków Korczyńskich. Wacek był szkolnym kolegą Leszka, a pani Korczyńska<strong>na</strong>jserdeczniej zaopiekowałaby się <strong>na</strong>rzeczoną Leszka, którego bardzo lubiła.Pozostawało omówienie z Marysią spraw dotyczących jej wyjazdu i rozstania się z dotychczasowąopiekunką. Bądź co bądź nie była jeszcze pełnoletnia i taka Szkopkowa, choć Leszektego poważnie nie brał w rachubę, mogła robić jakieś trudnoś<strong>ci</strong>. Poza tym w razie wyjazdu doWil<strong>na</strong> wyłaniała się jeszcze drażliwa kwestia pienięż<strong>na</strong>. Nie wiedział, czy Marysia, która <strong>na</strong>pewno własnych pieniędzy nie ma, zgodzi się przyjąć potrzebną kwotę od niego. Nie byłabyto zresztą wielka suma. Pani Korczyńska zajęłaby się w Wilnie uzupełnieniem Marysinej garderobysama. Obliczyliby się później, a <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e Wackowi, <strong>który</strong> jest świetnie zarabiającymadwokatem, te drobne wy<strong>da</strong>tki nie zrobią żadnej różnicy.O tym wszystkim rozmyślał Leszek podczas drogi. Marysia, siedząc za nim, również pogrążo<strong>na</strong>była w swoich myślach. Droga była, jak zwykle w niedzielę, pusta. Dopiero kołomostku spotkali chłopską furmankę <strong>ci</strong>ągnioną przez małego konika. Koń przestraszył się maszynyi rzu<strong>ci</strong>ł się <strong>na</strong> bok. Woźnica chyba był pijany, bo zamiast ś<strong>ci</strong>ągnąć w porę lejce, wyskoczyłdo rowu. Jego pasażer wysypał się za nim. Tumany kurzu zakryły ten obraz, <strong>który</strong>podziwiali zresztą zaledwie sekundę. Leszek nie zatrzymał się i tylko Marysi przez chwilę sięz<strong>da</strong>wało, że pasażerem furmanki był ktoś z<strong>na</strong>jomy.I nie myliła się: pasażerem był Zenon Wojdyłło. Gdy motocykl zniknął w obłokach kurzu<strong>na</strong> zakrę<strong>ci</strong>e, Zenon wygramolił się z rowu i wygrażając pięś<strong>ci</strong>ą, wybełkotał kilka soczystychprzekleństw, tym soczystszych, że rzeczywiś<strong>ci</strong>e był pijany.Ani Marysia jed<strong>na</strong>k, ani Leszek już tego nie słyszeli. Droga rozszerzała się właśnie i wpa<strong>da</strong>ław stary, wysokopienny las.Dojechali do niewielkiej polanki i tu rozłożyli się swoim małym obozem. Nieskomplikowa<strong>na</strong>uczta skła<strong>da</strong>ła się z owoców i z paru tabliczek czekolady. Zostawili to wszystko przyukrytym w krzakach motocyklu i wziąwszy się za ręce, poszli <strong>na</strong>d brzeg wąwozu. Zawsze tusiadywali. Wąwóz był głęboki, o stromych zboczach, <strong>na</strong> dnie płynął wąziutki, czarny strumyczek.Nieraz, siedząc tu <strong>ci</strong>chutko, widzieli sarny przychodzące do wody. Dziś jed<strong>na</strong>k rozmawiali,a ich głosy, odbijając się echem w parowie, musiały wypłaszać sarny.– Kochanie moje – mówił Leszek – skończyły się już <strong>na</strong>sze przykroś<strong>ci</strong>. Za miesiąc bierzemyślub. Wyobrażam sobie minę pocz<strong>ci</strong>wego proboszcza, gdy zjawimy się, by <strong>da</strong>ć <strong>na</strong> zapowiedzi!No, jego minę i innych! Będzie sensacja!Zatarł ręce i zdziwił się spojrzawszy <strong>na</strong> Marysię:– Jesteś czymś zmartwio<strong>na</strong>?– Bo widzisz – westchnęła – dla mnie to wszystko nie będzie rzeczą przyjemną. Łatwomożesz sobie wyobrazić, co ludzie powiedzą.– Cóż mogą powiedzieć?– Ano że wychodzę za <strong>ci</strong>ebie dla kariery... dla pieniędzy, dla stanowiska, że robię dobryinteres, że u<strong>da</strong>ło mi się złapać <strong>taki</strong>ego męża... Leszek poczerwieniał.– To są głupstwa! Jak możesz coś podobnego przypuszczać?– Sam wiesz dosko<strong>na</strong>le, że tak będą mówić.98


– Więc im odpowiem – wybuchnął – że są bałwa<strong>na</strong>mi. Własną nędzną miarką chcą mierzyćwszystko. Ale wara od <strong>ci</strong>ebie! Wara! Nie bój się, potrafię obronić swoją żonę. Przedsamym diabłem! Jeżeli w ogóle <strong>taki</strong>e brzydkie słowo jak interes może tu wchodzić w grę, totylko ja robię dobry interes żeniąc się z tobą. Tak, tylko ja, bo bez <strong>ci</strong>ebie nie mógłbym żyć. Inie ch<strong>ci</strong>ałbym. A ty wyszłabyś za mnie, choćbym grosza nie miał, <strong>na</strong>zywał się Pip<strong>ci</strong>kowski ibył zwykłym robotnikiem. Gotów jestem <strong>na</strong> to przysiąc!Marysia przytuliła się doń.– I nie popełniłbyś krzywoprzysięstwa. Na pewno wolałabym, byś był biedny.– Ależ ja jestem, kochanie, biedny. Nie mam nic. Wszystko <strong>na</strong>leży do moich rodziców izależne jest od ich fantazji. Ja mam tylko posadę w Ludwikowie. Pensję i niewielki apartamen<strong>ci</strong>k.To wszystko. Więc widzisz, że nie robisz żadnej kariery. Największym moim skarbembędziesz ty... Skarbem, którego nikomu nie od<strong>da</strong>m...Wpatrywał się z zachwytem w jej pochyloną głowę, w złotawe błyski słońca <strong>na</strong> gładkoprzyczesanych włosach, w subtelny profil.– Nawet nie wiesz – mówił – jaka ty jesteś pięk<strong>na</strong>. Prze<strong>ci</strong>e widziałem tysiące kobiet. Tysiące.Widziałem te renomowane pięknoś<strong>ci</strong>, za <strong>który</strong>mi-świat szaleje, różne gwiazdy filmowei inne. Żad<strong>na</strong> z nich nie mogłaby rów<strong>na</strong>ć się z tobą. A już <strong>na</strong> pewno żad<strong>na</strong> nie ma <strong>taki</strong>egowdzięku. Ty nie wiesz, że każdy twój ruch, każdy uśmiech, każde spojrzenie to dzieło sztuki.W tych parszywych Radoliszkach też umieli poz<strong>na</strong>ć się <strong>na</strong> tobie! Ale zobaczysz, kiedywprowadzę <strong>ci</strong>ę w wielki świat! Wszyscy głowy potracą! Mówię <strong>ci</strong>! Najsławniejsi malarzebędą dobijać się o portretowanie <strong>ci</strong>ebie. Pisma ilustrowane będą po<strong>da</strong>wać twoje fotografie...– O Boże! – zaśmiała się. – Jak ty strasznie przesadzasz!– Nic nie przesadzam! Zobaczysz sama. A ja będę chodził dumny jak król. Wiem, że topróżność, ale bo<strong>da</strong>j każdy mężczyz<strong>na</strong> ma tę wadę. Cieszy go i <strong>na</strong>pełnia pychą to, że ma kobietę,której mu wszyscy zazdroszczą.Marysia potrząsnęła głową.– Jeżeli <strong>na</strong>wet z<strong>na</strong>leźliby się tacy, co dopatrzyliby się we mnie jakiejś urody, to i tak dozazdroś<strong>ci</strong> byłoby jeszcze mało. Strach znów ogarnia <strong>na</strong> myśl, jak ja będę kompromitowała sięswoim brakiem form towarzyskich, swoim nieoby<strong>ci</strong>em i głupotą.– Maryśka!– No tak. Myślisz, że twoi z<strong>na</strong>jomi zapomną mi to, że byłam panienką sklepową u paniSzkopkowej? Będę cały czas jak <strong>na</strong> cenzurowanym. Bo i rzeczywiś<strong>ci</strong>e jestem zwykłym kop<strong>ci</strong>uszkiem,prowincjo<strong>na</strong>lną gąską. Nie potrafię wśród twoich ruszać się, nie potrafię z nimimówić. Prze<strong>ci</strong>e moje wykształcenie jest prawic żadne. Wprawdzie mamusia miała zamiarprzygotować mnie do matury, ale jak wiesz, matury nie mam. Żenisz się z – prostaczką.W jej głosie brzmiał smutek. Leszek łagodnie wziął ją za rękę i zapytał:– Powiedz, Marysieńko, czy uważasz mnie za bezkrytycznego i <strong>na</strong>iwnego głupca?– Ale cóż znowu! – zaprotestowała.– Czy sądzisz, że swoimi wymaganiami i poziomem kryteriów stoję z<strong>na</strong>cznie niżej odmoich krewnych i z<strong>na</strong>jomych?... Bo z tego, co mówisz, może tak wyglą<strong>da</strong>ć. Ja, ostatecznygłupiec, biorę <strong>ci</strong>ebie za żonę, dopatrując się w tobie zalet, kórych nie masz, a dopiero oniobejrzawszy <strong>ci</strong>ę odkryją, że się myliłem.– Nie, Leszku – zaprzeczyła pojed<strong>na</strong>wczo. – Ty patrzysz <strong>na</strong> moje braki pobłażliwie, bomnie kochasz.– Więc i oni <strong>ci</strong>ę pokochają.– Daj to, Boże.– A twoje braki są w ogóle urojeniem. Życzyłbym wszystkim pannom, by wyglą<strong>da</strong>ły takrasowo jak ty, by miały tyle wrodzonej inteligencji i tyle delikatnoś<strong>ci</strong> uczuć. Jeżeli zaś chodzio oby<strong>ci</strong>e, o kulturę towarzyską, jestem przeko<strong>na</strong>ny, że przyswoisz ją sobie bez <strong>na</strong>jmniejszego99


trudu, kształ<strong>ci</strong>ć się zaś będziesz mogła, ile <strong>ci</strong> się podoba. Byle nie za wiele, bo nie ch<strong>ci</strong>ałbymmieć żony o wiele mądrzejszej ode mnie.– Tego nie obawiaj się – zaśmiała się.– A właśnie tego boję się <strong>na</strong>jbardziej. – Zrobił poważną minę. – Czy ty wiesz, kiedy przeko<strong>na</strong>łemsię, że moja Marysieńka jest mądraskiem?– Nie wiem.– Wtedy gdy o wszystkich miasteczkowych awanturach nie powiedziała mi ani słowa.Prze<strong>ci</strong>e mogłem podejrzewać, że ów Sobek, <strong>który</strong> stanął w twojej obronie, miał do tego jakieśprawa. Ale ty pomyślałaś słusznie: Nie będę się przed Leszkiem tłumaczyć, bo jeżeli zdobyłsię <strong>na</strong> <strong>taki</strong>e ohydne podejrzenia, to niewart jest <strong>na</strong>wet wyjaśnień.Marysia nie przypomi<strong>na</strong>ła sobie, by wówczas tak rozumowała, lecz nie zaprzeczyła.– Nie ch<strong>ci</strong>ałam tylko w<strong>ci</strong>ągać <strong>ci</strong>ę w te przykre sprawy – powiedziała.– To znowuż źle. Kogóż masz mieć za obrońcę, jeżeli nie mnie? Zamyślił się i do<strong>da</strong>ł:– Swoją drogą muszę jed<strong>na</strong>k któregoś dnia wstąpić <strong>na</strong> pocztę i uś<strong>ci</strong>snąć rękę temu Sobkowi.To bezczelność wprawdzie, że ośmiela się on <strong>ci</strong>ę kochać, ale postąpił jak ucz<strong>ci</strong>wy mężczyz<strong>na</strong>.Słońce zniżyło się już z<strong>na</strong>cznie. Zwykle o tej porze zabierali się do powrotu, dziś jed<strong>na</strong>kmieli jeszcze wiele rzeczy do omówienia. Ułożyli, że Marysia <strong>na</strong>zajutrz zakomunikuje paniSzkopkowej o swoich zaręczy<strong>na</strong>ch i o tym, że już dłużej nie będzie u niej pracować w sklepie.– Powiedz też jej – zaproponował Leszek – że jeżeli uważa się za poszkodowaną, zwró<strong>ci</strong>szjej koszty, jakie sobie policzy.– Ty jej nie z<strong>na</strong>sz – odpowiedziała Marysia. – Nie policzy żadnych kosztów, bo prze<strong>ci</strong>ewyrów<strong>na</strong>łam je swoją, pracą. Obraziłaby się śmiertelnie <strong>na</strong> samą wzmiankę o tym. To bardzozac<strong>na</strong> kobieta. Boję się czegoś innego: że nie uwierzy w te zaręczyny.– Więc prze<strong>ci</strong>e przyjadę, przypuszczam, około południa i usłyszy to ode mnie. W każdymrazie miej rzeczy spakowane.– Leszku, kochany mój, czym ja sobie zasłużyłam, że jestem taka szczęśliwa!Objął ją i z <strong>na</strong>jwiększą serdecznoś<strong>ci</strong>ą przytulił. Napełniało go niewymowną radoś<strong>ci</strong>ą to, żedla tej dziewczyny, dla tej cudownej dziewczyny nie mającej <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e nikogo bliskiego jestwszystkim i będzie wszystkim. I dziwił się samemu sobie jednocześnie. Tyle prze<strong>ci</strong>e razytrzymał w ramio<strong>na</strong>ch różne kobiety i nigdy nie czuł nic poza pożą<strong>da</strong>niem. Dlaczego w stosunkudo tej jedynej, której niewątpliwie pragnął bardziej niż czegokolwiek <strong>na</strong> kuli ziemskiej,<strong>na</strong>wet pożą<strong>da</strong>nie było w nim inne, przesycone niezmienną miłoś<strong>ci</strong>ą i niemal religijnym pietyzmem.Kiedyś podczas pierwszych miesięcy z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong> z Marysią i <strong>na</strong> nią patrzył tak jak <strong>na</strong>wszystkie. Gdyby wówczas z<strong>na</strong>lazła się tak sam <strong>na</strong> sam z nim... Nic nie zatrzymałoby go zapewneprzed popełnieniem okropnego błędu.– Dzięki Bogu, że tak się nie stało – myślał.Chodzili jeszcze długo po lesie i już było prawie <strong>ci</strong>emno, gdy zdecydowali się wracać.Przez kawałek lasu, gdzie było sporo wykrotów i korzeni, jechali wolniutko. Zresztą nie byłożadnej obawy. Leszek z<strong>na</strong>ł drogę jak swoją kieszeń, z<strong>na</strong>ł <strong>na</strong> niej każdą koleinę, każdy kamień,każdy zakręt. Trafiłby do traktu bo<strong>da</strong>j po <strong>ci</strong>emku, a przy świetle mocnego reflektoramogli bezpiecznie jechać dobrym gazem.Tak przy<strong>na</strong>jmniej myśleli.W tejże chwili, gdy motocykl wypadł z lasu, a jego donośny garg <strong>na</strong>pełnił hałasem śpiącąrówninę aż do traktu, <strong>na</strong> jednym z zakrętów bocznej drogi ukazał się <strong>ci</strong>eń mężczyzny.Zenon eks-kleryk długo tu czekał. Przespał w rowie kilka godzin i bał się <strong>na</strong>wet, czy podczasjego snu motocykl nie przemknął z powrotem do traktu. Na szczęś<strong>ci</strong>e niepokój ten okazałsię bezpodstawny. Od boru wickuńskiego zbliżał się warkot maszyny, czasami z wyższychpunktów drogi <strong>da</strong>leko po <strong>ci</strong>emnych zaroślach łysnął promień jaskrawej zieleni pod dotknię<strong>ci</strong>emreflektora.100


– Teraz mi się nie wymkną – mruknął Zenon.Od tygodnia pił <strong>na</strong> umór. Wyprosił od <strong>ci</strong>otki w Swię<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch kilkadziesiąt złotych i wracającdo Radoliszek, czasem pieszo, czasem <strong>na</strong><strong>da</strong>rzającą się furmanką, nie ominął żadnejkarczmy, żadnego szynku. Wracał, by jeszcze raz prosić ojca o przebaczenie, nie wierzył jed<strong>na</strong>k,że je uzyska, i z rozpaczy doprowadzał się wódką do zupełnej nieprzytomnoś<strong>ci</strong>. Gdy popołudniu spotkał <strong>na</strong> drodze motocykl Czyńskiego i poz<strong>na</strong>ł ich dwoje, ich, sprawców jego wypędzeniaz domu, w pijanej głowie z całą siłą odezwała się nie<strong>na</strong>wiść i pragnienie zemsty.– Teraz mi zapłacą za moją krzywdę – powtarzał sobie.Wiedział, że tędy muszą wracać, że innego objazdu nie ma. Usiadł w rowie za zakrętem i czatował.Huczało mu jeszcze w głowie i zataczał się, lecz teraz, gdy usłyszał <strong>na</strong>djeżdżający motocykl,przystąpił do działania szybko i planowo. WykalkuIował wszystko dokładnie. Tuż zatym zakrętem droga wznosiła się dość stromo i Czyński będzie musiał do<strong>da</strong>ć gazu, a zrobi totym śmielej, że zakręt jest dość łagodny.Gdy tuż za zakrętem zobaczy nieprzewidzianą przeszkodę, za późno już będzie <strong>na</strong> hamowaniei nie będzie sposobu uniknię<strong>ci</strong>a katastrofy.Materiał <strong>na</strong> przeszkodę Zenon przygotował zawczasu. Były to dwa dość grube <strong>na</strong>dpróchniałekloce z<strong>na</strong>lezione w zaroślach i kupa kamieni, <strong>który</strong>ch nie brakowało w rowach.Teraz bez straty czasu wywindował to <strong>na</strong> drogę i ułożył systematycznie w poprzek. Przejazdbył zatarasowany zupełnie, o wyminię<strong>ci</strong>u przeszkody nie mogło być mowy. Po obu stro<strong>na</strong>chwąskiej drogi były głębokie rowy, a ich brzegi zewnętrzne z<strong>na</strong>cznie wystawały po<strong>na</strong>dpoziom wewnętrznych. Porośnięte zresztą były gęstymi zaroślami tworzącymi jakby dwieś<strong>ci</strong>any <strong>na</strong> obu stro<strong>na</strong>ch.Nie było jeszcze zbyt <strong>ci</strong>emno i Zenon z ponurym zadowoleniem jeszcze raz obejrzał swojąrobotę. Już ch<strong>ci</strong>ał ruszyć w stronę traktu, gdy przyszło mu <strong>na</strong> myśl, że ukrywszy się w zaroślachobok barykady może bez obawy przyjrzeć się efektowi swej zemsty.– Przy<strong>na</strong>jmniej zobaczę, jak skręcą kark. – Uśmiechnął się. Ześliznął się kilka razy postromym zboczu rowu, lecz wresz<strong>ci</strong>e wdrapał się <strong>na</strong> górę, rozsunął gałęzie krzaków i ułożyłsię wygodnie pod nimi. Punkt obserwacyjny był wybrany dosko<strong>na</strong>le. Pozostawało leżeć spokojniei czekać, a gdy się rozbiją, wyjść <strong>na</strong> trakt i ruszyć do miasteczka. Nikt nie będzie mógłudowodnić mu, że to on ułożył przeszkodę, nikt go tu nie widział, a ten chłop, z <strong>który</strong>m od wickuńskiejkarczmy jechał, pojechał prze<strong>ci</strong>e w kierunku Oszmiany. Zresztą nie wiedział <strong>na</strong>wet, kogowoził. A tych tu z<strong>na</strong>leźć mogą dopiero rankiem. W nocy tą drogą nikt nie jeździ, nie to cotraktem, <strong>który</strong>m idą furmanki <strong>na</strong> ranny po<strong>ci</strong>ąg <strong>na</strong> stację lub też po cegłę do Ludwikowa.– Oczywiś<strong>ci</strong>e mogą powstać podejrzenia – myślał Zenon. – Nieraz odgrażałem się. Aledowodów prze<strong>ci</strong>w mnie nie z<strong>na</strong>jdą żadnych. A za swoją krzywdę odpłacę... I jeszcze będęmiał widowisko... Takie nie co dzień się z<strong>da</strong>rza!...Mijały minuty, które z<strong>da</strong>wały się mu godzi<strong>na</strong>mi. Warkot motoru zbliżał się, stawał się corazgłośniejszy. Już nie więcej jak pół kilometra dzieliło ich od nieuniknionej katastrofy.– Chyba że go jakieś licho ostrzeże – przemknęło Zenonowi przez głowę.Ale Czyńskiego nic nie ostrzegło. Prze<strong>ci</strong>wnie, skonstatował, że robi się dość zimno i że Marysiamoże się zaziębić. Ponieważ zaś za mostkiem droga była z<strong>na</strong>cznie lepsza, porządnie do<strong>da</strong>ł gazu.Snop jaskrawego, białego światła wbijał się przed nimi w <strong>ci</strong>emność, rozsuwał ją <strong>na</strong> obiestrony torując drogę. Jeszcze dwa zakręty, za drugim wzgórek o dość dużej pochyłoś<strong>ci</strong> i jużbędzie trakt. Leszek myślał o jutrzejszym dniu, o rozmowie decydującej z rodzicami, o tym,jak przedstawi im Marysię, o swym wielkim szczęś<strong>ci</strong>u, o wieczorach spędzanych we dwójkę,o rankach, kiedy budzić się będą, by po raz tysięczny upewnić siebie, że ich szczęś<strong>ci</strong>e mebyło snem, lecz rzeczywistoś<strong>ci</strong>ą... Myślał o stole <strong>na</strong>krytym <strong>na</strong> dwie osoby, o mej, wesołej,promiennej i jasnej, krzątającej się w jego domu, w ich domu...I <strong>na</strong>gle zobaczył...101


Zanim myśl zdołała przebiec przez mózg, zanim zrozumiał, że to śmierć, odruchowo <strong>da</strong>łhamulec, błyskawicznie opuś<strong>ci</strong>ł nogi i wbił obcasy w pędzącą pod kołami drogę. Zawyły rozpaczliwymwysiłkiem gumy, dwie fontanny rudego żwiru trysnęły <strong>na</strong> obie strony i rozległ sięgłuchy trzask potężnego uderzenia.A potem wszystko u<strong>ci</strong>chło.Widowisko istotnie było nie byle jakie i Zenon nie opuś<strong>ci</strong>ł zeń ani jednego fragmentu, aniułamka sekundy. Widział wypa<strong>da</strong>jący zza zakrętu motocykl,widział rozpaczliwe wysiłki kierowcy, widział moment, gdy maszy<strong>na</strong> uderzyła o przeszkodęi dwa <strong>ci</strong>ała pokracznie wylatujące wysoko w powietrze.Potem zaległa <strong>ci</strong>sza.Z dziwną jasnoś<strong>ci</strong>ą rozumiał, co się stało. Był tak trzeźwy, jakby nigdy nie miał w ustach kroplialkoholu. Doko<strong>na</strong>ł zemsty. Tam <strong>na</strong> drodze leżą om albo zabi<strong>ci</strong>, albo śmiertelnie ranni. Doko<strong>na</strong>łzemsty i nic nie czuł, a raczej czuł w sobie zupełną pustkę. I ten dziwny, głuchy spokój.Zszedł <strong>na</strong> drogę. Z lewej strony <strong>da</strong>leko odrzucony od przeszkody leżał motocykl. Zenonzapalił zapałkę. Była to kupa pogmatwanego żelastwa. Ruszył <strong>da</strong>lej i znowu zaświe<strong>ci</strong>ł sobie.Leżeli nie<strong>da</strong>leko od siebie. Ją wyrzu<strong>ci</strong>ło <strong>da</strong>lej. Zenon pochylił się <strong>na</strong>d nim. Ręce i nogi rozrzuconebezładnie, głowa przykurczo<strong>na</strong> do ramienia. Wyglą<strong>da</strong>ł jak miękki manekin. Dół twarzybył zmiażdżony, z szeroko otwartych ust <strong>ci</strong>ekła krew. Oczy miał zamknięte.O dwa kroki <strong>da</strong>lej leżała o<strong>na</strong>. Leżała twarzą ku ziemi ze stulonymi ramio<strong>na</strong>mi, tak jakbypłakała, jakby sama spokojnie położyła się tu, by popłakać sobie, w ten sposób właśnie położyłasię, jak wszystkie kobiety kładą się, gdy płaczą. Nie było <strong>na</strong> niej z<strong>na</strong>ć, że cokolwiek jejsię stało. Zenon potarł o pudełko nową zapałkę i <strong>na</strong>chylił się <strong>na</strong>d Marysią, by zajrzeć jej zboku w twarz. I wtedy zobaczył niewielką krwawą kałużę we włosach.Obejrzał się jeszcze za siebie. Z<strong>da</strong>wało mu się, że Czyński jęknął. Musiało to jed<strong>na</strong>k byćzłudzenie. Schował zapałki do kieszeni i ruszył przed siebie.Szedł, nie z<strong>da</strong>jąc sobie z tego sprawy, coraz szyb<strong>ci</strong>ej. W jego głowie działo się coś dziwnego.Czuł, że ogarnia go jakieś nowe, niez<strong>na</strong>ne uczu<strong>ci</strong>e, uczu<strong>ci</strong>e straszne. Tak, bał się,śmiertelnie bał się, ale nie tamtych, co zostali <strong>na</strong> drodze, ale siebie samego, samego siebie wtej pustce, w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong>, w świadomoś<strong>ci</strong>, że oto tuż obok, tuż za nim, niemal w nim jest ktośdrugi, potworny, groźny, straszliwy...– Morderca!I <strong>na</strong>gle zaczął biec. Ze zdyszanych piersi wyrwał mu się krzyk:– Ratunku! Ratunku! Ratunku!...Na trak<strong>ci</strong>e słychać było turkot. Z<strong>na</strong>jdzie tam ludzi.– Na pomoc! Ratunku! Morderca!...Krzyk przechodził w wy<strong>ci</strong>e, dzikie, zwierzęce wy<strong>ci</strong>e, w nieartykułowany skowyt, w <strong>który</strong>mnie moż<strong>na</strong> już było dosłyszeć słów, tylko obłędny strach i rozpaczliwe błaganie.Rozdział XIIIW młynie wcześnie ukła<strong>da</strong>no się do snu. Nawet baby, które pomimo dziennego trudu lubiłykocołować do póź<strong>na</strong> i nigdy nie mogły dość się <strong>na</strong>ga<strong>da</strong>ć, wysiadując nieraz do północyprzed chatą, jako że noce zaczęły się chłod<strong>na</strong>we, też zabierały się do spoczynku.Stary Prokop przed obrazami odprawiał swoje długie wieczorne pa<strong>ci</strong>erze i wybijał czołemo podłogę tym gorliwsze pokłony, że to był dzień niedzielny. Parobek Witalis chrapał już od<strong>da</strong>w<strong>na</strong> w kuchennej izbie. Młody Wasil siedział w. przybudówce u Antoniego Kosiby i pogrywał<strong>ci</strong>chutko a majstersko <strong>na</strong> organkach, pogrywał i przyglą<strong>da</strong>ł się z<strong>na</strong>chorowi, <strong>który</strong> milczącow niewielkiej miseczce ugniatał tłuczkiem drewnianym łój z jakimś lekarstwem i z żół<strong>ci</strong>ąwieprzową. Robił swoją skuteczną maść <strong>na</strong> odmrożenie.102


Nagle w tej <strong>ci</strong>szy zaczął uja<strong>da</strong>ć pies. Zbudzone gęsi odezwały się głośnym gęganiem.– Ktoś jedzie do <strong>na</strong>s – powiedział Wasil.– To wyjrzyj – mruknął z<strong>na</strong>chor.Wasil obtarł rękawem organki, schował je do kieszeni, nie śpiesząc się wyszedł <strong>na</strong> dwór.Wyraźnie posłyszał turkot wozu i zmieszane głosy ludzkie. Wiele głosów, musiało ich być zosiem albo i dziesięć ludzi. Jeden biegł przodem, sapiąc z wysiłku. Gdy dobiegł do Wasila izatrzymał się w świetle pa<strong>da</strong>jącym z ok<strong>na</strong>, ten aż cofnął się.– Co za czort?! – zapytał groźnie, by do<strong>da</strong>ć sobie odwagi. Przybysz z twarzą i rękamiumazanymi krwią i z obłędnym wyrazem twarzy zabełkotał ochryple:– Do z<strong>na</strong>chora... Ratunku... Oni żyją jeszcze...– W imię Ojca i Sy<strong>na</strong>, kto?– Prędzej, prędzej! – zajęczał przybyły. – Z<strong>na</strong>chor! Z<strong>na</strong>chor!– Co tam? – odezwał się z sieni głos Antoniego Kosiby.– Ratuj ich! Ratuj! I moją duszę przeklętą! – Rzu<strong>ci</strong>ł się ku niemu. – Oni żyją!Wasil zajrzał mu w oczy i powiedział:– To Zenon rymarza Wojdyłły.– Co się stało? – rozległ się obok głos Prokopa.– Rozbili się z motocyklem! – trzęsąc się jak w febrze mówił Zenon. – Ale żyją!Z<strong>na</strong>chor chwy<strong>ci</strong>ł go za ramio<strong>na</strong>.– Kto?! Człowieku, kto?!... – W jego głosie zabrzmiała groza.Odpowiedzi już nie trzeba było. Właśnie podjechała furmanka. Na wozie leżały dwa nieruchome<strong>ci</strong>ała. Z izby wybiegł Witalis, przyle<strong>ci</strong>ały i baby, przyniosły światło.Oblepio<strong>na</strong> soplami krwi twarz młodego Czyńskiego robiła straszne wrażenie, ale oczy miałotwarte i z<strong>da</strong>wało się przytomne. Natomiast bla<strong>da</strong> jak papier twarzyczka Marysi robiła wrażenieumarłej. Wśród jasnych włosów <strong>na</strong>d skronią sączyła się krew. Z<strong>na</strong>chor pochylony <strong>na</strong>dwozem ba<strong>da</strong>ł puls.Chłopi opowia<strong>da</strong>li jeden przez drugiego:– Akurat przejeżdżałem koło wickuńskiej drogi, kiedy ten wyle<strong>ci</strong>ał i krzyczy ratunku. Biegniemzobaczyć, a tu, Boże odpuść, leżą <strong>na</strong> drodze...– Już i dechu w nich nie było...– Na tym to motocyklu rozbili się. Pień ktoś<strong>ci</strong>ś <strong>na</strong> drodze zostawił, a oni o ten pień, i wiadomo...– To my w radę, co robić, a ten <strong>na</strong> kola<strong>na</strong> pa<strong>da</strong>, po rękach całuje. Ratuj<strong>ci</strong>e, powia<strong>da</strong>, wieź<strong>ci</strong>edo doktora do miasteczka, bądź<strong>ci</strong>e, powia<strong>da</strong>, chrześ<strong>ci</strong>ja<strong>na</strong>mi...– Toż my i owszem, ludzkie zrozumienie mamy. Tylko że jakże ich dowieziem do miasteczka?Dusza się w nich wytrzęsie, jeżeli <strong>na</strong>wet jeszcze żyją. To i uradzilim tu, do z<strong>na</strong>chora...– Choć i tak ksiądz tu <strong>na</strong>jpotrzebniejszy. Antoni Kosiba obró<strong>ci</strong>ł się do nich. Jego rysy takskamieniały, że sam do trupa był podobniejszy niż do żywego człowieka. Tylko oczy się jarzyły.– Sam nie <strong>da</strong>m rady – powiedział. – Niech ktoś skoczy konno po doktora.– Witalis! – zawołał Prokop – zaprzęgaj.– Nie ma czasu <strong>na</strong> zaprzęganie – krzyknął z<strong>na</strong>chor.– Daj<strong>ci</strong>e mi konia, ja pojadę – odezwał się Zenon.– Wyprowadź mu, Witalis! – zgodził się Prokop – a ty tam <strong>da</strong>j z<strong>na</strong>ć do Ludwikowa też, żeichni panicz tu leży.Tymczasem z<strong>na</strong>chor był już w izbie. Jednym ruchem ręki zmiótł z dużego stołu wszystkiestojące <strong>na</strong> nim przedmioty, drugim tak samo oczyś<strong>ci</strong>ł ławę. Ręce mu drżały, a pot kropliś<strong>ci</strong>ewystąpił <strong>na</strong> czoło.103


Wybiegł znowu. Wy<strong>da</strong>wał teraz polecenia. Rannych, ostrożnie podkła<strong>da</strong>jąc ręce, przeniesionodo izby, w której tymczasem Wasil zapalił jeszcze dwie lampy. Olga rozdmuchiwałażar <strong>na</strong> piecu. Natalka <strong>na</strong>lewała wodę do garnków. Zonia roz<strong>ci</strong><strong>na</strong>ła wielkimi nożycami płótno<strong>na</strong> ban<strong>da</strong>że.Za ok<strong>na</strong>mi rozległ się gwałtowny tętent. ToZenon <strong>na</strong> oklep popędził ku miasteczku.– I ten kark skrę<strong>ci</strong> – mruknął za nim Witalis. – Jeszcze konia w po<strong>ci</strong>emkach zabije.– Co ma zabić – z niepokojem i zły <strong>na</strong> złą przepowiednię odpowiedział Mielnik. – Drogaprosta, gładka.– Boże, Boże, <strong>taki</strong>e nieszczęś<strong>ci</strong>e! – powtarzała stara Agata.– Trzeba mu było w dzień święty złego ducha kusić – sentencjo<strong>na</strong>lnie mruknął jeden zchłopów. – Na maszynie rozjeżdżać.– Toż nie grzech, jakiż tu grzech? – zaoponował <strong>który</strong>ś młodszy.– Może i nie grzech, ale zawsze lepiej nie.– Opowiedz<strong>ci</strong>eż, dobrzy ludzie, jak to było, po porządku – zapytał Prokop.Wszyscy skupili się koło wozu. Wyszli i domownicy z izby, skąd ich widocznie Antoniwyprawił. Zaczęły się szczegółowe opowia<strong>da</strong>nia. Od czasu do czasu <strong>który</strong>ś ze słuchaczy odchodziłod grupki i zaglą<strong>da</strong>ł przez okno. Z<strong>na</strong>chor wbrew zwyczajowi zapomniał za<strong>ci</strong>ągnąćfiranki.Ale z<strong>na</strong>chor nie zapomniał. Po prostu wiedział, że nie może sobie pozwolić <strong>na</strong> <strong>na</strong>jmniejsząstratę czasu. Najpierw zabrał się do oględzin Marysi.Słaby oddech i ledwie wyczuwalny puls z<strong>da</strong>wały się stwierdzać, że dogorywa. Należałoczym prędzej ustalić obrażenia. Ra<strong>na</strong> <strong>na</strong>d skronią nie mogła być przyczyną <strong>taki</strong>ego groźnegostanu. Była powierzchow<strong>na</strong> i widocznie powstała od uderzenia przy upadku o jakiś ostry kamyk,<strong>który</strong> roz<strong>ci</strong>ął skórę i ześlizgnął się po koś<strong>ci</strong>. Kość nie była <strong>na</strong>ruszo<strong>na</strong>. Również skóra <strong>na</strong>rękach i <strong>na</strong> kola<strong>na</strong>ch w wielu miejscach była starta, lecz koś<strong>ci</strong> pozostały całe.Palce z<strong>na</strong>chora szybko, lecz systematycznie ba<strong>da</strong>ły nieruchome <strong>ci</strong>ało dziewczyny, żebra,obojczyki, kręgosłup i wró<strong>ci</strong>ły ku głowie. Ledwie dotknęły miejsca, gdzie głowa łączy się zkarkiem, a Marysia drgnęła, raz, drugi, trze<strong>ci</strong>...Teraz już wiedział: podstawa czaszki była wgnie<strong>ci</strong>o<strong>na</strong>.Jeżeli mózg nie został uszkodzony, <strong>na</strong>tychmiastowa operacja mogłaby jeszcze pomóc.Mogłaby... była nikła <strong>na</strong>dzieja... ale była.Z<strong>na</strong>chor wierzchem dłoni obtarł spocone czoło. Jego wzrok zatrzymał się <strong>na</strong> tych prymitywnych<strong>na</strong>rzędziach, <strong>który</strong>ch dotychczas używał. Dokładnie z<strong>da</strong>wał sobie sprawę, że przyich pomocy nie zdoła przeprowadzić tak niebezpiecznej i trudnej operacji.– Cały ratunek w doktorze – pomyślał gorączkowo. – Daj Bóg, by zdążył.Tymczasem z<strong>na</strong>chor obmył i opatrzył rany Marysi, po czym zajął się Czyńskim. Młodyczłowiek odzyskał przytomność i jęczał głośno. Po obmy<strong>ci</strong>u zakrzepłej krwi i twarzy okazałosię, że ma złamaną szczękę. Gorsze było powikłane złamanie lewej ręki. Skośnie złama<strong>na</strong>kość przebiła mięśnie i skórę.Paru <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>ami noża z<strong>na</strong>chor usunął rękaw i przystąpił do operacji. Na szczęś<strong>ci</strong>e ranny podwpływem bólu zemdlał. W dwadzieś<strong>ci</strong>a minut operacja była skończo<strong>na</strong>. W każdym razie ży<strong>ci</strong>uCzyńskiego nic nie groziło.Tymczasem Zenon pędził jak szalony do miasteczka. Omal nie stratował jakiejś kobietyprzed koś<strong>ci</strong>ołem i wresz<strong>ci</strong>e zeskoczył z konia przed domem doktora Pawlickiego.Lekarz nie spał jeszcze i od razu zorientował się, co <strong>na</strong>leży robić. Posłał siostrę, by z agencjipocztowej połączyła się z Ludwikowem, a sam pośpiesznie wydobył z szafy swoją podróżnąwalizkę z <strong>na</strong>rzędziami chirurgicznymi, sprawdził, czy czego nie brakuje, zapakowałjeszcze różne lekarstwa, szpryckę do zastrzyków i ban<strong>da</strong>że.Siostra wró<strong>ci</strong>ła z oz<strong>na</strong>jmieniem, że państwo Czyńscy już wyjeżdżają samochodem i zapięć, dziesięć minut będę w Radoliszkach.104


– Zabiorę się z nimi – postanowił lekarz.– Niech pan doktor już jedzie, o, jest koń! – <strong>na</strong>glił Zenon.– Zwariował pan! – oburzył się Pawlicki. – Mam konno trząść się, i to bez siodła?!... Azresztą samochodem będę prędzej <strong>na</strong> miejscu.I miał rację. Nadspodziewanie szybko <strong>na</strong>djechało wielkie auto ludwikowskie. PrzerażeniCzyńscy ch<strong>ci</strong>eli wypytywać Zeno<strong>na</strong>, co i jak się stało, lecz lekarz oświadczył, że <strong>na</strong> to będzieczas później.W niespeł<strong>na</strong> pięć minut byli już przed młynem. Gdy weszli do izby w przybudówce, z<strong>na</strong>chorkończył właśnie ban<strong>da</strong>żowanie głowy rannego.– Czy żyje, czy mój syn żyje?! – zawołała pani Czyńska.– Żyje, proszę pani, i nic mu nie będzie – odpowiedział.– Co ten człowiek może wiedzieć, doktorze, niech pan ratuje mi sy<strong>na</strong>!– Zaraz zdejmę te szmaty i zba<strong>da</strong>m go – powiedział lekarz.– Nie ma po co go męczyć. Powiem panu doktorowi, co jest. On ma złamaną szczękę wtym miejscu i lewą rękę, o tutaj. Złożyłem koś<strong>ci</strong>, jak się <strong>na</strong>leży.– Proszę mi nie przeszkadzać! – krzyknął doktor. – Ja chyba lepiejwiem od was, co trzeba robić!– Tu już nic nie ma do roboty – upar<strong>ci</strong>e twierdził z<strong>na</strong>chor. – Aleją,tę panienkę trzeba <strong>na</strong>tychmiast ratować.– Co jej jest? – zapytał.– Kość wgnie<strong>ci</strong>o<strong>na</strong> do mózgu.– Panie doktorze! – jęknęła pani Czyńska. Puls był zupełnie zadowalający.– Zrobię tylko zastrzyk prze<strong>ci</strong>wtężcowy i trzeba go będzie zabrać do szpitala. Należy jak<strong>na</strong>jprędzej zrobić zdję<strong>ci</strong>a Roentge<strong>na</strong>. A teraz zba<strong>da</strong>mtę dziewczynę. Pochylił się <strong>na</strong>d Marysią, usiłował <strong>na</strong>macać puls. Po chwili odwró<strong>ci</strong>łgłowę.– To już agonia – oświadczył.– Ratuj ją pan, panie doktorze – ochrypłym głosem odezwał się z<strong>na</strong>chor. Lekarz wzruszyłramio<strong>na</strong>mi.– Tu już nic zrobić się nie <strong>da</strong>. Zba<strong>da</strong>m to uszkodzenie... Hm... Oczywiś<strong>ci</strong>e... Złamaniepodstawy czaszki.Nieruchome <strong>ci</strong>ało zaczęło drgać.– I uszkodzenie opon mózgowych – do<strong>da</strong>ł. – Świadczą o tym drgawki... Tak... Tu i cud niepomoże. Ma<strong>ci</strong>e lusterko?Z<strong>na</strong>chor po<strong>da</strong>ł mu kawałek rozbitego lustra. Doktor przyłożył je do rozchylonych ust rannej.Zaszło lekkim oparem.– No, cóż. – Rozłożył ręce. – Jedyne, co mogę zrobić, to <strong>da</strong>ć jej zastrzyk <strong>na</strong> wzmocnienieserca. Ale to zupełnie bez<strong>na</strong>dziejne.Otworzył walizkę pełną błyszczących <strong>na</strong>rzędzi chirurgicznych. Z<strong>na</strong>chor wpatrywał się wnie jak urzeczony, wprost oczu nie mógł od nich oderwać.Lekarz tymczasem <strong>na</strong>pełnił szpryckę przezroczystym, gęstym płynem z ampułki i zastrzyknąłgo dziewczynie pod skórę <strong>na</strong> przedramieniu.– Szko<strong>da</strong> zachodu – mruknął – la<strong>da</strong> chwila będzie koniec.I zwró<strong>ci</strong>ł się znowu do Czyńskiego, zabierając się do odwijania ban<strong>da</strong>ży.Z<strong>na</strong>chor dotknął jego łok<strong>ci</strong>a.– Panie doktorze! Niech pan ją ratuje.– Głupi człowieku! – Pawlicki odwró<strong>ci</strong>ł się doń z irytacją. – Jak ją mam ratować?!– To <strong>na</strong>wet pański obowiązek – ponuro odpowiedział Kosiba.105


– Niewy mnie będzie<strong>ci</strong>e uczyli obowiązków. A i to wam jeszcze powiem, że jeżeli przezwasze opatrunki ten ranny dostanie zakażenia; to pójdzie<strong>ci</strong>e do <strong>ci</strong>upy. Rozumie<strong>ci</strong>e? Nie ma<strong>ci</strong>eprawa zajmować się leczeniem.Z<strong>na</strong>chor z<strong>da</strong>wał się nie słyszeć tego wszystkiego.– Niech pan doktor zrobi jej operację – powiedział. – A nuż u<strong>da</strong> się.– Odczep<strong>ci</strong>e się, do licha! Po diabła tu operacja! I zwracając się do państwa Czyńskich,jakby biorąc ich za świadków, zawołał:– Trupa mam operować?!... Tam jest złama<strong>na</strong> podstawa czaszki. Odłamki koś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> pewnoskaleczyły mózg. Największy geniusz chirurgiczny tu nie poradzi. No, i przeprowadzić trepa<strong>na</strong>cjęw do<strong>da</strong>tku w tych warunkach higienicznych...Zrobił okrągły ruch ręką, wskazując zakurzone pęki ziół pod powałą, kopcące lampki <strong>na</strong>ftowei śmie<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> podłodze.– Żebym miał <strong>taki</strong>e <strong>na</strong>rzędzia jak pan doktor – z uporem mówił z<strong>na</strong>chor – to bym samspróbował...– Więc całe szczęś<strong>ci</strong>e, że ich nie ma<strong>ci</strong>e. Prędzej z<strong>na</strong>leźlibyś<strong>ci</strong>e się w krymi<strong>na</strong>le – już spokojniejodpowiedział lekarz, zajęty obmacywaniem szczęki młodego Czyńskiego. – Hm...rzeczywiś<strong>ci</strong>e złamanie, z<strong>da</strong>je się, że nic niebezpiecznego... Bez rentge<strong>na</strong> jed<strong>na</strong>k nic nie jestpewne... Skaleczenia powierzchowne...Sprawnie zdezynfekował ranę i <strong>na</strong>łożył swoje ban<strong>da</strong>że. Z kolei zba<strong>da</strong>ł rękę i zobaczywszy<strong>na</strong> niej dwa <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a, wybuchnął gniewem:– Jak śmieliś<strong>ci</strong>e to robić!... Jak śmieliś<strong>ci</strong>e!... Pewno jakimś brudnym kozikiem!...– Kość sterczała – tłumaczył się Kosiba – a nóż wymoczyłem we wrzątu...– Ja was <strong>na</strong>uczę!... Za to już odpowie<strong>ci</strong>e!...– To i odpowiem – z rezyg<strong>na</strong>cją mruknął z<strong>na</strong>chor. – A co miałem robić?– Na mnie czekać!– Toż posłałem po pa<strong>na</strong> doktora. Na szczęś<strong>ci</strong>e zastali pa<strong>na</strong> w domu, a co byłoby, żeby niezastali?... Miałem rannego bez pomocy zostawić?...– I za to panu jesteśmy wdzięczni – odezwał się pan Czyński. – Ten człowiek ma rację,doktorze.– Zapewne – niechętnie zgodził się lekarz. – Istotnie mogło mnie nie być w domu. Strzeż<strong>na</strong>s tylko, Boże, od zakażenia.Pan Czyński wydobył z portfelu banknot i po<strong>da</strong>ł z<strong>na</strong>chorowi.– Ma<strong>ci</strong>e tu za waszą pomoc. Kosiba potrząsnął głową.– Nie trzeba mi pieniędzy.– Weź<strong>ci</strong>e. Ze biednym pomaga<strong>ci</strong>e <strong>da</strong>rmo, to słusznie, ale od <strong>na</strong>s może<strong>ci</strong>e wziąć.– Ja nie pomagam biednym czy bogatym, tylko ludziom. A temupaniczowi, to gdyby nie sumienie, to bym i wcale nie pomógł. Raczej on powinien był zginąć,a nie ta nieszczęśliwa dziewczy<strong>na</strong>... Przez niego terazumiera...Pan Czyńska zwró<strong>ci</strong>ła się do lekarza po francusku:– Czy moż<strong>na</strong> już przenieść go do samochodu?– Tak!... – odpowiedział. – Zaraz zawołam ludzi. Tylko spakuję się. Prędko zebrał rozłożoneprzybory opatrunkowe, zamknął walizkę i wyszedł z nią przed dom. Przez okno AntoniKosiba widział, jak doktor włożył walizkę do wozu. Wówczas zrodziło się postanowienie:– Muszę ją zdobyć!Korzystając z zamieszania, jakie wytworzyło się podczas przenoszenia młodego Czyńskiego,z<strong>na</strong>chor wyszedł <strong>na</strong> dwór. Drzwiczki auta były otwarte, szofer stał po drugiej stronie. Wystarczyłjeden ruch i wycofanie się z powrotem do chaty.Nikt nie zauważył zniknię<strong>ci</strong>a walizki. W dwie minuty później auto ruszyło ku Radoliszkom.106


Z<strong>na</strong>chor nie tra<strong>ci</strong>ł czasu. Zamknął się w izbie, w gorączkowym pośpiechu poukła<strong>da</strong>ł <strong>na</strong>stole obok ,głowy Marysi zdobyte <strong>na</strong>rzędzia, ustawił <strong>na</strong>jbliżej lampy, po czym z zachowaniemwszelkich ostrożnoś<strong>ci</strong> ułożył bezwładne <strong>ci</strong>ało w dogodnej pozycjL Teraz przeżeg<strong>na</strong>ł sięi przystąpił do operacji.Najpierw <strong>na</strong>leżało zgolić włosy <strong>na</strong>d karkiem. Na odsłoniętej skórze widniała wielka, si<strong>na</strong>plama. Obrzęk był niez<strong>na</strong>czny.Jeszcze raz przyłożył ucho do klatki piersiowej. Serce ledwie drgało. Sięgnął ręką, wybrałostry, wąski nożyk <strong>na</strong> długim trzonku. Spod pierwszego <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a bluznęła <strong>ci</strong>em<strong>na</strong> krew, wsiąkającw płó<strong>ci</strong>enne szmaty. Drugie, trze<strong>ci</strong>e i czwarte... Pewne, szybkie ruchy jego rąk odsłaniałyjuż przyczepy mięśni. Różowobiała błysnęła kość czaszki.Tak, doktor Pawlicki nie mylił się, i kość była wgnie<strong>ci</strong>o<strong>na</strong>, popęka<strong>na</strong>, a kilka drobnychodłamków wnikało pod jej powierzchnię <strong>na</strong><strong>ci</strong>skając <strong>na</strong> mózg.Przede wszystkim <strong>na</strong>leżało usunąć je z niesłychaną ostrożnoś<strong>ci</strong>ą, by nie zadrasnąć błonypokrywającej mózg. Było to <strong>na</strong>d wyraz trudne i męczące. Tym bardziej że <strong>ci</strong>ało operowanejzaczęło drgać. Nagle drgawki ustały.– To już koniec? – pomyślał z<strong>na</strong>chor.Lecz operacji nie przerwał. Nie miał czasu <strong>na</strong> zba<strong>da</strong>nie pulsu. Nie odrywał oczu od rany,nie widział, że za ok<strong>na</strong>mi, rozpłaszczając nosy o szyby, ludzie uporczywie przyglą<strong>da</strong>ją sięjego rozpaczliwym wysiłkom.Piały już pierwsze koguty, gdy skończył i zaszył ranę. Teraz przeżeg<strong>na</strong>ł się znowu i przyłożyłucho do klatki piersiowej: nie mógł jed<strong>na</strong>k nic dosłyszeć.– Zastrzyk! – błysnęła mu myśl.Łatwo z<strong>na</strong>lazł w walizce pudełko z ampułkami i strzykawkę.– To to samo, co doktor zastrzykiwał – stwierdził.Po nowym zastrzyku serce zaczęło poruszać się już dosłyszalnie.Wówczas Antoni Kosiba opadł <strong>ci</strong>ężko <strong>na</strong> ławkę, podparł głowę rękami i zaszlochał.Siedział tak nieruchomo może godzinę, może dłużej, doszczętnie wyczerpany, półprzytomny.Potem wstał, by sprawdzić, czy serce Marysi bije. Ledwie wyczuwalne tętno niewzmocniło się, lecz i nie słabło.Powłócząc nogami z<strong>na</strong>chor zebrał <strong>na</strong>rzędzia, umył je, ułożył w walizce i po krótkim <strong>na</strong>myślezaniósł walizkę do stodoły, w ką<strong>ci</strong>e odgarnął siano i wsunął jak <strong>na</strong>jgłębiej. Tu byłabezpiecz<strong>na</strong>. Nie z<strong>na</strong>jdą jej, nie odbiorą. A on, posia<strong>da</strong>jąc ten skarb, o ileż łatwiej, o ileż lepieji prędzej będzie mógł przeprowadzić operacje, <strong>na</strong>wet tak trudne jak obec<strong>na</strong>.– Jak ją doktor <strong>na</strong>zwał? – zastanowił się. –Trepa<strong>na</strong>cja czaszki... Tak, trepa<strong>na</strong>cja... To jasne.Z<strong>na</strong>m prze<strong>ci</strong>e to słowo. Ze mi jakoś dziwnie wyle<strong>ci</strong>ało z pamię<strong>ci</strong>...Wró<strong>ci</strong>ł do izby, zba<strong>da</strong>ł puls Marysi, zgasił światło i ułożył się w pobliżu do snu, by mócbyć w pogotowiu <strong>na</strong> każde poruszenie się rannej. Nie przewidywał zresztą <strong>taki</strong>ch możliwoś<strong>ci</strong>.Świe<strong>ci</strong>ło już słońce, gdy obudził się. Dobijano się do drzwi. Wyszedł i zobaczył komen<strong>da</strong>ntaposterunku z Radoliszek, przodownika Ziomka. Obok stał Mielnik i Wasil.– Jak tam ta dziewczy<strong>na</strong>, panie Kosiba? – zapytał przodownik. – Żyje jeszcze? .– Żyje, panie przodowniku, ale Bóg jeden wie, czy wyżyje.– Muszę zajrzeć do niej.Weszli do izby. Policjant przyglą<strong>da</strong>ł się przez chwilę nieprzytomnej i skonstatował:– O przesłuchaniu nie może być mowy. Ale od was wszystkich muszę mieć zez<strong>na</strong>nia.Hm... Doktor Pawlicki zapowiedział, że powró<strong>ci</strong> dziś wieczór i wystawi świadectwo zgonu.Myślał, że o<strong>na</strong> już wczoraj...– To doktor wyjechał? – zapytał z<strong>na</strong>chor.– Wyjechał prze<strong>ci</strong>e z młodym Czyńskim odwieźć go do miasta do szpitala. Podobno nicmu nie będzie, ale nie może mówić. Jed<strong>na</strong> ofiara nieprzytom<strong>na</strong>, druga pozbawio<strong>na</strong> możliwo-107


ś<strong>ci</strong> poruszania ustami... I pomyśleć, że gdyby zbrodniarz sam nie przyz<strong>na</strong>ł się, to mógłby sobiebezpiecznie zwiać.– Zbrodniarz? Jakaż tu zbrodnia? Toż wypadek – zdziwił się Wasil.– Tak myśli<strong>ci</strong>e?... A był kto z was tam <strong>na</strong> miejscu, <strong>na</strong> owym zakrę<strong>ci</strong>e?– Nie.– A ja już o świ<strong>ci</strong>e byłem. I jak się wam z<strong>da</strong>je, że ot, pewnego dnia kłody ze starej porębysame wylezą <strong>na</strong> drogę i ułożą się w poprzek? A kamienie też podsypią się same?... Takichcudów jeszcze nie bywało. To był zbrodniczy zamach.– Więc któż to zrobił?– Kto?... Ano Zenon, ten notowany osobnik, syn rymarza Wojdyłły. Obecni spojrzeli posobie z niedowierzaniem.– Chyba pomyłka, panie przodowniku – odezwał się wresz<strong>ci</strong>e stary Prokop. – Toż Zenonich pierwszy ratował, ludzi zwołał, tu do mły<strong>na</strong> przywiózł i jeszcze po doktora pojechał!– Patrz<strong>ci</strong>e. – Policjant pokrę<strong>ci</strong>ł głową. – Więc jed<strong>na</strong>k to praw<strong>da</strong>, co zez<strong>na</strong>ł. Mówił, ale niewierzyłem. Myślałem, że chce siebie wybielić, żeby <strong>na</strong> sprawie mieć okolicznoś<strong>ci</strong> łagodzące.Wi<strong>da</strong>ć <strong>na</strong>prawdę sumienie go ruszyło.– I sam przyszedł przyz<strong>na</strong>ć się?– A sam. Powia<strong>da</strong>, że diabeł go opętał, że pijany był... No, ale zabieram się do pisania.Prokop poprosił policjanta do pokojów, gdzie też <strong>na</strong>stąpiło przesłuchanie wszystkich domownikówjakp świadków. Zez<strong>na</strong>wał i Antoni Kosiba, ale powiedział niewiele. Do zez<strong>na</strong>ńinnych do<strong>da</strong>ł tylko, że udzielił ofiarom pierwszej pomocy. Następnie kobiety po<strong>da</strong>ły śnia<strong>da</strong>nie,przy <strong>który</strong>m, korzystając z okazji, przodownik poradził się z<strong>na</strong>chora, co robić <strong>na</strong> bóle wprawym boku, jakie odczuwa już od paru miesięcy. Dostał zioła, podziękował, wy<strong>da</strong>ł zarządzenie,by w razie śmier<strong>ci</strong> dziewczyny <strong>da</strong>no z<strong>na</strong>ć <strong>na</strong> posterunek, pożeg<strong>na</strong>ł się i odjechał.Marysia jed<strong>na</strong>k nie umierała. Mijał dzień za dniem, a leżała nieruchoma i nieprzytom<strong>na</strong>.Jedy<strong>na</strong> zmia<strong>na</strong>, jaka w jej stanie zdrowia zaszła, to gorączka, która z każdą godziną z<strong>da</strong>wałasię wzrastać. Twarzyczka z kredowobiałej stawała się coraz różowsza, oddech z ledwie dostrzegalnegoprzeszedł w szybki, gwałtowny, urywany.Trzy razy dziennie z<strong>na</strong>chor wlewał w jej za<strong>ci</strong>śnięte usta jakiś bru<strong>na</strong>tny odwar, dzień i noczmieniał zimne okłady ze szmat umaczanych w chłodnej, studziennej wodzie <strong>na</strong> rozpalonejgłowie i <strong>na</strong> roztrzepotanym sercu.Sam schudł jeszcze bardziej i jeszcze bardziej posiwiał. Jego twarz przypomi<strong>na</strong>ła trupa,tylko w oczach żarzyła się rozpacz. Tra<strong>ci</strong>ł już wszelką <strong>na</strong>dzieję. Na nic wszelkie starania, <strong>na</strong>nic zabiegi, <strong>na</strong> nic czuwanie. Widział, jak z jego rąk wymyka się to młode ży<strong>ci</strong>e, ży<strong>ci</strong>e jedynej<strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e istoty, dla której bez wahania gotów byłby od<strong>da</strong>ć własne.Trze<strong>ci</strong>ego dnia uprosił Wasila, by pojechał do miasteczka po lekarza.– Może on coś pomoże – mówił.Wasil pojechał i wró<strong>ci</strong>ł z niczym. Okazało się, że doktor zatrzymał się w Wilnie <strong>na</strong> dłużej iże pewnie nieprędko powró<strong>ci</strong>, bo ma odwieźć młodego pa<strong>na</strong> Czyńskiego aż za granicę.Wieczorem Antoni Kosiba posłał do Pieczek po tamtejszego owczarza. Nie wierzył absolutniew skuteczność jego „zamówień”, ale tonący brzytwy sięchwyta.Owczarz przyszedł pomimo zawodowej niechę<strong>ci</strong> do konkurenta. Widział w tym swojewielkie zwy<strong>ci</strong>ęstwo. Popatrzył <strong>na</strong> umierającą, dotknął jej ręki, potem podniósł jedną powiekę,drugą, od<strong>ci</strong>ągnął dolną wargę, przyglą<strong>da</strong>jąc się uważnie wewnętrznej stronie, niez<strong>na</strong>cznieuśmiechnął się i zaczął coś mruczeć pod nosem trzymając jednocześnie ręce <strong>na</strong>d jej głową.Jego starcze, sękate palce pomału kurczyły się, jakby coś zbierał, potemprzesuwały się aż do stóp i tu otwierały się znowu, wykonując ruch strzępywania czegośniewidzialnego. Powtórzył to siedem razy, mrucząc nieustannie swoje zaklę<strong>ci</strong>a, w <strong>który</strong>chtylko końcowe słowa wymawiał głośniej:108


– ...<strong>na</strong> szyrokoju ręku, <strong>na</strong> czużuju staranu, pod żarkoje sonce, pod <strong>ci</strong>omnuju ćmu, podmiesiacznyj swiet, <strong>na</strong> trysta let, won za okonce!Przy ostatnich słowach raptownie skoczył do ok<strong>na</strong>, otworzył je i wystawił przez nie ręcekomenderując:– Prędzej polej<strong>ci</strong>e mi je wodą z drewnianego wiadra.Ktoś z obecnyh spełnił to polecenie. Wtedy owczarz zgarnął <strong>na</strong> pokrywkę trochę rozżarzonychwęgli z pieca, przysypał je garś<strong>ci</strong>ą ziół wydobytych z par<strong>ci</strong>anego worka, <strong>który</strong> miał zawieszonyprzez ramię, i zaczął powoli chodzić do każdego kąta izby. W ką<strong>ci</strong>e przystawał,dmuchał w węgle poty, póki z ziół nie wznosił się kłąb dymu, odmawiał Ojcze<strong>na</strong>sz i wracałdo wezgłowia umierającej, by znowu iść do <strong>na</strong>stępnego kąta.Cała ta ceremonia trwała około godziny. Wresz<strong>ci</strong>e owczarz zbliżył się do Marysi, znowuzajrzał pod powieki i kiwnął głową.– Będzie żyć – powiedział z przeko<strong>na</strong>niem. – Zamówiłem śmierć. Ale śmierć jest sil<strong>na</strong>.O<strong>na</strong> i <strong>na</strong>jwiększego zamówienia nie posłucha. Jak już gdzie uparła się, to bez zdobyczy, zpustymi rękami nie odejdzie. Dlatego wybierz<strong>ci</strong>e kurę i o samej północy tu, pod oknem, zarżnij<strong>ci</strong>e.Czy ta chora to panienka, czyli też mężatka?– Panienka – odpowiedział Kosiba.– To trzeba białą kurę. Ma<strong>ci</strong>e białą kurę?– Jest. – Olga kiwnęła głową, poważnie przejęta.– To ją zarżnij<strong>ci</strong>e. A potem ugotuj<strong>ci</strong>e ją i przez cztery dni <strong>da</strong>waj<strong>ci</strong>e chorej do jedzenia. Bożebroń, nic więcej, tylko tę kurę i tę zupę, co z niej <strong>na</strong>gotowa<strong>na</strong>. A teraz nie dziękuj<strong>ci</strong>e, bo toprzeszkadza, a ja już pójdę. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!– Na wieli wieków, amen – odpowiedzieli obecni. Za owczarzem wyszli z izby wszyscy,została tylko Zonia. Lekko trą<strong>ci</strong>ła w bok zamyślonego z<strong>na</strong>chora i zapytała:– Jak, Antoni, pomoże to czy nie pomoże?– Nie wiem. – Wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Bo widzisz, ja myślę, że <strong>taki</strong>e rzeczy to zawracanie głowy. Czy od owego kadzenia imruczenia może coś poprawić się choremu?... Mój nieboszczyk mąż, co był w świe<strong>ci</strong>e i <strong>na</strong>wojnie, to śmiał się z tego. Ga<strong>da</strong>nie i kadzenie to nie lekarstwo. Ty i<strong>na</strong>czej leczysz i po cośwzywał owczarza! On teraz każdemu będzie mówić, że tam, gdzie ty już nic nie mogłeś zrobić,on pomógł. A ta Marysia, jeżeli miała wyzdrowieć, to i tak by wyzdrowiała. Ale teraz todla <strong>ci</strong>ebie lepiej, żeby umarła, bo...Umilkła <strong>na</strong>gle pod wzrokiem Antoniego i cofnęła się pod ś<strong>ci</strong>anę.– Co ty, co ty, Antoni?! – zatrzepała szybko. – Ja prze<strong>ci</strong>e nic złego... Tylko z życzliwoś<strong>ci</strong>do <strong>ci</strong>ebie... Jak Boga kocham. Śmier<strong>ci</strong> nikomu nie życzę... A ty zaraz... O! Bóg wie, co sobiewyobrażasz. No, nie sierdź się, ot, jasama o północy tu pod oknem kurę zarżnę. Bialutka wybiorę, całkiem bialutką...– Idź już, Zonia, idź, zostaw mnie samego – szepnął z<strong>na</strong>chor.– Pójdę. Dobranoc. A ty, Antoni, też połóż się, odpocznij. Zesłabniesz całkiem. A co dokury, bądź spokojny. Zrobię, jak owczarz kazał. Dobranoc.Wyszła i zapanowała <strong>ci</strong>sza. Tylko świszczący oddech Marysi świadczył, że w tej <strong>ci</strong>szy ispokoju coś się dzieje, że coś śpieszy, śpieszy, ku nieuniknionemu zakończeniu.Przysunął taboret, oparł się łok<strong>ci</strong>em o brzeg stołu i wpatrywał się w bladoniebieskie żyłki<strong>na</strong> zamkniętych powiekach dziewczyny.Zrobił wszystko, co dyktowała mu jego umiejętność, co wskazywał rozsądek, a <strong>na</strong>wetwbrew rozsądkowi, wbrew przeko<strong>na</strong>niu to, co podpowia<strong>da</strong>ła rozpacz i ukryty gdzieś w zakamarkachduszy instynkt szukania pomocy i ratunku w niezrozumiałych i może nie istniejącychpotęgach czarów.Mijał czas, za szybami noc gęstniała. Antoni Kosiba myślał, myślał o sobie, o swoim losie,o swoim ży<strong>ci</strong>u tak pustym dotychczas, tak jałowym i z niczym, ni z ludźmi, ni ze światem nie109


związanym. Tak, nie związanym. Bo wiąże tylko uczu<strong>ci</strong>e. Nie chleb, nie byt, nie cudza dobroći serdeczność, <strong>na</strong>wet nie przeko<strong>na</strong>nie, iż komuś pożytek się przynosi, tylko własne uczu<strong>ci</strong>a.I wystarczyło, by pokochał kogoś całą duszą, a już los mu go zabiera, wydziera, ograbia...– Znowu tak jak wtedy – odezwało się coś w nim i przetarł czoło. I <strong>na</strong>gle uświadomił sobie,że już kiedyś, niezmiernie <strong>da</strong>wno, jakby w poprzednim ży<strong>ci</strong>u, przeżył podobną stratę. O,był tego pewien. Los odebrał mu kogoś, kogo kochał, bez kogo nie mógł istnieć...Załomotał puls w skroniach, pod czaszką w szalonym wirze załopotały myśli.– Jak to było?... Kiedy?... Gdzie?... Bo prze<strong>ci</strong>e było... Na pewno było... Za<strong>ci</strong>snął zęby ipalce, aż paznok<strong>ci</strong>e do bólu wpiły się w dłonie.– Przypomnieć... przypomnieć... Muszę przypomnieć... Umęczone nerwy z<strong>da</strong>wały siędrgać w <strong>na</strong>prężeniu. Myśli rozbijały się w nieuchwytne strzępki, w bezkształtną, białą pianę,jak wo<strong>da</strong> <strong>na</strong> młyńskim kole, i nieuchwytnym, mglistym obrazem zaczęły występować rysy...Łagodny owal twarzy... Półuśmiech zdobi usta, jasne włosy i wresz<strong>ci</strong>e –oczy. Ciemne, głębokie,nieodgadnione...Z suchej, ś<strong>ci</strong>śniętej krtani Antoniego Kosiby wyrwało się słowo niez<strong>na</strong>ne i <strong>na</strong>jbardziejz<strong>na</strong>jome, imię nie słyszane nigdy, a <strong>na</strong>jbliższe:– Beata...Powtórzył je w zdumieniu, w przerażeniu i w <strong>na</strong>dziei jeszcze raz. Czuł, że się w nim cośdzieje, że odkrywa coś niezmiernie doniosłego, że jeszcze sekun<strong>da</strong>, a otworzy się przed nimjakaś wielka tajemnica...Zwarł się w sobie, skurczył...Nagle za ok<strong>na</strong>mi ostry, przeraźliwy krzyk ptasi rozległ się w <strong>ci</strong>szy. Jeden, drugi, trze<strong>ci</strong>...Antoni Kosiha zerwał się z miejsca i w pierwszej chwili ,nie wiedział, co się stało. Dopieropo pewnym czasie zrozumiał.– To Zonia zarzy<strong>na</strong> kurę... Białą kurę... To północ...Prędko zbliżył się do Marysi. Jak mógł tak długo zostawić ją... Dotknął jej ręki, policzka,czoła... Zba<strong>da</strong>ł puls, przysłuchał się oddechowi.Nie ulegało wątpliwoś<strong>ci</strong>: gorączka spadła, spadła gwałtownie. Policzki i dłonie były zaledwie<strong>ci</strong>epłe.– O<strong>na</strong>... stygnie, to już koniec – pomyślał.Nie tracąc czasu, rozpalił w piecu ogień, do małego garnczka wsypał garść ziół. Po kilkuminutach <strong>na</strong>pój <strong>na</strong> wzmocnienie serca był gotowy. Wlał do ust chorej trzy łyżeczki, po upływiegodziny puls wy<strong>da</strong>ł mu się jakby nieco silniejszy. Powtórzył <strong>da</strong>wkę.Minął jeszcze kwadrans i Marysia otworzyła oczy. Zamknęła powieki i Znowu podniosła.Jej wargi poruszyły się bezgłośnie i jakby uśmiechnęła się. Oczy patrzyły przytomnie.Z<strong>na</strong>chor pochylił się <strong>na</strong>d nią i szepnął:– Gołąbeczko ty moja, szczęś<strong>ci</strong>e ty moje... Czy poz<strong>na</strong>jesz ty mnie?... Poz<strong>na</strong>jesz?...Wargi Marysi poruszyły się, a cho<strong>ci</strong>aż słów niepodob<strong>na</strong> było dosłyszeć, wiedział, poz<strong>na</strong>ł zruchu warg, że wymówiła te same słowa, <strong>który</strong>mi go <strong>na</strong>zywała zawsze:– Stryj<strong>ci</strong>u Antoni...Zaraz potem odetchnęła głębiej, powieki zamknęły się i równy, rytmiczny oddech zacząłporuszać jej piersi. Zasnęła. Z<strong>na</strong>chor upadł twarzą <strong>na</strong> ziemię i w wielkim szlochu szczęś<strong>ci</strong>apowtarzał:– Dzięki Ci, Boże... Dzięki Ci, Boże...Świtało już. Mieszkańcy mły<strong>na</strong> powstawali. Witalis poszedł otworzyć zastawy, młodyWasil do stajni, Agata i Olga krzątały się przy kuchni, a Zonia siedziała <strong>na</strong> progu i skubałabiałą kurę.110


Rozdział XIVPo dwutygodniowej nieobecnoś<strong>ci</strong> w Radoliszkach, powró<strong>ci</strong>ł doktor Pawlicki i zaraz <strong>na</strong>stępnegodnia został wezwany do Rajewszczyzny państwa Skirwoynów, gdzie parobkowisieczkarnia poszarpała rękę.Wtedy to spostrzeżono brak neseseru chirurgicznego. Doktor zapewniał, że przywiózłwówczas w nocy walizkę, służąca zapewniała, a stara Marcysia przysięgała, że nie przywiózł.Przetrząśnięto dom od piwnic do strychu – bez rezultatu i doktor pojechał do wypadku zabierając<strong>na</strong>rzędzia podręczne z gabinetu. Wracając wszakże z Rajewszczyzny, zboczył do Ludwikowa,by wypytać tamtejszego szofera.Szofer pamiętał dokładnie, że pan doktor wyniósł z chałupy walizkę i położył ją w samochodzie,pamiętał, że w drodze powrotnej z wozu nie wyjmowano, ani w miasteczku, ani wLudwikowie, ani <strong>na</strong> stacji. Przypomniał też sobie, że gdy panicza wynoszono z chałupy, kołoauta krę<strong>ci</strong>ł się z<strong>na</strong>chor.– Jeśli kto wziął, to on – zakonkludował.– Oczywiś<strong>ci</strong>e. – Lekarz uderzył się dłonią w czoło. – Ze też od razu o tym nie pomyślałem!Naturalnie. To rzecz zupełnie jas<strong>na</strong>, prze<strong>ci</strong>e mówił, że próbowałby operacji <strong>na</strong> owejdziewczynie, gdyby miał <strong>taki</strong>e <strong>na</strong>rzędzia. No, teraz mam tego ptaszka! Nie wie pan, czy owaMarysia, co z panem inżynierem wówczas rozbiła się, żyje?Szofer nie wiedział, ale w Radoliszkach było o tym głośno i zaraz <strong>na</strong> wstępie doktor Pawlickiku swemu szczeremu zdumieniu usłyszał, że dziewczy<strong>na</strong> żyje i podobno wyzdrowieje.Jedni przypisywali tę zasługę z<strong>na</strong>chorowi z mły<strong>na</strong>, inni owczarzowi z Pieczek, wszyscy jed<strong>na</strong>knie bez zadowolenia, właś<strong>ci</strong>wego ludziom prostym w <strong>taki</strong>ch wypadkach, podkreślali, żetajem<strong>na</strong> wiedza z<strong>na</strong>chorska pomogła tam, gdzie medycy<strong>na</strong> orzekła stan bez<strong>na</strong>dziejny.Niezależnie od rozdrażnienia, w jakie te relacje wprawiły doktora, upewniły go one osłusznoś<strong>ci</strong> powziętego podejrzenia. Ba<strong>da</strong>ł prze<strong>ci</strong>e wówczas ową dziewczynę i stwierdził po<strong>na</strong>dwszelką wątpliwość wgniecenie podstawy czaszki. Gdyby <strong>na</strong>wet był chirurgiem, niepodjąłby się tej operacji, którą uważał za bezcelową. Nie wykluczał wszakże jakiegoś zupełniewyjątkowego wypadku, w <strong>który</strong>m (jed<strong>na</strong> szansa <strong>na</strong> tysiąc) mogła się o<strong>na</strong> u<strong>da</strong>ć. Natomiastwykluczał z zupełną pewnoś<strong>ci</strong>ą, by bez trepa<strong>na</strong>cji i bez usunię<strong>ci</strong>a odłamków koś<strong>ci</strong> ran<strong>na</strong> mogławyżyć bo<strong>da</strong>j kilka godzin. Tym pewniej zaś wykluczał ewentualność przeprowadzeniapomyślnej operacji bez precyzyjnych <strong>na</strong>rzędzi chirurgicznych.A z tego wynikało, że jego własne <strong>na</strong>rzędzia zostały skradzione przez z<strong>na</strong>chora AntoniegoKósibę.Takie też argumenty wytoczył <strong>na</strong>zajutrz rano <strong>na</strong> posterunku policyjnym wobec przewodnikaZiomka, żą<strong>da</strong>jąc wszczę<strong>ci</strong>a dochodzenia, przeprowadzenia rewizji i aresztowania z<strong>na</strong>chorapod dwoma zarzutami: kradzieży i bezprawnej praktyki lekarskiej.Przodownik Ziomek wysłuchał oskarżenia z uwagą i odpowiedział:– Moim obowiązkiem jest zapisać do protokołu zameldowanie pa<strong>na</strong> doktora. Pan doktor, jasam tak sądzę, ma rację. Zabrać walizkę z <strong>na</strong>rzędziami mógł tylko Kosiba. Pewnie, że nie maon prawa praktyki lekarskiej i za to powinien być po<strong>ci</strong>ągnięty do odpowiedzialnoś<strong>ci</strong>. Ale zdrugiej strony, jeżeli sam pan doktor mówi, że bez pańskich <strong>na</strong>rzędzi on nic by tu nie wskórał,a przy ich pomocy uratował ży<strong>ci</strong>e ludzkie, uratował, cho<strong>ci</strong>aż mu nie było wolno, to czy za tochce pan zniszczyć człowieka?...Lekarz zmarszczył brwi.– Panie komen<strong>da</strong>n<strong>ci</strong>e! Nie wiem, czy pan jako funkcjo<strong>na</strong>riusz policji jest powołany doosądzania przestępstw. Ja jako obywatel wiem, że to <strong>na</strong>leży do sądów. Kwalifikowanie złejczy dobrej woli przestępcy nie leży w <strong>na</strong>szej kompetencji. Dlatego, skła<strong>da</strong>jąc doniesienie,mam prawo oczekiwać, że <strong>na</strong><strong>da</strong> mu pan bieg zgodny z procedurą. Żą<strong>da</strong>m przeprowadzeniarewizji i aresztowania złodzieja.111


Policjant skinął głową.– Dobrze, panie doktorze, zrobię to, co <strong>na</strong>kazuje mi obowiązek służbowy.– Czy ja, jako poszkodowany, mam możność asystowania przy rewizji?– Oczywiś<strong>ci</strong>e – sucho odpowiedział Ziomek.– A kiedy zamierza pan komen<strong>da</strong>nt to zrobić? Ziomek spojrzał <strong>na</strong> zegarek.– Natychmiast. Nie chcę być przez kogokolwiek pomówiony o opieszałość.– Teraz mam obiad – zauważył lekarz. – Może pojedziemy do mły<strong>na</strong> za jakieś dwie godzinki?– Nie, panie doktorze. Rewizja będzie przeprowadzo<strong>na</strong> zaraz. Jeżeli pan chce być przy niejobecny...– Trudno, pojadę z panem.Ziomek wezwał jednego z dwóch swoich podkomendnych i kazał mu wyszukać furmankę.W młynie nie spodziewano się wcale przyjazdu jakichś goś<strong>ci</strong>. Ży<strong>ci</strong>e tu płynęło <strong>da</strong>wnymtrybem, z tą jeno różnicą, że Antoni Kosiba prawie wcale nie przychodził teraz do mły<strong>na</strong>rskiejroboty i że chorych mniej przyjmował niż <strong>da</strong>wniej, a i tych załatwiał <strong>na</strong> dworze lub wdnie słotne w sionce, nie wpuszczając do izby.W izbie <strong>na</strong> czysto zasłanym łóżku leżała Marysia. Dziewczy<strong>na</strong> <strong>na</strong>dspodziewanie szybkowracała do zdrowia. Żywotność młodego organizmu zrobiła swoje. Pooperacyj<strong>na</strong> ra<strong>na</strong> goiłasię prawidłowo, apetyt wzrastał. Początkowe obawy z<strong>na</strong>chora, że skutki wypadku mogąprzejawić się w szwankowaniu tych czy innych czynnoś<strong>ci</strong>, okazały się <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e niepotrzebne.Swobodnie poruszała ramio<strong>na</strong>mi i rękami, a także nogami. Widocznie mózg nie doz<strong>na</strong>łżadnego trwałego uszkodzenia, gdyż wzrok i słuch działały bez zarzutu, a mówiła po<strong>da</strong>wnemu swoim dźwięcznym głosem, całe godziny spędzając <strong>na</strong> rozmowach ze swym opiekunem.Pierwszą jej troską po odzyskaniu przytomnoś<strong>ci</strong> było: co się dzieje z Leszkiem? Gdy usłyszała,że nie odniósł żadnych niebezpiecznych obrażeń i że rodzice wywieźli go za granicę <strong>na</strong>kurację, odetchnęła z ulgą.– Żeby tylko wyzdrowiał!Przebiegu katastrofy nie pamiętała wcale. Nie zauważyła, by coś leżało <strong>na</strong> drodze. Wiedziała,że jechali dość szybko i że <strong>na</strong>gle wyle<strong>ci</strong>ała w powietrze. To wszystko. Nie czuła anibólu, ani potem gorączki. Gdy ocknęła się, była zdziwio<strong>na</strong>, że z<strong>na</strong>jduje się w nie z<strong>na</strong>nej sobieizbie, nie zaś <strong>na</strong> motocyklu, wśród zarośli. Nie z<strong>da</strong>wała też sobie sprawy z tego, że była jużjedną nogą <strong>na</strong> tamtym świe<strong>ci</strong>e. Antoni Kosiba nie wspomi<strong>na</strong>ł jej ani słowem o swej tragicznejwalce o jej ży<strong>ci</strong>e, nie powiedział, jak poważnym i <strong>ci</strong>ężkim uległa okaleczeniom.– Masz, gołąbeczko, <strong>na</strong> karku tam jedną kostkę złamaną i dlatego tenniewygodny opatrunek <strong>ci</strong> założyłem. A nie ruszaj, złotko, głową, broń Boże, nie staraj sięruszać, bo się całe zrastanie popsuje.Przyrzekła posłuszeństwo, lecz już <strong>na</strong>zajutrz zaczęła dopytywać się, czy prędko wstanie.– Jakiś czas musisz poleżeć – wymijająco odpowiedział z<strong>na</strong>chor. Wiedział, że jest to sprawadwóch miesięcy, lecz nie ch<strong>ci</strong>ał jej smu<strong>ci</strong>ć. Toteż gdy bia<strong>da</strong>ła, że stra<strong>ci</strong> posadę u paniSzkopkowej, jeżeli dłużej poleży, gdy <strong>na</strong>pierała się, że spróbuje wstać, ofuknął ją:– Nie kuś Opatrznoś<strong>ci</strong>! Dziękuj Bogu, że żyjesz. A mnie słuchaj, bo nieszczęś<strong>ci</strong>a <strong>na</strong>pytasz!– Już dobrze, dobrze, kochany stryj<strong>ci</strong>u Antoni. – Uśmiechała się doń, skła<strong>da</strong>jąc ręce. – Niegniewaj się!– Gdzieżbym się gniewał! – Rozpromienił się. – Jakże mógłbym gniewać się <strong>na</strong> <strong>ci</strong>ebie,słoneczko ty moje!– Tyle kłopotu sprawiam...– Jakiego znowuż kłopotu! – oburzył się. – Toż dla mnie radość <strong>na</strong>jwiększa. A co do tejpani Szkopkowej, to i nie myśl o powro<strong>ci</strong>e.– Jak to?112


– A po co <strong>ci</strong> to, gołąbeczko?... Ot, wyzdrowiejesz i u mnie tu zostaniesz... Uśmiechnął się i do<strong>da</strong>ł:– Jeżeli zechcesz.Antoni nie przyz<strong>na</strong>wał się do kłopotów, o <strong>który</strong>ch mówiła Marysia, bo też tych wszystkichzajęć, jakie miał przy niej, za kłopot nie uważał. A zajęć tych było dużo. Codziennie brał ją <strong>na</strong>ręce, przenosił <strong>na</strong> swoje łóżko do alkowy, a jej poś<strong>ci</strong>el starannie prześ<strong>ci</strong>elał, codziennie ręcznikiemumaczanym w <strong>ci</strong>epłej wodzie wy<strong>ci</strong>erał jej twarz i ręce, no i przy pomocy łyżki karmiłją jak niemowlę.Do innych zabiegów przy chorej wzywał którąś z kobiet, <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej małą Natalkę, któraMarysię wręcz uwielbiała, lecz i sam musiał przy tym pomagać, bo żad<strong>na</strong> z kobiet nie miałabytyle sił, by Marysię unieść. Z początku dziewczy<strong>na</strong> bardzo krępowała się jego obecnoś<strong>ci</strong>ą,przyzwyczaiła się jed<strong>na</strong>k wkrótce uważając „stryj<strong>ci</strong>a Antoniego” za opieku<strong>na</strong>, niemal za ojca.Rozmawiała z nim szczerze o wszystkim, nie poruszając wszakże jednego tematu. Zauważyła,że <strong>na</strong> każdą wzmiankę o młodym Czyńskim jego twarz pochmurnieje. Domyślała się, żeuważa Leszka za winowajcę katastrofy i że przez katastrofę dowiedział się o ich samotnychwy<strong>ci</strong>eczkach do lasu, czego mu również nie wybacza. Gdybyż mogła powiedzieć otwar<strong>ci</strong>e:– Nie miej, stryj<strong>ci</strong>u Antoni, żalu do niego, bo jest ucz<strong>ci</strong>wym chłopcem, kocha mnie i ożenisię ze mną.Ale powiedzieć tego nie miała prawa. Musiała czekać <strong>na</strong> wiadomość od <strong>na</strong>rzeczonego. Idlatego od czasu do czasu zapytywała, czy nie ma do niej listu.Z<strong>na</strong>chor odgadywał, jakiego listu wypatruje, i za każdym razem mrukliwie i krótko odpowia<strong>da</strong>ł:– Nie ma.A mówił to <strong>taki</strong>m tonem, jakby ch<strong>ci</strong>ał do<strong>da</strong>ć:– I nie będzie.Sam w głębi duszy był zupełnie tego pewny, tak pewny, jak Marysia pew<strong>na</strong> była czegośwręcz prze<strong>ci</strong>wnego.– Bałamu<strong>ci</strong>ł młodzik, lekkoduch dziewczynę – myślał z<strong>na</strong>chor – omal <strong>na</strong> tamten świat niewyprawił, pokaleczył, a teraz za granicą inną sobie z<strong>na</strong>jdzie. Nawet słówka do niej nie <strong>na</strong>pisze.I przeświadczenia Kosiby z<strong>da</strong>wały się być uzasadnione. Od dnia katastrofy pół miesiącajuż minęło, a listu nie było, <strong>na</strong>wet nikt nie przyjechał z polecenia Czyńskiego dowiedzieć sięo zdrowie dziewczyny.Marysia jed<strong>na</strong>k nie tra<strong>ci</strong>ła <strong>na</strong>dziei i w<strong>ci</strong>ąż tego oczekiwała. Ile razy po turko<strong>ci</strong>e zbliżającymsię do mły<strong>na</strong> rozpoz<strong>na</strong>wała, że to nie zwykły wóz chłopski, lecz bryczka, tyle razy sercezaczy<strong>na</strong>ło jej mocniej bić.– A nuż to bryczka z Ludwikowa.Tak było i tego dnia. Nie była to jed<strong>na</strong>k bryczka z Ludwikowa, lecz pożyczo<strong>na</strong> przez posterunekpolicyjny w gminie. A w bryczce siedział przodownik Ziomek, jeszcze jeden policjanti doktor Pawlicki.Z<strong>na</strong>chor właśnie zajęty był karmieniem Marysi i rzu<strong>ci</strong>wszy spojrzenie przez okno, znowuzanurzył łyżkę w misce, gdy otworzyły się drzwi.– Dzień dobry – powiedział od progu przodownik. – My w sprawie do was, panie Kosiba.Jakże tam pan<strong>na</strong> Marysia się miewa?– Dziękuję, panie przodowniku. Już mi lepiej – wesoło odezwała się dziewczy<strong>na</strong>.– To i chwała Bogu.– Pozwól<strong>ci</strong>e panowie – ponuro zaczął z<strong>na</strong>chor – że dokończy chora obiadu.– Cóż, niech dokończy. Zaczekamy – zgodził się Ziomek i usadowił się <strong>na</strong> ławie.Doktor Pawlicki zbliżył się do łóżka i przyglą<strong>da</strong>ł się Marysi w milczeniu.– Gorączki nie ma? – zapytał wresz<strong>ci</strong>e.– Była, ale nie ma – odpowiedział Kosiba.113


– A nogi i ręce funkcjonują?... Porażenie nie wystąpiło nigdzie?– Ależ, panie doktorze – zawołała Marysia. – Ja jestem zupełnie zdrowa. Tylko trochęosłabio<strong>na</strong>. Żeby nie ta kosteczka w karku, która ma zrosnąć się, zaraz bym wstała.Lekarz zaśmiał się sucho.– Kosteczka?... Dobra kosteczka! Nie rozumiesz się <strong>na</strong> tym, panieneczko. To było strzaskaniepodstawy czaszki... Z<strong>na</strong>chor przerwał:– Jestem gotów. Czego panowie sobie życzą?Odstawił pustą miskę i stanął tak, że odgradzał doktora od łóżka Marysi.– Panie Kosiba – odezwał się przodownik. – Pan przeprowadziłeś po katastrofie operację?...Trepa<strong>na</strong>cję czaszki?... Z<strong>na</strong>chor wbił wzrok w ziemię.– A jeżeli tak, to co?– Prze<strong>ci</strong>e pan nie jesteś dyplomowanym lekarzem. Pan wie, że prawo tego zabrania?– Wiem. Ale wiem też, że dyplomowany lekarz, <strong>który</strong> według prawa ma obowiązek ratować,tu ratować nie ch<strong>ci</strong>ał.– To niepraw<strong>da</strong> – wtrą<strong>ci</strong>ł się doktor Pawlicki. – Ch<strong>ci</strong>ałem i zba<strong>da</strong>łem ranną. Uważałem, żestan jest bez<strong>na</strong>dziejny. To była agonia.Z<strong>na</strong>chor dostrzegł szeroko otwarte oczy Marysi i jej <strong>na</strong>gle pobladłą twarzyczkę.– Wcale nie – zaprzeczył. – Nie było żadnego niebezpieczeństwa. Lekarzowi z oburzeniakrew uderzyła do głowy.– Jak to?! A coś<strong>ci</strong>esami wówczas mówili?– Nic nie mówiłem.– To jest łgarstwo! Z<strong>na</strong>chor milczał.– Mniejsza o to – wmieszał się przodownik. – Tak czy owak, panie Kosiba, jest pan za toodpowiedzialny. Cho<strong>ci</strong>aż muszę panu wyjaśnić, że odpowiedzialność jest niewielka, bo tu niema poszkodowanego. Nie tylko nie ma kogoś, kto by <strong>na</strong> pańskim przekroczeniu u<strong>ci</strong>erpiał, alejest ktoś, komu uratowało to ży<strong>ci</strong>e. Ważniejsza wszakże będzie druga kwestia: przy pomocyjakich <strong>na</strong>rzędzi doko<strong>na</strong>łeś pan operacji?– Czy to nie wszystko jedno?...– Nie. Bo oto pan doktor Pawlicki oskarża pa<strong>na</strong> o przywłaszczenie jego <strong>na</strong>rzędzi.– Nie o przywłaszczenie, bo o kradzież – twardo podkreślił lekarz.– Więc o kradzież – powtórzył przodownik. – Czy przyz<strong>na</strong>je się pan, panie Kosiba?...Z<strong>na</strong>chor opuś<strong>ci</strong>ł głowę i milczał.– Panie komen<strong>da</strong>n<strong>ci</strong>e! – zawołał lekarz. – Niech pan przystąpi do rewizji. Walizka <strong>na</strong>pewno jest tu czy też ukryta gdzie w zabudowaniach gospo<strong>da</strong>rskich.– Przepraszam, panie doktorze – zastrzegł się policjant – ale proszę mi nie dyktować, comam robić. To moja sprawa. Zrobił pauzę i znowu zwró<strong>ci</strong>ł się do z<strong>na</strong>chora:– Czy przyz<strong>na</strong>je się pan? Kiwnął głową po chwili wahania.– Tak.– Dlaczego pan to zrobił?... Czy z chę<strong>ci</strong> zysku, czy dlatego, że bez tych <strong>na</strong>rzędzi nie mógłbypan ratować ofiary katastrofy?– To nie jest pytanie – zawołał doktor Pawlicki. – To podpowia<strong>da</strong>nie!A zresztą <strong>na</strong><strong>ci</strong>ągane, bo gdyby temu... z<strong>na</strong>chorowi o to chodziło, zwró<strong>ci</strong>łby walizkę, którąukradł.– Czy ma pan tę walizkę? – zapytał policjant.– Mam.– I zwró<strong>ci</strong> ją pan dobrowolnie?– Zwrócę.– Gdzie o<strong>na</strong> jest?– Zaraz ją przyniosę.114


Powoli przeszedł obok nich, otworzył drzwi. Widzieli przez ok<strong>na</strong> jego wysoką, pochylonąpostać. W izbie nikt się nie odezwał słowem. Po upływie kilku minut Kosiba wró<strong>ci</strong>ł z walizką.– Czy to ta? – zwró<strong>ci</strong>ł się przodownik do lekarza.– Tak, to moja walizka.– Może pan doktor sprawdzi, czy niczego w niej nie brakuje. Pawlicki otworzył i pobieżnieprzejrzał zawartość.– Nie, z<strong>da</strong>je się, że nie brakuje niczego.– Na „z<strong>da</strong>je się” nie mogę się opierać – urzędowym tonem powiedział Ziomek. – Proszę ostwierdzenie z całą pewnoś<strong>ci</strong>ą albo o po<strong>da</strong>nie <strong>na</strong>zw przedmiotów, które zginęły.– Niczego nie brakuje – poprawił się lekarz.– Zatem spiszemy protokół.Ziomek wyjął z teczki papiery i przystąpił do pisania. W izbie zaległa <strong>ci</strong>sza.Doktor Pawlicki był dość wrażliwy, by odczuć niechęć, z jaką odnosili się doń wszyscyobecni, nie wyłączając milczącego posterunkowego. Niechęć i potępienie. Czyż mieli rację?Prze<strong>ci</strong>e samemu sobie nie miał nic do wyrzucenia. Postępował zgodnie z sumieniem, postępowałtak, jak mu <strong>na</strong>kazywał obowiązek obywatelski i lekarski. Jeżeli spełniając ten obowiązek,jednocześnie zyskiwał osobiś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> utrąceniu konkurenta, to i tu był w porządku. Walczyćo byt wolno, a on walczy w do<strong>da</strong>tku środkami legalnymi. Prawo i moralność publicz<strong>na</strong>jest po jego stronie. Gdyby <strong>na</strong>wet nie był lekarzem, gdyby ten z<strong>na</strong>chor nie odbierał mu pacjentów,i wówczas musiałby żą<strong>da</strong>ć unieszkodliwienia tego człowieka.Państwo otacza zdrowie swych obywateli opieką, setkami ustaw i rozporządzeń. Od lekarzawymaga długoletnich studiów, żmudnej praktyki, wiedzy i poziomu etycznego. Tymczasemtutaj zwykły, <strong>ci</strong>emny chłop łamie to prawo. Nie ma żadnego z<strong>na</strong>czenia, że mogło mu sięu<strong>da</strong>ć kilka operacji. W tysiącu innych wypadków może okazać się wręcz zabójcą. W imięczego tedy doktor medycyny, <strong>który</strong> <strong>na</strong> swoje fachowe wykształcenie wy<strong>da</strong>ł moc pieniędzy istra<strong>ci</strong>ł wiele lat, ma wyrzekać się dobrowolnie przysługujących mu uprawnień, obojętnieprzyglą<strong>da</strong>ć się szkodliwej i niebezpiecznej działalnoś<strong>ci</strong> jakiegoś prostaka, no i przymieraćgłodem?– W imię czego?!Czy dlatego, że nie pochwalają jego stanowiska <strong>ci</strong> pocz<strong>ci</strong>wi zapewne, lecz nieinteligentniludzie?... Ależ właśnie jako inteligent, jako jedyny tu człowiek z wyższym wykształceniempowinien by ich pouczyć, powinien im wytłumaczyć, że postępuje sprawiedliwie i słusznie, iżproceder z<strong>na</strong>chorski stanowi niebezpieczeństwo publiczne, że prawa muszą być szanowane,że wresz<strong>ci</strong>e kradzież jest zawsze kradzieżą, niezależnie od <strong>taki</strong>ch czy innych pobudek działania.Ze społeczeństwo cywilizowane, że państwo i wszyscy świadomi obywatele mają obowiązekprzestrzegania w każdej okolicznoś<strong>ci</strong> ustalonego porządku.Oczywiś<strong>ci</strong>e w motywach postępowania Kosiby z<strong>na</strong>jdzie się wiele podstaw do łagodnegowyroku. Ale to zależy od sądów...Nie, doktor Pawlicki nic tu sobie nie miał do wyrzucenia. Chyba tylko że wrodzo<strong>na</strong> dumanie pozwalała mu zniżyć się do usprawiedliwiania się przed tymi ludźmi, co zresztą <strong>na</strong> nic bysię nie z<strong>da</strong>ło.Stał w milczeniu, z podniesioną głową i z za<strong>ci</strong>śniętymi ustami, u<strong>da</strong>jąc że nie dostrzega nieżyczliwychspojrzeń.Przodownik Ziomek skończył protokół, odczytał, obecni podpisali.– Musi pan jeszcze podpisać zobowiązanie o niewy<strong>da</strong>laniu się – zwró<strong>ci</strong>ł się do Kosiby – otutaj. Nie wolno panu wyjeżdżać bez zawiadomienia policji.– Jak to? – zdziwił się doktor. – Pan go nie aresztuje?– Nie widzę powodu. – Przodownik wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Chyba udowodnio<strong>na</strong> kradzież?...115


– I cóż z tego?... Aresztuje się wówczas, gdy są powody obawiać się u<strong>ci</strong>eczki oskarżonego,a ja jestem pewien, że on nie u<strong>ci</strong>eknie.– Ta pewność może być zawod<strong>na</strong>.– Za to już ja ponoszę odpowiedzialność, panie doktorze. Zresztą kieruję sprawę do sędziegośledczego. Może on zarządzi aresztowanie, jeżeli pan o to będzie zabiegał. Ale wątpię.Po wyroku zamkną go, oczywiś<strong>ci</strong>e w tym wypadku, jeśli wyrok będzie skazujący. No, to jużtu nie mamy nic do roboty. Do widzenia, panie Kosiba! Życzę zdrowia, panno Marysiu!Wyszli i po chwili turkot bryczki oz<strong>na</strong>jmił, że odjechali. Z<strong>na</strong>chor stał nieruchomo przydrzwiach. Gdy odwró<strong>ci</strong>ł się, zobaczył Marysię zalaną łzami.– Co <strong>ci</strong>, gołąbeczko, co <strong>ci</strong>? – zaniepokoił się.– Stryj<strong>ci</strong>u, kochany stryj<strong>ci</strong>u Antoni, co ja <strong>ci</strong> przykroś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>robiłam. To wszystko przezemnie!– Uspokój się, gołąbeczko, nie płacz. Jakie tam przykroś<strong>ci</strong>. Nic mi nie będzie.– Jeżeli wsadzą <strong>ci</strong>ę do więzienia, ja chyba umrę z rozpaczy!– Nie wsadzą, nie wsadzą!... A jakby i wsadzili, to co? Koro<strong>na</strong> mi z głowy nie spadnie.– Nie mów tak, stryj<strong>ci</strong>u. To byłaby strasz<strong>na</strong> niesprawiedliwość.– Duszyczko droga, <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e więcej jest niesprawiedliwoś<strong>ci</strong> niż sprawiedliwoś<strong>ci</strong>. A tutaj,prawdę mówiąc, <strong>na</strong> karę zasłużyłem. Ukradłem.– Żeby mnie ratować!– To praw<strong>da</strong>, ale zawszeć to kradzież. In<strong>na</strong> rzecz, że żalu nie czuję. Bo jak miałem zrobić?...Ale nie ma o czym ga<strong>da</strong>ć. Nawet przodownik będzie mnie bronić. – Tylko ten złyczłowiek, ten doktor...– Czy on zły, gołąbeczko?... Nie wiem, czy zły. Twardy jest. A za twardość nikogo winićnie moż<strong>na</strong>. Charakter już <strong>taki</strong>. Może jemu nikt serca nie okazał, to i jego stwardniało. A i tojeszcze pamiętaj, że jemu <strong>ci</strong>ężko pogodzić się z myślą o tym, że on już <strong>na</strong> <strong>ci</strong>ebie machnąłręką, a ja przy pomocy Boskiej odratowałem <strong>ci</strong>ę, gołąbeczko. Umyślnie nie mówiłem <strong>ci</strong> dotychczas,jak było już z tobą kiepsko. Chorym nie trzeba mówić <strong>taki</strong>ch rzeczy, bo przejmująsię, a to przeszkadza w powro<strong>ci</strong>e do zdrowia.– Czym ja <strong>ci</strong> się wywdzięczę, stryj<strong>ci</strong>u Antoni, za tyle dobro<strong>ci</strong>, za tyle poświęcenia!Złożyła ręce i oczyma <strong>pełny</strong>mi łez patrzyła mu w oczy. A z<strong>na</strong>chor uśmiechnął się i powiedział:– Czym?... Ot, pokochaj mnie troszkę.– Pokochać? – zawołała. – Ależ ja <strong>ci</strong>ę, stryj<strong>ci</strong>u, tak kocham, jak tylko mamusię kochałam!– Bóg <strong>ci</strong> zapłać, gołąbeczko – odpowiedział drżącym głosem.Rozdział XVSprawa Zeno<strong>na</strong> Wojdyłły odbyła się w połowie października w Wilnie. W Radoliszkachdowiedziano się o tym dopiero <strong>na</strong>zajutrz, po wyroku, gdyż wobec przyz<strong>na</strong>nia się oskarżonegoświadków nie wzywano do sądu żadnych, poza poszkodowanymi, którzy z powodu stanuzdrowia stawić się nie mogli.Jeżeli zaś w gazetach ze sprawy tej zrobiono wielką sensację, to dlatego, że oskarżony samprosił o <strong>na</strong>jsurowszy wymiar kary. Sąd jed<strong>na</strong>k dopatrując się w tym żą<strong>da</strong>niu skruchy Zeno<strong>na</strong> iuwzględniając wiele innych okolicznoś<strong>ci</strong> łagodzących oraz będąc przeświadczonym o szczerymzamiarze poprawy ze strony oskarżonego, skazał go tylko <strong>na</strong> dwa lata więzienia.Do mły<strong>na</strong> wiadomość o tym przyniósł Wasil, <strong>który</strong> z interesami ojca jeździł do Wil<strong>na</strong> i,korzystając z okazji, był obecny <strong>na</strong> rozprawie. Od niego też Marysia dowiedziała się, że młodyCzyński nie stawił się w sądzie, gdyż przebywa <strong>na</strong> kuracji za granicą. Dokładniej miejscajego pobytu określić nie umiał, bo cho<strong>ci</strong>aż słyszał w sali sądowej <strong>na</strong>zwę owej miejscowoś<strong>ci</strong>,jako cudzoziemskiej nie zapamiętał.116


Marysia zasta<strong>na</strong>wiała się, czy nie poprosić go lub kogoś innego o wywiedzenie się adresuLeszka. W Ludwikowie <strong>na</strong> pewno adres ten z<strong>na</strong>li nie tylko jego rodzice. Obawiała się jed<strong>na</strong>k,że z <strong>taki</strong>ego dowiadywania się mogą wyniknąć jakieś komplikacje, i postanowiła <strong>ci</strong>erpliwieczekać <strong>na</strong> list.Postanowić było łatwo, trudniej wszakże było zdobyć się <strong>na</strong> <strong>ci</strong>erpliwość.Mijał tydzień za tygodniem, a .Leszek nie pisał. Coraz smutniejsze myśli przychodziły dogłowy, coraz bardziej topniały <strong>na</strong>dzieje.Tymczasem stan zdrowia Marysi poprawiał się <strong>na</strong>dspodziewanie szybko. Już od <strong>da</strong>w<strong>na</strong>siadywała <strong>na</strong> łóżku, a w pierwszych dniach listopa<strong>da</strong> z<strong>na</strong>chor pozwolił jej wstać.Rany <strong>na</strong>d skronią i pooperacyjne zagoiły się zupełnie. Po star<strong>ci</strong>ach skóry <strong>na</strong> nogach i rękachzostały ledwie widoczne blizny. Siły odzyskiwała stopniowo, lecz stale. Zaraz <strong>na</strong>zajutrzpo wstaniu zaczęła się krzątać przy gospo<strong>da</strong>rstwie z<strong>na</strong>chora. Po tygodniu izba i alkowa jużi<strong>na</strong>czej wyglą<strong>da</strong>ły.– Nie męcz się, gołąbeczko. – Z<strong>na</strong>chor usiłował ostudzić jej zapał. – Po co to wszystko?...– Czyż teraz nie czyś<strong>ci</strong>ej tu i nie ładniej, stryj<strong>ci</strong>u Antoni?– Sił twoichszko<strong>da</strong>.Zresztą <strong>na</strong> porządkowanie, szorowanie i odkurzanie niewiele było czasu. Jesienne chłodyprzysporzyły znowu z<strong>na</strong>chorowi pacjentów. Bywały dni, gdy zjeżdżało się ich po trzydzieś<strong>ci</strong> iwięcej osób. Wszyscy wiedzieli o tym, że Antoni Kosiba był wzywany do sędziego śledczegoi że będzie miał sprawę sądową w Wilnie. Opowia<strong>da</strong>no, że zamkną go w więzieniu, toteż <strong>na</strong>leżałośpieszyć się z zasięgnię<strong>ci</strong>em u niego porady.Sam Antoni też spodziewał się wyroku skazującego i przygotować ch<strong>ci</strong>ał do tego Marysię,lecz o<strong>na</strong> oburzała się i zapewniała, że mowy o tym być nie może.– Prze<strong>ci</strong>eż stanę jako świadek, któremu uratowałeś ży<strong>ci</strong>e. Czy to nie wystarczy?Po trochu i z<strong>na</strong>chor liczył <strong>na</strong> to, liczył również <strong>na</strong> wielu innych swoich pacjentów, którzyzgłaszali się masowo, ofiarując się <strong>na</strong> świadków.Termin rozprawy był wyz<strong>na</strong>czony <strong>na</strong> koniec listopa<strong>da</strong> i wszystko z<strong>da</strong>wało się zapowia<strong>da</strong>ćnieźle, gdy Marysia <strong>na</strong>gle zachorowała. Wydelikacony przez długie przebywanie w łóżku jejorganizm łatwo pod<strong>da</strong>ł się chorobie. Sprzątając w chłodnej sionce zaziębiła się. Bańki i zioła<strong>na</strong> poty niewiele pomogły. Musiała leżeć w łóżku.O jej wyjeździe <strong>na</strong> sprawę nie było co myśleć i Antoni Kosiba pojechał sam.Zaraz po przyjeździe zgłosił się do poleconego mu przez Judkę z Radoliszek adwokataMakłaja. Adwokat po rozejrzeniu się w sprawie określił swoje niewielkie <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e honorarium,lecz powiedział od razu, że uniewinnienia spodziewać się nie moż<strong>na</strong>.– Postaram się uzyskać dla was jak <strong>na</strong>jłagodniejszy wyrok.Przyszedł dzień rozprawy. Już wchodząc do gmachu sądowego Antoni zobaczył doktoraPawlickiego i to <strong>na</strong>pełniło go niedobrymi przeczu<strong>ci</strong>ami.Istotnie, zez<strong>na</strong>jąc jako świadek, doktor Pawlicki, cho<strong>ci</strong>aż mówił szczerą prawdę, ob<strong>ci</strong>ążyłoskarżonego bardzo poważnymi zarzutami. Mówił o brudzie panującym w jego izbie, o zaduchu,o tym, że osobiś<strong>ci</strong>e ostrzegał go przed prowadzeniem tego niebezpiecznego procederu, awresz<strong>ci</strong>e o kradzieży walizki z <strong>na</strong>rzędziami chirurgicznymi. Przyz<strong>na</strong>ł, że Kosibie u<strong>da</strong>ło siękilka operacji <strong>na</strong>wet trudnych, lecz złożył to <strong>na</strong> karb przypadku.Drugi świadek oskarżenia, delegat Izby Lekarskiej, przedstawił sądowi <strong>da</strong>ne statystycznedotyczące z<strong>na</strong>chorstwa <strong>na</strong> Kresach Wschodnich. Dane te stwierdzały, że olbrzymi odsetekśmiertelnoś<strong>ci</strong> wśród ludnoś<strong>ci</strong> wiejskiej jest skutkiem leczenia z<strong>na</strong>chorskiego. Dalej przytoczyłwiele przykładów metod „leczniczych” stosowanych przez z<strong>na</strong>chorów, a przykłady te wywołałyu słuchaczy zgrozę, wstręt i oburzenie.Świadkowie wezwani przez obronę, wszystko chorzy wyleczeni przez Antoniego Kosibę,w pokaźnej liczbie dwudziestu kilku, znowu przechylili swymi zez<strong>na</strong>niami szalę nieco <strong>na</strong>stronę oskarżonego.117


I zapewne i<strong>na</strong>czej skończyłaby się sprawa, gdyby nie to, że w procesie tym oskarżał młody,po raz pierwszy występujący prokurator, doktor praw Zgierski. Z sumiennoś<strong>ci</strong>ą i z pasjąnowicjusza prokurator Zgierski przygotował swe oskarżenie. Ujął rzecz ze społecznego i prestiżowegostanowiska.– Jak długo – wołał – będziemy pozwalać, by gnieździły się w <strong>na</strong>szym kraju potworne zabobonyśredniowiecza? Jak długo pozwolimy krzewić się <strong>ci</strong>emno<strong>ci</strong>e i bezmyślnej zbrodnipraktyk z<strong>na</strong>chorskich?... Wyrok dzisiejszy powinien być odpowiedzią <strong>na</strong> pytanie, czy jesteśmypaństwem cywilizowanym, czy nie tylko geograficznie, lecz i kulturalnie <strong>na</strong>leżymy doEuropy, czy też tolerować chcemy <strong>na</strong><strong>da</strong>l barbarzyństwo.Mówił jeszcze dużo i pięknie o polskiej misji cywilizacyjnej <strong>na</strong> Wschodzie, o tragicznej<strong>ci</strong>emno<strong>ci</strong>e ludu białoruskiego, o tysiącznych zastępach młodych lekarzy gotowych nieść pomoc<strong>ci</strong>erpiącym, a skazanych <strong>na</strong> bezrobo<strong>ci</strong>e, o eugenice i o podnoszeniu rasy, o wojsku potrzebującymzdrowego rekruta, a wresz<strong>ci</strong>e o pe<strong>da</strong>gogicznych celach wyroków sądowych i otym, że ten wyrok winien się stać ostrzeżeniem dla innych hien żerujących <strong>na</strong> <strong>ci</strong>emno<strong>ci</strong>e mas.Na zakończenie potrą<strong>ci</strong>ł też o strunę patriotyzmu regio<strong>na</strong>lnego zaz<strong>na</strong>czając, że pobłażliwywyrok <strong>na</strong> tego rodzaju przestępstwa <strong>da</strong>łby powód i podstawę opinii publicznej innych dzielnicPolski do mniemania, że ręka sprawiedliwoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> Kresach Wschodnich toleruje zacofanie igroźne jego <strong>na</strong>stępstwa.Mece<strong>na</strong>s Makłaj ani w dziesiątej częś<strong>ci</strong> nie rozporządzał <strong>da</strong>rem krasomówczym prze<strong>ci</strong>wnika.Toteż jego przemówienie, aczkolwie rzeczowe, nie zdołało zatrzeć wrażenia po piorunującejmowie prokuratora. Nawet nie próbował odpierać jego argumentów, a obronę oparł <strong>na</strong>samej osobie oskarżonego, człowieka bezinteresowanego, <strong>który</strong> wprawdzie przywłaszczył<strong>na</strong>rzędzia chirurgiczne, lecz wyłącznie w celu ratowania umierającej dziewczyny.– Nie pokazano tu <strong>na</strong>m nikogo – zakończył – komu by pomoc lekarska Antoniego Kosibyzaszkodziła, nie wymieniono ani jednego <strong>na</strong>zwiska pacjenta, <strong>który</strong> by z jego winy stra<strong>ci</strong>ł ży<strong>ci</strong>e.Natomiast widzieliśmy cały korowód ludzi wdzięcznych, wyleczonych przez niego. Dlategoproszę o uniewinnienie.Jeżeli w tej chwili odżyły w Antonim <strong>na</strong>dzieje, zgasły one bardzo szybko pod <strong>ci</strong>osami replikiprokuratora.– Zdumiewa mnie – zaczął – zdumiewa i zawstydza stanowisko zajęte przez pa<strong>na</strong> obrońcę.Zawstydza, gdyż usłyszałem w jego obronie zarzut, iż rozpatrując winę oskarżonego, zająłemsię zagadnieniem, a zapomniałem o człowieku. Istotnie, Wysoki Sądzie, poważne to przeoczenieze strony oskarży<strong>ci</strong>ela publicznego. Ale zdumiewa mnie, że właśnie z ust pa<strong>na</strong>obrońcy pa<strong>da</strong> to przypomnienie. Tak! Bo czyż po przyjrzeniu się moralnej sylwetce AntoniegoKosiby możemy z czystym sumieniem nie uz<strong>na</strong>ć jego przewinień za tym bardziej zasługujące<strong>na</strong> surową karę?... Ten rzekomy dobroczyńca ludzkoś<strong>ci</strong> sprzykrzył sobie pewnego dniaucz<strong>ci</strong>wą pracę fizyczną i zatęsknił do lekkiego chleba. Z parobka mły<strong>na</strong>rskiego stał się szarlatanem.Niewątpliwie, łatwiej jest wygłaszać <strong>na</strong>d ogłupionym chłopem bzdurne zaklę<strong>ci</strong>a czypoić go odwarem z ziół niż dźwigać worki z mąką. I oskarżony to wybrał. Legendę zaś jegobezinteresownoś<strong>ci</strong> rozwiewają świadkowie, którzy zez<strong>na</strong>li, że wprawdzie nie pła<strong>ci</strong>li za porady,ale przynosili... dobrowolne prezenty. Sam Kosiba <strong>na</strong> pytanie za<strong>da</strong>ne przez pa<strong>na</strong> przewodniczącegooświadczył, że żyje dostatnio. A to dość jest wymowne w czasach dzisiejszegokryzysu i nędzy wieśniaków. Ci tylko <strong>na</strong> wsi żyją dziś dostatnio, którzy obdzierają biedotę,którzy szalbierskimi praktykami wyłudzają od niej resztki ubogich zapasów.Prokurator uśmiechnął się.– Tak, Wysoki Sądzie, to jest jed<strong>na</strong> stro<strong>na</strong> sylwetki oskarżonego, to jego przeszłość. A jakażbędzie jego przyszłość? Co zrobi, jeżeli wolny wyjdzie z tej sali?... Co do tego nie możemymieć wątpliwoś<strong>ci</strong>. Sam oskarżony rozwiał je doszczętnie, odpowia<strong>da</strong>jąc podczas przewodusądowego <strong>na</strong> moje pytania. Przyz<strong>na</strong>ł, że do ostatniej chwili uprawiał swoją praktykę i że wrazie uwolnienia będzie znowu „leczył” ludzi. Nie odczuwa tedy <strong>na</strong>jmniejszej skruchy. Nie118


obiecuje poprawy. A w sprawie kradzieży? Przyz<strong>na</strong>ł się do czynu, lecz otwar<strong>ci</strong>e powia<strong>da</strong>, żeukradłby drugi raz, gdyby zaistniały podobne okolicznoś<strong>ci</strong>. Jest to przestępca <strong>który</strong> nie może,a raczej nie chce zrozumieć swojej winy, przestępca, za<strong>ci</strong>ęty w swym uporze. Oto jest człowiek,<strong>który</strong>m <strong>na</strong> życzenie pa<strong>na</strong> obrońcy musiałem się zająć. Człowiek ten, głuchy <strong>na</strong> wszelkieupomnienia, stanowiący niebezpieczeństwo publiczne, powinien być <strong>na</strong>tychmiast odseparowanyod społeczeństwa i unieszkodliwiony surową karą więzienia.Po kolejnej replice mece<strong>na</strong>sa Makłaja sąd u<strong>da</strong>ł się <strong>na</strong> <strong>na</strong>radę.W pół godziny potem, już późnym wieczorem, wyrok został ogłoszony.Brzmiał on: trzy lata więzienia.Prokurator Zgierski przyjmował w kuluarach gratulacje od swoich krewnych i z<strong>na</strong>jomych.Antoniego Kosibę aresztowano <strong>na</strong> sali i odprowadzono do więzienia. Adwokat zapowiedziałwniesienie apelacji.Wiadomość o skazaniu i uwięzieniu Antoniego Kosiby przywiezio<strong>na</strong> została do mły<strong>na</strong>przez chłopów wracających z rozprawy. W pierwszej chwili nikt nie ch<strong>ci</strong>ał wierzyć, a Marysia<strong>na</strong>wet zaśmiała się.– Ale ludzie! Przekrę<strong>ci</strong>liś<strong>ci</strong>e coś! To zupełnie niemożliwe!– Może <strong>na</strong> trzy miesiące? – podpowia<strong>da</strong>ł Wasil.– Nie, <strong>na</strong> trzy lata – upierali się chłopi: – A to przez to, że prokurator już strasznie <strong>na</strong> niego<strong>na</strong>stawał.I jak umieli, opowiedzieli przebieg rozprawy.– Zmiłuj<strong>ci</strong>e się! – zawołał stary Prokop. – Toż to tak wychodzi, że ten, co pokaleczył ich,omal nie zabił, został wsadzony <strong>na</strong> dwa lata, a ten, co ratował, <strong>na</strong> trzy. Jakże to tak?– Ano tak wychodzi...Marysia rozpłakała się. Właśnie tego dnia wstała z łóżka, cho<strong>ci</strong>aż kaszel jeszcze ją męczył.– Co robić, panie Mielnik, co robić? – zwró<strong>ci</strong>ła się do Prokopa.– A ja skądże wiedzieć mogę?...– Trzeba jechać do Wil<strong>na</strong>, żeby mu jaką pomoc obmyślić.– Jakąż tu pomoc? Więzienia nie rozwalisz. Wasil odezwał się rozsądnie:– Ja pannie Marysi powiem: żadnej tu pomocy być nie może, ale jak będzie apelacja, towtedy. Pewno ten adwokat kiepski. Od adwokatów dużo zależy... Innego, z<strong>na</strong>czy się, trzeba.Trzeba dowiedzieć się, jaki tam jest w mieś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>jważniejszy, i do niego.Radę Wasila wszyscy pochwalili.– A kiedy może być apelacja?– To nieprędko – powiedział jeden z chłopów. – Jak ja miałem sprawę za te chojaki z wickuńskiegolasu, to apelacja przyszła w cztery miesiące.– To i tak szparko! – zauważył inny. – Czasem do roku trzeba czekać. Całą noc Marysiaprzepłakała, <strong>na</strong>zajutrz zaś zapakowała tobołek. Włożyłatam bieliznę stryj<strong>ci</strong>a Antoniego, półkożuszek, cały zapas tytoniu, co byłokiełbas i słoniny.Właśnie przy tym pakowaniu zastała ją Zonia.– Co to? – zapytała. – Posyłkę dla Antoniego szykujesz?– Tak.– A przez kogo poślesz?– Będę pytać. Prze<strong>ci</strong>e często się z<strong>da</strong>rza, że zajeżdża tu kto, co do Wil<strong>na</strong> się wybiera.Zonia zamyśliła się, a po chwili wy<strong>ci</strong>ągnęła chusteczkę, rozwiązała węzeł i wydobyła dwiemonety pię<strong>ci</strong>ozłotowe.– Masz, to i te pieniądze jemu poślij.– Jakaś ty dobra, Zoniu! – powiedziała Marysia. Ale Zonia <strong>na</strong>stroszyła się.– Dla jednych dobra, dla drugich niedobra. Jemu <strong>da</strong>ję, nie tobie! Marysia od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> zauważyła,że u Zoni nie <strong>ci</strong>eszy się specjalnymi łaskami. Powiedziała pojed<strong>na</strong>wczo:119


– Więc dziękuję <strong>ci</strong> za niego. Zonia wzruszyła ramio<strong>na</strong>mi.– Ty jemu <strong>taki</strong> swat czy brat, jak i ja. Co masz za niego dziękować. Onsam podziękuje jak wró<strong>ci</strong>. I za to, i za to, że tu koło jego dobytku będę chodziła, że mu tuwszystkiego dopilnuję, żeby nie zmarniało.– Po cóż, Zoniu, masz się tym zajmować?– A kto ma się zajmować?– Ja.– Ty?... Jakimże sposobem ty?... Czy ty myślisz przez trzy lata tu, u mego teś<strong>ci</strong>a, siedzieć?...Marysia zaczerwieniła się.– Dlaczego trzy lata?... W apelacji prze<strong>ci</strong>e uwolnią stryj<strong>ci</strong>a Antoniego...– Albo uwolnią, albo nie. A on tobie nie żaden stryj. Jakże ty myślisz żyć tu?... Z czego?...Zobaczyła w Marysinych oczach łzy i do<strong>da</strong>ła:– No, nie płacz. Prze<strong>ci</strong>e nikt <strong>ci</strong>ę stąd nie wypędza. Dachu <strong>na</strong>d głową starczy... A jedzeniateż. Tylko tak mówiłam. Przez <strong>ci</strong>ekawość. Nie płacz, głupia. Czy <strong>ci</strong> kto żałuje? No?...Pomimo tych zapewnień, Marysia uświadomiła sobie teraz swoje położenie. Istotnie, gdyzabrakło stryj<strong>ci</strong>a Antoniego, nie miała tu prawa pozostać. Dano jej to do zrozumienia z większądelikatnoś<strong>ci</strong>ą niż zwykle u prostych ludzi, ale wyraźnie.Toteż gdy usłyszała wołanie <strong>na</strong> obiad, nie ruszyła się z miejsca. Drżała <strong>na</strong> myśl, że całarodzi<strong>na</strong> Mielników będzie przyglą<strong>da</strong>ć się jej przy stole, będzie liczyć łyżki strawy, <strong>da</strong>rowanejstrawy i każdy kęs podnoszony do ust... Między sobą po <strong>ci</strong>chu będą <strong>na</strong>zywać ją przybłędą,<strong>da</strong>rmozjadem poty, póki nie powiedzą jej tego głośno.– Muszę stąd odejść, muszę... Tylko dokąd?...Wiedziała od ludzi, że w sklepie pani Szkopkowej pracuje już jakaś in<strong>na</strong> dziewczy<strong>na</strong>. Wcałej okolicy <strong>na</strong> żadną posadę nie mogła liczyć. Nikt prze<strong>ci</strong>e nie wiedział, że była zaręczo<strong>na</strong> zLeszkiem, nikt by nie uwierzył, gdyby <strong>na</strong>wet zdobyła się <strong>na</strong> powiedzenie tego głośno. Natomiastwszyscy wiedzieli, zwłaszcza po katastrofie, że spotykała się z nim, że jeździli <strong>na</strong> samotnespacery do lasu... Z taką opinią nie mogła spodziewać się jakiejkolwiek posady.A odejść... dokąd?...Rzu<strong>ci</strong>ła się <strong>na</strong> łóżko i płakała. Płakała <strong>na</strong>d swoim okrutnym losem, <strong>na</strong>d swoją wielką, jedynąmiłoś<strong>ci</strong>ą, która nie <strong>da</strong>ła jej nic tylko ból, nic tylko wstyd, nic tylko nieszczęś<strong>ci</strong>e...– Leszku, Leszku, dlaczego zapomniałeś o mnie!... – powtarzała zalewając się łzami.– Hej, panno Marysiu, obiad! – rozległ się za oknem głos Wasila. Nie poruszyła się, a onpo chwili wszedł.– Czego pan<strong>na</strong> Marysia płacze? – zapytał.– Nie wiem – odpowiedziała wśród szlochu.– Jakże to tak?... Skrzywdził kto pannę Marysię?... No, proszę powiedzieć!...– Nie, nie...– To czego płakać?... Nie trzeba... Zadreptał <strong>na</strong> miejscu bezradnie i do<strong>da</strong>ł:– Jak pan<strong>na</strong> Marysia płacze, to ja patrzeć <strong>na</strong> to nie mogę. No, dosyć... dosyć... A może ktoco powiedział?– Nie, nie... Chłopak <strong>na</strong>gle przypomniał sobie, że widział nie<strong>da</strong>wno Żonie wychodzącą zprzybudówki. Ogarnęła go złość.– Dobrze – mruknął i wyszedł. Cała rodzi<strong>na</strong> sia<strong>da</strong>ła już do stołu. Wasil stanął <strong>na</strong> progukuchni i odezwał, się spokojnie:– Dlaczego Marysi nie ma?– Wołałam, nie wiem dlaczego nie przyszła. – Olga wzruszyła ramio<strong>na</strong>mi.– Nie wiesz?...– Nie wiem.– To może Zonia wie?120


Zonia odwró<strong>ci</strong>ła się doń plecami.– Skąd ja?... Wasil wrzasnął <strong>na</strong>gle:– To ja wiem, cholero ty zatraco<strong>na</strong>!– Co ty, Wasil, co tobie? – szczerze zdziwił się stary Prokop.– A to mnie, że o<strong>na</strong> tam płacze! A przez kogo może płakać, jak nie przez tę wiedźmę?...Coś jej tam <strong>na</strong>ga<strong>da</strong>ła?!Zonia wzięła się w boki, podniosła wojowniczo głowę. – Co ch<strong>ci</strong>ałam to i <strong>na</strong>ga<strong>da</strong>łam. Rozumiesz?!– Cicho! – znie<strong>ci</strong>erpliwił się Prokop.– To czego on <strong>na</strong> mnie!... Ja jej nic <strong>taki</strong>ego nie powiedziałam, ale choćby, to co?... Na <strong>na</strong>szejłasce tu jest, to niech nie będzie taka honorowa.– Nie <strong>na</strong> twojej łasce! – ryknął nie panując już <strong>na</strong>d sobą Wasil.– To niech sobie idzie <strong>na</strong> cztery wiatry! – zawołała Zonia w podnieceniu.– O<strong>na</strong>?... – zaśmiał się Wasil, usiłując <strong>na</strong><strong>da</strong>ć swemu śmiechowi złowrogie brzmienie. –O<strong>na</strong>?... Pierwej ty pójdziesz. Jeszcze nie wiadomo, czy o<strong>na</strong> tu nie będzie większą gospodyniąod <strong>ci</strong>ebie, ty szlajo!... Nie zapomi<strong>na</strong>j, że oj<strong>ci</strong>ec już stary, a potem moje panowanie. Ciebiewypędzę <strong>na</strong> cztery wiatry, <strong>ci</strong>ebie! A zechcesz mój chleb jeść, to będziesz musiała buty jejczyś<strong>ci</strong>ć!Zapanowało milczenie. Domyślili się wprawdzie już wcześniej, że Marysia podoba sięWasilowi. Ale teraz usłyszeli to wprost z jego ust. Podobanie zaś to było, wi<strong>da</strong>ć, nie byle jakie,skoro spokojnego zazwyczaj chłopca przyprawiło o <strong>taki</strong> gniew, że zagroził <strong>na</strong>wet bratowej,którą prze<strong>ci</strong>e lubił, wypędzeniem.Stał blady, ze skurczoną twarzą i wś<strong>ci</strong>ekłym wzrokiem wodził po obecnych.– Cicho! – odezwał się Prokop, cho<strong>ci</strong>aż w izbie i tak panowała zupeł<strong>na</strong> Cicho, mówię! Ty,Wasil, wybij to sobie z głowy. Nie bądź durny.<strong>ci</strong>sza.Nie dla <strong>ci</strong>ebie o<strong>na</strong>, a ty nie dla niej. Sam pomyślisz, to i oprzytomniejesz.A ty, Zonia, idź do niej i poproś. Niech przyjdzie. A patrz – pogrodził palcem – patrz, żebyzech<strong>ci</strong>ała przyjść. I to jeszcze <strong>ci</strong> powiem, Zonia, że źle jest tak sierotę, bie<strong>da</strong>czkę krzywdzić!Bóg za to karze.– Jaz jej nie krzywdzę, Bóg świadkiem. – Uderzyła się w piersi.– No to idź. A wiedz i to, iż Antoni ją jak rodzoną kocha. Jakże to?... Jego nieszczęś<strong>ci</strong>espotkało, a ja mu tymczasem mam chleba i <strong>da</strong>chu żałować dla tej dziewczyny?... Boga siębój, Zonia. Idź... idź.– Co nie mam pójść? Pójdę.Zonia pobiegła do przybudówki. Żal już ją odszedł, a może i myśl, że ta panieneczka niebędzie jej rywalką, bo juś<strong>ci</strong> mając do wyboru starego Antoniego i Wasila, młodego i bogatego,raczej wyjdzie za niego, może i ta myśl sprawiła, że z rozczuleniem zaczęła przepraszaćMarysię, tulić ją i całować.– Co, co, nie płacz, ja dla <strong>ci</strong>ebie wszystko, nie to żebyś przeze mnie miała łzy wylewać.Chcesz tę zieloną chustkę w kwiaty? Chcesz, to <strong>da</strong>m ją tobie... No, nie płacz, nie płacz...Głaskała ją po plecach, po mokrej twarzy, po rękach, aż wresz<strong>ci</strong>e Marysia uspokoiła się.Gdy wró<strong>ci</strong>ły do kuchni, nie było już więcej mowy o całej sprawie.Pomimo to, pomimo całej życzliwoś<strong>ci</strong>, jaką rodzi<strong>na</strong> mły<strong>na</strong>rza otaczała Marysię, jej wrażliwość,raz zbudzo<strong>na</strong>, nie <strong>da</strong>wała jej spokoju. Uczu<strong>ci</strong>e, że jest dla tych ludzi <strong>ci</strong>ężarem, że korzystaz ich dobro<strong>ci</strong>, nie mogąc niczym wywdzięczyć się za to, w<strong>ci</strong>ąż odzywało się z jed<strong>na</strong>kowąsiłą. Wielokrotnie ofiarowywała się z pomocą w gospo<strong>da</strong>rstwie, lecz kobiet tu było dośći żad<strong>na</strong> nie <strong>da</strong>wała się wyręczyć.121


Dręczyła się więc myślą, co ma z sobą począć i coraz wyraźniej widziała, że jest bezrad<strong>na</strong>.O wyjeździe bez grosza przy duszy i mowy być nie mogło. Pozostawała jed<strong>na</strong> tylko <strong>na</strong>dzieja,że pani Szkopkowa przyjmie ją z powrotem do siebie.Na krótko przed świętami Bożego Narodzenia wybrała się Marysia wresz<strong>ci</strong>e do miasteczka.Wyszła dość późno, by w Radoliszkach nie pokazać się przy jasnym dniu. Nie ch<strong>ci</strong>ałaludziom leźć w oczy.Toteż był już zmierzch, gdy stanęła przed domkiem pani Szkopkowej.Nadeszła właśnie pani Szkopkowa.– O, Marysia! – powiedziała z <strong>na</strong>drabianą serdecznoś<strong>ci</strong>ą. – Jak się masz, drogie dziecko.Marysia pocałowała ją w rękę.– Dziękuję pani, już teraz dobrze, ale omal nie umarłam.– Tak, tak... Trzeba zapalić lampę...– Zaraz zapalę. – Marysia ruszyła się, lecz pani Szkopkowa wzięła zapałki.– Nie, <strong>da</strong>j spokój. U siebie w domu to już ja – powiedziała z wyraźną intencją. – A towiem, żeś była umierająca. Cóż, włas<strong>na</strong> twoja wi<strong>na</strong>. Ja swój obowiązek spełniłam. Przestrzegałam,że nic z tego dobrego nie wyjdzie. Nie słuchałaś starej Szkopkowej. Tak... tak.. Przyszłaśpewno po rzeczy?– Po rzeczy– potwierdziła Marysia i odwró<strong>ci</strong>ła głowę, by ukryć łzy.– Możesz je zabrać. Nie podźwigasz się. Dawno już je spakowałam i miałam zamiar odesłać<strong>ci</strong> je do mły<strong>na</strong>. Tylko okazji nie było. Zapanowało milczenie.– Jakże <strong>ci</strong> tam? – zapytała Szkopkowa, krzątając się przy komodzie.– Tak sobie.– No, to pewnie i nie szkodujesz, żeś tam u nich.– Wolałabym, by było jak <strong>da</strong>wniej – bąknęła Marysia.– I ja bym wolała – z <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem przytaknęła Szkopkowa. – Cóż począć, kiedyś wybrała i<strong>na</strong>czej.Wolałaś śmierć <strong>na</strong> siebie ś<strong>ci</strong>ągnąć i hańbę, a <strong>na</strong> mnie wstyd... Matka tam twoja w grobiesię pewno przewró<strong>ci</strong>ła... Byłam <strong>na</strong> cmentarzu w Zaduszki, byłam, lampkę <strong>na</strong> mogiłce postawiłami wianek z nieśmiertelników zaniosłam, by ją biedną po<strong>ci</strong>eszyć. Cóż, mówię, paniOkszy<strong>na</strong> kocha<strong>na</strong>, nie wiń mnie, bo nie raz, nie dziesięć upomi<strong>na</strong>łam córkę twoją. Ale młodośćnie wierzy doświadczeniu starych. Módl się tam za opamiętanie swego dziecka... Pomodliłamsię i ja, byś lepszych opiekunów ode mnie z<strong>na</strong>lazła... No i tak.Marysi po policzkach spływały łzy.– Proszę pani, przysięgam pani, że nic złego nie zrobiłam, przysięgam!– Moje dziecko. Ch<strong>ci</strong>ałabym <strong>ci</strong> wierzyć. Ale cóż moja wiara pomoże? Wszyscy widzieli,żeś się za<strong>da</strong>wała z tym lekkoduchem, którego dotychczas Bóg miłosierny w swojej łaskawoś<strong>ci</strong>jeszcze nie pokarał. Wszyscy wiedzą, że <strong>ci</strong>ę omal nie zabił, a potem rzu<strong>ci</strong>ł... I jeżeli chceszode mnie rady, to <strong>ci</strong> ją <strong>da</strong>m: Jedź stąd jak <strong>na</strong>j<strong>da</strong>lej, do obcych, <strong>na</strong> drugi zaś raz unikaj <strong>taki</strong>chelegantów i wariatów. A żebyś miała za co jechać i żebyś nie wspomi<strong>na</strong>ła mnie <strong>taki</strong>m <strong>ci</strong>ężkimsercem, jak ja <strong>ci</strong>ebie, to tam w swoim koszyku z<strong>na</strong>jdziesz parę złotych... Na początek <strong>ci</strong> wystarczy.Najlepiej do Warszawy jedź. Tam zajdź do jakiego księdza i poproś o radę. W wielkimmieś<strong>ci</strong>e o pracę łatwiej.Wytarła nos i do<strong>da</strong>ła:– Tak sobie obmyśliłam. Tylko pewno znowu <strong>na</strong> próżno. Nie posłuchasz ty mojej rady.Marysia chwy<strong>ci</strong>ła ją za rękę i pocałowała.– Na pewno tak zrobię. Dziękuję pani, dziękuję... Nigdy nie zapomnę...– No to idź, dziecko, z Bogiem. Niech <strong>ci</strong>ę Najświętsza Panienka błogosławi i strzeże.Uś<strong>ci</strong>skała Marysię, a odprowadziwszy ją za próg, krzyknęła jeszcze:– A <strong>na</strong>pisz tam do mnie!– Napiszę.122


Koszyk z wikliny nie był <strong>ci</strong>ężki, uboga jego zawartość również, a prze<strong>ci</strong>eż ręka w<strong>ci</strong>ążdrętwiała i coraz częś<strong>ci</strong>ej trzeba ją było zmieniać.Od paru dni mróz zelżał, a teraz zaczął pa<strong>da</strong>ć śnieg wielkimi płatami, które spa<strong>da</strong>ły wolno,leniwie, lecz tak gęsto, że <strong>na</strong> kilka kroków wokoło nic już wi<strong>da</strong>ć nie było. Na szczęś<strong>ci</strong>e wysokiedrzewa po obu stro<strong>na</strong>ch goś<strong>ci</strong>ńca nie pozwalały zabłądzić. Jeżeli zaś Marysia szła corazwolniej, to nie z obawy o zgubienie drogi. Tyle myśli przebiegało przez jej głowę, tylesprzecznych uczuć odzywało się w sercu. Przyz<strong>na</strong>wała zupełną słuszność <strong>da</strong>wnej opiekunce.Istotnie, <strong>na</strong>leżało wyjechać, wyjechać <strong>na</strong>j<strong>da</strong>lej, choćby do Warszawy. Ma teraz pieniądze <strong>na</strong>drogę i każdy dzień zwłoki byłby nonsensem...Ale porzu<strong>ci</strong>ć te strony, ale wyrzec się raz <strong>na</strong> zawsze <strong>na</strong>dziei zobaczenia Leszka, choćby z<strong>da</strong>leka... I tak zostawić stryj<strong>ci</strong>a Antoniego?!... On prze<strong>ci</strong>e tu wró<strong>ci</strong>... Tyle dobro<strong>ci</strong> jej okazał,tyle wzajemnych uczuć wzbudził... Oczywiś<strong>ci</strong>e, trzeba jechać. Lecz raczej do Wil<strong>na</strong>. Pewnopozwolą jej odwiedzić go w więzieniu... Naradzą się, co począć... Tak, to <strong>na</strong>jważniejsze, toprze<strong>ci</strong>e teraz jedyne. Cóż jej innego pozostało?...Z trudem odszukała boczną drogę do mły<strong>na</strong>. Śnieg pa<strong>da</strong>ł tak gęsto, że gdyby nie szum wody<strong>na</strong> kole i nie prychanie koni pod młynem, nie dostrzegłaby go wcale. Światła zobaczyładopiero z bliska i zdziwiła się: w ok<strong>na</strong>ch przybudówki też było jasno.– To chyba Natalka przyszła tu odrabiać lekcje – pomyślała Marysia. Otrzepała w sioncebu<strong>ci</strong>ki ze śniegu, otworzyła drzwi i stanęła jak wryta. Izba <strong>na</strong>gle zawirowała przed jej oczami,serce uderzyło gwałtownie, z ust wyrwał się <strong>ci</strong>chy okrzyk i – stra<strong>ci</strong>ła przytomność.Rozdział XVIW sa<strong>na</strong>torium doktora du Chateau w Arcachon zwykle z początkiem grudnia zaczy<strong>na</strong>ł sięzimowy sezon i masowy <strong>na</strong>pływ paryskich artretyków. Toteż gdy w połowie grudnia przybyłpan Stanisław Czyński i oz<strong>na</strong>jmił doktorowi, że chce zabrać sy<strong>na</strong> do kraju, lekarz nie sprze<strong>ci</strong>wiałsię wcale.– Owszem – powiedział – pański syn jest właś<strong>ci</strong>wie zupełnie zdrów. Wykluczyłbym dlań<strong>na</strong> razie wszelkie forsowniejsze sporty, ale koś<strong>ci</strong> zrosły się bez zarzutu, mięśnie pod wpływemmasażu zjędrniały dostatecznie, co zaś się tyczy usposobienia, myślę, że jest ono skutkiemnostalgii. Powrót do kraju, do rodziny ożywi go i rozrusza.– I ja mam taką <strong>na</strong>dzieję. – Pan Czyński potrząsnął jego ręką. A teraz, siedząc w wagonie<strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>w sy<strong>na</strong>, nie miał już z tej <strong>na</strong>dziei nic. Umyślnie po <strong>na</strong>radzie z żoną wyjechał sam doArcachon, by zabrać Leszka <strong>na</strong> święta. Przerażeni byli jego listami. Przysłał im po długimbombardowaniu tylko dwa, i to krótkie, kostyczne, obojętne.Równie obojętnie powitał ojca i zgodził się <strong>na</strong> powrót.– Wszystko mi jedno – powiedział tylko.Siedział milczący, ze zgasłym od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> papierosem w ręku i z<strong>da</strong>wał się nie słyszeć opowia<strong>da</strong>ńojca o polityce, o poprawie koniunktury, o nowych zamówieniach. Z<strong>da</strong>wało się, że nicgo nie obchodzi, nic nie może zainteresować, nic poruszyć. Czyżby nerwowy wstrząs, jakiegodoz<strong>na</strong>ł przy tej nieszczęsnej katastrofie, miał <strong>na</strong> zawsze już zmienić tego wesołego chłopca wapatycznego melancholika?...Pan Czyński <strong>na</strong> próżno wysilał się, by czymkolwiek zająć uwagę sy<strong>na</strong>. Leszek ograniczałsię do krótkich odpowiedzi, bezmyślnie przyglą<strong>da</strong>ł się końcom własnych butów i był w nimjakiś zastygły, bezwładny spokój.W nocy pan Czyński nie mógł zasnąć i zajrzał do przedziału sy<strong>na</strong>. Miał jakieś złe przeczu<strong>ci</strong>ai niewiele omylił się: Leszek pomimo mroźnej nocy otworzył okno i w <strong>ci</strong>enkiej jedwabnej123


pidżamie stał wychylając głowę <strong>na</strong> zewnątrz. Poryw lodowego wiatru przy otwar<strong>ci</strong>u drzwiwtargnął do przedziału.– Co ty wyprawiasz, synu! – przeraził się pan Czyński. – Dostaniesz zapalenia płuc!Leszek odwró<strong>ci</strong>ł się.– Możliwe, ojcze.– Proszę <strong>ci</strong>ę, zamknij okno.– Gorąco mi.– Chcę z tobą pomówić.– Dobrze.Zamknął okno i usiadł.– Jesteś bardzo nieostrożny, Leszku – zaczął pan Czyński. – Nie tylko nie dbasz o swojezdrowie, lecz świadomie się <strong>na</strong>rażasz. Milczenie było jedyną odpowiedzią.– Czemu nie położyłeś się?– Nie jestem senny.– Jed<strong>na</strong>k powinieneś. Twój stan zdrowia wymaga jeszcze dużej dbałoś<strong>ci</strong>.– Po co? – Leszek spojrzał ojcu w oczy.– Jak to po co?!– Tak, po co? Czy sądzisz, że zależy mi <strong>na</strong> tym?– Powinno <strong>ci</strong> zależeć.– Aha! – Machnął ręką.– Leszku!– Mój ojcze! Czy ty <strong>na</strong>prawdę sądzisz, że ży<strong>ci</strong>e jest czymś godnym dbałoś<strong>ci</strong>, niepokoju,zabiegów?... Wierzaj mi, że osobiś<strong>ci</strong>e nie zależy mi <strong>na</strong> nim wcale.Pan Czyński uśmiechnął się z przymusem.– Gdy byłem w twoim wieku – skłamał – miewałem również tego rodzaju depresje, leczmiałem dość rozsądku, by zakwalifikować je jako stany przemijające.– I w tym różnimy się, ojcze. – Skinął głową. – Ja wiem, że to nie jest przelot<strong>na</strong> depresja.– Więc upewniam <strong>ci</strong>ę, że tak. Ufaj memu doświadczeniu. Oczywiś<strong>ci</strong>e, szok fizyczny i psychicznymusi mieć swoiste <strong>na</strong>stępstwa. Ale to przejdzie. Przejdzie tym prędzej, im rozumniejustosunkujesz się do swego obecnego usposobienia. Uświadomienie sobie powodów depresjijest <strong>na</strong>jskuteczniejszym środkiem jej zwalczania.Pan Czyński nie odniósł wrażenia, by jego przekonywająca argumentacja przemówiła dosy<strong>na</strong>, i do<strong>da</strong>ł:– A jeszcze i to. Nie wolno <strong>ci</strong> zapomi<strong>na</strong>ć o <strong>na</strong>s, o twoich rodzicach, dla <strong>który</strong>ch jesteśwszystkim. Jeżeli twój rozsądek nie może <strong>ci</strong>ę poruszyć, odwołuję się do twoich uczuć.Leszek drgnął i po pauzie zapytał:– Czy rzeczywiś<strong>ci</strong>e uważasz, ojcze, uczu<strong>ci</strong>a za siłę tak potężną i godną szacunku, że <strong>na</strong>leżyje brać w rachubę wówczas, gdy zjawia się w <strong>na</strong>s hamletowskie zagadnienie: być albo niebyć?...– Oczywiś<strong>ci</strong>e, Leszku.– Dziękuję <strong>ci</strong>. Jestem tego samego z<strong>da</strong>nia.– A widzisz, synku. No, połóż się teraz i spróbuj zasnąć. Nad ranem będziemy w domu.Tak... Nie możesz sobie wyobrazić, jak twoja matka tęskni za tobą. Zawsze usiłuje u<strong>da</strong>wać<strong>na</strong>turę silną... Ale ty sam wiesz, ile pod tą powierzchnią kryje się <strong>na</strong>jgłębszej czułoś<strong>ci</strong>. No,śpij, synu. Dobranoc.– Dobranoc, ojcze – drewnianym głosem odpowiedział Leszek.Zgasił światło, lecz nie położył się. Miarowy stukot kół po<strong>ci</strong>ągu, lekkie kołysanie się wagonu,jaskrawe smugi iskier <strong>na</strong> czarnej szybie... Tak samo wtedy wracał. Tylko wtedy pragnąłbyprzyśpieszyć bieg po<strong>ci</strong>ągu. Wiózł dla niej pierś<strong>ci</strong>onek zaręczynowy, a dla siebieszczęś<strong>ci</strong>e.124


Czy w Ludwikowskiej oranżerii są już bzy?... Tak, bzy i heliotropy, mocno pachnące...Każe wszystkie poś<strong>ci</strong><strong>na</strong>ć. I może... Tam <strong>na</strong> pewno leży głęboki i biały śnieg. A <strong>na</strong> śniegu <strong>na</strong>wetśladu niczyjego nie ma. Zapomniany, mały wzgórek...Będzie szedł po tej niepokalanej, białej powierzchni... Pierwszy i ostatni... Tam cel. A jużstamtąd żad<strong>na</strong> droga nie prowadzi... Ułoży kwiaty, całą mogiłkę zasypie kwiatami... Czyprzez śnieg, przez warstwę ziemi i przez drewniane wieko dotrze do niej zapach bzu i heliotropu?...Czy dotrze jego szept powtarzający <strong>na</strong>jdroższe imię, <strong>na</strong>jczulsze zaklę<strong>ci</strong>a, <strong>na</strong>jrozpaczliwszeprzysięgi?... Czy usłyszy o<strong>na</strong> słabnące, zamierające tętno jego serca wśród umierającychkwiatów, czy przygotuje się <strong>na</strong> przywitanie go, czy zarzu<strong>ci</strong> mu, jak <strong>da</strong>wniej, ręce <strong>na</strong>szyję i pozwoli mu do syta patrzeć w te promienne oczy?... Już <strong>na</strong> zawsze, już <strong>na</strong> wieczność...Jakże błoga wiara ogarniała go, gdy o tym myślał. Jaki spokój spływał <strong>na</strong>ń, odkąd się ztym pogodził. Ilekroć został sam, pogrążał się w tych bez<strong>na</strong>miętnych, ogromnych i jak pustkakosmicz<strong>na</strong> niezmierzonych przestrzeniach śmier<strong>ci</strong>. Należał już do nich bez reszty.O ileż gorszy, o ileż boleśniejszy był pierwszy okres. Gdy tylko mógł wymówić kilka sylab,zapytał ich:– Co z nią?Matka wówczas drgnęła i powiedziała krótko:– Nie żyje, ale nie myśl o tym. A doktor Pawlicki do<strong>da</strong>ł:– Strzaskanie podstawy czaszki. Z tym nie moż<strong>na</strong> żyć dłużej niż kilkadziesiąt minut.Wówczas stra<strong>ci</strong>ł przytomność ponownie. A ile razy odzyskiwał ją, świadomość śmier<strong>ci</strong> Marysi z<strong>da</strong>wała się być zaprzeczeniem jego własnego ży<strong>ci</strong>a. Leżąc z zamkniętymioczyma słyszał rozmowę prowadzoną półgłosem. Doktor robił pani Czyńskiejwyrzuty:– Nie <strong>na</strong>leżało mu mówić o śmier<strong>ci</strong> tej dziewczyny. To było nieostrożne. Może pogorszyćstan nerwów. A matka <strong>na</strong> to:– Nie umiem kłamać, doktorze. A jeżeli o mnie chodzi, zawsze wolałam bo<strong>da</strong>j przykrąprawdę niż złudzenie. Zresztą mój syn nie ponosi prze<strong>ci</strong>e odpowiedzialnoś<strong>ci</strong> za wypadek.– Myślałem – zawahał się lekarz – o czym innym. Mógł mieć jakiś sentyment do tej Marysi...– To jest wykluczone – przerwała pani Czyńska z <strong>taki</strong>m <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem, jakby samo domniemaniebyło dla niej obrazą.Stan fizyczny Leszka poprawiał się z dnia <strong>na</strong> dzień. W wileńskim szpitalu zrobiono wielezdjęć rentgenowskich, rany i okaleczenia goiły się normalnie. Natomiast psychiczny stan choregobudził coraz większe obawy. Toteż skoro to tylko nie mogło zagrażać jego zdrowiu,przewieziono go <strong>na</strong>jpierw do kliniki chirurgicznej w Wiedniu, <strong>na</strong>stępnie zaś <strong>na</strong> okres rekonwalescencjido Arcachon. W Arcachon wesołe między<strong>na</strong>rodowe towarzystwo miało wpłynąć<strong>na</strong> usposobienie Leszka zbawiennie. Niestety, wyraźnie unikał ludzi. Nie brał udziału w zabawachi wy<strong>ci</strong>eczkach, a cho<strong>ci</strong>aż automatycznie stosował się do przepisanej kuracji, jego <strong>na</strong>strójnie uległ żadnym zmianom.Przy<strong>na</strong>jmniej pozornie. W grun<strong>ci</strong>e rzeczy i niewidocznie dla otoczenia dojrzewała w nimdecyzja.Dojrzała i przyniosła ukojenie...Oczywiś<strong>ci</strong>e kochał rodziców i z<strong>da</strong>wał sobie sprawę z tego, jaki ból im wyrządzi. Byłby<strong>na</strong>wet gotów do dużych poświęceń, lecz myśl o skazaniu siebie <strong>na</strong> całe ży<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong> długoletniąkatorgę <strong>ci</strong>erpień, <strong>który</strong>ch nic już złagodzić nie mogło, wy<strong>da</strong>wała mu się czymś potwornym i owiele przerastającym jego siły.A <strong>na</strong>dto pragnął śmier<strong>ci</strong>, właśnie <strong>taki</strong>ej śmier<strong>ci</strong>, pragnął jak ekspiacji. Prze<strong>ci</strong>e wtargnął wży<strong>ci</strong>e, w spokojne i radosne ży<strong>ci</strong>e tej <strong>na</strong>jcudowniejszej istoty, nie proszony, nie wołany, niemalprzemocą. Gdyby nie on, wiodłaby do dziś dnia swoją, może prostą i ubogą, lecz pogodnąegzystencję. On zburzył jej spokój, przez niego wresz<strong>ci</strong>e zginęła i jeszcze po śmier<strong>ci</strong> zo-125


stała <strong>na</strong> jej pamię<strong>ci</strong> zła sława. Przez niego. Nie miał dość odwagi, by stawić od razu czoławszystkim prze<strong>ci</strong>wnoś<strong>ci</strong>om. Był zbyt małoduszny. Ukrywaniem swoich zamiarów ch<strong>ci</strong>ał zapewnićsobie wygodny byt. Za cenę jej opinii!To wołało o karę! l musiał ją sobie wymierzyć, bo tylko ta kara stanie się rehabilitacją dlaMarysi, bo tylko ta kara oczyś<strong>ci</strong> pamięć kochanej po<strong>na</strong>d wszystko istoty...Po<strong>ci</strong>ąg zatrzymał się <strong>na</strong> małej, jakże z<strong>na</strong>jomej stacyjce. Na peronie stała pani Czyńska,Tita Zenowiczów<strong>na</strong>, jej siostra Anielka, kuzyn Karol, jego żo<strong>na</strong> Znika i jeszcze kilka osób zrodziny, która do Ludwikowa zwykle zjeżdżała <strong>na</strong> święta Bożego Narodzenia.Z<strong>da</strong>wkowy półuśmiech, z jakim Leszek witał wszystkich, nikogo nie wprowadził w błąd:był zaledwie konwencjo<strong>na</strong>lny. Umyślnie wyjechali <strong>na</strong> jego spotkanie owacyjnie i gwarnie, byz miejsca go rozruszać, rozbawić, w<strong>ci</strong>ągnąć w swoje beztroskie, codzienne sprawy. Jed<strong>na</strong>tylko Anielka przyglą<strong>da</strong>ła mu się w milczeniu i jakby ze współczu<strong>ci</strong>em.– Jak on zmizerniał i jaki jest smutny – powiedziała pani Czyńskiej półgłosem.– Postaraj się go rozbawić i u<strong>da</strong>waj, że nie spostrzegasz w nim żadnej zmiany. – Pani Eleonoraś<strong>ci</strong>snęła ją za rękę. – Zawsze <strong>ci</strong>ę bardzo lubił.Czworo sań z pobrzękiwaniem janczarów zajechało przed ludwikowski pałac niczym kuligiem.Przez cały dzień nie zostawiano Leszka ani <strong>na</strong> chwilę samego. W salonie hałasowało <strong>na</strong>zmianę radio z gramofonem.Po kolacji <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>lazł się u siebie. Nic tu nie zmieniono podczas jego nieobecnoś<strong>ci</strong>.Z niepokojem zajrzał do biurka. Pamiętnik Marysi leżał <strong>na</strong> swoim miejscu.Przez całą noc czytał, po kilkakroć wertował te same stronice, <strong>który</strong>ch treść, ba, niemalkażde słowo, tak dobrze pamiętał. Zasnął dopiero <strong>na</strong>d ranem i obudził się późno. Służącyprzyniósł śnia<strong>da</strong>nie i oz<strong>na</strong>jmił:– Pan starszy jest w fabryce i kazał zapytać, czy panicz nie zechce tam wstąpić.– Nie – potrząsnął głową. – Ale proszę zawołać ogrodnika.– Słucham, paniczu!– Czy w oranżerii jest dużo kwiatów?– Jak zwykle <strong>na</strong> święta. Szczególniej róże w tym roku u<strong>da</strong>ły się. Po śnia<strong>da</strong>niu zjawił sięogrodnik i przeszli razem do oranżerii. Leszekwskazywał nieco zdziwionemu człowiekowi coraz nowe kwiaty i <strong>na</strong> zakończeniepowiedział:– To wszystko proszę ś<strong>ci</strong>ąć.– Ś<strong>ci</strong>ąć?...– Tak. I opakować.– A dokąd to pójdzie, proszę pa<strong>na</strong>?– Ja sam zabiorę.– To pan inżynier wyjeżdża?Leszek nic nie odpowiedział i skierował się do wyjś<strong>ci</strong>a.– Proszę pa<strong>na</strong>. – Ogrodnik zatrzymał go. – Ale pan kazał ś<strong>ci</strong>ąć prawie wszystkie kwiaty.To nie moja sprawa. Tylko że ja nie wiem, czy pani...– Dobrze. Proszę powiedzieć pani i zapytać, czy nie ma nic prze<strong>ci</strong>w temu.– Pani wyjechała samochodem <strong>na</strong> stację i wró<strong>ci</strong> dopiero <strong>na</strong> obiad.– Więc po obiedzie Jan spyta. Ja też jadę dopiero po obiedzie. Leszek nie wątpił, że matkazgodzi się <strong>na</strong>wet <strong>na</strong> <strong>na</strong>jwiększe spustoszenie w oranżerii. Oczywiś<strong>ci</strong>e od razu domyśli się, poco mu kwiaty są potrzebne. Wró<strong>ci</strong>ł do siebie i zabrał się do pisania listów. Najdłuższy był dorodziców.Krótkie i serdeczne do paru przyja<strong>ci</strong>ół, oficjalny do policji i wresz<strong>ci</strong>e do pani Sżkopkowej.Na tym ostatnim szczególnie mu zależało. Miał on stanowić rehabilitację dla Marysi w opiniimiasteczka.126


Właśnie skończył pisanie, gdy do drzwi zapukała gospodyni, pani Michalewska. Wczorajnie zdążyła przywitać się z Leszkiem. Była strasznie zapracowa<strong>na</strong>, jak to przed świętami. Ateraz dowiedziała się, że już po obiedzie Leszek wyjeżdża, więc oderwała się od <strong>ci</strong>ast, z<strong>da</strong>jącje <strong>na</strong> łaskę i niełaskę kucharza, by tylko zobaczyć się z panem Leszkiem i wyrazić mu swojąradość, że go znowu, dzięki Bogu, widzi w zdrowiu. Zaczęła opowia<strong>da</strong>ć, jak tu wszyscy wokolicy dopytywali się o niego, co kto mówił, co kto zrobił...Leszek słuchał tej paplaniny i przyszło mu <strong>na</strong> myśl, że ta kobie<strong>ci</strong><strong>na</strong>, ta żywa kronika całegopowiatu musi wiedzieć dokładnie to, o co nie ch<strong>ci</strong>ałby wypytywać w miasteczku.– Moja Michalesiu! – odezwał się. – Mam do Michalesi prośbę.– Prośbę?– Tak. Czy Michalesia nie wie... – głos mu się załamał – czy Michalesia nie może mi powiedzieć...gdzie... pochowano...– Kogo?– Gdzie pochowano tę... panienkę, co zginęła wówczas w katastrofie?... Kobieta szerokootworzyła usta.– W jakiej katastrofie?– No, razem ze mną! – znie<strong>ci</strong>erpliwił się.– Jezus Maria! – krzyknęła. – Co pan Leszek mówi! Jakże ją mogli pochować?!... Ta Marysia?...Od Sżkopkowej?... Toż o<strong>na</strong> żyje!Wszystka krew u<strong>ci</strong>ekła mu z twarzy. Zerwał się z krzesła i omal nie upadł.– Co?!... Co?!... – zapytał przeraźliwym szeptem, aż zalęknio<strong>na</strong> Michalesia cofnęła się dodrzwi.– Klnę się Bogiem! – zawołała. – Jakże ją mieli grzebać? Wyzdrowiała. Ten z<strong>na</strong>chor jąwyleczył i zamknęli go do więzienia. A o<strong>na</strong> w tym to młynie żyje. Prze<strong>ci</strong>eż wiem od ludzi. Aot i <strong>na</strong>sz Pawełek, ten z kuchni, <strong>na</strong> własne oczy ją widział... Boże! Ratunku!...Leszek zachwiał się, zatoczył i upadł <strong>na</strong> ziemię. Przerażo<strong>na</strong> gospodyni sądziła, iż zemdlał,lecz usłyszała szloch i jakieś bezładne słowa. Nie różu, miejąc, o co chodzi, i w poczu<strong>ci</strong>u własnejodpowiedzialnoś<strong>ci</strong> za to wszystko, wybiegła wołając o pomoc.W hallu siedziało całe towarzystwo. Wpadła tu i zdyszanym głosem opowia<strong>da</strong>ła, że panuLeszkowi coś się stało.Nim jed<strong>na</strong>k zdążyła skończyć, wbiegł sam Leszek, przele<strong>ci</strong>ał przez hali i nie zamykając zasobą drzwi, wypadł <strong>na</strong> taras.– Jeszcze się zaziębi! – jęknęła Michalesia. – Bez palta! Co ja <strong>na</strong>robiłam!...On tymczasem biegł ku stajniom.– Prędzej zaprzęgać! – krzyknął pierwszemu spotkanemu for<strong>na</strong>lowi. – Prędzej! Prędzej!I sam zabrał się do pomocy. Zrobił się ruch. Z pałacu <strong>na</strong>dbiegł lokaj z futrem i z czapką. Wpięć minut później sanie mknęły drogą do Radoliszek, mknęły zaś jak szalone, bo Leszekodebrał stangretowi lejce i sam powoził.W głowie mu się krę<strong>ci</strong>ło, serce waliło jak młotem. Myśli też wpadły w jakiś opętańczygalop. Wprost rozsadzały go sprzeczne uczu<strong>ci</strong>a. Przepełniało go wielkie, radosne szczęś<strong>ci</strong>e, ajednocześnie targał jego mięśniami <strong>taki</strong> gniew. Gotów był wszystkim wszystko przebaczyć,gotów był rzu<strong>ci</strong>ć się w obję<strong>ci</strong>a <strong>na</strong>jwiększemu swemu wrogowi i <strong>na</strong>gle wś<strong>ci</strong>ekłość za<strong>ci</strong>skałamu szczęki. Okłamywano go! Tak niskiego, tak haniebnego użyto podstępu! Ukrywali przednim przez tyle czasu, że o<strong>na</strong> żyje. Zemś<strong>ci</strong> się za to, .zemś<strong>ci</strong> się bez litoś<strong>ci</strong>!I <strong>na</strong>gle przychodziło rozczulenie: a o<strong>na</strong> ile wy<strong>ci</strong>erpieć musiała! Na pewno czekała od niegowiadomoś<strong>ci</strong>, listu, z<strong>na</strong>ku ży<strong>ci</strong>a. Stopniowo tra<strong>ci</strong>ła <strong>na</strong>dzieję, samot<strong>na</strong>, opuszczo<strong>na</strong>, zapomnia<strong>na</strong>w nieszczęś<strong>ci</strong>u przez człowieka, <strong>który</strong> przysięgał jej miłość.– Czyż nie uważa mnie teraz za szubrawca?...Zgrzytnął zębami.127


I to przez nich! O, nie puś<strong>ci</strong> im tego płazem. Tego doktora Pawlickiego spoliczkuje i obetniemu uszy w pojedynku. Niech wic <strong>na</strong> całe żyie, że postąpił jak szelma. A matka?... O, o<strong>na</strong>jeszcze srożej odpokutuje za swój nędzny czyn. Powie jej tak:– Twój syn przez twoje podłe kłamstwo byłby popełnił samobójstwo. Kłamstwo wy<strong>da</strong>łosię wbrew tobie. Uważaj zatem, żeś zabiła swego sy<strong>na</strong>. A w każdym razie wszystkie jegosynowskie uczu<strong>ci</strong>a. Na zawsze jestem i pozostanę <strong>ci</strong> obcy.I więcej nigdy już nie odezwie się do niej ani jednym słowem. Wyjedzie, wyjedzie stąd <strong>na</strong>zawsze i to <strong>na</strong>tychmiast. Bo i ojca nie chce już widzieć. Jak mógł on pokrywać milczeniemkłamstwo matki!– Oto miłość rodzi<strong>ci</strong>elska, niech ją piekło pochłonie!I tylko pomyśleć, jak bliskie było przez nią nieszczęś<strong>ci</strong>e: prze<strong>ci</strong>e tam, we Francji, już <strong>da</strong>wnoch<strong>ci</strong>ał z tym skończyć. Powstrzymało go tylko pragnienie spełnienia ostatniego obowiązkuw stosunku do Marysi. Dlatego czekał, dlatego tu wró<strong>ci</strong>ł...– Bóg widocznie kierował moimi krokami...I <strong>na</strong>gle wy<strong>da</strong>ło się mu, że przenika tajemnicę swojego przez<strong>na</strong>czenia, że przez<strong>na</strong>czeniemtym ma być wielkie, niezmierzone szczęś<strong>ci</strong>e i że ogromu tego szczęś<strong>ci</strong>a nie potrafiłby nigdy<strong>na</strong>leży<strong>ci</strong>e ocenić, gdyby nie owe <strong>ci</strong>erpienia, gdyby nie owa rozpacz bez granic, która przetrawiłajego duszę.I zastanowił się: prze<strong>ci</strong>e w ży<strong>ci</strong>u nieraz spotykały go radoś<strong>ci</strong>, powodzenia, pomyślność.Przyjmował wszystko to jako rzecz <strong>na</strong>turalną, <strong>na</strong>leżną mu i zwykłą. I nie przypomi<strong>na</strong>ł sobie,by cho<strong>ci</strong>aż w jednym wypadku odczuł wdzięczność, by obudziła się w nim chęć wplecenia doz przyzwyczajenia odmawianych pa<strong>ci</strong>erzy jednego cho<strong>ci</strong>ażby dziękczynnego westchnienia.Czyż trzeba było aż tak <strong>ci</strong>ężkich doświadczeń, by <strong>na</strong>uczyć się cenić te wielkie <strong>da</strong>ry?... Byzrozumieniem ich wartoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> nie zasłużyć?... By stać się dojrzałym do przyję<strong>ci</strong>a <strong>taki</strong>egoszczęś<strong>ci</strong>a?...Tak myślał sobie, a że myśl u niego musiała, jak zawsze, <strong>na</strong>tychmiast z<strong>na</strong>leźć wyraz wczynie, <strong>na</strong> pierwszym rozstaju pod krzyżem ś<strong>ci</strong>ągnął konie, aż tylnymi kopytami zaryły się wśniegu, rzu<strong>ci</strong>ł lejce stangretowi, wyskoczył i klęknąwszy z ob<strong>na</strong>żoną głową, wpatrzył się wmałą figurkę Chrystusa wy<strong>ci</strong>ętą z blachy i sczerniałą od rdzy.– Dzięki Ci, Boże, dzięki Ci, Boże!... – powtarzał.Zawsze uważał się za wierzącego, uważał się tym pewniej, że nie trapiły go nigdy żadnewątpliwoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>tury zasadniczej. Od dziecka wychowany religijnie, nie odz<strong>na</strong>czał się nigdyszczególniejszą gorliwoś<strong>ci</strong>ą, lecz i nie zaniedbywał praktyk, <strong>na</strong>kazanych przez Koś<strong>ci</strong>ół, wgranicach dozwolonego minimum. Dlatego też ta modlitwa pod krzyżem, <strong>na</strong> rozdrożu, dlaniego samego była rewelacją. Nie wiedział dotychczas, co to jest modlitwa i jak głębokichdoz<strong>na</strong>ń może być źródłem.Gdy wsiadł ponownie do sanek, czuł, że się w nim u<strong>ci</strong>szyło, wypogodziło, pojaśniało. Złagodniałyteż myśli o postępku matki, przyszły refleksje. A jednocześnie jakby wzmogła sięświadomość szczęś<strong>ci</strong>a, które go czeka.Przez Radoliszki przejechali pędem i skrę<strong>ci</strong>li w goś<strong>ci</strong>niec ku młynowi Prokopa. Zapadł jużwczesny, zimowy zmierzch, gdy stanęli przed młynem.Przed drzwiami stał robotnik Witalis.– Czy tu mieszka pan<strong>na</strong> Wilczurów<strong>na</strong>? – zapytał go Leszek.– Kto <strong>taki</strong>?– Pan<strong>na</strong> Wilczurów<strong>na</strong>.– Nie wiem. Tu nie mieszka. Chyba że to ta pan<strong>na</strong> Marysia?– Tak, tak! – Wyskoczył z sanek. – Gdzież jest pan<strong>na</strong> Marysia?– A poszła do miasteczka. Jadąc do Radoliszek, musiał pan ją spotkać.– Nie spotkałem. A czy prędko wró<strong>ci</strong>?– Pewno prędko.128


– To ja zaczekam.Z drzwi wychyliła się głowa Zoni.– Jak pan łaskaw zaczekać, to może <strong>na</strong>jwygodniej będzie w pokojach. Albo może w przybudówce,u Marysi... Proszę, pan pozwoli tutaj.Obtarła ręce fartuchem i wprowadziła Leszka do izby w przybudówce. Z<strong>na</strong>lazła <strong>na</strong> przypieckuzapałki i zapaliła lampę. Rozejrzał się po izbie. Było tu ubogo, lecz schludnie.– Marysia <strong>na</strong> pewno niedługo przyjdzie. Do miasteczka poszła – zagaiła rozmowę Zonia. –A pan inżynier, to widzę, wyzdrowiał całkiem, dzięki Bogu.– Wyzdrowiałem.– To szczęś<strong>ci</strong>e prawdziwe. Jak pa<strong>na</strong> inżyniera i Marysię tu przywieźli, to aż strach byłospojrzeć. Krwi tyle, że niech Bóg uchowa! Już i modlitwy za ko<strong>na</strong>jących odmawialiśmy. Iżeby nie Antoni!... Szko<strong>da</strong> ga<strong>da</strong>ć! – Machnęła wymownie rękami.– Jaki Antoni? – zastanowił się Leszek.– Antoni Kosiba, z<strong>na</strong>chor, co tu mieszka.– Tu mieszka?– No, a gdzież? Teraz to on w więzieniu. Ale tu mieszka, tu wró<strong>ci</strong>. To prze<strong>ci</strong>eż on tutaj, o,<strong>na</strong> tej ławie, pa<strong>na</strong> inżyniera ratował, a sklejał, a zszywał – zachichotała Zonia. – Plamy pokrwi to aż szkłem musiałam zeskrobywać. Zejść nie ch<strong>ci</strong>ały. A ją, Marysię, to <strong>na</strong> tym stolereperował. Z panem źle było, ale już z nią, to i <strong>na</strong>dziei żadnej nie było. I nie dychała wcale.Koś<strong>ci</strong> w mózg powchodziły. Doktor, jak pa<strong>na</strong> zabierał do samochodu, to mówił, że o<strong>na</strong> jużkaput. Dla tej bie<strong>da</strong>czki – powia<strong>da</strong> – tylko trum<strong>na</strong> – powia<strong>da</strong> – a szko<strong>da</strong>, bo ład<strong>na</strong>. I prawdępowiedzieć, to przez tydzień nikt nie myślał <strong>na</strong>wet, że o<strong>na</strong> odżyje. Antoni <strong>na</strong>wet czemo<strong>da</strong>n ztymi przyborami doktorskimi ukradł, żeby ją ratować. Dniami i nocami koło niej chodził. Jużsam nie wiedział, co począć. NaWet owczarza z Pieczek kazał wołać, żeby uroki odczynił. Ao<strong>na</strong> w<strong>ci</strong>ąż niczym martwa. Na koniec, jak ja białą kurę pod oknem zarżnęłam, to i pomogło.Leszek słuchał z <strong>na</strong>jwiększym zaję<strong>ci</strong>em i przyszło mu do głowy, że być może niesłusznieposądzał matkę i doktora Pawlickiego o świadome kłamstwo. Prawdopodobnie oboje byliprzeświadczeni, że umierająca podczas ich wyjazdu Marysia nie zdołała już wró<strong>ci</strong>ć do zdrowia.Opowia<strong>da</strong>nie tej młodej kobiety z<strong>da</strong>wało się świadczyć <strong>na</strong> ich korzyść. Później jed<strong>na</strong>kmatka niewątpliwie dowiedziała się, że Marysia żyje. Dlaczego tedy nie <strong>na</strong>pisała mu o tymani słowa?... Dlaczego oj<strong>ci</strong>ec nie wspomniał, dlaczego dopiero w Ludwikowie, i to przypadkowo,dowiedział się o tym!?... Tu była ich wi<strong>na</strong> i o to do nich czuł żal. Żal ten jed<strong>na</strong>k osłabionyteraz był poczu<strong>ci</strong>em własnej niesprawiedliwoś<strong>ci</strong>. Zbyt surowo i zbyt pochopnie osądziłrodziców i Pawlickiego.– A czy teraz już pan<strong>na</strong> Marysia zupełnie zdrowa? – zapytał.– Niczego jej nie brakuje. Nawet wyładniała po <strong>da</strong>wnemu – zaśmiała się Zonia. – Tylkowielkie zmartwienie ma, bo widzę, że zapłaka<strong>na</strong> chodzi.– Jakie zmartwienie?– Ja tam nie wiem. Ale zmartwień, myślę, jej nie brakuje. Bo raz, że pracę stra<strong>ci</strong>ła przez tęchorobę. Pani Szkopkowa inną do sklepu wzięła. Podobnież swoją krewniaczkę.– No, to głupstwo! A cóż jeszcze?...– Ano przez Antoniego. Za tę to kradzież i za to niby, że bezprawnie leczy, do więzieniago <strong>na</strong> trzy lata wsadzili.– To chyba niemożliwe!– Możliwe, bo zamknęli.I Zonia obszernie opowiedziała Czyńskiemu, jak i co było.– Radzilim, jak go ratować, ale jakiż tu może być ratunek – zakończyła. – A teraz przepraszam,bo muszę już do gospo<strong>da</strong>rstwa. Marysia pewnikiem niedługo <strong>na</strong>dejdzie.129


Wyszła, a Leszek z rozczuleniem zaczął przyglą<strong>da</strong>ć się wszystkim szczegółom urządzeniaizby. Wszędzie tu było z<strong>na</strong>ć Marysine upodobanie do czystoś<strong>ci</strong> i do estetyki. Ileż musiały się<strong>na</strong>pracować te biedne rączęta!– Już teraz to się skończy! – myślał i ogarniała go ogrom<strong>na</strong> radość. Za ok<strong>na</strong>mi pa<strong>da</strong>ł śniegwielkimi płatami, coraz gęś<strong>ci</strong>ej i gęś<strong>ci</strong>ej.– Zęby tylko nie zabłądziła – zaniepokoił się.Nagle usłyszał tupanie w sieni. Był pewien, że to o<strong>na</strong>. Stanął <strong>na</strong> środku izby i czekał.Drzwi otworzyły się. Marysia zatrzymała się w progu, krzyknęła i byłaby upadła, gdyby wporę nie porwał jej w ramio<strong>na</strong>. Obsypywał pocałunkami jej usta, oczy, pod dotykiem jego rąktajał śnieg <strong>na</strong> płaszczu.Z wol<strong>na</strong> odzyskiwała przytomność.– Kochanie moje jedyne – szeptał. – Szczęś<strong>ci</strong>e moje... Naresz<strong>ci</strong>e <strong>ci</strong>ę mam przy sobie żywąi zdrową, i moją... Wszystko się spiętrzyło prze<strong>ci</strong>w <strong>na</strong>m, ale teraz już nic <strong>na</strong>s nie rozłączy, nicnie rozdzieli... Pewno myślałaś o mnie, że jestem zły, że zapomniałem <strong>ci</strong>ę... Ale to niepraw<strong>da</strong>!Przysięgam <strong>ci</strong>, że to niepraw<strong>da</strong>! Powiedz, że mi wierzysz!Przytuliła się doń.– Wierzę, wierzę, wierzę...– I kochasz mnie jeszcze?...– Kocham. Kocham <strong>ci</strong>ę bardziej, niż kiedykolwiek <strong>ci</strong>ę kochałam.– Słońce ty moje! Cudzie mój! A powiedz, czy nie myślałaś o mnie źle?... Dostrzegł w jejoczach wahanie.– Złe nie myślałam – odezwała się wresz<strong>ci</strong>e. – Wcale nie. Tylko mi było ogromnie smutno.Tak czekałam... Tak strasznie czekałam... Tyle dni.– Wierz mi – spoważniał <strong>na</strong>gle – żeś i tak była szczęśliwsza ode mnie. I ja tyleż dni przeżyłem,lecz były one stokroć, milionkroć <strong>ci</strong>ęższe od twoich. Bo ja niczego nie czekałem.Umilkł i do<strong>da</strong>ł:– Wprowadzono mnie w błąd. Potrząsnęła głową.– Nie rozumiem.Jemu jed<strong>na</strong>k trudno było powiedzieć prawdę. Wresz<strong>ci</strong>e ją wykrztusił:– Zatajono przede mną, żeś ty... ocalała. O, nie sądzę, że zrobiono to ze złej woli. Z początkutwój stan był bez<strong>na</strong>dziejny, a później... Prze<strong>ci</strong>e nikt nie wiedział, że ty dla mnie jesteścałym światem. Więc nie zawiadomili mnie.Kiwnęła głową, a w oczach jej zaświe<strong>ci</strong>ły łzy.– Teraz wiem, teraz rozumiem... I... i smutno <strong>ci</strong> było... że ja nie żyję?...– Czy smutno?! – krzyknął. – Marysiu! Oto masz dowody! Masz!... Sięgnął do jednej kieszeni,do drugiej, obszukał wszystkie.– Musiałem te listy zostawić w Ludwikowie <strong>na</strong> biurku. Ale przeczytasz je jutro.– Pisałeś do mnie, Leszku? – zdziwiła się.– Nie do <strong>ci</strong>ebie, szczęś<strong>ci</strong>e moje! – zaprzeczał, przygryzając wargi. – To były listy pożeg<strong>na</strong>lne.Do rodziców, do przyja<strong>ci</strong>ół. Przyjechałem wczoraj, dziś rano je <strong>na</strong>pisałem. A wieczorem...Spojrzał <strong>na</strong> czarne szyby, do połowy zasypane śniegiem.– A o tej porze... już bym nie żył.– Leszku! – zawołała ze zgrozą.– Po cóż mi było żyć bez <strong>ci</strong>ebie!Przytulili się do siebie i łzy spływały im gęstymi kroplami po policzkach, mieszając się razem.Płakali <strong>na</strong>d minioną złą przeszłoś<strong>ci</strong>ą, <strong>na</strong>d smutkami serdecznymi, <strong>na</strong>d rozpaczą, która wnich wypaliła się do d<strong>na</strong>, płakali <strong>na</strong>d szczęś<strong>ci</strong>em swoim, tak wielkim, tak nieogarnionym, żesami w jego ogromie czuli się zagubieni, maluczcy i nieśmiali.130


Rozdział XVIILeszek nie omylił się. Wyjeżdżając z domu półprzytomny, rzeczywiś<strong>ci</strong>e listy zostawił <strong>na</strong>biurku obok nie zaadresowanych jeszcze kopert. Po jego wyjeździe w Ludwikowie zapanowałchaos. Gospodyni, pani Michalewska, od <strong>na</strong>dmiaru wzruszeń sama dostała spazmów, a późniejdoprowadzo<strong>na</strong> do stanu jakiej <strong>taki</strong>ej równowagi, opowia<strong>da</strong>ła przebieg rozmowy z Leszkiemtak zawikłanie, że minęło sporo czasu, zanim zdołano ustalić, co właś<strong>ci</strong>wie i dlaczegozaszło.Ustalenie stanu faktycznego było zasługą pa<strong>na</strong> Czyńskiego, po którego oczywiś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>tychmiastposłano do fabryki. Nie ograniczył się on do wyba<strong>da</strong>nia Michalesi. Od służby dowiedziałsię, że Leszek wzywał ogrodnika, od •ogrodnika zaś, że ten otrzymał polecenie poś<strong>ci</strong><strong>na</strong>niawszystkich <strong>na</strong>jpiękniejszych kwiatów w oranżerii.Ma się rozumieć, że nie zaniedbał pan Czyński również stwierdzenia, przy pisaniu jakichto listów zastała Leszka gospodyni. Był przy tym tak ostrożny, że mimo dość energicznychupomi<strong>na</strong>ń się rodziny, nikogo do pokojów sy<strong>na</strong> nie wpuś<strong>ci</strong>ł. Dlatego też mógł w skupieniulisty przeczytać.Skupienie nie wykluczało jed<strong>na</strong>k by<strong>na</strong>jmniej tego, że podczas lektury ręce pa<strong>na</strong> Czyńskiegozaczęły drżeć, a <strong>na</strong> czoło wystąpiły mu krople potu. Treść listów, w zestawieniu z relacjągospodyni, nie zostawiała żadnych wątpliwoś<strong>ci</strong> i aż <strong>na</strong>dto dobitnie wyjaśniała przyczynyapatii Leszka i potem <strong>na</strong>głego jego wyjazdu.Toteż gdy wró<strong>ci</strong>ła pani Czyńska i gdy pan Stanisław poprosił ją do gabinetu, mógł zwięźleopisać nie<strong>da</strong>wne z<strong>da</strong>rzenia, a także przedstawić sytuację.– Leszek dziś rano zawezwał ogrodnika i pole<strong>ci</strong>ł mu poś<strong>ci</strong><strong>na</strong>ć wszystkie niemal kwiaty woranżerii. Oświadczył, że sam je zabierze i nie wyjaśnił dokąd. Potem siadł do pisania listów.Zanim <strong>ci</strong> je <strong>da</strong>m, droga Elu, do przeczytania, muszę <strong>ci</strong>ę zapewnić, że już nie są aktualne i żeto niebezpieczeństwo minęło.– Jakie niebezpieczeństwo? – rzeczowo zapytała pani Czyńska.– Samobójcze zamiary Leszka. Pani Elepnora zbladła.– To nonsens! – marszczyła brwi.– Czytaj! – odpowiedział jej mąż, po<strong>da</strong>jąc zapisane arkusiki papieru. Czytała szybko i tylkoprzyśpieszony jej oddech świdczył, że jest to wielkie dla niej przeży<strong>ci</strong>e. Po skończeniusiedziała milcząca, z zamkniętymi oczyma.Twarz jej <strong>na</strong>gle postarzała.– Gdzie on jest? – zapytała <strong>ci</strong>cho.– Posłuchaj <strong>da</strong>lej. Otóż listy zostały tutaj, ponieważ do pokoju weszła Michalewska. Leszekzapytał ją, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m cmentarzu pochowano ową dziewczynę, o której tak rozpaczliwiepisze w swoich listach. Oczywiś<strong>ci</strong>e Michalewska była zdziwio<strong>na</strong> i wyjaśniła mu, że dziewczy<strong>na</strong>żyje. Powiedziała mu też, gdzie ją może z<strong>na</strong>leźć. Możesz sobie wyobrazić, jakie wrażenieta wiadomość <strong>na</strong> nim wywarła. Dostał ataku nerwowego czy czegoś w tym rodzaju.Potem jak nieprzytomny pobiegł do stajen zaprzęgać konie. Nim odjechał, ledwie zdążonoprzynieść mu futro i czapkę. Pojechał w stronę Radoliszek, oczywiś<strong>ci</strong>e do owego nieszczęsnegomły<strong>na</strong>, gdzie jak <strong>ci</strong> wiadomo, mieszka owa Marysia.– Czy posłałeś za nim kogo? Pan Czyński wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Byłoby to bezcelowe. Zresztą jest z nim stangret. W oczekiwaniu <strong>na</strong> twój powrót niepowziąłem żadnej decyzji. Zasta<strong>na</strong>wiałem się jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong>d sytuacją i doszedłem do pewnychwniosków. Jeżeli pozwolisz...– Słucham <strong>ci</strong>ę.– Otóż wiemy przede wszystkim, że uczu<strong>ci</strong>a Leszka do tej dziewczyny nie są przelotnymupodobaniem, lecz głęboką miłoś<strong>ci</strong>ą. Pani Czyńska przygryzła wargi.– To absurd!131


– Osobiś<strong>ci</strong>e zgadzam się z tobą. Ale musimy liczyć się z obiektywnymi faktami. Jest faktem,że on ją kocha. Nikt sobie nie odbiera ży<strong>ci</strong>a z rozpaczy po kimś zaledwie sobie miłym.To jedno. Teraz dowiaduje się, że o<strong>na</strong> żyje. Doz<strong>na</strong>je <strong>taki</strong>ego wstrząsu, że przeraża domowników.Nic dziwnego. Człowiek, <strong>który</strong> od paru miesięcy z<strong>na</strong>jduje się w skrajnym przygnębieniui obmyśla tylko rodzaj samobójstwa, <strong>na</strong>gle odzyskuje wszystko, co utra<strong>ci</strong>ł. Wówczas przypomi<strong>na</strong>sobie, że to właśnie ty, jego rodzo<strong>na</strong> matka, powiedziałaś mu o śmier<strong>ci</strong> owej panienki.Z<strong>da</strong>je też sobie sprawę, że my oboje nie powiadomiliśmy go o jej powro<strong>ci</strong>e do zdrowia.Zastanów się tedy, jak on <strong>na</strong>s osądza, jak musi osądzać!Pani Czyńska wyszeptała:– Prze<strong>ci</strong>eż mu nie kłamałam. W każdym razie byłam przeświadczo<strong>na</strong>, że mówię prawdę.– Gdy jed<strong>na</strong>k przeko<strong>na</strong>łaś się, że to nie była praw<strong>da</strong>, postanowiłaś zataić to przed nim.– Nie zataić. Po prostu nie uważałam, by to była sprawa o tyle obchodząca Leszka, by muo tym pisać.Pan Czyński zrobił nieokreślony gest ręką.– Mylisz się, droga Elu. Wyraźne powiedziałaś mi wówczas, że trzeba przed Leszkiemzamilczeć fakt wyzdrowienia Marysi.– Prze<strong>ci</strong>eż dla jego dobra.– To in<strong>na</strong> kwestia.– Dla jego dobra. Ch<strong>ci</strong>ałam, by ten romans wywietrzał mu z głowy. Pan Czyński nie<strong>ci</strong>erpliwieporuszył się w fotelu.– Czyż możesz to jeszcze teraz <strong>na</strong>zywać romansem?... Teraz, po przeczytaniu tego listu?...– Nie kładłam wcale akcentu <strong>na</strong> tym słowie.– Pisze poza tym, że był z nią zaręczony, <strong>na</strong>zywa ją swoją <strong>na</strong>rzeczoną, zapewnia, żewkrótce miał się odbyć ich ślub.– Nigdy nie zgodziłabym się <strong>na</strong> to – wybuchła pani Eleonora. – Nigdy nie <strong>da</strong>łabym swegobłogosławieństwa!... Pan Czyński wstał.– Teraz wątpię, czy on, czy <strong>na</strong>sz syn... przyjąłby <strong>na</strong>sze błogosławieństwo, choćbyśmy go oto błagali! Choćbyśmy błagali! Elu, czy ty nie rozumiesz, co się stało i co mogło się stać? Czyty nie z<strong>da</strong>jesz sobie sprawy, że omal nie zabiliśmy <strong>na</strong>szego dziecka?!... Ze <strong>da</strong>j Boże, byśmygo i tak nie stra<strong>ci</strong>li <strong>na</strong> zawsze?!...Spokój opuś<strong>ci</strong>ł go zupełnie. Chwy<strong>ci</strong>ł się za głowę i chodząc po pokoju powtarzał:– Ja go z<strong>na</strong>m. On <strong>na</strong>m tego nie przebaczy! Ja go z<strong>na</strong>m. On nie przebaczy!– Opanuj się. Stasiu – lekko drżącym głosem odezwała się pani Czyńska. – Rozumiemtwój niepokój, a może <strong>na</strong>wet podzielam obawy. Chcę jed<strong>na</strong>k podkreślić, że nic sobie nie mamdo wyrzucenia. W <strong>da</strong>lszym <strong>ci</strong>ągu uważam, że obowiązkiem rodziców jest dbać o przyszłośćdziecka...– On ma trzydzieś<strong>ci</strong> lat!– Właśnie. Tym bardziej jeżeli pomimo swoich trzydziestu lat chce źle rozporządzaćswoim ży<strong>ci</strong>em. Byłoby słaboś<strong>ci</strong>ą i oportunizmem rezygnować z zasad dla egoistycznej przyjemnoś<strong>ci</strong>uzyskania aprobaty sy<strong>na</strong>, <strong>który</strong> chce głupio ułożyć swoją przyszłość.– Mówiąc i<strong>na</strong>czej – zaśmiał się pan Czyński – wolisz stra<strong>ci</strong>ć sy<strong>na</strong> niż zrezygnować z własnejkoncepcji jego szczęś<strong>ci</strong>a?...– Tego nie powiedziałam.– Więc cóż powiedziałaś?!– Ze powin<strong>na</strong>m trzymać się Zasad.. ale...– Jakie ale?...– Ale sama nie mam dość siły, u <strong>ci</strong>ebie zaś, niestety, nie z<strong>na</strong>jduje jej również.Pani Eleonora <strong>ci</strong>ężko opuś<strong>ci</strong>ła głowę.– Absurd., moja droga – z przeko<strong>na</strong>niem zawołał jej mąż. – Przypuśćmy,132


że jesteśmy silni, że nie odstąpimy od <strong>na</strong>szych zasad. Czymże wówczas będzie <strong>na</strong>sze ży<strong>ci</strong>e?...Wykopiemy przepaść między <strong>na</strong>mi a istotą, która jest jedynym celem <strong>na</strong>szej egzystencji,która jest jedynym jej owocem, „jedynym uzasadnieniem.Położył żonie rękę <strong>na</strong> ramieniu.– Powiedz, Elu, kto <strong>na</strong>m zostanie?... Co <strong>na</strong>m zostanie?... Czy wyobrażasz sobie <strong>na</strong>sze <strong>da</strong>lszeży<strong>ci</strong>e?...Pani Czyńska skinęła głową.– Masz rację.– Niewątpliwie. A weź jeszcze i to pod uwagę: nie z<strong>na</strong>my tej dziewczyny. Swoją niechęćdo niej opieramy tylko <strong>na</strong> jej niskiej pozycji socjalnej. Nie wiemy o niej nic poza tym, że byłaekspedientką w sklepiku, ale wiemy jeszcze i to, że pokochał ją <strong>na</strong>sz syn. Czy sądzisz, że mógłbypokochać istotę wulgarną, nieinteligentną, głupią, słowem, pozbawioną wszelkich zalet? Czyż nieprzypomi<strong>na</strong>sz sobie, żeś sama spostrzegła jego zmysł obserwacyjny, jego trafne uwagi o z<strong>na</strong>jomychi krytyczne ustosunkowanie się do kobiet?... Dlaczego nic nie wiedząc o tej dziewczynie,którą on sobie wybrał, dopuszczamy rzeczy <strong>na</strong>jgorsze? Równie dobrze moglibyśmy mniemać, żejest o<strong>na</strong> <strong>na</strong>dludzkim zjawiskiem. I jestem przeko<strong>na</strong>ny, a wiesz, że słów <strong>na</strong> wiatr rzucać nie lubię,iż większość <strong>na</strong>szych uprzedzeń zniknie z chwilą, gdy ją poz<strong>na</strong>my.Pani Czyńska siedziała, milcząc, z głową wspartą <strong>na</strong> ręku i z<strong>da</strong>wała się wpatrywać w dywan.– Jeżeli zaś <strong>na</strong>sze zastrzeżenia przy tej sposobnoś<strong>ci</strong> wzrosną, to wierzaj mi – <strong>ci</strong>ągnął panStanisław – że i Leszek je z czasem podzieli, gdy będzie mógł obserwować ją <strong>na</strong> <strong>na</strong>szym tle,w <strong>na</strong>szym środowisku.– Co przez to rozumiesz?– Sądzę, że <strong>na</strong>jrozsądniej będzie zabrać tę Marysię do <strong>na</strong>s.– Do <strong>na</strong>s?... Do Ludwikowa?...– Naturalnie. I do<strong>da</strong>m jeszcze, że z tym zaproszeniem musimy się spieszyć.– Dlaczego?– Bo jeżeli nie okażemy Leszkowi <strong>na</strong>tychmiast jak <strong>na</strong>jlepszej woli, jeżeli przez jednąchwilę pomyśli, że działaliśmy z premedytacją i że w <strong>da</strong>lszym <strong>ci</strong>ągu pragniemy oderwania good Marysi... Wtedy będzie już za późno. Kto wie, czy nie zabrał jej z owego mły<strong>na</strong> i nie wywiózłdo kogoś ze swoich przyja<strong>ci</strong>ół?– Więc co robić? – Ręce pani Czyńskiej za<strong>ci</strong>snęły się.– Jak <strong>na</strong>jprędzej jechać tam.– Dokąd?... Do mły<strong>na</strong>?– Tak. Jeżeli już nie jest za późno. Pani Czyńska szybko wstała.– A więc dobrze. Poślij po szofera, by podjeżdżał. Przytulił ją do siebie.– Dziękuję <strong>ci</strong>, Elu. Nie pożałujemy tego. Starzejemy się, kochanie, i coraz więcej <strong>na</strong>mtrzeba <strong>ci</strong>epła.Gdy wyszedł z pokoju, pani Czyńska otarła łzy.W dziesięć minut później wielka, czar<strong>na</strong> limuzy<strong>na</strong> ruszyła sprzed ganku. Pogrążeni wswoich myślach państwo Czyńscy nie mówili ani słowa, zapomnieli <strong>na</strong>wet po<strong>da</strong>ć szoferowicel podróży.i On jed<strong>na</strong>k sam dobrze wiedział. W Ludwikowie wszyscy wiedzieli, dokąd państwo jadą ipo co. Bo jakżeby i<strong>na</strong>czej? Są prawa, które rządzą wszystkimi sercami jed<strong>na</strong>kowo, przezwszystkich są odczuwane i dla wszystkich zrozumiałe.Długa, <strong>ci</strong>ężka maszy<strong>na</strong> z równego goś<strong>ci</strong>ńca zjechała w boczną drogę. Tu liczne sanie ładowanezbożem pofalowały jezdnię w głębokie wyboje i trzeba było jechać wolno, ostrożnie.Jaskrawe światła reflektorów słupem błękitnej jasnoś<strong>ci</strong> wodziły z dołu do góry, wywołując,wyczarowując z pustki niespodziewane sylwetki olch, porośniętych śnieżną okiś<strong>ci</strong>ą, czarnemaczugi wierzb, czubate <strong>ci</strong>enkimi gałązkami, wresz<strong>ci</strong>e spadziste <strong>da</strong>chy zabudowań Prokopa istalaktyty sopli lodowych, zwisające zmarznięte kaskadą.133


Śnieg ustał i szofer już z <strong>da</strong>leka zobaczył stojące przed młynem sanki ludwikowskie.– Nasze konie przed młynem – powiedział, nie odwracając się.–– Chwała Bogu, że są tu jeszcze – pomyśleli oboje państwo Czyńscy. Blask reflektorówwywołał z domu stangreta, <strong>który</strong> okrywszy konie derami, sam grzał się w kuchni przy piecu,oraz starego Mielnika, <strong>który</strong> uważał za swój obowiązek powitać ludwikowskich państwa.– Syn wasz, panoczku – oz<strong>na</strong>jmił – jest tu w przybudówce u panny Marysi. Pozwól<strong>ci</strong>e,przeprowadzę.– Dziękuję, Prokopie! – powiedział pan Czyński, a wziąwszy pod rękę panią Eleonorę,szepnął: – Pamiętaj, Elu, że chcąc serce pozyskać, trzeba całe serce okazać.– Wiem, mój dobry przyja<strong>ci</strong>elu. – Ś<strong>ci</strong>snęła jego ramię. – I nie obawiaj się. Przełamała jużw sobie, w głębi duszy pogodziła się z tym, co jeszcze tak nie<strong>da</strong>wno uważałaby niemal zapohańbienie. Oto drugi raz w ży<strong>ci</strong>u los zmusił ją do przestąpienia tych progów. Jakieś fatumznowu odwró<strong>ci</strong>ło koło i znowu zatrzymało się w groźnej chwili, w momen<strong>ci</strong>e niepokoju iniepewnoś<strong>ci</strong> przed chatką o małych, kwadratowych okienkach.Na pukanie do drzwi Leszek mocnym, pewnym, może <strong>na</strong>wet wyzywającym głosem odpowiedział:– Proszę wejść!Już przed paru minutami uprzedziły go o przyby<strong>ci</strong>u rodziców światła reflektorów. Wiedział,że to oni. Ale nie wiedział, z czym tu przyjdą. Toteż zerwał się i stanął przed Marysią, jakbychcąc ją zasłonić przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Twarz mu się ś<strong>ci</strong>ągnęła i przybladła.Za<strong>ci</strong>snął zęby, gdyż usta miał pełne słów ostrych, gwałtownych, bezlitosnych. I czekał.Drzwi otworzyły się. Weszli. Trwało to może sekundę, gdy tak zatrzymali się przy progu,lecz już ich zrozumiał. Na twarzy ojca był dobry, <strong>ci</strong>chy uśmiech, oczy matki były zaczerwienioneod łez, a usta jej drgały.– Synku mój! – szepnęła prawie bezdźwięcznie. Rzu<strong>ci</strong>ł się jej do rąk i zaczął je całowaćporywczo.– Mamo! Mamo!...W tych dwóch stłumionych wzruszeniem okrzykach zawarło się wszystko:i ból, i wyrzuty, i <strong>na</strong>dzieja, i żal, prośba o przebaczenie i przebaczenie samo. Całe dzieje<strong>ci</strong>erpień obojga, walk wewnętrznych, wzajemnych oskarżeń i dojmujących trosk, okrutnychpostanowień i <strong>na</strong>jtkliwszych rozczuleń, zamknęły się w tych dwóch słowach: synku, mamo,w tych wyrazach, <strong>który</strong>mi pisane są <strong>na</strong>jtrwalsze traktaty, <strong>na</strong>jbardziej niewzruszalne przymierza,<strong>na</strong>jświętsze konkor<strong>da</strong>ty.Padli sobie w obję<strong>ci</strong>a, już nic nie mówiąc, już nic nie myśląc, już niczego nie pragnąc pozatym jednym, by to, co w nich odżyło tak olśniewającą prawdą, już nigdy nie uległo <strong>na</strong>jmniejszemuprzyćmieniu.Pani Czyńska ochłonęła pierwsza i odezwała się <strong>ci</strong>epło:– Pozwól, Leszku, niechże poz<strong>na</strong>m twoją przyszłą żonę.– Mamo! Przyjrzyj się tej <strong>na</strong>jbardziej kochanej dziewczynie <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e... Kochanej jeszczenie tak mocno, jak <strong>na</strong> to zasługuje.Marysia stała z opuszczonymi oczami, zmiesza<strong>na</strong> i onieśmielo<strong>na</strong>.– My z ojcem – powiedziała pani Eleonora – do<strong>da</strong>my <strong>na</strong>sze uczu<strong>ci</strong>a do twoich, synu, a wówczasmoże jakoś się to zrównoważy. Zbliżyła się do Marysi, objęła ją i pocałowała serdecznie.– Jesteś ślicz<strong>na</strong>, moje dziecko, a wierzę, że twoja mło<strong>da</strong> duszyczka jest równie pięk<strong>na</strong>.Mam <strong>na</strong>dzieję, że zaprzyjaźnimy się i że nie zechcesz uważać mnie za swoją rywalkę, cho<strong>ci</strong>ażobie kochamy jednego chłopca.Zaśmiała się i pogłaskała zarumienione policzki dziewczyny.– Spójrz <strong>na</strong> mnie, chcę popatrzeć w twoje oczy, by sprawdzić, czy bardzogo kochasz.– Och, jak bardzo, proszę pani! – <strong>ci</strong>cho powiedziała Marysia.134


– Nie jestem dla <strong>ci</strong>ebie, drogie dziecko, panią. Chcę być twoją matką. Marysia pochyliłasię i przywarła ustami do rąk tej wyniosłej <strong>da</strong>my, która tak nie<strong>da</strong>wno była dla niej obcą, surowąpanią, groźną i niedosięgalną, a którą teraz miała prawo <strong>na</strong>zywać matką.– Pozwółże i mnie – pan Czyński wy<strong>ci</strong>ągnął do Marysi obie ręce – bympodziękował <strong>ci</strong> za szczęś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>szego sy<strong>na</strong>.– To ja dzięki niemu jestem szczęśliwa! – uśmiechnęła się wresz<strong>ci</strong>e niecoośmielo<strong>na</strong> Marysia.– Spójrz<strong>ci</strong>e tylko, jaka o<strong>na</strong> pięk<strong>na</strong>! – zawołał z egzaltacją Leszek, <strong>który</strong>dotychczas przyglą<strong>da</strong>ł się całej scenie w jakimś radosnym osłupieniu.– Winszuję <strong>ci</strong>, chłopcze! – poklepał go po ramieniu oj<strong>ci</strong>ec.– Jest czego, praw<strong>da</strong>? – Leszek zarozumiale potrząsnął głową. – Ale wy jej jeszcze niez<strong>na</strong><strong>ci</strong>e. Gdy ją poz<strong>na</strong><strong>ci</strong>e tak jak ja, zobaczy<strong>ci</strong>e, że to prawdziwy klejnot, że to jest wprostu<strong>ci</strong>eleśniony cud!– Leszku! – zaśmiała się Marysia. – Jak <strong>ci</strong> nie wstyd tak kłamać! Po <strong>taki</strong>e) reklamie państwobędą doszukiwali się we mnie bo<strong>da</strong>j czegokolwiek <strong>na</strong>jej uzasadnienie. Tym przykrzejsze będzie rozczarowanie, gdy się okaże, że jestem prostą igłupiutką dziewczyną...– Twoja skromność – przerwała pani Czyńska – jest już dużą zaletą.– To nie jest skromność, proszę pani. – Marysia potrząsnęła głową. – Proszę nie myśleć, żeja nie z<strong>da</strong>ję sobie sprawy z tego, czym jestem i jak bardzo trudno mi będzie, ile wysiłku, iletrudu będzie mnie kosztowało przy<strong>na</strong>jmniej o tyle zbliżyć się do poziomu i Leszka, i państwa,i ich świata, by w nim nie razić i nie zawstydzać Leszka moimi brakami wykształcenia i wychowania.Przyz<strong>na</strong>ję się otwar<strong>ci</strong>e, że boję się tego, że nie wiem, czy temu podołam. A jeżeliodważyłam się <strong>na</strong> to, jeżeli pomimo wszystko zdecydowałam się <strong>na</strong> wszelkie możliwe... zawody...<strong>na</strong> upokorzenia... to tylko dlatego, że tak bardzo go kocham...Mówiła szybko, nie patrząc <strong>na</strong> nich, a jej przyśpieszony oddech świadczył, że wypowia<strong>da</strong><strong>na</strong>jgłębiej nurtujące ją myśli.Leszek powiódł triumfującym wzrokiem po twarzach rodziców, jakby mówił:– Widzi<strong>ci</strong>e, jaką wybrałem dziewczynę?!– I jeżeli jestem dziś taka szczęśliwa i taka dum<strong>na</strong>, że mam zostać jego żoną – <strong>ci</strong>ągnęłaMarysia – to by<strong>na</strong>jmniej nie dlatego, że każ<strong>da</strong> uboga dziewczy<strong>na</strong> sklepowa marzy o wyjś<strong>ci</strong>uza mąż za bogatego i wytwornego mężczyznę. Wprawdzie <strong>ci</strong>eszę się, że on, z<strong>na</strong>jąc tyle świetnychpanien dorównujących mu i majątkiem, i pozycją, wybrał mnie, nikomu niepotrzebnąsierotę, ale jestem szczęśliwa i dum<strong>na</strong> tylko dlatego, że to właśnie on, <strong>na</strong>jszlachetniejszy i<strong>na</strong>jlepszy człowiek, jakiego z<strong>na</strong>m.Pani Czyńska przygarnęła ją do siebie.–– Rozumiemy <strong>ci</strong>ę, kochane dziecko. I tym bardziej gotowiśmy <strong>ci</strong>ę zapewnić, że potrafiliśmyjuż ocenić ucz<strong>ci</strong>wość twoich intencji. Bądź też przeko<strong>na</strong><strong>na</strong>, że nie tylko nie spotkają <strong>ci</strong>ęwśród <strong>na</strong>s żadne przykroś<strong>ci</strong>, lecz z<strong>na</strong>jdziesz otwarte serca i <strong>na</strong>j życzliwszą pomoc we wszystkim.Nie mów też nigdy więcej, że jesteś sierotą, gdyż od dzisiejszego dnia masz <strong>na</strong>s, kochanedziecko, i dom, <strong>który</strong> odtąd stał się również i twoim domem.Marysia znowu pochyliła się do jej rąk, by je ucałować i by ukryć łzy, które zakrę<strong>ci</strong>ły sięw oczach.– Taka pani dobra – szepnęła. – Nawet nie wyobrażałam sobie, za pani jest taka dobra... mamo.Pan Czyński, jakkolwiek również przejęty, uśmiechnął się pod wąsem i chrząknął:– No, a teraz – powiedział – skorośmy o istnieniu <strong>na</strong>szego domu przypomnieli, byłoby, sądzę,<strong>na</strong>jlepiej, byśmy doń wszyscy pojechali. Pomożemy Marysi spakować jej lary i pe<strong>na</strong>ty izabieramy ją do Ludwikowa.– Oczywiś<strong>ci</strong>e! – przytaknęła pani Eleonora. – Nie ma żadnego powodu, by zostawała tu dłużej.Marysia zarumieniła się znowu, a Leszek powiedział:135


– Widzisz, mamo... Obawiam się, że mojej Marysieńce byłoby trochęprzykro. W Ludwikowie tyle goś<strong>ci</strong>, ludzi dla niej jeszcze zupełnie obcych...– Więc chcesz pozwolić jej, by <strong>na</strong><strong>da</strong>l została tu? – zdziwiła się paniCzyńska.– Broń Boże! Ale mam pewien pomysł. Ch<strong>ci</strong>ałbym z Marysią pojechać doWil<strong>na</strong>.– Teraz?... Na święta?– Do świąt mamy jeszcze pięć dni. Musimy zaś tam pojechać, bo chodzio dwie rzeczy: po pierwsze, mamy dług wdzięcznoś<strong>ci</strong> wobec tego zacnego Kosiby, któregowsadzono do więzienia za to, że <strong>na</strong>m uratował ży<strong>ci</strong>e. Chcę powierzyć jego sprawę WackowiKorczyńskiemu. Taki adwokat jak on potrafi wszystko. A nie przebaczyłbym sobie <strong>na</strong>jmniejszegozaniedbania w stosunku do człowieka, któremu tyle zawdzięczam i <strong>który</strong> okazał Marysitak bezgraniczne przywiązanie.– To zupełnie słuszne – przyz<strong>na</strong>ła pani Eleonora.– A druga sprawa, to pewne uzupełnienia, jakich domaga się garderoba mojej królowej. Jaosobiś<strong>ci</strong>e nie przywiązuję do tego <strong>na</strong>jmniejszego z<strong>na</strong>czenia, ale nie ch<strong>ci</strong>ałbym, by wśród ludwikowskichgoś<strong>ci</strong> czuła się skrępowa<strong>na</strong>. Toteż mam <strong>na</strong>dzieję, że przy pomocy Wackowejzałatwimy to jakoś.Pani Czyńska skinęła głową. – I tu przyz<strong>na</strong>ję <strong>ci</strong> rację. Jed<strong>na</strong>k nie całkowitą. Mianowi<strong>ci</strong>enie polegam bez zastrzeżeń <strong>na</strong> guś<strong>ci</strong>e Korczyńskiej. Toteż sama z wami pojadę, by się tymzająć. – Mamo! Jesteś aniołem – zawołał Leszek.I rzeczywiś<strong>ci</strong>e był wdzięczny matce za to postanowienie. Wolał, by Marysia, zanim przyjedziedo Ludwikowa, zbliżyła się do kogoś z jego rodziny, by miała możność oswojenia się znową swoją sytuacją. Z<strong>na</strong>jąc prawdziwy talent matki w obcowaniu z ludźmi, nie wątpił, żepod jej wpływem dziewczy<strong>na</strong> tak inteligent<strong>na</strong> i tak wrażliwa jak Marysia <strong>na</strong>wet w tym krótkimczasie zyska wiele, a przede wszystkim tę swobodę by<strong>ci</strong>a, która w nowym otoczeniukażdemu dość trudno przychodzi.W pół godziny później państwo Czyńscy odjechali, gdyż pani Eleonora musiała spakowaćsię do podróży. Leszek i Marysia zostali i mieli wyruszyć w dwie godziny później, by z matkąspotkać się <strong>na</strong> stacji. Tymczasem w przybudówce zjawił się stary Prokop i zaprosił oboje <strong>na</strong>wieczerzę. Fakt, że młody dziedzic ludwikowski bierze żonę spod jego <strong>da</strong>chu, był dlań – jakzapewniał – zaszczytem godnym uczczenia. Toteż <strong>na</strong> stole zjawiła się <strong>na</strong>wet butelka <strong>na</strong>lewkiwiśniowej, a <strong>na</strong> cześć <strong>na</strong>rzeczonych gospo<strong>da</strong>rz wypowiedział długą mowę, gęsto przetykanąsentencjami z Pisma Świętego i z osobistych rozważań filozoficznych.Na nocny po<strong>ci</strong>ąg mało przybywało zwykle pasażerów. Tego dnia, jak tow okresie przedświątecznym, w poczekalni było sporo kupców z miasteczka u<strong>da</strong>jących siędo Wil<strong>na</strong> dla uzupełnienia zakupów. Zjawienie się Leszka z Marysią w towarzystwie paniCzyńskiej wywołało zrozumiałą sensację. Naczelnik stacji uważał za swój obowiązek przywitaćsię z panią Czyńskai zapytać:– Szanow<strong>na</strong> pani u<strong>ci</strong>eka z <strong>na</strong>szych stron <strong>na</strong> święta?– Nie. Wracamy za kilka dni – odpowiedziała pani Czyńska. –Jadę tylko z synem i przyszłąsynową załatwić różne sprawunki.Naczelnik aż usta otworzył ze zdziwienia. Leszek zaś uśmiechnął się i pomyślał z zadowoleniem:– No, jutro będą mieli o czym ga<strong>da</strong>ć w Radoliszkach i w całej okolicy.136


Rozdział XVIIIZa piekarnią więzienną pękła rura ka<strong>na</strong>lizacyj<strong>na</strong>. Więźniowie, <strong>który</strong>ch wyroki jeszcze nieuprawomocniły się, nie mieli obowiązku pracy, ale Antoni Kosiba zgłosił się <strong>na</strong> ochotnika.Wolał <strong>ci</strong>ężki, fizyczny trud niż bezczynność w dusznej celi, gdzie trzeba było wysłuchiwaćopowia<strong>da</strong>ń towarzyszów o różnych wyprawach złodziejskich, o bójkach i o planowanychprzedsięwzię<strong>ci</strong>ach tegoż typu <strong>na</strong> przyszłość. Po <strong>taki</strong>ch pustych dniach przychodziły <strong>na</strong>jbardziejmęczące, bezsenne noce. Toteż <strong>na</strong>praszał się do każdej pracy. Gdy trzeba było zsypywaćwęgiel, oczyszczać podwórza lub <strong>da</strong>chy ze śniegu, nosić kartofle do kuchni – pierwszyzgłaszał się <strong>na</strong> ochotnika. Potem zmęczony zasypiał kamiennym snem i nie miał czasu rozmyślaćo sobie ani o Marysi, ani o czymkolwiek.Wyrok przyjął z rezyg<strong>na</strong>cją. Aczkolwiek uważał wymiar kary za krzyczącą niesprawiedliwość,nie buntował się prze<strong>ci</strong>w niej. Do niesprawiedliwoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>wykł już od <strong>da</strong>w<strong>na</strong>. Nie oburzałago, nie dziwiła, nie smu<strong>ci</strong>ła <strong>na</strong>wet. Wiedział, że człowiek biedny tak musi do niej przywyknąćjak do słoty i mrozów. Bóg, <strong>który</strong> je zsyła, stworzył też ludzi złych, zawziętych, surowych,nieczułych.Po apelacji Antoni Kosiba też wiele sobie nie obiecywał. Jedno trapiło go tylko, jedno nie<strong>da</strong>wało mu spać po nocach, jedno zmartwienie: – Jaktam <strong>da</strong> sobie radę Marysia?Wprawdzie z<strong>na</strong>jąc Prokopa Mielnika nie przypuszczał, by w jego domu dziewczynę mogłaspotkać jakaś krzyw<strong>da</strong>, lecz czyż dla <strong>taki</strong>ej panienki jak o<strong>na</strong> już sama samotność <strong>na</strong> odludziunie jest krzywdą?... A tyle obiecywał sobie! Tak pięknie wyobrażał sobie ich wspólne ży<strong>ci</strong>epod jednym <strong>da</strong>chem. Oczywiś<strong>ci</strong>e zacząłby brać od swoich chorych pieniądze, zwłaszcza odbogatych, by miała <strong>na</strong> książki, za <strong>który</strong>mi tak przepa<strong>da</strong>, i <strong>na</strong> ładne sukienki, które bardziejpasują do jej delikatnej urody od zwykłych perkalikowych kiecek. Rano pracowałby w młynie,po południu przy jej pomocy przyjmowałby chorych, a wieczorami Marysia czytałabygłośno różne wiersze i powieś<strong>ci</strong> swoim dźwięcznym głosikiem.I oto wszystko poszło w niwecz. Trzy lata to wielki kawał czasu. Przez trzy lata wiele może,wiele musi się zmienić. Po odby<strong>ci</strong>u kary wró<strong>ci</strong> do mły<strong>na</strong>, ale jej już tam nie zastanie.– I co wtedy?...Wtedy znowu zacznie się puste, bezcelowe ży<strong>ci</strong>e, ży<strong>ci</strong>e ani dla siebie, ani dla ludzi, ani dlaBoga, bo sam go nie pragnie, ludzie potępiają, a Bóg skądś z wysoka patrzy <strong>na</strong> to ży<strong>ci</strong>e obojętnie.– I co wtedy?... Tyle lat włóczył się po świe<strong>ci</strong>e, niczym wałęsające się zwierzę, którenie miało innego celu, jak tylko zdobyć <strong>na</strong> dzień każdy strawę i kąt do przespania się. Ażoto gdy zaświtało w tej pustce pierwsze, jedyne światło, gdy zaczął czuć w piersiach żywszetętno serca,a w sercu <strong>ci</strong>epłe, ludzkie uczu<strong>ci</strong>e, gdy poz<strong>na</strong>ł, że jest też człowiekiem, że z<strong>na</strong>lazłcel i potrzebę istnienia, spadł <strong>na</strong>ń <strong>ci</strong>os i wszystko zdruzgotał.Jakże żywo przypomniał sobie teraz owe straszne chwile ko<strong>na</strong>nia Marysi, gdy półprzytomnyz bezsilnej rozpaczy siedział przy niej, niezdolny już do żadnego wysiłku, do żadnej<strong>na</strong>dziei, <strong>na</strong>wet do modlitwy. I tu podczas nocy więziennych przeżywał to samo. Tak samo l tumyśl jego uporczywie kołowała <strong>na</strong>d tym wirem, co w<strong>ci</strong>ągał w otchłań wszystko to, co kochał,dla czego ch<strong>ci</strong>ał żyć, dla czego żyć mógł.I powtórnie budziło się w nim wspomnienie, mgliste i niewyraźne, że jużkiedyś, bardzo <strong>da</strong>wno przeżywał podobne nieszczęś<strong>ci</strong>e, że już kiedyś utra<strong>ci</strong>ł wszystko. I <strong>na</strong>próżno wysilał pamięć. Tylko jedno w niej rysowało się wyraźniej: owo imię dziwne, nigdynie słyszane, a tak bardzo z<strong>na</strong>jome – Beata. Dlaczego wracało tak niezmiennie, dlaczego samymswym dźwiękiem wzniecało niepokój? Co oz<strong>na</strong>czało?...Leżał z otwartymi oczami <strong>na</strong> twardym sienniku więziennym i wpatrywał się w <strong>ci</strong>emność,jakby pragnąc ją przeniknąć. Lecz pamięć zatrzymywała się zawsze w jednym miejscu, zatrzymywałasię przed jakąś niebotyczną ś<strong>ci</strong>aną, poza którą sięgnąć nie mogła.137


...Była to jesień i błotnista droga, i zwykła chłopska furmanka z niewielką, brzuchatą szkapą...Leżał <strong>na</strong> wozie i spał, a głowa uderzała o deski, mocno, boleśnie. Ten ból właśnie goobudził.Lecz co było przedtem?... Tak, tu zaczy<strong>na</strong>ła się owa niebotycz<strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>, a za nią kryła siętajemnica nie do odgadnię<strong>ci</strong>a. Jakieś ży<strong>ci</strong>e niez<strong>na</strong>ne, zapomniane, przekreślone, zmazane zrzeczywistoś<strong>ci</strong>. Jedno wiedział: było ono inne od dzisiejszego. Musiało mieć jakiś związek zży<strong>ci</strong>em ludzi bogatych i z tym zagadkowym imieniem: Beata.W pierwszych latach swojej włóczęgi usiłował przeniknąć tę zaporę, która zamykała jegopamię<strong>ci</strong> dostęp do przeszłoś<strong>ci</strong>. Z<strong>da</strong>wał sobie prze<strong>ci</strong>e sprawę, że musiał mieć swoje lata młodzieńczei dzie<strong>ci</strong>ęce. W ostrożnych rozmowach z przygodnie spotkanymi wywiedział się, żewszyscy pamiętają SWÓJ wiek dzie<strong>ci</strong>nny. Nie zdradzał się też później przed nikim ze swejdziwnej ułomnoś<strong>ci</strong>, bo nikt mu uwierzyć nie ch<strong>ci</strong>ał. Wyśmiewano go tylko i wyrażano przypuszczenia,że musi mieć powody do niepamiętania własnej przeszłoś<strong>ci</strong>, lecz sam w<strong>ci</strong>ąż wysilałmózg, w<strong>ci</strong>ąż po<strong>na</strong>wiał a<strong>taki</strong> <strong>na</strong> ową ś<strong>ci</strong>anę, by po każdym,zmęczony, wyczerpany do ostatecznoś<strong>ci</strong>, półobłąkany, wracać do rzeczywistoś<strong>ci</strong> i przysięgaćsobie, że już więcej żadne) próby nie zrobi.Mijały lata. Przyzwyczaił się, pogodził się z tym i już <strong>na</strong>wet przysięgać nie było trzeba.Czasem tylko jakieś z<strong>da</strong>rzenie zewnętrzne mimo jego woli budziło w nim <strong>na</strong>gły niepokój i tenstrach, <strong>który</strong> każdy człowiek odczuwa w obliczu niezrozumiałych dla siebie sił, które w nimsamym działają.Najlepszym sposobem oderwania myśli od tych spraw była zawsze prac.i i Antoni Kosibadlatego tym chętniej brał się do <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>ęższej.Tego dnia od wczesnego ranka wespół z kilkoma innymi więźniami zajęty był przy odkopywaniupęknięte) rury ka<strong>na</strong>lizacyjnej. Wskutek już kilka dni trwającej odwilży powierzchniaziemi zmieniła się w błotnistą packę, za to warstwa głębsza pamiętała nie<strong>da</strong>wne ostre mrozy itrzeba było <strong>ci</strong>ężko pracować rydlem i kilofem.Około dziesiątej od strony kancelarii <strong>na</strong>dszedł starszy dozorca, Jurczak.– Oho, kogoś <strong>na</strong> „widzenie” wołają – zaopiniował jeden z bardziej doświadczonych więźniów.I nie omylił się. Wzywano Antoniego Kosibę.– Jacyś młodzi państwo do <strong>ci</strong>ebie – wyjaśnił dozorca.– Do mnie?... To chyba pomyłka!...– Nie ga<strong>da</strong>j, tylko chodź do rozmównicy.W rozmównicy Antoni jeszcze nigdy nie był. Nikt go prze<strong>ci</strong>e nie odwiedzał i teraz łamałsobie głowę, kto to może być. Jeżeli Wasil z Zonią, dozorca nie <strong>na</strong>zwałby ich „państwem”.W pierwszej chwili zmrok panujący w salce przedzielonej kratami nie pozwolił mu poz<strong>na</strong>ćMarysi, tym bardziej że ubra<strong>na</strong> była nie w swoje paletko i w beret, lecz w eleganckie futro ikapelusz. Obok niej zobaczył młodego Czyńskiego.Nagłym ruchem Kosiba ch<strong>ci</strong>ał cofnąć się. Przeczu<strong>ci</strong>e mówiło mu, że czeka go coś przykrego,jakaś zła nowi<strong>na</strong>, jakiś niespodziewany <strong>ci</strong>os. Dlaczego oni są razem i co z<strong>na</strong>czy toprzebranie Marysi?...– Stryj<strong>ci</strong>u Antoni! – zawołała dziewczy<strong>na</strong>. – Stryj<strong>ci</strong>o mnie nie poz<strong>na</strong>je?...– Dzień dobry, panie Kosiba – zawołał Leszek.– Dzień dobry – powiedział <strong>ci</strong>cho.– No, widzi pan, nie ma czego się martwić – wesoło mówił Czyński. – Teraz wszystkopójdzie dobrze. Gdybym wcześniej dowiedział się o przykroś<strong>ci</strong>ach, które pa<strong>na</strong> przez <strong>na</strong>sspotkały, zająłbym się pańską sprawą. Teraz już niedługo będzie pan tu siedział. Zrobimywszystko, by przyśpieszyć apelację, a po apelacji, jestem przeko<strong>na</strong>ny, wypuszczą pa<strong>na</strong>. Jakżesię pan czuje?– Dziękuję, ot, jak w więzieniu...138


– Kochany stryj<strong>ci</strong>o tak zmizerniał – powiedziała Marysia.– A tyś wydobrzała, gołąbeczko. – Uśmiechnął się do niej. Skinęła głową.– To ze szczęś<strong>ci</strong>a.– Ze szczęś<strong>ci</strong>a?...– Tak, z wielkiego szczęś<strong>ci</strong>a, jakie mnie spotkało.– Jakież to szczęś<strong>ci</strong>e? – zapytał Kosiba. Marysia wzięła Leszka pod rękę i powiedziała:– On wró<strong>ci</strong>ł do mnie i już nigdy nie rozstaniemy się.– Marysia zgodziła się zostać moją żoną – do<strong>da</strong>ł Czyński. Z<strong>na</strong>chor chwy<strong>ci</strong>ł się oburącz zakratę, która oddzielała go od nich, jakby bojąc się, że zachwieje się i upadnie.– Jak to? – zapytał zdławionym głosem.– Tak, stryj<strong>ci</strong>u – z uśmiechem odpowiedziała Marysia. – Leszek wyleczył się i wró<strong>ci</strong>ł. Widzisz,że niesprawiedliwie go potępiałeś. On mnie bardzo kocha, prawie tak mocno jak ja jego...– Prze<strong>ci</strong>wnie – przerwał wesoło Leszek – ja z<strong>na</strong>cznie mocniej!– To niemożliwe. I wkrótce się pobierzemy. Przyjechaliśmy tu razem z mamą Leszka. Imama kupiła mi te wszystkie wspaniałoś<strong>ci</strong>. Jakże <strong>ci</strong> się podobam, stryj<strong>ci</strong>u?...Dopiero teraz spostrzegła dziwne przygnębienie swego starego przyja<strong>ci</strong>ela.– Nie <strong>ci</strong>eszysz się, stryj<strong>ci</strong>u, moim szczęś<strong>ci</strong>em? – zapytała i <strong>na</strong>gle zrozumiała. – Ależ tobardzo niedelikatnie z <strong>na</strong>szej strony, gdy ty tutaj musisz przebywać. Nie gniewaj się za to!Z<strong>na</strong>chor wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– A któż się gniewa... Ot... nie spodziewałem się... Daj wam, Boże, jak <strong>na</strong>jlepiej...– Dziękujemy, serdecznie dziękujemy – podchwy<strong>ci</strong>ł Leszek. – Ale proszę nie smu<strong>ci</strong>ć sięswoim losem. Powierzyliśmy pańską sprawę <strong>na</strong>jlepszemu tutejszemu adwokatowi, mece<strong>na</strong>sowiKorczyńskiemu. Korczyński twierdzi, że potrafi pa<strong>na</strong> uwolnić. A jemu moż<strong>na</strong> wierzyć.Kosiba machnął ręką.– A, szko<strong>da</strong> zachodu!...– Co stryj<strong>ci</strong>o mówi! – oburzyła się Marysia.– Niczego nie szko<strong>da</strong> – zapewniał Leszek. – Pan jest <strong>na</strong>szym <strong>na</strong>jwiększym dobroczyńcą.Przez całe ży<strong>ci</strong>e nie zdołamy wywdzięczyć się panu. I niech pan wierzy, że <strong>na</strong> głowię stanę, aodzyska pan wolność, panie Kosiba.Na twarzy z<strong>na</strong>chora zjawił się smutny uśmiech.– Wolność?... A... co mi po wolnoś<strong>ci</strong>?...Młodzi zdumieni spojrzeli <strong>na</strong> siebie i Leszek potrząsnął głową.– To chwilowe przygnębienie. Niechże pan tak nie myśli...– Dlaczego stryj<strong>ci</strong>o tak mówi?– Pewno, gołąbeczko – westchnął Antoni – i mówić nie trzeba. Nie ma o czym mówić. Daj<strong>ci</strong>, Boże, radość i spokój, gołąbeczko... No, <strong>na</strong> mnie czas, żeg<strong>na</strong>j<strong>ci</strong>e... A mną, starym, nie zawracaj<strong>ci</strong>esobie głowy...Skłonił się <strong>ci</strong>ężko i zawró<strong>ci</strong>ł do drzwi.– Panie Kosiba! – zawołał Leszek.Lecz on przyśpieszył kroku i już był <strong>na</strong> korytarzu. Szedł coraz prędzej, aż dozorca niemógł za nim <strong>na</strong>dążyć i zirytował się:– Co tak le<strong>ci</strong>sz! Wolniej tam! Nogi mam przez <strong>ci</strong>ebie pogubić? Z<strong>na</strong>chor zwolnił i szedł zopuszczoną głową.– Kto o<strong>na</strong> dla <strong>ci</strong>ebie jest ta panienka? – zapytał dozorca. – Krew<strong>na</strong> czy dobra z<strong>na</strong>joma?...– O<strong>na</strong>? – Z<strong>na</strong>chor spojrzał <strong>na</strong>ń nieprzytomnie. – O<strong>na</strong>?... Czy ja mogę wiedzieć...– Niby w jaki sposób nie możesz wiedzieć?– Ano człowiek dla człowieka jednego dnia może być wszystkim, a drugiego... niczym.– Nazywała <strong>ci</strong>ę stryjem.– Nazywać różnie moż<strong>na</strong>. Nazwa to pusta rzecz. Dozorca aż sapnął z gniewu.139


– Za wielki jesteś dla mnie filozof... Tfu!Czyż mógł domyślić się, co dzieje się w duszy tego człowieka. Czyż mógł przypuszczać,że więzień Antoni Kosiba przeżywa <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>ęższą chwilę w swoim ubogim ży<strong>ci</strong>u?... Zarównoon, jak i towarzysze z celi zauważyli tylko, że w z<strong>na</strong>chora jakby coś uderzyło, jakby go cośprzywaliło i przygniotło. Zaniemówił zupełnie, przez całą noc przewracał się <strong>na</strong> swoim sienniku,a z ra<strong>na</strong> nie zgłosił się <strong>na</strong> ochotnika do pracy i został sam w celi.I nie było w tym kłamstwa, gdy powiedział Czyńskiemu, że nie pragnie wolnoś<strong>ci</strong>. Nie pragnąłteraz niczego.Po wielu latach samotnoś<strong>ci</strong> wśród obcych ludzi po to tylko z<strong>na</strong>lazł czyjeś serce, by je utra<strong>ci</strong>ć.Gdy poz<strong>na</strong>ł Marysię, gdy odczuł tę sympatię, którą w niej wzbudził, gdy zrozumiał, że tadziewczy<strong>na</strong> jest dlań droższa niż wszystko inne – zaczął już wierzyć, że z<strong>na</strong>lazł wresz<strong>ci</strong>e celży<strong>ci</strong>a.Nie, nigdy nie robił żadnych planów. Podejrzenia Zoni o jego projektach małżeńskich wy<strong>da</strong>wałymu się <strong>na</strong>wet dziwaczne. Po prostu, ch<strong>ci</strong>ał mieć Marysię przy sobie. Oczywiś<strong>ci</strong>e gdybyzech<strong>ci</strong>ała zostać jego żoną, gdyby w ten sposób mógł zapewnić jej spokojny byt i jaki <strong>taki</strong>dostatek oraz opiekę i osłonę przed złymi językami, poślubiłby ją. Ale bo<strong>da</strong>j wolałby, żebyzwyczajnie została przy nim. Niechby <strong>na</strong>wet wyszła za mąż za <strong>taki</strong>ego Wasilkę...Mieszkaliby razem, nie rozstawaliby się nigdy, codziennie widziałby jej niebieskie oczy,słyszałby JCJ dźwięczny głos, grzałby swoje stare serce jej wiosennym uśmiechem. Każdydzień wówczas miałby jakiś sens, wieczorem wiedziałby, dlaczego pracuje, po co zarabia...I <strong>na</strong>gle rozbiły się wszystkie <strong>na</strong>dzieje. Antoni Kosiba by<strong>na</strong>jmniej nie widział szczęś<strong>ci</strong>aMarysi w tym, że zostanie o<strong>na</strong> wielką panią, że będzie miała bogatego męża. Nie lubił bogactwa,cho<strong>ci</strong>aż nie wiedział dlaczego, nie ufał mu. Nie ufał też młodemu Czyńskiemu. Wsamym fak<strong>ci</strong>e, że ten pamczyk pokochał Marysię, nie było nic dziwnego. Któż bowiem poz<strong>na</strong>wszytę dziewczynę przeszedłby obok niej obojętnie? Toż i w Radoliszkach wszyscy młodziludzie zalecali się do niej. A to, że Czyński zdecydował się <strong>na</strong> małżeństwo... Ano pańskazach<strong>ci</strong>anka. Nie mógł i<strong>na</strong>czej jej zdobyć, ale czy potrafi, czy zechce zapewnić jej szczęś<strong>ci</strong>e?...Czy zdoła pojąć, jak wielki skarb posia<strong>da</strong>, czy oceni ten skarb <strong>na</strong>leży<strong>ci</strong>e, czy go nie zmarnuje?...Podczas pobytu Marysi w młynie Antoni Kosiba ani słówkiem me wspomi<strong>na</strong>ł o Czyńskim.Rozmyślnie milczał, a prze<strong>ci</strong>eż widział strapienie dziewczyny, prze<strong>ci</strong>eż nie uszło jego uwagijej wyczekiwanie listu. Gdy mijały długie tygodnie, a list nie <strong>na</strong>dchodził, w głębi duszy <strong>ci</strong>eszyłsię.– Po<strong>ci</strong>erpi, gołąbeczka – myślał – i zapomni. Tak lepiej będzie dla niej. Ale Czyńskiemunie umiał przebaczyć milczenia. Potępiał go <strong>na</strong>jsurowiej. I teraz jeszcze nie mógł mu tego<strong>da</strong>rować. Wyobrażał sobie, że gdy Leszek po wyzdrowieniu przyjechał, przypadkowo spotkałznowu Marysię, o której tak długo nie pamiętał, i odżył w nim <strong>da</strong>wny kaprys. A jak długotrwają kaprysy <strong>taki</strong>ch lekkoduchów?...Zresztą nie tylko te obawy nękały Antoniego Kosibę. Dręczyła go jego włas<strong>na</strong> klęska. Jakżebędzie żył <strong>da</strong>lej i po co?... Marysia, zostawszy panią, nie będzie potrzebowała ani jegoopieki, ani pomocy, wejdzie w krąg innego ży<strong>ci</strong>a, stokroć <strong>da</strong>lszego od poprzedniego niż pałacludwikowski od mły<strong>na</strong> Prokopa Mielnika.– Nawet widywać jej nie będę – myślał.Im dłużej myślał, tym bardziej gorzkie były te myśli, tym mniej ch<strong>ci</strong>ało mu się żyć, staraćsię o zmianę wyroku, powracać do owej izby w przybudówce, gdzie tak pięknie, tak jasno, takdobroczynnie zaczy<strong>na</strong>ła się ukła<strong>da</strong>ć przyszłość, gdzie każdy sprzęt, każdy przedmiot przypomi<strong>na</strong>łbyMarysię od chwili, gdy wy<strong>da</strong>rł ją śmier<strong>ci</strong>...– Moja była, tylko moja, a teraz mi ją odebrano...140


Siedział całymi dniami skulony i milczący w ką<strong>ci</strong>e celi. Nie interesował się <strong>na</strong>wet przysyłanymimu teraz często paczkami z żywnoś<strong>ci</strong>ą i tytoniem. Bez sprze<strong>ci</strong>wu od<strong>da</strong>wał je do podziałutowarzyszom.Tak minęły święta.Po świętach wezwano Antoniego do kancelarii. Okazało się, że przyszedł doń nowy jegoobrońca, adwokat Korczyński. Był to wysoki i dość zażywny, cho<strong>ci</strong>aż młody jeszcze brunet opoważnej twarzy i żywym, przenikliwym spojrzeniu.– No, panie Kosiba – wy<strong>ci</strong>ągnął <strong>na</strong> powitanie rękę – zaz<strong>na</strong>jomiłem się już z pańską sprawą.Widziałem się z kolegą Makłajem, przejrzałem dokładnie akta. Proces w pierwszej instancjinie był przeprowadzony zachwycająco i jestem z<strong>da</strong>nia, że wiele mamy tu do zrobienia.Jeżeli nie wygramy sprawy całkowi<strong>ci</strong>e, w co wierzę, to wyrok zmniejszymy do paru miesięcy.Czyniłem <strong>na</strong>wet starania, by pa<strong>na</strong> już wypuszczono...– Nie zależy mi <strong>na</strong> tym – mruknął Kosiba.– Otóż sądzę, że ma pan rację, tym bardziej że rozprawa apelacyj<strong>na</strong> wyz<strong>na</strong>czo<strong>na</strong> została <strong>na</strong>pierwszego lutego. Pozostał zatem panu niecały miesiąc. Dla tak krótkiego czasu nie opłacałosię załatwiać wszystkich formalnoś<strong>ci</strong> z kaucją...– Ja nic nie mam, skądże kaucja?...– Pan Czyński ch<strong>ci</strong>ał ją założyć za pa<strong>na</strong>.– Zbytek łaski. Nie potrzebuję pomocy pa<strong>na</strong> Czyńskiego.– A dlaczego?... On jest dla pa<strong>na</strong> bardzo życzliwie usposobiony. Zresztą to zrozumiałe.Uratował pan ży<strong>ci</strong>e jego <strong>na</strong>rzeczonej i może jemu. O, w pełni oboje zasługiwali <strong>na</strong> to. Alewróćmy do sprawy. Otóż zebrałem już trochę materiału, <strong>który</strong> posłuży mi do obrony. Niemam wiele czasu i będę się streszczał. Zatem przede wszystkim kazałem zrobić zdję<strong>ci</strong>a rentgenowskieLeszka i jego <strong>na</strong>rzeczonej. Pokazywałem je wielu lekarzom. Opinia wszystkichbrzmiała jednogłośnie, że operacje przeprowadzone przez pa<strong>na</strong> były nie tylko zupełnie prawidłowe,lecz świadczą o wprost wyjątkowej pańskiej umiejętnoś<strong>ci</strong>. Zwłaszcza ta podstawa czaszki.To było podobno fenome<strong>na</strong>lne. Muszę tedy wiedzieć, skąd i od kogo pan się tego <strong>na</strong>uczył...Z<strong>na</strong>chor wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Nie uczyłem się.– Niechże pan tego nie zataja przede mną, panie Kosiba – łagodnie powiedział adwokat –jeżeli pan sobie życzy, mogę to zachować przy sobie, ale ja muszę wiedzieć. Może pan pracowałkiedy jako pielęgniarz w jakim szpitalu? Albo był pan sanitariuszem podczas wojny?...– Nie.– A od jak <strong>da</strong>w<strong>na</strong> leczy pan ludzi?... W jakich stro<strong>na</strong>ch pan był, zanim osiedlił się w młyniepod Radoliszkami?– Dawniej nie leczyłem. Dopiero tam.– Hm... Nie wmówi pan prze<strong>ci</strong>e we mnie, że bez żadnej praktyki umiał pan zestawiać złamanekoś<strong>ci</strong>, prymitywnymi <strong>na</strong>rzędziami przeprowadzać amputacje i temu podobne rzeczy.– Ja też niczego panu wmawiać nie chcę.– Tym brakiem szczeroś<strong>ci</strong> utrudnia mi pan obronę.– A czy ja prosiłem pa<strong>na</strong> mece<strong>na</strong>sa o obronę? Nie potrzebuję żadnej obrony.Adwokat przyjrzał się mu z za<strong>ci</strong>ekawieniem.– Woli pan siedzieć w więzieniu.– Wszystko mi jedno – ponuro odpowiedział z<strong>na</strong>chor. Adwokat rozgniewał się.– Ale mnie nie jest wszystko jedno. Postanowiłem sobie i obiecałem przyja<strong>ci</strong>elowi, że pa<strong>na</strong>z tego wy<strong>ci</strong>ągnę. I wiedz pan, że nie zaniedbam niczego. Nie chcesz pan sam mówić, dowiemsię od innych.141


– Nie warto się trudzić. – Z<strong>na</strong>chor machnął ręką. – Mnie wolność nie jest potrzeb<strong>na</strong>, a cokomu innemu po mojej wolnoś<strong>ci</strong>?... Czy będę w więzieniu, czy <strong>na</strong> swobodzie, nikomu nic ztego nie przyjdzie.– Głupstwa pan mówi, ale cho<strong>ci</strong>ażby miał pan słuszność, to i tak w interesie samej sprawiedliwoś<strong>ci</strong>...– Nie ma sprawiedliwoś<strong>ci</strong> – przerwał Kosiba. – Skąd panu przyszło, że jest sprawiedliwość?...Adwokat skinął głową.– Oczywiś<strong>ci</strong>e nie mówię o absolutnej sprawiedliwoś<strong>ci</strong>. Taka może istnieje, lecz nie posia<strong>da</strong>myw <strong>na</strong>szym umyśle żadnego sprawdzianu, by jej istnienie skonstatować. Mówiłem osprawiedliwoś<strong>ci</strong> względnej, ludzkiej.Z<strong>na</strong>chor zaśmiał się szyderczo.– Żadnej nie ma. Ludzka?... Ot, widzi pan mnie tu, skazanego <strong>na</strong> trzy lata. A absolut<strong>na</strong>?...Pan mece<strong>na</strong>s w umyśle pewno nie z<strong>na</strong>jdzie sprawdzianu jej istnienia. Nie w umyśle go trzebaszukać, ale w uczu<strong>ci</strong>ach, w sumieniu. A jeżeli ktoś w tym sumieniu z<strong>na</strong>jdzie tylko krzywdę,jeżeli poz<strong>na</strong>, że całe jego ży<strong>ci</strong>e jest krzywdą, to gdzież ta sprawiedliwość absolut<strong>na</strong>? Bo niekara!... Kara przychodzi za winy. Tylko krzyw<strong>da</strong>! Niczym nie zasłużo<strong>na</strong>!Oczy mu błyszczały, a grube palce rąk za<strong>ci</strong>skały się nerwowo. Adwokat milczał chwilę iniespodziewanie zapytał:– Jakie jest pańskie wykształcenie?– Żadnego nie mam wykształcenia.– W pańskich papierach po<strong>da</strong>no, że skończył pan dwa oddziały szkoły ludowej w powie<strong>ci</strong>ekaliskim. Ale mówi pan jak człowiek inteligentny. Z<strong>na</strong>chor wstał.– Ży<strong>ci</strong>e człowiekowi różne myśli podsuwa... Czy mogę już odejść?– Zaraz, chwileczkę. Więc nie chce pan ze mną pomówić otwar<strong>ci</strong>e?– Nie mam o czym mówić.– Jak pan chce. Nie mogę pa<strong>na</strong> zmusić. A teraz... może panu tu czego potrzeba?... Ciepłabieliz<strong>na</strong>, może książki?...– Niczego mi nie potrzeba – z <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem powiedział z<strong>na</strong>chor – a jeżeli czego, to tylko żebymnie ludzie zostawili w spokoju. Adwokat uśmiechnął się pojed<strong>na</strong>wczo i wy<strong>ci</strong>ągnął rękę.– No, dobrze. Do widzenia, panie Kosiba.Wyszedłszy z więzienia, mece<strong>na</strong>s Korczyński miał już gotowe postanowienie: <strong>na</strong>leżałopojechać do Radoliszek, do. mły<strong>na</strong>, do okolicznych wiosek, wyszukać świadków, byłych pacjentówz<strong>na</strong>chora, i później sprowadzić ich do sądu <strong>na</strong> rozprawę.– Przy sposobnoś<strong>ci</strong> wpadnę do Ludwikowa <strong>na</strong> dzień lub dwa – pomyślał – a z tej sprawyzrobię wielką sprawę i jeżeli jej nie wygram, okaże się, że jestem patałachem.Korczyński był młodym adwokatem, wrodzone jed<strong>na</strong>k zdolnoś<strong>ci</strong>, pracowitość, gruntow<strong>na</strong>wiedza prawnicza, no i stosunki wysuwały go szybko <strong>na</strong>przód, ambicja zaś kazała mu w<strong>ci</strong>ążiść w górę, by wybić się nie tylko w tutejszej palestrze, lecz zdobyć sobie <strong>na</strong>zwisko w całympaństwie.Sprawę Antoniego Kosiby przyjął nie tylko przez wzgląd <strong>na</strong> przyjaźń z Leszkiem Czyńskim,nie tylko dla dobrego honorarium, którego przyję<strong>ci</strong>a nie mógł odmówić, ale głównie iprzede wszystkim dlatego, że sama sprawa zainteresowała go bardzo i że wyczuł w niej teefektowne walory, które pewnym procesom <strong>na</strong><strong>da</strong>ją szczególniejszy rozgłos, a obrońcy w raziezwy<strong>ci</strong>ęstwa przynoszą sławę.Ponieważ zaś raz podjąwszy się obrony, nie zaniedbywał nigdy niczego,już, <strong>na</strong>zajutrz wyjechał do Radoliszek. Dwa dni upłynęły mu <strong>na</strong> rozjaz<strong>da</strong>ch po okolicy, <strong>na</strong>żmudnych rozmowach z ludźmi, <strong>na</strong> zbieraniu materiałów. Dlatego też musiał skró<strong>ci</strong>ć swojąwizytę u Czynskich. .Przyjęto go tu z otwartymi rękami. Świąteczni goś<strong>ci</strong>e już rozjechali się i w domu byli tylkopaństwo Czyńscy, Leszek i Marysia.142


Korczyński opowia<strong>da</strong>ł szczegółowo, co u<strong>da</strong>ło mu się zebrać, i za<strong>ci</strong>erał ręce.– Staję się coraz silniejszy. Zobaczy<strong>ci</strong>e, że gdy wytoczę <strong>na</strong> wały wszystkie moje armaty iotworzę huraganowy ogień, z oskarżenia zostaną gruzy i popioły. Prze<strong>ci</strong>eż ten Kosiba toświetny lekarz! Ani jednego śmiertelnego wypadku, a wyleczonych przedstawię sądowi kilkadziesiątsztuk. Z tych prawie połowa <strong>taki</strong>ch, co nie tylko mu za leczenie nie pła<strong>ci</strong>li, leczjeszcze od niego otrzymywali wspar<strong>ci</strong>e. Motywy zysku zupełnie odpa<strong>da</strong>ją. Zobaczy<strong>ci</strong>e! Aległówny <strong>na</strong><strong>ci</strong>sk kłaść będę <strong>na</strong> jego umiejętność. Dlatego wpadłem <strong>na</strong> pewien pomysł.– A mianowi<strong>ci</strong>e? – zapytał Leszek.Oto wszystkichświadków, a przede wszystkim <strong>ci</strong>ebie i twoją uroczą <strong>na</strong>rzeczoną muszęmieć w mieś<strong>ci</strong>e już w przeddzień rozprawy. Nie wiem, czy Sąd przyjmie mój wniosek i zechcepowołać ekspertów. Toteż mam w zapasie coś równie mocnego, jeżeli nie mocniejszego.Mianowi<strong>ci</strong>e przyszło mi <strong>na</strong> myśl, by jakiś z<strong>na</strong>komity chirurg zba<strong>da</strong>ł wszystkich pacjentówprzedrozprawą. Oczywiś<strong>ci</strong>e musi to być taka z<strong>na</strong>komitość, .że gdy stanie przed Sądem jakoświadek powołany przez obronę, Sąd tym bardziej będzie musiał uz<strong>na</strong>ć jego opinięzamiaro<strong>da</strong>jną.Musi to być gwiaz<strong>da</strong> chirurgii.Pani Czyńska skinęła głową.– Taki jest w Polsce tylko jeden. Profesor Dobraniecki z Warszawy.– Zgadła pani! – Adwokat klasnął w ręce.– No, to nie było trudne – zaśmiał się pan Czyński. – Myślę, że trudniej będzie <strong>na</strong>kłonićDobranieckiego do przyjazdu.– Jeżeli to kwestia honorarium – wtrą<strong>ci</strong>ł Leszek – to proszę <strong>ci</strong>ę, Wacku, nie krępuj się.– No, honorarium też nie będzie małe – zaśmiał się Korczyński – ale mam jeszcze i innesposoby. Żo<strong>na</strong> Dobranieckiego jest kuzynką mojej żony. Jakoś to się zrobi. Musi być zrobione,bo sprawę muszę wygrać.Marysia uśmiechnęła się doń szczerze.– Tak wdzięcz<strong>na</strong> jestem panu za ten zapał i za otuchę. Nie ma pan poję<strong>ci</strong>a, jak bardzo jestemprzywiąza<strong>na</strong> do tego <strong>na</strong>jlepszego <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e człowieka, jak go kocham. Nie może pansobie <strong>na</strong>wet wyobrazić, jakie on ma serce.– Tego nie wiem, ale wierzę pani <strong>na</strong> słowo. Natomiast zdziwił mnie Kosiba swoją inteligencją.Mówi jak zupełnie wykształcony człowiek, co jakoś nie pasuje mi ani do jego wyglądu,ani do nie ukończonej szkółki ludowej, ani do zawodu parobka mły<strong>na</strong>rskiego czy z<strong>na</strong>chora.– A widzisz! – zawołała Marysia, zwracając się do Leszka.– Tak, tak – przyz<strong>na</strong>ł Leszek. – Wyobraź sobie, Wacku, że Marysia od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> zwró<strong>ci</strong>ła <strong>na</strong>to uwagę. A ja <strong>na</strong>wet przeprowadziłem pewną próbę, która potwierdziła <strong>na</strong>sze przypuszczenia.– I jakaż to była próba? – za<strong>ci</strong>ekawił się Korczyński.– Dość <strong>na</strong>iw<strong>na</strong> w grun<strong>ci</strong>e rzeczy. Zacząłem z nim rozmawiać, używając wielu słów, <strong>który</strong>chz<strong>na</strong>czenia nie może z<strong>na</strong>ć prosty chłop czy choćby półinteligent.– No i...?– Rozumiał wszystko. Mało tego. Kiedyś zastał Marysię <strong>na</strong>d wierszami Musseta, w orygi<strong>na</strong>le.I zupełnie poprawnie przeczytał całą strofę.– Dałbym głowę, że nie tylko czytał, lecz i rozumiał – dorzu<strong>ci</strong>ła Marysia. Adwokat zamyśliłsię.– Tak. To rzeczywiś<strong>ci</strong>e dziwnie... Z<strong>da</strong>rzają się jed<strong>na</strong>k <strong>taki</strong>e samouki. Ta teza też mogłabymi się przy<strong>da</strong>ć, gdyby Kosiba zech<strong>ci</strong>ał otworzyć usta.– Jak to?– No bo milczy upar<strong>ci</strong>e. Nie ch<strong>ci</strong>ał mi udzielić żadnych informacji. Popadł w jakiś pesymizm,mizantropię, diabli wiedzą co.143


– Bie<strong>da</strong>k – westchnęła Marysia. – Myśmy z Leszkiem też byli tym zaskoczeni. Dlatego niech<strong>ci</strong>eliśmy <strong>na</strong>rzucać się mu powtórnie. Przyjął <strong>na</strong>s prawie opryskliwie. Nie dziwię mu sięzresztą. Tyle przejść...– To minie, gdy z<strong>na</strong>jdzie się z powrotem <strong>na</strong> wolnoś<strong>ci</strong> – z przeko<strong>na</strong>niem powiedział Leszek.– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – zapewnił adwokat.– Jaki pan dobry! – zawołała Marysia.– Ja?... Dobry?... Ależ proszę pani! Tu nie ma miejsca <strong>na</strong> dobroć. Zbijam <strong>na</strong> tej sprawiepieniądze...– No, no – zaśmiał się Leszek. – Nie przesadzajmy...– ...a po wtóre, gdy <strong>taki</strong> proces wygram, zdobędę jeszcze większą popularność, jeszczelepszą markę i... więcej forsy.– Fe – zgorszyła się pani Czyńska – wstydziłby się pan u<strong>da</strong>wać karierowicza.– O, ja nie u<strong>da</strong>ję. Ja jestem karierowiczem. I wcale się tego nie zapieram. Wprost prze<strong>ci</strong>wnie.Popisuję się tym, ile razy mogę. Jeszcze będąc studentem powiedziałem sobie, że zrobiękarierę, i robię ją konsekwentnie. U <strong>na</strong>s panuje śmieszne, <strong>na</strong>gminne potępianie karierowiczów.Zrobiono z tej <strong>na</strong>zwy obraźhwe słowo. A tymczasem co z<strong>na</strong>czy robienie kariery? Z<strong>na</strong>czydążenie do wyzyskania wszelkich atutów, <strong>który</strong>mi ob<strong>da</strong>rzyły <strong>na</strong>s <strong>na</strong>tura, środowisko, wychowanie,wykształcenie, do zdyskontowania w ży<strong>ci</strong>u swoich uzdolnień, inteligencji, energii,umiejętnoś<strong>ci</strong> obcowania z ludźmi. Kto nie umie wykorzytać posia<strong>da</strong>nych warunków, ten jemarnuje. Jest marnotrawcą i gamoniem. Oczywiś<strong>ci</strong>e są także nieucz<strong>ci</strong>wi karierowicze, taksamo jak są nieucz<strong>ci</strong>wi bokserzy, używający w walce niedozwolonych ruchów. Ale to jużin<strong>na</strong> sprawa. Ja <strong>na</strong> przykład <strong>na</strong>jwięcej żywię zaufania do karierowiczów, wiem, że <strong>na</strong> nichnigdy się nie zawiodę, bo mają ambicję, mają pęd, mają wolę osiągnię<strong>ci</strong>a <strong>na</strong>jlepszych możliwoś<strong>ci</strong>dla siebie, a zatem i dla sprawy, której służą.Zaśmiał się i do<strong>da</strong>ł:– Gdybym był dyktatorem, wszystkie dygnitarskie stanowiska poobsadzałbym karierowiczami.Pan Czyński potrząsnął głową.– Rozumowanie pa<strong>na</strong> wy<strong>da</strong>je mi się zbyt uproszczone, mece<strong>na</strong>sie.– A to dlaczego?– Bo w karierowiczu owa wola pchnię<strong>ci</strong>a własnej kariery jest czasem tak sil<strong>na</strong>, że z<strong>na</strong>lazłszysię w konflik<strong>ci</strong>e z poczu<strong>ci</strong>em obowiązku, musi zwy<strong>ci</strong>ężyć.– Czasem? – podchwy<strong>ci</strong>ł adwokat. – Zgadzam się z szanownym panem. Aleczyż nie więcejstrat ponosimy przez nieudolność i ospałość różnych niedojadów i dobrowolnych pariasów?...Myślę, że dlatego właśnie jesteśmy <strong>na</strong>rodem ludzi biednych, że panuje u <strong>na</strong>s psychozapogardy dla wszystkich tych, którzy zdobyli czy to majątek, czy pozycję. Mamy szacunektylko dla tych, co otrzymywali to wszystko bez żadnej osobistej zasługi i bez żadnego wysiłku,to z<strong>na</strong>czy drogą spadku.– Jest pan, widzę, zwolennikiem amerykańskiego kultu dla milionerów.– W Ameryce nie wszystko jest głupie – uśmiechnął się Korczyński. Pani Eleonora jed<strong>na</strong>kprzerwała dyskusję, wracając znowu do sprawyz<strong>na</strong>chora. Potem poproszono do stołu, a wieczorem Korczyński odjechał <strong>na</strong>stację.– Sprawia wrażenie człowieka, <strong>który</strong> nie umie ustępować z drogi – zaopiniowała po jegowyjeździe pani Czyńska.– O, tak – potwierdził Leszek. – Dlatego też jeżeli chodzi o sprawę, mam <strong>na</strong>jlepsze <strong>na</strong>dzieje.I sądzę, że trzeba przyśpieszyć odnowienie tego domku w ogródku, w <strong>który</strong>m ulokujemyKosibę.144


Domek istotnie był już od tygodnia remontowany pod pieczołowitym doglądem obojga <strong>na</strong>rzeczonych,<strong>który</strong>m <strong>na</strong>wet do głowy nie przychodziło, że ich praca jest <strong>da</strong>rem<strong>na</strong> i że przyszłośći<strong>na</strong>czej ułoży się, niż sobie uplanowali.Rozdział XIXNiewielka sala Sądu Apelacyjnego szybko się zapełniła publicznoś<strong>ci</strong>ą o dziwnym składzie.Ceglaste kożuchy chłopów z okolic Radoliszek mieszały się z eleganckimi futrami panów zmiasta. Sprawa wywołała wielkie zainteresowanie nie tylko w kołach prawniczych, gdzie jużod <strong>da</strong>w<strong>na</strong> krążyły ekscytujące pogłoski o rewelacyjnoś<strong>ci</strong> obrony przygotowanej przez Korczyńskiego,lecz i w świe<strong>ci</strong>e lekarskim wzbudziła sensację, tak ze względu <strong>na</strong> swoje tło, jak i<strong>na</strong> fakt, że <strong>na</strong> rozprawie wystąpić miał w charakterze świadka profesor doktor Dobraniecki,<strong>na</strong>jwybitniejszy chirurg polski, <strong>ci</strong>eszący się powszechnym uz<strong>na</strong>niem, szacunkiem i sławą.Wśród obecnych w Sądzie lekarzy nie brakło <strong>da</strong>wnych wychowanków słynnego profesora,nie było zaś ani jednego, <strong>który</strong> by z <strong>na</strong>jwyższą <strong>ci</strong>ekawoś<strong>ci</strong>ą nie oczekiwał jego opinii o praktykachz<strong>na</strong>chorskich. Jeżeli dziwiono się, to dziwiono się tylko temu, że profesor został powołanydo świadczenia przezobronę, nie zaś przez oskarżenie, i dlatego też spodziewano się usłyszeć rzeczy rewelacyjne.Że tak miało być istotnie, moż<strong>na</strong> było wywnioskować i z miny mece<strong>na</strong>sa Korczyńskiego.Wesoły i rozmowny półsiedział <strong>na</strong> swoim stole, w rozpiętej todze i z rękami w kieszeniachspodni, gawędząc z paru kolegami z palestry. Obok <strong>na</strong> stole piętrzyły się stosy akt i notatek,do <strong>który</strong>ch jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong>wet nie zaglą<strong>da</strong>ł. Musiał tedy materiał opanować wyśmieni<strong>ci</strong>e i miał juższczegółowo opracowaną linię obrony.I rzeczywiś<strong>ci</strong>e, był pewien siebie, zwłaszcza od wczoraj. Wczoraj wczesnym rankiemprzywitał <strong>na</strong> dworcu profesora Dobrameckiego i odwiózł go do jedne) z lecznic prywatnych,gdzie już byli zebrani <strong>da</strong>wni pacjen<strong>ci</strong> z<strong>na</strong>chora Kosiby. Prawie cały dzień z niedużymi przerwamispędził profesor <strong>na</strong> ich ba<strong>da</strong>niu, <strong>na</strong> studiowaniu zdjęć rentgenowskich i <strong>na</strong> dyktowaniuscenotypistce orzeczeń.Mece<strong>na</strong>s Korczyński nie zaniedbał niczego, co mogło się przyczynić do wygrania sprawy.Dopilnował sprowadzenia wszystkich potrzebnych mu świadków, gruntownie przewertowałakta i spokojnie mógł teraz czekać <strong>na</strong> rozprawę.Wprowadzono oskarżonego, <strong>który</strong> apatycznie zajął swoje miejsce pod strażą policjanta.Wygląd Antoniego Kosiby z<strong>da</strong>wał się być <strong>na</strong>jjaskrawszym kontrastem pogodnego zadowoleniaz siebie jego obrońcy. Usiadł zgarbiony, opuś<strong>ci</strong>ł głowę i wpatrywał się nieruchomo wpodłogę. Jego bro<strong>da</strong> jeszcze bardziej posiwiała, skóra <strong>na</strong> twarzy zżółkła, pod oczami zaz<strong>na</strong>czałysię wyraźne si<strong>na</strong>we worki. Nawet nie rozejrzał się po sali, jakby nie słyszał życzliwychz<strong>na</strong>jomych głosów wymawiających jego <strong>na</strong>zwisko, zresztą może nie słyszał ich rzeczywiś<strong>ci</strong>e,gdyż <strong>na</strong> skierowane doń pytania obrońcy również nie zareagował wcale. Dopiero ostry odgłosdzwonka i rozkaz policjanta, <strong>który</strong> kazał mu wstać, rozbudziły Kosibę. Podniósł się <strong>ci</strong>ężko iusiadł, znowu pogrążony w swoich myślach.W tej sali był jedynym człowiekiem, którego zupełnie nie obchodził przebieg rozprawy ijej wynik.Jak automat odpowiedział <strong>na</strong> skierowane doń pytania zmierzające do ustalenia perso<strong>na</strong>liówi zatonął znowu w apatycznym bezruchu.– Gdybym miał do czynienia z ławą przysięgłych – pomyślał z uśmiechem Korczyński –sam wygląd tego bie<strong>da</strong>ka wystarczyłby mi do uzyskania uniewinnienia.Tymczasem rozpoczął się korowód świadków. Przed pulpitem stanął przodownik Ziomek.Na precyzyjnie skonstruowane pytania prokuratora musiał odpowiedzieć wyjaśnieniami silnie145


ob<strong>ci</strong>ążającymi oskarżonego. Kosiba przyz<strong>na</strong>ł się do kradzieży walizki z <strong>na</strong>rzędziami, walizkitej nie zwró<strong>ci</strong>ł, ukrył ją i przetrzymał kilka tygodni, od<strong>da</strong>ł zaś wobec groźby rewizji, która itak doprowadziłaby do od<strong>na</strong>lezienia skradzionego przedmiotu.Z kolei wystąpił z pytaniami obrońca.– Czy świadek, jako komen<strong>da</strong>nt posterunku w Radoliszkach, otrzymywał jakieś zażaleniaod ludnoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> Kosibę?– Nie, żadnych.– Czy przed wypadkiem przywłaszczenia <strong>na</strong>rzędzi uważałby pan za możliwe wystawieniemu świadectwa moralnoś<strong>ci</strong>?– Oczywiś<strong>ci</strong>e. To był bardzo porządny człowiek.– Dlaczego pan nie aresztował Kosiby po ujawnieniu kradzieży?– Bo nie zachodziła, moim z<strong>da</strong>niem, obawa u<strong>ci</strong>eczki. Wystarczyło zobowiązanie się Kosibydo mewy<strong>da</strong>lania się.– Czy świadek wiedział, że Kosiba przybył do waszej okolicy względnie nie<strong>da</strong>wno i że odwielu lat bardzo często zmieniał miejsce zamieszkania?– Wiedziałem.– I pomimo to ufał mu pan, że nie <strong>na</strong>ruszy zobowiązania?– Tak. Zresztą nie omyliłem się, bo prze<strong>ci</strong>e nie u<strong>ci</strong>ekł.–– Dziękuję. Więcej pytań nie mam.Następnym świadkiem był doktor Pawlicki. Początkowo oświadczył z. niechę<strong>ci</strong>ą, że nicdo<strong>da</strong>ć nie może do swoich poprzednich zez<strong>na</strong>ń, jed<strong>na</strong>k pod <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem prokuratora zaczął odpowia<strong>da</strong>ć.– Byłem trzykrotnie w izbie, gdzie mieszkał oskarżony.– W jakim celu?– Najpierw, by go ostrzec przed uprawianiem bezprawnej praktyki lekarskiej, później wezwanydo wypadku i wresz<strong>ci</strong>e celem odszukania skradzionych <strong>na</strong>rzędzi chirurgicznych.– Jakie warunki higieniczne zastał pan w te) izbie?– Wręcz opłakane. Ubranie oskarżonego było wysmolone, ręce bardzo brudne. Pułap wwielu miejscach pokryty był pajęczy<strong>na</strong>mi. Zauważyłem, że garnki, w <strong>który</strong>ch gotowano zioła,porośnięte były tłustym brudem. Prawdopodobnie służyły również do. gotowania strawy irobiły wrażenie nigdy nie. mytych. Podłoga była zawalo<strong>na</strong> śmie<strong>ci</strong>ami i różnymi rupie<strong>ci</strong>ami.Zaduch panował <strong>taki</strong>, że trudno było oddychać.– Gdzie Kosiba przeprowadzał operacje?– Właśnie w tej izbie.– Czy w <strong>taki</strong>ch warunkach przy poważniejszych zabiegach może pacjentowi grozić zakażenie?– Oczywiś<strong>ci</strong>e, i to nie tylko w poważniejszych. Przy każdej <strong>na</strong>jdrobniejszej rance, jeżelidostanie się do niej brud lub kurz czy coś podobnego, możliwe jest zakażenie lub tężec.– Jak odpowiedział oskarżony <strong>na</strong> upomnienia pa<strong>na</strong> doktora?– Zignorował je całkowi<strong>ci</strong>e.– Czy widział pan <strong>na</strong>rzędzia chirurgiczne, <strong>który</strong>ch używał z<strong>na</strong>chor do operacji?– Widziałem, lecz nie były to <strong>na</strong>rzędzia chirurgiczne. Widziałem zwykłe ślusarskie młotki,dłuta, obcęgi itp. Oraz zwykły nóż kuchenny i piłę ogrodniczą.– W jakim stanie z<strong>na</strong>jdowały się te <strong>na</strong>rzędzia?– Na nie<strong>który</strong>ch była rdza. Na jednym dłutku zauważyłem starą, zakrzepłąkrew. Wszystkie czuć było <strong>na</strong>ftą czy też benzyną, której używał oskarżony widocznie jakośrodka dezynfekcyjnego.– Czy <strong>na</strong>fta lub benzy<strong>na</strong> mają wartość jako środek odkażający?– Tak, ale w niez<strong>na</strong>cznym stopniu.– Czy w okolicy Radoliszek praktykuje wielu z<strong>na</strong>chorów?146


– W bliższej kilku<strong>na</strong>stu. W całym powie<strong>ci</strong>e jest ich chyba kilkudziesię<strong>ci</strong>u. To ist<strong>na</strong> plaga.– Czym pan doktor to tłumaczy?– Ciemnotą ludnoś<strong>ci</strong>.– Czy śmiertelność wśród nich jest duża?– Bardzo duża.– Czy bywał pan doktor wzywany do wypadków, gdzie śmierć <strong>na</strong>stępowała wskutek zabiegówz<strong>na</strong>chorskich.– Nader często. W aktach sprawy z<strong>na</strong>jduje się odpis mego memoriału, złożonego władzom,gdzie po<strong>da</strong>ję liczby. Osobiś<strong>ci</strong>e zanotowałem siedemdziesiąt dwa wypadki w <strong>ci</strong>ągudwóch lat. W całym powie<strong>ci</strong>e, według <strong>da</strong>nych wszystkich lekarzy, z<strong>na</strong>chorskie zabiegi przyprawiłyo śmierć dwieś<strong>ci</strong>e kilkadziesiąt osób.Teraz do świadka zwró<strong>ci</strong>ł się obrońca:– Pan doktor powiedział przed chwilą, że <strong>na</strong>der często bywa wzywany do ofiar z<strong>na</strong>chorskiegoleczenia?– Tak jest.– Ile razy miał pan do czynienia z ofiarami Antoniego Kosiby?– Nie przypomi<strong>na</strong>m sobie.– Ach tak. Czy przypomi<strong>na</strong> pan doktor sobie wobec tego cho<strong>ci</strong>ażby jeden wypadek tegorodzaju?– Nie.– To dziwne. Kosiba leczył w bezpośrednim sąsiedztwie Radoliszek, leczM w fatalnychwarunkach higienicznych, używał <strong>na</strong>jprymitywniejszych <strong>na</strong>rzędzi do operacji i pomimo to niesłyszał pan doktor o żadnym wypadku śmier<strong>ci</strong> z jego winy?... A może pan słyszał?– Nie – po chwili <strong>na</strong>mysłu odpowiedział lekarz.– Czym to sobie <strong>na</strong>leży tłumaczyć? Czy Kosiba miał małą praktykę?– Nie liczyłem jego pacjentów.– Pan się myli, doktorze. Pańskie zez<strong>na</strong>nia w pierwszej instancji stwierdzają, że pan liczył.Upraszam Wysoki Sąd o odczytanie odnośnego ustępu zez<strong>na</strong>ń świadka. Tom drugi stro<strong>na</strong>trzydziesta trze<strong>ci</strong>a, ustęp pierwszy.Przewodniczący skrzywił się.– To dla sprawy nie jest istotne.– Chcę wykazać, że Kosiba miewał do dwudziestu pacjentów dziennie, według obliczeńświadka doktora Pawlickiego.Odczytano wskazany ustęp, po czym obrońca znów zwró<strong>ci</strong>ł się do świadka:– Na pytanie pa<strong>na</strong> prokuratora oświadczył pan, że był trzykrotnie w izbie Kosiby, w czymraz <strong>na</strong> wezwanie?– Tak jest.– Po co pa<strong>na</strong> wzywano?– Po katastrofie motocyklowe) do dwojga <strong>ci</strong>ężko rannych.– Kto pa<strong>na</strong> wzywał?– Niejaki Wojdyłło, jak się później dowiedziałem, właśnie sprawca katastrofy.– A <strong>na</strong> czyje polecenie pa<strong>na</strong> wzywał?– Z<strong>da</strong>je się, że <strong>na</strong> polecenie Kosiby.– Czy nie przypomi<strong>na</strong> pan doktor sobie, czym tłumaczył panu Kosiba, żego wzywał?– Owszem. Było dwoje poważnie rannych i twierdził, że sam nie może <strong>da</strong>ćsobie rady.– Czy błagałpa<strong>na</strong> doktora o ratowanie rannej dziewczyny?– Tak, ale uz<strong>na</strong>łem jej stan za bez<strong>na</strong>dziejny. Zastosowałem tylko zastrzyk<strong>na</strong> wzmocnienie serca.147


– Czy Kosiba prosił pa<strong>na</strong> doktora o pozwolenie skorzystania z pańskich <strong>na</strong>rzędzi chirurgicznychcelem operowania rannej?– Owszem, ale żaden lekarz <strong>na</strong> moim miejscu nie spełniłby <strong>taki</strong>ej prośby.– Czy też żaden lekarz nie zech<strong>ci</strong>ałby operować umierającej tylko dlatego, że pobieżneoględziny <strong>na</strong>sunęły mu przypuszczenie, że operacja nie uratuje chorej?Doktor Pawlicki poczerwieniał.– Pan nie ma prawa mnie obrażać!– Uchylam to pytanie – powiedział przewodniczący. Adwokat skinął głową.– Co skłoniło pa<strong>na</strong> doktora do mniemania, że stan rannej jest bez<strong>na</strong>dziejny?– To było wgnie<strong>ci</strong>enie podstawy czaszki! Puls zanikł niemal zupełnie.– A wie pan doktor o tym, że z<strong>na</strong>chor Kosiba przeprowadził operację i uratował pacjentkę?– Wiem.– Czym to moż<strong>na</strong> wyjaśnić? Lekarz wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Najbardziej zdumiewający wypadek w mojej praktyce. Sądzę, że też stało się to tylko<strong>na</strong>der dziwnym przypadkiem.– Czy gdy pan doktor przyjechał do mły<strong>na</strong>, z<strong>na</strong>chor zakomunikował panu własną diagnozę?– Tak.– A była o<strong>na</strong> zgod<strong>na</strong> z pańską?– Tak.– Czy zatem nie wy<strong>da</strong>je się panu doktorowi, iż Antoni Kosiba, ustalając trafną diagnozę ipomyślnie przeprowadzając wysoce niebezpieczną operację, wykazał duży talent chirurgiczny?Lekarz zawahał się.– Owszem. Lojalnie muszę przyz<strong>na</strong>ć, że w wielu wypadkach zasta<strong>na</strong>wiało mnie to.– Dziękuję. Więcej pytań me mam. – Adwokat skinął głową i z uśmieszkiem spojrzał <strong>na</strong>prokuratora.Z kolei odczytano zez<strong>na</strong>nia kilku świadków oskarżenia z poprzedniej rozprawy, po czymjeden po drugim zjawiali się świadkowie powołani przez obronę. A więc zez<strong>na</strong>wał stary mły<strong>na</strong>rz,jego syn, państwo Czyńscy, wresz<strong>ci</strong>e cała seria byłych pacjentów Antoniego Kosiby.Zez<strong>na</strong>nia ich brzmiały niemal identycznie: byłem chory, groziło mi kalectwo, on mnieuratował, o zapłatę nie upomi<strong>na</strong>ł się. Niektórzy oświadczyli, że jeszcze od z<strong>na</strong>chora otrzymalito i owo, że w całej okolicy wiedziano o jego bezinteresownoś<strong>ci</strong>. Zaświadczył to i pan Czyński,od którego Kosiba nie przyjął stu złotych, cho<strong>ci</strong>aż musiała to być dlań suma z<strong>na</strong>cz<strong>na</strong>, azasłużył <strong>na</strong> nią w zupełnoś<strong>ci</strong>.Wzruszające były zez<strong>na</strong>nia Prokopa Mielnika, <strong>który</strong> zakończył je słowami:– Bóg go do mego domu sprowadził, czyniąc tym wielką łaskę mnie grzesznemu, mojejrodzinie i ludziom sąsiedzkim. A że od Boga on, nie od złego ducha przyszedł, to i stąd wiem,że od pracy, która jest Bogu miła, nigdy się nie uchylał. Mógł ode mnie wszystkiego żą<strong>da</strong>ć,mógł bezczynnie za piecem siedzieć, jeść i spać. Ale on nie <strong>taki</strong>. Do każdej roboty był pierwszy,czy do przemyślnej, czy do czarnej. I tak do końca, aż do sprawy. A człowiek prze<strong>ci</strong>eniemłody. Tak ot my prosim wielmożnego Sądu, żeby go uwolnił <strong>na</strong> chwałę Bogu i <strong>na</strong> pożytekludzki.Siwa głowa starca pochyliła się w niskim pokłonie, prokurator zmarszczył brwi, a wszyscyobecni spojrzeli <strong>na</strong> oskarżonego.Antoni Kosiba jed<strong>na</strong>k siedział w<strong>ci</strong>ąż obojętny, z opuszczoną głową. Nie słyszał ani zręcznychpytań prokuratora, ani kontrataków obrońcy, ani zez<strong>na</strong>ń świadków. Na chwilę krótkąobudził go <strong>ci</strong>chy, drżący głos Marysi.Podniósł wówczas wzrok i poruszył bezgłośnie wargami, by znowu zapaść w apatię.148


– Nic mi nie zostało – myślał – nic mnie nie czeka... Tymczasem przed pulpitem stanąłświadek <strong>na</strong>jważniejszy, do którego zez<strong>na</strong>ń mece<strong>na</strong>s Korczyński <strong>na</strong>jwiększą przywiązywałwagę. Nie tylko on zresztą, zarówno sędziowie, jak i publiczność, oczekiwali jego zjawieniasię z <strong>na</strong>pię<strong>ci</strong>em. Miał zabrać głos lumi<strong>na</strong>rz <strong>na</strong>uki, świetny chirurg, a także pierwsza osoba wświe<strong>ci</strong>e lekarskim, perso<strong>na</strong> gratissima, niejako reprezentant całego stanu, oficjalny reprezentant,prezes i opiekun.Kto nie z<strong>na</strong>ł go osobiś<strong>ci</strong>e lub nie widział go nigdy, pomimo to tak właśnie musiał sobiewyobrażać profesora Dobranieckiego. Wysoki, w sile wieku mężczyz<strong>na</strong>, o nieco zażywnejpostawie, o pięknym, orlim profilu i wysokim czole. Z każdego jego ruchu, z brzmienia jegogłosu, z pełnego powagi spojrzenia przebijała ta pewność siebie, którą <strong>da</strong>je tylko poczu<strong>ci</strong>ewłasnej wartoś<strong>ci</strong>, wartoś<strong>ci</strong> powszechnie uz<strong>na</strong>nej i udokumentowanej pozycją w ży<strong>ci</strong>u.– Zwró<strong>ci</strong>ło się do mnie jako do chirurga – zaczął – kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e osóbz prośbą, bym zba<strong>da</strong>ł stan ich zdrowia. Ulegli w swoim czasie różnym poważniejszymurazom, względnie schorzeniom, po czym pod<strong>da</strong>li się zabiegom chirurgicznym, przeprowadzonymprzez wiejskiego z<strong>na</strong>chora <strong>na</strong>zwiskiem Kosiba. Auskultacja i prześwietlenia przypomocy aparatu Roentge<strong>na</strong> wykazały, co <strong>na</strong>stępuje...Tu profesor zaczął kolejno wyliczać <strong>na</strong>zwiska przed chwilą przesłuchanych świadkówwraz z opisem uszkodzeń z oceną ich niebezpieczeństwa i z oceną doko<strong>na</strong>nych zabiegów operacyjnychoraz wyników kuracji. Gęsto pa<strong>da</strong>ły ła<strong>ci</strong>ńskie <strong>na</strong>zwy, lekarskie terminy, fachoweokreślenia.– Reasumując – kończył profesor – muszę stwierdzić, że we wszystkich wyżej wymienionychprzypadkach operacje przeprowadzone zostały zupełnie prawidłowo, z niewątpliwiegruntowną z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong>ą a<strong>na</strong>tomii i uchroniły ofiary od śmier<strong>ci</strong> względnie nieusuwalnego kalectwa.Przewodniczący skinął głową.– A czym pan profesor może wytłumaczyć fakt, że człowiek, nie posia<strong>da</strong>jący żadnego wykształcenia,mógł doko<strong>na</strong>ć tak ryzykownych zabiegów z pomyślnym skutkiem?– Sam sobie za<strong>da</strong>wałem to pytanie – odpowiedział profesor Dobraniecki. – Otóż chirurgiajest z <strong>na</strong>tury rzeczy wiedzą empiryczną, opartą <strong>na</strong> doświadczeniach i obserwacjach tysięcypokoleń. Początki zabiegów operacyjnych sięgają <strong>na</strong>der odległych okresów prehistorycznych.Archeologom z<strong>na</strong>ne są wykopaliska z epoki brązu, a <strong>na</strong>wet kamienia łupanego pozwalającestwierdzić, że już wówczas umiano zestawiać złamane koś<strong>ci</strong>, przeprowadzać amputacje kończynitp. Otóż sądzę, że wśród ludnoś<strong>ci</strong> wiejskiej, obez<strong>na</strong>nej z a<strong>na</strong>tomią zwierząt domowych,mogą się z<strong>da</strong>rzać wyjątkowo bystrzy obserwatorzy, którzy z czasem przychodzą z pomocąludziom, <strong>na</strong>bierając wystarczającej w drobniejszych i mniej skomplikowanych wypadkachpraktyki.– Tu jed<strong>na</strong>k – odezwał się przewodniczący – pan profesor określiłwiększość przypadków jako uszkodzenia skomplikowane i groźne.– Istotnie, Toteż przyz<strong>na</strong>ję, że byłem zdumiony. Ten z<strong>na</strong>chor musi mieć nie tylko doświadczenie,lecz i wręcz fenome<strong>na</strong>lny talent... Zamyślił się i do<strong>da</strong>ł:– ...intuicję... Tak, intuicję chirurgiczną, rzecz bardzo rzadko spotykaną. Osobiś<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>łemkiedyś jednego tylko chirurga o tak pewnej ręce i o <strong>taki</strong>ej intuicji.– A co oz<strong>na</strong>cza pewność ręki?– Pewność ręki?... Przede wszystkim trafne <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a.– Dziękuję – powiedział przewodniczący. – Czy strony mają pytania? Prokurator przeczącopotrząsnął głową, zaś mece<strong>na</strong>s Korczyński zawołał:– Ja mam. Czy pan profesor z<strong>na</strong>lazł u któregoś z ba<strong>da</strong>nych przez siebie pacjentów Kosibyślady zakażenia?– Nie.– Dziękuję. Więcej pytań nie mam.149


Profesor skłonił się i usiadł w pierwszym rzędzie krzeseł obok państwa Czyńskich. Terazteż po raz pierwszy rzu<strong>ci</strong>ł okiem <strong>na</strong> ławę oskarżonych. Zobaczył barczystego, wychudłegobro<strong>da</strong>cza, wyglą<strong>da</strong>jącego <strong>na</strong> lat niespeł<strong>na</strong> sześćdziesiąt.– Więc <strong>taki</strong> jest ten z<strong>na</strong>chor – pomyślał. Już ch<strong>ci</strong>ał odwró<strong>ci</strong>ć głowę, gdy zastanowiło godziwne zachowanie się oskarżonego.Antoni Kosiba wpatrywał się weń intensywnym i jakby nieprzytomnym wzrokiem.Na jego ustach zjawił się niezrozumiały uśmiech, niepewny i pytający.– Cóż za dziwaczny jegomość – skonstatował profesor w myśli i odwró<strong>ci</strong>ł się. Po dłuższejchwili jed<strong>na</strong>k znowu musiał spojrzeć <strong>na</strong> z<strong>na</strong>chora. Wyraz jego wychudzonej twarzy nie zmieniłsię, a oczy wprost wlepiał w profesora.Dobranieckinerwowo poprawił się <strong>na</strong> krześle i zaczął przyglą<strong>da</strong>ć się prokuratorowi, <strong>który</strong>właśnie rozpoczął swoją mowę. Mówił głosem dość monotonnym i to może odbierało sugestywnośćjego argumentom, plastykę jego krótkim, rzeczowym z<strong>da</strong>niom, bez<strong>na</strong>miętnym, alenieomylnie logicznym.Prokurator przyz<strong>na</strong>wał, że wyrok pierwszej instancji przez ludzi kierujących się uczu<strong>ci</strong>amimoże być uz<strong>na</strong>ny za zbyt surowy. Przyz<strong>na</strong>wał, że oskarżony Kosiba nie <strong>na</strong>leży do <strong>na</strong>jgorszegogatunku szarlatanów. Przyz<strong>na</strong>wał <strong>na</strong>wet, że do uprawiania tego procederu mogły go skłonićpobudki szlachetne.– Ale my tu – <strong>ci</strong>ągnął – nie reprezentujemy miłosierdzia. Jesteśmy przedstawi<strong>ci</strong>elami prawa.I nie wolno <strong>na</strong>m zapomi<strong>na</strong>ć, że oskarżony łamał je...Profesor Dobraniecki starał się skupić uwagę <strong>na</strong> wywo<strong>da</strong>ch prokuratora, lecz nie <strong>da</strong>wałomu spokoju nieznośne wrażenie: wprost czuł <strong>na</strong> karku wzrok tego Rósłby.– Czego on ode mnie chce? – irytował się w duchu. – Jeżeli w ten sposób wyraża wdzięcznośćza moje zez<strong>na</strong>nia...– ...Niewątpliwie, są tu okolicznoś<strong>ci</strong> łagodzące – <strong>ci</strong>ągnął oskarży<strong>ci</strong>el. – Ale nie możemyignorować faktów. Kradzież zawsze pozostaje kradzieżą. Ukrywanie skradzionego przedmiotu...Nie. Niepodob<strong>na</strong> było w tych warunkach ześrodkować uwagi. Oczy tego człowieka miałyjakiś wpływ magnetyczny. Dobraniecki prawie z gniewem odwró<strong>ci</strong>ł się do niego i zdziwił się:z<strong>na</strong>chor siedział z opuszczoną głową. Przed nim <strong>na</strong> balustradzie leżały bezwładnie jego wielkieręce.I <strong>na</strong>gle w umyśle profesora zrodziło się niedorzeczne przypuszczenie:– Musiałem już kiedyś widzieć tego człowieka.Pamięć zaczęła pracować. Profesor wierzył w swoją pamięć. Nigdy go jeszcze nie zawiodła.I teraz, po dłuższej chwili, doszedł do przeświadczenia, że przez moment złudziło go jakieśnieistotne podobieństwo. Zapewne do jakiegoś przelotnego pacjenta sprzed lat... Zresztąnie miał czasu zasta<strong>na</strong>wiać się <strong>na</strong>d tym dłużej, bo właśnie wstał mece<strong>na</strong>s Korczyński i jegometaliczny baryton zabrzmiał elektryzująco:– Wysoki Sądzie! Ślepe fatum tylko i nieporozumienie zrządziły, że ten oto człowiek z<strong>na</strong>lazłsię w tej sali i przed tym trybu<strong>na</strong>łem. Nie tu jegomiejsce, i nie ten areopag jest właś<strong>ci</strong>wy dla oceny jego czynów. Antoni Kosiba powinien wtej chwili z<strong>na</strong>jdować się w auli <strong>na</strong>szego Uniwersytetu, powinien stać w obliczu se<strong>na</strong>tu akademickiegoi nie <strong>na</strong> wyrok powinien czekać, lecz <strong>na</strong> wręczenie mu dyplomu doktora honoriscausa Wydziału Medycznego!– O, nie, panowie sędziowie, nie ponosi mnie fantazja! Nie szukam oratorskich efektów. Iby<strong>na</strong>jmniej nie sięgam do niepodobieństw. Jeżeli zaś niepodobieństwem byłoby dzisiaj <strong>na</strong>grodzeniez<strong>na</strong>chora doktoratem, to jedynie z tej racji, że <strong>na</strong>sze ustawo<strong>da</strong>wstwo popełniło tuprzeoczenie. Ze różną miarę do równie odpowiedzialnych zastosowało zawodów. WysokiSądzie! Nie możemy zgodzić się, by ży<strong>ci</strong>e ludzkie zostało powierzone lekarzowi, któregowiedzy i umiejętnoś<strong>ci</strong> nie gwarantuje ukończo<strong>na</strong> medycy<strong>na</strong>. Ale powierzamy je bez wahania150


inżynierowi, budującemu maszyny czy mosty. A prze<strong>ci</strong>eż tytuł inżyniera i wszystkie związanez nim prawa może otrzymać każdy, cho<strong>ci</strong>ażby nie przechodził studiów w politechnice,jeżeli wykaże swoją pracą, że posia<strong>da</strong> dość wiedzy i dość umiejętnoś<strong>ci</strong> dla swego zawodu.Czyż mam tu wymienić ogólnie z<strong>na</strong>ne <strong>na</strong>zwiska tych uczonych, którzy w politechnikach polskichobdzielają tysiące słuchaczy swą wiedzą, a sami <strong>na</strong>wet świadectwemszkółki powszechnej poszczy<strong>ci</strong>ć się nie mogą?– Niestety, prawo<strong>da</strong>wca nie zastosował tych możliwoś<strong>ci</strong> dla zawodu lekarskiego. Gdybytak było, stenogram dzisiejszej rozprawy wystarczyłby Antoniemu Kosihie do uzyskaniadoktoratu. Jakież lepsze, jakież wymowniejsze moż<strong>na</strong> by zebrać dowody jego wiedzy i jegoumiejętnoś<strong>ci</strong> niż te, które zgromadził przewód sądowy, niż zez<strong>na</strong>nia tych świadków, którzywłaś<strong>ci</strong>wie zjawili się nie jako świadkowie, lecz jako dowody rzeczowe, jako żywe dokumentylekarskich umiejętnoś<strong>ci</strong> oskarżonego.– Zjawili się tu jako Łazarze, <strong>który</strong>m powiedział: – Wstań<strong>ci</strong>e!... i przyszli <strong>da</strong>ć świadectwoprawdzie, przyszli, by palcem wskazać <strong>na</strong> swego dobroczyńcę i zawołać: – Ten <strong>ci</strong> jest! Byliśmykalecy, a on <strong>na</strong>m chodzić pozwolił, byliśmy chorzy, a on <strong>na</strong>s uzdrowił, byliśmy <strong>na</strong>d grobem,a on <strong>na</strong>m żyć kazał!– Lecz pan prokurator widzi w tym grzech i winę, że Antoni Kosiba, nie posia<strong>da</strong>jąc dyplomu,ośmielał się ratować bliźnich. Czy jeżeliby skoczył do wody dla ratowania tonących,musiałby również posia<strong>da</strong>ć świadectwoukończenia szkoły pływackiej?...– Nie jestem demagogiem i by<strong>na</strong>jmniej nie staję tu w obronie z<strong>na</strong>chorstwa. Ale tym ostrzejprotestować muszę prze<strong>ci</strong>w użytemu przez oskarżenie sposobikowi. Mianowi<strong>ci</strong>e zestawionotu pozornie przypadkowe dwie prawdy:pierwszą, że Antoni Kosiba jest z<strong>na</strong>chorem, i drugą, że z<strong>na</strong>chorzy są szarlata<strong>na</strong>mi, operującymicałym arse<strong>na</strong>łem trików i sztuczek, zaklęć, zamówień, odczyniania uroków i innejblagi. Za pozwoleniem! W tym zestawieniu tkwi perfidia, gdyż jak <strong>na</strong>m wiadomo z przewodusądowego, oskarżony nigdy, ani w jednym wypadku nie posługiwał się bluffem.– W świetle tegoż przewodu upadł też z kretesem zarzut, według którego Kosiba działał zchę<strong>ci</strong> zysku. A skoro w jego działalnoś<strong>ci</strong> akt oskarżenia upatruje przestępstwo, jedyny zaśmotyw tego przestępstwa rozwiewa sięniczym mgła, jedynym motywem do <strong>na</strong>szego użytku może być tylko mania. Tak, WysokiSądzie! Ten człowiek jest maniakiem. Opanowała go mania pomagania <strong>ci</strong>erpiącym, pomaganiaza <strong>da</strong>rmo, ba, więcej! bo za cenę utraty własnej wolnoś<strong>ci</strong>, za cenę pięt<strong>na</strong> zbrodniarza, zacenę twardej pryczy więziennej i hańbiącego miejsca <strong>na</strong> tej ławie.– Nie będę tu dłużej zatrzymywał się <strong>na</strong>d kwestią, czy Antoni Kosiba był dobrym lekarzem.Wyręczyli mnie świadkowie, wyręczył przede wszystkim lumi<strong>na</strong>rz <strong>na</strong>szej chirurgii,którego opinia starczy za <strong>na</strong>jcenniejszy atestat. Nie będę też wyzyskiwał łatwej możnoś<strong>ci</strong>podkreślenia, że doktor medycyny Pawlicki nie miał, jak sam zez<strong>na</strong>ł, ani jednego wypadku,by zgłosił się doń o ratunek pacjent tego z<strong>na</strong>chora, że <strong>na</strong>tomiast ten z<strong>na</strong>chor uratował od kalectwaw jednym wypadku i od śmier<strong>ci</strong> w drugim dwie osoby, od <strong>który</strong>ch doktor Pawlickiodszedł bezradny.– Chcę mówić, panowie sędziowie, o <strong>na</strong>jwiększej winie Antoniego Kosiby, chcę mówić otym, co oskarżenie <strong>na</strong> pierwszy wysunęło plan; chcę mówić o antysanitarnych warunkach,jakie panowały w tej izbie, w której dokonywał on operacji. Otóż byłem w tej izbie i muszęprzyz<strong>na</strong>ć panu prokuratorowi, że świadkowie, <strong>który</strong>ch powołał, z dużym umiarkowaniemscharakteryzowali antyhigieniczne warunki, które tam panują. Zapomniano do<strong>da</strong>ć, iż wok<strong>na</strong>ch są szczeliny, skąd zawiewa wiatr, że w wypaczonej podłodze są szpary, skąd <strong>ci</strong>ągniewilgoć, że pułap za<strong>ci</strong>eka, że piec dymi, że w izbie nie tylko nie brakowało brudu, pajęczyn ikurzu, lecz gnieździły się tam również karaluchy!... Widziałem też i <strong>na</strong>rzędzia, przy <strong>który</strong>chpomocy Kosiba robił operacje. Jest to stare, zużyte i zardzewiałe żelastwo, poszczerbione i151


pokrzywione, powiązane drutem i sznurkami. W <strong>taki</strong>ej to izbie i <strong>taki</strong>mi <strong>na</strong>rzędziami Kosibaoperował ludzi.– Lecz, <strong>na</strong> miły Bóg... prze<strong>ci</strong>e żaden z operowanych nie umarł? Prze<strong>ci</strong>e żaden <strong>na</strong>wet zakażenianie dostał!– Widzę tu <strong>na</strong> sali kilku<strong>na</strong>stu wybitnych i doświadczonych lekarzy i zapytuję ich: Zasługato Kosiby czy jego wi<strong>na</strong>?!... Zapytuję ich: Czy sam fakt, iż tylu niebezpiecznych operacji doko<strong>na</strong>łktoś w tak straszliwych warunkach, świadczy prze<strong>ci</strong>w niemu czy za nim?!... Czy za to,właśnie za to ma dostać cztery ś<strong>ci</strong>any więzienne, czy wart jest sali operacyjnej z porcelany iszkła?!...Przez salę przeszedł głośny szmer, gdy zaś u<strong>ci</strong>chło, mece<strong>na</strong>s Korczyński mówił <strong>da</strong>lej:– I jeszcze jeden zarzut <strong>ci</strong>ąży <strong>na</strong> tym oto starcu, <strong>na</strong> którego ży<strong>ci</strong>u nie było dotąd żadnejplamy, <strong>na</strong> człowieku, któremu bez wahania ufała <strong>na</strong>wet podejrzliwa policja: popełnił kradzież.Tak. Skusił go połysk precyzyjnych, lśniących <strong>na</strong>rzędzi chirurgicznych i ukradł je.Najpierw wprawdzie próbował wyprosić pożyczenie tych <strong>na</strong>rzędzi, a spotkawszy się z kategorycznąodmową – ukradł. Lecz po cóż to uczynił?... Co tego ucz<strong>ci</strong>wego człowieka pchnęłodo przestępstwa?... W jakiej sytuacji i z jakich pobudek sięgnął po cudzą własność?...– Oto w izbie w tej właśnie chwili ko<strong>na</strong>ła <strong>na</strong> stole mło<strong>da</strong> dziewczy<strong>na</strong>, rozkwitające ży<strong>ci</strong>epogrążało się w otchłań śmier<strong>ci</strong>, a on. Antoni Kosiba, wiedział, czuł, rozumiał, że bez tychlśniących <strong>na</strong>rzędzi nie zdoła przyjść ze skuteczną pomocą. Zapytuję: jak miał postąpić AntoniKosiba?...Adwokat powiódł rozpłomienionym spojrzeniem po sali.– Jak miał postąpić?! – zawołał. – Jak postąpiłby każdy z <strong>na</strong>s <strong>na</strong> jego miejscu?!... Jednąz<strong>na</strong>jduję tylko <strong>na</strong> to odpowiedź: – Każdy z <strong>na</strong>s zrobiłby to samo, co Antoni Kosiba, każdy z<strong>na</strong>s ukradłby te <strong>na</strong>rzędzia! Każdemu z <strong>na</strong>s sumienie wskazałoby, że to jest jego obowiązkiem,obowiązkiem moralnym!Uderzył pięś<strong>ci</strong>ą w stół i wzburzony umilkł <strong>na</strong> chwilę.– W <strong>da</strong>wnej Austrii – <strong>ci</strong>ągnął – istniał pewien szczególniejszy order wojskowy. Dawanybył za czyn dziwny, za meusłuchame rozkazu, za złamanie dyscypliny, za bunt prze<strong>ci</strong>w karnoś<strong>ci</strong>.Był to jeden z <strong>na</strong>jwyższych i <strong>na</strong>jrzadziej roz<strong>da</strong>wanych orderów, lecz stanowił odz<strong>na</strong>czenie<strong>na</strong>jchlubniejsze. Gdyby sądy polskie rozporządzały prawem roz<strong>da</strong>wania nie tylko kar,lecz i <strong>na</strong>gród, <strong>taki</strong> właśnie order za złamanie prawa powinien by zawisnąć <strong>na</strong> piersi AntoniegoKosiby, gdy będzie wychodził z tej sali.– Ponieważ zaś <strong>na</strong>gro<strong>da</strong> ta, niestety, nie istnieje, niech mu <strong>na</strong>grodą będzie to, że każdyucz<strong>ci</strong>wy człowiek za zaszczyt sobie będzie uważał uś<strong>ci</strong>śmę<strong>ci</strong>e tej spracowanej i brudnej ręki,tej <strong>na</strong>jczystszej ręki <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e.Korczyński skłonił się i usiadł.Profesor Dobraniecki nie bez zdziwienia zauważył w jego twarzy i spuszczonych powiekachwyraz wzruszenia. Sam zresztą był wzruszony, jak i publiczność. Jeden z sędziów raz poraz niez<strong>na</strong>cznie o<strong>ci</strong>erał zgiętym palcem ką<strong>ci</strong>ki ust. Drugi siedział z oczyma wbitymi w papiery.Wyrok uniewinniający z<strong>da</strong>wał się być przesądzony, tym bardziej że prokurator zrezygnowałz repliki.– Oskarżonemu przysługuje prawo głosu – powiedział przewodniczący. Antoni Kosiba meporuszył się.– Ma pan prawo ostatniego słowa. – Mece<strong>na</strong>s Korczyński potrząsnął go za łokieć.– Ja nic... nie mam do powiedzenia. Wszystko mi jedno...I usiadł.Gdyby czyjekolwiek oczy zwró<strong>ci</strong>ły się w tej chwili <strong>na</strong> profesora Dobranieckiego, zdziwiłbysię każdy. Profesor zbladł <strong>na</strong>gle, zrobił ruch, jakby ch<strong>ci</strong>ał zerwać się z krzesła, i otworzyłusta...152


Lecz nikt tego nie zauważył. Właśnie wszyscy wstawali, gdyż sędziowie u<strong>da</strong>wali się <strong>na</strong><strong>na</strong>radę. Po ich wyjś<strong>ci</strong>u głośne rozmowy wypełniły salę, wiele osób otoczyło Korczyńskiego,winszując mu świetnie przeprowadzonej obrony. Niektórzy wyszli <strong>na</strong> korytarz, by wypalićpapierosa.Profesor Dobraniecki poszedł za nimi. Drżały mu ręce, gdy wyjmował papierośnicę. Wyszukałpustą ławeczkę w <strong>da</strong>lszym ką<strong>ci</strong>e i <strong>ci</strong>ężko <strong>na</strong> mą opadł.Tak. Poz<strong>na</strong>ł go, wiedział teraz <strong>na</strong> pewno: z<strong>na</strong>chor Antoni Kosiba był kiedyś profesoremRafałem Wilczurem.– Ten głos!O, nigdy nie zapomniał tego głosu. Latami prze<strong>ci</strong>e wsłuchiwał się w jego brzmienie. Najpierwjako młody student medycyny, później )ako asystent, wresz<strong>ci</strong>e jako początkujący lekarz,przygarnięty przez wielkiego uczonego... Jakże mógł nie poz<strong>na</strong>ć tych rysów od razu!Jakże mógł nie widzieć ich pod tym szpakowatym zarostem!Ba! Jakimż głupcem był już wcześniej, gdy jeszcze nie widział Antoniego Kosiby, gdytylko zdumiony oglą<strong>da</strong>ł ślady pooperacyjne <strong>na</strong> jego pacjentach! Pojąć nie mógł, by wiejskiz<strong>na</strong>chor tak genialnie umiał dokonywać tak złożonych zabiegów, przed <strong>który</strong>mi zawahałbysię on sam, profesor Dobramecki!– Powinien był od razu poz<strong>na</strong>ć w tym jego rękę! Cóż za głupiec ze mnie! A miał prze<strong>ci</strong>e iinne poszlaki w tym kierunku. Między ba<strong>da</strong>nymi z<strong>na</strong>jdowała się ta panienka operowa<strong>na</strong> <strong>na</strong>wgnie<strong>ci</strong>enie podstawy czaszki. Dobra nieckiego wprawdzie zastanowiło jej <strong>na</strong>zwisko: – Wilczurów<strong>na</strong>,ale w pośpiechu nie pomyślał o wypytaniu dziewczyny. Nazwisko to zresztą byłodość częste, sam miał kilku pacjentów Wilczurów. Jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong>leżało zastanowić się. Wiek tejWilczurówny z<strong>da</strong>je się odpowia<strong>da</strong>łby wiekowi córki profesora Wilczura... Gdy zniknęła wrazz matką z warszawskiego horyzontu, miała lat... siedem. Tak, to jasne...– To nie mogło być przypadkowe! Z<strong>na</strong>chor Kosiba... i o<strong>na</strong>...Profesor odrzu<strong>ci</strong>ł nie zapalonego papierosa i przetarł czoło. Było wilgotne.– Więc nie umarł, więc nie został zabity!Ukrył się tu <strong>na</strong> kresach w przebraniu chłopskim i pod cudzym <strong>na</strong>zwiskiem, ukrył się razemz córką, lecz dlaczego jej <strong>na</strong>zwiska również nie zmienił?... Dlaczego oj<strong>ci</strong>ec i córka u<strong>da</strong>wali tuobcych względem siebie ludzi?...Teraz przypomniał sobie słowa wypowiedziane doń przez tę panienkę podczas ba<strong>da</strong>nia:– Stryj<strong>ci</strong>o Antoni okazał mi więcej poświęcenia, niż tego moż<strong>na</strong> byłoby oczekiwać odprawdziwego stryja.Po co ta komedia?... No, i jej oj<strong>ci</strong>ec! Wystarczyłoby prze<strong>ci</strong>e, by wstał i powiedział:– Miałem prawo operować i leczyć. Nie jestem z<strong>na</strong>chorem Kosiba. Jestem profesorem RafałemWilczurem. Byłby wolny.– Więc dlaczego tak kurczowo trzyma się swej fałszywej skóry? Mógł ujawnić swojeprawdziwe <strong>na</strong>zwisko już w pierwszej instancji, a wolał przyjąć wyrok skazujący <strong>na</strong> trzy lata.Gdyby profesor Dobramecki nie z<strong>na</strong>ł tak dobrze swego <strong>da</strong>wnego szefa i <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>ela, jakgo z<strong>na</strong>ł, pomyślałby może, iż do ukrywania się skłoniło Wilczura jakieś popełnione przestępstwoczy zbrodnia. Ale i teraz wzruszyłby tylko ramio<strong>na</strong>mi, gdyby mu ktoś podobną myślpodsunął.Nie, tu musiała kryć się jakaś głębsza tajemnica.Jak żywe obudziły się w pamię<strong>ci</strong> owe dni, pierwsze dni po zniknię<strong>ci</strong>u profesora. Czyżbyrzekoma u<strong>ci</strong>eczka pani Beaty z córką i zaginię<strong>ci</strong>e później profesora Rafała było ukartowanąkomedią?... Jakież były tedy jej motywy?... Zostawili swoje bogactwo, swoją pozycję, jegosławę – wszystko. I u<strong>ci</strong>ekli, ale w jakim celu?Pozytywny umysł Dobrameckiego me znosił żadnego tłumaczenia, którego nie <strong>da</strong>łoby sięugruntować jakimikolwiek logicznymi przesłankami, którego nie wyjaśniałyby normalne,ludzkie pobudki działania.153


Teraz jed<strong>na</strong>k nie miał czasu <strong>na</strong> rozwiązywanie zagadek. La<strong>da</strong> chwila wyrok będzie ogłoszony.Oczywiś<strong>ci</strong>e będzie to wyrok uniewinniający, ale może być i skazujący.– Moim obowiązkiem jest <strong>na</strong>tychmiast zawiadomić adwokata i zażą<strong>da</strong>ć wznowienia rozprawy,by zez<strong>na</strong>ć, kogo poz<strong>na</strong>łem w z<strong>na</strong>chorze Kosibie. Dobraniecki przygryzł wargi i powtórzył:– Tak, to mój obowiązek.Nie poruszył się jed<strong>na</strong>k. Zbyt szybko tłoczyły się myśli, zbyt gwałtownie <strong>na</strong>rastały w wyobraźni<strong>na</strong>stępstwa.Przed powzię<strong>ci</strong>em decyzji <strong>na</strong>leżało trzeźwo i gruntownie wszystko posegregować, przefiltrować,ułożyć... No, i przewidzieć konsekwencje. Nie lubił, nie umiał działać <strong>na</strong> ślepo podwpływem impulsów.– Przede wszystkim opanować się – mruknął do siebie z taką into<strong>na</strong>cją, jakiej używał doposkramiania nerwowych pacjentów.Wyjął papierosa, uważnie go zapalił. Stwierdził, że tytoń jest zbytnio wyschnięty, że dziśmniej wypalił papierosów niż zwykle i że <strong>na</strong>leżałoby ograniczyć się w ogóle do dwudziestusztuk dziennie. Te proste czynnoś<strong>ci</strong> i uboczne refleksje przyczyniły się do przywrócenia murównowagi, a skutek był <strong>na</strong>tychmiastowy: oto przypomniał sobie szczegół niezmiernie ważny,szczegół, którego dotychczas nie brał w rachubę, a <strong>który</strong> z gruntu zmieniał sytuację. Prze<strong>ci</strong>ez<strong>na</strong>chor Kosiba podczas rozprawy uśmiechał się doń, <strong>na</strong>jwyraźniej uśmiechał się!– Przyglą<strong>da</strong>ł się mi, jak komuś dobrze z<strong>na</strong>jomemu, którego nie <strong>da</strong>je się zidentyfikować, lnie ukrywał by<strong>na</strong>jmniej tego, że usiłuje mnie poz<strong>na</strong>ć!... Cóż to może oz<strong>na</strong>czać?Mogło oz<strong>na</strong>czać tylko jedno: profesor Wilczur nie obawiał się, że zostanie odkryty podprzebraniem z<strong>na</strong>chora. Profesor Wilczur nie obawiał się! Dlaczego tedy nie przerwał procesuprostym oświadczeniem, że jest Wilczurem? – Na to zaś również jed<strong>na</strong> tylko mogła być odpowiedź:– On nie wie sam, kim jest...Pod wpływem tego odkry<strong>ci</strong>a Dobraniecki zerwał się <strong>na</strong> równe nogi.– Amnezja. Utrata pamię<strong>ci</strong>. Boże! On przez tyle lat błąkał się... Spadł do poziomu prostegowyrobnika... Utrata pamię<strong>ci</strong>...Profesor Dobraniecki wiedział dosko<strong>na</strong>le, co <strong>na</strong>leży uczynić, by meszczęśliwego uleczyć. Wystarczyło po prostu powiedzieć mu, kim jest, przypomnieć kilka szczegółów,pokazać jakiś z<strong>na</strong>ny mu przedmiot.Oczywiś<strong>ci</strong>e, może <strong>na</strong>stąpić wskutek tego poważny wstrząs psychiczny. Lecz choćbywstrząs <strong>taki</strong> był <strong>na</strong>jsilniejszy, nie może być niebezpieczny.Po paru godzi<strong>na</strong>ch, czy po kilku dniach. Wilczur odzyska pełną świadomość...– A co wtedy?...I tu przed oczami Dobranieckiego wyraźnie zarysowała się kolejność nieuniknionych skutków.Więc przede wszystkim wiadomość o całej tej tragedii i o jej szczęśliwym fi<strong>na</strong>le rozbrzmipo całym kraju. Profesor Wilczur wró<strong>ci</strong> do stolicy. Wró<strong>ci</strong> do swojej willi, do swoichstanowisk, do swojej przodującej pozycji w świe<strong>ci</strong>e lekarskim. Wró<strong>ci</strong> jeszcze sławniejszy,jeszcze bardziej uwielbiany, jeszcze z<strong>na</strong>komitszy, bo otoczony aureolą niesprawiedliwie doz<strong>na</strong>nychkrzywd i upokorzeń, aureolą z<strong>na</strong>choracudotwórcy, <strong>który</strong> potrafił być równie genialnymchirurgiem bez sal operacyjnych, bez sztabu asystentów, bez <strong>na</strong>rzędzi...– Wró<strong>ci</strong>... a co wtedy ze mną się stanie?...I profesor Dobraniecki poczuł w ustach smak goryczy. Co się z nim stanie?... Z nim, comozolną pracą lat kilku<strong>na</strong>stu wydźwignął się <strong>na</strong> szczyty, zdobył pierwszeństwo, osiągnąłszczebel <strong>na</strong>jwyższy?...Niewątpliwie wszyscy przyjmą oklaskami jego odkry<strong>ci</strong>e. Przeżyje jeszcze jeden dzieńtriumfu. Ale później?... Później będzie siłą rzeczy usunięty <strong>na</strong> drugi plan, siłą rzeczy z<strong>na</strong>jdziesię w <strong>ci</strong>eniu wielkoś<strong>ci</strong> Wilczura... Katedry mu nie odbiorą co praw<strong>da</strong>, ale pod presją opinii154


ędzie musiał ustąpić z niej dobrowolnie. Zarząd lecznicy... gabinet dyrektora... Wszystkie odlat utrwalone innowacje... Prezesury w różnych stowarzyszeniach i związkach...Tak, wejść tam <strong>na</strong> salę sądową i powiedzieć, że tan z<strong>na</strong>chor jest profesorem Rafałem Wilczurem,to zrezygnować z własnych zdobyczy, z własnych osiągnięć, z własnych stanowisk.To przekreślić <strong>na</strong>jświetniejszy okres swojej kariery i dobrowolnie wyrzec się wszystkiego, cotak ukochał...I jeszcze jedno: w biografii profesora Wilczura z<strong>na</strong>jdował się pewien niewielki ustęp, któregoDobraniecki przez tyle lat nie umiał zapomnieć, którego nie mógł sobie wybaczyć jakokarygodnego wybryku próżnoś<strong>ci</strong>. Skłamał tam pisząc o pewnym przypadku w klinice uniwersyteckiej,o pewnej śmiałej a trafnej diagnozie, której zasługę przypisał sobie. I teraz jeszczezarumienił się, gdy to głupie, niepotrzebne kłamstwo sobie przypomniał.A kłamstwo to, cho<strong>ci</strong>aż drobne, cho<strong>ci</strong>aż w ogólniejszym sensie nieważkie, mogło być odkrytetylko przez jednego człowieka: przez profesora Wilczura.Mogło być odkryte... tylko w tym wypadku, gdyby Wilczur odzyskał pamięć...Ręce i nogi profesora Dobranieckiego były jak z lodu, ale w skroniach gwałtownie pulsowałakrew. – Jak postąpić?... Czy popełni łaj<strong>da</strong>ctwo, jeśli nie powie?... Czy dla Wilczura będzietakątragedią pozostanie w tych warunkach, w jakich żyje, do jakich prze<strong>ci</strong>e musiałjuż przyzwyczaić się?...– Prze<strong>ci</strong>e to prosty przypadek, że mnie Korczyński wezwał <strong>na</strong> świadka! To przypadek, że<strong>na</strong> to, do stu diabłów, zgodziłem się! Gdyby nie to... Antoni Kosiba do śmier<strong>ci</strong> zostałby AntonimKosibą i wcale nie czułby się tympokrzywdzony.Właśnie! To <strong>na</strong>leży wziąć jako miarę, jako sprawdzian. Skoro ktoś nie wie, że dzieje musię krzyw<strong>da</strong>, krzywdy nie ma. Wilczur nie z<strong>da</strong>je sobie sprawy z tego, że był kimś innym.Swój los uważa za rzecz normalną. Nie ma szczęś<strong>ci</strong>a bez uświadomienia go sobie i nie manieszczęś<strong>ci</strong>a...Ostry dźwięk dzwonka rozległ się w kuluarach.– Proszę wstać, Sąd wchodzi – dobiegł uszu Dobranieckiego głos woźnego z progu sali.Nie ruszył się z miejsca. Tam czytano wyrok.– A co będzie, jeżeli zostanie skazany? – przebiegła mu przez rozpalony mózg dojmującamyśl. Za<strong>ci</strong>snął pięś<strong>ci</strong>.– Nie będzie, nie może być skazany – wmawiał w siebie.Po chwili z sali rozległ się gwar, hałas przesuwanych krzeseł i jakieś okrzyki. Drzwi otworzyłysię. Publiczność wysypywała się <strong>na</strong> korytarz.Nietrudno było z wyrazu twarzy tych ludzi odgadnąć, że zapadł wyrok uniewinniający.Dobraniecki odetchnął z ulgą. Z<strong>da</strong>wało mu się, że cały <strong>ci</strong>ężar odpowiedzialnoś<strong>ci</strong> spadł mu zserca.Przechodzili obok niego, gestykulując i rozmawiając głośno. Chłopi w ceglastych kożuszkach,lekarze, adwoka<strong>ci</strong>, mły<strong>na</strong>rz z synem, państwo Czyńscy. Na końcu w <strong>na</strong>jwiększej grupieszedł z<strong>na</strong>chor Kosiba ze swym obrońcą, z młodym Czyńskim i z jego <strong>na</strong>rzeczoną.Mece<strong>na</strong>s Korczyński zatrzymał wszystkich przy profesorze Dobranieckim. Coś mówił wesoło,za coś dziękował.Profesor starał się uśmiechać, ś<strong>ci</strong>skał ich ręce, lecz oczy miał spuszczone. Przez krótkiemgnienie, gdy je podniósł, spotkał się z wzrokiem Antoniego Kosiby. Najwyższym wysiłkiemwoli zapanował <strong>na</strong>d sobą, by nie krzyknąć. Wzrok Kosiby był niespokojny, <strong>na</strong>tarczywy,półprzytomny.Wresz<strong>ci</strong>e odeszli i Dobraniecki, wyczerpany doszczętnie, opadł <strong>na</strong> ławkę.Ciężką miał noc. Nie zmrużył oka ani <strong>na</strong> chwilę, przewracając się z boku <strong>na</strong> bok. W <strong>na</strong>jlepszymhotelu wdzięczny Korczyński zarezerwował dlań <strong>na</strong>jlepszy apartament. Cicho tu155


yło i wygodnie. Nie mógł jed<strong>na</strong>k usnąć. Nad ranem, zmęczony bezsennoś<strong>ci</strong>ą, <strong>na</strong><strong>ci</strong>snął guzikdzwonka: kazał sobie po<strong>da</strong>ćmocną herbatę i koniak.Dopiero wypi<strong>ci</strong>e całej prawie butelki przyniosło pożą<strong>da</strong>ny skutek i zasnął. Obudził siępóźno z bólem głowy. Przyniesiono mu depesze z Warszawy.W jednej asystent z lecznicy przypomi<strong>na</strong>ł o terminie zjnzdu w Zakopanem,gdzie profesor miał jutro przewodniczyć, druga była od żony. Nagliła dopowrotu.– Było jeszcze kilku panów –, oz<strong>na</strong>jmił służący hotelowy. – Pytali, kiedy ich pan profesormoże przyjąć.– Nikogo me przyjmę. Jestem niezdrów. Proszę tak powiedzieć.– Słucham, panie profesorze. A mece<strong>na</strong>sowi Korczyńskiemu?– Wszystkim.Wstał dopiero późnym wieczorem. Należało spakować walizki i wracać do Warszawy. Niemógł jed<strong>na</strong>k zdobyć się <strong>na</strong> żaden wysiłek. Kilka godzin włóczył się bez celu po mieś<strong>ci</strong>e, potemkupił wszystkie dzienniki i wró<strong>ci</strong>ł do hotelu. W dziennikach z<strong>na</strong>lazł obszerne sprawoz<strong>da</strong>niaz rozprawy sądowej J motywy wyroku uniewinniającego.– No, więc wszystko w porządku – wmawiał sobie. – Po prostu jestem przewrażliwiony.Trzeba się wziąć w. karby!Postanowienie jed<strong>na</strong>k niewiele pomogło. Gdy zabrał się do pakowania, ogarnęło go znowuzniechęcenie i <strong>taki</strong>e rozdrażnienie, że kazał po<strong>da</strong>ć sobie znowu koniak do numeru. Pomimo tonoc spędził prawie bezsennie.Wczesnym rankiem wstał z gotową decyzją. Wyszedł bez śnia<strong>da</strong>nia, wsiadł w pierwsząspotkaną taksówkę i po<strong>da</strong>ł adres Korczyńskiego.Zastał go jeszcze w szlafroku.– Witam drogiego profesora – zawołał adwokat. – Byłem u pa<strong>na</strong> wczoraj dwa razy, alepowiedziano mi, że profesor niezdrów...– Tak, tak... Czy możemy, mece<strong>na</strong>sie, pomówić <strong>na</strong> osobnoś<strong>ci</strong>?– Ależ proszę! – Wstał i zamknął drzwi gabinetu. – O co chodzi, profesorze?– Jak się <strong>na</strong>zywa ta pan<strong>na</strong>?... Ta <strong>na</strong>rzeczo<strong>na</strong> Czyńskiego?– Wilczurów<strong>na</strong>.– Czy Maria Jolanta?– Ze Maria, wiem <strong>na</strong> pewno, a czy ma drugie imię, zaraz sprawdzimy. Wyjął z szufladytekę z papierami. Szukał chwilę, wresz<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>lazł.– Tak. Maria Jolanta Wilczurów<strong>na</strong>, córka Rafała i Beaty z Gontyńskich. Podniósł oczy.Profesor Dobraniecki siedział blady, z przymkniętymi powiekami.– Mece<strong>na</strong>sie – powiedział jakby z wysiłkiem. – Muszę panu zakomunikować, że to jest...że o<strong>na</strong> jest... jego córką.– Czyją córką? – zdziwił się adwokat.– Córką Antoniego Kosiby.– Nie rozumiem, panie profesorze.– Czy Kosiba o tym nie wiedział?... Czy o<strong>na</strong> też nie wiedziała?... Korczyński spojrzał <strong>na</strong>ńnieufnie.– Panie profesorze – zaczął – to jakieś nieporozumienie, Kosiła wprawdzie opiekował siętą panienką, o<strong>na</strong> żywi dlań wiele serdecznoś<strong>ci</strong>, ale upewniam pa<strong>na</strong>, że żadnego pokrewieństwatu być nie może...Dobraniecki potrząsnął głową.– A ja pa<strong>na</strong> upewniam, że to oj<strong>ci</strong>ec i córka. Antoni Kosiba <strong>na</strong>prawdę <strong>na</strong>zywa się... RafałWilczur.Wyrzu<strong>ci</strong>ł to z siebie i oddychał <strong>ci</strong>ężko.156


– Jak to?Profesor milczał długo.– Tak – zaczął mówić jakby do siebie. – Poz<strong>na</strong>łem go. Nie mogę się mylić i nie omyliłemsię. Ten z<strong>na</strong>chor jest profesorem Wilczurem, <strong>który</strong> zaginął przed trzy<strong>na</strong>stu laty...Nagle wstał.– Gdzie on jest, niech pan zaprowadzi mnie do niego.Adwokat obawiał się, że Dobraniecki uległ jakiejś przypadłoś<strong>ci</strong> nerwowej.– Niechże pan usiądzie, drogi profesorze – powiedział łagodnie – wy<strong>da</strong>je mi się, że zaszłatu jakaś pomyłka.– Żadnej omyłki. To jest Wilczur. Czy słyszał pan kiedy o z<strong>na</strong>komitym chirurgu warszawskimtego <strong>na</strong>zwiska?– Oczywiś<strong>ci</strong>e. Prze<strong>ci</strong>e pan profesor prowadzi lecznicę imienia profesoraWilczura.– Tak. Przed trzy<strong>na</strong>stu laty Wilczur zaginął. Wszyscy myśleli, że popełnił samobójstwo...Miał pewną tragedię rodzinną. Zwłok nie z<strong>na</strong>leziono... Byłem jego asystentem, prawą ręką.Objąłem po nim katedrę, zarząd lecznicy... Tak... To jest on.– Nadzwyczajne! – już z większą wiarą powiedział Korczyński. – Ale myli się pan chyba,profesorze. Wynikałoby stąd, że przez trzy<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e lat ukrywał się pod cudzym <strong>na</strong>zwiskiem?...Dlaczego?– Amnezja. Utrata pamię<strong>ci</strong>.– Chyba... nieprawdopodobne. Przez trzy<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e lat?...– Na pewno.– Daruje pan profesor. Właś<strong>ci</strong>wie, słysząc to z pańskich ust, nie powinienem mieć żadnychwątpliwoś<strong>ci</strong>, ale czy z <strong>na</strong>ukowego punktu widzenia jest to w ogóle możliwe?– Zupełnie. Amnezja retrogra<strong>da</strong>. Medycy<strong>na</strong> z<strong>na</strong> wiele podobnych wypadków. Niepamięćwstecz<strong>na</strong>... Wymazuje z pamię<strong>ci</strong> człowieka całe poprzednie ży<strong>ci</strong>e. Po wojnie światowej zanotowanosetki wypadków tego rodzaju.– Czy to skutek wstrząsu psychicznego?– Przyczy<strong>na</strong> nie odgrywa roli. Amnezja występuje zwykle po krótkiej lub dłuższej utra<strong>ci</strong>eprzytomnoś<strong>ci</strong>.– A czy to jest nieuleczalne?– Z<strong>da</strong>rzają się i <strong>taki</strong>e wypadki. Na ogół jed<strong>na</strong>k... Lecz nie traćmy czasu. Gdzie on jest?– Kosiba?... Wyjechał razem z Czyńskimi. Zabrali go. Ale to jest rzeczywiś<strong>ci</strong>e rewelacja! Ipan profesor jest tego absolutnie pewien?– Absolutnie!– Do licha! Gdybym to wiedział podczas procesu! Zastrzeliłbym prokuratora i sędziów!Wyobraża pan sobie <strong>taki</strong> efekt?!...Dobraniecki wszakże nie był usposobiony do zajmowania się tą stroną sprawy.– Uprzytomniłem to sobie dopiero później – powiedział wymijająco. A teraz... Czy możemi mece<strong>na</strong>s po<strong>da</strong>ć adres tych państwa Czyńskich?...– Z przyjemnoś<strong>ci</strong>ą. Zamierza pan tam pojechać?– Oczywiś<strong>ci</strong>e.– I ma pan <strong>na</strong>dzieję wyleczyć Kosibę, czy raczej Wilczura, z tej choroby?– Tu nie potrzeba żadnego leczenia. Po prostu wystarczy przypomnienie mu, kim jest. Jeżelito nie pomoże... to nie ma żadnej rady.– Zasta<strong>na</strong>wiające! Jed<strong>na</strong>k coś niecoś musiał on pamiętać, skoro <strong>na</strong> przykład nie zapomniałswojej wiedzy lekarskie)?– Tak. Dlatego też mam <strong>na</strong>jlepsze <strong>na</strong>dzieje – powiedział wstając Dobraniecki.Rozdział XX157


Po<strong>ci</strong>ąg, sapiąc, zatrzymał się <strong>na</strong> małej stacyjce. Był jasny, słoneczny ranek. Dachy budynkówpokrywała gruba warstwa śniegu, gałęzie drzew ugi<strong>na</strong>ły się pod obfitą okiś<strong>ci</strong>ą. Szerokiwidok roztaczający się z peronu z<strong>da</strong>wał się w swojej bieli i jasnoś<strong>ci</strong> czymś odświętnym, z<strong>da</strong>wałsię zalotnie uśmiechać i wabić swoją puszystą, przytulną <strong>ci</strong>szą.Profesor Dobraniecki stał i wpatrywał się w tę białą przestrzeń. Tak <strong>da</strong>wno nie był <strong>na</strong> wsi.Ten pejzaż wy<strong>da</strong>ł mu się w pierwszej chwili czymś sztucznym, jakąś dekoracją przesadnierealistyczną, pretensjo<strong>na</strong>lną i piękną aż do nieprawdopodobieństwa. Upłynęło kilka minut,zanim w swej pamię<strong>ci</strong> od<strong>na</strong>lazł <strong>da</strong>wne odczu<strong>ci</strong>a, <strong>da</strong>wne kontakty z tym <strong>na</strong> nowo odkrytymświatem, <strong>da</strong>wne związki... Urodził się prze<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> wsi, <strong>na</strong> wsi spędził dzie<strong>ci</strong>ństwo i pierwszelata młodoś<strong>ci</strong>.– Też amnezja – myślał. – Człowiek żyjący ży<strong>ci</strong>em miejskim zapomi<strong>na</strong> o tym świe<strong>ci</strong>e.Wpa<strong>da</strong> w chorobliwy rytm kariery, pracy, wyś<strong>ci</strong>gu... I po prostu przestaje wiedzieć o istnieniutej pogody, tej <strong>ci</strong>szy... tej innej ziemi, gdzie praw<strong>da</strong> tak bezpośrednio przemawia do człowiekanie przez głośnik radia, nie czarnymi cz<strong>ci</strong>onkami druku... Zapomi<strong>na</strong> się o tym...Usłyszał za sobą lekko skrzypiące kroki i głos:– A pan pewno do Radoliszek?– Nie, do Ludwikowa. Czy moż<strong>na</strong> tu dostać jakąś furmankę?– Dlaczego nie? Moż<strong>na</strong>. Jeżeli pan każe, skoczę tu do Pawlaka, on migiem zaprzęgnie.– Proszę pa<strong>na</strong> bardzo.To „migiem” trwało jed<strong>na</strong>k prawie godzinę. Jaz<strong>da</strong> do Ludwikowa po nieprzetartej drodzedobre pół. Gdy sanki stanęły wresz<strong>ci</strong>e przed pałacem, było już południe. Zwabio<strong>na</strong> szczekaniempsów, w drzwiach ukazała się pani Michalesia i przysłaniając oczy dłonią, bo blask byłwielki, przyjrzała się niez<strong>na</strong>jomemu.– Pan zapewne w interesie do fabryki? – zapytała.– Nie. Ch<strong>ci</strong>ałbym widzieć się z panem Czyńskim.– To proszę do środka. Ale państwa nie ma w domu.– Nic nie szkodzi. Właś<strong>ci</strong>wie zależy mi <strong>na</strong> zobaczeniu się z <strong>na</strong>rzeczoną pa<strong>na</strong> Czyńskiego, zpanną Wilczurówną.– Jej też nie ma.– Nie ma?– Tak! Wszyscy, proszę pa<strong>na</strong>, pojechali do Radoliszek. Profesor Dobraniecki zawahał się.– A prędko wrócą?– Nie wiadomo, proszę pa<strong>na</strong>. Pojechali <strong>da</strong>ć <strong>na</strong> zapowiedzi. No, to już pewno ksiądz proboszczich nie puś<strong>ci</strong>. Na obiedzie zatrzyma.– Tak?... To niedobrze. A czy może mi pani powiedzieć?... Mece<strong>na</strong>s Korczyński w Wilniepoinformował mnie, że państwo Czyńscy zabrali do siebie niejakiego Antoniego Kosibę, z<strong>na</strong>chora?– A jakże, praw<strong>da</strong>, zabrali. Tylko że on nie ch<strong>ci</strong>ał tu u <strong>na</strong>s zostać.– Nie rozumiem...– Ot, nie ch<strong>ci</strong>ał. Taki ładny domek wyszykowali tu dla niego, o tam, za ogrodem. A on niech<strong>ci</strong>ał.– Więc gdzie jest?– Gdzieżby? Do mły<strong>na</strong> pojechał, do Prokopa Mielnika. Powia<strong>da</strong>ł, że tam mu <strong>na</strong>jlepiej będzie.Zdziwaczał stary. Ale ja tu ga<strong>da</strong>m <strong>na</strong> mrozie, choć co praw<strong>da</strong> mróz dziś niewielki, apa<strong>na</strong> do środka nie proszę. Niechże pan będzie łaskaw...Dobraniecki zamyślił się.– Nie, dziękuję pani. Muszę pojechać do Radoliszek. Mam bardzo mało czasu i czekać niemogę.– Jak pan woli. A jeżeli państwo chce pan zobaczyć, to <strong>na</strong> plebanię proszę wstąpić.– Dobrze. Dziękuję pani.158


Woźnica pod<strong>ci</strong>ął konia, profesor szczelnie owinął nogi baranicą i sanki ruszyły.Widocznie jed<strong>na</strong>k jakiś pech prześladował go tego dnia. Gdy zajechał przed plebanię, dowiedziałsię, że są tu tylko starsi państwo Czyńscy, do <strong>który</strong>ch właśnie żadnego interesu niemiał. Ich stangret poinformował profesora, że pan Leszek z <strong>na</strong>rzeczoną pojechali <strong>na</strong> cmentarz,gdzie pochowa<strong>na</strong> jest jej matka, a po drodze mieli wstąpić do mły<strong>na</strong>, żeby zobaczyć się zez<strong>na</strong>chorem.– Albo tam, albo tam pan ich z<strong>na</strong>jdzie – zakończył stangret i zwracając się do woźnicyprofesora, zapytał: – A ty, Pawlak, z<strong>na</strong>sz ludwikowskie srokate?– Co nie mam z<strong>na</strong>ć...– No, to uważaj. Młody panicz srokatymi pojechał. Jak je zobaczysz, to z<strong>na</strong>czy się, że ipanicz tam jest.– Wiadomo. – Woźnica kiwnął głową i cmoknął <strong>na</strong> konika.Do radoliskiego cmentarza były dwie drogi. Bliższa, którędy zawszepogrzeby chodziły, wiodła koło Trzech Gruszek. Nadkła<strong>da</strong>jąc zaś około wiorsty moż<strong>na</strong>było jechać koło mły<strong>na</strong> Prokopa Mielnika. Tę właśnie drogę wybrał Leszek nie tylko dlatego,że była już dobrze przetarta, ale i w tym celu, by przy okazji odwiedzić z<strong>na</strong>chora.W głębi duszy Leszek był <strong>na</strong>ń trochę rozgoryczony. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Kosłbanie przyjął proponowanej mu goś<strong>ci</strong>ny w Ludwikowie, dlaczego nie ch<strong>ci</strong>ał zamieszkać wdomku za ogrodem, <strong>na</strong>d którego odrestaurowaniem tyle kłopotali się z Marysią. Wiedziałzresztą, jak Marysia lubi swego „stryj<strong>ci</strong>a Antoniego” i jak bardzo chce mieć go przy sobie.Dla obojga odmowa z<strong>na</strong>chora była przykrą niespodzianką.Toteż teraz, po <strong>da</strong>niu <strong>na</strong> zapowiedzi, uradzili zaatakować go prośbami jeszcze raz. Marysiawprawdzie, z<strong>na</strong>jąc usposobienie „stryj<strong>ci</strong>a Antoniego”, słabe miała <strong>na</strong>dzieje. Leszek jed<strong>na</strong>k, z<strong>na</strong>tury uparty, zapewniał ją, że zdoła go skłonić do przeprowadzki.Z<strong>na</strong>chora zastali przed młynem z workiem mąki <strong>na</strong> plecach. Właśnie ładowano sanie,zwane w tych okolicach „rozwalenkami”.Przywitał się z młodymi bez uśmiechu, otrzepnął ręce i zaprosił ich do swojej przybudówki.– Dzień niezimny – powiedział – ale zaraz samowar podgrzeję i herbata gorąca nie zaszkodzi.– Z przyjemnoś<strong>ci</strong>ą – zawołał Leszek. – My się tu u pa<strong>na</strong> nie krępujemy... Jak u siebie wdomu.– Dziękuję za łaskę.– Łaski tu z <strong>na</strong>szej strony rzeczywiś<strong>ci</strong>e wiele, bo pan pogardził <strong>na</strong>szą goś<strong>ci</strong>ną w Ludwikowie,a my pańską przyjmujemy.Z<strong>na</strong>chor nie odpowiedział. Wy<strong>ci</strong>ągnął zza pieca stary but, <strong>na</strong><strong>ci</strong>ągnął go cholewą <strong>na</strong> ruręsamowaru i zaczął rozdmuchiwać przygasłe wewnątrz węgle, aż z dołu wylatywał popiół iiskry.– Pan, panie Antoni – odezwał się znowu Leszek – <strong>na</strong>prawdę robi <strong>na</strong>m krzywdę. Toż ikoło Ludwikowa nie zabraknie chorych potrzebujących pańskiej pomocy. A my mamy tęsknićza panem?...Kosiba uśmiechnął się blado.– Żarty, panie! Po co ja wam potrzebny...– Wstydziłby się pan. – Leszek u<strong>da</strong>ł oburzenie. –Już nie mówiąc o mnie, ale nie będzie panprze<strong>ci</strong>e twierdził, że Marysia nie jest do pa<strong>na</strong> przywiąza<strong>na</strong>!– Bóg jej zapłać!– No, więc?– A ot, przywiązanie przywiązaniem, a ży<strong>ci</strong>e ży<strong>ci</strong>em. Nowe ży<strong>ci</strong>e, nowe przywiązania.– To ładnie! – zawołał Leszek. – Widzisz, Marysiu?... Pan Antoni <strong>da</strong>je <strong>na</strong>m do zrozumienia,że już ma dość <strong>na</strong>s, że sam do innych ludzi teraz przywiąże się.159


– Stryjem Antoni – Marysia wzięła go pod ramię – ja tak proszę, tak bardzo proszę...Z<strong>na</strong>chor wy<strong>ci</strong>ągnął rękę i pogłaskał ją po ramieniu.– Gołąbeczko kocha<strong>na</strong>... Ja dla <strong>ci</strong>ebie wszystko, ale nie do was ja, me do was. Stary jestemi smutny. Samym swoim widokiem psułbym wam szczęś<strong>ci</strong>e. Nie trzeba, nie. Nie trzeba. Ot,jak zechce<strong>ci</strong>e mnie zobaczyć czasami, zajedzie<strong>ci</strong>e tu do młyn.i .. Dajmy już temu spokój.Odwró<strong>ci</strong>ł się do s.imowaru, z którego zaczęło się wydobywać mruczenie.Leszek rozłożył ręce.– Ha, to szko<strong>da</strong>. Bo ja uplanowałem sobie, że <strong>na</strong> „nowosiele”, w dniu, kiedy by pan wprowadziłsię do Ludwikowa, ofiarowałbym panu komplet <strong>na</strong>rzędzi chirurgicznych...Czekał efektu, lecz z<strong>na</strong>chor u<strong>da</strong>ł, że nie słyszy tego kuszenia. Zdjął szklanki z półki, przejrzałje pod światło i zabrał się do <strong>na</strong>lewania herbaty.Gdy już siedzieli przy stole, Marysia powiedziała:– Daliśmy dziś <strong>na</strong> zapowiedzi. Za cztery tygodnie <strong>na</strong>sz ślub.– Ale <strong>na</strong> wesele to już pan Antoni musi do <strong>na</strong>s przyjechać! – zawołał Leszek.– Obejdzie się tam i beze mnie. Nie pasuję ja do tych państwa, co tam będą. A i stąd życzyćwam będę tak serdecznie, jak i z bliska.– Nie chce pan być świadkiem <strong>na</strong>szej radoś<strong>ci</strong>, <strong>na</strong>szego święta!– Stryj<strong>ci</strong>u Antoni!– Czemu nie – kiwnął głową z<strong>na</strong>chor. – Do koś<strong>ci</strong>oła prze<strong>ci</strong>e przyjdę, n świadkiem... Toż jaod początku jestem świadkiem wszystkich waszych zmartwień i radoś<strong>ci</strong>. Dzięki Bogu, że powaszej myśli wszystko kończy się.– O, panie Antoni – sprostował Leszek – to dopiero się zaczy<strong>na</strong>. Dopiero początek <strong>na</strong>szegowielkiego szczęś<strong>ci</strong>a, które zdobyliśmy po tylu przeszko<strong>da</strong>ch, kosztem tylu łez i smutków, irozpaczy... Aż dziwno pomyśleć, ileśmy tego zła prze<strong>ci</strong>erpieć musieli...– Tym lepiej dla was – powiedział poważnie z<strong>na</strong>chor.– Dlaczego tym lepiej?– Bo szczęś<strong>ci</strong>e poty trwa, póki je człowiek ocenia <strong>na</strong>leży<strong>ci</strong>e. A dla człowieka wartość matylko to, co <strong>ci</strong>ężko się zdobyło.Zamyślili się wszyscy troje. Młodzi <strong>na</strong>d otwierającą się przed nimi szczęśliwą przyszłoś<strong>ci</strong>ą,Antoni Kosiba <strong>na</strong>d swoją samotnoś<strong>ci</strong>ą, w której już będzie musiał żyć do śmier<strong>ci</strong>. I onprze<strong>ci</strong>e wiele przeżył, wiele prze<strong>ci</strong>erpiał, a nic dla siebie nie zdobył. Bluźniłby prze<strong>ci</strong>w własnemusercu, gdyby żałował, że oto tę cząstkę szczęś<strong>ci</strong>a, jakiego dla siebie pragnął, od<strong>da</strong>ł im,dorzu<strong>ci</strong>ł jak ubogi <strong>da</strong>tek do ich wielkiego skarbu... Nie, nie żałował, ale prze<strong>ci</strong>eż <strong>ci</strong>ężko mubyło <strong>na</strong> duszy, jak musi być <strong>ci</strong>ężko każdemu, co już niczego nie oczekuje, niczego się niespodziewa, niczego nie pragnie...Zapukano do izby. To stangret wszedł z pudłem.– Boję się, paniczu, że kwiaty zmarzną. Za długo są <strong>na</strong> mrozie.– A dobrze. Niech tu postoją – powiedział Leszek. – Cho<strong>ci</strong>aż i tak niedługo musimy jechać.– Dokądże to z kwiatami? – za<strong>ci</strong>ekawił się z<strong>na</strong>chor.Pojedziemy <strong>na</strong> cmentarz, <strong>na</strong> grób Marysinej mamy Chceros dzielić się z mą <strong>na</strong>szą radoś<strong>ci</strong>ąi poprosić o błogosławieństwo –odpowie poważnie Leszek.– Twojej matki, gołąbeczko?– Tak– To ładnie... Bardzo ładnie... Wspomniałaś mi kiedyś, że tu <strong>na</strong> radoliskim cmentarzu spoczywa.Tak, tak... Kiedyś tu, gołąbeczko, w tej izbie leżała między ży<strong>ci</strong>em i śmier<strong>ci</strong>ą, ch<strong>ci</strong>ałemi ja pójść <strong>na</strong> jej grób, pomodlić się o twoje wyzdrowienie... Zawsze wstawiennictwo matkito nie tylko u ludzi, ale i u Boga musi <strong>na</strong>jwięcej z<strong>na</strong>czyć... Ciężkie były to godziny... Tylkonie wiedziałem, gdzie jej mogiłka.160


Zasępił się, potem przetarł czoło i wstał. Z kąta alkowy przyniósł wielki pęk nieśmiertelników.– Ma<strong>ci</strong>e i to. Zawieź<strong>ci</strong>e. Te kwiaty nie pomarzną, nie powiędną. To kwiaty umarłych.Złóż<strong>ci</strong>e je tam ode mnie.Marysia ze łzami w oczach zarzu<strong>ci</strong>ła mu ręce <strong>na</strong> szyję.– Kochany stryj<strong>ci</strong>u, kochany stryj<strong>ci</strong>u...– A może i pan, panie Antoni, pojechałby z <strong>na</strong>mi. Złożyłby pan te kwiaty osobiś<strong>ci</strong>e? – zaproponowałLeszek.Z<strong>na</strong>chor spojrzał w oczy Marysi, zastanowił się i kiwnął głową.– Dobrze, pojadę z wami. Stąd do cmentarza nie<strong>da</strong>leko, to jak będę wiedział, gdzie ta mogiłka,czasami sobie pójdę zielsko powyrywać, kwiatki położyć.Wiedział Antoni Kosiba, jaką przykrość robi Marysi nie chcąc przyjąć goś<strong>ci</strong>ny w Ludwikowie,i pragnął teraz <strong>da</strong>ć jej dowód, że nic, co ją blisko obchodzi, nie przestanie nigdy byćbliskie i dla niego.W kwadrans później we trójkę siedzieli w saniach. Konie ruszyły drobnym kłusem i już pochwili z<strong>na</strong>leźli się <strong>na</strong> zakrę<strong>ci</strong>e, skąd jak <strong>na</strong> dłoni wi<strong>da</strong>ć było kapliczkę i całe wzgórze, <strong>na</strong> <strong>który</strong>mz<strong>na</strong>jdował się tak zwany Nowy Cmentarz. Z nowoś<strong>ci</strong> właś<strong>ci</strong>wie pozostała mu tylko <strong>na</strong>zwa,o czym świadczyły rozsypujące się płoty, pochylone krzyże i świecące w wielu miejscachczerwoną cegłą ś<strong>ci</strong>any kapliczki świętego Stanisława Kostki.Stary cmentarz, położony za koś<strong>ci</strong>ołem niemal w środku miasteczka, od trzydziestu z górąlat był już tak przepełniony, że nie pozostało <strong>na</strong> nim ani metra wolnego od mogił. Tu <strong>na</strong>tomiast,<strong>na</strong> kiedyś łysym, a obecnie gęsto drzewami porośniętym pagórku chowano zmarłychradoliskich i okolicznych wzdłuż alejek. Między alejkami duże kawałki były jeszcze wolne iod mogił, i od drzew. S<strong>na</strong>dź i drzewa w sypkim piasku nie ch<strong>ci</strong>ały rosnąć.Droga szła obok cmentarza i sanie zatrzymały się przy bramie. Stąd już trzeba było brnąćnietkniętym białym śniegiem, <strong>który</strong> miejscami sięgał do kolan. Nawiało go tu bez miary. Zato gdy tylko minęli wierzchołek wzgórza, mogli już iść bez trudu. Tylko przy mogiłkach potworzyłysię niewielkie zaspy.Marysia zatrzymała się przy mogile swojej matki, uklękła w śniegu i modliłasię. Leszek poszedł za jej przykładem. Z<strong>na</strong>chor zdjął czapkę i stał za nimi w milczeniu.Była to zwykła, wiejska mogiłka z niewielkim czarnym krzyżykiem zawieszonym zeschniętymiwianuszkami i do połowy zasypanym śniegiem. Właśnie młodzi skończyli modlitwę.Leszek wyjął z pudła kwiaty, Marysia zaś zaczęła oczyszczać z krzyża śnieg. Wówczasukazała się blasza<strong>na</strong> tabliczka z <strong>na</strong>pisem...Antoni powiódł po niej wzrokiem i przeczytał:„Śp. Beata z Gontyńskich...”Zrobił krok <strong>na</strong>przód, wy<strong>ci</strong>ągnął ręce przed siebie...– Co panu, co panu jest? – krzyknął przerażony Leszek.– Stryj<strong>ci</strong>u!...– Boże! – jęknął z<strong>na</strong>chor. W jego mózgu z przeraźliwą jasnoś<strong>ci</strong>ą odżyło wszystko.Trząsł się <strong>na</strong> całym <strong>ci</strong>ele, a z jego gardła wydobywał się jakiś głuchy, nieludzki jęk. Siłyopuś<strong>ci</strong>ły go zupełnie i byłby runął <strong>na</strong> ziemię, gdyby Leszek i Marysia nie chwy<strong>ci</strong>li go mocnopod ramio<strong>na</strong>.– Co <strong>ci</strong>, co <strong>ci</strong>, stryj<strong>ci</strong>u? – szeptała przerażo<strong>na</strong> Marysia.– Mariolo, córeczko moja... córeczko moja – wymówił rozdrganym głosem i wybuchnąłłkaniem.Nie mogli utrzymać tego bezwładnego <strong>ci</strong>ężaru i jak <strong>na</strong>jostrożniej opuś<strong>ci</strong>li go <strong>na</strong> ziemię.Słowa wypowiedziane przezeń <strong>na</strong>pełniły ich zdumieniem, zwłaszcza zdziwiło Marysię, że<strong>na</strong>zwał ją imieniem, <strong>który</strong>m kiedyś, i to bardzo rzadko, w chwilach czułych pieszczot <strong>na</strong>zywałają matka. Nie mieli jed<strong>na</strong>k czasu <strong>na</strong> do<strong>ci</strong>ekania. Antoni Kosiba doz<strong>na</strong>ł widocznie jakie-161


goś ataku nerwowego. Skulony <strong>na</strong> klęczkach w śniegu, z rękami przy<strong>ci</strong>śniętymi do twarzy nieustawał w łkaniu.– Musimy go przenieść do sanek – zdecydował się Leszek – pobiegnę po stangreta, bo saminie <strong>da</strong>my rady.Już ch<strong>ci</strong>ał iść, gdy w alejce ukazał się profesor Dobraniecki. Jego niespodziewane zjawieniesię tutaj zaskoczyło ich, lecz i u<strong>ci</strong>eszyło.– Uszanowanie profesorowi – zaczął Leszek. – On dostał ataku nerwowego. Co robić?...Ale Dobraniecki stał nieruchomo, wpatrując się w tabliczkę <strong>na</strong> krzyżu.– Musimy go przenieść do sań – odezwała się Marysia. Dobraniecki potrząsnął głową.– Nie, niech pani pozwoli wypłakać się swemu ojcu. A widząc szeroko otwarte oczy obojga,do<strong>da</strong>ł:– To jest oj<strong>ci</strong>ec pani, profesor Rafał Wilczur... Dzięki Bogu, odzyskałpamięć... Chodźmy, odejdźmy <strong>da</strong>lej... Pozwólmy mu płakać.Stali opo<strong>da</strong>ł i Dobraniecki urywanymi z<strong>da</strong>niami opowiedział im wszystko. Tymczasem łzyprzyniosły widocznie z<strong>na</strong>chorowi ulgę. Podniósł się <strong>ci</strong>ężkoz ziemi, lecz nie odchodził. Marysia podbiegła doń i przytuliła twarz do jegoramienia. Nie widziała nic, bo łzy zalewały jej oczy, lecz słyszała jego <strong>ci</strong>chy głos:– Wieczne odpoczywanie racz jej <strong>da</strong>ć. Panie...Zachodziło słońce, czerwienią i złotem jarzyło się niebo <strong>na</strong> widnokręgu, <strong>na</strong> śniegu kładłysię niebieskawe <strong>ci</strong>enie, pierwsze muśnię<strong>ci</strong>e wczesnego zimowego zmierzchu.162


PROFESORWILCZUR163


Rozdział IProfesor Jerzy Dobraniecki powolnym ruchem odłożył słuchawkę i, nie patrząc <strong>na</strong> żonę,powiedział pozornie obojętnym tonem:– W sobotę mamy ogólne zebranie Związku Lekarzy. Pani Ni<strong>na</strong> nie spuszczając zeń oczuzapytała:– I czegóż jeszcze ch<strong>ci</strong>ał Bier<strong>na</strong>cki? Bo to on telefonował?– Ach, drobiazg. Pewne kombi<strong>na</strong>cje organizacyjne – machnął ręką Dobraniecki.Zbyt dobrze z<strong>na</strong>ła męża, by maska obojętnoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> jego twarzy była dla niej nieprzeniknio<strong>na</strong>.Przeczuwała, że oto znowu spadł <strong>na</strong> jego głowę jakiś <strong>ci</strong>os, że oto znów poniósł klęskę, aprzy<strong>na</strong>jmniej dotkliwą porażkę, że oto znowu spotkało go niepowodzenie, które chce przednią ukryć.Ach, ten słaby człowiek, ten człowiek, <strong>który</strong> nie umie walczyć, <strong>który</strong> pozycję po pozycjiod<strong>da</strong>je innym i coraz bardziej spychany jest w <strong>ci</strong>eń, w szare szeregi drugoplanowych lekarzy.Nie<strong>na</strong>widziła go prawie w tej chwili.– O co chodziło Bier<strong>na</strong>ckiemu? – zapytała z <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem.Wstał i chodząc po pokoju zaczął mówić tonem wyrozumiałej perswazji:– Zapewne... Oni mają rację... Należy się to Wilczurowi... A i mnie odpoczynek. Przez tylelat byłem prezesem Związku... A przy tym nie możemy zapomnieć, że Wilczurowi <strong>na</strong>leży sięjakaś rekompensata moral<strong>na</strong> za wszystkie jego nieszczęś<strong>ci</strong>a...Pani Ni<strong>na</strong> zaśmiała się krótkim, ostrym śmiechem. Jej wielkie, zielone oczy błysnęły pogardliwąironią. W skrzywieniu ust, tych pięknych ust, <strong>który</strong>ch wizji nie mógł się pozbyć <strong>na</strong>wetpodczas swej pracy, zarysowała się linia niemal wstrętu:– Rekompensata?... Ale już od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> otrzymał ją z <strong>na</strong>dwyżką! Chyba jesteś ślepy! Odbiera<strong>ci</strong> jedno stanowisko po drugim. Wy<strong>da</strong>rł <strong>ci</strong> kierownictwo lecznicy, słuchaczy, pacjentów,dochody... Rekompensata!Dobraniecki zmarszczył brwi i powiedział tonem nie znoszącym sprze<strong>ci</strong>wu:– Wszystko to mu się <strong>na</strong>leży. Wilczur jest wielkim uczonym, genialnym chirurgiem.– Tak, więc czymże ty jesteś? Gdy przed sześ<strong>ci</strong>u laty wychodziłam za <strong>ci</strong>ebie, wierzyłam,że ty sam myślisz, iż jesteś <strong>na</strong>jlepszym chirurgiem i sławą w <strong>na</strong>uce.Dobraniecki zmienił ton. Oparł się o brzeg biurka, pochylił się <strong>na</strong>d żonąi zaczął łagodnie:– Kocha<strong>na</strong> Nino, musisz prze<strong>ci</strong>eż zrozumieć, że są pewne gra<strong>da</strong>cje, jest pew<strong>na</strong> hierarchia,są różne stopnie uzdolnień i wartoś<strong>ci</strong> ludzkich... Jakże możesz mi robić zarzut z tego, że mamdość samokrytycyzmu, by ocenić, że Wilczurowi ustępuję i muszę ustępować pod wieluwzglę<strong>da</strong>mi?... A zresztą...– Zresztą – wpadła mu w słowo – nie mamy o czym mówić. Z<strong>na</strong>sz dobrze moje z<strong>da</strong>nie wtej materii. Jeżeli tobie brak ambicji i woli zwy<strong>ci</strong>ęstwa, ja mam jej aż <strong>na</strong>dto. Nie pogodzę sięz rolą żony jakiegoś zera. I ostrzegam <strong>ci</strong>ę, że jeśli dojdzie do tego, że w końcu będziesz zmuszonyprzenieść się <strong>na</strong> praktykę do jakiegoś Pikutkowa – ja z tobą nie pojadę.– Nino, nie przesadzaj.– O, bo <strong>na</strong> tym się skończy” Myślisz, że nie wiem. Już teraz Wilczur forytuje docentaBier<strong>na</strong>ckiego. Zepchną <strong>ci</strong>ę <strong>na</strong> sam dół! Ja nie mam za co wykupić mego futra od kuśnierza!Ciebie to oczywiś<strong>ci</strong>e nic nie obchodzi, ale ja tego nie ś<strong>ci</strong>erpię, ja nie jestem stworzo<strong>na</strong> dotego, by być żoną jakiegośnędzarza. I ostrzegam <strong>ci</strong>ę...Nie dokończyła, lecz w głosie jej zabrzmiała aż <strong>na</strong>zbyt wyraź<strong>na</strong> groźba. Profesor Dobranieckipowiedział <strong>ci</strong>cho:164


– Nie kochasz mnie, Nino, nigdy mnie nie kochałaś...Potrząsnęła głową.– Mylisz się. Ale kochać mogę tylko prawdziwego mężczyznę. Prawdziwego, to z<strong>na</strong>czywalczącego, zwy<strong>ci</strong>ęskiego, <strong>taki</strong>ego, <strong>który</strong> nie z<strong>na</strong> granicofiarnoś<strong>ci</strong> dla swojej kobiety.– Nino – odezwał się z wyrzutem w głosie. – Czyż nie robię wszystkiego,co w mojej możnoś<strong>ci</strong>?– Nic nie robisz. Jesteśmy coraz biedniejsi, coraz mniej z <strong>na</strong>mi się liczą, jesteśmy usuwaniw <strong>ci</strong>eń. A ja nie jestem stworzo<strong>na</strong> do ży<strong>ci</strong>a w <strong>ci</strong>eniu i pamiętaj, że <strong>ci</strong>ę o tym ostrzegłam!Wstała i skierowała się do drzwi. Gdy już miała rękę <strong>na</strong> klamce, zawołał:–. Nino!Odwró<strong>ci</strong>ła głowę. W jej oczach, które przed chwilą jeszcze jarzyły sięgniewem, dostrzegł przerażający chłód.– Co mi chcesz jeszcze powiedzieć? – zapytała.– Czego ode mnie żą<strong>da</strong>sz?... Jak mam postępować?...– Jak?... – Zrobiła trzy kroki ku niemu i powiedziała dobitnie: – Zniszcz go! Usuń z drogi!Stań się tak bezwzględnym jak on, a potrafisz zachować swoją pozycję!Zatrzymała się przez chwilę i do<strong>da</strong>ła:– I mnie... Jeżeli <strong>ci</strong> <strong>na</strong> tym zależy.Gdy został sam, opadł <strong>ci</strong>ężko <strong>na</strong> fotel i zamyślił się. Ni<strong>na</strong> me rzucała nigdy słów <strong>na</strong> próżno.A tak dobrze z<strong>da</strong>wał sobie sprawę z tego, że ją kocha, że bez niej ży<strong>ci</strong>e stra<strong>ci</strong>łoby dlańcały urok i całą wartość. Gdy przed sześ<strong>ci</strong>u laty prosił o jej rękę, mógł uważać, że nie prosi ołaskę. Wprawdzie bowiembył z<strong>na</strong>cznie starszy od niej, ale z<strong>na</strong>jdował się w pełni powodzenia, rozgłosu, ba, sławy.No i zdrowia.Ostatnie trzy lata i pod tym względem odbiły się <strong>na</strong> nim fatalnie. Niepowodzenia zawodowei pieniężne poderwały system nerwowy. Ukrywał wprawdzie przed Niną powtarzające sięcoraz częś<strong>ci</strong>ej a<strong>taki</strong> wątrobiane, ale nie mógł ukryć ich skutków. Tył coraz bardziej, źle sypiał,<strong>na</strong> obrzmiałej twarzy wystąpiły zielonkawe worki pod oczyma.Ni<strong>na</strong> <strong>na</strong>wet nie domyślała się, jak <strong>ci</strong>ężko przeżywa swoje porażki. Zarzucała mu brak ambicji,jemu, <strong>który</strong> przez całe ży<strong>ci</strong>e właśnie ambicją tylko się kierował, którego ambicja wyniosła<strong>na</strong> szczyty!Upadek zaczął się owego fatalnego dnia, gdy od<strong>na</strong>leziono, gdy on sam od<strong>na</strong>lazł zaginionegoprofesora Rafała Wilczura. Jakże dobrze pamiętał ten dzień! Mrocz<strong>na</strong> sala sądowa i <strong>na</strong>ławie oskarżonych bro<strong>da</strong>ty chłop w zniszczonej sukmanie, z<strong>na</strong>chor, wiejski z<strong>na</strong>chor z <strong>da</strong>lekichkresów, sądzony za niedozwolone praktyki, za operacje przeprowadzane przy pomocyprymitywnych, zardzewiałych <strong>na</strong>rzędzi ślusarskich, za operację, które uratowały ży<strong>ci</strong>e wielubiednym chłopom <strong>na</strong> zapadłej wsi... Z<strong>na</strong>chor...Profesor Jerzy Dobraniecki pierwszy i jedyny poz<strong>na</strong>ł w nim swego <strong>da</strong>wnego szefa i <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>ela,profesora Rafała Wilczura, po zaginię<strong>ci</strong>u którego w <strong>ci</strong>ągu lat kilku<strong>na</strong>stu stopniowo,lecz stale zajmował, zdobywał i osiągał jego stanowiska w <strong>na</strong>uce, w praktyce i w ży<strong>ci</strong>u.Czyż miał wtedy prawo zataić swoje odkry<strong>ci</strong>e, czyż miał prawo tym samym skazać Wilczura<strong>na</strong> <strong>da</strong>lszą wegetację w nędzy i w nieświadomoś<strong>ci</strong> własnej osobowoś<strong>ci</strong>, <strong>na</strong>zwiska, tytułów,pochodzenia?... Dziś profesor Dobraniecki nie ch<strong>ci</strong>ał zasta<strong>na</strong>wiać się <strong>na</strong>d tym. Wiedziałjedno: ów pamiętny dzień przed trzema laty stał się przekleństwem jego ży<strong>ci</strong>a.Rafał Wilczur łatwo wyleczył się z wieloletniej amnezji. Pamięć odzyskał tak szybko, jakją niegdyś utra<strong>ci</strong>ł, a wraz z pamię<strong>ci</strong>ą odzyskał wszystko to, co było jego światem przed tragicznymwypadkiem. Powró<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong> swoją katedrę, przy czym Dobraniecki w zamian otrzymałdrugorzędną, objął kierownictwo lecznicy, a także uniwersyteckiej kliniki chirurgicznej, a165


głośne jego od<strong>na</strong>lezienie jeszcze więcej przysporzyło mu sławy. Sławy, pieniędzy, zaszczytów.Ot, i dziś znowu domagano się od Dobranieckiego, by dobrowolnie ustąpił z prezesuryZwiązku i zaproponował kandy<strong>da</strong>turę Wilczura, która może liczyć <strong>na</strong> przyję<strong>ci</strong>e przez aklamację.Tak, oni wszyscy uważają to za rzecz zupełnie zrozumiałą. Oni, to z<strong>na</strong>czy koledzy, oni, toz<strong>na</strong>czy pacjen<strong>ci</strong>, oni to z<strong>na</strong>czy słuchacze wydziału medycznego. Dla nich wszystkich jestrzeczą oczywistą, że prymat <strong>na</strong>leży się Wilczurowi. I prze<strong>ci</strong>eż on sam, Jerzy Dobraniecki,przed chwilą powiedział żonie, że i on to uz<strong>na</strong>je. Ale to nie była praw<strong>da</strong>.Wszystko w nim buntowało się prze<strong>ci</strong>w rzeczywistoś<strong>ci</strong>, prze<strong>ci</strong>w koniecznoś<strong>ci</strong> ustawicznegorezygnowania ze zdobytych pozycji. Im bardziej przygi<strong>na</strong>ły go do ziemi niepowodzenia,tym prężniej i potężniej rósł w nim gniew,rosła rozpacz, rosła nie<strong>na</strong>wiść. I dlatego bał się rozmów z Niną <strong>na</strong> ten temat. Bał się, by zjej <strong>na</strong>miętnej i niepohamowanej <strong>na</strong>tury nie przerzu<strong>ci</strong>ła się iskra wybuchu <strong>na</strong> zgromadzone wnim pokłady buntu., A gromadziło się ich coraz więcej. Dziś Ni<strong>na</strong> po raz pierwszy powiedziała mu wyraźnie,powiedziała mu bezlitośnie, że nie ma za co wykupić futra. Wprawdzie miała ich wiele i beznowego mogłaby się dosko<strong>na</strong>le obyć, ale pomimo to jej słowa odczuł jak policzek. Prze<strong>ci</strong>eżdumny był z tego, że nie odmawiał jej nigdy niczego, że zasypywał ją kosztownymi po<strong>da</strong>rkami,że dla niej kupił ten pałacyk we Frascati, że dla niej trzymał liczną służbę, luksusowesamochody, że dla niej wy<strong>da</strong>wał wspaniałe przyję<strong>ci</strong>a. Może nie tylko dla niej, może i dla siebie,ale w tym bogactwie <strong>na</strong>jwiększą rozkosz z<strong>na</strong>jdował wtedy, gdy w jej oczach od<strong>na</strong>jdowałów z<strong>na</strong>ny błysk dumy, dumy z panowania, dumy z pierwszeństwa, jakie zapewniało jej wświe<strong>ci</strong>e stanowisko i sława męża.Ni<strong>na</strong>... Utra<strong>ci</strong>ć ją... To byłoby dla Dobranieckiego wręcz niepodobieństwem, a wiedział, żejeżeli nie stanie się jakiś cud, katastrofa będzie nieuniknio<strong>na</strong>. Od trzech lat nieustannie topniałyjego dochody, <strong>na</strong>tomiast nigdy nie mógł się zdecydować <strong>na</strong> zmniejszenie stopy ży<strong>ci</strong>owejswego domu. Jeżeli brak pieniędzy zmuszał go do ograniczeń, ograniczał właśnie wy<strong>da</strong>tki,starając się to ukryć przed żoną. Pracował coraz więcej, przyjmował coraz więcej operacji,nie gardząc <strong>na</strong>wet drobnymi honorariami, które kapały mu często <strong>na</strong>wet ratami od prawieniezamożnych pacjentów. Jednocześnie długi rosły. Na hipotekę pałacyku trzeba było za<strong>ci</strong>ągnąćpoważną pożyczkę, lecz nie było z czego pła<strong>ci</strong>ć procentów.– Mniejsza zresztą o to – myślał ponuro. – Umiałbym się z tym pogodzić, a <strong>na</strong>wet przenieśćsię do jakiegoś skromnego mieszkania, gdyby Ni<strong>na</strong> mogła to przyjąć bez dramatu.Sam Dobraniecki bardziej <strong>ci</strong>erpiał <strong>na</strong>d utratą swojej wysokiej pozycji w świe<strong>ci</strong>e, którą, jakz<strong>da</strong>wało mu się, zdobył <strong>na</strong> zawsze podczas nieobecnoś<strong>ci</strong> Wilczura.Nie <strong>da</strong>lej jak wczoraj przeżył nowe upokorzenie. Na wykład nie stawił się ani jeden student.U<strong>ci</strong>ekł z auli, jakby go goniły szydercze spojrzenia pustych ś<strong>ci</strong>an. Bliski był myśli osamobójstwie. Skończyło się <strong>na</strong> bolesnym ataku wątrobianym i później przez cały dzień szumachw uszach po <strong>na</strong>dmiernych <strong>da</strong>wkach belladonny. Na szczęś<strong>ci</strong>e dnia tego miał szereg łatwychi prostych operacji, które nie wymagały szczególniejszego <strong>na</strong>pię<strong>ci</strong>a uwagi i inwencji iu<strong>da</strong>ły się zupełnie.– Zniszcz go...Tak powiedziała Ni<strong>na</strong>. Zaśmiał się krótkim, smutnym śmiechem. Jakże mógł zniszczyćWilczura!... Czy <strong>na</strong> korytarzach uniwersyteckich łapać studentów za poły, by ś<strong>ci</strong>ągać ich <strong>na</strong>swoje wykłady, czy mś<strong>ci</strong>ć się <strong>na</strong> tych młodych lekarzach, którzy wolą asystować przy operacjachw klinice Wilczura, czy wykra<strong>da</strong>ć mu bogatych pacjentów, bo prze<strong>ci</strong>e konkurencja i taktu nie skutkowała, cho<strong>ci</strong>aż wszyscy wiedzieli, że Dobraniecki z<strong>na</strong>cznie taniejbierze za operacje i – o wstydzie – poniża się do ustępstw w cenie. Spojrzał <strong>na</strong> zegarek.Zbliża się piąta. Dziś był dzień przyjęć Niny. Niedługo zaczną schodzić się goś<strong>ci</strong>e. Coraz166


mniej goś<strong>ci</strong>. Ich salon stawał się coraz mniej atrakcyjny dla z<strong>na</strong>jomych. Tłumniej bywałotylko wówczas, gdy uprzednio rozchodziła się wieść, że przyjdzie profesor Wilczur...– Zniszcz go – powiedziała Ni<strong>na</strong>.Zniszczyć Wilczura to z<strong>na</strong>czyło zniszczyć jego sławę, to z<strong>na</strong>czyło zniszczyć wiarę pacjentóww nieomylność jego diagnozy, w niechybność jego ręki.Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Były i inne sposoby. Sposoby mrówczej, a raczej kre<strong>ci</strong>ejpracy podrywania, żmudnego podkopywania tej wiary .przy pomocy wykorzystywania tychsłaboś<strong>ci</strong>, które pozostały Wilczurowi z okresu jego amnezji. Lecz Dobraniecki brzydził się<strong>taki</strong>mi środkami walki. Wiedział, że Wilczur zachował ze swojej praktyki z<strong>na</strong>chorskiej szczególniejszezamiłowanie do różnych ziół i maś<strong>ci</strong> wątpliwej wartoś<strong>ci</strong>, wiedział jed<strong>na</strong>k również,że owe prymitywne środki nie mogą wyrządzić szkody chorym i nie pochwalał postępowaniaNiny, która wyzyskiwała każdą sposobność, by wyśmiewać się z tego z<strong>na</strong>chorstwa, i używaćwszystkich swoich uroków, by zarazić własną ironią różnych młodych, a bawiących w ichdomu lekarzy.Uprawia<strong>na</strong> przez nią w ten sposób agitacja prze<strong>ci</strong>w Wilczurowi <strong>da</strong>wała jed<strong>na</strong>k pewne nikłerezultaty. Po szpitalach i klinikach zaczęły krążyć liczne anegdoty, w <strong>który</strong>ch, gdy do niegodo<strong>ci</strong>erały, Dobraniecki poz<strong>na</strong>wał złośliwy dow<strong>ci</strong>p swojej żony. Najmłodszy <strong>na</strong>rybek lekarskiz właś<strong>ci</strong>wą swemu wiekowi niechę<strong>ci</strong>ą do wszystkiego, co nie tchnie nowoczesnoś<strong>ci</strong>ą, chętniepodchwytywał te ironiczne nuty, by przez umniejszenie prestiżu uz<strong>na</strong>nego mistrza podnieśćwłasny. Z<strong>da</strong>rzało się też czasem, że tacy właśnie kategorycznie odradzali swym pacjentomwzywania <strong>na</strong> konsylia Wilczura, lecz były to wypadki rzadkie.Przed paru tygodniami w kilku dziennikach warszawskich ukazały się wzmianki i felietoniki,wykorzystujące materiał anegdotyczny. Nie po<strong>da</strong>wano tam wprawdzie <strong>na</strong>zwiska Wilczura,ale i tak wszyscy łatwo mogli się domyślić, o kogo chodzi. O autorstwo tych rzeczy Dobranieckirównież, i nie bez słusznoś<strong>ci</strong>, posądzał Ninę. W ostatnich czasach spotykał w domukilkudziennikarzy, którzy przedtem u nich nie bywali. Nagłe zainteresowanie się Ninyludźmi z prasy nie mogło ujść uwagi Dobranieckiego.Nie tylko niesmak wzbudzała w nim cała ta akcja Niny. Wzbudzała w nim również i smutneprzeświadczenie o bezsilnoś<strong>ci</strong> tych półśrodków w walce o byt.– Zniszcz go – powiedziała – jeżeli zależy <strong>ci</strong> <strong>na</strong> mnie... Dobraniecki przygryzł wargi i zatrzymałsię przy oknie. Przez <strong>na</strong>gie gałęzie jesiennych drzew przeświecały gęste, białe światłalatarń, coraz jaskrawsze w gęstniejącym mroku. Dalekie miasto mruczało jednostajnym szumem.W pobliżu <strong>na</strong> mokrym asfal<strong>ci</strong>e zaświergotały pneumatyki i przed drzwiami pałacykuzatrzymał się samochód. Pierwsi goś<strong>ci</strong>e. Należało się przebrać.Rozdział IIProfesor Wilczur umilkł <strong>na</strong> chwilę. Jego oczy z wol<strong>na</strong> przesuwały się przez wypełnioną pobrzegi aulę. Panowała zupeł<strong>na</strong> <strong>ci</strong>sza. Czuł w tym audytorium, że każde jego słowo trafiawprost do serc, że każde serce odpowia<strong>da</strong> mu żywym oddźwiękiem.– Bo powołanie lekarza – zabrzmiał znów jego głos – jest tworem tej <strong>na</strong>jwiększej i <strong>na</strong>jszczytniejszejmiłoś<strong>ci</strong>, miłoś<strong>ci</strong> bliźniego, jaką Bóg zasiał w <strong>na</strong>szych oschłych sercach. Powołanielekarza to wiara w braterstwo, to szczytne świadectwo wspólnoty ludzkiej. I gdy pójdzie<strong>ci</strong>ew świat, by swe posłannictwo pełnić, pamiętaj<strong>ci</strong>e przede wszystkim o jednym: kochaj<strong>ci</strong>e.Stał jeszcze chwilę nieruchomy i milczący, później uśmiechnął się, lekko skinął głową iswoim <strong>ci</strong>ężkim, sprężystym krokiem wyszedł z auli.Ileż to razy, ileż setek razy po skończonym wykładzie przemierzał ten szeroki korytarz,goniony głośną falą wrzawy, która wybuchała w auli po jego wyjś<strong>ci</strong>u. Ale dziś nie był to167


zwykły wykład i nie o zwykłych rzeczach mówił profesor Wilczur swoim słuchaczom. I samnie był w zwykłym <strong>na</strong>stroju.W <strong>ci</strong>ągu ostatnich tygodni do<strong>ci</strong>erały do niego coraz dlań dziwniejsze i coraz boleśniejszewiadomoś<strong>ci</strong>. Pierwotnie zaskoczyły go tak <strong>da</strong>lece, że nie mógł się w nich zorientować. Wy<strong>da</strong>łymu się czymś przypadkowym, niezrozumiałym, wręcz absur<strong>da</strong>lnym. Nie dlatego, że dotyczyłyjego osoby: gdyby podobnie uwłaczające rzeczy opowia<strong>da</strong>no o profesorze Dobranieckim,o doktorze Rancewiczu, Bier<strong>na</strong>ckim czy bo<strong>da</strong>j o młodym Kolskim, wstrząsnęłoby toWilczurem równie silnie.Do dziś dnia nie ch<strong>ci</strong>ał i nie mógł uwierzyć, by ta kampania oszczerstw prze<strong>ci</strong>w niemubyła akcją zorganizowaną i wychodziła z jednego źródła. Nie wierzył, gdyż nie miał prze<strong>ci</strong>ewrogów. Nikomu zła nie życzył, nikomu krzywdy nie wyrządził. Przez całe swoje ży<strong>ci</strong>ewierny był tym wskazaniom, <strong>który</strong>mi zakończył dzisiejszy wykład.– To niemożliwe – powtarzał sobie idąc jasnym korytarzem. Dopiero przed drzwiamidzieka<strong>na</strong>tu spojrzał <strong>na</strong> zegarek. Była jede<strong>na</strong>sta.W pierwszym pokoju ku swemu zdumieniu zobaczył kilku nie z<strong>na</strong>nych sobiepanów. Wstali, gdy wszedł, a sekretarz objaśnił:– Właśnie to panowie z prasy. Ch<strong>ci</strong>eli prosić pa<strong>na</strong> profesora o wywiad. Wilczur uśmiechnąłsię.– Jeszcze panom mało? Sądziłem, że po trzech latach już wresz<strong>ci</strong>e zdołaliś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>sy<strong>ci</strong>ć <strong>ci</strong>ekawośćwaszych czytelników. Zanudzi<strong>ci</strong>e ich moją osobą i moimi przeży<strong>ci</strong>ami.– Nie, panie profesorze – odezwał się jeden z dziennikarzy. – Tym razem chodzi <strong>na</strong>m opańskiego nowego pacjenta.– O pacjenta? O którego pacjenta?– O Leo<strong>na</strong> Do<strong>na</strong>ta.Wilczur rozłożył ręce.– Cóż ja panom o tym mogę powiedzieć... To nic poważnego. O ile wiem z relacji moichmediolańskich kolegów, operacja będzie łatwa i nie grozi żadnymi, <strong>na</strong>wet błahymi <strong>na</strong>stępstwami.– Jed<strong>na</strong>k, panie profesorze, to jest operacja gardła, gardła, które <strong>da</strong>je kilka milionów złotychrocznie. No i popularność Do<strong>na</strong>ta. Pan profesor rozumie, że ta operacja jest z<strong>da</strong>rzeniem<strong>na</strong>jbardziej interesującym dziś me tylko Warszawę, lecz i całą Europę, ba, cały świat. Cokolwiekby pan profesor <strong>na</strong>m o niej zech<strong>ci</strong>ał powiedzieć, będzie zawsze sensacją.– No, dobrze – zgodził się Wilczur. – Muszę jed<strong>na</strong>k już jechać do lecznicy i po drodze służęwam wszystkimi informacjami.Na dole czekała wielka czar<strong>na</strong> limuzy<strong>na</strong> profesora. Zajęli w niej miejsce i podczas gdyauto sunęło zatłoczonymi ulicami, dziennikarze skrzętnie zapisywali w notesach wywodyWilczura.W <strong>na</strong>wale zajęć teraz dopiero uświadomił sobie, że istotnie <strong>na</strong> jego lecznicę w dniu tymbędą zwrócone oczy milionowych rzesz wielbi<strong>ci</strong>eli wielkiego śpiewaka. Doktor Łucja Kańskajuż wczoraj mu mówiła, że cała prasa polska z wielkim zadowoleniem zanotowała wiadomośćo decyzji Do<strong>na</strong>ta, <strong>który</strong> nie ufając chirurgom włoskim, francuskim i niemieckim, postanowiłpowierzyć operację swego gardła właśnie jemu, profesorowi Wilczurowi, i dlatego zdecydowałsię <strong>na</strong> <strong>da</strong>leką podróż do Warszawy.Cho<strong>ci</strong>aż z opisów i zdjęć wynikało, że operacja w isto<strong>ci</strong>e była błaha i łatwa, Wilczur niemógł się dziwić obawom śpiewaka, dla którego głos był całą racją istnienia, a maleńkiedrgnię<strong>ci</strong>e ręki chirurga podczas zabiegu pozbawiłoby go sławy i kolosalnych dochodów.Po przyby<strong>ci</strong>u do kliniki Wilczur zauważył, że i tu panuje podniecenie. Przede wszystkimprzed bramą zebrał się ogromny tłum w oczekiwaniu <strong>na</strong> przyjazd śpiewaka. W hallu i <strong>na</strong> korytarzachpanował wielki ruch. Wilczur pożeg<strong>na</strong>ł się z dziennikarzami i po drodze do swegogabinetu zajrzał jeszcze do pokoju dyżurnego internisty. Zastał tu pielęgniarkę i zapytał:168


– Kto dziś ma dyżur?– Doktor Kańska, panie profesorze.Skinął głową. – To dobrze.U siebie zastał profesora Dobranieckiego, dyskutującego o czymś z młodym Kolskim.Obaj byli jakby podnieceni rozmową, lecz umilkli, gdy Wilczur wszedł. Przywitali się w milczeniu,po czym Kolski w krótkich i rzeczowych z<strong>da</strong>niach zreferował Wilczurowi stan zdrowiakilku pacjentów i zakończył:– Inżyniera Lignisa pan profesor miał sam dziś zba<strong>da</strong>ć. Pani Laskowska i pan Rzymskirównież prosili, by pan profesor ich odwiedził osobiś<strong>ci</strong>e. To wszystko <strong>na</strong> trze<strong>ci</strong>m piętrze. Tenbie<strong>da</strong>k, którego przywieziono wieczorem z pogruchotaną miednicą, miał <strong>na</strong>d ranem wylewwewnętrzny i jest w agonii. Z<strong>da</strong>je się, że już mu nic nie pomoże.– Dziękuję panu, kolego – odpowiedział Wilczur i spojrzawszy <strong>na</strong> zegarek do<strong>da</strong>ł: – Muszę przede wszystkim obejrzeć gardło Do<strong>na</strong>ta. Czy mała sala operacyj<strong>na</strong>przygotowa<strong>na</strong>?– Tak jest, panie profesorze.– Dużą pan dzisiaj, kolego, zajmie <strong>na</strong> dobre cztery godziny, praw<strong>da</strong>? – zwró<strong>ci</strong>ł się Wilczurdo Dobranieckiego. – Cieszyłbym się, gdyby pan go zdołał uratować.Dobramecki wzruszył ramio<strong>na</strong>mi.– Rzecz zupełnie bez<strong>na</strong>dziej<strong>na</strong>. Jed<strong>na</strong> szansa <strong>na</strong> sto.Podczas gdy Wilczur <strong>na</strong>kła<strong>da</strong>ł kitel, pod ok<strong>na</strong>mi rozlegały się okrzyki coraz głośniejsze igłośniejsze. Lekarze uśmiechnęli się do siebie. Zrozumieli się bez słów. Kolski jed<strong>na</strong>k zauważył:– Ludzie jed<strong>na</strong>k wyżej cenią sztukę niż zdrowie. Żadnemu z <strong>na</strong>s nie robiono by <strong>taki</strong>chowacji.– Zapomi<strong>na</strong> pan, kolego, o profesorze Wilczurze i o jego popularnoś<strong>ci</strong> – lekko rzu<strong>ci</strong>ł Dobraniecki.– Popularność tę zawdzięczam nie temu, że jestem lekarzem, lecz temu, że byłem pacjentem– odpowiedział Wilczur i wyszedł z gabinetu. Zaraz po nim wyszedł Kolski.Dobraniecki <strong>ci</strong>ężko opadł <strong>na</strong> fotel. Jego twarz jakby zastygła w skupieniu. Po chwili <strong>na</strong><strong>ci</strong>snąłdzwonek. Weszła pielęgniarka.– W <strong>który</strong>m pokoju umieszczono Do<strong>na</strong>ta? – zapytał krótko.– W czter<strong>na</strong>stym, panie profesorze.– Moja operacja o pierwszej?... Proszę dopilnować, by zawiadomiono doktora Bier<strong>na</strong>ckiego.Dziękuję pani.Gdy wyszła, wstał i spojrzał <strong>na</strong> zegarek. Przeczekał pół godziny, po czym wyszedł. Napierwsze piętro prowadziły szerokie marmurowe schody. Numer czter<strong>na</strong>sty był tuż przy nich.Zapukał i wszedł. Do<strong>na</strong>t przebierał się przy pomocy pielęgniarki. Ujrzawszy Dobranieckiegozawołał wesoło:– O, profesorze! Jakże się <strong>ci</strong>eszę, że pa<strong>na</strong> widzę. Będzie<strong>ci</strong>e mnie dziś zarzy<strong>na</strong>li.– Dzień dobry, mistrzu. Wyglą<strong>da</strong> pan świetnie – przytrzymał rękę śpiewaka w swojej – aledlaczego pan używa liczby mnogiej? Prze<strong>ci</strong>eż wyraźnie pan zażą<strong>da</strong>ł, by operował pa<strong>na</strong> Wilczur.Nie ma pan zaufania, drogi mistrzu, do swego <strong>da</strong>wnego lekarza.– Pełne zaufanie mam do pa<strong>na</strong>, profesorze – z przymusem zaśmiał się Do<strong>na</strong>t.– Dajmy pokój tym sprawom – swobodnym tonem odpowiedział Dobraniecki. – Niechżemi pan powie, co się z panem działo, oczywiś<strong>ci</strong>e nie o swoich sukcesach artystycznych, botego jest peł<strong>na</strong> prasa, ale jak tam z pańskimi prywatnymi historyjkami. Czy w<strong>ci</strong>ąż pan takniepohamowanie korzysta ze swoich sukcesów miłosnych?Do<strong>na</strong>t wybuchnął szczerym śmiechem:– Ach, tego nigdy nie dosyć! – Zaświe<strong>ci</strong>ły mu się oczy.169


– Powinien pan bardziej oszczędzać serca kobiet w przenośni i własne bez przenośni – zażartowałDobraniecki.Nie mówił tego bez podstaw. Do<strong>na</strong>t mimo swego kwitnącego wyglądu, niemal atletycznejbudowy i żywiołowego temperamentu już od lat młodzieńczych nie odz<strong>na</strong>czał się zbyt mocnymsercem. Jego matka, korzystając z zażyłych stosunków z Dobranieckim, nieraz zwracałasię doń w owych czasach po poradę dla sy<strong>na</strong>.Do<strong>na</strong>t z ożywieniem opowia<strong>da</strong>ł właśnie o jakiejś swojej nowej przygodzie, gdy zapukanodo drzwi. Była to doktor Kańska. Zgodnie z regulaminem miała zba<strong>da</strong>ć pacjenta przed operacją.Zastawszy tu jed<strong>na</strong>k profesora i pacjenta już przygotowanego do stołu operacyjnego, zatrzymałasię w progu.– Pani mnie szuka? – zapytał Dobraniecki. – To bardzo dobrze, że panią widzę. Niech panibędzie łaskawa, koleżanko, zba<strong>da</strong>ć tego mego staruszka. Pani wie, pokój 62. Wkrótce idzie <strong>na</strong>stół. Parę zastrzyków wzmacniających, o ile uz<strong>na</strong> to pani za wskazane, przy<strong>da</strong>łoby się. Dziękujępani, niech się pani pośpieszy.Doktor Łucja ch<strong>ci</strong>ała o coś zapytać, lecz Dobraniecki odwró<strong>ci</strong>ł się już do Do<strong>na</strong>ta ze słowami:– I cóż <strong>da</strong>lej, mistrzu?– Bardzo ład<strong>na</strong> dziewczy<strong>na</strong> – za<strong>ci</strong>ekawił się Do<strong>na</strong>t. – Czy to lekarka?– Tak, to <strong>na</strong>sza mło<strong>da</strong> internistka – wyjaśnił Dobraniecki. Po kilku minutach zjawił siędoktor Kolski z pielęgniarzem.– Już czas, mistrzu, <strong>na</strong> salę operacyjną.Punktualnie rozpoczęła się operacja.Zabieg nie <strong>na</strong>leżał ani do <strong>ci</strong>ężkich, ani do trudnych. Ze względu jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong> bezpieczeństwogardła pacjenta zastosowanie miejscowego znieczulenia nie było wskazane i Do<strong>na</strong>ta pod<strong>da</strong>noogólnej <strong>na</strong>rkozie.Przy operacji asystowali doktor Januszewski i doktor Kolski. Silne światło prożektora odbijałosię w lustrzanej tarczy i, zwielokrotnione, oświetlało wnętrze gardła operowanego. Zprawej strony, poza gruczołem, występowała nieco <strong>ci</strong>emniejsza od otaczającej błony śluzowej<strong>na</strong>rośl w kształ<strong>ci</strong>e połowy orzecha laskowego. Na razie wprawdzie nie zagrażała o<strong>na</strong> głosowiDo<strong>na</strong>ta, a nigdy jako nowotwór dobrotliwy nie mogła zagrażać jego zdrowiu, jed<strong>na</strong>kże w<strong>ci</strong>ążsię w ostatnich czasach powiększała i bezpieczniej było ją usunąć. Przy sposobnoś<strong>ci</strong> trzebabyło załatwić się z niedużymi zrostami, pozostałoś<strong>ci</strong>ą po zeszłorocznym zapaleniu gardła.Wszystko razem, według przewidywań profesora Wilczura, nie powinno było zająć więcej niżdwadzieś<strong>ci</strong>a pięć, do trzydziestu minut.W <strong>ci</strong>szy sali operacyjnej elektryczny zegar wybijał takty sekund z niezmienną ś<strong>ci</strong>słoś<strong>ci</strong>ą.Dłuższa strzała zbliżała się właśnie do jede<strong>na</strong>stej minuty, gdy doktor Kolski, czuwający <strong>na</strong>dpulsem pacjenta, szybko odwró<strong>ci</strong>ł się do stojącej za nim sanitariuszki i <strong>da</strong>ł ręką nie<strong>ci</strong>erpliwyz<strong>na</strong>k.Nie trzeba było słów.Wprawne palce sanitariuszki już <strong>na</strong>pełniły strzykawkę i po chwili igłazanurzyła się pod skórę pacjenta. Minęły dwie <strong>da</strong>lsze minuty i zabieg trzeba było powtórzyć.W osiem<strong>na</strong>stej minu<strong>ci</strong>e profesor Wilczur musiał przerwać operację.Sala wypełniła się tupotem szybkich kroków. Wózek z aparatem tlenowym. Sztuczne oddychanie.Nowe zastrzyki.W dwudziestej piątej minu<strong>ci</strong>e pacjent nie żył.Przyczy<strong>na</strong> śmier<strong>ci</strong> nie wymagała żadnych wyjaśnień. Dla wszystkich było jasne: serceoperowanego nie zniosło <strong>na</strong>rkozy. Profesor Wilczur zdjął rękawice i maskę, jego twarz zastygław jakimś kamiennym wyrazie. Nie miał sobie nic do wyrzucenia, a jed<strong>na</strong>k śmierć czło-170


wieka w jego lecznicy podczas przeprowadzanej przezeń operacji, operacji w do<strong>da</strong>tku takbłahej, była dlań <strong>ci</strong>osem.Nie zasta<strong>na</strong>wiał się jeszcze w tej chwili <strong>na</strong>d tym, jakie echa ten tragiczny wypadek wywoła,jakie skutki za sobą po<strong>ci</strong>ągnie. Dla niego osobiś<strong>ci</strong>e było rzeczą straszną, że w lecznicy,której był kierownikiem, przez jakieś niezrozumiałe zaniedbanie, przez czyjś błąd czy niesumiennośćza<strong>da</strong>no śmierć człowiekowi, <strong>który</strong> jeszcze przed półgodziną uśmiechnięty i pełenufnoś<strong>ci</strong> powierzał mu troskę o swoje zdrowie i ży<strong>ci</strong>e.W spojrzeniu personelu Wilczur odkrył odbi<strong>ci</strong>e własnych myśli. Bez słowa wyszedł z salioperacyjnej. W ubieralni powoli zdejmował kitel, jakby przygnie<strong>ci</strong>ony ogromnym zmęczeniem.Gdy przyszedł do swego gabinetu, zastał w nim niemal cały wyższy personel zakładu:doktora Rancewicza, docenta Bier<strong>na</strong>ckiego, <strong>który</strong> dostał swego nerwowego tiku, Dobranieckiegow milczeniu palącego papierosa. Kolskiego, bladego i z ponurą twarzą. Żuka, doktorŁucję Kańską i jeszcze kilka osób. Panowało zupełne milczenie. Profesor Wilczur zbliżył siędo ok<strong>na</strong> i po dłuższej chwili, nie patrząc <strong>na</strong> nich, zapytał:– Który z kolegów internistów miał dziś dyżur?Odezwał się po krótkiej pauzie drżący i <strong>ci</strong>chy głos doktor Kańskiej:– Ja, panie profesorze.– Pani? – jakby z lekkim zdziwieniem zapytał Wilczur. – Ba<strong>da</strong>ła go pani przed operacją?Teraz odwró<strong>ci</strong>ł się i patrzył <strong>na</strong> nią z wyrzutem w oczach. Właśnie o<strong>na</strong>, dla której żywił<strong>na</strong>jwięcej sympatii, którą <strong>da</strong>rzył <strong>na</strong>jwiększym zaufaniem, której rokował jako młodziutkiejlekarce <strong>na</strong>jlepszą przyszłość, właśnie o<strong>na</strong> popełniła to straszliwe zaniedbanie...– Czy pani zapomniała go zba<strong>da</strong>ć? Doktor Łucja potrząsnęła głową.– Nie zapomniałam, panie profesorze, ale kiedy przyszłam do jego pokoju, zastałam tampa<strong>na</strong> profesora Dobranieckiego. Pan profesor Dobraniecki kazał mi zba<strong>da</strong>ć innego pacjenta...więc sądziłam, że Do<strong>na</strong>ta zba<strong>da</strong>ł już sam... Tak zrozumiałam, <strong>taki</strong>e odniosłam wrażenie..Oczy obecnych zwró<strong>ci</strong>ły się <strong>na</strong> Dobranieckiego, <strong>który</strong> zaczerwienił się z lekka i wzruszyłramio<strong>na</strong>mi.– Czy kolega ba<strong>da</strong>ł go? – zapytał go Wilczur. W spojrzeniu Dobranieckiego błysnął gniew.– Ja? Z jakiej racji. Prze<strong>ci</strong>eż to <strong>na</strong>leży do obowiązków dyżurnego internisty.Jego wyniośle podniesio<strong>na</strong> głowa i ś<strong>ci</strong>ągnięte rysy wyrażały oburzenie.– Z<strong>da</strong>wało mi się... – zaczęła doktor Łucja ze łzami w głosie – odniosłam wrażenie...– I cóż z tego? – ironicznie zapytał Dobraniecki. – Czy pani zawsze spełnia swoje obowiązki,obowiązki, od <strong>który</strong>ch zależy ży<strong>ci</strong>e pacjenta, tylko wtedy, gdy się pani nic nie z<strong>da</strong>je,gdy pani nie odnosi jakichś tam wrażeń?...Doktor Łucja przygryzła wargi, by nie wybuchnąć płaczem. W <strong>ci</strong>szy odezwał się wzburzonygłos doktora Kolskiego:– Spotkałem koleżankę <strong>na</strong> korytarzu i powiedziała mi, że pan profesor to załatwił... Że panprofesor jest osobistym z<strong>na</strong>jomym Do<strong>na</strong>ta... Dobraniecki zmarszczył brwi.– Właśnie, wstąpiłem doń jako do <strong>da</strong>wnego z<strong>na</strong>jomego, by zamienić kilka z<strong>da</strong>ń. Oczywiś<strong>ci</strong>ezba<strong>da</strong>łbym mu serce, gdyby mi mogło przyjść <strong>na</strong> myśl, że pani tak lekkomyślnie zaniedbawyko<strong>na</strong>nia swego obowiązku.Po twarzy Łucji spływały łzy. Wargi jej drgały, gdy mówiła:– Nie zaniedbałam... Byłam przeko<strong>na</strong><strong>na</strong>, że... Nie mogę przysiąc, ale niemal jestem pew<strong>na</strong>,że <strong>da</strong>ł mi pan do zrozumienia, że się sam tym zajmie, bo prze<strong>ci</strong>e... Ja... nigdy...Ostatnie słowa zagmatwały się i rozpłynęły się w łkaniu.– Jeżeli tu jest czyjaś wi<strong>na</strong> – wybuchnął Kolski – to w każdym razie nie panny Łucji!Na twarzy profesora Dobranieckiego wystąpiły <strong>ci</strong>emne wypieki. Cofnął się o krok i zawołał:171


– Ach, tak? Więc to są <strong>taki</strong>e metody? Widzę, że knuje się tu prze<strong>ci</strong>w mnie jakaś intryga!To <strong>na</strong> mnie chce<strong>ci</strong>e zwalić swoje winy! To może ja mam być odpowiedzialny za brak dyscyplinyw lecznicy, za nieobowiązkowość nie<strong>który</strong>ch uprzywilejowanych osób z personelu?...Byłoby to oburzające, gdyby nie tkwił w tym zbyt oczywisty absurd. O, nie, moi drodzy państwo!Nie boję się intrygi i kłamstwa. Nie boję się odpowiedzialnoś<strong>ci</strong>, wtedy gdy istotnie spa<strong>da</strong>o<strong>na</strong> <strong>na</strong> mnie, ale teraz, gdy mnie zmusza<strong>ci</strong>e, nie zamierzam dłużę) ukrywać tego, co myślę.Tak, powiem otwar<strong>ci</strong>e. Przez szereg lat kierowałem tą instytucją i u mnie podobne wypadkibyły absolutnie wykluczone. U mnie panowała absolut<strong>na</strong> dyscypli<strong>na</strong>, u mnie nikt nie <strong>ci</strong>eszyłsię jakimiś specjalnymi wzglę<strong>da</strong>mi, u mnie każdy ponosić musiał pełną odpowiedzialność zawyko<strong>na</strong>nie swoich ś<strong>ci</strong>śle określonych obowiązków. Może uważano mnie z tego powodu zazwierzchnika zbyt surowego, wymagającego, bezwzględnego, ale za to nie igrało się wówczasży<strong>ci</strong>em ludzkim!... Otóż Do<strong>na</strong>t to ofiara tych porządków, które teraz tu panują. One zabiłyDo<strong>na</strong>ta i, <strong>na</strong> Boga, nie ja jestem za to odpowiedzialny!...Nie tylko wypowiedziane słowa, lecz cała postawa, wzrok i wyraz twarzyDobranieckiego jakby tchnęły oskarżeniem, oskarżeniem skierowanym prze<strong>ci</strong>wwszystkim zebranym.W <strong>ci</strong>szy rozległ się głos profesora Wilczura:– Prosiłbym kolegę o więcej spokoju i o nieferowanie wyroków. Nikt tu prze<strong>ci</strong>w panu nieintryguje, nikt nie po<strong>da</strong>je w wątpliwość pańskich zasług, nikt nie ob<strong>ci</strong>ąża pa<strong>na</strong> winą. Zawszystko, co się dzieje w lecznicy, odpowia<strong>da</strong>mja, ja ponoszę odpowiedzialność.– Właśnie. I ja tak sądzę – z ironicznym półuśmiechem odpowiedziałDobraniecki, skinął głową i wyszedł z pokoju.W całej lecznicy <strong>na</strong> wieść o śmier<strong>ci</strong> Do<strong>na</strong>ta <strong>na</strong> stole operacyjnym zapanował <strong>na</strong>strój przygnębienia.Oczywiś<strong>ci</strong>e wiadomoś<strong>ci</strong> szybko wydostały się <strong>na</strong> miasto i w niespeł<strong>na</strong> godzinępóźniej hali lecznicy pełen już był dziennikarzyi fotografów re<strong>da</strong>kcyjnych.Śmierć Leo<strong>na</strong> Do<strong>na</strong>ta, tenora, którego sława z<strong>na</strong>jdowała się właśnieu szczytu, musiała wywrzeć <strong>na</strong> całym świe<strong>ci</strong>e wstrząsające wrażenie. Ponieważ zaś zgon<strong>na</strong>stąpił w okolicznoś<strong>ci</strong>ach tak wyjątkowych, wypadek <strong>na</strong>bierał wszystkich cech wielkiej sensacji.Skrzętnie pracowały ołówki reporterów, zbierając strzępy informacji od lekarzy, pielęgniarzy,a <strong>na</strong>wet od służby szpitalnej. Tylko profesor Wilczur nie ch<strong>ci</strong>ał przyjąć żadnego zreporterów, oświadczając, że nie ma nic do powiedzenia. Natomiast jego zastępca, profesorDobraniecki, chętnie udzielił wywiadu.Podkreślił w nim z całą lojalnoś<strong>ci</strong>ą swój szacunek i uz<strong>na</strong>nie dla profesora Wilczura jakoświetnego chirurga i do<strong>da</strong>ł, że przeprowadzo<strong>na</strong> przezeń operacja w żadnym wypadku nie mogłazakończyć się wynikiem śmiertelnym i nie zakończyłaby się, gdyby nie pewne niedo<strong>ci</strong>ągnię<strong>ci</strong>aw organizacji pracy <strong>na</strong> terenie lecznicy. Mimochodem zaz<strong>na</strong>czył też, że <strong>da</strong>wniej podobnewypadki nie z<strong>da</strong>rzały się nigdy, ani za owych czasów, gdy lecznicą kierował młodywówczas i nie dźwigający <strong>na</strong> swych barkach <strong>ci</strong>ężaru przeżyć profesor Wilczur, ani wówczas,gdy on sam, profesor Dobraniecki, był tu dyrektorem.– Chcę, by mnie panowie dobrze zrozumieli – mówił. – Kierowanie taką instytucją wymagabardzo wielu wysiłków, nie <strong>na</strong>dwątlonej energii, nie <strong>na</strong>dniszczonej tragicznymi przeży<strong>ci</strong>amisprężystoś<strong>ci</strong>. Każdy z <strong>na</strong>s, lekarzy, z<strong>da</strong>je sobie sprawę, a przy<strong>na</strong>jmniej z<strong>da</strong>wać sobiesprawę powinien, że ponosi wielką odpowiedzialność za ży<strong>ci</strong>e powierzonych <strong>na</strong>m pacjentów,że szczytną swą misję godnie spełniać może tylko wówczas, gdy jest pewien pełni swoich siłduchowych i umysłowych, które prze<strong>ci</strong>eż z biegiem lat wyczerpują się, <strong>na</strong>wet wtedy gdy ży<strong>ci</strong>epłynie normalnie. Dlatego z całą stanowczoś<strong>ci</strong>ą muszę stanąć w obronie profesora Wilczurai sądzę, że mam prawo wymagać dlań wyrozumiałoś<strong>ci</strong>.– Panowie i wasi czytelnicy wiedzą dobrze, jak <strong>ci</strong>ężkie przeży<strong>ci</strong>a wyrwały172


go <strong>na</strong> długie lata z normalnego trybu egzystencji. Proszę mi wierzyć, że nie może pozostaćbez śladu <strong>na</strong> psychice, <strong>na</strong> umyśle i <strong>na</strong> woli człowieka fakt kilku<strong>na</strong>stoletniej amnezji, utratypamię<strong>ci</strong> i wegetowania w strasznych warunkach wśród pospólstwa, w nędzy. I tak godne podziwujest, że profesorWilczur zdobył się <strong>na</strong> tak wspaniały dowód siły i żywotnoś<strong>ci</strong> ducha, że po tylu latach potrafiłprzejść od praktyki z<strong>na</strong>chorskiej, od <strong>na</strong>jprymitywniejszych sposobów leczenia do kierowaniawielką lecznicą, gdzie i <strong>na</strong>jmłodszego, <strong>na</strong>jbardziej energicznego człowieka mógłbyprzerazić <strong>na</strong>dmiar skomplikowanych zagadnień organizacyjnych, wymagających ustawicznejczujnoś<strong>ci</strong>, ustawicznej kontroli. 2 <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem proszę panów o podkreślenie mego wielkiegoszacunku dla profesora Wilczura, <strong>który</strong> będąc już w tych latach, gdy <strong>na</strong>wet każdy inny lekarz,któremu ży<strong>ci</strong>e upłynęło normalnie i spokojnie, szuka odpoczynku, w<strong>ci</strong>ąż jeszcze trwa <strong>na</strong> stanowisku.Żeg<strong>na</strong>jąc się z dziennikarzami profesor Dobraniecki uwarunkował umieszczenie wywiadutym, że będzie wydrukowany jak <strong>na</strong>jś<strong>ci</strong>ślej.– Nie mam oczywiś<strong>ci</strong>e i nie mogę mieć wpływu <strong>na</strong> rodzaj i jakość komentarzy, <strong>który</strong>miPanowie zechcą ten wywiad i cały wypadek opatrzyć. Nie ch<strong>ci</strong>ałbym jed<strong>na</strong>k, by wskutekzniekształcenia wypowiedzianych tu przeze mnie słów ktokolwiek z czytelników mógł wyrobićsobie błędne z<strong>da</strong>nie o moim stosunku do sprawy.O godzinie piątej po południu <strong>na</strong> ulicach Warszawy ukazały się <strong>na</strong>dzwyczajne do<strong>da</strong>tki,przynoszące wieść o śmier<strong>ci</strong> z<strong>na</strong>komitego tenora. Koresponden<strong>ci</strong> pism zagranicznych wysłalidługie depesze, wszystkie linie telefonów międzymiastowych <strong>na</strong> Berlin, Wiedeń, Paryż przezdługi czas były zajęte.W mieś<strong>ci</strong>e o niczym innym nie mówiono. W do<strong>da</strong>tkach <strong>na</strong>dzwyczajnych po<strong>da</strong>no tylko suchefakty, ale same tytuły zawierały już osąd: „Wielki śpiewak Leon Do<strong>na</strong>ta zmarł pod nożemprofesora Wilczura”, „Nie zba<strong>da</strong>no przed operacją serca”, „Ofiara karygodnego niedbalstwaw lecznicy profesora Wilczura”...Warszawa się trzęsła. Przed gmachem lecznicy zgromadził się kilkutysięczny tłum wielbi<strong>ci</strong>elizmarłego śpiewaka, z gęstwy ludzkiej raz po raz pa<strong>da</strong>ły głośne okrzyki pod adresem profesoraWilczura i w ogóle lekarzy. Omal nie poturbowano wychodzącego z lecznicy doktoraŻuka, a policja z trudem zdołała tłum rozproszyć, by <strong>da</strong>ć przejazd karetce pogotowia, któraprzywiozła jakiegoś pacjenta.W samej lecznicy panował <strong>na</strong>strój pogrzebowy. Jeden tylko bo<strong>da</strong>j profesor Wilczur nieprzerwał swoich codziennych zajęć. Z<strong>da</strong>wał się nie dostrzegać wyrazu twarzy podwładnychani ich zdenerwowania, z<strong>da</strong>wał się nie wiedzieć o wzburzeniu <strong>na</strong> mieś<strong>ci</strong>e, z<strong>da</strong>wał się nie słyszećhałasującego pod ok<strong>na</strong>mi tłumu.Kończył właśnie wieczorną wizytację pacjentów i schodził <strong>na</strong> dół, w chwili gdy przywieziononowego. Asystujący profesorowi doktor Kolski ch<strong>ci</strong>ał zająć się jego przyję<strong>ci</strong>em, leczWilczur sam zbliżył się do lekarza pogotowia, by pacjenta odebrać. Z noszy, z <strong>który</strong>mi dwajsanitariusze skierowali się do sali przyjęć, rozległy się <strong>ci</strong>che pojękiwania, drogę z<strong>na</strong>czyłygęste krople czarnej krwi.– Co to jest? – zapytał profesor Wilczur.Lekarz pogotowia wyjaśnił: rozprawa nożowa, stan bez<strong>na</strong>dziejny, kilkagłębokich ran klatki piersiowej i brzucha. Tylko <strong>na</strong>tychmiastowa operacja może coś pomóc.Dlatego właśnie przywiózł go tu, bo było <strong>na</strong>jbliżej.– Proszę go od razu <strong>na</strong> stół – zwró<strong>ci</strong>ł się Wilczur do Kolskiego. Kolski zatrzymał się przezsekundę.– Czy ma go operować doktor Rancewicz?– Nie, ja sam się tym zajmę – odpowiedział Wilczur. Kolski pobiegł wy<strong>da</strong>ć dyspozycje, poczym dopilnował rozebrania rannego z jego łachmanów. Był to jakiś włóczęga, o <strong>da</strong>wno nie173


golonej twarzy, prze<strong>ci</strong>ętej zresztą teraz kilkoma niegłębokimi, lecz krwawiącymi ra<strong>na</strong>mi. Dogorywał.Nierówny oddech, przesiąknięty odorem alkoholu, ustał prawie zupełnie.Sala operacyj<strong>na</strong> była gotowa. Przyszła doktor Łucja, bla<strong>da</strong> jak papier, o oczach zaczerwienionychod długotrwałego płaczu.– Niechże pani idzie do domu – prosząco odezwał się Kolski. – Już ja wszystkiego dopilnuję.A tutaj nie ma <strong>na</strong>wet po co ba<strong>da</strong>ć. Nie wiem, czy go doniosą do sali operacyjnej.Zjawił się profesor Wilczur. Pochylił się <strong>na</strong>d pacjentem i wyprostował się, prze<strong>ci</strong>erając rękąoczy.– Kto to jest? Ja z<strong>na</strong>m tego człowieka. Ja go <strong>na</strong> pewno kiedyś widziałem.– Pogotowie po<strong>da</strong>ło tylko imię i <strong>na</strong>zwisko – wyjaśnił Kolski. – Nazywa się Cyprian Jemioł.– Jemioł? – powtórzył profesor. – Skąd ja go z<strong>na</strong>m? Na progu zjawił się sanitariusz ioz<strong>na</strong>jmił, że wszystko gotowe. Po zdję<strong>ci</strong>u prowizorycznych opatrunków okazało się, że ranynie są ani tak głębokie, ani tak groźne, jak to określił lekarz pogotowia. Jed<strong>na</strong> tylko była wysoceniebezpiecz<strong>na</strong>. Ostrze noża rozpłatało mięsień brzuszny i dość szeroko żołądek. Płucabyły nie<strong>na</strong>ruszone, <strong>na</strong>tomiast upływ krwi z<strong>na</strong>czny i długotrwały był <strong>na</strong>jistotniejszym niebezpieczeństwem.– Drugi trup w <strong>ci</strong>ągu jednego dnia <strong>na</strong> tej sali – powiedziała szeptem jed<strong>na</strong> z pielęgniarekdo doktora Kolskiego. – Dlaczego profesor sam robi tę operację?Kolski nic nie odpowiedział. Tymczasem profesor Wilczur swymi wielkimi, niezgrabnymirękami ze zdumiewającą wprawą zaszywał jedną ranę po drugiej. Myśl jego jed<strong>na</strong>k w<strong>ci</strong>ążpracowała, jakby szukając w pamię<strong>ci</strong> podobizny tego człowieka.– Jemioł – powtarzał w myśli. – Cyprian Jemioł... Z<strong>na</strong>m go z całą pewnoś<strong>ci</strong>ą.Operacja była skończo<strong>na</strong>. Pacjenta zabrano żywego ze stołu. Iskierka ży<strong>ci</strong>a, która się wnim tliła, równie łatwo mogła zgasnąć, jak i ponownie się rozżarzyć. Umieszczono go <strong>na</strong>czwartym piętrze w oddziale nie płacących pacjentów, zaś profesor Wilczur musiał wprost zsali operacyjnej u<strong>da</strong>ć się do kancelarii, gdzie oczekiwał już go komisarz policji i sędzia śledczy.Władze pod <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem opinii publiczne] musiały gruntownie zba<strong>da</strong>ć sprawę śmier<strong>ci</strong> Do<strong>na</strong>ta.Profesor Wilczur został poinformowany, że w aktach z<strong>na</strong>jdują się już zez<strong>na</strong>nia wszystkichważniejszych w grę wchodzących osób, a sędziaśledczy <strong>da</strong>ł mu do zrozumienia, że <strong>ci</strong>ężar oskarżenia kieruje się ku doktor Łucji Kańskiej,która podczas ba<strong>da</strong>nia nie zaprzeczyła zresztą swojej winie. Potwierdzają to również zez<strong>na</strong>niaprofesora Dobranieckiego, ten jed<strong>na</strong>k winę przypisuje w ogóle nieporządkom organizacyjnym,panującym w lecznicy.Wiele trudu i argumentów zużyć musiał profesor Wilczur po to, by przeko<strong>na</strong>ć ich, że doktorKańska nie ponosi tu żadnej odpowiedzialnoś<strong>ci</strong>, że profesor Dobraniecki również nie możebyć postawiony pod jakimkolwiek zarzutem. Wszystkiemu winno jest nieporozumienie itylko nieporozumienie. O czyjejkolwiek złej woli nie może tu być mowy, ale nieporozumieniapodobnego typu istotnie nie mogą z<strong>da</strong>rzać się w lecznicy i Dobraniecki ma rację, przypisującwinę śmier<strong>ci</strong> Do<strong>na</strong>ta złej organizacji.– Za organizację zaś ja tu jestem odpowiedzialny – zakończył profesor Wilczur – i ja jedenjestem winowajcą.– Oczywiś<strong>ci</strong>e, panie profesorze – powiedział sędzia śledczy, skła<strong>da</strong>jąc papiery do teczki –nie może być tu mowy o jakimś procesie karnym. Musi pan być jed<strong>na</strong>k przygotowany <strong>na</strong>ewentualność, że rodzi<strong>na</strong> śp. Leo<strong>na</strong> Do<strong>na</strong>ta lub też towarzystwa asekuracyjne, w <strong>który</strong>ch nieboszczykbył ubezpieczony, mogą roś<strong>ci</strong>ć sobie poważne pretensje fi<strong>na</strong>nsowe. Radziłbym teżpanu profesorowi zawczasu porozumieć się co do tych spraw ze swoim adwokatem.– Dziękuję panu sędziemu – powiedział Wilczur.Była już godzi<strong>na</strong> dziesiąta, gdy Wilczur wyszedł z lecznicy. Na dole zobaczył oczekującą<strong>na</strong>ń Łucję. Wzruszył go jej wygląd. Przez myśl mu przeszło, że ta bied<strong>na</strong> dziewczy<strong>na</strong>, zroz-174


paczo<strong>na</strong> i przybita z<strong>da</strong>rzeniami, w <strong>który</strong>ch kręgu mimo woli się z<strong>na</strong>lazła, może popełnić jakieśszaleństwo.Uśmiechnął się i wziął ją pod rękę.– No, droga pani, więcej hartu, więcej hartu. Nie moż<strong>na</strong> tak się przejmować. Żaden człowieknie może być absolutnie pewien nieomylnoś<strong>ci</strong> wszystkich swoich działań. I żaden lekarz.Stało się, trzeba <strong>na</strong>d tym ubolewać, trzeba odtąd zdwoić uwagę, ale nie moż<strong>na</strong> popa<strong>da</strong>ćw depresję.Łucja potrząsnęła głową.– Nie, panie profesorze. To nie jest depresja. To jest rozpacz <strong>na</strong> myśl o tym, że pan profesormoże być istotnie przeko<strong>na</strong>ny o moim niedbalstwie. Wszystkie okolicznoś<strong>ci</strong> skła<strong>da</strong>ją sięprze<strong>ci</strong>wko mnie... Tak ch<strong>ci</strong>ałabym, by pan pozwolił mi wytłumaczyć się...Wilczur mocniej przy<strong>ci</strong>snął jej rękę.– Ależ, droga panno Łucjo...– Nie, nie, panie profesorze – przerwała mu. – Obiektywnie rzecz biorąc, zasługuję <strong>na</strong> potępieniei wiem, że nie może pan <strong>na</strong><strong>da</strong>l korzystać z moje] współpracy. Narażać się <strong>na</strong> współpracęze mną. Jestem <strong>na</strong> wszystko przygotowa<strong>na</strong>. Chodzi mi tylko o to, by pan uwierzył mi,by pan nie wątpił... Moją winą nie jest ani niedbalstwo, ani <strong>na</strong>wet lekkomyślność... Może tylko<strong>na</strong>dmiar zaufania do dobrej woli i lojalnoś<strong>ci</strong>... profesora Dobranieckiego... Poniosęwszystkie konsekwencje... Jeżeli mi <strong>na</strong>wet prawo praktyki odbiorą, niech będzie!... Ale niechmi pan uwierzy...– Ależ wierzę, wierzę, droga pani – zapewnił Wilczur. – I może pani być spokoj<strong>na</strong>, niktpani niczego nie odbierze, zostanie pani po <strong>da</strong>wnemu w lecznicy i nie zmniejszy się mojezaufanie do pani ani odrobinę.Szli przez chwilę w milczeniu i Wilczur odezwał się niezwykłym u mego surowym tonem:– Pani jest mło<strong>da</strong>, bardzo mło<strong>da</strong> i dlatego wybaczę pani i to jedyne prawdziwe przewinienie,które pani popełniła. Które pani popełniła teraz... Postaram się zapomnieć, że mogła paniprzez chwilę bo<strong>da</strong>j wątpić o dobrej woli profesora Dobranieckiego, o dobrej woli jakiegokolwieklekarza. Lekarz może się mylić, ale nie ma <strong>taki</strong>ego <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e, słyszy pani, nie ma <strong>taki</strong>ego,<strong>który</strong> by dla jakichkolwiek powodów mógł dopuś<strong>ci</strong>ć się <strong>na</strong>rażenia <strong>na</strong> niebezpieczeństwośmier<strong>ci</strong> pacjenta. To pani, jako lekarka, powin<strong>na</strong> zrozumieć... Pani powin<strong>na</strong> w to wierzyć! Zchwilą, gdy się przestaje w to wierzyć – trzeba przestać być lekarzem.Łucja odezwała się tonem wyjaśnienia:– Ja tylko ch<strong>ci</strong>ałam zaz<strong>na</strong>czyć, panie profesorze, że profesor Dobraniecki...– Nie mówmy o tym więcej – przerwał jej stanowczo. – Niech panią Bóg broni przed kimkolwiekzwierzać się z jakichś swoich... No, <strong>da</strong>jmy temu spokój. Niech pani patrzy, jakąpiękną mamy noc. Ile gwiazd.Pochylił się ku mej z uśmiechem.– Lubię jesień. Lubię jesień. A pani?Rozdział IIITreść porannych gazet przyprawiła panią Ninę Dobraniecką o wypieki. Kazała sobie przynieśćwszystkie i nie było wśród nich <strong>taki</strong>ej, która by nie po<strong>da</strong>wała wywiadu z jej mężem.Prawie wszystkie też zawierały ostre, potępiające komentarze o karygodnym niedbalstwie wlecznicy, która od lat słynęła z wzorowego porządku i z wysokiego poziomu lekarskiego.Niektóre pisma występowały wręcz z żą<strong>da</strong>niem ustąpienia profesora Wilczura, inne wyrażałyobawy, że jeżeli w tej lecznicy w tak niedbały sposób odniesiono się do pacjenta bogatego isłynnego <strong>na</strong> całym świe<strong>ci</strong>e, to w jakiż sposób traktuje się tam ludzi zwykłych. Wszystkiedzienniki przypomi<strong>na</strong>ły również, że wieloletnia amnezja profesora Wilczura nie mogła pozo-175


stać bez wpływu <strong>na</strong> stan obecny jego władz duchowych, czego dowodem są cho<strong>ci</strong>ażby pozostałoś<strong>ci</strong>z<strong>na</strong>chorskich upodobań w stosowaniu ziół, <strong>na</strong>wet <strong>taki</strong>ch, które oficjalnie <strong>na</strong>uka od<strong>da</strong>w<strong>na</strong> już uz<strong>na</strong>ła za bezwartoś<strong>ci</strong>owe lub wręcz szkodliwe.Wywiad udzielony przez męża wy<strong>da</strong>ł się pani Ninie za słaby. Ten człowiek pominął oto<strong>na</strong>jświetniejszą okazję do zdruzgotania, do ostatecznego zdruzgotania prze<strong>ci</strong>wnika i usunię<strong>ci</strong>ago z widowni. Niepotrzebne były te przesadne komplementy pod adresem Wilczura. Należałowyraźniej podkreślićjego wiek i przytoczyć coś <strong>na</strong> dowód objawów <strong>na</strong>wrotu amnezji. Przewertowawszy pismapani Ni<strong>na</strong> <strong>na</strong><strong>ci</strong>snęła guzik dzwonka.– Czy pan profesor już wstał? – zapytała pokojówkę.– Pan profesor wyszedł już przed godziną.– Przed godziną? – zdziwiła się pani Ni<strong>na</strong>.Wczoraj nie widziała męża. O śmier<strong>ci</strong> Do<strong>na</strong>ta dowiedziała się z do<strong>da</strong>tków <strong>na</strong>dzwyczajnych.Kilkakrotnie próbowała połączyć się telefonicznie z mężem, w lecznicy jed<strong>na</strong>k odpowia<strong>da</strong>noje) zawsze, że nie może podejść. Wró<strong>ci</strong>ł do domu późną nocą, gdy już spała. A terazprzed ósmą wyszedł z domu, czego prawie nigdy nie robił.– Możesz odejść i przygotuj mi kąpiel – odprawiła pokojówkę.Pani Ni<strong>na</strong> postanowiła nie próżnować. Przede wszystkim <strong>na</strong>leżało się dowiedzieć, jaki rezo<strong>na</strong>nswśród z<strong>na</strong>jomych wywołały artykuły porannej prasy, i postarać się o to, by usposobićróżne wpływowe osobistoś<strong>ci</strong> jak <strong>na</strong>jkrytyczniej do osoby Wilczura. Nie było to zbyt trudneza<strong>da</strong>nie w tej atmosferze, jaką wytworzyły wypadki. Każdy z interlokutorów pani Niny z<strong>da</strong>wałsobie prze<strong>ci</strong>eż sprawę, że pani Dobraniecką, jako żo<strong>na</strong> zastępcy i <strong>na</strong>jbliższego współpracownikaWilczura, może posia<strong>da</strong>ć z<strong>na</strong>cznie ś<strong>ci</strong>ślejsze i obfitsze informacje o przebiegu operacjii przyczy<strong>na</strong>ch śmier<strong>ci</strong> Do<strong>na</strong>ta niż prasa.I pani Ni<strong>na</strong> nie zawiodła tych oczekiwań.Miała rozległe stosunki i umiała mówić przekonywająco. W rezulta<strong>ci</strong>e plotki i komentarzedookoła tragicznego z<strong>da</strong>rzenia w<strong>ci</strong>ąż <strong>na</strong>rastały, przybierając formę <strong>na</strong>jbardziej fantastycznychhipotez, domysłów i podejrzeń. Warszawa tak była <strong>na</strong>siąknięta tą sprawą, że me mogła o<strong>na</strong>zniknąć również i z łamów prasy. Nie była to kampania skierowa<strong>na</strong> wprost prze<strong>ci</strong>w osobieprofesora Wilczura, lecz w isto<strong>ci</strong>e godziła w jego pozycję w świe<strong>ci</strong>e lekarskim i w jego sławęchirurga.Pani Ni<strong>na</strong> nie <strong>na</strong>leżała do osób, które przebierają w środkach walki, me <strong>na</strong>leżała do osóbcofających się przed jakimkolwiek krokiem, jeżeli krok ten mógł zbliżyć ją do celu. Po kilkudniach z tego właśnie powodu między nią i mężem doszło do ostrej scysji.Profesor Dobraniecki podczas konsylium u jednego z pacjentów usłyszał od doktora Hryniewiczatak nonsensowny zarzut pod adresem Wilczura, że przez samo poczu<strong>ci</strong>e przyzwoitoś<strong>ci</strong>musiał mu zaprzeczyć. Zarzut polegał <strong>na</strong> tym, że rzekomo Wilczur w nie<strong>który</strong>ch wypadkach,zamiast leczenia, stosuje z<strong>na</strong>chorskie „zamawianie”. Dobraniecki przez moment przypuszczał<strong>na</strong>wet, że w stosunku do niego Hryniewicz u<strong>ci</strong>eka się do podstępnej prowokacji.– Nonsens, panie kolego – powiedział krzywiąc się. – Jak pan może wierzyć podobnymniedorzecznoś<strong>ci</strong>om?– Moja siostra słyszała to od pańskiej żony – odpowiedział lekarz. • Dobraniecki bąknąłcoś o nieporozumieniu, które tu musiało zajść, jed<strong>na</strong>k po powro<strong>ci</strong>e do domu zaczął robić żoniegwałtowne wymówki.– Ty doprawdy nie z<strong>na</strong>sz miary i nie masz poczu<strong>ci</strong>a zdrowego sensu. Prze<strong>ci</strong>eż w ten sposóbtylko mnie kompromitujesz. Prze<strong>ci</strong>eż me moż<strong>na</strong>w ludzi wmawiać absurdów, <strong>który</strong>m nikt rozsądny nie uwierzy. Pani Ni<strong>na</strong> wzruszyła ramio<strong>na</strong>mi.– A jed<strong>na</strong>k widzisz, że uwierzyli.– Albo u<strong>da</strong>wali, że wierzą – podkreślił z <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem.176


– Mój drogi, bądź przeko<strong>na</strong>ny, że jeżeli o kimś mówisz źle, zawsze <strong>ci</strong> uwierzą.– A jed<strong>na</strong>k proszę <strong>ci</strong>ę, Nino, byś pohamowała swoją akcję. Wilczur dosko<strong>na</strong>le się orientuje,komu może zależeć <strong>na</strong> psu<strong>ci</strong>u jego opinii. W jego zachowaniu się w stosunku do mnie wostatnich dniach dostrzegam coraz więcej rezerwy i chłodu. Gdy zostanie wyprowadzony zrównowagi, może mi bardzo zaszkodzić.– W jaki sposób?– W bardzo prosty. Może mnie oskarżyć o kampanię oszczerczą prze<strong>ci</strong>w niemu.Uśmiechnęła się ironicznie.– Przed kim oskarżyć?– To obojętne. W se<strong>na</strong><strong>ci</strong>e akademickim, w Związku, a bo<strong>da</strong>j w prasie. Nie zapomi<strong>na</strong>j, że<strong>ci</strong>eszy się on w<strong>ci</strong>ąż jeszcze wielkim autorytetem. A jed<strong>na</strong> operacja śmiertel<strong>na</strong>... nie może <strong>taki</strong>egoautorytetu obalić.Profesor Dobraniecki miał rację. Śmierć Do<strong>na</strong>ta nie zdołała obalić autorytetu profesoraWilczura, zachwiała nim jed<strong>na</strong>k poważnie. Najdobitniej wyraziło się to <strong>na</strong> dorocznym zebraniuZwiązku podczas wyborów.Pozycja Wilczura była w<strong>ci</strong>ąż jeszcze tak moc<strong>na</strong>, że Dobraniecki uważał za rzecz wskazanącofnąć swoją kandy<strong>da</strong>turę <strong>na</strong> stanowisko prezesa i wysunąć kandy<strong>da</strong>turę Wilczura. Nastąpiłogłosowanie i Wilczur został wybrany. Lecz o ile przed dwoma tygodniami wybór <strong>na</strong>stąpiłbyjednomyślnie, tym razem przeszedł tylko niez<strong>na</strong>czną większoś<strong>ci</strong>ą kilku głosów przy wieluwstrzymujących się od głosowania.Na zebraniu Wilczur nie był obecny. Głęboko przejęty swoimi troskami po prostu zapomniało zebraniu, zaś zawiadomiony o wynikach, <strong>na</strong>pisał krótki list do Związku, oświadczając,że wyboru przyjąć nie może. Tłumaczył się zmęczeniem i tym, że stanowiska publicznepowinni zajmować ludzie młodsi. W isto<strong>ci</strong>e przejmowała go wstrętem myśl, że przyjmującwybór, musiałby ustawicznie stykać się z tymi ludźmi, którzy głosowali prze<strong>ci</strong>w niemu, którzyuwierzyli haniebnym plotkom i oszczerstwom, krążącym po mieś<strong>ci</strong>e i z<strong>na</strong>jdującym echaw wielu dziennikach, ba, <strong>na</strong>wet w pismach fachowych.Miał jeszcze i inne kłopoty. Mianowi<strong>ci</strong>e pewnego dnia zgłosił się doń przedstawi<strong>ci</strong>el towarzystwaasekuracyjnego, w <strong>który</strong>m Do<strong>na</strong>t był ubezpieczony <strong>na</strong> kolosalną sumę. Towarzystwostało <strong>na</strong> stanowisku, że odpowiedzialność za śmierć śpiewaka ponosi profesor Wilczur i że onteż winien uiś<strong>ci</strong>ć kwotę ubezpieczenia. A to dla Wilczura rów<strong>na</strong>ło się – ruinie.Pomimo to bez <strong>na</strong>mysłu oświadczył, iż gotów jest pokryć całą sumę. Czy mógł <strong>na</strong>rażać się<strong>na</strong> proces, <strong>na</strong> ekspertyzy, <strong>na</strong> wywlekanie <strong>na</strong> światło d/iemu tych wszystkich podejrzeń, któresię <strong>na</strong>gromadziły prze<strong>ci</strong>eż nie tylko w nimsamym, ale Łucji Kańskiej i w Kolskim, i zapewne w wielu innych? Musieliby stanąćprzed sądem i <strong>na</strong> pewno ktoś z nich poruszyłby te sprawy, wystąpiłby z tymi podejrzeniami,<strong>na</strong> myśl o <strong>który</strong>ch ogarnęło Wilczura przerażeniei obrzydzenie.Nie, <strong>na</strong> to się zgodzić nie mógł.W ten sposób z dnia <strong>na</strong> dzień utra<strong>ci</strong>ł niemal cały majątek. Lecznica, willa, kamienica <strong>na</strong>Puławskiej – wszystko to przeszło <strong>na</strong> własność towarzystwa asekuracyjnego. Dyrekcja tegotowarzystwa wykazała i tak wiele życzliwoś<strong>ci</strong> i dobre) woli, pozostawiając Wilczura <strong>na</strong> czelelecznicy i wyz<strong>na</strong>czając mu względnie wysokie pobory oraz pozostawiając mu prawo dożywotniegozajmowania willi. Dzięki tym okolicznoś<strong>ci</strong>om sprawa została załatwio<strong>na</strong> <strong>ci</strong>cho i bezrozgłosu, <strong>na</strong> czym Wilczurowi <strong>na</strong>jbardziej zależało. Pozornie nic się nie zmieniło. O tym, żeWilczur przestał być w lecznicy wszechwładnym panem i zależał teraz od prezesa TowarzystwaAsekuracyjnego Tuchwica,nikt nie wiedział.I sam Wilczur zresztą nie odczuwał tej zmiany. Od wielu lat nie przywiązywał do pieniędzywielkiej wagi. Kiedyś, gdy była z nim jeszcze jego żo<strong>na</strong>, śp. Beata, umiał pracować po177


kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e godzin <strong>na</strong> dobę, wierzył, że przepychem luksusowych samochodów, drogich futeri biżuterii może <strong>da</strong>ć jej radość, <strong>da</strong>ć szczęś<strong>ci</strong>e. I oto pewnego dnia zostawiła to wszystko, zostawiłai odeszła, zabierając małą Mariolę. Wraz z jej odejś<strong>ci</strong>em rozwiały się jego złudzenia.Wszystkie dotychczasowe wysiłki, cała <strong>ci</strong>ężka i zawzięta walka o byt wy<strong>da</strong>ła się śmiesznymnieporozumieniem, bezsensownym trudem,tragiczną pomyłką.A potem przyszły lata... zupełnie inne lata... Kto wie, czy nie <strong>na</strong>leży ich błogosławić, tychlat spędzonych <strong>na</strong> szlakach włóczęgi, lat spędzonych wśród dobrych ludzi, gdy praca z siekierąw ręku lub z <strong>ci</strong>ężkim workiem <strong>na</strong> plecach była pracą dla zwykłego kawałka chleba... Utratapamię<strong>ci</strong>. Tak. Przez długie lata nie wiedział, kim jest, skąd pochodzi, jak się <strong>na</strong>zywa. A czyżutrata pamię<strong>ci</strong> wówczas nie była dlań dobrodziejstwem? Czyż nie powinien błogosławić Bogaza to, że mu odebrał świadomość przeszłoś<strong>ci</strong>, świadomość śmiertelnej rany za<strong>da</strong>nej w serce,w nieprzytomnie kochające serce, przez kobietę, przez po<strong>na</strong>d wszystko kochaną kobietę...Popiół czasu przyprószył przeszłość, popiół czasu przyprószył włosy... Z przeszłoś<strong>ci</strong> zostałamu tylko Mariola... Czy została?... Od trzech lat, odkąd wyszła za mąż, widział ją tylkojeden raz. Nie miał do niej ani do Leszka o to żalu. Cóż, każdy ma własne ży<strong>ci</strong>e. Młode p<strong>taki</strong>wylatują z gniazd, zakła<strong>da</strong>jąc własne, i już nigdy do <strong>da</strong>wnych nie powracają. Leszkowie zamieszkaliw Ameryce, a cho<strong>ci</strong>aż pisują często, coraz bardziej z<strong>na</strong>ć w ich listach tę odległośćwielu tysięcy kilometrów, tę przegrodę wielu tysięcy innych, odmiennych, obcych warunkówbytu, jakie ich dzielą odniego.– Nie jestem im potrzebny – myślał Wilczur – a przy ich bogactwie mc odczują <strong>na</strong>wet tejstraty, że w spadku po mnie mc nic dostaną.W spadku. Pierwszy raz mu to przyszło <strong>na</strong> myśl, że jest już stary. Dotychczas <strong>na</strong>wał codziennejpracy i jego niezmordowa<strong>na</strong> energia zasłaniały mu przed oczyma fakt, że dobiegajuż tego wieku, w <strong>który</strong>m większość ludzi myśli tylko o śmier<strong>ci</strong>. Gdy przeczytał te słowa wwywiadzie Dobranieckiego, wy<strong>da</strong>ły mu się tak śmieszne i tak nikczemne, jak i reszta jegoperfidnych wynurzeń. Mijały jed<strong>na</strong>k dni i tygodnie, a coraz więcej myślał o swojej staroś<strong>ci</strong>.Wprawdzie po <strong>da</strong>wnemu codziennie już o siódmej rano był <strong>na</strong> nogach, a o ósmej w lecznicy,ale już popołudnia <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej spędzał w domu. Przeważnie samotnie.Czuł się zmęczony. W związku z nieustającymi <strong>na</strong>paś<strong>ci</strong>ami, <strong>na</strong> które nie odpowia<strong>da</strong>ł, pogarszałsię w<strong>ci</strong>ąż jego stan nerwowy, a to odbijało się <strong>na</strong> zdrowiu i samopoczu<strong>ci</strong>u.W tym to okresie zaczął pić. Nie był to <strong>na</strong>łóg. Po prostu stary, doświadczony Józef, służącyWilczura, któregoś dnia zaproponował mu wypi<strong>ci</strong>e kieliszka koniaku.– Zmarzł pan trochę, panie profesorze. Dobrze to panu zrobi.Od tego dnia, gdy po obiedzie zasia<strong>da</strong>ł przed kominkiem w gabine<strong>ci</strong>e, zawsze obok czarnejkawy <strong>na</strong> stoliku stała butelka z koniakiem. Kilka kieliszków rozgrzewało go z<strong>na</strong>komi<strong>ci</strong>e,pozwalało oderwać myśl od przykrej rzeczywistoś<strong>ci</strong>, <strong>da</strong>wało złudzenie pogody i zadowolenia.A przede wszystkim usypiało nerwy, nerwy, które w ostatnich czasach <strong>na</strong>prawdę potrzebowałyspokoju.Nieustające a<strong>taki</strong> <strong>na</strong> Wilczura musiały wywrzeć swój wpływ <strong>na</strong>wet <strong>na</strong> <strong>na</strong>jbliższe jego otoczenie.W lecznicy, jak to zdołał zauważyć, część personelu odnosiła się doń krytycznie i wyraźnieoscylowała ku Dobranieckiemu, czy to z przeko<strong>na</strong>nia, czy po to, by pozyskać jegowzględy w przewidywaniu, że zbliża się ponownie okres jego władzy.Stosunek Wilczura do Dobranieckiego nie zmienił się pozornie w niczym. Zmuszeni docodziennego stykania się <strong>na</strong> terenie lecznicy, po <strong>da</strong>wnemu konferowali z sobą, odbywali konsyliai <strong>na</strong>rady. Obaj jed<strong>na</strong>k starali się ograniczyć wzajemny kontakt do minimum. Unikali teżjakiegokolwiek zatargu. Toteż gdy profesor Dobraniecki zapowiedział sekretarzowi, by odtądnie <strong>da</strong>wano mu pacjentów z czwartego piętra (oddział bezpłatny). Wilczur przyjął to do wiadomoś<strong>ci</strong>bez protestu i odtąd sam wizytował ten oddział.178


Na tym właśnie oddziale spotkało go niespodziewane przeży<strong>ci</strong>e. Podczas jednej z wizytacjipoz<strong>na</strong>ł człowieka, którego przywieziono mu pod <strong>na</strong>zwiskiem Cypria<strong>na</strong> Jemioła, a raczej Jemiołpoz<strong>na</strong>ł Wilczura.Było to tak: profesorowi <strong>da</strong>no z<strong>na</strong>ć, że pacjent ten odzyskał przytomność. Gdy Wilczurwszedł do jego pokoju i pochylił się <strong>na</strong>d chorym, ten uniósł powieki i przez dłuższą chwilęwpatrywał się przytomnym wzrokiem w twarz profesora, potem lekko się uśmiechnął i powiedział:– „How do you do, <strong>da</strong>rling.– Skąd ja pa<strong>na</strong> z<strong>na</strong>m? – zapytał Wilczur. Pacjent w uśmiechu odsłonił spróchniałe zęby.– Przedstawił <strong>na</strong>s sobie mistrz ceremonii <strong>na</strong> przyję<strong>ci</strong>u u księżnej Montecuculi.Profesor zaśmiał się.– Naturalnie, poz<strong>na</strong>ję też pański głos i sposób mówienia.– To nietrudno, mon cher. Mam zwyczaj zmieniać głos tylko jeden raz w ży<strong>ci</strong>u. W okresiepacholęcej mutacji. Co zaś dotyczy sposobu mówienia, nie przestaję nigdy być wytworny.Profesor przysunął sobie krzesło i usiadł.– A jed<strong>na</strong>k musiało to być <strong>da</strong>wno, bardzo <strong>da</strong>wno – powiedział w zamyśleniu.Jemioł przymknął oczy.– Gdybym się jeszcze umiał dziwić czemukolwiek <strong>na</strong> tym świe<strong>ci</strong>e, tobym się dziwił, że niespotykamy się właśnie <strong>na</strong> tamtym. Cóż za zbieg okolicznoś<strong>ci</strong>! Dobrodzieja, o ile mnie pamięćnie myli, wiele lat temu pozbawiono możnoś<strong>ci</strong> kontynuowania doczesnego żywota i wyprawionoad patres. Mnie kilku serdecznych przyja<strong>ci</strong>ół wyekspediowało w tymże kierunku nie<strong>da</strong>wno.I oto spotykamy się w <strong>ci</strong>epłym szpitalu. Pan jest doktorem?– Tak – potwierdził Wilczur. – Operowałem pa<strong>na</strong>. Był pan nieludzko pokrajany.– Bardzo mi przykro, że pa<strong>na</strong> trudziłem, signore. Mille grazzia. Ale skoro pan jest lekarzem,niechże mi pan przede wszystkim powie, czy mi nie u<strong>ci</strong>ęto jakiejś kończyny.– Nie. Będzie pan zupełnie zdrów.– To jest dość przyjem<strong>na</strong> wiadomość. Przyjem<strong>na</strong> dla Drożdżyka, <strong>który</strong> tam <strong>na</strong> pewno tęskniza mną i wypłakuje swoje piękne oczy. Przypomi<strong>na</strong> pan sobie Drożdżyka, dottore?– Drożdżyka? – Profesor zmarszczył brwi.– Tak, my dear, mówię o słynnym etablissement Drożdżyk, rue Witebska quinze... Restauracjaz punktu widzenia fiskalnego zaliczo<strong>na</strong> do trze<strong>ci</strong>ego rzędu, ale pierwszorzęd<strong>na</strong> podwzględem towarzyskim, obyczajowym i moralnym. Etablissement Drożdżyk. Nic to panu niemówi? Rendezyous eleganckiej Warszawy. High lite... Tam właśnie mieliśmy zaszczyt iprzyjemność.Profesor Wilczur przetarł czoło.– Czyżby?... to pan... pan mnie wtedy zaczepił <strong>na</strong> ulicy?...– Si, amico. Toczno tak, tak imienno. Wstąpiliśmy do Drożdżyka, by przy czterdziestopię<strong>ci</strong>oprocentowymroztworze alkoholu poruszyć pewne zagadnienia abstrakcyjne, co się <strong>na</strong>mteż w zupełnoś<strong>ci</strong> u<strong>da</strong>ło. O ile sobie przypomi<strong>na</strong>m, miał pan wówczas jakieś przykroś<strong>ci</strong> i, niestety,zbyt opasły pugilares w kieszeni. Od owego dnia używałem pańskiego przykładu jakoargumentu, ilekroć głosiłem cnotę ubóstwa. Zawsze byłem z<strong>da</strong>nia, że bogactwo me <strong>da</strong>jeszczęś<strong>ci</strong>a. Gdyby pan nie miał wówczas tyle pieniędzy, nie zdzielono by pa<strong>na</strong> łomem po głowiei nie topiono w gliniance.Jemioł spojrzał w oczy Wilczurowi i do<strong>da</strong>ł:– Nein, mein Herr, vous vous trompez. Ja nie brałem w tym udziału. Dowiedziałem się o wszystkim <strong>na</strong>zajutrz. Wieść gmin<strong>na</strong>. Legen<strong>da</strong>. Jeszcze jed<strong>na</strong> legen<strong>da</strong> dorozmyślań <strong>na</strong>d znikomoś<strong>ci</strong>ą rzeczy ludzkich.Wilczur odruchowo sięgnął ręką do <strong>ci</strong>emienia, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m pozostała bliz<strong>na</strong>.– Więc to tak było?179


– Tak, wodzu. Nie śniło mi się nigdy, że ujrzę <strong>ci</strong>ę kiedyś jeszcze. Od owego dnia profesordość często odwiedzał Jemioła, <strong>który</strong> zresztą szybko powracał do zdrowia. Pole<strong>ci</strong>ł go teższczególniejszej opiece panny Łucji, która zajęła się nim ze zdwojoną gorliwoś<strong>ci</strong>ą. Wilczurnie mógł nie zauważyć, że ta mło<strong>da</strong> dziewczy<strong>na</strong> z <strong>na</strong>dzwyczajnym poświęceniem od<strong>da</strong>je siępracy, jakby chcąc wy<strong>na</strong>grodzić błąd, <strong>który</strong> popełniła. Nie mógł również nie dostrzec, że Łucja<strong>da</strong>rzy go szczególniejszą sympatią, że w jej wzroku z<strong>na</strong>jduje wiele <strong>ci</strong>epła, serdecznegowspółczu<strong>ci</strong>a, przyjaźni i jakby jakiejś prośby.Czasami wychodzili razem z lecznicy i wówczas odprowadzała go do domu. Mówił <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ejo sprawach zawodowych, z<strong>da</strong>rzało się jed<strong>na</strong>k, że rozmowa schodziła <strong>na</strong> kwestie osobiste.Dowiedział się, że Łucja jest sierotą. Pochodziła z Sandomierza, lecz od dziecka wychowywałasię w Warszawie. Na wychowanie jej i wykształcenie łożyła stryjenka, która równieżumarła przed kilku laty. Opowiedziała mu też, że kiedyś była zaręczo<strong>na</strong>, lecz po niedługimczasie przeko<strong>na</strong>ła się, że młody inżynier, <strong>który</strong> u<strong>da</strong>wał przed nią miłość, był człowiekiembezwartoś<strong>ci</strong>owym, i wtedy z nim zerwała.– A teraz widzę – zauważył Wilczur – że kolega Kolski jest panią bardzo zajęty.Lekko wzruszyła ramio<strong>na</strong>mi.– Kolski, profesorze, jest właśnie kolegą, jest bardzo porządnym chłopcem, lubię go iuz<strong>na</strong>ję jego wartoś<strong>ci</strong>, ale to nie są te wartoś<strong>ci</strong>, które mogłyby wywołać jakieś głębsze uczu<strong>ci</strong>e.Przez chwilę szli w milczeniu.– A czyż w kobie<strong>ci</strong>e wywołują uczu<strong>ci</strong>a jakieś wartoś<strong>ci</strong>?... Nie uro<strong>da</strong>, nie młodość, nie...czy ja wiem... wdzięk?... Zaprzeczyła ruchem głowy.– Nie, profesorze. To, o czym pan wspomniał, może zainteresować tylko bardzo płytkiekobiety. Sądzę, że my... że ja szukałabym w mężczyźnie przede wszystkim bogactwa jegoduszy, że ch<strong>ci</strong>ałabym w nim z<strong>na</strong>leźć jakby wielką bibliotekę przeżyć, przemyśleń, tragedii iwzlotów, jakby muzeum, żywe muzeum... Nie umiem tego określić. Może to są złe porów<strong>na</strong>nia.Powiem tak:chcę, by jego dusza była instrumentem wielostronnym, by zawierała w sobie tyle cech idźwięków, ilu bym przez całe swoje ży<strong>ci</strong>e w nim odkryć i poz<strong>na</strong>ć me mogła, i nie wy<strong>da</strong>je misię, bym miała być pod tym względem wyjątkiem. Z<strong>da</strong>je mi się, że to jest bardzo kobiece,ogólnokobiece... Ta ch<strong>ci</strong>wość, to pragnienie czuwania <strong>na</strong>d wieloma, wieloma skarbami, <strong>który</strong>ch<strong>na</strong>sz umysł nie ogarnia, a które moż<strong>na</strong> cenić i cz<strong>ci</strong>ć... Bo tylko czcząc moż<strong>na</strong> kochać.Biały śnieg pokrył ulice Warszawy i lekko skrzypiał pod ich stopami. Światło latarń załamywałosię w si<strong>na</strong>wych smugach <strong>ci</strong>enia. Upierzone drzewa stały <strong>ci</strong>che, nieruchome, dostojne.– To niepraw<strong>da</strong> – powiedział po dłuższej pauzie Wilczur. – Przeko<strong>na</strong> się pani kiedyś, że toniepraw<strong>da</strong>.– Nigdy się o tym nie przeko<strong>na</strong>m – zaprzeczyła z przeko<strong>na</strong>niem, lecz on z<strong>da</strong>wał się jejsłów nie słyszeć i mówił <strong>da</strong>lej:– To młodość dyktuje pani te słowa, to młodość podsuwa te myśli. Brak doświadczenia.Miłość... miłość posłusz<strong>na</strong> jest <strong>ci</strong>ału... posłusz<strong>na</strong> prawom <strong>na</strong>tury, a duch? Duchjest duchem,jego miejsce w abstrakcji i nic <strong>na</strong> to niepomoże.W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy i Łucja powiedziała:– Nie przeko<strong>na</strong>łam się o tym i sądzę, że profesor zbyt pesymistycznie patrzy <strong>na</strong> te rzeczy.– Bo ja się przeko<strong>na</strong>łem – uśmiechnął się ze smutkiem. – Może kiedyś opowiem to pani,może kiedyś. Ku przestrodze. A teraz – oto mój dom. Dziękuję pani za miły spacer i rozmowę.Pani jest dobra, panno Łucjo.Pocałował ją w rękę <strong>na</strong> pożeg<strong>na</strong>nie.Zdejmując futro w przedpokoju przejrzał się w lustrze i stwierdził, żejest nieogolony.180


– Niech mi Józef – powiedział do służącego – codziennie rano przypomi<strong>na</strong>, że muszę sięogolić.– Codziennie wszystko jest przygotowane – z urazą w głosie zauważyłsłużący.– Tak, ale ja nie zawsze o tym pamiętam, nie zawsze pamiętam...Wypowiedziane słowa przywiodły mu <strong>na</strong> myśl dzisiejszy artykuł w jednym z pism, znowuwałkujący sprawę śmier<strong>ci</strong> De<strong>na</strong>ta. Jakiś obskurant, ukrywający się pod literami doktor X.Y.,dowodził tam, iż całkowite uleczenie z amnezji jest prawie niemożliwe. Pamięć nigdy, z<strong>da</strong>niemtego ignoranta, całkowi<strong>ci</strong>e nie wraca i muszą się powtarzać <strong>na</strong>pady.Co za absurd. I posługując się <strong>taki</strong>mi sztuczkami usiłują go zmusić do rezyg<strong>na</strong>cji. Gdybywiedzieli, że lecznica jest obecnie własnoś<strong>ci</strong>ą towarzystwa asekuracyjnego, <strong>na</strong> pewno z<strong>na</strong>leźlibysposoby nowych intryg.Przebrał się w szlafrok i zasiadł przed kominkiem. Józef przyniósł gorącą, pachnącą kawę iwieczorne gazety. Może umyślnie je tak położył, a może był to tylko przypadek, że rzu<strong>ci</strong>wszy<strong>na</strong> nie okiem Wilczur odczytał <strong>na</strong> pierwszej stronie złożonego dziennika tytuł:„Profesor Wilczur wypła<strong>ci</strong>ł rodzinie śp. Leo<strong>na</strong> Do<strong>na</strong>ta milionowe odszkodowanie”.Upłynęło kilka minut zanim wy<strong>ci</strong>ągnął rękę po pismo.„Dowiadujemy się – czytał – że towarzystwo, w <strong>który</strong>m był ubezpieczony tragiczniezmarły w lecznicy profesora Wilczura światowej sławy śpiewak polski Leon Do<strong>na</strong>t, zagroziłoniefortunnemu chirurgowi procesem o odszkodowanie. Wobec tego, że proces <strong>taki</strong> profesorWilczur oczywiś<strong>ci</strong>e by przegrał, gdyż śmierć wielkiego tenora <strong>na</strong>stąpiła wskutek karygodnegoniedbalstwa i nieporządków panujących w zakładzie profesora, musiał on uiś<strong>ci</strong>ć <strong>na</strong>leżnośćasekuracyjną, sięgającą zawrotnej sumy dwóch i pół milio<strong>na</strong> złotych. Jakopokry<strong>ci</strong>e tej sumy <strong>na</strong> własność towarzystwa przeszła lecznica profesora, jego willa, niemalwszystko, co posia<strong>da</strong>ł. Trudno nie współczuć z<strong>na</strong>komitemu chirurgowi, że dotknęła go <strong>na</strong>głarui<strong>na</strong>, z drugiej jed<strong>na</strong>k strony niech wypadek ten będzie przestrogą dla wszystkich tych lekarzy,którzy lekkomyślnie traktują ży<strong>ci</strong>e powierzonych im pacjentów...”Wilczur odłożył gazetę i szepnął do siebie:– A więc stało się...Znowu dolano oliwy do ognia. Czyjaś niedyskrecja sprawiła, czyjaś niedyskrecja albo zawzięteszpiegostwo, że podsycono znowu plotkę, że zaczniepowiedział służącemu, gdy tensię nowa orgia <strong>na</strong>paś<strong>ci</strong>...– Nie będę jadł, nie jestem głodny oz<strong>na</strong>jmił, że kolacja jest <strong>na</strong> stole.– Może cho<strong>ci</strong>aż filiżanka bulionu?– Nie, dziękuję. Niech mi Józef jeszcze <strong>da</strong> kawy... Tak, i koniaku.Tej nocy profesor Wilczur wcale nie położył się do łóżka. Nadmiar wypitej kawy i alkoholusprawił, że rankiem ujrzał w lustrze swą twarz poszarzałą, zmęczoną i obrzmiałą. Pomimozmęczenia zmusił się do tego, by ogolić się starannie, i punktualnie zjawił się w lecznicy.Nietrudno było zauważyć, że wczorajsza wiadomość z pisma była tu już wszystkim z<strong>na</strong><strong>na</strong>.Doktor Żuk, referując program dnia i stan chorych, nie ośmielił się wprawdzie zapytać Wilczurao nic, ale jego spojrzenia świadczyły, że pytania miał <strong>na</strong> końcu języka.Program przewidywał sześć operacji: jed<strong>na</strong> trepa<strong>na</strong>cja czaszki, trzy zestawienia złamanychkoś<strong>ci</strong> w kończy<strong>na</strong>ch i wy<strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>e wyrostka robaczkowego czter<strong>na</strong>stoletniej dziewczynce, którąprzywieziono w nocy. Poza pierwszą wszystkie operacje były łatwe i zwykłe.Po godzinnej wizytacji profesor przeszedł do sali operacyjnej. Od pamiętnego wypadku zDo<strong>na</strong>tem każdego pacjenta do<strong>da</strong>tkowo ba<strong>da</strong>ł osobiś<strong>ci</strong>e, sprawdzając stan jego serca i ba<strong>da</strong>jąc,czy nie <strong>ci</strong>erpi <strong>na</strong> idiosynkrazję do któregokolwiek z środków usypiających. Zabierało to sporoczasu, lecz wolał polegać tylko <strong>na</strong> sobie.181


Pierwsza operacja trwała przeszło godzinę i u<strong>da</strong>ła się dosko<strong>na</strong>le. Pogrypowy wrzód w mózguzostał prze<strong>ci</strong>ęty i oczyszczony. Następne poszły również łatwo. Ostatnią jed<strong>na</strong>k Wilczurpostanowił przesunąć o pół godziny. Musiał odpocząć. Nie przespa<strong>na</strong> noc i <strong>na</strong>pię<strong>ci</strong>e nerwowezrobiły swoje. Gdy siedział w ubieralm, przyszedł Dobraniecki, przywitał się i powiedział:– Mówił mi Ranccwicz, że jest pan zmęczony. Może do tego wy<strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a wyrostka robaczkowegowyz<strong>na</strong>czyć kogoś innego?– Nie, dziękuję panu – blado uśmiechnął się Wilczur.– Bo ja jestem teraz wolny... Ewentualnie...– Nie. Dziękuję bardzo – nie mógł opanować poirytowanego tonu Wilczur.Wstał i <strong>na</strong><strong>ci</strong>snął dzwonek.– Pacjentkę <strong>na</strong> salę – rozległ się za drzwiami głos sanitariusza.Dobraniecki wyszedł. Wilczur otworzył podręczną szafkę, wyjął z niej słoik z bromem,wsypał dość dużą <strong>da</strong>wkę do szklanki, <strong>na</strong>lał wody i wypił.Gdy przystępował do operacji, był już zupełnie opanowany i pewny każdego swego ruchu.Skośne <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>e było trafnie wymierzone. Kilka kropel krwi <strong>na</strong> białym podkładzie tłuszczowymi sinof]oletowa gmatwani<strong>na</strong> kiszek. Rozżarzony drut aparatu elektrycznego krótkim, ostrymsykiem spełnił swoje za<strong>da</strong>nie i obrzmiały wyrostek robaczkowy z<strong>na</strong>lazł się w szklance z formalmą.Operacja dobiegała końca. W czterdziestej piątej minu<strong>ci</strong>e profesor Wilczur założyłklamry....Dwa<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e, trzy<strong>na</strong>śnie, czter<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e, pięt<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e – liczył doktor Żuk <strong>na</strong>rzędzia.Chorą wywożono z sali.– Brak jednej sztuki – spokojnie powiedział doktor Żuk. Moment konster<strong>na</strong>cji. ProfesorWilczur, <strong>który</strong> już zdejmował maskę, powiedział ochrypłym głosem:– Z powrotem <strong>na</strong> stół.Trzeba było po raz drugi otwierać jamę brzuszną dla wydoby<strong>ci</strong>a ze zwojów kiszek małegometalowego przedmiotu, połyskującego niklem. Upał <strong>na</strong> sali operacyjnej i zmęczenie sprawiały,że Wilczur tylko ostatnim wysiłkiem woli utrzymywał swój mózg w świadomoś<strong>ci</strong>, aręce w sprawnoś<strong>ci</strong>. Czuł, że jest bliski omdlenia. Na szczęś<strong>ci</strong>e wytrwał do końca.Pacjentkę zabrano już w chwili, gdy budziła się z <strong>na</strong>rkozy. Zataczając się wyszedł za niąWilczur <strong>na</strong> chłodny korytarz. Z<strong>da</strong>rł maskę i stał przez kilka minut oparty o parapet ok<strong>na</strong>. Powoliodzyskiwał przytomność i siły. Zrozumiał też, że ten szum, <strong>który</strong> słyszy, jest skutkiemzbyt wielkiej <strong>da</strong>wki bromu. Z wol<strong>na</strong> skierował się do rozbieralni. Przy pomocy sanitariuszaprzebrał się, kazał sobie przynieść tu futro i kapelusz i <strong>na</strong>wet nie wstępując do swego gabinetuwyszedł <strong>na</strong> ulicę.Tymczasem w lecznicy wrzało jak w ulu. Wprawdzie pozostawienie <strong>na</strong>rzędzi operacyjnychw jamie brzusznej jest dość częstym wypadkiem, <strong>który</strong> się przytrafia wielu chirurgom,powodując konieczność powtórnej operacji, profesor Wilczur jed<strong>na</strong>k słynął z tak niesłychanejprzytomnoś<strong>ci</strong> umysłu i spostrzegawczoś<strong>ci</strong>, że nigdy mu się coś podobnego nie z<strong>da</strong>rzyło.Oczywiś<strong>ci</strong>e osoby asystujące przy operacji dostrzegły również osłabienie profesora, adoktor Żuk obserwując go uważnie przewidywał <strong>na</strong>wet omdlenie i przygotował się do tego,że osobiś<strong>ci</strong>e zastąpi profesora przy dokończeniu operacji w razie wypadku.Teraz cała elita zakładu zebrała się w gabine<strong>ci</strong>e profesora Dobrameckiego, <strong>który</strong> mówił:– Szanujemy go wszyscy, uz<strong>na</strong>jemy jego zasługi, mamy dlań wiele sympatii, ale to niepowinno <strong>na</strong>m zamykać oczu <strong>na</strong> fakty: to jest stary człowiek, <strong>na</strong>leży mu się odpoczynek, a nie<strong>da</strong>je sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć. Prze<strong>ci</strong>eż podobne wypadki będą mu się z<strong>da</strong>rzałyteraz coraz częś<strong>ci</strong>ej. Nie wiem doprawdy, co począć.Wśród ogólnych po<strong>taki</strong>wań rozległ się drżący głos doktor Łucji Pańskiej:– Tu nie trzeba nic robić. Tu trzeba pootwierać ok<strong>na</strong> i wywietrzyć tę ohydną atmosferę,<strong>na</strong>d której wytworzeniem pracują ludzie złej woli. Trzeba prze<strong>ci</strong>wdziałać wstrętnym plotkom,kłamstwom i oszczerstwom. Nie wiem, czy ktokolwiek zdołałby zachować spokój i równo-182


wagę wśród tych kalumnii, podłych, podstępnych intryg i kre<strong>ci</strong>ch podkopów, <strong>który</strong>mi otoczonoprofesora Wilczura. To hańba! To wstyd! Ale mylą się <strong>ci</strong>, którzy dla własnych brudnychkorzyś<strong>ci</strong> chcą zmusić profesora Wilczura do upadku. Przeliczą się. Taki człowiek jak on nieugnie się przed podłoś<strong>ci</strong>ą nikczemnych intrygantów, wszyscy ucz<strong>ci</strong>wi staną po jego stronie!...Profesor Dobraniecki przybladł i zmarszczył brwi.– Wszyscy stoimy po jego stronie – powiedział dobitnie.– Tak? Czy i pan też, panie profesorze? – spojrzała mu wprost w oczy.Dobraniecki nie umiał ukryć wzburzenia.– Moja droga pani. Wówczas kiedy pani jeszcze chodziła w pensjo<strong>na</strong>rskim mundurku, jawy<strong>da</strong>łem biografię profesora Wilczura! Jest pani za mło<strong>da</strong> i za<strong>na</strong>dto pozwala pani sobie lekceważyćpewne dystansy. Nie uważam, bym potrzebował wyjaśniać to pani dobitniej.Doktor Łucja zmieszała się: rzeczywiś<strong>ci</strong>e między nią a Dobranieckim był <strong>taki</strong> dystans, jakmiędzy generałem a szeregowcem i tylko <strong>na</strong>głe oburzenie pozwoliło jej o tym zapomnieć <strong>na</strong>chwilę.Korzystając z tego, że Dobraniecki po ostatnim słowie odwró<strong>ci</strong>ł się do docenta Bier<strong>na</strong>ckiego,Łucja wyszła z gabinetu. Kolskiego z<strong>na</strong>lazła <strong>na</strong> drugim piętrze, kończył właśnie opatrunek.Była tak roztrzęsio<strong>na</strong>, że powiedział:– Czy się coś stało? Potrząsnęła głową.– Nie, nic. Nic ważnego. Tylko oni znowu coś knują... Ch<strong>ci</strong>ałam z panem pomówić.– Dobrze – skinął głową. – Za pięć minut będę wolny. Niech pani zaczeka w moim pokoju.W jego oczach był smutek i niepokój. Gdy przyszedł, siedziała przy biurku i płakała.– Jakiż obrzydliwy, jakiż wstrętny jest świat.Kolski delikatnie wziął końce jej palców i odezwał się tonem perswazji:– Zawsze był <strong>taki</strong>. Walka o byt nie jest dzie<strong>ci</strong>nną zabawą ani grą towarzyską, tylko wojną,nieustającą wojną, w której zarówno zęby, jak i pazury są równie dobrą bronią, jak słowa.Trudno. Tak już widocznie musi być. No, niechże srę pani uspokoi, panno Łucjo, niechże siępani uspokoi.Rozdział IVPrezes Tuchwic w zamyśleniu stukał ołówkiem po pliku <strong>ci</strong>enkich kartek, zapisanych maszynowympismem.– Przeczytałem pański memoriał, panie profesorze – mówił nie podnosząc oczu <strong>na</strong> siedzącegopo drugiej stronie biurka Dobranieckiego – przeczytałem i muszę panu powiedzieć, żestawia pan mnie w niesłychanie przykrej sytuacji. Oczywiś<strong>ci</strong>e muszę się zgodzić z nie<strong>który</strong>miargumentami pańskimi, ale zarówno pod względem prawnym, jak i osobistym nie mogę tu niczrobić.Dobraniecki poruszył się w fotelu.– Wybaczy pan, ale nie zrozumiałem.Na twarzy Tuchwica zjawił się grymas znie<strong>ci</strong>erpliwienia.– Widzi pan, profesorze, ja się nie z<strong>na</strong>m <strong>na</strong> tych waszych lekarskich rzeczach. Jestem fi<strong>na</strong>nsistąi tu z<strong>na</strong>m swoje zobowiązania. Otóż profesor Wilczur postąpił z <strong>na</strong>mi bardzo fair.Postąpił jak dżentelmen. Oczywiś<strong>ci</strong>e, mógł nie przyjąć <strong>na</strong> siebie winy, mógł zwalić ją <strong>na</strong>mternistkę, która nie zba<strong>da</strong>ła Do<strong>na</strong>ta. Oczywiś<strong>ci</strong>e wówczas miałbym prawo domagać sięwspółodpowidzialnoś<strong>ci</strong> właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela lecznicy i sąd <strong>na</strong> pewno by to przyz<strong>na</strong>ł, jed<strong>na</strong>k wątpię,byśmy wówczas mogli odzyskać całą kwotę, a poza tym sprawa <strong>ci</strong>ągnęłaby się latami. Topierwszy punkt. Winienem mu jeżeli nie wdzięczność, to przy<strong>na</strong>jmniej stosunek również fair...– Ale chyba nie kosztem ży<strong>ci</strong>a <strong>da</strong>lszych pacjentów – sarkastycznie wtrą<strong>ci</strong>ł Dobraniecki.183


– Oczywiś<strong>ci</strong>e. Jeżeli jest tak, jak pan mówi i jak pan tu <strong>na</strong>pisał, przyz<strong>na</strong>ję, że profesor Wilczurpowinien ustąpić. Ale ja go do tego zmusić nie mogę. Zawarłem z nim umowę, <strong>na</strong> mocyktórej pozostanie on kierownikiem lecznicy, póki sam zechce. To drugie. Jest i trze<strong>ci</strong> punkt.Widzi pan, mam w stosunku do Wilczura obowiązek wdzięcznoś<strong>ci</strong>. Przed wielu laty leczył onmoją matkę i wówczas uratował jej ży<strong>ci</strong>e.W gabine<strong>ci</strong>e zapanowało milczenie. Prezes powoli zapalił fajkę.– Z tych wszystkich argumentów – odezwał się Dobraniecki – istotnym argumentem jestjeden: pańska umowa z Wilczurem. Ale i tu z<strong>na</strong>jduję wyjś<strong>ci</strong>e. Czy nie mógłby pan prezespomyśleć o czymś w rodzaju emerytury? Sądzę, że <strong>na</strong> <strong>taki</strong>e rozwiązanie sprawy profesorWilczur mógłby przystać. Oczywiś<strong>ci</strong>e pod pewnym <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem.– Ale ja nie mogę wywierać żadnego <strong>na</strong><strong>ci</strong>sku – zaoponował prezes. Dobraniecki zrobiłpauzę.– Skoro towarzystwo, którego pan jest prezesem, jest właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elem lecznicy, musi panuzależeć <strong>na</strong> renomie tej lecznicy, bo renoma i tylko renoma jest jej główną wartoś<strong>ci</strong>ą. Z chwilągdy lecznica zacznie tra<strong>ci</strong>ć opinię <strong>na</strong>jlepszego zakładu tego rodzaju w stolicy, spadną też jejdochody, a zatem i obiektyw<strong>na</strong> wartość.– Rozumiem to dobrze – przyz<strong>na</strong>ł prezes. – Dlatego też muszę zapewnić pa<strong>na</strong> profesora, że by<strong>na</strong>jmniej nie zamierzamy zatrzymywać jej dla siebie. Gotowijesteśmy sprze<strong>da</strong>ć ją pierwszemu reflektantowi, <strong>który</strong> się zgłosi. Sprze<strong>da</strong>ć <strong>na</strong>wet z pewnąstratą. Wzrok Dobranieckiego ożywił się.– Za kilka miesięcy moglibyśmy o tym pomówić.– Czy pan profesor?... – za<strong>ci</strong>ekawił się prezes. Dobraniecki zrobił nieokreślony ruch ręką.– Nie ja sam. Nie rozporządzam <strong>taki</strong>mi funduszami. Ale spodziewam się z<strong>na</strong>leźć paru lekarzy,którzy weszliby ze mną do spółki. Naturalnie mogłaby być o tym mowa tylko wtedy,gdy kierownictwo przeszłoby w inne ręce. Niech pan mnie źle nie rozumie, prezesie. Nie zależymi by<strong>na</strong>jmniej <strong>na</strong> tym, bym to ja właśnie miał objąć dyrekcję. Chodzi mi przede wszystkimo bezpieczeństwo pacjentów i o utrzymanie <strong>na</strong> poziomie instytucji, której, śmiało to mogępowiedzieć, jestem współtwórcą.Prezes wstał.– Zastanowię się <strong>na</strong>d tym wszystkim, panie profesorze, i wkrótce <strong>da</strong>m panu odpowiedź.– Będę jej oczekiwał z nie<strong>ci</strong>erpliwoś<strong>ci</strong>ą, usprawiedliwioną tym, że przedłużanie się obecnegostanu rzeczy doprawdy grozi poważnymi <strong>na</strong>stępstwami.Prezes odprowadził Dobranieckiego do drzwi i znowu zagłębił się w swoim przepaś<strong>ci</strong>stymfotelu. Istotnie sprawa ta miała dlań <strong>na</strong>d wyraz przykry posmak. Gdyby to od niego zależało,gdyby nie był odpowiedzialny za fi<strong>na</strong>nse towarzystwa, wolałby <strong>na</strong> to wszystko machnąć rękąi zostawić rzeczy ich własnemu biegowi.Nie podobał mu się Dobraniecki. Oczywiś<strong>ci</strong>e wiedział, że jest to osobistość ogólnie uz<strong>na</strong><strong>na</strong>i szanowa<strong>na</strong>, uczony poważnej miary i człowiek odgrywający niemałą rolę w ży<strong>ci</strong>u towarzyskimWarszawy. Jed<strong>na</strong>kże stosunek profesora do Wilczura wy<strong>da</strong>ł się prezesowi niesmaczny, amoże <strong>na</strong>wet nielojalny.Z drugiej wszakże strony o uszy prezesa nieraz się już obijały pogłoski potwierdzające <strong>da</strong>nezawarte w memoriale Dobranieckiego.Tego wieczora prezes Tuchwic opowiedział przy kolacji żonie całą sprawę i usłyszał takąradę:– Mój drogi, <strong>na</strong>jlepiej postąpisz, jeśli zobaczysz się z Wilczurem i rozmówisz się z nimotwar<strong>ci</strong>e.– Masz rację – przyz<strong>na</strong>ł. – Zrobię to w przyszłym tygodniu. O złożeniu przez Dobranieckiegomemoriału w lecznicy wiedziano, gdyż przy jego re<strong>da</strong>gowaniu brało udział kilku lekarzy,trzymających stronę autora. Oczywiś<strong>ci</strong>e, rzecz nie <strong>da</strong>ła się utrzymać w tajemnicy iwkrótce dotarła też do wiadomoś<strong>ci</strong> Wilczura. Wysłuchał tego w milczeniu, uśmiechnął się,184


wzruszył ramio<strong>na</strong>mi i nic nie powiedział. Nazajutrz w obecnoś<strong>ci</strong> kilku osób zwró<strong>ci</strong>ł się doDobranieckiego:– Należy mi się krótki urlop. Ponieważ właśnie <strong>na</strong>dchodzą święta Bożego Narodzenia,ch<strong>ci</strong>ałbym prosić kolegę o zastępstwo, jeżeli oczywiś<strong>ci</strong>e nie ma pan innych planów.– Żadnych. Zostaję w Warszawie <strong>na</strong> święta. A pan wyjeżdża? Na długo?– Na dwa, może <strong>na</strong> trzy tygodnie. Mam przy<strong>na</strong>jmniej <strong>taki</strong>e zamiary.– Może do córki, do Ameryki?– O nie – odpowiedział niechętnie Wilczur – to zbyt <strong>da</strong>leka droga.Przypomnienie Marioli sprawiło mu przykrość. Właśnie przed paru dniami otrzymał odniej obszerny list. Wiadomoś<strong>ci</strong> o śmier<strong>ci</strong> Do<strong>na</strong>ta dotarły już do nich, jak również i to, że Wilczurzapła<strong>ci</strong>ć musiał olbrzymie odszkodowanie, które go zrujnowało. Wiedziała również Mariolao kampanii prowadzonej w Warszawie prze<strong>ci</strong>w jej ojcu, w liś<strong>ci</strong>e jed<strong>na</strong>k nie z<strong>na</strong>ć byłotego współczu<strong>ci</strong>a, którego tak mu było brak.„Zmartwiliśmy się bardzo kłopotami Tatusia – pisała Mariola. – Ale Leszek ma słuszność,gdy mówi, że to może i lepiej, że Tatuś nie będzie się przepracowywał. W wieku Tatusiatrzeba już więcej dbać o swoje zdrowie niż o zdrowie innych. Dzięki Bogu, <strong>na</strong>sza sytuacjamaterial<strong>na</strong> pozwala <strong>na</strong> to, by Tatuś mógł odpoczywać. Leszek, <strong>który</strong> bawi obecnie za interesamiw Philadelphii, telefonował wczoraj do mnie i prosił, bym zapewniła Tatusia, że będziemu wysyłał co miesiąc tysiąc dolarów, a <strong>na</strong>wet i więcej, jeżeli Tatusiowi to nie wystarczy”.Poza tym jednym ustępem list zawierał garść informacji o materialnym powodzeniu Leszkai o jakichś nieważnych sukcesach towarzyskich ich obojga.List ten głęboko zranił Wilczura. Jedyni bliscy mu ludzie uważali, że są wobec niego wporządku, jeżeli zatroszczą się o to, by nie brakło mu pieniędzy. I oni też, jak klika Dobranieckiego,uważali, że powinien wyrzec się swego umiłowanego zawodu, że nie jest już zdolnydo pracy, że powinien ustąpić miejsca młodszym.Nie rozumieli tego, że dla niego wyrzeczenie się pracy byłoby gorsze od śmier<strong>ci</strong>, że byłobyprzyz<strong>na</strong>niem się przed światem i przed sobą do tego, że ani światu, ani sobie nie jest jużpotrzebny, że stał się rupie<strong>ci</strong>em, ot, zużytym <strong>na</strong>rzędziem, które się po prostu wyrzuca <strong>na</strong>śmietnik. I to wtedy gdy bardziej niż kiedykolwiek pragnie pracować, działać, być użytecznym...Nieprawdę powiedział Dobranieckiemu.Nie zamierzał nigdzie wyjeżdżać. Cli<strong>ci</strong>ał po prostu <strong>na</strong> pewien czas odetchnąć w samotnoś<strong>ci</strong>od widoku ludzi, <strong>da</strong>ć wypoczynek nerwom, odzyskać <strong>da</strong>wny spokój, skupić myśli i od<strong>na</strong>leźćw sobie te siły, które pozwolą mu przetrwać kampanię wrogów.Zapowiedział też służącemu, by wszystkim zgłaszającym się, wszystkim bez wyjątku mówił,że „profesor wyjechał <strong>na</strong> kilka tygodni nie wiadomo dokąd”, oraz by nikogo nie wpuszczał.Stary Józef dokładnie zrozumiał polecenie pa<strong>na</strong> i odprawiał od drzwi zarówno z<strong>na</strong>jomych,jak i pacjentów profesora. Nic nudził go <strong>na</strong>wet z<strong>da</strong>waniem relacji z tego, kto przychodził.Profesor też nie pytał o to.Dwa pierwsze dni spędził w łóżku, <strong>na</strong>stępnego zabrał się do lektury zaległych czasopismfachowych i paru dzieł <strong>na</strong>ukowych, <strong>który</strong>ch jeszcze nie z<strong>na</strong>ł. Jego czyn<strong>na</strong> <strong>na</strong>tura zaczęła sięjed<strong>na</strong>k prędko buntować. Coraz częś<strong>ci</strong>ej spogią<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> zegarek, <strong>który</strong> teraz prze<strong>ci</strong>e do niczego go nie przy<strong>na</strong>glał. Wkrótce stwierdził, żeto odpoczywanie w grun<strong>ci</strong>e rzeczy męczy go bardziej niż praca. Skonstatowawszy to, zabrałsię do porządkowanie notatek i innych materiałów, które od roku zbierał do zamierzonej rozprawyo chirurgicznym leczeniu sarkomy. Gdy już był z tym gotów, <strong>na</strong>tychmiast przystąpiłdo pisania, a że każ<strong>da</strong> praca absorbowała go bez reszty, od wczesnego ranka do późnej nocyprzesiadywał przy biurku, wstając tylko po to, by w pośpiechu zjeść obiad lub kolację.185


Skutkiem tego po tygodniu praca była skończo<strong>na</strong>, co by<strong>na</strong>jmniej nie u<strong>ci</strong>eszyło Wilczura.Zaczęła go ogarniać nu<strong>da</strong>. Myśli w<strong>ci</strong>ąż krążyły dookoła spraw związanych z lecznicą, a toby<strong>na</strong>jmniej nie wpływało do<strong>da</strong>tnio <strong>na</strong> stan jego nerwów. Wydobył z biblioteki kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>etomów <strong>da</strong>wno zapomnianych, a niegdyś ulubionych poetów, lecz i to prze<strong>ci</strong>eż nie mogło muwypełnić <strong>na</strong>dmiaru wolnego czasu. Chodził bez celu po pokojach, godzi<strong>na</strong>mi stawał przedoknem, wyglą<strong>da</strong>jąc w pustkę nieruchliwej ulicy.Zaczął <strong>na</strong>wet skrupulatnie wypytywać Józefa o to, kto przychodził, kto telefonował i comówił.Pewnego dnia, stojąc przy oknie, zobaczył człowieka niosącego choinkę. Zajrzał do kalen<strong>da</strong>rzai przeko<strong>na</strong>ł się, że to dzień Wigilii. Od lat od bardzo wielu lat, ta <strong>da</strong>ta stra<strong>ci</strong>ła dlań toz<strong>na</strong>czenie uczu<strong>ci</strong>owe, jakie miała wówczas, gdy dom ten był domem rodzinnym, gdy do stołuwigilijnego sia<strong>da</strong>ł z Beatą, gdy pod choinką piętrzyły się stosy po<strong>da</strong>rków dla małej Marioli...I oto <strong>na</strong>gle ogarnęło Wilczura wprost bolesne poczu<strong>ci</strong>e samotnoś<strong>ci</strong>. Myśl przebiegła szybkoprzez galerię z<strong>na</strong>jomych, współpracowników, kolegów.Nie, żaden z nich nie był mu bliski, z żadnym nie łączył go <strong>ci</strong>eplejszy stosunek...Łucja... Profesor uśmiechnął się do siebie. Tak. To dobry, to genialny pomysł. Zatelefonujedo niej i zaprosi ją <strong>na</strong> wieczerzę wigilijną. Pan<strong>na</strong> Łucja <strong>na</strong> pewno nie odmówi...Ożywiony pomysłem, profesor Wilczur zaczął wertować szybko katalog telefoniczny. Gdyjed<strong>na</strong>k z<strong>na</strong>lazł numer Łucji, zawahał się.Było prze<strong>ci</strong>eż nie do pomyślenia, by ta mło<strong>da</strong> dziewczy<strong>na</strong> nie ułożyła już sobie jakiegośplanu spędzenia świąt, by nie została zaproszo<strong>na</strong> przez kogoś już <strong>da</strong>wniej, przez kogoś <strong>na</strong>pewno <strong>ci</strong>ekawszego, do jakiegoś wesołego, miłego domu, gdzie będzie choinka, gdzie sądzie<strong>ci</strong>, gdzie zanurzy się w atmosferze rodzinnego <strong>ci</strong>epła, tego <strong>ci</strong>epła, za <strong>który</strong>m on właśnieteraz zatęsknił. Najprawdopodobniej zaprosiła ją rodzi<strong>na</strong> Kolskiego, a może <strong>ci</strong> państwo Zarzeccy,o <strong>który</strong>ch tak często wspomi<strong>na</strong>ła, iProfesor złożył katalog. Stanowczo nie miał prawa wyzyskiwać jej przychylnoś<strong>ci</strong> – może zlitoś<strong>ci</strong> – i zabierać jej ten piękny wieczór dla zaspokojenia swojej zach<strong>ci</strong>anki.Pomimo jed<strong>na</strong>k rezyg<strong>na</strong>cji Wilczur nie mógł przestać myśleć o Łucji, o jej dobrym, czułymi wrażliwym stosunku do siebie, o stosunku, w <strong>który</strong>m tak wyraźnie dźwięczały <strong>na</strong>jlepsze,<strong>na</strong>jszlachetniejsze uczu<strong>ci</strong>a. Postanowił w każdym razie jednego z <strong>na</strong>jbliższych dni zobaczyć się z nią, a dzisiaj <strong>na</strong>leżało w jakiś sposóbsprawić jej przyjemność. Po <strong>na</strong>myśle <strong>na</strong><strong>ci</strong>snął guzik dzwonka i powiedział do wchodzącegoJózefa:– Niech Józef pójdzie do <strong>na</strong>jbliższej kwia<strong>ci</strong>arni, kupi tam jakieś dwadzieś<strong>ci</strong>a róż i każeodesłać pod adresem doktor Łucji Pańskiej. Adres jest w książce telefonicznej.– Pan profesor <strong>na</strong>pisze kartkę?– Nie, nie – żywo zaprzeczył Wilczur – żadnej kartki.– A jakiego koloru mają być róże? Wilczur z niezadowoleniem zmarszczył brwi.– No... mogą być, czy ja wiem, jakie tam bywają?–.Czerwone, żółte, białe.– Białe? To niech będą białe.– A jeżeli białych nie z<strong>na</strong>jdę? – pe<strong>da</strong>ntycznie zapytał służący.– Oj, oj, niech Józef mnie nie nudzi. Prze<strong>ci</strong>eż ja nie mogę się <strong>na</strong> tym z<strong>na</strong>ć. Poradzi się Józeftej pani w sklepie.– Tak jest, panie profesorze.Wró<strong>ci</strong>ł po godzinie i oświadczył, żeza radą pani w sklepie wybrał różowe.– Bo ta pani pytała, dla kogo, więc powiedziałem, że to dla młodej i <strong>na</strong>der pięknej osoby,ale bez miłosnych zamiarów. Więc o<strong>na</strong> rzekła, że <strong>na</strong>jstosowniej będzie właśnie różowe, bo...– Dobrze, dobrze – zachrząknął Wilczur. – Dziękuję Józefowi. Gdy służący wyszedł, Wilczurpowiedział do siebie:186


– Strasznie ga<strong>da</strong>tliwy zrobił się ten Józef.W grun<strong>ci</strong>e rzeczy Wilczur sam był temu winien, gdyż w ostatnich dniach z nudów wy<strong>ci</strong>ągałsłużącego <strong>na</strong> rozmówki. I tego dnia, gdy o zmierzchu posłyszał, że Józef kłó<strong>ci</strong> się z kimśw przedpokoju, zawołał go później, by wypytać, kto to był i czego ch<strong>ci</strong>ał.– To jakiś bezczelny obszarpaniec, panie profesorze. Domagał się, bym go wpuś<strong>ci</strong>ł do pa<strong>na</strong>profesora, i ośmielał się, za przeproszeniem, mówić, że jest pańskim przyja<strong>ci</strong>elem.– Przyja<strong>ci</strong>elem? – zdziwił się Wilczur. – A nie po<strong>da</strong>ł swego <strong>na</strong>zwiska?– Owszem, tylko jakieś dziwne <strong>na</strong>zwisko. Nie wyglą<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> Ży<strong>da</strong>, a <strong>na</strong>zywa się zupełnie pożydowsku. Jakoś Szekspir. Profesor zaśmiał się.– A <strong>na</strong> imię miał William?– Tak właśnie, panie profesorze. A wódką od niego śmierdziało, za przeproszeniem, <strong>na</strong>trzy metry, więc widzę, że to człowiek nieodpowiedzialny, może <strong>na</strong>wet jakiś element. A <strong>na</strong>chal<strong>na</strong>bestia. Bo mu mówię, że pa<strong>na</strong> profesora nie ma w Warszawie, to on mi powia<strong>da</strong>, zaprzeproszeniem, że jemu wystarczy jakieś, tylko nie pamiętam jakie, ale coś paskudnego,<strong>ci</strong>ało spiralne, czy coś <strong>taki</strong>ego. Dopiero jak mnie <strong>na</strong>zwał cemberem, nie wytrzymałem i wyrzu<strong>ci</strong>łemgo za drzwi. Oczywiś<strong>ci</strong>e później zaraz ręce umyłem, bo od <strong>taki</strong>ego to i różne bakteriemogą <strong>na</strong> człowieka przeskoczyć.W tej samej chwili w zamkniętym pokoju, nie używanym podczas zimy, a wychodzącym<strong>na</strong> taras, rozległ się brzęk tłuczonej szyby. Józef podskoczył do drzwi. Nim zdążył je otworzyć,<strong>na</strong> progu ukazał się Cyprian Jemioł.– Szekspir! – wrzasnął Józef. – Włamał się! Policja! Ja <strong>ci</strong>ę <strong>na</strong>uczę! Chwy<strong>ci</strong>ł przybysza zakołnierz, a górując <strong>na</strong>d nim wzrostem i siłą, trząsł nim, niczym pies królikiem.Jemioł zawołał bez większego oburzenia:– Prezyden<strong>ci</strong>e, każ swemu Atlasowi, by <strong>da</strong>ł spokój temu trzęsieniu ziemi. Każ mu szybko,bo sam go unieszkodliwię.Wraz z ostatnim słowem zdzielił Józefa błyskawiczną sójką między żebra. Ugodzony puś<strong>ci</strong>łgo od razu i klnąc odskoczył o parę kroków.– Niech Józef mu <strong>da</strong> spokój – odezwał się profesor Wilczur.– Może zawołać policję, panie profesorze? – z <strong>na</strong>jwyższym oburzeniem powiedział służący.Jemioł zmierzył go pogardliwym wzrokiem.– Zawołaj, archaniele, i każ się okułbaczyć. Pozwól mu, prezyden<strong>ci</strong>e, od<strong>da</strong>ć się w ręce policji.Rzecz nie do odżałowania, że taka fizys jak jego nie z<strong>na</strong>jduje się dotychczas w albumiepolicyjnym. Album czułby się zachwycony jego dostojną fizys. A teraz odejdź, niegodny Leporello,i zostaw <strong>na</strong>s samych, albowiem ma się ku wieczorowi.Profesor <strong>da</strong>ł z<strong>na</strong>k ręką i Józej, <strong>który</strong> szykował się do ponownego skoczenia w stronę Jemioła,wzruszywszy ramio<strong>na</strong>mi, skierował się do drzwi.– Dawco wszelkich rozkoszy – zawołał pośpiesznie Jemioł. – Rozkaż swemu mamelukowi,<strong>da</strong>rling, by przyniósł jakiś płyn żrący, <strong>który</strong>m byśmy mogli <strong>na</strong>pełnić <strong>na</strong>sze trzewia. Jakochirurg powinieneś wiedzieć, że mc tak do<strong>da</strong>tnio nie wpływa <strong>na</strong> gojenie się ran, jak czterdziestopię<strong>ci</strong>oprocentowyroztwór alkoholu. Doprowadź kurację do końca.Profesor uśmiechnął się.– Kiedy <strong>ci</strong>ę wypisano z lecznicy?– Dzisiaj, my beautiful friend. Aujourdhui. Mglistym, grudniowym porankiem wyszedłemw świat chłodny i obcy, i każ mi <strong>da</strong>ć wódy, w imię miłoś<strong>ci</strong> bliźniego lub jakiekolwiek inneimię, jakie <strong>ci</strong> w <strong>da</strong>nej chwili <strong>na</strong> myśl przyjdzie.Na pytające spojrzenie służącego profesor odpowiedział potwierdzającym skinieniem głowy.Cyprian Jemioł swobodnie rozsiadł się w fotelu i gdy Józef wyszedł, zaśmiał się krótko.– O profan, o <strong>ci</strong>em<strong>na</strong> masa. Sądził, że zamykając przede mną drzwi uniemożliwia mi zobaczenie<strong>ci</strong>ebie, drogi mistrzu. Kiedyś wprawdzie były <strong>taki</strong>e czasy, że drzwi istotnie stano-187


wiły dla mnie jakąś zaporę. Upewniam <strong>ci</strong>ę, że to były czasy <strong>da</strong>wne. Mam zaś dziwne przyzwyczajenienie wierzyć, że kogoś nie ma w domu, jeżeli go jednocześnie widzę przez okno.A właśnie idąc tu, ujrzałem w oknie twoje popiersie, <strong>da</strong>rling.Profesor powiedział:– Nie przyjmuję nikogo, bo chcę odpocząć. Dlatego służący otrzymał polecenie...– Satis. Przebaczam <strong>ci</strong>. Jestem wspaniałomyślny i wyrozumiały. Też czasami szukam odosobnienia,dzieje się to jed<strong>na</strong>k tylko w tych wypadkach, gdy rozporządzając stosunkowotylko niez<strong>na</strong>czną iloś<strong>ci</strong>ą alkoholu <strong>na</strong>rażony być mogę <strong>na</strong> czyjś łaskawy współudział w konsumpcji.Jak sądzę, ukrywasz się, mój drogi eskulapie, z jakichś innych powodów. Mniejsza onie. Ja jed<strong>na</strong>k musiałem <strong>ci</strong> złożyć podziękowanie za to, żeś moje doczesne szczątki pozszywałjakoś i doprowadził do stanu użytecznoś<strong>ci</strong> publicznej. Właś<strong>ci</strong>wie mówiąc, nie wiem, czyśprzez to nie obraził wiecznoś<strong>ci</strong>, która czeka <strong>na</strong> mnie z rozgorączkowaniem. Wyobraź sobiechóry anielskie i nie mniej efektowne chóry szatańskie, przekrzykujące się wzajemnie wedługwszelkich zasad operowych w sporze o moją wzniosłą duszę. A tu tymczasem jakiś facet,jakiś homo simplex, rozporządzający dziwaczną umiejętnoś<strong>ci</strong>ą cerowania ludzkich kiszek,wydziera im tę pożą<strong>da</strong>ną zdobycz.Wilczur zaśmiał się.– Nie było to tak trudne.– W każdym razie uważałem za stosowne złożyć <strong>ci</strong>, mon cher, wizytę. I skła<strong>da</strong>m. Wybaczmi, że mój żakiet ma nieco przykrótkie poły i że nic wyglą<strong>da</strong>m może gentlemanlike, ale powierzchownośćjest stokrotnie zrekompensowa<strong>na</strong> uroczystym <strong>na</strong>strojem wewnętrznym. Patrzw moje oczy, a ujrzysz duszę moją w stroju galowym. Bez przesady muszę <strong>ci</strong> wyz<strong>na</strong>ć, drogikardy<strong>na</strong>le, że poczułem do <strong>ci</strong>ebie niczym nie uzasadnioną sympatię i po<strong>ci</strong>ąg, <strong>który</strong> zaniepokoiłbymnie samego, gdyby nie pełnia przeświadczenia, że sprawy <strong>na</strong>leżące do departamentuErosa zlikwidowałem już <strong>da</strong>wno ku obopólnemu, to Z<strong>na</strong>czy mojemu i Erosa, zadowoleniu.Miłość, cher ami, jest wy<strong>na</strong>lazkiem ludzi, którzy nie lubią myśleć, <strong>który</strong>m myślenie sprawiaz<strong>na</strong>czne trudnoś<strong>ci</strong>. Jeżeli o mnie chodzi, nigdy w sobie tego nie zauważyłem. Myślę tak łatwo,jak ty <strong>na</strong> przykład łatwo scyzorykiem wy<strong>ci</strong><strong>na</strong>sz w ludzkim <strong>ci</strong>ele esyfloresy dla zaspokojeniaswego instynku rzeźnickiego.Wszedł Józef z miną wyniosłą i pogardliwą, niosąc <strong>na</strong> tacy dwie butelki, koniaku i wódki,oraz kieliszki i kawę. Na jego widok Jemioł zawołał:– Witaj mi, palladynie, majordomusie i cz<strong>ci</strong>godny fagasie. Cieszę się, żeś dla swego pa<strong>na</strong>przyniósł wódkę, a dla mnie koniak. Dostrzegam w tobie jed<strong>na</strong>k pewne przebłyski inteligencji.Możesz liczyć <strong>na</strong> moją łaskę, stróżu domowego ogniska. Gdy <strong>ci</strong>ę profesor wyrzu<strong>ci</strong>, zgłośsię do mnie. Kto wie, ktoSłużący z niezmąconym spokojem postawił <strong>na</strong> stoliku tacę i majestatycznie wyszedł. Wilczurpowiedział:– Czy wiesz, przyja<strong>ci</strong>elu, że dzisiaj jest dzień wigilijny? Może razem spędzimy ten wieczór?Jemioł zmarszczył brwi w zamyśleniu.– Mam już wprawdzie wcześniejsze zaproszenie do Prezesa Rady Ministrów i do księ<strong>ci</strong>aRadziwiłła, ale wolę zostać z tobą. Polubiłem <strong>ci</strong>ę, odkądprzeko<strong>na</strong>łem się, że umiesz słuchać. Bo nie sztuka być zwykłym, głupim człowiekiem ich<strong>ci</strong>eć <strong>ci</strong>ągle ga<strong>da</strong>ć, by uzewnętrznić swoją pustkę duchową, sztuką jest umieć słuchać i dlatego,carissime, zostanę z tobą, pod warunkiem wszakże, że goś<strong>ci</strong>nność twoja nie ograniczysię do tej iloś<strong>ci</strong> alkoholu, jaką widzę w tych <strong>na</strong>czyniach, a twoja małomówność do obecnychgranic.Ś<strong>ci</strong>emniło się już bardzo i Wilczur zapalił światło. Z sąsiedniej ja<strong>da</strong>lni dobiegały odgłosyprzygotowań do wieczerzy. Józef ustawiał <strong>na</strong>kry<strong>ci</strong>a. Profesor zajrzał tam i powiedział:– Józef <strong>na</strong>kryje <strong>na</strong> dwie osoby.188


Był rad z towarzystwa tego dziwnego człowieka. Jego paplani<strong>na</strong> działała uśmierzająco.Pod powierzchnią nieokiełz<strong>na</strong>nego gadulstwa kryły się czasem jakieś głębokie lub nieoczekiwanemyśli, jakieś zaskakujące skojarzenia, które odrywały myśl od spraw własnych, skłaniającją do abstrakcji. Czegóż bardziej Wilczur mógł teraz pragnąć?Gdy zasiedli przy stole, Jemioł jadł mało, <strong>na</strong>tomiast pił i mówił dużo. Józef z nie ukrywanymobrzydzeniem zmieniał mu talerze i przystawiał <strong>na</strong> nowo <strong>na</strong>pełnione karafki.– Podobasz mi się, przyja<strong>ci</strong>elu. – Poklepał służącego po ramieniu. – Możesz liczyć <strong>na</strong>mnie. Jeżeli <strong>ci</strong>ę twój patron pewnego pięknego dnia zdymisjonuje – zgłoś się do mnie. Polecę<strong>ci</strong>ę memu stałemu hoffiiferantowi, ze wszech miar cz<strong>ci</strong>godnemu Drożdżykowi. Powiedz mitylko, czy potrafisz dość sprawnie wyrzucać mniej sympatycznych goś<strong>ci</strong> za drzwi?Na dostojnej twarzy Józefa wystąpił wyraz gwałtownego pożą<strong>da</strong>nia. Zrobił pół kroku <strong>na</strong>przód,a jego ręce wyko<strong>na</strong>ły <strong>taki</strong>e pół gestu, jakby <strong>na</strong>tychmiastowym czynem ch<strong>ci</strong>ał udowodnić,że niczego tak dobrze nie potrafi, jak właśnie wyrzucać niepożą<strong>da</strong>nych goś<strong>ci</strong> za drzwi.Jemioł jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong> to nic zwró<strong>ci</strong>ł uwagi i mówił do Wilczura:– Czyś się zasta<strong>na</strong>wiał kiedy, signore, <strong>na</strong>d dziwną tajemniczoś<strong>ci</strong>ą mechanizmu socjologicznego,w <strong>który</strong>m zawsze jest pewne quantum ludzi, co upodobali sobie helotyzm? Predystynowanipariasi. Niewolnicy z przez<strong>na</strong>czenia i z własnego musu. Ich posłannictwem – służyć...– Każdy komuś lub czemuś służy – zauważył Wilczur. Jemioł potrząsnął głową.– Tournement de tete, amigo. Nikomu nie służę. Ja. Oto masz mnie w całej okazałoś<strong>ci</strong>przed sobą. Nikomu i niczemu. Wolność. Czy rozumiesz słowo „wolność”? Ja je zrozumiałemprzed przeszło trzydziestu laty. Kiedyś i ja byłem niewolnikiem, niewolnikiem posia<strong>da</strong>jącymniezliczoną ilość panów. A więc: państwo, a więc <strong>na</strong>ród, a więc religia, a więc uczu<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>jrozmaitszego gatunku i kalibru, a więc honor, ambicje... Nic do przeliczenia. I <strong>na</strong>gle pewnegopięknego dnia zobaczyłem, jak straszliwie jestem w tym wszystkim uwikłany. Ogarnęłomnie zdumienie, a później śmiech pusty. I oto <strong>pełny</strong>m gracji susem wyskoczyłem z tego całegośmietnika, wyzwolony, niezależny, swobodny. Nawet nie obejrzałem się za siebie, by zobaczyć,jakie po sobie zostawiłem gruzy. I nic już dziś nie zdoła zakłó<strong>ci</strong>ć mojej wolnoś<strong>ci</strong>.Chba policja – mruknął pod nosem Józef. Jemioł dosłyszał tę uwagę. Podniósł palec do góryi zwracając się do służącego powiedział:– O <strong>ci</strong>em<strong>na</strong> maso! Ssaku wszystkożerny, związany myślą ze swym <strong>ci</strong>elskiem. Ty nigdy nietrafisz do beczki Diogenesa, ty nigdy nie wzniesiesz się <strong>na</strong> dirigeableu swego ducha po<strong>na</strong>dwłasny kadłub. Odi profanum vulgus!... Oczywiś<strong>ci</strong>e często i chętnie siaduję w więzieniu, aleduch mój nic nie tra<strong>ci</strong> ze swej wolnoś<strong>ci</strong>. Spiritus flat ubi vult. Nawet wtedy, gdy brak spirytusu.Nalej mi jeszcze i od<strong>da</strong>l się, gdyż twoja doczesność przesłania mi perspektywy wiecznoś<strong>ci</strong>.Wilczur skinął głową.– Może już Józef iść.Józef skwapliwie skorzystał z tego pozwolenia, zanim jed<strong>na</strong>k poszedł do kuchni, staranniepozamykał wszystkie pokoje, szafy i szuflady. Ten Szekspir nie wzbudzał w nim <strong>na</strong>jmniejszegozaufania. Józef skłonny był <strong>na</strong>wet przypuszczać, że byłoby wskazane <strong>na</strong>tychmiastowezadzwonienie do komisariatu, i długo nie mógł zasnąć zasta<strong>na</strong>wiając się <strong>na</strong>d tym, czy nie popełniłbłędu, zostawiając profesora sam <strong>na</strong> sam z tym obrzydliwym człowiekiem.– Tak, cesarzu – mówił tymczasem Jemioł, chwiejąc przed nosem kieliszek opróżnionyprzed chwilą. – Tak, cesarzu. I znowu <strong>ci</strong>ę widzę w nie <strong>na</strong>jlepszej formie. Wtedy, o ile mniemoja genial<strong>na</strong> pamięć nie myli, jakaś kobieta rozpruła <strong>ci</strong> serce... Posłuchaj mnie: od<strong>da</strong>j diabłu,co jego, wszystkie kobiety, wszystkie, od <strong>na</strong>jstarszej wiedźmy z Łysej Góry, aż do <strong>na</strong>jmłodszejpensjo<strong>na</strong>rki. To jego departament. Niech je wszystkie cholera weźmie! Co mogąinteligentnego człowieka obchodzić stworzenia po obu końcach uwięzione w <strong>ci</strong>asno<strong>ci</strong>e? W<strong>ci</strong>asno<strong>ci</strong>e mózgu i pantofli. A w środku brzuch i te tam częś<strong>ci</strong> rodne. Jakąż satysfakcję może189


<strong>da</strong>ć człowiekowi przykła<strong>da</strong>nie swoich ust, powtarzam, do umalowanego otworu gębowegoistot o kurzym móżdżku, o instynktach zwierzęcych, wyzutych z sumienia! Nie, władco, tonie jest zaję<strong>ci</strong>e dla przyzwoitego człowieka. Zły wybrałeś sobie temat do tragedii.Profesor Wilczur uśmiechnął się blado.– Mylisz się. Nie mam żadnej tragedii. Nie przeżywam żadnej tragedii. Jemioł przymknąłlewe oko, a drugie, <strong>na</strong>biegłe krwią, wlepił bacznie w twarz Wilczura.– A jed<strong>na</strong>k dręczy <strong>ci</strong>ę jakieś strapienie, <strong>da</strong>rling. Jestem złym tenisistąnieszczególnie boksuję się, śpiewam podobno nie <strong>na</strong>jpiękniej, a jeszcze gorzej gram <strong>na</strong> orga<strong>na</strong>ch,ale psychologiem jestem wprost świetnym. Nie <strong>na</strong> mawiam <strong>ci</strong>ę do zwierzeń. Nie lubięspowiedzi. Jedną z <strong>na</strong>jnudniejszych rzeczy <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e jest wysłuchiwanie cudzych grzechów.Ale tym razem zrobię <strong>ci</strong> łaski Z<strong>na</strong>j pa<strong>na</strong>. Bo trzeba <strong>ci</strong> i to jeszcze wiedzieć, hrabio, żejestem jedynyM CZŁOwiekiem <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e, przed <strong>który</strong>m możesz się bezpiecznie wywnęrrzyćbez obawy, że <strong>ci</strong>ę spotka ironia, współczu<strong>ci</strong>e, Schadenfreude, litość czy jakieś podobne paskudztwa.Będę obojętny jak mur. Jestem bo<strong>da</strong>j do tego wynnkziony, cho<strong>ci</strong>aż Żydzi już przedparu tysiącami lat wy<strong>na</strong>leźli swoją ś<strong>ci</strong>anępłaczu. Przysia<strong>da</strong>j tedy, rabbi, u mego podnóża i płacz. Nad kim chcesz płakać, amigo?Dzie<strong>ci</strong>, wdowy, sieroty, niepowodzenia w interesach, krach giełdowy czy w ogóle mirowajaskorb?... Wilczur potrząsnął głową.– Ludzie... Ludzie... Źli ludzie. Jemioł wybuchnął śmiechem.– Krzysztofie Kolumbie! O Newtonie! O Koperniku! Odkrywco nowych prawd! Cóż zarewelacja, co za spostrzegawczość! Szanowny radca zauważył, że ludzie są źli? A jacyż mająbyć? Ch<strong>ci</strong>ałbyś ich, maestro, zmienić w chóry anielskie? Wymagałoby to trochę wysiłku.Należałoby ich wysterylizować z tego wszystkiego, co jest treś<strong>ci</strong>ą ży<strong>ci</strong>a. Jesteś chirurgiem,przeprowadź więc trzy amputacje: amputację kieszeni, amputację żołądków, no i tak <strong>da</strong>lej.Wówczas staną się jako barankowie. Źli ludzie... Nie ma innych. To albo tłuste bydlęta, warujące<strong>na</strong>d swoją zdobyczą i przeżuwające własne sadło, albo wś<strong>ci</strong>ekłe psy, skaczące do gardła.Nie ma innych.Jemioł wstał i waląc pięś<strong>ci</strong>ą w stół powtarzał w <strong>na</strong>głym wybuchu furii:– Nie ma, nie ma, nie ma!...– Nie podzielam twego pesymizmu, przyja<strong>ci</strong>elu – spokojnie powiedział Wilczur. – Samz<strong>na</strong>m innych...– Na Marsie? Na księżycu?... Na jakiej plane<strong>ci</strong>e? – wrzasnął Jemioł.– Na <strong>na</strong>szej. Na ziemi.– Ach, tak? – zaśmiał się szyderczo Jemioł i <strong>na</strong>gle się uspokoiwszy, zapytał układnym tonem:– Czy może mi szanowny pan po<strong>da</strong>ć adres? Wilczur wsparł podbródek <strong>na</strong> ręku.– Dużo <strong>taki</strong>ch adresów musiałbym <strong>ci</strong> po<strong>da</strong>ć, przyja<strong>ci</strong>elu. Dużo jest ludzi dobrych.– W <strong>taki</strong>m razie, ach, jakże świetnie się ukrywają... No, twoje zdrowie, święty Fran<strong>ci</strong>szku.Twoje zdrowie.Jemioł wychylił duszkiem swój kieliszek, odłupał palcem kawałek łososia z półmiska,przełknął i machnął ręką:– Reverendissime, adres z<strong>na</strong>m tylko jeden: twój. Drugiego po<strong>da</strong>ć <strong>ci</strong> nie mogę, bo nie posia<strong>da</strong>mstałego miejsca zamieszkania. Kieruj zainteresowanych: Etablissement Drożdżyk.Poste restante.– To niepraw<strong>da</strong> – powiedział Wilczur. – Jest ich wielu. Tylko widzisz, trudno ich dostrzec.Są mniej aktywni od złych. Nie zwracają <strong>na</strong> siebie uwagi. Zaję<strong>ci</strong> swoją spokojną pracą zadowalająsię zwykłym kawałkiem chleba, a tam<strong>ci</strong> walczą o byt per fas et nefas.– Ach – przerwał Jemioł. – Taki robisz podział, my dear, zgo<strong>da</strong>. Ale weź w <strong>taki</strong>m raziepod uwagę, że <strong>ci</strong> aktywni po prostu żywią się tamtymi. Tam<strong>ci</strong>, którzy nie walczą o byt, poprostu spełniają rolę paszy. Rośnie trawka, rośnie, a gdy wyrośnie <strong>na</strong> chwałę Bożą, przyjdzie190


jakiś sukinsyn, zeżre ją, ot i po trawce. Cha, cha. Czyś się zasta<strong>na</strong>wiał kiedy, co to jest miasto?Miasto to wy<strong>na</strong>lazek szata<strong>na</strong>, a wieś to trawka. Miasta pożerająwieś. Im więcej żrą, tym są ch<strong>ci</strong>wsze. Lappetit vient en mangeant. Pęcznieją te potwory,dławią się w gorączce pożerania, pławią się we własnych ekskrementach, bo prze<strong>ci</strong>eż wszystkiegoprzetrawić nie mogą... Miasta... Nalał sobie znowu kieliszek i mówił:– Nie<strong>na</strong>widzę miast, ale po<strong>ci</strong>ąga mnie potwornoś<strong>ci</strong>ą swoich ohydnych procesów trawienia.Tkwię w jego kiszkach. I jeżeli nie duszę się, to tylko dlatego, że sam jestem jego produktem.Oto dzieło!Wstał, upozował się po <strong>na</strong>poleońsku. Jego zmierzwione włosy, błyszczące od potu, nieogolo<strong>na</strong> i brud<strong>na</strong> twarz, oczy szkliste i pijackie, łachmany jego ubrania, wszystko to skła<strong>da</strong>łosię <strong>na</strong> wstrętną i groźną całość.– Oto chefdoeuvre – zapiał teatralnym tonem. – Oto arcydzieło miasta,.oto kwiat <strong>na</strong>szejcywilizacji, oto kwintensencja postępu!...Wilczur wzdrygnął się. Istotnie w słowach swego dziwnego goś<strong>ci</strong>a odczuł jakąś prawdę,istotnie tragikomicz<strong>na</strong> postać Jemioła kojarzyła się w jakiś sposób z tym, co mówił.Profesor wstał i zbliżył się do ok<strong>na</strong>.– Miasto – myślał – miasto ch<strong>ci</strong>wych zwierząt... Ulica była pusta. Skądś z <strong>da</strong>leka dolatywałyjakieś miarowe dźwięki. Minęła dłuższa chwila, zanim je rozpoz<strong>na</strong>ł: dzwony. Dzwoniono<strong>na</strong> pasterkę.Rozdział VWró<strong>ci</strong>wszy od z<strong>na</strong>jomych z willi Łucja zastała w swoim pokoju dużą wiązankę róż. Przepa<strong>da</strong>łaza kwiatami, te jed<strong>na</strong>k były dla niej przykrą niespodzianką. Oczywiś<strong>ci</strong>e nie wątpiła, żeprzysłał je Kolski, cho<strong>ci</strong>aż przy kwiatach nie było kartki.– Po co on to robi, po co on to robi – pomyślała z przykroś<strong>ci</strong>ą.W <strong>taki</strong>m anonimowym przysłaniu kwiatów było coś studenckiego i coś mieszczańskiegozarazem. Prze<strong>ci</strong>eż tyle razy <strong>da</strong>wała mu do zrozumienia, że z jej strony nie może liczyć <strong>na</strong> nicwięcej poza sympatią i przyjaźnią. Lubiła go szczerze, szanowała jego prawość i charakter,ale był prze<strong>ci</strong>eż dla niej tylko kolegą i tylko kolegą mógł pozostać.Ilekroć z<strong>da</strong>rzało się tak, że zostawali sam <strong>na</strong> sam i właśnie oboje nie mieli pilnej roboty.Kolski zawsze próbował skierować rozmowy <strong>na</strong> tory ś<strong>ci</strong>śle osobiste. Kosztowało ją to wieletrudu i dyplomacji, by nie dopuś<strong>ci</strong>ć do tego. Nie ch<strong>ci</strong>ała mu prze<strong>ci</strong>eż sprawiać przykroś<strong>ci</strong>. Onjed<strong>na</strong>k z<strong>da</strong>wał się nie rozumieć motywów, jakimi się kierowała, lub nie czuć w jej postępowaniutego, że <strong>na</strong> jej uczu<strong>ci</strong>a liczyć nie może, gdyż w<strong>ci</strong>ąż i upar<strong>ci</strong>e powracał do swego tematu.Właś<strong>ci</strong>wie nic nie miała mu do zarzucenia. Może tylko to, że całkowi<strong>ci</strong>e był pochłoniętyswoją karierą, że w<strong>ci</strong>ąż pracował, uczył się i studiował, że starał się coraz lepiej zarabiać iwprost pojąć nie umiał jej postępowania.Prze<strong>ci</strong>eż nie <strong>da</strong>wniej jak przed paru dniami omal się z tego powodu nie pokłó<strong>ci</strong>li.– Nie rozumiem pani stosunku do swojej przyszłoś<strong>ci</strong> – powiedział. – Tra<strong>ci</strong> pani czas <strong>na</strong>praktykę, która nie tylko nie przynosi pani ani grosza dochodu, ale i nie posuwa pani o krok<strong>na</strong>przód w doświadczeniu czy wiedzy lekarskiej.– Bo pan jest egoistą – odpowiedziała mu obojętnym tonem. Oburzył się szczerze:– Wcale nie jestem egoistą, tylko uważam, że <strong>na</strong> to, by roz<strong>da</strong>wać, trzeba przede wszystkimmieć. Otóż gdy będę <strong>na</strong>prawdę lekarzem w całym z<strong>na</strong>czeniu tego słowa, gdy będę miał dobrąpraktykę, pozwalającą mi i mojej przyszłej rodzinie <strong>na</strong> dostatni byt, zapewniam panią, pannoŁucjo, że tak samo jak pani dzisiaj zaopiekuję się jakimiś ochronkami czy domami starców.Profesor Wilczur, którego pani stawia tak wysoko, zapewniam panią, a zresztą wiem to po<strong>na</strong>d191


wszelką wątpliwość, że <strong>na</strong> początku swojej kariery też nie miał szału filantropii, tylko pracował<strong>na</strong>d sobą i dla siebie.Łucja wzruszyła ramio<strong>na</strong>mi.– Tu nie chodzi o filantropię. Jakże <strong>da</strong>lece pan mnie nie rozumie. Ja nie przez filantropięopiekuję się bie<strong>da</strong>kami.– No więc wszystko jedno. Możemy to <strong>na</strong>zwać, jeżeli pani z tym dogodnie, poczu<strong>ci</strong>emobowiązku społecznego.– Ależ nie, panie Janie. Nie może być mowy o obowiązku tam, gdzie jest przyjemność. Jato robię dla siebie. Sprawia mi radość fakt, że mogę się <strong>na</strong> coś przy<strong>da</strong>ć, że jestem <strong>na</strong>prawdępotrzeb<strong>na</strong> tym ludziom, <strong>który</strong>ch me stać <strong>na</strong> lekarza, <strong>na</strong> lepszego lekarza.– Zgo<strong>da</strong>. Akceptuję z jednym zastrzeżeniem: <strong>na</strong>jpierw trzeba się stać owym lepszym lekarzem,więcej czasu poświę<strong>ci</strong>ć studiom w klinice, a nie jakimś tam stan<strong>da</strong>rdowym chorobom,które pani niczego me <strong>na</strong>uczą.Spojrzała mu prostu w oczy.– Niech pan mi powie, czy tacy właśnie gorsi lekarze, jak ja, nie będą tej biedo<strong>ci</strong>e zawszepotrzebni? Zirytował się.– Zapewne, ale dlaczego ma tym zajmować się pani, grzęznąc w tym kosztem swoichzdolnoś<strong>ci</strong> i możliwoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> przyszłość!– O, widzi pan: egoizm. Moich zdolnoś<strong>ci</strong>, moich możliwoś<strong>ci</strong>. Ale nie liczy się pan z tym,że może właśnie nie szukam żadnych innych możliwoś<strong>ci</strong>, że może właśnie <strong>na</strong>jwiększą z<strong>na</strong>jdujęprzyjemność w <strong>taki</strong>m, a nie w innym zużytkowaniu moich zdolnoś<strong>ci</strong>. Jakiż pan jest zabawnyw swoim zaślepieniu. Wy<strong>da</strong>je się panu, że wszyscy ludzie muszą mieć te same upodobaniai te same pragnienia, co pan.– Nie te same, tylko rozsądne, rozsądne! Ch<strong>ci</strong>ała mu odpowiedzieć, że rozsądek w jegointerpretacji redukuje się do kwestii buchalteryjnych, ale pohamowała się.W każdym razie rozmowa ta nieco oziębiła ich stosunki i otrzymaneobecnie róże Łucja mogła uważać za formę jakby przeprosin. Domysł ten zirytował ją trochę.Z kilku względów. Po pierwsze, z<strong>na</strong>ła <strong>da</strong>leko posuniętą oszczędność Kolskiego, <strong>który</strong> zeswoich niedużych zresztą wpływów musiał wy<strong>da</strong>ć pokaźną sumkę <strong>na</strong> te kwiaty, oczywiś<strong>ci</strong>enie bez <strong>na</strong>mysłu i nie bez tego, że wy<strong>da</strong>tku tego długo nie zapomni.Po wtóre, miała wrodzoną niechęć do przyjmowania czegokolwiek od ludzi, <strong>który</strong>m niemogła lub nie ch<strong>ci</strong>ała się zrewanżować. Wresz<strong>ci</strong>e z<strong>da</strong>wała sobie sprawę, iż anonimowośćprzesyłki była szczególniejszym poświęceniem ze strony Kolskiego. Wierzyła, że <strong>na</strong>leży ondo tego typu ludzi, którzy może nie gonią specjalnie za rozgłosem, zawsze jed<strong>na</strong>k dążą dopodkreślenia swojej obecnoś<strong>ci</strong> w różnych sprawach, we wszystkich sprawach, w <strong>który</strong>ch biorąudział..Te przywary Kolskiego nie wywoływały w Łucji oburzenia, raczej patrzyła <strong>na</strong> nie pobłażliwie.Pomimo to postanowiła zrobić mu wymówkę za przysłanie kwiatów i wyraźnie podkreślić,że nie życzy sobie podobnych dowodów pamię<strong>ci</strong>.Sposobność ku temu z<strong>na</strong>lazła zaraz po świętach. Już w późnych godzi<strong>na</strong>ch wieczornychpracując w laboratorium lecznicy przy ba<strong>da</strong>niu mikroskopowym krwi jednego z pacjentów,usłyszała za sobą kroki Kolskiego. Korzystając z tego, że może wygłosić swoje uwagi niepatrząc w oczy Kolskiemu, odezwała się z pełnią pewnoś<st