Czy leci z nami królik - Alaska
Część rozdziału Alaska z naszej drugiej książki
Część rozdziału Alaska z naszej drugiej książki
- No tags were found...
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
Wyjechaliśmy zatem bez wózka, pieluch,
ba – nawet bez nocnika, za to jak zawsze
z nosidłem, sporą paczką ubrań ciepłych,
przeciwdeszczowych i wiatroodpornych,
z dobrze wyposażoną na każdą ewentualność
apteczką, której zawartość mogłaby
nam się przydać w razie złej pogody.
Wyzwaniem, poza obsługą kampera, miała
być konfrontacja z niedźwiedziami na
Alasce i z muzeami w Seattle. Jeżeli chodzi
o kampera, to na miejscu okazało się,
że nie taki wilk straszny, jak go malują. Po
obejrzeniu filmu instruktażowego w wypożyczalni,
z której braliśmy naszego kampera,
wiedzieliśmy już prawie wszystko o jego
obsłudze. Reszta miała wyjść w drodze.
Byliśmy podekscytowani i dumni. Nasz
kamper wydawał nam się taki duży i dobrze
wyposażony. I – mimo że był najmniejszy
Życie w domku na kółkach
w swojej klasie – był większy od standardowego
samochodu, mierzył 25 stóp, czyli
ok. 7,5 metra, i miał wszystkie potrzebne
nam rzeczy. Dwa łóżka, w tym jedno duże,
małżeńskie, na którym spałam z Gabi, toaletę,
prysznic oraz kuchnię z czteropalnikową
kuchenką, zlewem z ciepłą wodą, kuchenką
mikrofalową, lodówką, kawiarką,
lodówką turystyczną i kompletem naczyń
(czajnik, garnki, patelnie, talerze, sztućce).
Ponadto: stół, dwie kanapy, masę szafek
i schowków na rzeczy. Mieliśmy własny
agregat i ogrzewanie, w oknach moskitiery
i jako dodatkowe wyposażenie – składane,
turystyczne krzesełka, które rozkładaliśmy
wieczorami w pobliżu kampera i siedzieliśmy
do późna, czytając, studiując mapę
i popijając lemoniadę.
Jeżeli chodzi o obsługę kampera, to zbiornik
na wodę czystą, szarą i czarną oraz
agregat pozwalały na bycie samowystarczalnym
przez co najmniej trzy dni. Potem
wizyta na kempingu stawała się konieczna,
by podłączyć się do prądu, podładować
baterie, uzupełnić zbiornik z czystą wodą
i spuścić ścieki. Niemniej jednak, mimo że
jest to dozwolone na Alasce, nie rozbijaliśmy
się na dziko i zawsze na noc staraliśmy
się zjeżdżać na kemping. Po pierwsze, dlatego,
że chcieliśmy zintegrować się trochę
z lokalną społecznością i innymi turystami,
po drugie – podłączyć się do internetu,
który prawie zawsze był dostępny w formie
sieci bezprzewodowej na kempingowej
recepcji lub w jej pobliżu, i – wreszcie
– z obawy przed niedźwiedziami. A obawa
ta nie była nieuzasadniona… Może gdybyśmy
pierwszego dnia nie doświadczyli i nie
zobaczyli tego, czego doświadczyliśmy
i zobaczyliśmy, to nie ciągnęlibyśmy tak
bardzo do cywilizacji w postaci ogrodzonego
i strzeżonego kempingu. Może wówczas
częściej rozbijalibyśmy się na dziko,
czyli w miejscach do tego przeznaczonych,
ale bez ponoszenia jakichkolwiek opłat
z tego tytułu i bez kempingowych udogodnień,
czyli tak jak mieliśmy to robić pół
roku później na Florydzie czy rok później
w Japonii. Może…
Gabi w krainie lodu i niedźwiedzi. USA po raz drugi 177