HMP 85 Iron Allies
New Issue (No. 85) of Heavy Metal Pages online magazine. 61 interviews and more than 160 reviews. 184 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Iron Allies, Candlemass, Roadhog, Xentrix, Tankard, Sacrifice, Razor, Faust, Hydra Vein, After All, Leatherwolf, Kill Ritual, Iron Kingdom, Leather, Crazy Hammer, Night Lord, Skelator, Steelover, Medieval Steel, Witchunter, Incursion, Sword, Stormhunter, Dark Forest, Hammers Of Misfortune, Idol Throne, Sunless Sky, Acid Blade, Arkham Witch, Mechanic Tyrants, Midas, Arrayan Path, Slave Keeper, Konquest, Metalian, Prowler, Quartz, Tailgunner, Wij, The Vintage Caravan, Spellbook, Spell, Thundermother, Aerodyne, Mirror, Arkenstone, Sacral Night, Trial, The Riven, Collage, Dragonland, Venus, Distrüster and many more. Enjoy!
New Issue (No. 85) of Heavy Metal Pages online magazine. 61 interviews and more than 160 reviews. 184 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Iron Allies, Candlemass, Roadhog, Xentrix, Tankard, Sacrifice, Razor, Faust, Hydra Vein, After All, Leatherwolf, Kill Ritual, Iron Kingdom, Leather, Crazy Hammer, Night Lord, Skelator, Steelover, Medieval Steel, Witchunter, Incursion, Sword, Stormhunter, Dark Forest, Hammers Of Misfortune, Idol Throne, Sunless Sky, Acid Blade, Arkham Witch, Mechanic Tyrants, Midas, Arrayan Path, Slave Keeper, Konquest, Metalian, Prowler, Quartz, Tailgunner, Wij, The Vintage Caravan, Spellbook, Spell, Thundermother, Aerodyne, Mirror, Arkenstone, Sacral Night, Trial, The Riven, Collage, Dragonland, Venus, Distrüster and many more. Enjoy!
- No tags were found...
Transform your PDFs into Flipbooks and boost your revenue!
Leverage SEO-optimized Flipbooks, powerful backlinks, and multimedia content to professionally showcase your products and significantly increase your reach.
Spis tresci
74 Mechanic Tyrants
76 Sordid Blade
78 Midas
80 Arrayan Path
82 Slave Keeper
84 Rising Fall
85 Konquest
85 Metalian
88 Prowler
90 Quartz
92 Tailgunner
94 Wij
97 The Vintage
Caravan
100 Spellbook
102 Spell
104 Thundermother
106 Aerodyne
107 Mirror
108 RF Force
109 Hammerstar
110 Arkenstone
3 Spis treści
4 Iron Allies
8 Candlemass
10 Roadhog
12 Xentrix
13 Tankard
14 Sacrifice
16 Razor
18 Faust
22 Hydra Vein
24 After All
26 Leatherwolf
30 Kill Ritual
32 Iron Kingdom
34 Leather
36 Crazy Hammer
38 Night Lord
42 Skelator
44 Steelover
48 Medieval Steel
50 Witchunter
52 Incursion
54 Sword
56 Stormhunter
59 Dark Forest
62 Hammers Of
Misfortune
64 Idol Throne
66 Sunless Sky
70 Acid Blade
72 Arkham Witch
111 Sacral Night
112 Trial
114 The Riven
118 Hypnosaur
120 Collage
122 Chaos Over
Cosmos
124 Katatonia
128 Mad Max
129 Dragonland
130 Venus
132 Distrüster
134 Metalowiec
Gawędziarz
136 Live From The
Crime Scene
140 Zelazna Klasyka
143 Decibels` Storm
174 Old, Classic,
Forgotten...
3
David Reece: Herman Frank jest nieobecny,
więc widzisz się dzisiaj tylko ze mną.
HMP: Jak dokończyłbyś zdanie: "two for..."
Jak bym dokończył to zdanie? Raczej powiedziałbym,
że Iron Allies nagra wkrótce drugi
album. (śmiech)
Herman Frank użył ostatnio zwrotu: "two for
a lie".
Oh, w tytule swojego ostatniego albumu.
Zgadza się. Podobno wyjawiła się ostatnio
Muzyka to część naszego DNA
Najfajniejszy niemiecko - amerykański zespół w całej historii gatunku
ludzkiego wydał bardzo udany album. Oczywiście, nie mam na myśli Accept "Eat
The Heat" (1989), a coś znacznie lepszego. Trzydzieści trzy lata po próbie zamerykanizowania
germańskiego heavy metalu nareszcie doszło do udanego połączenia
międzykontynentalnych sił. Wokalista David Reece, gitarzysta Herman Frank,
perkusista Francesco Jovino, gitarzysta Michael Pesin i basista Malte Burkert
rozwalili system za sprawą Iron Allies "Blood In Blood Out".
Herman nawiązał ze mną kontakt za pośrednictwem
Facebooka. Zapytał mnie on-line, czy
byłbym zainteresowany wspólnym stworzeniem
utworów. Odparłem: "pewnie, a jakie masz
pomysły?". Wysłał mi dwa zabójcze utwory.
Dopisałem do nich teksty i melodie, a po
dwóch lub trzech dniach odesłałem z powrotem.
Spodobało mu się i chciał więcej. Wszystko
działo się za pośrednictwem Internetu. Powstały
co najmniej cztery kawałki, zanim postanowiliśmy
powołać Iron Allies. Potrzebowaliśmy
najpierw przetestować, jak dobrze będzie
układać się nasza współpraca. Okazało
"Spotkaliśmy się niedawno. Wchodzimy do
studia 10 marca i robimy nowe EP". Czy
chwilę przed wejściem do studia faktycznie
zamierzaliście nagrać EP, nie LP?
Mhmmm. Do naszego spotkania doszło latem
2021 roku w moim włoskim domu. Przyjechał
do mnie wraz ze swoją żoną. Przyjemnie spędziliśmy
czas, mieliśmy udaną rozmowę biznesową
i ustaliliśmy, że będziemy nagrywać w
marcu 2022 w Hanowerze (Niemcy). Pamiętam,
że zależało mu, by użyć wiele partii gitarowych.
Reasumując: to prawda, tak to działa.
Brzmi całkiem fajnie. Planowaliście EP czy
LP?
Longplay. Nie zdziwiłbym się, gdyby na pewnym
etapie Herman chciał tylko EP, ale ja o
czymś takim nie słyszałem. Dysponowaliśmy
aż 18 kompozycjami, słuchaliśmy ich i wybieraliśmy
najlepsze. Moim zdaniem, 6 pozostałych
numerów, które nie weszły na płytę, były
równie udane, ale podczas spotkania z udziałem
całego zespołu wspólnie zadecydowaliśmy,
że tym razem nie przyszła na nie jeszcze
kolej.
Czy zarejestrowaliście wszystko w marcu
2022?
Tak. Nagrywaliśmy też demówki. Ja u siebie
we Włoszech, Herman w Niemczech. Później
pokazaliśmy demo perkusiście Francesco Jovino.
Nauczył się ich. Następnie materiał
przeszedł do basisty Malte Burkerta oraz do
gitarzysty Michaela Pesina. W marcu pojechałem
wraz z Francesco do Hanoweru. Nagraliśmy
utwory w tamtejszym Horus Sound
Studio. Francesco ukończył swoje partie perkusji
w zaledwie dwa dni (śmiech). Jest niesamowity.
Zagrał wszystko trzy razy, wybraliśmy
najlepsze podejścia i gotowe.
4
taka mała tajemnica, że po raz pierwszy zetknąłeś
się z muzyką Hermana jeszcze przed
pojawieniem się na Ziemi dinozaurów.
Chodziło mi o to, że słucham go od bardzo dawna.
Na przełomie dekady lat 80. i 90. wpadły
mi w ucho albumy Victory. Gdy w 1988 /
1989 roku śpiewałem w Accept, dokładnie zapoznałem
się z jego partiami, które grał wcześniej
w Accept (album "Balls To The Wall",
1983 - przyp. red.).
W notce prasowej dołączonej do debiutanckiej
płyty Iron Allies pt. "Blood In Blood
Out" wyczytałem, że idea połączenia przez
Was sił pojawiła się podczas jego pobytu we
włoskim miasteczku Piacenca, w którym obecnie
mieszkasz.
IRON ALLIES
się, że sprawy idą do przodu jak burza.
Foto: Iron Allies
Aczkolwiek według notki prasowej Herman
osobiście przyjechał do Piacenca.
Zjawił się w moim domu. Spotkaliśmy się już
po tym, jak mieliśmy gotowych kilka utworów.
Usiedliśmy, przedyskutowaliśmy plany na
przyszłość i upewniliśmy się, że podążamy w
tym samym kierunku muzycznym. Wspaniałe
spotkanie. Od tej chwili wszystko zaczęło się
dziać pełną parą. Powstało około 18 utworów,
spośród których na płycie umieściliśmy 12 najlepszych.
W wywiadzie dla "Heavy Metal Pages"
przeprowadzonym na początku 2022 roku (autorstwa
Katarzyny "Strati" Mikosz, HMP
83, str. 109 - przy. red.) Herman mówił:
Iron Allies "Blood In Blood Out" nagrywaliście
w tym samym studiu, w którym powstało
Victory "Gods Of Tomorrow" (2021).
Tak, Horus Sound Studio w Hanowerze to
piękne miejsce. Istnieje od wielu lat.
Wasza muzyka nie opiera się tylko na Twoim
głosie i Hermana gitarze, lecz wielką wagę
odgrywa w niej również wsparcie silnym
groovem sekcji rytmicznej. Skoro szkielet
kompozycji powstał przed przekazaniem ich
Francesco, to znaczy, że Ty i Herman zadbaliście
o kwestie rytmiczne.
Użyliśmy automatu perkusyjnego na użytek
początkowej fazy procesu twórczego. Francesco
dodał od siebie nieco bluesowego charakteru,
tzn. połączył metalowe zacięcie z bluesowym
feelingiem. Pierwiastek ludzki wszystkich
muzyków wyniósł początkowe idee na
znacznie wyższy poziom. Z basistą Malte pracowałem
wcześniej przy innych okazjach, więc
od razu rozumiałem, czego mu trzeba i czego
mogę się po nim spodziewać.
Słychać to już w pierwszym skomponowanym
przez Was utworze, tj. w "Freezin". Jego
początek opiera się na wyraźnym rytmie,
nawet bardziej niż na melodii.
Ten motyw jest zakorzeniony w latach osiemdziesiątych
(David nuci - przyp. red.). Herman
przysłał mi to w pierwszej kolejności. Natychmiast
napisałem liryki i melodię. O ile pamiętam
jako drugie dostałem "Selling Out". Skończyłem
tworzyć te dwa numery, zaśpiewałem,
Herman dodał partię basu, zaprogramował
perkusję, ale dopiero finalna wersja, grana
przez cały zespół Iron Allies, zabrzmiała tak
potężnie, jak powinna.
Czy uważasz, że stworzona przez Wasz
duet muzyka bardziej pasuje do barwy Twojego
głosu niż Victory "Gods Of Tomorrow"?
Tak. To zupełnie inne brzmienia. Oczywiście,
słychać pewne wpływy zarówno Victory, jak i
mojego solowego dorobku. Pojawiają się też
elementy stylu Francesco. Niemniej, jestem
pewien, że udało nam się wypracować coś nowego
i świeżego. Iron Allies nie da się pomylić
z Victory, czy z Accept. Równie dobrze ktoś
mógłby zauważyć podobieństwo do Judas
Priest. "Blood In Blood Out" mieni się różnymi
barwami tych wszystkich stylów. Jedna
rzecz, która bardzo mi się podoba - album ma
unikalny charakter całości. Stanęliśmy na
wysokości wyzwania. Podczas pierwszego osobistego
spotkania dyskutowaliśmy nasze
wpływy, zapoznawaliśmy się wzajemnie z naszymi
muzycznymi upodobaniami, celami
artystycznymi. Przyjęliśmy założenie, że nie
możemy kopiować czegoś, co już dawniej zrobiliśmy.
Herman chciał tego samego. Myślę,
że nam się udało.
Zdecydowanie tak. Od razu słychać np., że
"Blood In Blood Out" brzmi masywniej.
Otóż to. Herman Frank z pomocą ko-producenta
Arne Neurand wyprodukowali podstawową
wersję utworów. Herman powiedział w
studiu, że chce ponownie nagrywać wszystkie
swoje gitary. Nie czuł się zadowolony z pierwszych
wersji właśnie dlatego, że wolał masywniejsze
brzmienie. Wiesz, on jest wspaniałym
gitarzystą, chciał uzyskać potężny sound.
Później, gdy przyszła kolej na mix, skojarzyłem,
że kilka lat temu pracowałem (Wicked
Sensation "Adrenaline Rush", 2014 - przyp.
red.) z inżynierem dźwięku Dennisem Wardem,
który jest Amerykaninem, ale mówi po
niemiecku i mieszka w Niemczech. On jeszcze
bardziej wzmocnił uderzenie płyty.
Co konkretnie oznacza motto i tytuł debiutanckiego
albumu "Blood In Blood Out"?
Oglądałem film dokumentalny o życiu w więzieniu.
Na jego podstawie napisałem tekst
utworu oraz tytuł. W więzieniu panuje segregacja
rasowa, a dalej ludzie skupiają się w gangi.
Trzeba należeć do jakiegoś gangu, żeby
przetrwać. Panuje zasada: "Blood In Blood
Out", zwłaszcza, jeśli ktoś chce jako tako żyć
w tym więzieniu. Wspomniałem o tym Hermanowi,
a on wystrzelił: "blood in blood out"
(David śpiewa główną część kawałka tytułowego
- przyp. red.).
"Blood in blood out - hey!" (śpiewa Sam -
przyp.red.).
Dokładnie. Uznałem, że brzmi cool i poprosiłem,
żeby dał mi czas na opracowanie całego
utworu. Liryki nie dotyczą jednak pobytu w
więzieniu, a raczej zobowiązania wobec rock-
'n'rollowego stylu życia. Wielokrotnie usiłowałem
wyrwać się ze świata muzycznego, ale nigdy
mi się to na dobre nie udało, zawsze wracałem
do muzyki. Stanowi ona część mojego
DNA i Hermana DNA. Bywaliśmy sfrustrowani
i zmęczeni, rzucaliśmy wszystko w cholerę,
ale po kilku tygodniach strasznie za tym
tęskniliśmy. Czuliśmy nieodpartą potrzebę
powrotu na scenę, nagrywania kolejnej płyty.
Jednym z moich ulubionych utworów Iron
Allies jest
"Nightmares
In My Mind".
Z w r ó c i ł e m
uwagę, że
śpiewasz w odmiennej
tonacji,
podczas
gdy wkracz do
Krainy Nieznanego,
ale
zanim wchodzisz
do Strefy
Mroku.
Jestem wokalistą,
nie krzykaczem
(David
krzyczy: "aaargh!"
- przyp.
red.). Nie potrzebuję
wydzierać
się w
każdym utworze.
Uwielbiam
Davida Bowie,
uwielbiam Sama
Petty'ego.
Dostrzegam
Foto: Iron Allies
rozmaitość
barw, jakimi mogą cechować się męskie głosy.
Można ostro warknąć, ale można też wesoło
pośpiewać (David bawi się strunami głosowymi
- przyp. red.). Jeśli wokalista potrafi pokazać
różne oblicza, to znaczy, że się rozwija.
Naprawdę nie ma potrzeby wciskać gazu do
dechy na 100% w każdym kawałku. Gdybym
potraktował całe "Nightmares In My Mind"
pełnym głosem, zabiłoby to istotę melodii
(David karykaturalnie śpiewa "Nightmares In
My Mind" - przyp. red.). Widzisz? Nie działa.
A teraz pomyśl o Davidzie Bowie, a nawet o
Freddie Mercury'm w niższych rejestrach. To
zupełnie inne barwy głosu. Fani je rozróżniają.
Zmieniasz tonację naturalnie, czy z lekkim
wysiłkiem?
Na moich solowych albumach: "Resilient
Heart" (2018), "Cacophony Of Souls"
(2020), "Blacklist
Utopia"
(2021) można
usłyszeć mój
głos w niskich
rejestrach, ponieważ
sporo
nad nim pracowałem.
Moja
żona to uwielbiała.
Czerpałem
wzór z wokalistów
typu
Paul Rodgers.
Nie poszedłem
w pełni za nim,
ale udałem się
w połowę drogi
w jego kierunku.
Potrafię
śpiewać bardzo
nisko mroczne
melodie, po
czym wskakiwać
w żwawy
refren.
Może chciałbyś
zapraszać
gości do
Foto: Iron Allies
wspólnego śpiewania "Nightmares In My
Mind" na żywo? Czy to dobry pomysł?
Sądzę, że sprawdziłoby się to. Utwory typu
"Nightmares In My Mind" można wzbogacać o
dodatkowe, interesujące fragmenty, które doskonale
nadają się do uatrakcyjniania koncertów.
Na żywo wcale nie trzeba non stop walić
metalem fanów po czaszkach, lepiej jest zaproponować
również bardziej liryczną nutę, zwolnić,
pokazać wizualizację, kreatywnie wykorzystać
oświetlenie. W połowie koncertu można
trochę oszczędzić głos, zademonstrować
inny aspekt talentu wokalnego, pozwolić widzom
wczuć się w sztukę na innym poziomie, a
następnie znów podgrzać atmosferę metalowym
killerem. Aby naprawdę zdobyć serca
publiczności, nie powinno się traktować show
płasko, tylko stopniowo zmierzać ku fenomenalnemu
finałowi. "Nightmares In My Mind"
IRON ALLIES 5
napisaliśmy od serca, ten kawałek dobrze pasuje
do całości, pod względem instrumentalnym
i wokalnym wypada wybornie. Nazwałbym
go jednym z moich ulubionych utworów.
Refren "Nightmares In My Mind" też bardzo
pozytywnie się wyróżnia.
Tak (David śpiewa - przyp. red.). Kocham to.
W pewnym sensie, w riffie słychać echo Judas
Priest. Ktoś mi powiedział, że również
Queen. Sam o tym tak nigdy nie pomyślałem,
ale ciekawe spostrzeżenie.
Nawiązujesz do Judas Priest. Akurat wczoraj
ogłosili, że gitarzysta Ritchie Faulkner i
perkusista Scott Travis powołują całkiem
nowy zespół.
Elegant Weapons. Cool. Faulkner jest wspaniałym
gitarzystą, Scotta Travisa też uwielbiam.
Nie jestem
pewien, co myślę
o Ronnie
Romero, daje
radę, ale bliższy
jest mi basista
Rex Brown.
Dorastałem
na takich
dźwiękach.
Ciekawy skład.
Zobaczymy, co
się wydarzy.
Ekscytujące.
Tak, i ekscytująca
jest również
reaktywacja
Pantery z
Zakkiem Wylde'm.
Wspaniale,
że znów
chcą grać.
Wracając do
Iron Allies, zastanawiam
się,
ile namysłu
Foto: Iron Allies
włożyliście w
dobór godła na
okładce "Blood In Blood Out".
No wiesz, metal. IA to inicjały Iron Allies.
Jeśli uważnie przypatrzysz się, co znajduje się
za nimi, ujrzysz twarz. Nigdy sam na to nie
wpadłem. Dopiero trzy dni temu mój brat
zadzwonił z pytaniem, czyja to twarz. Jaka
twarz? On popatrzył bardzo blisko na wydanie
winylowe. Tam jest maska! Tarcza symbolizuje
zjednoczenie zespołu w metalu. Mamy w
składzie dwie osoby z Włoch, jedną osobę z
Rosji, dwóch Niemców, a wszyscy świetnie się
dogadują. Lecz gdy popatrzysz bliżej, prawdopodobnie
też zauważysz brązową twarz.
Nie wiem, skąd to się wzięło. Niespodzianka.
Hermana nie ma w pobliżu, za kilka dni go
zapytam. Grafika idealnie będzie pasować na
koszulkę.
Foto: Iron Allies
Użyjecie tej
samej symboliki
na okładce
drugiego albumu?
Najpewniej
tak, bo to element
budowania
naszej marki.
Judas
Priest i Saxon
mieli na okładkach
powtarzające
się elementy,
które były
błyskawicznie
kojarzone
przez fanów.
Iron Maiden
ma Eddy'ego.
My chcemy tak
samo, w myśl
zasady: "o, znam
ten zespół". Na
moich solowych
albumach
jest głowa przywódcy
rdzennych
Amerykanów
i duży napis: Reece, z odwróconym
drugim "e". Później dodałem jeszcze imię
"David", ponieważ organizatorom koncertów
myliło się z braćmi o tym samym nazwisku.
Opowiedz mi proszę o Waszych wideoklipach.
Herman i ja kochamy pierwszy singiel "Full
Of Surprises". Zawarliśmy w nim groove w
stylu Michaela Schenkera, którego Herman
uznaje - wraz z Tony'm Iommi'm - za swojego
idola. "Full Of Surprises" otwiera album
"Blood In Blood Out" (David śpiewa - przyp.
red.). Wierz lub nie, wypluwam słowa jak
prawdziwy karabin maszynowy. Inspirowałem
się System Of A Down, ponieważ wywarli na
mnie wielkie wrażenie dopasowaniem timingu
wokalnego z muzyką. Podoba mi się, że sprawnie
połączyli styl muzyki armeńskiej z metalem.
"Blood In Blood Out" oraz "Destroyers Of
The Night" nakręciliśmy tego samego dnia w
Hanowerze, bo nie mieliśmy na to więcej czasu.
Powiedziałem Hermanowi podczas filmowania,
że jeśli uda nam się utrzymać tą samą
energię na scenie, to wyobrażasz sobie, jaki
będzie czad? Rozsadzała nas adrenalina.
Przyznam, że szybkość migania ujęć, zwłaszcza
w "Destroyers Of The Night" uważam
za niedoskonałość tych video. Nie mogę na
nich zbyt wiele zobaczyć.
To żaden problem. Dawno temu Accept też
zrobiło takie video, na którym kamera szalała
i ciężko się było na nim skoncentrować. Słyszałem
już taką opinię o "Destroyers Of The
Night". Ale cóż, zależało nam, żeby zrobić to
trochę inaczej niż "Blood In Blood Out". Byliśmy
w tym samym studiu, więc trzeba było coś
na szybko wymyślić, żeby się nie powtarzać.
Rozumiem Twoją opinię, ale grunt, że muzyka
jest porządna, ludziom się podoba i będzie super
na żywo (David śpiewa - przyp. red.).
Jakieś dziewczyny jeżdżą na motocyklach w
video "Destroyers Of The Night".
(śmiech) Zauważyłem je dopiero podczas edycji
i stwierdziłem: "ok, niech już zostaną". Tekst
opowiada o imprezowaniu i zatracaniu się w
nocnej rozrywce. Każdy ma jakiś tam dzień,
więc w nocy trzeba się rozerwać, ludzka rzecz.
Producent myślał prawdopodobnie o dziewczynach,
o motocyklach, o Las Vegas, o Nowym
Jorku, itd. Dałem mu wolną rękę, żeby
zrobił tak, jak poniesie go wyobraźnia. Ten
sam producent jest każdego roku głównym
wideografem festiwalu w Wacken. Wyszło, jak
wyszło, i git. Prawdopodobnie powstanie jeszcze
kilka video w ciągu następnych miesięcy.
Do których utworów?
Chciałbym "Blood On The Land", z heavy metalową
animacją. Możliwe, że "Martyrs Burn",
ale w innym stylu, żeby podkreślić sabbathowski
groove. Zależy od AFM Records i od
wyników sprzedaży, bo też trzeba liczyć się z
kosztami.
A jest jeszcze taki świetny strzał jak "We
Are Legend (You And I)".
Wszystkim się podoba. To perfekcyjne zakończenie
płyty. Obaj zgodziliśmy się, że "Full
Of Surprises" rozpocznie album, a "We Are
Legend" go zakończy. Herman pozwolił, żebym
sam wybrał kolejność pozostałych utworów.
Powiedział mi: "Nie mogę tego zrobić.
Wszystko mi się podoba. To Twój problem, David".
W tekście opowiadam o wszystkich ludziach i
6
IRON ALLIES
o każdym człowieku z osobna; o Tobie, o
mnie. Wszyscy wkoło tworzymy własną legendę.
Wszyscy jesteśmy wyjątkowi, przepełnia
nas unikalna energia. Dokładnie takie słowa
pragnę kierować w stronę metalowej społeczności,
która stoi na koncercie z ramionami
wyciągniętymi w górę. To, co muzyka robi z
ludźmi na żywo, jest plemienne. Osobliwe
zebranie fanów na koncercie (śmiech)…
Rock'n'roll to dziwne zwierzę. W każdym razie,
bez względu na wybór kariery przez jednostkę,
cokolwiek ktoś robi, jest legendarne.
Jeśli kochamy swoje zajęcie i wysyłamy w
świat pozytywny przekaz, to nasze zajęcie jest
legendarne.
Można też nie wybierać żadnej kariery, a
robić coś legendarnego.
To znaczy?
Np. moja mama wybrała zajmowanie się domem
i rodziną ponad karierę zawodową.
To prawda, tak samo moja włoska żona - rodzina
jest dla niej wszystkim. Ma dwóch
synów i żyje dla rodziny. Obdarzyła dobrą
radą, dobrym przewodnictwem i miłością
dzieci, które wyrosłych na dobrych, młodych
mężczyzn, wiedzących, co dobre, a co złe. Ona
jest też wspaniałą żoną. Uczyniła mnie lepszym
człowiekiem. Analogicznie jest z moją
mamą. Nie pochodzę z łatwego do wychowania
pokolenia. Skoro teraz jestem żywy i
zdrowy, to znaczy, że moja mama zrobiła najlepsze,
co mogła zrobić. Zależy mi, by też robić
najlepsze, co potrafię, czyli tworzyć wspaniałe
utwory, być częścią świetnego zespołu,
jeździć w trasy koncertowe. Oto moja wola.
W jakim zakresie przeprowadzka do Włoch
uczyniła Ciebie lepszym człowiekiem?
Miłość - coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem.
Kiedy spotkałem swoją przyszłą
żonę, zabrałem ją ze sobą w trasę koncertową,
nawet nie raz, a trzy razy. Poznawałem ją. Jeśli
kobieta znajdzie się w trasie z rock'n'rollowym
zespołem, doświadczy tego stresu, zobaczy te
wszystkie miejsca, zaznajomi się z planem
wydarzeń itp., to możesz obserwować, czy ona
naprawdę akceptuje rock'n'rollowy styl życia.
Przekonałem się, że rozumie mnie jako artystę
i jako zwykłą osobę. Dowiedziałem się wiele
na jej temat. Wzajemnie uczyliśmy się reakcji
w życiowych sytuacjach. W 2014 roku podjąłem
lekką decyzję o przeprowadzce z USA
do Włoch. To było proste, ponieważ wiedziałem,
w co się pakuję. Nie ma między nami
żadnego dramatu. Nasza relacja jest zdrowa i
uczciwa. Oboje kochamy rock'n'roll. Ona jest
fanatykiem muzyki, a jej ulubiony zespół nazywa
się Shinedown. Nie chodzi na wiele
moich koncertów.
Zagramy
na Wacken i
na Sweden
Rock, gdzie
ona będzie
nam towarzyszyć,
gdyż
uwielbia atmosferę
wielkich festiwali,
ale
mniejsze sale
koncertowe czy
teatry to niekoniecznie.
Trasa koncertowa
to dla nas
prawie wyjazd
wakacyjny.
Mam pracę do
wykonania,
ona jest obecna,
ogląda występy
swoich
ulubionych kapel,
doświadcza
muzycznej magii.
Jestem zadowolony
z ta-
Foto: Iron Allies
kiego układu.
Nie miałem wątpliwości odnośnie przeprowadzki
do Włoch.
Masz na pewno mnóstwo wspaniałych
wspomnień, a jaką przyszłość wiążesz z Iron
Allies? Druga płyta? Trasa koncertowa?
Właśnie piszemy nowe utwory. Współpracujemy
z agencją koncertową z Berlina, która załatwia
nam wiele ofert występów. Na początku
2023 roku wybierzemy się w trasę po Europie,
później po Kanadzie. A skoro będziemy już w
Kanadzie, to koniecznie musimy zagrać i w
Stanach Zjednoczonych - to mój kraj. Dalej
Ameryka Południowa. Oczywiście letnie festiwale
w Europie. Reakcje na "Blood In Blood
Out" są gorące, a recenzje świetne. Niektóre
recenzje nie są tak entuzjastyczne, ale to w
porządku. Nie można oczekiwać samych perfekcyjnych
opinii o każdym albumie. Akceptuję
je, czytam i dobrze się z tym czuję. Na
szczęście 90% mediów pozytywnie odnosi się
do naszego albumu. Promotorzy biorą pod
uwagę reakcje odbiorców. Gdy dochodzą do
wniosku, że bilety się sprzedadzą, to organizacja
trasy przebiega błyskawicznie. Jeśli masz w
składzie dwóch ex - muzyków Accept oraz
perkusistę U.D.O. i Primal Fear, ma to wartość
marketingo...
...Przestań! Iron Allies nie odcina kuponów
od nazwisk! Wydaliście świetny album i w
tym tkwi Wasza siła!
Dziękuję. Cieszę się, że mi przerwałeś. Muzyka
na pierwszym miejscu. Ale ciekawe jest też
to, że uznani muzycy tworzą prawdziwy nowy
zespół, a nie tylko projekt. Z perspektywy promotorów
istnieje mnóstwo rozmaitych projektów,
a promotorzy chcą prawdziwy zespół.
Dwóch ex - muzyków Accept posiada grupę
wiernych fanów z przeszłości. Ludzie przyjdą
nas zobaczyć. Ale na pierwszym miejscu, tak
jak powiedziałeś, jest świetny album. Bo płyta
zrobiona przez projekt nie byłaby tak szczera,
ludzie by to słyszeli. Muzyka jest najważniejsza.
Otaczanie się znakomitymi artystami
wydaje się atrakcyjne w oczach wielu metalowców.
Perkusiści podziwiają styl bębnienia
Francesco Jovino. Nieustannie otrzymuję
wiadomości w stylu "o mój Boże, chwyciłem za
pałeczki ze względu na Francesco, jest tak niezwykły".
Udajemy się zagrać koncert, pojawiają się
ci muzycy, ci fani, jest głos Davida Reece, są
metalowe killery, jest Herman Frank ze swoją
fascynującą karierą muzyczną. Ludzie zachwycają
się akumulacją talentów w jednym miejscu
i czasie. "O, to jest Herman Frank z Accept! O,
David Reece. Muszę to zobaczyć i usłyszeć". Następnie
sięgają po album i uznają, że to jest to.
Iron Allies "Blood In Blood Out" jest wspaniałym
albumem.
Doceniam to. Kiedy materiał się ukaże,
oznacz mnie na Facebooku, a ja podzielę się
tym tekstem z całym światem. Mogę przetłumaczyć
to na język angielski, chyba że już
będzie po angielsku. Doceniam Twój czas, wyrazy
uznania i dobre pytania. Mówiłeś o niektórych
utworach, więc jestem przekonany, że
słuchałeś Iron Allies "Blood In Blood Out".
Bardzo dziękuję za wywiad. Wszystkiego
dobrego dla Ciebie, Hermana, Malte, Francesco
i Mike.
Może pójdziemy na lunch, kiedy przylecę
zwiedzić Islandię. Byłoby wspaniale. Gdzie
mieszkasz? W Reykjaviku?
W centrum Reykjaviku. Za jakiś czas polecę
do Włoch na Twój koncert.
Daj znać, kiedy przylecisz do Włoch. Zagramy
koncert, wpiszę Cię na listę gości, dostaniesz
przepustkę na backstage.
Bardzo dziękuję.
Sam O'Black
IRON ALLIES 7
Gość wygrzebany z jaskini
Był to jeden z najtrudniejszych wywiadów, jaki zdarzyło mi się przeprowadzić.
Nie dlatego, że rozmówca był małomówny, bucowaty czy też miał gorszy
dzień. Nic z tych rzeczy. Johan Langquist to bardzo przemiły i cholernie wygadany
facet. Jak się okazało, również bardzo cierpliwy. Problemem było tutaj
połączenie. Johan ledwo co słyszał moje pytania. Próbowałem różnych sposobów,
by choć częściowo zaradzić tej złośliwości przedmiotów martwych. Wyłączenie
kamery, reset komputera, przejście na słuchawki, przeniesienie się bliżej routera,
przełączenie się na Internet z telefonu… Niestety, wszystko to było daremne. Jeżeli
Johan rzeczywiście słyszał mnie, tak jak ja siebie słyszę na nagraniu (czyli
prawie wcale) to naprawdę dziwię się, że już na samym początku nie "walnął
słuchawką". Jakoś jednak mimo wszelkich przeciwności dociągnęliśmy ten wywiad
do końca. Poniżej zapis tej rodzącej się w bólach rozmowy.
HMP: Cześć Johan! Jak tam dzionek mija?
Johan Langquist: A dzięki, bardzo miło!
więćdziesiątych. Podobne odczucia mają zapewne
pozostali członkowie tej kapeli. Mamy
w sobie sporo miłości do oldschoolowych metalowych
klimatów. Myślę zresztą, że słychać
to bardzo wyraźnie na naszym najnowszym
albumie "Sweet Evil Sun". Usłyszysz tam
mnóstwo oldschoolowych dźwięków, które są
jednak podane w dość nowoczesny sposób.
Ma na to wpływ chociażby fakt, że podczas
nagrywania używaliśmy znacznie nowocześniejszej
technologii, niż ta, którą stosowano w
latach osiemdziesiątych. Jednak naszą ambicją
było stworzenie czegoś, co jednoznacznie będzie
w stanie oddać klimat tamtej epoki. Dlaczego?
Bo to właśnie takie granie jest zakorzenione
głęboko w naszych serduchach. Zatem
wizja samej muzyki oraz upodobań z nią
związanych w moim przypadku w jakiś znaczny
sposób się nie zmieniły. Dalej najbardziej
rajcują mnie rzeczy stworzone w latach siedemdziesiątych
i osiemdziesiątych.
byłbym przypadkiem zainteresowany powrotem
szeregi zespołu. Poczułem wówczas, że
właśnie nadszedł idealny moment, by to zrobić.
Zgodziłem się bez większego zawahania.
Potem jednak chciałem posłuchać utworów,
które zamierzali nagrać na najbliższym planowanym
albumie. Z punktu widzenia wokalisty
takie zapoznanie się z materiałem jest dość istotną
kwestią. Kiedy tego posłuchałem, stwierdziłem,
że to świetny materiał i chcę brać
udział w tym udział. Potem wszystko się potoczyło
w zupełnie naturalny sposób. Czas
nam zdecydowanie nie sprzyjał, gdyż mieliśmy
tylko trzy tygodnie na nagranie albumu. Nie
muszę chyba wspominać, jaki się z tym stres
wiązał. Wyszliśmy jednak z tego wszystkiego
obronną ręką. Kiedy album "The Door to
Doom" był wreszcie gotowy, zagraliśmy parę
koncertów. Ogólnie mimo całego stresu i ciągłych
nacisków, jakie nam wówczas towarzyszyły
niemal z każdej strony, bardzo miło
wspominam ten okres. Pamiętam również, jaką
nerwówkę miałem przed moim pierwszym
koncertem po powrocie do zespołu. To był w
ogóle mój pierwszy występ na scenie po ładnych
paru latach. Jednak już po paru minutach
śpiewania przed publicznością, wszystkie
negatywne emocje opadły poczułem, że jestem
we właściwym miejscu. Czułem też, że fani
zgromadzeni pod sceną całkowicie akceptują
mój powrót w szeregi Candlemass. Nie patrzą
na mnie jak na jakiegoś starego gościa wygrzebanego
z jaskini. Było to dla mnie niezwykle
ważne przeżycie. Poczuliśmy wszyscy, że jesteśmy
gotowi na nowy początek Candlemass.
W końcu jesteśmy starymi przyjaciółmi.
Myślę, że doskonale słychać to na albumie.
Dobrze się czujemy w swoim towarzystwie
również poza sceną, a to jest niezwykle
ważna rzecz. Według mnie konieczna do prawidłowego
funkcjonowania zespołu.
8
W takim razie proponuje przejść do rzeczy.
Pewnie masz już tego tematu powyżej uszu,
ale wybacz, nie mogę go nie poruszyć. Otóż
udzielałeś się jako wokalista na debiutanckim
albumie Candlemass "Epicus Doomicus
Metallicus" z roku 1986. Przypuszczam
jednak, że twoja wizja muzyki uległa od tego
czasu znacznej zmianie, czyż nie?
Dla mnie jako osoby urodzonej w latach sześćdziesiątych
kluczowy okres muzycznych fascynacji
przypada na lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte
oraz sam początek dekady lat dzie-
CANDLEMASS
Foto: Linda Akerberg
Zostańmy zatem jeszcze na moment w tamtych
czasach. Po nagraniu "Epicus Doomicus
Metallicus" serio nie było żadnej opcji,
byś kontynuował współpracę z Candlemass?
Nie. W czasach, gdy Candlemass nagrywał
ten album, ja miałem swój własny zespół, i to
właśnie jemu starałem się poświęcać maksimum
swojej uwagi. Chłopaki z Candlemass
oczywiście znali moje stanowisko, gdyż wielokrotnie
poruszaliśmy ten temat w różnych
rozmowach. Powiedziałem im, że owszem,
chętnie zaśpiewam na ich albumie i będzie to
dla mnie ogromny zaszczyt, nie mniej jednak
potem wolę się skupić na swojej kapeli. Przystali
na te warunki.
Jednak co się odwlecze to nie uciecze. Po latach
zostałeś pełnoetatowym wokalistą
Candlemass.
Zaczęło się od tego, że w 2018 roku Mappe
zadzwonił do mnie i otwarcie zapytał, czy nie
Taki stary wyjadacz jak Ty miał tremę?
Wiesz, tu zaszły dość specyficzne okoliczności.
Na ogół nie mam z tym jakiegoś wielkiego
problemu. Dla mnie naprawdę nie ma żadnego
znaczenia to, czy występuję w małym klubie,
czy na ogromnym letnim festiwalu. Dobrze się
bawię każdą jedną chwilę na każdym jednym
występie. Dla mnie koncert to coś naprawdę
niezwykłego. Tego lata graliśmy na Hellfest.
Mają tam naprawdę ogromną scenę. To chyba
mój ulubiony festiwal tego typu.
Skoro jesteśmy przy tematyce koncertów, to
na scenie wykonujesz sporo utworów z okresu,
gdy za mikrofonem w Candlemass stał
Messiah Marcolin. Interpretujesz je jednak
na swój specyficzny sposób.
Dla mnie wszystkie utwory pochodzące z tego
okresu są czymś wspaniałym. Nigdy w życiu
nie zgodziłbym się zaśpiewać na scenie żadnego
kawałka, którego osobiście bym nie lubił.
Gdy zdecyduje się już coś wykonać, muszę to
w stu procentach czuć. Tak jest właśnie ze
starymi utworami Candlemass, które na stałe
zagościły w naszej koncertowej set liście. Co
do interpretacji, to faktem jest, że wiele z nich
wykonuję po swojemu, ale dostaję też masę
informacji, że fanom się to naprawdę podoba.
Foto: Candlemass
Miałeś już kiedyś okazję spotkać Messiah'a
osobiście?
Przyznam Ci się, że nie. Jest to chyba jedyny z
muzyków Candlemass, którego nigdy nie poznałem
na żywo. Na szczęście za niedługo to
się zmieni. W przyszłym tygodniu (wywiad
był przeprowadzany na początku listopada -
przyp. red.) organizujemy dość spore party z
okazji premiery albumu "Sweet Evil Sun" i z
tego, co wiem, Messiah zapowiedział tam
swoją obecność. Zatem bardzo chętnie się z
nim przywitam i zamienię parę słów. Mam naprawdę
wielki szacunek do tego gościa.
Impreza będzie pewnie ostra! (śmiech)
Na pewno! (śmiech)
Porozmawiajmy zatem waszym nowym albumie
"Sweet Evil Sun". W przypadku "The
Door to Doom" z oczywistych względów nie
brałeś pełnego udziału w procesie twórczym.
Tym razem jednak było inaczej.
Jasne. Wszystkie utwory zaczęliśmy tworzyć w
okresie pandemii. Mappe wysłał mi kilka nagrań
demo z utworami, które stworzył i zaczęliśmy
je wspólnie dopracowywać. Kiedy wszystkie
utwory były już w pełni gotowe, standardowo
weszliśmy do studia, gdzie praca szła
naprawdę nadspodziewanie sprawnie. Podczas
tego procesu trochę eksperymentowałem ze
swoim wokalem. Do każdego z tych utworów
starałem się podejść na kilka różnych sposobów,
by ostatecznie porozumieniu ze wszystkimi
wybrać najlepszą opcję. Na szczęście
wszyscy członkowie Candlemass to ludzie o
bardzo otwartych umysłach i szerokich horyzontach,
zatem nie mamy żadnego problemu z
dogadaniem się.
Foto: Candlemass
Skąd się wziął pomysł na ten monolog w
końcówce "Angel Battle"?
To jest nawiązanie do któregoś ze starych numerów
Candlemass. Nie powiem Ci niestety
zbyt wiele na ten temat, bo było to wszystko
robione bez mojego udziału, ale facet, który to
mówi, potrafi naprawdę swym głosem zrobić
niesamowitą robotę.
Przyznam Ci się, że bardzo dobre wrażenie
zrobił na mnie wstęp do utworu "Devil
Voodoo". Na waszym poprzednim albumie
"The Door to Doom" znalazła się ballada
"Bridge of the Blind". Nie braliście tym razem
pod uwagę nagrania całkiem balladowego
kawałka?
Uważam, że żeby stworzyć dobrą balladę, trzeba
w danym momencie być w odpowiednim
nastroju. Szczerze ci powiem, że nie do końca
jestem przekonany do utworów w stylu "Bridge
of the Blind". Staram się raczej tworzyć rzeczy
nieco bardziej energiczne w swym ostatecznym
kształcie.
Wygląda na to, że tematyka skandynawskich
bogów już zdecydowanie bardziej Cię
kręci.
"Scandinavian Gods", bo zapewne do tego
utworu uderzasz, to coś w rodzaju hymnu bitewnego.
Jest to jeden z tych kawałków, które
mają za cel dodawać ludziom siły tworzyć w
nich poczucie dumy z tego, kim są. Generalnie
uważam ten utwór za naprawdę budujący i
cieszę się, że znalazł się na naszym albumie.
Jednak taki "When Death Sights" ma już nieco
inny wydźwięk.
Kiedy stajemy się coraz starsi, zazwyczaj coraz
częściej myślimy o śmierci i przestaje być ona
dla nas swego rodzaju tematem tabu. Mimo że
niektórzy ludzie będą bardzo mocno temu
zaprzeczać, to jednak ta wizja jest dla nich
przerażająca. Natomiast zarówno śmierć, jak i
myślenie o niej, jest czymś, czego nie unikniemy
i czy prędzej, czy później każdy z nas
będzie musiał się zmierzyć. Często pojawia się
też strach przed przedwczesnym odejściem z
tego świata. Jest to moim zdaniem podświadoma
fobia przed tym, że umrzemy, zanim zrobimy
wszystko, co mamy w życiu do zrobienia.
Moja babcia, gdy była już po osiemdziesiątce,
często mi powtarzała, że nie boi się
umrzeć. Ona po prostu miała poczucie, że
spełniła swoją misję w życiu. Życzę każdemu,
żeby też doszedł do tego punktu.
W utworze tym możemy usłyszeć głos Jennie-Ann
Smith. Nie jest to pierwsza wasza
współpraca.
Dokładnie. Jej głos możemy również usłyszeć
na poprzednim albumie. Kiedy album "Sweet
Evil Sun" był już praktycznie gotowy, mieliśmy
poczucie, że akurat w tym kawałku czegoś
brakuje. Tym wspomnianym czymś były właśnie
kobiece partie wokalne .Jak zapewne
wiesz, Jennie jest żoną mojego wieloletniego
przyjaciela Marcusa Jidela. Znam ich oboje
już kupę czasu. Jednak niebył to jedyny czynnik,
który zdecydował o naszej współpracy. Po
prostu uważam, że jej głos oraz styl śpiewania
idealnie się wpasowały w ten numer. Zrobiła
tam kawał dobrej roboty.
Niestety, nasz czas dobiega końca. Dziękuję
Ci zatem za rozmowę i sorry za te wszystkie
problemy z łączem.
Ja również dziękuję za wsparcie dla Candlemass!
Nie ma sprawy. Grunt, że żeśmy się nie
poddali i mimo wszystko dociągnęliśmy tą rozmowę
do końca. I to najlepiej, jak się w tych
okolicznościach dało.
Bartek Kuczak
CANDLEMASS
9
Właściwy vibe
Najnowszym albumem "Gates To Madness" Roadhog potwierdza swój
akces do ścisłej czołówki tradycyjnego metalu. Naprawę mało jest bowiem zespołów,
które w tak przekonujący i zarazem stylowy sposób potrafią grać stary,
dobry heavy z lat 80.: z szacunkiem do tradycji, ale jednocześnie po swojemu i z
ogromną werwą. Do tego trzeci album krakowskiej formacji powstał z udziałem
aż trzech wokalistów, tak więc ten aspekt płyty jest również bardzo urozmaicony
i dopracowany.
HMP:"The Oppressors" ukazał się latem
2017 roku, tak więc ten album od najnowszego
"Gates To Madness" dzieli ponad pięć
lat. Pandemia, a do tego odejście wieloletniego
perkusisty Michała Kozioła, spowolniły
tempo prac nad waszym trzecim albumem?
Przemek "Pemo" Murzyn: Tak długi okres
pomiędzy albumami to składowa wielu czynników.
Oprócz tych w miarę oczywistych, które
wymieniłeś, dochodzą jeszcze pewne prywatne,
które skutecznie uniemożliwiały nagranie
płyty. Na szczęście, w końcu się udało.
Ta długa przerwa była frustrująca również dla
nas, ponieważ spora część materiału była gotowa
już w 2018 roku! Niestety musiała swoje
przeleżakować, przez co, mam wrażenie, wystarczająco
dojrzała i okrzepła. Może tak musiało
być, żeby ta płyta nabrała tożsamości i
brzmiała wiarygodnie… kto wie?
Zwykle muzycy deklarują, że nie ma dla nich
większego znaczenia fakt, że to akurat trzecie,
ponoć przełomowe dla każdego zespołu
wydawnictwo, ale pewnie w tyle głowy zawsze
kołacze myśl, że dobrze byłoby stanąć
na wysokości zadania, spełnić nie tylko oczekiwania
słuchaczy, ale przede wszystkim
swoje?
Zdecydowanie masz rację! Trzecia płyta to
bardzo ważna rzecz. Albo ugruntuje twoją
pozycję i ją wzmocni, albo skutecznie ostudzi
twoje ambicje. To taki egzamin czy warto ciągnąć
to dalej, czy lepiej dać sobie na luz. Oczywiście
nie liczę, że "Gates To Madness" wyniesie
nas na nie wiadomo jakie estrady, czy
też nagle staniemy się rozpoznawalni, ale
znam jej wartość i jeśli będę widział, że ludzie
ją zaakceptowali i docenili, to będzie dla mnie
sygnał, że to ma sens. Z efektu końcowego jestem
na tyle zadowolony, że pierwszy raz z
całą pewnością mogę powiedzieć, że udało się
stanąć na wysokości zadania.
Prace nad nową płytą zyskały pewnie na intensywności
po zelżeniu pandemicznych
Foto: Roadhog
ograniczeń i zwerbowaniu nowego drummera
Karola Garbiarza?
Tak, zdecydowanie Karol wniósł wiele świeżości,
co przełożyło się na prace nad albumem.
Nowa krew w zespole, to nowe motywacje i
chęci do działania. Mając nowego perkusistę
było dla nas oczywiste, że nasze działania muszą
już twardo iść w kierunku finalizacji nagrań,
na które tak długo czekaliśmy.
Mieliście jakieś założenia dotyczące tego
materiału, czy też był to niejako naturalny,
bardzo swobodny proces, zakończony stworzeniem
akurat tych ośmiu utworów, składających
się na "Gates To Madness", które
następnie dopracowaliście i nagraliście?
Konkretnych założeń nie było. Proces był
bardzo naturalny i każdy kawałek powstał w
odpowiednim dla niego czasie. Całość to
swoisty koncept, który przeprowadza nas
przez różne stadia odczuwania negatywnych
emocji. Album nie epatuje złymi emocjami,
lecz bardziej je opisuje. Czasem można się z
nimi utożsamiać, innym razem nie. Wszystko
zależy w jakim miejscu naszej drogi jesteśmy.
Im mniej zrozumiesz z tego albumu tym lepiej
dla ciebie. Uwierz mi.
Zostają wam po czymś takim jakieś
niewykorzystane pomysły czy nawet całe
utwory, czy przeciwnie, pracujecie do
momentu, kiedy macie już dość materiału na
płytę i później nie marnujecie już energii ani
czasu, w myśl zasady, że lepiej mieć 10
konkretów niż 30 utworów o różnym
poziomie, z których część i tak ostatecznie
trafi do kosza?
Jak dotąd nigdy nie było sytuacji, żebyśmy
mieli zbyt wiele numerów i musieliśmy
wybierać, co wchodzi na płytę, a co nie.
Zawsze wiemy, kiedy kończy się etap komponowania
kawałków. Wiemy to
podświadomie i skupiamy się na szlifowaniu
materiału, żeby był spójny i jak najlepiej
zgrany. Lepiej mieć parę konkretnych, przemyślanych
strzałów, niż dziesiątki niesprecyzowanych
koncepcji. Jakość nie ilość przede
wszystkim.
Odbieram "Gates To Madness" jako waszą,
do tego bardzo udaną, próbę wpisania się w
heavymetalowy kanon lat 80. Przede wszystkim
doceniam fakt, że korzystając z patentów
znanych od ponad 40 lat nie kopiujecie
ich 1:1, ale staracie się stworzyć coś
własnego, chociaż jednocześnie zakorzenionego
w tradycji. To efekt muzycznej
pasji, wielkiej fascynacji takimi dźwiękami, a
do tego krytycznego podejścia do tego co
robicie, wskutek czego odrzucacie na
przykład riff, który brzmi zbyt podobnie do
nagranego już wcześniej przez inny zespół?
Tradycja jest dla nas niesamowicie ważnym
aspektem, jeśli chodzi o kreowanie własnego
materiału. Doskonale zdajemy sobie sprawę z
tego, że nie wymyślimy już nic nowego, dlatego
skupiamy się nad tym, aby nasz wkład w
spuściznę gatunku był po prostu dobrze zrobiony
i solidny. Akurat w przypadku "Gates
To Madness", mam wrażenie, że tym razem
mocniej weszliśmy nawet w lata 90. Nie podchodzimy
do materiału aż tak bardzo analitycznie
i nie rozkminiamy czy coś jest do czegoś
na tyle podobne, żeby to odrzucić. To nie
apteka, żeby wszystko analizować i rozkładać
na czynniki pierwsze. Zdarza się, że najlepszym
patentem okazuje się ten, który jest
najbardziej oczywisty. Nie ma nic złego w
klasycznych motywach czy zagraniach. Ważne
natomiast jest to, żeby uchwycić właściwego
vibe'a. I o to właśnie chodzi! Czasem możesz
nieświadomie coś skopiować, ale jeśli ma to
określony feeling i pasuje do charakteru kompozycji,
to nie widzę w tym nic złego.
Analizowania każdego dźwięku oduczyłem się
już dawno. Liczy się emocja i żeby to wszystko
sprawnie płynęło. Zatwardziałych analityków
odsyłam do innej muzyki niż metal.
Czy coś takiego jak kanon, niezależnie od
muzycznego gatunku czy stylistyki, w trzeciej
dekadzie XXI wieku i przy nieograniczonym
dostępie do muzyki jest jeszcze
10
ROADHOG
komukolwiek potrzebny? Tym bardziej, że
młodzi ludzie mają teraz łatwy dostęp do
instrumentów, w sieci jest multum szkółek
czy filmików, a programy do rejestracji i
obróbki dźwięku są czymś oczywistym. Często
słyszę więc młode zespoły, które bez
kompleksów grają metal czy punka, nie znając,
nawet z nazwy, takich gigantów jak
Black Sabbath czy Sex Pistols, albo sięgają
po ich muzykę dopiero wtedy, kiedy ktoś podrzuci
im taki trop - to już chyba swoisty znak
czasów, co kiedyś było nie do pomyślenia?
No, znowu masz niestety rację. Obecnie żeby
coś stworzyć, wcale nie musisz być obeznany z
klasyką czy kanonem. Wszystko masz na wyciągnięcie
ręki. Jeśli nie jesteś zbyt dobry, to
program pomoże ci wygenerować to, co byś
chciał. Nie trzeba się wysilać. Nie masz pomysłu
na tekst? Żaden problem, są od tego
strony generujące treści. Riff? Też można to
obejść, bo są algorytmy które pomogą ci coś
stworzyć. Jeszcze paręnaście lat temu było to
nie do pomyślenia. No cóż, znak czasów!
Kiedy zaczynałem swą przygodę z metalem
nie było jeszcze tak zarysowanych podziałów,
które pojawiły się dopiero wraz z powstawaniem
kolejnych podgatunków, od
thrashu począwszy. Teraz jest "specjalizacja",
tak jak wszędzie, wskutek czego fan
tradycyjnego heavy unika zwykle death czy
blacku, a ich zwolennicy z zasady odrzucają
lżejsze brzmienia, argumentując, że to nie
metal. Tymczasem i jedni, i drudzy najwyraźniej
nie wiedzą co tracą, w myśl zasady,
że muzyka dzieli się tylko na dobrą i złą, niezależnie
od stylistyki?
Tu z kolei bym polemizował. Chyba zależy w
jakim środowisku się obracasz. Sam dawno
przestałem radykalnie schematyzować muzykę.
Oczywiście jestem w stanie zarysować
określone ramy gatunkowe, ale nie mam problemu
ze słuchaniem szerokiego spektrum muzyki
rockowej czy metalowej. Z przyjemnością
po odsłuchu Malevolent Creation puszczę
sobie Roxette czy Litę Ford.
Klasyczny metal w wydaniu Roadhog nie
wyklucza jednak swoistych, urozmaicających
całość, skoków w bok, tak jak choćby w mającym
coś z thrashu czy speed metalu "Masquerade"?
Pewnie, że nie. Jeśli coś fajnie współgra, to nie
mam z tym najmniejszego problemu. Najgorzej
jest łączyć rzeczy na siłę, takie które są
absolutnie niespójne i ich fuzja może prowadzić
wyłącznie do niestrawności i konsternacji.
We wszystkim trzeba mieć wyczucie i smak.
Jeśli masz nienaganne poczucie estetyki, dobre
ucho, ale także odwagę - to śmiało, eksperymentuj.
Takiego podejścia mamy zresztą na "Gates
To Madness" więcej, bo owszem, na poprzedniej
płycie wokalistów mieliście znacznie
więcej, ale jednak chórzystów. Tym razem
jest ich tylko trzech, ale pierwszoplanowych
- skąd pomysł na takie akurat rozwiązanie?
Pomysł narodził się w sumie dość naturalnie.
Na początku był koncept, aby zrobić tylko jeden
gościnny wokal w jednym numerze, lecz
wyszło tak fajnie, że postanowiliśmy pociągnąć
to dalej. Faktem jest, że nie do każdego
kawałka pasował głos Krzycha. Mając możliwość
zaangażowania w ten projekt kilku świetnych
wokalistów, stwierdziliśmy, że nie jest to
zły pomysł i paradoksalnie będzie to wpływać
pozytywnie na spójność albumu. Każdy głos
idealnie oddaje charakter i nastrój kompozycji,
do której został przyporządkowany.
Udział Tymoteusza Jędrzejczyka nie jest żadnym
zaskoczeniem, ale już Bertranda Gramonda
jak najbardziej. Jak się poznaliście i
jak doszło do tej współpracy - nie tylko wyłącznie
sesyjnej, skoro jest również współautorem
tekstu "Unleashed"?
Z Bertym znam się już kilkanaście lat. Kiedyś
grali mini trasę, ze swoim macierzystym zespołem
Phenix, po Polsce. Na ich koncert trafiłem
przypadkiem, nie mając pojęcia czego się
spodziewać. No i rozjebali. Jego głos zmiótł
mnie z planszy. Dobór coverów, które wówczas
grali, również sporo mi mówił o jego profilu
artystycznym i tak zostaliśmy znajomymi.
Foto: Roadhog
Przez wiele lat utrzymywaliśmy kontakt, czasem
się widywaliśmy podczas jego wizyt w Polsce
i tak krok po kroku narodził się pomysł zaangażowania
go w Roadhog. Jeśli chodzi o
"Unleashed", to miałem od dawna gotowy refren,
jednak nie potrafiłem za żadne skarby
świata sklecić ciekawych zwrotek. Wysłałem
mu pomysły i trochę (wówczas) niespójnych
wersów, a on to poskładał do kupy i dołożył
nieco od siebie.
Do tego można powiedzieć, że metal łączy
pokolenia, skoro Bertrand jest od was starszy
(śmiech). Zaś na serio: jak dzieliliście partie
w poszczególnych utworach? Od początku
były pisane pod konkretnych wokalistów, czy
też wprowadzaliście zmiany już podczas
nagrań, kiedy okazywało się, że na przykład
głos Tymka najlepiej pasuje do "With Enemy
By My Side"?
Przydział następował dopiero jak kawałek był
gotowy. Głos poszczególnych wokalistów musiał
odpowiadać ogólnemu klimatowi kompozycji
i tekstowi.
Jesteście też konsekwentni co do anglojęzycznych
tekstów - skoro tradycyjny heavy to u
nas nisza niszy nie ma co tego zmieniać, bo
jednak muzyka Roadhog chyba bardziej interesuje
zagranicznych odbiorców?
Czy najbardziej to nie wiem… Jest jakaś tam
rzesza naszych zwolenników za granicą, ale
cały czas mówimy o głębokim undergroundzie.
W każdym razie każdy z dotychczasowych
(dwóch! - śmiech) koncertów zagranicznych,
cieszył się doskonałym przyjęciem i
świetną frekwencją, z którą w Polsce różnie
bywa…
Jednak po przygodzie z amerykańską Stormspell
Records i krótkim epizodzie z rodzimą
Thrashing Madness Records, firmującą
wznowienie "Dreamstealer", podpisaliście
kontrakt z kolejną polską firmą, to jest Ossuary
Records? Skąd taka właśnie decyzja?
Mateusz to nasz stary znajomy i fakt, że założył
wytwórnię bardzo nam pomógł. Na wiele
rzeczy patrzymy w podobny sposób. On jest
ambitny, chce promować muzykę, lubi heavy
metal… Decyzja była prosta.
Plusem tej współpracy wydaje mi się też to,
że doczekacie się swojej płyty również na
kasecie i na winylu, a do tego Mateusz
współpracuje również z Helicon Metal Promotions,
możecie więc liczyć na wsparcie w
zakresie organizacji koncertów czy zagranie
w charakterze supportu przed jakimś bardzo
znanym zespołem?
To się okaże. Szczerze mówiąc bardzo na to liczymy,
bo chcemy wrócić do wzmożonego
koncertowania. Bardzo nam tego brakowało i
mamy nadzieję, że uda nam się sporo pograć w
2023 roku!
Można też powiedzieć, że zrobiliście sobie,
chociaż nie tylko, tą płytą prezent na 10-lecie
zespołu - co planujecie dalej, oczywiście poza
promowaniem "Gates To Madness"?
Nie mamy skonkretyzowanych planów. Przede
wszystkim chcemy więcej grać. Na razie tyle.
Reszta pewnie sama się jakoś ułoży.
Wojciech Chamryk
ROADHOG 11
W białych rękawiczkach
O Xentrix można pisać dużo. Historia tego zespołu w wielkim skrócie
wygląda całkiem standardowo Kapela ta miała dość udane początki, następnie
przeszła fazę eksperymentów, które w niemały sposób przyczyniły się do bardzo
długiej przerwy w jej działalności. Nagle powrót w odświeżonym składzie, od
strony muzycznej zaś zwrócenie się ku swoim korzeniom itp., itd… Dobra, walić
to. Mamy rok 2022 (kiedy to piszę te słowa oczywiście), Xentrix wydaje nowy album
zatytułowany "Seven Words",a my z tej okazji możemy sobie pogadać z
Jayem Walshem. Z jego perspektywy wiele kwestii różni się od punktu widzenia
starszych członków tego bandu.
"Seven Words" to drugi album Xentrix nagrany
z Twoim udziałem. Jak się czujesz będąc
od pięciu lat częścią tej wesołej załogi?
Czuję się wystarczająco zadowolony z dotychczasowych
działań. Nagraliśmy już drugi album
w tym składzie osobowym i póki co jest
on stabilny. Cieszę się, że publiczność pozytywnie
podchodzi do naszej działalności po reaktywacji.
Dobrze jest wiedzieć, że tworzymy
muzykę, której ludzie chcą słuchać. To dla nas
naprawdę wiele znaczy. Z niecierpliwością czekamy
na koncerty, na których zagramy nowe
kawałki.
"Ghost Tape Number 10" to numer, który już
samym tytułem nawiązuje do wojny w Wietnamie.
Fascynuje Cię ta tematyka?
Słyszałem o tym lata temu i zawsze ciekawiły
mnie wydarzenia związane z tą wojną. Pewnego
wieczoru siedziałem przed telewizorem i
bez celu przerzucałem z kanału na kanał. Zupełnie
przypadkiem trafiłem na bardzo ciekawy
film dokumentalny o amerykańskiej interwencji
w Wietnamie, który był bezpośrednim
impulsem do napisania tego numeru.
HMP: Witam. Właśnie rynek muzyczny
wzbogacił się o wasz szósty pełnowymiarowy
album zatytułowany "Seven Words".
Czy mieliście jakąś wizję tego albumu, zanim
w ogóle podjęlibyście prace nad tym materiałem?
Jay Walsh: Nie. Nie było żadnych zdecydowanych
planów ani koncepcji co do samego albumu.
Po prostu kontynuowaliśmy pisanie
muzyki według schematu, który sprawdził się
przy tworzeniu "Bury The Pain". Wszystko
od samego początku przebiegało gładko. Niestety
z powodu pandemii, byliśmy zmuszeni
pracować zdalnie. Z drugiej jednak strony zyskaliśmy
dodatkowy czas oraz mogliśmy na
spokojnie ułożyć swoje myśli.
"Seven Words" to dość ciekawy tytuł jak na
szósty album.
Tytuł albumu został wybrany właściwie w
ostatniej chwili. Mieliśmy wszystko gotowe
prócz właśnie tego nieszczęsnego tytułu. Na
szybko zdecydowaliśmy się użyć w tym celu
nazwy jednego z zawartych na płycie utworów.
"Seven Words" wydawało się najbardziej
do tego odpowiednie. Co prawda jest to szósty
pełny album wydany pod nazwą Xentrix, ale
jeśli wliczyć "Dilute to Taste EP", to jest to
siódme wydawnictwo tej kapeli. Moim zdaniem
tytuł ten jest zatem jak najbardziej adekwatny
Bardzo podoba mi się gitarowe intro do kawałka
"Behind the Walls of Treachery". Czy
to jest improwizacja?
Nie. Uwierz lub nie, ale tam nie ma ani grama
improwizacji. To intro było od początku częścią
tego numeru , jeszcze na etapie demo.
Intro robi duże wrażenie, ale jeszcze większe
robi sposób, w jaki się ono rozwija.
"Everybody Loves You When You Are
Dead" to bardzo ciekawy tytuł. Swoją drogą
nie byłbym chyba sobą, gdybym nie zapytał,
czy serio zgadzasz się z tym stwierdzeniem.
Nie. Tekst mówi o tym, że nie wszyscy zasługują
na szacunek. Nawet jeśli nie żyją.
Ten utwór ma również świetne gitarowe
intro. Dość lekkie na początku, ale po kilku
sekundach daje solidnego kopniaka.
Foto: Xentrix
To kolejne intro, nad którym pracował Stan.
Tego typu urozmaicenia zawsze dodają utworowi
smaku. Wiesz, mam na myśli bezpośredni
kontrast ciężkiego riffu melodyjnym wstępem.
Cieszęsię, że tobie też takie podejście się
podoba.
Przypuszczam, że inspiracji do tekstów szukasz
też poza telewizją.
Szukam ich wszędzie, gdzie to tylko możliwe.
Jeśli coś wpadnie mi do głowy, zostanie przetworzone
przez mój umysł, nie widzę powodu,
by to odrzucać. Czasem takie pomysły wpadają
zupełnie niespodziewanie. Od razu wtedy
zapisuję je na skrawku papieru lub notatniku
w telefonie. Mam sporą ilość notatek z luźnymi
szkicami, ale też gotowymi tekstami. Kiedy
przychodzi moment, że na poważnie bierzemy
się za tworzenie albumu, zazwyczaj od razu
tam sięgam.
Nagraliście swoją wersję klasycznego już
numeru "Billion Dollars Babies". Czy Alice
Cooper jest artystą, który ma duży wpływ na
Waszą muzykę?
Owszem, lubię Alice'a Coopera. Pozostali
członkowie Xentrix także. Choć nie cała jego
dyskografia jest dla mnie do zaakceptowania.
Słucham głównie tego, co ponagrywał w latach
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Myślę,
że Alice bardziej wpływał na muzyków i zespoły,
które z kolei wpłynęły na mnie i innych
muzyków z mojego pokolenia. Mieliśmy kilka
pomysłów na ewentualne covery. Na pewno
chcieliśmy, żeby był to kawałek, którą wszyscy
lubimy i który ma już parę lat. Stan zrobił kilka
krótkich próbek demo, żeby zobaczyć, który
utwór będzie brzmiał najlepiej w naszym
wykonaniu. Ciężki gitarowy riff "Billion
Dollar Babies" najlepiej zdał ten egzamin.
Jak uzyskaliście ten efekt na początku "Anything
But the Truth"? To keyboard?
Myślę, że jest to dźwięk syntezatora, który
został dodany na samym końcu. Stan dodał to
na późniejszym etapie, w okolicach nagrywania
wokalu. Nie jestem pewien, czy użył prostego
keyboardu, czy stał w dużym pokoju w
białych rękawiczkach i w świetle laserów jako
Jean-Michel-Stan.
Jako singiel promocyjny postanowiliście wykorzystać
utwór "Reckless with a Smile".
Dlaczego Twoim zdaniem ten kawałek najbardziej
oddaje istotę tego albumu?
Pierwszym singlem było "Seven Words". Następnie
wytwórnia poprosiła nas o drugą propozycję,
do której mogliby zrobić teledysk. Wybraliśmy
"Reckless with a Smile", ponieważ jest
on utrzymany nieco w innym klimacie i budzi
w słuchaczu odmienne odczucia.
Wspomniałeś o koncertach. Czy macie jakieś
konkretne plany?
12
XENTRIX
Foto: Xentrix
Synonim wielkich jaj
"Piwo wzmacnia, piwo leczy, piwo dodaje radości…" śpiewała kiedyś pewna
stara polska oiowska kapela. I owszem, można żyć bez piwa. Ale na cholerę
komu takie życie. Chłopaki z Tankard pod powyższą sentencją zapewne podpiszą
się wszystkimi kończynami. Okazją do rozmowy była premiera nowej płyty Tankard
zatytułowanej "Pavlov's Dawgs". Olaf Zissel - perkusista Tankard do zbyt rozmownych
nie należny. Pewnie myślami był już przy swoim ukochanym trunku.
Gramy w Cardiff w najbliższy piątek. "The
Headbangers Ball European Tour" rozpoczyna
się w przyszłym tygodniu. Gramy w
towarzystwie Vio-Lence, Whiplash i Artillery.
Trasa potrwa do początku grudnia. Następnie
marzec 2023 roku. To czas na Wyspy
Brytyjskie. Teraz, kiedy album się ukazał, na
pewno zaczniemy się zastanawiać nad opcjami
tras koncertowych, które po marcu będą kontynuowane.
Czy zamierzacie na tych koncertach jakieś
utwory z albumów "Kin" i "Scourge"? Te albumy
są zazwyczaj krytykowane, ale mają
też pewną grupę swoich zwolenników.
Lubię "Kin", podobał mi się już wtedy, kiedy
się ukazał, mimo że był stylistycznym odejściem
od poprzednich albumów. Byłbym
skłonny dorzucić do naszej setlisty "Order of
Chaos", "All Bleed Red" czy "Another Day".
Niestety, nasze koncerty zazwyczaj są ograniczone
czasowo i tu rodzi się problem.
Bartek Kuczak
HMP: Cześć Olaf! Niedawno ukazał się
wasz nowy album zatytułowany "Pavlov's
Dawgs". Swoją drogą fajna gra słów.
Olaf Zissel: Hej Bartek, jeśli po drodze zdarzyły
się jakieś opóźnienia przy odpowiedzi na
ten wywiad, to bardzo Cię przepraszam i biorę
całą winę na siebie. Co do tytułu, to postanowiliśmy
użyć tej gry słów, gdy dowiedzieliśmy
się, że języku angielskim słowo "dawg" to jedno
z określeń kumpla.
Wiem, ze numer tytułowy jest o chlaniu, nie
mniej jednak nie masz wrażenia, że dziś
wielu młodych (i nie tylko młodych) w wielu
sytuacjach zachowuje się niczym psy eksperymentu
Pawłowa?
Oczywiście. Gdy jest grupa ludzi i jednemu
zadzwoni telefon, wszyscy automatycznie sięgają
do kieszeni. Nawet jeśli wiedzą, że mają
ustawiony zupełnie inny sygnał.
Tekst utworu "Exfluencer" jest dość intrygujący.
Zapewne jesteś świadomy, że dziś
dla sporej grupy młodzieży idolami są postaci
z social mediów, które nie mają zbyt wiele
doza oferowania.
Przypuszczam, że tak jest. Niestety, dla gościa
z mojego pokolenia jest to co najmniej niezrozumiałe.
Temat piwa jest dla was chyba bardziej zrozumiały.
Na najnowszym albumie poruszacie
go choćby w kawałku "Beerbarians".
Swoją drogą czy śpiewanie o piwie od tylu lat
nie wydaje wam się już trochę oklepane.
Akurat ten kawałek mówi o rozwoju przemysłu
browarniczego i jego wpływie na ogólny
całokształt gospodarki. Tematem tym zajmuje
się wielu szanowanych i cenionych ekonomistów.
Dobra, dobra. Ty się lepiej przyznaj, ile beczek
wypiłeś podczas lockdownu.
Niezliczoną ilość.
Zatem myślę, że jesteś właściwą osobą, która
jest w stanie rozstrzygnąć ważną ideologiczną
kwestię. Otóż czy piwo bezalkoholowe
to rzeczywiście jeszcze jest piwo?
Zgodnie niemieckim prawem czystości z roku
1516, dopuszczalne jest sprzedawanie tego
produktu pod nazwą "piwo", jednak jego smak
to jakaś porażka. Tylko kilka piw bezalkoholowych
autentycznie mi posmakowało.
Serio uważasz, że "Lockdown Forever" to
dobry pomysł?
Niekoniecznie, ale w ograniczonym stopniu
miało to całkiem dobry efekt. Ja na przykład
spędziłem więcej czasu z rodziną, a także podniosłem
swoje kwalifikacje w gotowaniu oraz
warzeniu piwa. Ponadto oglądałem mnóstwo
Foto: Tankard
TANKARD
13
Foto: Tankard
piłki nożnej i snookera. Próbowałem nie przytyć
za dużo, ale to mi akurat nie wyszło.
Pewnego dnia wszyscy zrobiliśmy dość szaloną
rzecz i w całkowitej konspiracji spotkaliśmy
się na kilka piwek. Skończyło się to dla mnie
zwichniętą kostką i sporą liczbą blizn na nodze.
Nie był to chyba zbyt dobry pomysł.
Nihilizm jest jednym z tematów, które przewijają
się przez album "Pavlov's Dawgs".
Czym ta idea jest dla Ciebie?
Hej stary, rozmawiasz z perkusistą, do którego
dotarło, że religijność jest czymś sprzecznym
z wartościami ludzkimi.
Ostatni utwór na albumie nosi tytuł "On
The Day I Die". Często myślisz o tym dniu?
Niezbyt często, ale tu chodzi o coś innego.
Chodzi o spojrzenie w przeszłość i przeanalizowanie
wszystkich okazji, które ci w życiu
uciekły i już raczej się nie powtórzą.
Chyba trochę zwlekaliście z pisaniem tego
materiału.
Tak, jak zwykle zaczęliśmy późno. Właściwie
wzięliśmy sie za to na parę miesięcy przed
tym, jak mieliśmy zarezerwowany termin w
studio. Jak zwykle również musieliśmy zacząć
nagrywać bez gotowych tekstów. Większością
pomysłów dzieliliśmy się z pomocą maila. Być
może zmieni się to przy okazji następnego
albumu.
Dobra, teraz najważniejsze pytanie odnośnie
najnowszego albumu. Czemu te psy z okładki
mają takie wielkie uszy?
Pewnie to synonim wielkich jaj.
"Pawlov's Daugs" to nie jedyny album Tankard,
który ukaże się w tym roku. Na rynek
trafi też składanka "Alcoholic Metal 40
Years in Thrash - Extended Version".
Na tym albumie znalazły się głównie niepublikowane
numery z naszych taśm demo.
Wasz skład jest ustabilizowany od 1998
roku. Pewnie świetnie się rozumiecie.
Kłótnie czasem się zdarzają, ale im starsi
jesteśmy, tym bardziej staramy się nie nadepnąć
drugiemu na odcisk. Lubię tych gości
jak swoich braci. Chcę, by ten zespół trwał i
nie myślę o emeryturze.
Andy Gutjahr w przeszłości grał w kilku
chrześcijańskich kapelach. Czy jego poglądy
nie stoją w opozycji z gloryfikowaniem chlania
Nie!
Mieliście kiedyś jakieś problemy z antyalkoholowymi
ruchami?
Nie przypominam sobie nic takiego.
Bartek Kuczak
HMP: Cześć Rob. Sacrifice powstało w
Toronto w 1985 roku. Nigdy nie ukrywaliście,
że początkowa faza Waszej działalności do
najłatwiejszych nie należała
Rob Urbinati: Prawda. Powodem takiego
stanu rzeczy był głównie nasz młody wiek. Byliśmy
gówniarzami i żaden z miejscowych klubów
nie traktował nas poważnie. W związku z
tym ciężko było załatwić jakikolwiek sensowny
koncert. Nasze rodziny również do najbogatszych
nie należały, więc jak się nietrudno
domyślić, nie mieliśmy funduszy na dobry
sprzęt. Mieliśmy jednak spore pokłady motywacji,
dzięki którym radziliśmy sobie w nawet
tak niesprzyjających warunkach.
W tak dużym mieście jak Toronto nie było
klubów zainteresowanych promowaniem
młodych lokalnychtalentów?
Jakieś tam były. Należy jednak pamiętać, że
muzyka, którą graliśmy była czymś świeżym
jak na tamte czasy. Nie każdy ją rozumiał.
Ciężko było znaleźć zespoły, które chciały w
ogóle dzielić z nami scenę. My też nie bardzo
chcieliśmy występować jednego wieczoru obok
kapel glam metalowych.
Jednak wygląda na to, że coś z tego wyszło.
Jako młody zespół graliście jeden koncert z
jednym z pierwszych zespołów Sebastiana
Bacha.
Szczerze? Nie przywiązuję do tego koncertu
zbyt wielkiej wagi.
Pamiętajmy jednak, że było kilka kanadyjskich
zespołów thrashowych, które zaczęły
grać mniej więcej w tym samym czasie co
Wy. Czy śledziliście ich kariery od samego
początku?
Tak, byliśmy świadomi istnienia wszystkich
młodych kapel thrashowych w Kanadzie.
Razor, Voivod, Slaughter, itd. Wspólnie z
nimi tworzyliśmy tą scenę. Śledziliśmy też zespoły
takie jak Exciter i Anvil, gdyż to one
podłożyły w naszym kraju iskrę, która zmieniła
się potem w większy ogień.
Na dobre jednak rozkręciliście się dopiero po
wydaniu debiutanckiego albumu, czyż nie?
Zaliczyliśmy kilka świetnych występów jeszcze
przed wydaniem naszego pierwszego albumu,
ponieważ nasze demo krążyło po metalowej
społeczności. Dość szybko zaczęliśmy dostawać
dobre propozycje występów z zespołami
spoza miasta.
High Roller Records wyda reedycje waszych
trzech klasycznych krążków. Jak w ogóle doszło
do tej kooperacji?
Ludzie z High Roller byli bardzo zainteresowani
tym projektem. Sam Dave Carlo z Razor
gorąco polecał nam tę wytwórnię. Spodobały
nam się pomysły na reedycje i wszystko
wyszło lepiej niż się spodziewaliśmy. Wytwórnia
ta odwaliła kawał dobrej roboty.
Czy w związku ze wspomnianymi reedycjami
możemy spodziewać się czegoś ekstra
(bonusowe utwory, booklety z rzadkimi zdjęciami
itp.)?
Nie jestem pewien co do bonusowych utworów,
ale książeczki i wszystko wyszło naprawdę
niesamowicie. Pozwoliliśmy wytwórni poskładać
wszystko do kupy, pomogliśmy trochę
dostarczając zdjęcia i informacje itd. Mieliśmy
jedynie kilka drobnych uwag, które wzięli sobie
bardzoi do serca.
14
TANKARD
Osąd należy do fanów
High Roller Records robi kolejną dobrą robotę. Jak inaczej można nazwać
wydanie reedycji trzech pierwszych, niewątpliwie uznawanych dziś za klasyczne
albumów z dorobku tych kanadyjskich thrasherów? Razem z Robem Urbinatim
zrobiliśmy sobie małą wspominkową wycieczkę do czasów, gdy owe płyty trafiały
na rynek. Ach, te wspomnienia!
Pierwszym wznowionym albumem jest wasz
debiut zatytułowany "Torment in Fire". Został
on wydany w 1986 roku. To niewątpliwie
był dobry rok dla thrash metalu. Jak wspominasz
go ze swojej perspektywy?
To był przełomowy rok. Karta zaczęła się w
końcu odwracać. Ekscytujący był fakt, że
wyszło wtedy tak wiele albumów, które dziś są
kultowe. Jako zespół zdecydowanie rozwinęliśmy
się pod kątem technicznym. Dużo więcej
energii poświęcaliśmy próbom i rozwojowi
własnych umiejętności.
Zarówno w tamtym momencie, jak i dziś niczego
bym w nich nie zmieniał. W tamtym
czasie byłem z nich zadowolony i tylko to się
liczy.
Trzeba przyznać, że w tamtych czasach z
wydawaniem kolejnych płyt szliście jak burza.
Zastanawia mnie czasem, jak to jest, że
w dzisiejszych czasach niektóre zespoły wypuszczają
nowe albumy co pięć albo nawet
więcej lat. Jakie są według Ciebie powody
takiej sytuacji?
Ten album został nagrany w tym samym
studio, w którym Rush nagrywali jeden ze
swoich albumów.
O ile pamiętam, wbrew powszechnym opiniom,
Rush nigdy nie nagrywali w Phase
One, ale faktycznie jego ściany były ozdobione
złotymi płytami. Przejrzenie ich wszystkich
i uświadomienie sobie, kto tam grał przed
nami to naprawdę fajne uczucie.
Album został wydany w 1990 roku. Po tym
czasie klasyczne formuły metalu jak speed,
thrash czy heavy ustępowały miejsca grunge'owi
itp. Jak Wasz zespół czuł się w tej
nowej rzeczywistości?
Grunge dopiero raczkował, więc nie miał on
jeszcze aż takiego wielkiego wpływu na scenę.
Co innego death metal. On wówczas zaczynał
przejmować kontrolę nad metalowym światem,
ponieważ zespoły thrashowe dużej mierze
były zajęte gonieniem sukcesu Metalliki.
Dopiero kilka lat później mogliśmy to naprawdę
poczuć.
Co z nowym albumem Sacrifice? Wasz
ostatni pełnowymiarowy album "The Ones I
Codemn" został wydany w 2009 roku. To
było trzynaście lat temu.
To było Twoje pierwsze studyjne doświadczenie
na tak dużą skalę.
To nie było nasze pierwsze studyjne doświadczenie,
ale można powiedzieć, że wciąż byliśmy
w tym laikami. Mieliśmy bardzo niski
budżet na te nagrania. Studio było tanie, zlokalizowane
w piwnicy, ale doskonale uchwyciło
to ducha epoki. Młodsze zespoły, takie
jak my, wciąż uczyły się swoich instrumentów,
a poszczególni członkowie uczyli się ze sobą
zgrywać. To jest powód, dla którego te albumy
są nadal cenione. Wszystko jest tam całkowicie
szczere i można usłyszeć wszystkie techniczne
niedociągnięcia. Jednak poza tym, usłyszysz
też energię i prawdziwe, nieudawane
emocje.
Raptem rok później ukazał się album "Forward
to Termination". Przypuszczam, że
doświadczenie zdobyte podczas pracy i nagrywania
debiutu w znaczny sposób pomogło
Wam w pracy nad drugim.
Wszyscy chcieliśmy wykorzystać w pełni drzemiący
w nas potencjał i usłyszeć, czego możemy
dokonać w pełni profesjonalnym studio.
Zdecydowanie też rozwinęliśmy się jako twórcy.
Po naszym pierwszym albumie czuliśmy,
że musimy być bardziej zgrani oraz znacznie
lepiej obsługiwać nasze instrumenty. Moim
zdaniem same kompozycje też były bardziej
interesujące.
"Forward to Termination" już w chwili premiery
został wydany na całym świecie. Czy
mieliście jakiś odzew z miejsc, których się nie
spodziewaliście?
Mieliśmy wiele dobrych opinii dosłownie z
każdego miejsca na świecie. Ameryka Północna
i Europa wiedziały o naszym istnieniu, ale
teraz zdobywaliśmy nowych fanów w Azji,
Ameryce Południowej czy Australii, co było
dla nas jako młodych muzyków niezwykle ekscytujący
przeżyciem.
Czy porównując oba Wasze pierwsze albumy
z perspektywy 1987 roku mieliście poczucie
pójścia do przodu, czy może czuliście,
że coś mogło być zrobione lepiej.
Foto: Sacrifice
Myślę, że tak naprawdę wbrew pozorom tworzenie
nie szło nam tak gładko, jak powinno.
Nigdy nie chcieliśmy mieć na albumie utworów-wypełniaczy,
więc jakkolwiek długo by to
nie trwało, chcieliśmy być zadowoleni ze
wszystkiego, co nagramy. Wtedy jeszcze
wszyscy łudziliśmy się, że prędzej czy później
uda nam się z tego utrzymywać, ale teraz w
2022 roku to bardzo odległe marzenie dla większości,
nawet starych zespołów. Myślę, że to
może być główny powód.
Właśnie. Potrzebowaliście trochę więcej
czasu na wydanie swojego trzeciego albumu
zatytułowanego "Soldiers of Misfortune".
Nie mogę dać jednej konkretnej odpowiedzi,
dlaczego tak się stało. Długo pisaliśmy te kawałki,
a potem, kiedy już je nagraliśmy, trochę
to trwało, zanim w końcu się ukazały. Wydaje
mi się, że mieliśmy więcej pracy przy graniu
koncertów i to mogło być powodem.
Pracujemy nad nowym materiałem, który
mamy nadzieję wkrótce nagrać. Nie ma żadnej
presji, w tym momencie naprawdę nie musimy
za wszelką cenę wydawać kolejnego albumu.
Jeśli tak się stanie, to tylko dlatego, że uznamy
nasze utwory, które ludzie powinni usłyszeć.
Rzeczy, które napisaliśmy moim zdaniem są
dobre, nie będę jednak ich przesadnie tu zachwalał.
Ocenę zostawmy słuchaczom. Każdy
zespół, podczas pracy nad płytą lub zaraz po
jej wydaniu, mówi, że to ich najlepszy, najcięższy,
najszybszy, najdojrzalszy album itd. Ale
pamiętajmy, że ostateczny osąd należy do fanów.
Bartek Kuczak
SACRIFICE 15
HMP: Cześć Dave!
Dave Carlo: Siema Bartek. Na początku bardzo
chcę Cię przeprosić, za swoje spóźnienie,
ale niestety poprzedni wywiad trochę mi się
przedłużył. Zatem sorry za te parę minut obsuwy.
Wszystko to przez
Internet i media
społecznościowe
Okoliczności tego wywiadu
nie były zbyt sprzyjające.
Dave Carlo był zaledwie
kilka dni po śmierci swojej żony.
Trochę się bałem, że głowę ma zaprzątniętą
czymś innym, zatem ten wywiad potraktuje
jako "odbębnienie" przykrego obowiązku i nie spodziewałem
się, że będzie zbyt wylewny. W takich sytuacjach
lubię się mylić. Okazało się, że Dave pomimo dość
przykrych okoliczności, uciął sobie z nami całkiem przyjemną
pogawędkę. Było o czym rozmawiać, bo następnego dnia na światło dzienne wychodził
pierwszy od dwudziestu pięciu lat album Razor zatytułowany "Cycle of
Contempt"
Ważne jest, żeby sobie radzić z problemami i
z nimi wygrać. Ale kurde, Stary! Tak swoją
drogą się zastanawiam, co za czort Cię podkusił,
żeby przy tym wszystkim po tylu latach
wracać z nowym albumem Razor. Co w
ogóle się z wami działowo wydaniu albumu
"Decibles"?
Praktycznie nasza formacja przestała wówczas
istnieć. Zagraliśmy jeszcze na kilku festiwalach
między innymi w Wacken Open Air w 1999
roku. Jedynym powodem, dla którego zdecydowaliśmy
się powrócić, jest rozwój Internetu
i mediów społecznościowych. Daje on ludziom
znacznie łatwiejszy dostęp do muzyki oraz
nieograniczoną możliwość słuchania jej właściwie
wszędzie i o każdej porze. To właśnie ten
nieograniczony dostęp przyczynił się do faktu,
że młodsze pokolenie słuchaczy bez problemu
Nie mogę się już doczekać swojej fizycznej
kopii. Wiesz, jednak dwadzieścia pięć lat to
naprawdę kawał czasu. Nie masz poczucia,
że jako muzykowi przeszedł Ci on trochę
przez palce?
Wbrew pozorom nie, gdyż w latach dziewięćdziesiątych
muzyka, jaką gra Razor zaczęła
być traktowana niecono macoszemu. Zupełnie
inaczej niż ma to miejsce w dniu dzisiejszym.
Powtórzę się, ale głównym powodem takiego
stanu rzeczy jest powszechna dostępność
Internetu. Przez to rola stacji radiowych i
telewizji muzycznych jest dziś minimalna. To
nie one wyznaczają trendy i kreują gusta słuchaczy.
Dawniej to właśnie te rozgłośnie oraz
cały muzyczny establishment trzęsły rynkiem.
Dziś właściwie w każdym miejscu na świecie
może eksplorować dosłownie każdy gatunek
muzyczny i samodzielnie decydować, czego
chce słuchać, a czego nie. To jest coś wspaniałego
dla wszystkich współczesnych zespołów,
gdyż ich zasięg nie jest ograniczany przez
żadne zewnętrzne czynniki. My na dobrą sprawę
mamy w tej chwili gdzieś to, że żadne radio
nas nie puszcza. Nie jest to nam już do niczego
potrzebne. Wróćmy do lat dziewięćdziesiątych.
Owszem, takie zespoły jak Metallica
czy Slayer osiągnęły sukces, ale one miały za
sobą wsparcie dużych wytwórni i potężnego
managementu. Dla kapel thrashowych, które
nie miały takiego zaplecza, muzykowanie w
tamtych czasach to była prawdziwa orka na
ugorze.
Wychwalasz Internet pod niebiosa, jednak
nie wierzę, że nie dostrzegasz żadnych negatywnych
wpływów jego rozwoju na rynek
muzyczny.
Na pewno takie są. Nie mówię, że nie. Dla
zespołów pokroju Metallicy obecna sytuacja
na pewno jest daleka od ich ideału. Jak zapewne
wiesz, kiedyś sprzedaż ich albumów
szła w milionach. Obecnie poprzez powszechny
dostęp do muzyki w sieci ludzie nie muszą
już kupować fizycznych nośników. Jasne, ja
też się liczę z tym, że sprzedam mniej płyt, ale
jest to koszt wzrostu zasięgu i dotarcia do
większej liczby słuchaczy, zatem myślę, że gra
jest warta świeczki. Po prostu model dystrybucji
muzyki się zmienił. To, co było kiedyś,
już nigdy nie wróci i trzeba się z tym po prostu
pogodzić. Dzisiaj nie zarabia się już na
sprzedaży płyt, tylko na graniu koncertów
oraz sprzedaży gadżetów. Im szybciej muzycy
to zrozumieją, tym lepiej dla nich.
Nie ma sprawy! Przyjmij moje kondolencje z
powodu śmierci żony. Myślę, że nie jest to
łatwo okres dla ciebie.
Masz rację, to naprawdę ciężki okres dla mnie.
Jednak faktem jest, że moja żona zmagała się
z chorobą od dłuższego czasu. Byliśmy małżeństwem
przez dwadzieścia pięć lat. W chwili
śmierci miała sześćdziesiąt jeden lat. Raka zdiagnozowano
u niej jakieś dwa lata temu. Mamy
razem dwójkę dzieci, które niestety wymagają
specjalnej opieki. Mój syn cierpi na autyzm,
moja córka natomiast ma pewne problemy
natury psychicznej, które często prowadzą
ją do myśli samobójczych. Ma za sobą już kilka
na szczęście nieudanych prób. Ja sam kilka
lat temu pokonałem raka. Widzisz, słuchając
tego, co mówię, można uznać, że całe moje życie
to pasmo tylko i wyłącznie problemów. Ale
jednak daję sobie z tym radę.
16 RAZOR
Foto: Razor
odkrywa starsze zespoły, w tym między innymi
Razor. Nie sądzę, by w innych okolicznościach
się o nas dowiedzieli. Zaczęło to do nas
docierać gdzieś w okolicach roku 2010 roku.
Zdaliśmy sobie wówczas sprawę, że warto się
wziąć garść i powrócić do koncertowania. Niestety,
jak już wspomniałem, w 2012 dostałem
raka, więc zmusiło to nas do zwolnienia tempa.
Po półtorarocznej przerwie wróciliśmy do
intensywnego koncertowania. Wtedy też zapadła
decyzja o nagraniu nowego albumu.
Oczywiście było po drodze sporo perypetii,
które wydłużyły ten czas, ale album finalnie
jutro trafia sklepowe półki na całym świecie.
Co mnie cholernie cieszy.
Pomówmy może trochę o "Cycle of Contempt".
Kiedy w ogóle zaczęliście tworzyć
numery, które ostatecznie trafiły na ten album?
Prawdę mówiąc napisanie całości albumu
zajęło nam jakieś sześć tygodni. Przynajmniej
jeśli chodzi o muzykę. Teksty to już nieco inna
historia. Zostały one napisane nieco później,
gdyż cały ten proces wymagał mniejszej ilości
czasu. Muzykę napisałem maju roku 2018. Są
tam jednak dwa wyjątki, które powstały już
kilka lat temu. Mam tu na konkretnie na myśli
"Punch Your Face In" oraz "All Fists Fighting".
Grywaliśmy je na żywo, jednak wersje, które
finalnie pojawiły się na albumie są znacznie
bardziej dopracowane w porównaniu do swych
pierwowzorów.
Utwory dość świeże, jednak brzmią bardzo
oldskulowo.
Moim głównym założeniem było stworzenie
albumu, którego sam namiętnie bym słuchał z
prawdziwą i szczerą przyjemnością. Jak zapewne
wiesz, jestem fanem starego thrash
metalu. Nie tylko go gram, ale bardzo kocham
go słuchać. Oczywiście słucham też wielu
innych gatunków, nie zamykam się w jednej
estetyce, ale to właśnie thrashowe granie jest
moim numerem jeden. To była główna idea,
która mi przyświecała podczas tworzenia tego
materiału.
Może nam zdradzisz swój patent na
napisanie dobrego kawałka?
Mój proces pisania nowych kawałków prawdopodobnie
trochę odbiega od sposobu, w jaki
robią to inni muzycy. Otóż ja robię wszystko
od początku sam. Pracuję tak niemal od samego
początku, gdyż to pomaga mi się naprawdę
skoncentrować na procesie twórczym.
Jestem wtedy sam na sam ze swoją gitarą oraz
własnymi myślami.
Powiedziałeś, że teksty na płytę powstały
nieco później, niż muzyka. Sam je napisałeś?
Napisałem teksty do siedmiu utworów. Pozostała
piątka jest autorstwa naszego basisty
Mike'a Campagnolo oraz naszego krzykacza
Boba Reida. Zawsze wychodzę z założenia, że
warto dać szansę każdemu się wypowiedzieć.
Gdzie tym razem szukałeś inspiracji?
Wiesz, jak wsłuchasz się w słowa utworów,
bardzo łatwo poznasz, który tekst jest czyj.
Mike napisał trzy teksty, które opowiadają o
końcu świata i rychłej zagładzie ludzkości. Po
prostu ten temat bardzo go kręci. Moje teksty
zazwyczaj dotyczą ogólnej kondycji społeczeństwa,
ludzkich uczuć oraz emocji. Również
tych nie do końca pozytywnych, jak złość czy
gniew. Bob natomiast lubi śpiewać o brutalności.
I to dosłownie.
Takiej, jaką widzimy na okładce?
Okładka to jeszcze inna historia. Jej autorem
jest pochodzący z Finlandii Jan Yrlund. Jest
on również muzykiem. Ogólnie jest to człowiek
o wielu talentach. Chciałem współpracować
właśnie z kimś takim. Ogólnie "Cycle of
Contempt" w moim założeniu miał być albumem
całkowicie pozbawionym jakiejkolwiek
amatorszczyzny. Wszystko miało tu być na
najwyższym poziomie. Jeśli chodzi o reakcje
na okładkę to jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć
osób na sto jest nią zachwyconych. Tylko
jedna osoba miała z nią problem, choć nie do
końca umiała nam wyjaśnić jaki. Szczerze mówiąc,
pieprzę to! Mnie się podoba.
Muzykę tworzysz samemu, ale jeśli chodzi o
teksty to najwidoczniej cenisz sobie współpracę
z kolegami. Jak w ogóle opisałbyś relacje
panujące w zespole?
Muzykę pisałem samemu i byłem bardzo zdeterminowany,
żeby wydać ten album. Jeśli
mam być szczery, to nagrałbym go nawet
innymi ludźmi, gdyby obecni członkowie
Razor nie chcieli brać w tym udziału. Choć
byłaby to dla mnie trudna decyzja, bo naprawdę
lubię tych gości i świetnie mi się z nimi
Foto: Razor
współpracuje. Nasze wspólne granie to jedna
wielka zabawa. Robimy to od wielu lat, zjechaliśmy
razem ładny kawałek świata i jeszcze
ostatniego słowa żeśmy nie powiedzieli.
"Flames of Hatered" to naprawdę potężny,
nokautujący wręcz cios na początek. Pisałeś
ten numer z intencją użycia go jako pierwszego
utworu na płycie?
Brałem pod uwagę dwa numery. Właśnie
"Flames of Hatered" oraz kawałek tytułowy.
Miałem dylemat, ale znalazłem sposób, jak
mógłbym z tego wybrnąć. Potraktowałem ten
album nie jako jedną całość na zasadzie płyty
CD, ale podzieliłem go na dwie części. Coś w
rodzaju "strony A" i "strony B", jak to ma
miejsce w przypadku kaset czy winyli. "Flames
of Hatered" otwiera pierwszą "stronę", natomiast
"Cycle of Contempt" drugą. Zatem mamy
tu sytuację, w której jest wilk syty i owca cała.
Skoro już wspomniałeś utwór tytułowy, to
riff, który go rozpoczyna moim zdaniem jest
jednym z najbardziej wyrazistych momentów
tego albumu.
Też tak uważam. Wiesz, czasem trzeba trochę
zwolnić, ale nawet wtedy słyszysz, że to jest
Razor! Ale nawet taki zespół jak nasz nie
może cały czas napierdalać. Trzeba czasem
muzykę czymś urozmaicić. Niektórzy ludzie
po usłyszeniu tego kawałka mówili mi "hej
Dave! Kiedy zwalniacie, brzmicie naprawdę zajebiście!
Czemu nie robicie tego częściej?" Kurde, nie
wiem. Może dlatego, że gdybyśmy to robili
częściej, to już nie byłby wtedy Razor. Chociaż
z drugiej strony się starzejemy i pewnego
dnia być może będziemy chcieli redefiniować
nasz styl. Tego nie wiem. Na ten moment jest
dobrze, jak jest.
Z tytułami poszczególnych kawałków też
żeście pojechali. Wystarczy przytoczyć chociażby
zamykający album "King Shit" czy
"Punch Your Face In".
Przecież Razor to nic innego, jak solidna pięść
wymierzona prosto w twarz (śmiech). Te tytuły
idealnie się komponują z naszym graniem.
Oczywiście trzeba na to wszystko patrzeć z
odrobiną zdrowego dystansu oraz humoru.
Sami siebie nie traktujemy zbyt serio. Dla nas
muzyka to przede wszystkim zabawa.
Jesteś przedstawicielem starego pokolenia
thrasherów. Ciekawi mnie, czy śledzisz
poczynania sporo młodszych kolegów po
fachu.
Poniekąd tak, choć zdecydowanie bardziej
chciałbym się wgłębić w młodą scenę
thrashową. Niestety, mam pewien problem ze
wzrokiem, który nieco ogranicza mi możliwość
korzystania z Internetu. Co prawda używam
specjalnych aplikacji przystosowanych dla
ludzi z ograniczonym widzeniem, ale i tak nie
mogę spędzać w sieci zbyt wiele czasu, który
mógłbym poświęcić na przykład na wyszukiwanie
ciekawych młodych kapel. Często różni
znajomi wysyłają mi wiadomości z linkami do
kawałków ich zdaniem dobrych kapeli z sugestią,
że powinienem tego właśnie posłuchać.
Zazwyczaj trafiają idealnie w mój gust. Jednak
zdecydowanie częściej wracam do starych zespołów
thrashowych z lat osiemdziesiątych.
Uwielbiam Slayer, Onslaught, Destruction i
tym podobne.
Bartek Kuczak
RAZOR 17
Opowiedzieć jeszcze jedną historię
Powrotnym albumem "Wspólnota brudnych sumień" Faust niewiarygodnie
wysoko podniósł sobie przysłowiową poprzeczkę. A tu proszę, kolejny materiał
"Cisza po tobie" trzyma równie wysoki poziom, zaś pod pewnymi względami
nawet przebija poprzednią, świetną płytę. Lider grupy Tomasz "Kaman" Dąbrowski
opowiada jak doszło do nagrania tego zaskakującego materiału, jak można
grać brutalny metal z ludowymi czy etnicznymi instrumentami i nie zrobić z tego
trywialnego folk metalu oraz jakie ma plany na przyszłość.
HMP: Trzy lata temu za sprawą albumu
"Wspólnota brudnych sumień" odnotowaliście
wspaniały powrót po 15 latach milczenia.
Domyślam się, że z racji tego, co wydarzyło
się wkrótce na całym świecie, koncertów promujących
tę płytę zbyt wielu nie zagraliście,
ale wydaliście ją nie tylko w wersji CD, ale
również na LP i kasecie, a świetne recenzje
tylko upewniły was, że rzecz warta jest kontynuacji?
Tomasz "Kaman" Dąbrowski: Płyty CD,
winyle, a nawet kasety poszły bardzo fajnie.
Pojawiły się nawet reedycje dwóch pierwszych
albumów w Kazachstanie. Debiutancki album
"Król moru i perła" w ciągu roku został wznowiony
przez trzy różne wytwórnie płytowe.
Jeden z fanów z Wielkiej Brytanii tak bardzo
chciał mieć ten materiał na winylu, że w całości
pokrył jego produkcję. Dziękujemy ci
Czasu na twórczą pracę nie brakowało w
ostatnim okresie chyba nikomu, ale wy wykorzystaliście
go nadzwyczaj owocnie, czego
efektem jest nie tylko poszerzenie składu, ale
też nagranie najlepszej płyty w dyskografii
zespołu?
Dziękujemy za taką opinię na temat nowej
płyty. Tym bardziej z ust takiego weterana jak
ty. Wydawało nam się, że "Wspólnotą brudnych
sumień" poprzeczkę postawiliśmy sobie
tak wysoko, że nigdy jej już nie przeskoczymy.
Tymczasem "Cisza po tobie" zbiera jeszcze
lepsze recenzje, choć poprzednia zbierała prawie
wyłącznie maksymalne noty. Nowy album
powstał spontanicznie jakoś w grudniu 2021,
w ciągu niecałych dwóch tygodni skomponowałem
cały ten materiał. W tym samym
miesiącu nagraliśmy bębny, a potem reszta
ekipy robiła swoje aranżacje tych kompozycji.
wtedy związuję się z nią najbardziej. Ale i same
dźwięki potrafią malować fantastyczne
opowieści i emocjonalne krajobrazy. Dla relaksu
słucham wiatru, deszczu, ptaków itp. Gdy z
angielskiego rozumiałem tylko "yes" i "no" samym
dźwiękiem urzekał Pink Floyd, a agresja
wylewająca się z muzyki Slayer była jak terapia,
choć nie miałem pojęcia o czym są teksty.
Czy opcja nr 2 charakteryzuje Fausta, tego
mi oceniać nie wypada. Mam nadzieję, że tak
jest i może nadal będzie.
Skąd pomysł na wzbogacenie brzmienia Fausta
etnicznymi instrumentami i kobiecym
głosem?
Gdy komponuję muzykę wymyślam sobie najpierw
bohaterów. Wyobrażam sobie jak oni
wyglądają, w jakim są wieku, jakie są między
nimi relacje i jakie relacje mają oni sami z
otaczającym ich światem. Potem wyobrażam
sobie, że ten świat zawala się im z jakiegoś powodu
i zgaduję, co wówczas z nimi może się
dziać, jak to przeżywają. W tym przypadku
zaczyna się od retrospekcji - grupa ludzi ucieka
przed… wojną, prześladowaniem, wykluczeniem
- słuchacz sam sobie wybierze opcję. W
mojej historii uchodźcy to matka z małym
dzieckiem. Ich relacje opisuje ostatni utwór
"Zdążyć przed deszczem". Słychać, że jest tam
miłość, troska i świadomość tego, że jedyną
drogą ucieczki pozostała już tylko śmierć.
Tekst tego utworu to jednocześnie kołysanka i
pieśń pogrzebowa. Nie wyobrażałem sobie w
tym numerze przesterowanych gitar, itd. Cała
rzecz dzieje się w górach, w otoczeniu majestatycznej,
nieśmiertelnej przyrody. Naturalne
okazało się więc użycie instrumentów etnicznych,
które są najbliżej źródeł, najbliżej natury.
Tak trafiliśmy na Karolinę Matuszkiewicz
- mistrzynię świata w tworzeniu magii za
pomocą głosu i kilkusetletniego instrumentarium.
Karolina jest muzykiem po akademii z
bardzo bogatym dorobkiem artystycznym. Nie
liczyliśmy za bardzo na to, że się zgodzi. Gdy
jednak dostała pierwszy tekst, weszła w to bez
zastanowienia, dla samej przyjemności twórczej
pracy. To, o czym robimy płytę chyba
bardzo ją poruszyło, na co wpływ niewątpliwie
miał fakt, że sama kilka miesięcy wcześniej została
mamą. Miło było patrzeć, jak wielką
przyjemność czerpie z nagrywania płyty z metalowym
zespołem.
Paweł - to co zrobiłeś było totalnie szalone!
Udało nam się zagrać na przełomie roku
2021/22 siedem koncertów, w tym z fantastycznymi
ekipami z Dragon, Destroyers oraz
jeden z Hate. Gig przed Kreator, Sodom, Sinister
i Malevolent Creation, obok Turbo,
miał być ukoronowaniem tej serii, jednak festiwal
United Arts został odwołany trzy tygodnie
przed startem. To wszystko nie miało
jednak żadnego wpływu na to, że postanowiliśmy
nagrać kolejną płytę: po prostu czuliśmy
potrzebę opowiedzenia jeszcze jednej historii.
Nie gramy tylko dla grania. Gdy poczujemy,
że nasza muzyka może stać się formą bez treści,
wówczas Faust zniknie na kolejne lata lub
na zawsze.
18 FAUST
Foto: Ewa Szczepanowska
Ze względu na terminy studyjne nagrywanie
tej płyty trwało znacznie dłużej bo kolejne
półtora roku.
W sumie sam nie wiem co jest lepsze: nagrywać
co dwa lata trzymający poziom, ale jednak
przewidywalny i w sumie niezbyt oryginalny
materiał, dzięki czemu przez 25 lat istnienia
taki zespół dysponuje już dość obszerną
dyskografią, czy może mieć tych płyt
mniej, ale takich, obok których nie da się
przejść obojętnie - obstawiam, że wybierzesz
drugą opcję?
Jestem zwolennikiem opcji drugiej, tym bardziej,
że jak powiedziałem na wstępie, muzyka
dla mnie musi mieć treść, musi być o czymś,
Zasklepienie się w jednej stylistyce czy brzmieniowej
konwencji uważasz więc za początek
końca, twórczej stagnacji, stąd nagranie
płyty odmiennej od "Wspólnoty brudnych
sumień", na której podążacie nieco innymi,
chociaż wciąż metalowymi, ścieżkami?
Twórczej stagnacji nigdy nie odczułem, bo nigdy
w życiu nie próbowałem nic skomponować,
tylko dlatego, że muszę. Nie odczuwam
najmniejszego ciśnienia na to, żeby grać w zespole,
żeby wychodzić na scenę. Przed nagraniem
"Wspólnoty..." np. 15 lat nie wziąłem
ani razu gitary do ręki. Pomiędzy koncertami
też nie gram, nie ćwiczę - sama gra dla grania
mnie nie interesuje, nie uważam siebie nawet
za muzyka i myślę, że niewiele potrafię. Ale
masz rację - gdy Karolina dołączyła do ekipy,
mój horyzont patrzenia na to, co można zrobić
w oparciu o metal, ogromnie się poszerzył.
Ramy gatunkowe pękły. Okazało się, że można
nadal grać brutalny death metal czy ultra
szybki thrash z wplecionymi instrumentami
etnicznymi i nie zrobić z tego folk metalu, za
którym osobiście niezbyt przepadam. A Karo-
lina jak zauważyłeś, skocznych melodyjek nie
gra i mimo wszystko folk metal to nie jest.
Bardzo podobają mi się pierwsze recenzje, gdy
widzę jak w jednym tekście dziennikarze zestawiają
ze sobą klimat starego Kat, Morbid
Angel, Dead Can Dance z Testament i muzyką
etniczną.
Dobrym przykładem takiego podejścia jest
choćby kompozycja "Iskra pod śniegiem", bo
przecież nawet kiedyś, kiedy mieliście w
składzie klawisze, wykorzystywaliście je
inaczej, ich partie nie były tak wielowymiarowe?
Kiedyś podchodziliśmy do tematu bardziej
stereotypowo. Zakładaliśmy, że klawisz ma
być po to, żeby robić plamy, dodawać przestrzeni.
A że klawisz niezbyt pasuje do wizerunku
"skóra i dżinsy to my, źli metale" to z
założenia był dyskryminowany. Dziś jest keyboard,
fortepian, suka biłgorajska, fidel płocka,
kazachski kobyz, trochę industrialnych
sampli, białe głosy i ludowe chóry a nawet australijskie
didgeridoo. A wszystko to okraszone
piekielnymi blastami Pavulona.
Death/thrash nie wyklucza też czerpania z
dorobku największych sprzed wielu lat, zespołów,
które pół wieku temu zapoczątkowały
metalowe granie - to dlatego w "Pogardzie"
słyszę echa Black Sabbath, od takich wpływów
nie da się uciec?
Od wpływów muzycznych na jakich się wychowaliśmy,
nigdy nie uciekniemy. Moją wyobraźnię
muzyczną kształtowały raczej Slayer,
Kat, Testament czy Iron Maiden, ale i
kolekcję Sabbath mam na półce. Gdy pierwszy
raz usłyszałem "Pogardę" pomyślałem sobie,
że ten utwór brzmi raczej, jakby był wyjęty
z pierwszej płyty Six Feet Under. Ale twoje
porównanie do Sabbath bardziej mi się podoba.
Jeszcze o wpływach… dyskutowaliśmy o
tym z naszym realizatorem z Heinrich House
Studio. Filip twierdził, że muzycy z mojego
pokolenia komponują w oparciu o zupełnie
inne podziały rytmiczne niż np. młodsi, którzy
wychowali się na innej muzyce. I tego nie
da się przeskoczyć, to jest zakodowane w podświadomości.
Nigdy nie zagrasz bluesa, jakiego
robiło się latach 60., jeśli nie żyłeś w latach
60. i ten klimat nie przenikał cię na każdym
Foto: Misiacza
Foto: Misiacza
kroku.
Znowu wyszła wam krótka, zwarta płyta,
niewiele przekraczająca 30 minut. W sumie
można powiedzieć, że za wyjątkiem, nieco
tylko dłuższej, "Misantrophic Supremacy" to
już taka wasza tradycja - przy tak intensywnej,
chociaż też zróżnicowanej, warstwie
muzycznej nie ma lepszego rozwiązania, lepszy
jest niedosyt niż przesyt?
W planach byłe EP-ka, więc i tak się zdziwiliśmy,
że wyszło aż 32 minuty. Jakoś tak to zawsze
samo wychodzi. Pomysł się zamyka i
wtedy dopiero patrzymy na czasówkę. Ale może
to i dobrze - sam nie jestem w stanie wysłuchać
dziś dłuższych metalowych albumów
niż 30 - 40 minut. Tym bardziej, że w kolejce
czeka tysiąc kolejnych. Takie mamy czasy. A
jeśli niechcący po zakończeniu ostatniego
utworu na płycie słuchacz czuje niedosyt zamiast
przesytu, to chyba obydwu stronom
wyjść może to tylko na zdrowie.
"Wspólnota brudnych sumień" intrygowała
nie tylko od strony muzycznej, bo warstwa
słowna tego albumu była zwartą całością,
traktującą o skali problemu pedofilii w Kościele
katolickim. Mieliście jakiś odzew na te
teksty, pojawiły się reakcje świadczące, że
daliście komuś do myślenia?
O tak. Mnóstwo ludzi pisało do nas w sprawie
tych tekstów. Jedni dopytywali o szczegóły
tych historii, jeszcze inni deklarowali, że skłoniło
to ich do tego, żeby wreszcie dokonać
apostazji, co wreszcie i ja sam zrobiłem, żeby
skończyć z wygodną hipokryzją. Kilka osób
pisało do mnie, że w ich parafiach są księża
podejrzewani o pedofilię, lecz nikt nic z tym
nie robi, bo to małe miasteczka. Były i sygnały
od osób w bardzo słabej kondycji psychicznej,
czy wręcz list od fana z zakładu psychiatrycznego.
Na skutek jakich przeżyć ci ludzie
znaleźli się w takim stanie jako osoby dorosłe,
nawet nie chcę się domyślać. W każdym razie
dało się odczuć, że ludzie traktują to co zrobiliśmy
bardzo poważnie i osobiście. Świadomość
tego, że potem mamy wyjść na scenę i
zagrać te numery ludziom "do tańca" była dosyć
przytłaczająca. Nie chcieliśmy wyjść na
smutnych panów. Okazało się, że na żywo publiczność
odbiera je jednak na luzie i wszyscy
mogliśmy sobie poskakać.
Po takim temacie ciężko wymyślić coś równie
mocnego, ale wam się to udało. Tyle, że nie
jest tak dosłownie, bo wręcz w filozoficzny
sposób pokazujecie, że rodzaj ludzki ma okrucieństwo
niejako zakodowane w genach,
wojna wywołuje tylko jego eskalację i żadna
religia tego nie zmieni, niezależnie od tego,
czy jest się osobą niewierzącą, chrześcijaniniem
czy buddystą?
Religia tego nie zmieni, bo to katalizator całego
tego syfu. Zacznijmy jednak od tego, że
według mnie mnie słowa "chrześcijanin" i "katolik"
coraz częściej się wykluczają. Uważam,
że nie możesz dziś określać siebie chrześcijaninem,
jeśli nadal pozostajesz katolikiem, wiedząc
ile zła i okrucieństwa ta organizacja uczyniła
i czyni dalej. Żeby być dobrym chrześcijaninem
nie potrzebujesz żadnego kościoła. Jeśli
jesteś katolikiem, należysz do organizacji, która
na sumieniu ohydne zbrodnie i śmierdzi
trupem, strachem i korupcją. Każdy człowiek
jest z natury dobry. To socjalizacja robi z ludzi
potwory. A jeśli w procesie edukacji i socjalizacji
pojawia się religia, to mamy już kierunek
na totalitaryzm. Każdy totalitaryzm, tak jak i
religia, dąży do tego, żeby przejąć kontrolę
nad całym twoim światopoglądem, ukształtować
twoje życie prywatne według jednego jedynego,
słusznego wzorca. Ci, co są poza na-
FAUST
19
Foto: Misiacza
wiasem kończą jako obiekt drwin, jako śmieci,
wszy, zaraza. Jednym słowem należy im się
wyłącznie "Pogarda", upokorzenie i gwałt. Doskonale
pokazuje to wojna na Ukrainie - nazistowska
Rosja z jednej strony cierpi na kompleks
niższości, z drugiej uważa się za naród
wybrany. Tam religią jest nieświadomy nazizm.
W efekcie Rosja nienawidzi wszystkich z
sobą samą włącznie. Rosja to "kraj systemowo
chory psychicznie". Pytasz jeszcze o buddyzm.
Wielkie religie stawiają człowieka w roli władcy
świata, obiecują mu też życie po śmierci.
Buddyzm idzie pod prąd. Tu człowiek nie jest
najważniejszą istotą na planecie, a po śmierci
zostanie unicestwiony, osiągnie cel, jeśli rozpuści
się w niebycie i w ten sposób zjednoczy
się z planetą.
Foto: Misiacza
W sumie polityka jest powiązana z religią od
tysięcy lat, już od starożytności, wypraw
krzyżowych czy choćby znanej nam doskonale
ekspansji Krzyżaków na ziemie polskie,
odbywającej pod pretekstem krzewienia
chrześcijaństwa - problem w tym, że ten problem
jest cały czas aktualny, a przecież czasy
średniowiecza mamy już przecież dawno za
sobą?
Bez względu na epokę, zawsze w żyłach będziemy
mieli testosteron, a ludzie zwichnięci
psychicznie będą dążyć do osiągnięcia absolutnej,
autorytarnej władzy. Głównie dlatego, że
nie radzą sobie sami ze sobą, mają za małego
ptaka w rozporku albo innego rodzaju zaburzenie
na tle seksualnym, w tym nienawiść do
kobiet. Każda ideologia, czy to krzewienie
światowego komunizmu, jedynej słusznej religii
czy kultu Wodza-Boga będzie dobra jako
narzędzie do osiągnięcia celu. Im gorzej wyedukowane
społeczeństwo, im więcej przemocy
w stosunku do najmłodszych dzieci, tym cel
taki uda się osiągnąć łatwiej. Największy syf
jaki zbiera się w człowieku to ten, jaki pakujemy
w jego głowę w pierwszych latach jego życia.
Kolejność utworów wydaje mi się nieprzypadkowa,
a finał w postaci utworu "Zdążyć
przed deszczem" zdaje się nieść, mimo
wszystko, pewną nadzieję, nawet jeśli traktuje
o śmierci?
Nadzieja w tym, że śmierci nie ma. Jeśli spojrzeć
na to z odpowiednio szerokiej perspektywy.
Jest tu taka zwrotka: "Otulą nas korzenie
drzew, liście nakarmią słońcem. Przestanie mieć
znaczenie czas, i koniec i początek". Bohaterowie
tego utworu już nie chcą dalej uciekać. Ich
ludzkie życie kończy się pod drzewem, pod
którym stanęli w trakcie swojej wędrówki.
Energia rozpuści się w przestrzeni, zamieni w
ciepło, wiatr. Ciała zostaną wchłonięte przez
tysiącletnie drzewo, które wyda owoce. Tymi
owocami nakarmi inne stworzenia. Ale i to
kiedyś przeminie. I tak w kółko. To jest jedyna
sensowna religia, jedyna realna wizja wiecznego
życia bez śmierci. Tak na marginesie
tego tematu: pierwszymi organizmami na ziemi
były grzyby - ni to rośliny, ni zwierzęta. Po
każdą naszą stopą znajdują się setki tysięcy
kilometrów grzybni, która oplata naszą planetę
siecią połączeń przypominających neurony.
Wielu naukowców uważa, że wszyscy jesteśmy
potomkami grzybów i po śmierci wrócimy
do macierzy, staniemy się grzybnią. Nawet
ta wizja wydaje mi się dużo bardziej rozsądna
od pieprzenia o bramie do raju lub piekielnych
kotłach. I o skazaniu własnego dziecka
na tortury w imię teoretycznej miłości do
reszty klientów stojących w kolejce po buziaczka
od tatusia z długą, siwą brodą To jakieś
bzdury dla imbecyli. Wolę towarzystwo grzybów.
"Wspólnota brudnych sumień" zwracała też
uwagę niesamowitą szatą graficzną. Anna
Malesińska jest również autorką oprawy
graficznej "Ciszy po tobie" - nie było innej
możliwości?
Nie było. Po pierwsze idealnie wie o co chodzi
w naszej muzyce i tekstach, więc od razu proponuje
swoją graficzną interpretację naszego
tematu. Jej obrazy współistnieją z naszą muzyką
i tworzą jedną spójną całość. Nad tymi
grafikami pracowała rok. Poza tym to nie tylko
malowanie, ale i studiowanie źródeł historycznych.
Tu żaden element, szczegół, kolor
czy kąt nachylenia dowolnej literki w ręcznie
spisanych tekstach nie jest przypadkowy i
wszystko to ma oparcie w studiach na temat
epoki, do jakiej się odnosi.
Matka Boska z Dzieciątkiem są na głównym
planie okładkowej ilustracji, ale ich otoczenie
budzi niepokój: owoce gniją, miasto w oddali
płonie, wszystko pęka, a te owady też dają do
myślenia - w ten symboliczny sposób chcieliście
pokazać, że współczesny świat chyli się
ku upadkowi, a kondycja moralna jego mieszkańców
pozostawia wiele do życzenia?
Owoce, roślinne ornamenty, zwierzęta czy
owady - to wszystko miało w malarstwie konkretne
symboliczne znaczenie. W wersji Ani
Malesińskiej te znaczenia zostały odwrócone.
Coś co symbolizowało np. życie, tu umiera,
gnije, koroduje. Najważniejszy duchowny
Rosji układa się z chciwości z nazistą Putinem.
Katolicki papież nie zauważa porwań tysięcy i
śmierci setek ukraińskich dzieci i nie dostrzega
różnicy między agresorem a ofiarą. A świat
za ich plecami płonie. Słowa religijnych przywódców
to nic nie warte, infantylne i puste
frazesy. Oczywiście gdy powstała ta okładka, a
my nagraliśmy już wersję demo płyty, nikt nie
myślał jeszcze o tym, że wybuchnie wojna w
Ukrainie, która jest w gruncie rzeczy także
naszą wojną. Jeśli Ukraina jej nie wygra, za 15
20
FAUST
lat to my będziemy siedzieć w okopach.
Zestawienie w książeczce barwnego świata
roślinnego z miłymi dla oka owadami z tymi
wszystkimi pająkami, ćmami, karaluchami
czy kleszczami też nie jest przypadkowe, ten
album to znacznie więcej niż tylko jeden komunikat
do słuchacza, atakujecie go z różnych
stron?
W koronie kobiety z okładki jest np. żyjący u
nas owad, chrząszcz grabarz. Kilka razy jako
dziecko widziałem jak pracuje, gdy mieszkałem
na wsi. Pod martwym ciałem np. myszy
kopie on jamę, aż ciało się w niej zapada. Potem
to ciało staje się pokarmem dla potomstwa
grabarza. W ten sposób śmierć daje życie
pięknie wybarwionemu owadowi. Te wszystkie
źle kojarzące nam się stworzenia robią kapitalna
robotę oczyszczając nasz świat z martwych
szczątek i zgnilizny i zamieniając to na
powrót w życie. Jeśli zapytasz o kleszcza, to
nie będę potrafił ci powiedzieć w jakim celu
stworzyła go natura. Może jego zadaniem jest
wyłącznie roznoszenie chorób? Podsumowując
twoje pytanie - ilustracje mają skłaniać
do refleksji na temat przemijania, ciągłej ewolucji
życia z jednej formy w drugą. Jak to zaakceptujesz,
przestajesz bać się śmierci, bo dociera
do ciebie, że ona nie istnieje. Bardzo fizyczne
są tylko związane z nią odczucia bólu,
pustki i smutku jaki ona niesie dla bliskich,
którzy nagle zostają sami.
Do tego tym leniwym oferujecie rzecz jasna
cyfrową wersję albumu, ale dla bardziej
wymagających jest CD z grubą książeczką i
slipcase; mieliście też w ofercie kolekcjonerskie
boxy, na przykład w drewnianych pudełkach.
Sprzedały się błyskawicznie, tak
więc wciąż są fani zwracający uwagę na takie
unikalne wydania?
Fani są zawsze, jeśli traktować ich poważnie.
Po cóż ktoś miałby kupować płytę CD, jeśli w
kartonowym digipacku znajdzie cztery strony
książeczki? Przecież i tak będzie słuchał ze
Spotify lub YouTube. Dziś płyta jest prawie
wyłącznie przedmiotem kolekcjonerskim, ładnym
artefaktem i fizycznym uosobieniem
wartości, które cenimy. Dlatego wydajemy te
fizyczne nośniki maksymalnie napakowane
zawartością. Żeby pokazać ludziom, jak bardzo
ich szanujemy i jak bardzo wdzięczni jesteśmy
za to, że doceniają to co robimy na
tyle, żeby za to zapłacić. Dla jasności - nigdy
jeszcze nie zwróciło nam się studio, nigdy nie
zarobiliśmy na muzyce tyle, żeby choć pokryć
koszty powstania którejkolwiek naszej płyty.
Płyty sprzedają się dziś w małych nakładach, a
im bogatsze wydanie, tym koszt produkcji
większy. Ale warto to robić. Z wersji cyfrowych
kiedyś nic nie zostanie, a plastik i papier
są wieczne. Ten album wydała firma Szataniec.
Piotr nie przestraszył się kosztów produkcji
bookleta do CD, który składa się z 28
stron w czasach, gdy papier jest koszmarnie
drogi. Do tego włożył to w piękne, kartonowe
etui. A to dlatego, że jest on przede wszystkim
fanem muzyki, a nie tabelek w Excelu.
Chociaż gdyby ktoś powiedział ci na przełomie
wieków, że po 20 latach znowu będziecie
aktywni i będziecie wydawać świetne
płyty, ale w nakładach 200-500 sztuk, trudno
byłoby w to uwierzyć, mimo tego, że wtedy
królowało fonograficzne piractwo i zaczynał
się boom na muzykę w sieci?
Gdy przyjechała do mnie paleta z płytami
Foto: Artur Przyłucki
"Wspólnoty…" nie oczekiwałem, że ktokolwiek
o nas pamięta i że ktokolwiek napisze recenzję,
w której dostaniemy więcej jak 50%
punktów. Cały nakład chciałem rozdać w
Warszawie za darmo przed koncertem Kat na
trasie Legendy Metalu. Tyle, że płyty dotarły
do mnie kilka dni później. I tak zaczęliśmy je
rozprowadzać. Tymczasem nie było ocen poniżej
80% i trafiło się kilka "pełniaków". Granie
koncertów w ogóle było abstrakcją - a już
półtora roku później zagrałem przed moimi
idolami z Dragon i Destroyers, o propozycji
koncertu przed Kreator i Sodom nie wspominając.
Co do nakładów, to 500 kopii "Misantropic
Supremacy" już się rozeszło, zostało z
pięć sztuk tej płyty. Zniknęło też 700 sztuk
CD "Wspólnoty..." i "Cisza po tobie" ma
szansę pójść w tym samym kierunku. Podobno
dziś 200 kopii to spore osiągnięcie jak na taki
band jak Faust. Póki co znacznie przekraczamy
te progi, ale jak wspominałem wcześniej,
nie znaczy to, że zarobiliśmy na muzyce choćby
złotówkę na plus.
Dobrze przynajmniej, że ludzie wciąż chcą
chodzić na koncerty. Planujecie jakieś występy
w sezonie jesienno-zimowym, żeby pograć
nowy materiał na żywo, i to z obu powrotnych
płyt?
Zagramy, ale będzie to luty/marzec 2023 roku.
Foto: Martyna “Seth” Pawłowska
Na początek będzie to kilka koncertów ze
Sceptic Jacka Hiro - podobnie jak my wrócili
z nowym materiałem po kilkunastu latach przerwy.
Ponadto mamy tego samego wydawcę,
więc wspólne granie to naturalna kolej rzeczy.
Być może powtórzymy coś z Dragon i Destroyers.
Bardzo fajna była ta ostatnia trasa z
nimi.
A co w dalszej perspektywie, kolejny album
za dwa-trzy lata, skoro tak wam się udał ten
powrót po 15 latach milczenia?
Tego nikt nie wie. Obecnie widzę dwie zupełnie
odrębne ścieżki, którymi ja osobiście
chciałbym podążyć. Jedna z nich to prosty,
tradycyjny thrash/death metal. Druga nie ma z
metalem wiele wspólnego i ciąży bardziej w
stronę teatru. Ale jak to w życiu często bywa -
z konkretnych planów zazwyczaj wychodzi
coś, co ostatecznie jest ich kompletnym przeciwieństwem.
Wojciech Chamryk
FAUST 21
Przeszłość i
teraźniejszość
- Gdybyś mi powiedział w
1990 roku, kiedy zespół się rozpadł,
że będziemy mieć nowy
album w 2022, to, po pierwsze,
byłbym zaskoczony, że wytrzymałem
tak długo i po drugie, uznałbym
cię za wariata - nie kryje basista
Damon Maddison. Tymczasem
prowadzona przez niego i gitarzystę
Danny'ego Rangera, ostatnich
w składzie weteranów z lat 80., grupa Hydra Vein nie dość, że trzy lata temu
wróciła do gry, to jeszcze dorobiła się nowego albumu "Unlamented". Z jednej
strony szkoda, że Brytyjczykom nie było dane nagrać go przed laty, ale w sumie
thrash najwyższej jakości i teraz ma liczne grono zwolenników, a do tego stare
przysłowie głosi, że lepiej późno, niż wcale.
które najzwyczajniej w świecie nie były w
stanie was wypromować?
W sumie, to było to wszystko po trochu. Jak
już mówiłem, pojawiliśmy się dość późno na
scenie, a to zawsze oznaczało, że musieliśmy
gonić inne zespoły. Prawdą jest też to, że brytyjska
scena thrashowa nie miała takiego międzynarodowego
rozgłosu, w porównaniu, na
przykład, ze Stanami Zjednoczonymi czy
Niemcami. Jest też tak, że mniejsze, niezależne
wytwórnie nie są w stanie inwestować w
swoje zespoły w takim stopniu, w jakim robią
to większe, choć bardzo by tego chciały. Z
w brodę, że grunge i was rozłożył na łopatki,
bo musieliście odpuścić wcześniej?
Właściwie, to ja wciąż grałem wtedy thrash, aż
do 1995 lub 1996 roku. Grałem wtedy z innym
zespołem po przeprowadzce do Holandii.
I tak, byłem świadomy tego, że część ludzi
przerzuciła się na coś innego. I nie mówię tu
tylko o grunge'u, ale też o bardziej ekstremalnych
gatunkach metalu. A inna część ludzi
słuchała bardziej tradycyjnego rocka i metalu,
który po latach hair metalu na nowo odkrył
swój potencjał. Myślę, że niektórzy mogli nawet
trafić na scenę rave'u. Rzadko jest jeden,
prosty powód lub odpowiedź na cokolwiek.
Miałeś przez tych ponad 20 lat poczucie, że
zespół rozpadł się za szybko, stąd pomysł
reaktywacji w roku 2019? Gdyby nie propozycja
występu na festiwalu Brofest pewnie by
do tego nie doszło?
To bliżej trzydziestu lat! (śmiech). W momencie
pierwotnego rozłamu, prawdopodobnie
zabrnęliśmy jako grupa tak daleko, jak tylko
było to dla nas możliwe. W tamtym czasie i w
miejscu, w którym wszyscy się znajdowaliśmy,
była to naturalna decyzja i rozstanie odbyło
się na dobrych warunkach. Nie pokłóciliśmy
się, ani coś w tym stylu. Z pewnością, bez oferty
zagrania na Brofest, powrót byłby mało
prawdopodobny. Wydawało się, że to będzie
bardzo fajna rzecz do zrobienia, szansa na
wspólne opuszczenie kurtyny, trzydzieści lat
później i w tamtym czasie nie było mowy o
zrobieniu czegoś więcej niż zagranie tego jednego
koncertu. Potem weszliśmy razem do sali
prób, by pracować nad setem i poczuliśmy się
tak, jakbyśmy prawie się ze sobą nie rozstawali.
To była dość niezwykła i zaskakująca
chwila. W tym momencie pomyśleliśmy, że
mamy jeszcze trochę do zaoferowania.
HMP: Kiedy zaczynaliście grać jako Hydra
Vein thrash stawał się właśnie muzyczną potęgą,
również pod względem komercyjnym.
Jednak wy zbytnio na tym boomie nie skorzystaliście,
mimo tego, że w krótkim czasie wydaliście
aż dwa udane albumy "Death Than
False of Faith" i "After The Dream"?
Damon Maddison: Niestety nie. "Rather
Death Than False of Faith" był wydany tuż
po szczycie thrashowego boomu w 1988 roku
i było wiele zespołów, którew tamtym czasie
miały nad nami przewagę i do tego o wiele lepszy
budżet na nagrania. Thrash metal prawdopodobnie
osiągnął punkt przesycenia wśród
publiczności, z liczbą nowych zespołów walczących
o uwagę, więc trudno było każdemu,
kto pojawił się w tym czasie, dokonać znaczącego
przełomu. Jedyne co udało nam się osiągnąć,
to ugruntowanie pozycji jako undergroundowy,
kultowy zespół, o którym wiedzieli
tylko maniakalni fani thrashu. Ale to dobrze,
możemy z tym żyć.
Jak sądzisz, co zdecydowało o waszym ówczesnym
niepowodzeniu, brak zainteresowania
angielskich fanów thrashem w wydaniu
rodzimych grup czy bardziej fakt, że współpracowaliście
wtedy z podziemnymi wytwórniami
Metalother Records i R.K.T. Records,
Foto: Nance Heskes
drugiej strony, byliśmy w stanie rozpowszechnić
naszą muzykę i wydaje się, że utrzymaliśmy
zainteresowanie wśród naszych fanów na
tyle, że obie płyty były sukcesywnie wznawiane,
a także daliśmy impuls do stworzenia najnowszej,
więc brak dużego sukcesu komercyjnego
nie jest koniecznie jedynym miernikiem,
którego można użyć przy ocenie tych albumów.
Szczerze mówiąc, fakt, że jesteśmy w
stanie nadal to robić, po trzydziestu paru latach,
uznaję za sukces.
Jedynym plusem tej niekorzystnej sytuacji
jest to, że kiedy po roku 1991 nie tylko thrash,
ale też metal jako taki, niemal zupełnie poszedł
w odstawkę, nie musieliście pluć sobie
O powrocie z dawnym wokalistą nie było
mowy, bowiem Mike Keen nie żył od lat, ale
James Manley-Bird sprostał wyzwaniu i jest
z wami do dzisiaj?
James zdecydowanie sprostał zadaniu i bardzo
się cieszymy, że mamy go w składzie. Pracowałem
z nim już wcześniej przy jednym z
projektów kilka lat temu, dogadujemy się na
poziomie osobistym, więc kiedy powiedział, że
jest chętny do współpracy z nami przy Hydra
Vein, decyzja była bardzo łatwa do podjęcia.
Przyszedł i świetnie zrobił kawałki na Brofest
oraz podczas sesji do albumu, więc jesteśmy z
niego bardziej niż zadowoleni.
Pomysł pójścia za ciosem i stworzenia nowego
materiału pojawił się od razu, czy też
dojrzewaliście do niego stopniowo, a pandemia
dała wam wszystkim nieco więcej czasu
na komponowanie?
Pomysł, by spróbować napisać coś nowego
przyszedł po koncercie w Newcastle. To było
w lutym roku 2020. Niedługo później w Europie
wybuchła pandemia. Nie jestem pewien,
czy to, że puby były zamknięte sprawiło, że
spędziliśmy więcej czasu na pisanie muzyki
niż zazwyczaj, ale mogło tak być! Tak naprawdę
utwory przyszły dość szybko i łatwo, a
skończyło się na tym, że mieliśmy ich o kilka
więcej niż znalazło się na płycie.
"Unlamented" to klasowy, brytyjski thrash,
album jaki moglibyście spokojnie nagrać
przed laty, ale w żadnym razie nie jakieś
archaiczne wykopalisko - akcentując więzi z
przeszłością chcieliście też pokazać, że ma-
22
HYDRA VEIN
my jednak rok 2022?
Dzięki! Tak, nie interesowało nas to, by spróbować
brzmieć jak Hydra Vein z późnych lat
80. Tu zdecydowanie chodzi o to, kim jesteśmy
teraz i jak teraz gramy. To powiedziawszy,
myślę, że nadal brzmimy zdecydowanie jak
Hydra Vein, co nie jest tak naprawdę zaskakujące,
biorąc pod uwagę, że autorzy utworów
są ci sami. Ale to Hydra Vein z 2022 roku, na
dobre i na złe, i to było dla nas ważne. Nie
można po prostu wymazać ostatnich trzydziestu
lat.
Powrót czarnych płyt zakończył kompaktowe
rozpasanie, kiedy albumy często trwały
50-70 minut, a były też zespoły zapełniające
srebrne krążki po brzegi. Od razu wiedzieliście,
że wydacie "Unlamented" również na
czarnym krążku, stąd ten "winylowy" czas
trwania?
Krótko mówiąc: tak. Od początku Back to
Black zakładał, że ten album zostanie wydany
na CD, winylu i kasecie, a to oznaczało, że
musieliśmy mieć około 40 minut materiału.
To nie tylko wpływa na całkowity czas trwania,
ale także na czas trwania każdej strony
oraz na kolejność utworów na stronach A i B,
więc płyta zdecydowanie została tak skomponowana,
by "grać" słuchaczowi jak płyta winylowa.
Nawet jeśli mieliście jakieś obawy co do racjonalności
tego powrotu, to pewnie pierwsze
odsłuchy już gotowego do wydania materiału
rozwiały ostatnie wątpliwości, Hydra Vein
wróciła w formie nie gorszej, a może nawet i
lepszej niż w latach 80.?
Osobiście uważam, że jest chyba lepiej niż
ustawa zakładała, zero wątpliwości. Zegarów
nie cofniemy, ale bawimy się naprawdę świetnie,
więc będziemy się tego trzymać tak długo,
jak tylko możliwe. Gdybyś mi powiedział wtedy
w 1990 roku, kiedy zespół się rozpadł, że
będziemy mieć nowy album w 2022, to, po
pierwsze, byłbym zaskoczony, że wytrzymałem
tak długo i po drugie, uznałbym cię za wariata.
Jak to mówią, życie dzieje się, gdy jesteś
zajęty robieniem innych planów, a ostatnie
kilka lat z pewnością to potwierdziły.
Mimo wszystko chyba jednak łatwiej być
muzykiem teraz niż kiedyś, bo przecież i tak
w latach 80. gwiazdami stawały się nieliczne
zespoły metalowe, reszta musiała walczyć o
przetrwanie. Teraz tłok na scenie jest ogromny,
ale macie jednak znacznie lepsze możliwości,
również promocyjne, bo jednak sieć to
wspaniałe narzędzie, dające szansę dotarcia
do fanów na całym świecie?
Właściwie, to w dzisiejszych czasach bycie
mu-zykiem jest jeszcze trudniejsze, jeśli traktujesz
to poważnie, a przecież było to już
ekstremalnie trudne w tamtych czasach. Hurtowa
kradzież muzyki i spadek sprzedaży płyt
skutecznie sprawiły, że wiele zespołów musi
sprzedawać merchandising, aby w ogóle przetrwać,
a obecnie widzimy, że niektóre miejsca
próbują nawet domagać się marż od tych
skromnych zysków. Nawet średniej wielkości
zespoły muszą koncertować do upadłego, jeśli
chcą mieć jakąkolwiek nadzieję na utrzymanie
się z tego, co robią, a bardzo często to właśnie
Foto: Nance Heskes
sprzedaż t-shirtów sprawia, że mogą wlać do
baku benzynę, żeby zagrać następny koncert.
Dodatkowo, wiele opcji dostępnych do samodzielnego
publikowania oznacza, że w przestrzeni
publicznej znajduje się ogromna ilość
materiału o bardzo zróżnicowanej jakości, co
sprawia, że nowym zespołom trudno jest wybić
się ponad konkurentów. W latach 80.
przemysł muzyczny był bardzo zły, ale do pewnego
stopnia funkcjonował jako filtr kontroli
jakości i istniała szansa dla młodych zespołów,
by mogły się rozwijać i zdobywać popularność,
pracując przynajmniej na pół etatu. Oczywiście,
jeśli nie oczekujesz, że będzie to twoja
praca, to teraz jest łatwiej niż kiedykolwiek
wydać własny materiał i to wszystko, zasadniczo,
dotyczy muzyki, ale tam, gdzie jesteśmy
teraz, muzycy skutecznie subwencjonują
wszystko, co jest wydawane, co jest ostatecznie
nie do utrzymania, jeśli nie są w stanie
mieć dobrego zwrotu z inwestycji, aby reinwestować.
Pamiętaj też, że każda godzina spędzona
w pracy, a nawet w sieci, na marketingu
i promocji, to godzina mniej, którą można
poświęcić na pracę nad swoją sztuką. Jeśli chodzi
o nas, jesteśmy już dawno poza punktem,
w którym jest to problemem, ale jeśli chcemy
zobaczyć nową, świeżą muzykę tworzoną
przez prawdziwych muzyków, obecny model
musi się zmienić. Szczerze mówiąc, trudno sobie
wyobrazić, żeby to się stało teraz, kiedy
dżin wyszedł z lampy, ale bez ulepszonej
struktury, która lepiej wspierała by nowych
artystów, nie jestem zbyt optymistycznie nastawiony
do muzyki jutra.
Widzę, że pozadrościliście Iron Maiden i
również macie od niedawna w składzie
trzech gitarzystów - sporo jest na "Unlamented"
różnych nakładek, więc to niejako
naturalna decycja, żeby brzmieć na żywo tak
jak na płycie?
(śmiech) Nie, raczej nie Iron Maiden, chociaż
byłbym zachwycony mając podobny poziom
sprzedaży albumów! Trzech gitarzystów było
początkowo wynikiem Brofest, po prostu dlatego,
że chcieliśmy mieć wszystkich żyjących
członków zespołu zaangażowanych w zespół.
Ale tak, wiele z naszych utworów zawiera sporo
partii gitarowych, więc miało to dodatkowy
bonus w postaci umożliwienia nam zbliżenia
się do nagranego materiału. Kiedy przygotowywaliśmy
zespół do pracy nad nowymi
utworami, musieliśmy również poradzić sobie
z faktem, że jeden z gitarzystów wciąż mieszka
w Wielkiej Brytanii i nie mógł latać na próby,
więc posiadanie dwóch gitarzystów na
miejscu miało sens podczas pracy nad aranżacjami,
więc nie zamierzaliśmy wyrzucać
Dana!
To prawda, że jakiś czas temu przenieśliście
się z Brighton do Holandii? Holendersko
brzmiące nazwiska nowych muzyków zdają
się to potwierdzać?
Tak, przeprowadziłem się krótko po rozpadzie
zespołu, czyli pod koniec 1990 roku. Dan i
James są nadal w Wielkiej Brytanii, a Henry,
John i Jonas (dwóch Holendrów i Belg) są ze
mną w Holandii. Muzyka jest językiem międzynarodowym,
ale zawsze trzeba radzić sobie
z dystansem.
W kontynentalnej Europie metalowemu brytyjskiemu
zespołowi po Brexicie jest łatwiej,
choćby pod względem organizowania koncertów?
Brexit, a dokładniej jego forma, która została
narzucona wszystkim przez zaniedbanie i niekompetencję,
z pewnością sprawiła, że takie
sprawy stały się o wiele trudniejsze, bardziej
czasochłonne i kosztowne dla zespołów z siedzibą
w Wielkiej Brytanii, aby wyruszyć w trasę
po Europie, a także oznacza to, o wiele
więcej formalności i kłopotów dla zespołów z
Europy, gdy grają w Wielkiej Brytanii. Bycie
zespołem z siedzibą w UE zdecydowanie
ułatwi nam granie na kontynencie, nawet jeśli
będzie to oznaczało dodatkowe kłopoty, gdy
będziemy chcieli wrócić do UK, a ponieważ
HYDRA VEIN 23
spodziewałbym się, że będziemy mieli więcej
okazji do grania tutaj niż tam, myślę, że mamy
sporo szczęścia.
Pewnie nie możecie się już doczekać pierwszych
występów promujących nowy materiał?
Obstawiam, że postawicie na najnowsze
numery, ale kilku starszych, choćby
"Crucifier", nie będziecie mogli odpuścić, bo
starsi fani nie darowaliby wam tego?
Nasz następny koncert jest w Den Haag w
grudniu i czekamy na niego z niecierpliwością.
Zagramy wszystko z "Unlamented", plus ponad
połowę albumu "Rather Death Than False
Of Faith" i coś z "After The Dream". "Crucifier"
jest zdecydowanie na setliście i myślę, że
masz rację, że nie moglibyśmy pominąć tego
utworu.
Odzywają się do was czy przychodzą na koncerty
ludzie pamiętający was jeszcze z lat
80., mówiący, że mają jeszcze w kolekcjach
płyty czy kasety Hydra Vein, czy przeważa
już jednak młodsza generacja słuchaczy,
minęło bowiem zbyt wiele lat?
Spotkaliśmy i rozmawialiśmy z kilkoma starszymi
fanami, co zawsze jest miłe i dość wzruszające.
Jednak przeważnie jest to młodsza publika.
Czasami mają nasz album, co jest jeszcze
bardziej rozczulające! Muszę przyznać, że
posiadanie młodych fanów śpiewających nasze
teksty jest fantastyczne.
Jakie nadzieje wiążecie z "Unlamented"?
Wiadomo, że ta płyta nie zapewni wam
wielkiej kariery, bo to już nie te czasy, ale
wydaje mi się, że już zrealizowaliście swój
cel, dorzucając do dwóch klasycznych albumów
sprzed lat kolejny, równie udany?
Mam po prostu nadzieję, że ludziom ta płyta
się spodoba. Tak, oczywiście masz rację, to nie
jest album, który zapoczątkuje wielką karierę i
nigdy nie było to naszym zamiarem. Po prostu
czuliśmy, że mamy w sobie to coś, by wyprodukować
kolejny LP i dostaliśmy szansę,
by to zrobić. To była oferta, której nie mogliśmy
odrzucić. Nigdy nie wiesz jak dużo
masz czasu i czy kiedykolwiek będziesz w stanie
stworzyć kolejny album. Byłoby wspaniale,
gdyby odbiór "Unlamented" był nadal pozytywny.
Bonusem byłoby, gdyby wytwórnia odzyskała
swoje pieniądze i była przekonana do
tego, żebyśmy nagrali dla niej kolejny krążek.
Mamy więcej niż wystarczająco nowych kompozycji,
które pozwoliłyby nam to zrobić, a
poza tym można się świetnie bawić, siedząc w
studiu nagraniowym. Szansa na zagranie kilku
koncertów po wydaniu albumu byłaby oczywiście
również dobra - możliwość zagrania
większej ilości koncertów po Brofest była częścią
procesu myślowego przy tworzeniu nowych
utworów, jako że wolimy grać krótsze
sety niż te przekrojowe z trzydziestu lat. Tak
więc są to średniej wielkości nadzieje, jak sądzę!
Przyszłość jest więc otwarta i może okazać
się, że powstanie kolejny album Hydra Vein,
jeśli ten powrotny zostanie dobrze przyjęty i
zainteresuje wystarczającą grupę odbiorców?
Bardzo chcielibyśmy zrobić kolejny album,
absolutnie! To tylko kwestia znalezienia kogoś
chętnego do podpisania czeku!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
Dries Van Damme: Hej! Dzięki, doceniamy
wasze zainteresowanie.
HMP: Ten rok zwieńcza 30-lecie od wydania
pierwszej EP-ki After All. Jeśli dobrze liczę,
to będzie dziesiąta płyta waszym dorobku…
co jest niezłym wynikiem jak na thrashową
kapelę. Co sprawia, że nadal przecie naprzód?
To bardzo proste. Robimy tylko to, co chcemy.
Zrobiliśmy te płytę, bo czuliśmy, że już
czas. Nie dlatego, że menadżer czy księgowy
nam kazał. To czyni sporą różnicę. Jednocześnie,
wciąż czujemy, że możemy być w tym
lepsi. To nas motywuje do działania.
Jak wyglądało tworzenie utworów na "Eos"?
Tak samo, jak w przypadku dziewięciu poprzednich
albumów. Każdy przynosi pomysły
na próbę, po czym rzeźbimy temat. Czasem
numer wychodzi po paru dniach, czasem potrzeba
miesięcy, by dotrzeć kawałek jak trzeba.
Jak wam jest razem w obecnym składzie?
To najlepszy skład, jaki mieliśmy, serio!
Christophe (gitara) i ja (Dries, gitara) byliśmy
od początku. Frederik (bas) od 2010-ego.
Bert na perkusji od około siedmiu lat, on pomógł
nam podnieść poprzeczkę. Tak samo
Mike, który dołączył pięć lat temu. Mike jest
klasycznym metalowym wokalistą, dodającym
ciekawego klimatu do naszego speed metalu.
Czy są jacyś muzycy, z którymi chcielibyście
ponownie pograć?
Foto: After All
Nieszczególnie, wszyscy z nich odeszli lub zostali
zwolnieni nie bez powodu. Muszę jednak
zaznaczyć, że mamy teraz dobre relacje z nimi
wszystkimi. Niektórzy nadal przychodzą na
koncert.
Jak znaleźliście "nowego" perkusistę i wokalistę?
Berta poznaliśmy przez wspólnego znajomego.
Szukał zespołu, my szukaliśmy drummera.
Czasami to aż tak proste. Mike to co innego,
jego musieliśmy namawiać, bo na początku
miał opory, myślał, że to nie do końca zespół
dla niego. Lecz oczywiście, był w błędzie.
Będąc tak kompetentnym wokalistą, zdaje
się, że moglibyście grać cokolwiek zechcecie.
Jakie są jego korzenie?
Jak wspomniałem, Mike to klasyczny metal:
Iron Maiden, Queensryche, Helloween, takie
rzeczy. Jego umiejętności zdecydowanie
otworzyły nam jako kompozytorom nowe horyzonty.
Z nim nie ma żadnych limitów! Zachęcaliśmy
go do pójścia na całość, co zaskutkowało
zajebistymi liniami, harmoniami i
chórkami.
Ta kosmiczna okładka wygląda na zupełny
zwrot w stylu, w porównaniu do ostatnich
kilku płyt. Czy chciałbyś opowiedzieć o tej
nowej estetyce?
Poprzednie okładki zaprojektował Ed Repka.
Idealne pod thrashową muzykę na płytach.
Dla "Eos" chcieliśmy czegoś innego, pracowaliśmy
z Travisem Smithem. To prawda, zupełnie
co innego, ale jego styl pasuje dokładnie
do naszego pomysłu: gwiazda poranna symbolizująca
nowy rozdział w karierze zespołu.
Styl grafiki na okładkach zmieniał się znacząco
przez lata, tak samo jak muzyka. Jakie
słowa mogły by najlepiej opisać styl After
All?
Nasza muzyka odzwierciedla to, co czujemy…
Kiedy zaczynaliśmy pod koniec lat 80., graliśmy
szybki heavy thrash metal. Później dodaliśmy
więcej hardrocka i doomu. Ogólnie ująłbym
After All jako zespół metalowy. Na
"Eos", zdaje mi się, głównie gramy speed metal,
z wieloma elementami old-schoolowego
heavy.
24
HYDRA VEIN
Jak to jest być w wytwórni Metalville Records?
Jak dotąd, całkiem nieźle! Cały czas udzielam
wywiadów, tak więc zdaje się, że ciężko pracują
nad promocją albumu i jestem pewien, że
pójdzie dobrze.
Czasami fani wspominają podobieństwa
waszego brzmienia do kapel Paradox, Artillery
i King Diamond. Co sądzisz? Z pewnością
King Diamond musiał mieć na was
wpływ?
Zawsze uroczo o tym poczytać, z czym się to
ludziom kojarzy. Oczywiście, Mercyful Fate i
King Diamond to moje dwie najukochańsze
kapele. Dumnie wspominam, jak parę lat temu
zostaliśmy zaproszeni na krótką trasę z Kingiem
po Niemczech, Holandii i Anglii. Jestem
też bardzo dumny z faktu, że Andy LaRoque
nagrał solo na naszym albumie "Cult of Sin".
Gwiazda poranna
Belgijskie After All wydali w październiku album "Eos" pod szyldem wytwórni
Metalville, która słynie obecnie z wydawnictw brzmiących bardzo "kultowo"
oraz w stylu speed/NWBHM. To jeden z tych zespołów, który nie mógł być w
większym poważaniu przez dłuższy czas u docelowych słuchaczy. Kto wie dlaczego?
Może to nazwa, może to logo, a może wciąż zmieniające się nurty, które
kompozytorzy Dries Van Damme i Christophe Depree atakowali przez okrągłe
trzy dekady. To jeden z tych zespołów, które ktoś, kto widział okładki i zasłyszał
dwa numery - określa stwierdzeniem: "OK grają… metal". Prawda taka, że w ich
przypadku wynika to jednak raczej z różnorodności, aniżeli z miałkości. Początki
tego zespołu to muza w swej syntezie gatunków lat 90. niosąca - być może - więcej
klimatu niż hitów oraz estetykę niejednoznaczną. Tym, którzy wolą jasno zdefiniowany
kofeinowy festiwal falsetowo - gitarowy, namawiam do przesłuchania
"Eosa". Co i tak entuzjastycznie wyjaśnia gitarzysta i założyciel zespołu Dries Van
Damme.
Czy zdarzało się, że sprawy wyglądały krucho?
Jasne, zdarzają się wzloty i upadki. Zaczynaliśmy
jako kapela thrashowa, w czasie gdy popularność
zdobywał death metal. Potem grunge,
black metal, gotyk… Przez lata 90. próbowaliśmy
tego i owego, tylko po to, żeby wrócić
do speed/thrashu, który mamy we krwi. Od
A jak się czujecie po erze covidu? Planujecie
trasę ASAP?
Ruszamy w trasę z Satan tydzień po wydaniu
płyty, covid u nas od zeszłego lata zdaje się
tylko odległym wspomnieniem. Miejmy nadzieję,
że przez zimę tak pozostanie.
Z kim chcielibyście jeszcze raz wyjść na scenę?
Graliśmy z King Diamond i fajnie było by to
powtórzyć, lub może z Mercyful Fate tym razem…
Supportowaliśmy Judas Priest na wielkim
stadionie w Belgii parę lat temu, to byłoby
czadowo zrobić ponownie. Mieliśmy wystąpić
przed Dio, ale ta trasa została odwołana,
straszna szkoda. Wszystkim chyba go nam
brakuje.
Czego życzyłbyś sobie więcej w świecie muzyki
metalowej?
Ciężko teraz być fanem, bo jest tyle kapel i tyle
albumów. Za naszych czasów było prościej.
Nie wychodziło po trzysta płyt miesięcznie,
tylko dwadzieścia, trzydzieści. Dziesięć koncertów
rocznie, a nie dziennie. Więc może
chciałbym, żeby fani poświęcali więcej czasu
na "studiowanie" płyt, ale rozumiem, że nie ma
czasu. Jeśli chodzi o kapele, to być może lepiej
Osobiście kojarzycie mi się z Agent Steel.
Czy przykładacie dużą wagę do bycia w nurcie
o niszowej stylistyce speed-metalu?
Byłem fanatykiem Agent Steel od początku,
od 1985-ego. Zagraliśmy z nimi dwie długie
trasy po Europie. Bernie Versailles i Juan
Garcia również zagrali solówki na "Cult of
Sin", tak więc - jak najbardziej. Osobiście nawet
wolę określenie speed metal, bo jest u nas
sporo melodii tak jak u Agent Steel lub Flotsam
and Jetsam. Dark Angel to thrash metal.
Super muza, ale nie do końca to co robimy w
After All.
Która płyta, poza najnowszą rzecz jasna, byłaby
kluczową w karierze After All?
Pierwsza płyta "Wonder", bo pierwsza płyta
jest zawsze kamieniem milowym każdego zespołu.
"Mercury Rising" - czwarta - bo była to
pierwsza płyta wydana globalnie. Ugruntowało
się na niej nasze brzmienie, a także ruszyliśmy
po niej w pierwsze trasy z Anthrax i
Overkill. Ósma, "Dawn of the Enforcer".
Zatrudniliśmy nowego wokalistę, co dało nam
nowego impetu.
Wspomniana wcześniej płyta "Cult of Sin" z
roku 2009-ego też bardzo solidna pozycja, nie
sądzisz?
To świetna płyta, jednak wytwórnia poległa
zaraz po jej wydaniu, tak więc nie odniosła tak
dużego sukcesu, jak by mogła.
Jak wygląda twoja współpraca z Christophem?
Jak pracujecie nad partiami gitary,
harmoniami, itd.?
Christophe i ja znamy się 38 lat. Dorastaliśmy
razem, słuchając tych samych zespołów.
Większość rzeczy, typu kto co gra, dzieje się
automatycznie.
Foto: After All
czasu albumu "Mercury Rising" nie odchodzimy
od naszych korzeni.
Jakie znaczenie ma obecnie thrash metal?
Metal nigdy nie był tak popularny, zwłaszcza
tutaj w Belgii. Stare kapele wciąż to ciągną.
Tak więc heavy metal nie zostaje zapominany?
Przeciwnie, tutaj popularność wciąż rośnie. W
Belgii, w mainstreamowym radio leci Iron
Maiden, Judas Priest. W latach 80. tak nie
było, teraz jest najlepiej. 180 000 ludzi na
Graspop, to niedorzeczne!
by było gdyby zespoły traktowały się jak
wspólnicy, a nie jako konkurencję. Cóż…
Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla naszych
czytelników?
Jasne: After All - "Eos" jest zajebista, natychmiast
ją kupcie(śmiech) Na poważnie: graliśmy
w Polsce tylko raz: w Warszawie razem z
Heathen, Overkill i Destruction. To był chory
gig! Mamy nadzieję wrócić do was, byłoby
naprawdę fajnie!
Wielkie dzięki!
Nie ma problemu, dzięki za wsparcie! Stay
heavy!
Johnny Sag
AFTER ALL 25
Bez chodzenia na skróty
- Nie postrzegaliśmy tego albumu jako wszystko albo nic - po prostu
chcieliśmy nagrać zajebisty heavymetalowy album - podkreśla Dean Roberts. I ta
trudna sztuka udała się Leatherwolf bez dwóch zdań, mimo tego, że z oryginalnego
składu pozostał już tylko nasz rozmówca, a poprzedni studyjny materiał ukazał
się w roku 2007, tak więc ponad 15 lat temu. "Kill The Hunted" jest nowym
otwarciem dla tej amerykańskiej formacji, oby tylko kolejne zawirowania personalne
nie utrudniły jej nagrania kolejnej, równie udanej płyty.
Byliśmy bardzo podekscytowani podpisaniem
kontraktu z firmą Island, która w tamtym czasie
odnosiła sukcesy i miała w swoim katalogu
kilka dużych projektów, przede wszystkim U2
i Roberta Palmera. Mieliśmy również zainteresowanie
ze strony innych wytwórni, ale w
końcu zdecydowaliśmy się na Island. Anthrax
dobrze sobie radził, więc myśleliśmy, że
mamy szansę na rozgłos, a fakt, że Island nie
ma w swojej ofercie kilku kolejnych metalowych
zespołów będzie działał na naszą korzyść.
Niestety, tak się nie stało i nigdy nie
otrzymaliśmy od nich wsparcia, które pozwoliłoby
nam przebić się na wyższy poziom.
Oni naprawdę nie wiedzieli co z nami zrobić.
Stało się to bardzo frustrujące i przyczyniło się
Zawsze mnie nurtowało dlaczego wasze
wszystkie pierwsze płyty, wliczając w to wydany
wkrótce po debiucie MLP, noszą niewyszukany
tytuł "Leatherwolf" - chcieliście
może w ten właśnie sposób zaakcentować w
roku 1987 nowy rozdział w historii zespołu,
przejście od statusu zespołu podziemnego do
takiego z liczącym się kontraktem?
Po prostu nie myśleliśmy nad tym za bardzo i
kiedy się zorientowaliśmy, było już za późno.
Zdecydowanie nie było dobrym pomysłem zatytułowanie
EP-ki "Leatherwolf", następnie
wykorzystanie tytułu "Leatherwolf" na pierwszym
LP i w końcu użycie go jeszcze raz,
przy debiucie dla Island Records. Przynajmniej
Heavy Metal America w Wielkiej Brytanii
miało na tyle rozsądku, żeby zatytułować
swoją wersję "Endangered Species".
Bardzo lubię waszą wersję "Bad Moon Rising"
CCR. Był to wasz pomysł, czy może
ktoś z wytwórni uznał, że warto wzbogacić
autorski materiał Leatherwolf nową wersją
tego przeboju?
Island nie mieli z tym nic wspólnego, że zrobiliśmy
"Bad Moon Rising". Z tego co pamiętam,
to był pomysł Geoffa, ale Mike też mógł
mieć z tym coś wspólnego.
Przy kolejnym albumie "Street Ready" nie było
już o czymś takim mowy, nagraliście wyłącznie
własne utwory. Opatrzona teledyskiem
ballada "Hideaway" przyniosła wam
pewną popularność, dotarliście z koncertami
również do Europy, cała płyta też cieszyła się
zainteresowaniem fanów. Chyba jednak nie
na tyle dużym, by pozwolić wam utrzymać
się w Island, tym bardziej, że w zespole doszło
do kolejnych, ale tym razem znaczących,
zmian składu?
Po "Street Ready" zaczęliśmy pisać kolejną
płytę. Moim zdaniem wyglądało to tak, że
wszyscy byli trochę zagubieni i nie wiedzieliśmy
co robić. Nie zaszliśmy zbyt daleko z
komponowaniem, zanim Paul Carman i ja
zostaliśmy poinformowani, że nie jesteśmy już
w zespole. Geoff, Carey i Mike po prostu zrezygnowali
z Leatherwolf i poszli w innym kierunku
muzycznym. Nie jestem pewien, co stało
się potem z Island Records. Nie byłem zachwycony
tą wytwórnią i perspektywą nagrania
kolejnej płyty w sposób, w jaki robiliśmy
to wcześniej.
HMP: Niedługo minie 40 lat od wydania
waszego kultowego debiutu "Leatherwolf".
Mając niewiele ponad 20 lat zapewne nie
myśleliście o takim rozwoju sytuacji, ważne
było to, że macie swoją płytę wydaną na winylu,
dostępną w lokalnych sklepach, etc.,
którą można było podarować dziewczynie lub
kumplowi?
Dean Roberts: Jak to pewnie bywa w przypadku
większości zespołów, zaczyna się od
grupy chłopaków, którzy chcą po prostu razem
grać i dobrze się bawić, bez komercyjnych
aspiracji czy myśli o wielkiej karierze. Tak
właśnie było z Leatherwolf. Graliśmy na imprezach,
potem awansowaliśmy na scenę klubową
hrabstwa Orange, gdzie koncertowaliśmy
z takimi tuzami jak Metallica i Slayer, a
następnie podpisaliśmy kontrakt z Tropical
Records. I bam! - mieliśmy płytę i zaczęliśmy
zdobywać fanów poza hrabstwem i południową
Kalifornią. Koncerty zaczęły być coraz większe
i w końcu zaczęły węszyć wokół nas duże
wytwórnie, aż doszło do podpisania umowy z
Island Records. A reszta to już historia.
W drugiej połowie lat 80. metal był potęgą
nie tylko w sensie artystycznym, ale również
pod względem komercyjnym. Pamiętasz waszą
pierwszą reakcję na wieść, że zainteresował
się wami fonograficzny gigant Island
Records, wydawca choćby Anthrax? Poczuliście,
że droga na szczyt stoi przed wami
otworem, bo przecież wasz drugi materiał był
znacznie ciekawszy od debiutanckiego?
Foto: Ron Lyon
do rosnących napięć w zespole, podobnie jak
nadużywanie substancji, które towarzyszyły
Foto: Flames
imprezowemu stylowi życia. Miałem poważny
problem z alkoholem i musiałem wytrzeźwieć
- i tak się stało, gdy odszedłem z zespołu w
1990 roku.
Epizod z lat 1991-93 pod nazwą HailMary
okazał się tylko epizodem głównie z tego powodu,
że nagle grunge stało się czymś tak popularnym,
że metal przestał kogokolwiek interesować
- dlatego daliście sobie spokój z
Leatherwolf na kilka ładnych lat?
HailMary był zupełnie innym zespołem
Mike'a, Geoffa i Carey'a po tym, jak postanowili
wyrzucić mnie i Paula. Byli razem
przez kilka lat, próbując zdobyć kontrakt. Nagrali
dema, ale nie mogli podpisać kontraktu i
w końcu się rozpadli. Ja wydałem wtedy singla
"Bodyheater" jako The Rod Squad z Rotten
Rodem Carlockiem z Knightmare II na wokalu.
Potem odszedłem od muzyki i założyłem
własną firmę dekarską, którą prowadzę do
dziś. Wróciłem za perkusję kiedy Leatherwolf
zjednoczył się w 1998 roku i od tamtej pory
znów to robię.
Koniec lat 90. były to już nieco inne czasy,
tradycyjny metal zaczął wracać do łask słuchaczy,
wasze albumy były poszukiwane
przez kolekcjonerów - uznaliście, że warto
wrócić, dać sobie i zespołowi drugą szansę?
W tamtym czasie impulsem do ponownego
spotkania było to, że zostaliśmy poproszeni o
zagranie na przyjęciu urodzinowym w Troubadour
w West Hollywood dla naszej byłej
współmenedżerki, Jennifer Perry. Pracowała
ona wtedy dla Sharon Osbourne i zarówno
Sharon jak i Ozzy byli wśród gości imprezy.
Ten występ to była świetna zabawa i wszelkie
animozje między nami sprzed lat zostały odło-
26
LEATHERWOLF
żone na bok. Postanowiliśmy więc kontynuować
i zarezerwować więcej koncertów, a następnie
wydać "Wide Open".
Pomimo świetnie przyjętych koncertów i
wspomnianego albumu live "Wide Open"
znowu zaczęły prześladować was problemy
ze składem - dopiero powrót Michaela Olivieri
sprawił, że nagraliście z nim nową wersję
albumu "New Asylum", zatytułowaną
"New World Asylum"?
Cóż, nagraliśmy na nowo tylko wokale do
"New World Asylum", mimo że Carey również
wtedy powrócił do składu. Mike odszedł
z zespołu około 2001 roku, żeby pracować
nad swoimi pomysłami. Zrobiliśmy dema z
kilkoma różnymi wokalistami, w tym z niejakim
Chrisem Adamsem (niech spoczywa w
pokoju), Jeffem Martinem z Racer X, a nawet
Ronem Keelem, zanim dostaliśmy Wade'a
Blacka. Mike dorzucił kilka partii w
"World Asylum" i ponownie zainteresował się
Leatherwolf. Kiedy rozstaliśmy się z Wade'm
po "Bang Your Head" w 2006 roku, sensowne
wydawało się ponowne dołączenie Michaela.
Tak więc zaktualizowaliśmy "World Asylum",
aby mieć album, który odzwierciedlał aktyalny
w tamtym czasie skład. Potem przeszliśmy
przez etap kilku różnych gitarzystów i ostatecznie
mieliśmy kolejne duże przesianie po powrocie
z Europy w 2018 roku. Co ostatecznie
doprowadziło do obecnego składu.
Później znowu zrobiło się o was cicho, bo
jeden album koncertowy w ciągu kilkunastu
lat trudno uznać za coś spektakularnego.
Paradoksalnie jednak chyba kolejne rozstanie
z Michaelem dało wam szansę na stworzenie
czegoś nowego?
Tak, rozstanie z Mikiem zdecydowanie posłużyło
jako motywacja do wydania nowego albumu.
Mike zapowiedział mi, że "napisze nowy
album Leatherwolf" z ostatnim koncertowym
składem, ale beze mnie! Oczywiście, nigdy
tego nie zrobił - to wszystko było tylko czcze
gadanie. Więc nagle zostałem bez zespołu -
poza Robem Mathem, który nie mógł zagrać
tych kilku europejskich koncertów w roku
2018. Zadzwoniłem więc do Geoffa Gayera,
by sprawdzić czy jest chętny na kolejną współpracę,
jak to miało miejsce w przypadku
"World Asylum", gdzie obaj byliśmy współproducentami.
Geoff był zainteresowany, więc
zaczęliśmy pisać. Nawet Carey był w to krótko
zaangażowany i współtworzył jeden utwór,
zanim znowu zniknął. Później dowiedziałem
się, że w tym czasie wpadł w poważne kłopoty.
Wygooglujcie sobie "Carey Howe FTC" jeśli
chcecie dowiedzieć się więcej. Niestety, problem
z alkoholem Geoffa znów stanął na przeszkodzie
- zniknął na kilka tygodni, kiedy miał
przygotować gitary, więc zdecydowaliśmy się
iść dalej bez niego. Geoff jest genialnym muzykiem,
ale jest też niespokojnym człowiekiem
i tak naprawdę jest swoim najgorszym wrogiem.
Foto: Ron Lyon
Przyjmując do składu Keitha Adamiaka w
sumie nic nie straciliście, wręcz przeciwnie,
bo to wokalista bardzo wszechstronny i obdarzony
świetnym głosem. Zmieniło się jednak
coś, co wyróżniało Leatherwolf na metalowej
scenie na długo przed tym, zanim na
pomysł przyjęcia trzeciego gitarzysty wpadli
Iron Maiden, bo wy stosowaliście to rozwiązanie
znacznie wcześniej?
Tak, Keith jest utalentowanym wokalistą z
niezłą energią. Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy
kogoś jego kalibru w naszej okolicy. Ma
silniejszy głos większą skalę niż Mike, który
tak naprawdę został naszym wokalistą tylko
dlatego, że mieliśmy trzech gitarzystów i ktoś
musiał śpiewać. Tym kimś był Mike. Leatherwolf
to w zasadzie muzycy z dwóch różnych
zespołów, które grały na tych samych imprezach
w liceum i połaczyły swoje siły. Carey i
ja graliśmy razem, podobnie Geoff i Jerome,
nasz oryginalny basista. Carey i ja chodziliśmy
do Ocean View High School, Mike był w
tej samej klasie gitary z Geoffem w Fountain
Valley High School. Zatrudniliśmy go początkowo
do gry na gitarze, ale potem odkryliśmy,
że potrafi też całkiem dobrze śpiewać. Właściwie
mielismy przed nim więcej niż pięciu wokalistów.
Pierwszym facetem, który z nami
śpiewał był brat Geoffa, Wendell.
Kto był waszą bezpośrednią inspiracją przy
stworzeniu triple axe attack? Może Lynyrd
Skynyrd ze świetnej koncertówki "One More
From The Road", albo inne takie wydawnictwo
"Bring It Back Alive", równie popularnych
w latach 70., The Outlaws?
Oczywiście wiedzieliśmy o Skynyrd i Molly
Hatchet, którzy też mieli trzech gitarzystów,
ale nasz trzygitarowy skład naprawdę nie był
planowany - to był raczej przypadek. Zaczynaliśmy
jako cover band grający kawałki Iron
Maiden, Judas Priest, Scorpions, Riot itd.,
wszystkie te dwugitarowe zespoły, które dogrywały
partie gitar w studio. Słuchaliśmy
więc tego wszystkiego i trzech gitarzystów było
sposobem na wierniejsze odtworzenie tych
partii na żywo. Co zabawne, na początku byliśmy
zespołem sześcioosobowym, tak jak teraz
i z wokalistą.
Zdaje się, że wspierający was klawiszowiec
Wayne Findlay gra również na gitarze, tak
więc podczas koncertów macie szansę na powrót
do waszego trademarkowego patentu?
Wayne jest przede wszystkim trzecią gitarą
Triple Axe Attack. Grał też jednak na klawiszach
w kilku utworach na "Kill The Hunted"
i oprócz gitary gra też na nich na żywo. Daje
nam to możliwość wstawienia do programu
konkretnych utworów, zwłaszcza z albumu z
1987 roku, które mają klawisze i wiernego odtworzenia
ich na żywo. Tak więc Wayne jest
fajnym dodatkiem do zespołu na więcej niż
jeden sposób.
Adamiak to polskie nazwisko. Ciekawe czy
Keith wie o tym, że w naszym kraju ogromną
popularnością w latach 80. i 90. cieszył się
rockowy zespół Rezerwat, którego zmarły
przed dwoma laty lider, basista i wokalista,
nazywał się Andrzej Adamiak?
Bardzo wątpliwe, żeby Keith wiedział o Rezerwacie
czy Andrzeju Adamiaku. Keith nie
urodził się w latach 80., a w latach 90. był
małym dzieckiem. My, Amerykanie, zazwyczaj
nie orientujemy się, co jest popularne w
innych krajach, tym bardziej w czasach przedinternetowych
i zanim opadła żelazna kurtyna.
Europa Wschodnia była jak inny świat.
Keith stał się ostatnim, brakującym elementem
personalnej układanki Leatherwolf - teraz
macie skład złożony z młodszych, ale już
doświadczonych muzyków, udało się wam
też zwerbować kogoś takiego jak basista
Barry Sparks, w którego przypadku łatwiej
jest chyba napisać z kim nie grał, tak więc
wszystko ułożyło się idealnie?
Tak, w końcu wyszło to całkiem dobrze - mamy
teraz w zespole dobrą mieszankę młodości
i doświadczenia. Ale "Kill The Hunted" było
zdecydowanie trochę taką układanką z powodu
zmian personalnych w trakcie nagrywania,
pandemii Covid, która rozdzieliła nas fizycznie
i innych czynników. Pozyskanie
Barry'ego do grania na basie okazało się
prawdziwym błogosławieństwem, ponieważ
jest on prawdziwym potworem! Kiedy Paul
postanowił się wycofać, potrzebowaliśmy
basisty. Nasz manager znał Barry'ego z czasów
jego działalności w Cosmosquad, więc
skontaktowaliśmy się z nim. To było podczas
lockdownu, Barry był w domu, biorąc udział
w sesjach. Naprawdę spodobały mu się nasze
kawałki i zaangażował się w cały projekt. Napisał
nawet maidenowskie outro do "Enslaved",
które jest ostatnią rzeczą, jaką słyszysz
na albumie. Barry nie jest jednak naszym
basistą na żywo - obecnie pomaga nam Brice
Snyder z Art Of Shock. Wcześniej grał w lokalnym
zespole Railgun z naszym drugim gitarzystą,
Luke Manem.
LEATHERWOLF
27
Pandemia dała wam upragniony czas na
stworzenie i dopracowanie nowego materiału
- "Kill The Hunted" miał być dla was albumem
typu wszystko albo nic, zero półśrodków
czy wypełniaczy?
Nie postrzegaliśmy tego albumu jako wszystko
albo nic - po prostu chcieliśmy nagrać zajebisty
heavymetalowy album. Kropka. Nie sądziliśmy,
że ukończenie płyty zajmie nam tyle
czasu, ale nie zamierzaliśmy iść na skróty i
wydać czegoś w połowie kiepskiego. A ponieważ
nie mieliśmy wtedy kontraktu płytowego,
nie było też żadnych ustalonych terminów oddania
płyty. Więc po prostu poświęciliśmy tyle
czasu, ile potrzebowaliśmy, żeby zrobić to
dobrze - pisanie, aranżowanie, nagrywanie,
miksowanie.
Z radością stwierdzam, że udało się wam
stworzyć kolejny, świetny album, który
śmiało można postawić obok waszych klasycznych
płyt z lat 80. Nie ma chyba nic gorszego
dla zespołu o takim stażu, kiedy nie
spełni oczekiwań, a długoletni fani powiedzą,
że to już nie to - tego staraliście się uniknąć,
jak widać z powodzeniem?
Dzięki za komplement! Wierzcie lub nie - są
recenzenci, którzy uważają, że "Kill The Hunted"
zupełnie nie brzmi jak Leatherwolf.
Najzabawniejsze jest to, że ci ludzie nie zdają
sobie sprawy, że Geoff był współautorem
wszystkich utworów na tym albumie oprócz
dwóch, a to on zawsze był głównym autorem
muzyki w Leatherwolf. Więc jak "Kill The
Hunted" może nie brzmieć jak Leatherwolf?!
(śmiech). Ale wiesz, nie można zadowolić
wszystkich. Jestem naprawdę zadowolony z tego,
jak wyszedł ten album. Nie brzmi jak nasze
płyty z lat 80., ale pod względem stylistycznym
jest to wyraźnie album Leatherwolf.
Każdy materiał Leatherwolf brzmi inaczej,
ale wszystkie brzmią jak Leatherwolf, ponieważ
ucieleśniają pewne elementy, które nadają
nam naszą tożsamość.
Foto: Ron Lyon
Ciekawostką jest to, że odnowiliście przy tej
płycie współpracę z Randy Burnsem, który
wspierał was już przy debiutanckim albumie;
odpowiedzialny za mastering Tom Baker
również nie jest w otoczeniu Leatherwolf
kimś nowym, bo pracował przy "Unchained
Live" - każdy szczegół musiał być tu dograny,
niczego nie pozostawiliście przypadkowi?
Zgadza się. Cały proces pracy był pod każdym
względem bardzo drobiazgowy. Wiedzieliśmy,
że Tom Baker będzie naszym masteringowcem,
ponieważ nie tylko pracował przy
"Unchained Live", ale także przy utworach na
żywo z Keep It True Festival 2015, które
wydaliśmy jako teledyski po tym, jak zmiksował
je wspaniały Chris Tsangarides (Thin
Lizzy, Judas Priest, Gary Moore). Chris najprawdopodobniej
byłby naszym pierwszym
wyborem do zmiksowania także nowego albumu,
gdyby nie odszedł. Naprawdę podobała
nam się praca, którą dla nas wykonał. Powrót
do Randy'ego Burnsa był trochę przypadkowy.
Szukaliśmy kogoś odpowiedniego, kiedy
nasz menadżer dowiedział się przypadkiem,
że Randy powrócił do pracy po długim
czasie z dala od muzyki. Skontaktowaliśmy się
więc z nim i poprosiliśmy go o zrobienie kilku
próbnych miksów. Byliśmy pod wrażeniem
utworów, które nam odesłał, więc nie było
wątpliwości, że to on zajmie się albumem.
Randy jest zajebisty!
Nie możemy pominąć gościnnego udziału w
"The Henchman" Joela Hoekstry z Whitesnake,
tym bardziej, że coś takiego, nie licząc
udziału sesyjnego klawiszowca przed laty,
zdarzyło się wam po raz pierwszy?
Tak, Joel jest pierwszym gitarzystą w Leatherwolf,
jeśli chodzi o gościnne występy. Zasadniczo
stało się tak, że po tym jak rozstaliśmy
się z Geoffem, chcieliśmy mieć innego gitarzystę,
który mógłby wykonać kilka zagrywek
jako odpowiednik Roba, który jest głównym
prowadzącym na "Kill The Hunted". Zwróciliśmy
się do kilku różnych osób i Joel był
tym, który najlepiej pasował stylistycznie.
Utknął w domu z powodu Covid i współpracował
wirtualnie z różnymi muzykami. Pomyśleliśmy
więc, że zapytamy go o to, a on się
zgodził. Wysłał nam swoje solówki w przeciągu
około tygodnia i dostarczył nam kilka
niesamowitych zagrań. Jest na "The Henchman"
i bonusowym utworze na edycjii japońskiej,
nowej wersji "Thunder", plus kilka innych
rzeczy, które wydamy w przyszłości.
Świetny muzyk!
Pierwsze recenzje "Kill The Hunted" są bardzo
dobre, do tego płyta wzbudziła zainteresowanie
fanów, o co teraz jest szczególnie
trudno. Widzę, że zadbaliście też o odpowiednią
dystrybucję tego wydawnictwa, za
którą odpowiadają w różnych regionach
świata aż trzy wytwórnie, mianowicie Rock
Of Angels Records, Hellion Records i Rubicon
Music?
Cztery wytwórnie, jeśli liczyć nasz własny
label, N.I.L.8 Records, na Stany Zjednoczone
i Kanadę. Myślę, że znaleźliśmy dobrych partnerów
w Rock Of Angels, Hellion i Rubicon
Music i mam nadzieję, że nadal będziemy mogli
to powiedzieć za sześć miesięcy lub rok.
Dobrą rzeczą jest to, że zachowaliśmy pełne
prawa cyfrowe do "Kill The Hunted" na całym
świecie, co daje nam pewną swobodę, której
nie mielibyśmy przy standardowej umowie
licencyjnej. Jesteśmy z tego zadowoleni. I tak,
wczesne recenzje "Kill The Hunted" były w
większości bardzo pozytywne. Chociaż widzieliśmy
kilka złych, napisanych przez ludzi,
którzy nie mogą sobie poradzić z faktem, że to
już nie jest rok 1987, skład się zmienił, a muzyka
w pewnym stopniu ewoluowała. Jednak
dla mnie "Kill The Hunted" wciąż ma wiele
klasycznych elementów Leatherwolf. Inni ludzie
mogą słyszeć to inaczej, ale nic nie możemy
na to poradzić.
Czyli streaming streamingiem, to coś przydatnego,
ale fana nic nie cieszy bardziej niż
kompaktowa czy winylowa płyta - a propos:
doczekamy się "Kill The Hunted" również w
takiej wersji?
Tak, "Kill The Hunted" ukaże się na winylu -
mam nadzieję, że gdzieś w pierwszej połowie
2023 roku, wraz z większością innych utworów
z katalogu, do którego kontrolujemy prawa.
Streaming jest świetny dla konsumentów,
ale to gówniany interes dla mniejszych zespołów,
takich jak my, ponieważ nie zarabia się na
tym prawie żadnych pieniędzy. Spotify jest
świetnym narzędziem promocyjnym, aby dać
ludziom znać, że masz nową muzykę, ale to
wszystko. Więc to jest to, do czego używamy
serwisów streamingowych - wydaliśmy cztery
single w formie cyfrowej, ale jeśli chcesz cały
album, musisz go kupić. Tak jak powinno być.
Nikt nie pracuje za darmo, muzycy też nie powinni.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
28
LEATHERWOLF
Jest mi z tym dobrze
Kill Ritual jak dotąd nagrał swoją najlepszą płytę o dość dziwacznym
tytule "Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced Heart". O jej zawartości - ale nie
tylko - rozmawiałem z liderem i gitarzystą formacji, Steve'em Rice'em. Być może
ta rozmowa zachęci Was, drodzy czytelnicy, do zapoznania się z jej zawartością.
Zresztą z taką nadzieją przygotowałem właśnie tę rozmowę...
HMP: Kiedyś wyczytałem, że na początku
lat 80. nie wszyscy muzycy amerykańscy
chcieli grać thrash metal. Byli bardzo przywiązani
do klasycznego heavy metalu, który
w zasadzie dopiero co wybuchł. Słyszałeś o
takiej tezie? Jak uważasz, jest w niej coś z
prawdy?
Steve Rice: Cóż, kiedy po raz pierwszy zainteresowałem
się thrashem, byłem już wielkim fanem
Judas Priest, Iron Maiden, Saxon,
Scorpions itp. i po prostu myślałem, że zespoły
takie jak Metallica, Exodus itp. były
przedłużeniem wspomnianych kapel i naprawdę
nie miałem z tym problemu. To powiedziawszy,
zawsze uwielbiałem zespoły z Bay
Ponoć w ten sposób narodził się US power
metal albo to co w innych źródłach podają
jako US metal. Działało wtedy bardzo wiele
takich zespołów. Wymieńmy, chociaż kilka z
nich: Riot, Helstar, Jag Panzer, Medieval
Steel, Omen, Liege Lord itd. Czy przyznajecie
się, że ta scena jest dla Was jedną z inspiracji?
Inspiracja? Nie. Grałem już tego typu styl w
moim pierwszym zespole Gotham z Bay Area,
nie wiedząc nawet co to za zespoły. To było
tylko przedłużenie, manifestacja tego, co działo
się w tamtym czasie i robienie czegoś podobnego
równolegle. Dziwne, ale była to zdecydowanie
ewolucja wszystkiego, co słyszeliśmy
w tamtym czasie i w czym trawiliśmy w ówczesnej
podziemnej scenie metalowej.
Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły
działać zespoły, które z czasem zaczęto określać
mianem power/thrash. Mam na myśli
takie zespoły jak Metal Church, Sanctuary,
Nasty Savage, Laaz Rockit, Iced Earth itd.
Chyba wam najbliżej właśnie do tych zespołów?
Tak, patrząc na to, chyba tak. Wszystkie te
zespoły są zajebiste i jeśli utrzymujemy ten
styl, to nie mam nic przeciwko temu. Dla mnie
wszystkie moje ulubione zespoły są brytyjskie,
utrzymywać maksimum agresji przez cały
czas. Jest wiele zespołów, które robią to z większym
przekonaniem i zaangażowaniem niż
Kill Ritual, więc musimy mieć swój własny
sposób na bycie tym, kim jesteśmy i brzmieć
przy tym prawdziwie. Nasz styl jest dla nas
całkiem wygodny. Lubimy być w stanie czerpać
z różnych wpływów i stylów, nie brzmiąc
przy tym wymyślnie.
Niemniej od samego początku działalności
jako Kill Ritual staraliście się wprowadzić do
tworzonej przez was muzyki swoje własne
wizje. Ciekawi mnie, na co wasi fani i krytycy
zwracali uwagę, na to jak dobrze (lub źle)
interpretujecie swoje muzyczne inspiracje,
czy jak i jakie własne pomysły i rozwiązania
przemycacie do swoich kompozycji?
Mówiłem, że nigdy nie spodobamy się wszystkim,
ale to dobrze. Jest mi z tym dobrze. Mamy
fanów, którzy naprawdę lubią nasz pomysł
na metal i innych, którzy uważają, że nie jesteśmy
nawet naprawdę metalowi i obie te rzeczy
są ważne, ponieważ przede wszystkim będziemy
tworzyć i robić to, co nam się podoba.
Jeśli innym się to podoba to super i dziękuję za
wejście do pociągu towarowego, który zmierza
do piekła!
Dla jasności. Co w muzyce Kill Ritual można
uznać za rzeczy własne i charakterystyczne
dla was? Z czego jesteście najbardziej
dumni?
W rzeczywistości gram muzykę, którą lubię i
która jest hołdem dla wielu zespołów, które
kocham i które na mnie wpłynęły, ale ponieważ
mogę grać w wielu różnych stylach, od
jazzu, przez country, blues, aż po klasykę, zawsze
gdzieś się to pojawi w mojej twórczości.
Uważam się przede wszystkim za autora piosenek.
Tak się składa, że potrafię grać na kilku
instrumentach na tyle biegle, że mogę realizować
te pomysły.
30
Area, które miały więcej melodii jak Vicious
Rumors i Forbidden. Bardzo lubiłem też takie
zespoły jak Ratt, Malice, Warrior, Armored
Saint itp. Po prostu cała atmosfera w tamtym
czasie i zespoły były świetne.
KILL RITUAL
Foto: Bryce Cain
ale będąc Amerykaninem i pochodząc z Bay
Area nie ma możliwości, żeby to nie zalazło mi
za skórę i nie wpłynęło na moje wyobrażenie o
metalu i jego znaczeniu. Byłem już dobrze zaznajomiony
z wielkimi zespołami hardrockowymi,
jak Kiss, UFO, Rainbow, Y&T i komercyjnymi
jak Journey, Foreigner, Styx itp.
więc starałem się mieć to wszystko w mojej
koncepcji tego, co chcę grać.
Wspomniałem już, że kiedyś niektórzy amerykańscy
muzycy mieli problem z thrash metalem.
Wy takiego problemu nie macie, a nawet
zdaje się, że bardzo lubicie i chętnie go
wykorzystujecie w swojej muzyce...
No jasne. Słucham od cholery thrashu. Niektóre
z pozycje bywają jednowymiarowe i nie
mógłbym grać w ten sposób cały czas, bo szybko
stałyby się dla mnie nudny. Za bardzo lubię
melodię, chwytliwe tematy i refreny, żeby
W zasadzie każdy artysta / zespół wydając
swój nowy album, mówi, że jest on najlepszy
w ich karierze. Z pewnością tak samo powiecie
teraz. I wiecie co, ja wam tylko przytaknę.
Uważam, że "Kill Star Black Mark
Dead Hand Pierced Heart" jest waszą najlepszą
płytą w waszej dotychczasowej karierze.
Ma niesamowitą jakość, jest wyrównana,
choć każdy kawałek jest inny i mocno
urozmaicony. Trudno jest wybrać któryś jako
ten najlepszy, ale dzięki temu słucha się albumu
w całości i to z przyjemnością. Bardzo
lubię takie płyty. OK, a może wy jednak macie
jakichś swoich faworytów?
Przede wszystkim dziękuję za miłe słowa. Bardzo
to doceniam. Staram się, aby nasze albumy
nigdy nie były jednowymiarowe, ale spójne
jako całość. Wiem, że to może być dziwne w
dzisiejszych czasach, kiedy konsumuje się muzykę
na zasadzie "one and done", ale uważam,
że ważne jest, aby album miał pewien przepływ,
odczucia i klimat jako całość. Moim ulubionym
utworem na albumie jest "The Devil,
The Mist, The Flame". Lubię go za epicką
atmosferę i teksty, które z przyjemnością pisałem,
zwłaszcza że mają one nieco osobiste znaczenie.
Lubię również "The Smell Of Death".
No dobra, przyznam się, że jest jednak jeden
utwór, bardzo wyjątkowy dla mnie. Jest nim
"I Am The Night". Wyróżnia się on niesamowitym
i mrocznym klimatem, w dodatku
bardzo wciągającym...
Super! Ten kawałek został całkiem dobrze
przyjęty przez wielu ludzi, którzy słuchali albumu.
Właściwie to był utwór, o którym myślałem,
żeby go porzucić, ale cieszę się, że go
zachowałem, bo dał płycie miły powiew zmiany
i świeżego powietrza. Ten utwór jest o tym
małym głosie, który wszyscy mamy w głowie,
który mówi do nas, gdy kończymy nasz dzień.
Dobrze lub źle.
Wypuściliście wideo do utworu "By The
Hand Of God" i lyric-video do "The Whore
Of War". Dlaczego wybraliście właśnie te
kawałki?
Pomyślałem, że są one na tyle mocne lirycznie
i bezpośrednie muzycznie, że dają słuchaczom
ogólne pojęcie, o czym jest ta płyta. Dodatkowo
mają pewne liryczne powiązania, które
sprawiają, że działają razem.
"By The Hand Of God" dotyczy krucjat, a
jej bohater wierzy w boga i zaciekle walczy z
poganami. Jednak z czasem orientuje się, że
po drugiej stronie są tacy sami ludzie jak on,
którzy są podobnie zmotywowani, tylko w
imię innego boga. Ogólnie można rzec, że
bardzo łatwo jest nas zmanipulować pod
nośnymi i szczytnymi hasłami dotyczącymi
patriotyzmu czy wiary w jedynego boga, ale
wszystko jedynie dla zysku i władzy innych,
niepohamowanych w swojej zachłanności
ludzi...
Dokładnie. Będąc ateistą, to naprawdę niesamowite
dla mnie, jak ludzie mogą być łatwo
doprowadzeni do przemocy przez jakąś koncepcję
boga lub niektórych dogmatów religijnych.
Zabijanie w obronie kraju lub w celu
ochrony rodziny jest czymś oczekiwanym, ale
zabijanie w imię boga, aby wziąć to, co nie jest
twoje, jest po prostu zwykłą chciwością.
Inne kawałki też mają ciekawe teksty. Chociażby
wspomniany "The Whore Of War"
pokazuje prawdziwe oblicze ludzkiej rasy i jej
niekończące się misje, aby wojną wymusić
wolę na innych. Natomiast "Get In Line" i
"The Smell Of Death" po części dotyczą niedawnej
pandemii oraz ogarniającej nas atmosfery
bycia kontrolowanym przez władzę,
oraz manipulowania nas przez media. Zawsze
staracie się, aby teksty waszych kompozycji
dotyczyły rzeczy ważnych?
Myślę, że ważne jest, aby wydobyć te rzeczy
na światło dzienne i pasuje to do naszej muzyki,
więc dla mnie idą one w parze. Jaki jest sens
posiadania świetnego kawałka poważnej muzyki,
jeśli zamierzasz cały czas pisać o cipce?
Jest mnóstwo zespołów, które piszą muzykę, z
którą taki styl liryczny współgra, ale nigdy nie
będzie to Kill Ritual.
Jak mamy rozumieć tytuł płyty "Kill Star
Black Mark Dead Hand Pierced Heart"?
To trochę niedorzeczny tytuł, ale podoba mi
się jego klimat. Ma silny obraz i jest czymś, co
wyskakuje znienacka i sprawia, że zastanawiasz
się, o co chodzi. Koncepcja utworu jest o
dziewczynie urodzonej w klasztorze czarownic,
która buntuje się przeciwko swojej rodzinie
i zostaje zakonnicą, ale zdaje sobie sprawę,
że nie może uciec od swojej przeszłości, ponieważ
była już obiecana diabłu. Głupie rzeczy,
ale zabawne i pasujące do muzyki.
Utwory na "Kill Star Black Mark Dead
Hand Pierced Heart" powstały już dość dawno
temu. Czy w ogóle ich napisanie było
dla was jakimś problemem? Robiliście to w
ten sam sposób jak wczesnej, czy też udało
się wam wypracować jakieś inne podejście do
samego tworzenia muzyki i utworów?
Piszę cały czas i to były kawałki, które po
prostu zostały wybrane, ale pracowaliśmy nad
nimi przez dłuższy czas, ponieważ bzdury z
Covidem wciąż utrudniały nam podjęcie konkretnych
działań. Jednak to również zostało
zrobione w ten sam sposób, w jaki robimy
wszystko inne, po prostu robię dema do punktu
ukończenia i aranżuję utwory dokładnie
tak, jak chcę, a wspólnie nagrywamy perkusję
i wokal, aby ukończyć całość utworów. Ponieważ
mieszkamy w całych Stanach to, takie
postępowanie sprawdza się w naszym wypadku,
Wasze kompozycje nie należą do najprostszych.
Zawsze staracie się, aby działo się w
nich naprawdę sporo. Jednak dbacie też, aby
zachować ich bezpośredniość oraz wtłoczyć
w nie jak najwięcej melodii. Tak już macie we
krwi...
Tak, mam tendencję do tworzenia warstw i
dodawania zwrotów akcji do kompozycji, ale
zawsze najpierw myślę o wokalu i refrenach.
Melodia jest również kluczem i tym, co sprawia,
że to działa dla mnie bez względu na to,
jak ciężki jest riff. W riffach jest mnóstwo
dźwięków, kiedy trzeba, ale nie mam ochoty
grać na 8-strunowej gitarze, ponieważ inne zespoły
robią to lepiej niż ja, więc po co.
Gdzie nagrywacie swoje płyty? Jaki macie
wypracowany styl nagrywania?
Znaczna większość wszystkich naszych wydawnictw
jest zazwyczaj nagrywanych w moim
skromnym domowym studio tutaj w Kalifornii.
Bębny były czasem nagrywane w innych
miejscach, ale w większości przypadków odbywało
się to u mnie w domu. Potem wysyłamy
to do pana LaRocque, żeby wypolerował to
wszystko i zazwyczaj otrzymywaliśmy całkiem
dobry rezultat. Jestem stary jak cholera, więc
mam teraz całkiem niezłe pojęcie o tym, co robię
w dzisiejszych czasach.
"Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced
Heart" miksował i remasterował wspomniany
Andy LaRocque w Sonic Train Studios.
Czym zdobył Andy aż tak wielkie wasze
zaufanie?
Cóż, Andy jest ze mną od czasów Imagiki i
zawsze sprawiał, że każda płyta brzmiała nieco
inaczej i ewoluowała. Łatwo nam się ze sobą
pracuje, on rozumie, skąd pochodzę i oczywiście
będąc fanem jego pracy z King Diamond
ufam jego opinii w pewnych kwestiach,
kiedy przychodzi czas na zrobienie miksu.
Dodatkowo gra dla mnie wszystkie moje riffy,
więc mogę iść do pubu.
Okładkę zaprojektował amerykański artysta
Nathan Thomas Milliner. Skąd pomysł na
współpracę z nim i jak bardzo okładka odzwierciedla
zawartość albumu?
Pomógł nam w tym nasz basista David (Alusik
- przyp. red.). Jest on fanem konwentów komiksów,
horrorów i filmów i poznał go na jednym
z nich i utrzymywali kontakt. Nathan
chciał wykorzystać utwory Kill Ritual do swojego
filmu, który właśnie reżyserował, więc
trochę się potargowaliśmy i namówiłem go do
zrobienia okładki. Chciałem czegoś, co przypominałoby
mi plakat z horroru lub fajną
okładkę komiksu, dałem mu historię tytułowego
utworu i oto jest. Myślę, że wygląda to
fajnie i jednocześnie retro.
To już wasz szósty studyjny album. Z każdym
kolejnym zrobiliście kolejny krok do
przodu w swojej karierze i powoli zdobywacie
coraz większy rozgłos. Niemniej aktualnie
większość zespołów prowadzi swoją działalność
dla przyjemności. Myślę, że u was jest
podobnie. Jak budujecie sobie warunki do pracy
w zespole, aby ciągle mieć dla niego czas,
zaangażowanie i chęci do dalszej pracy...
To proste. Nie zmarnowałem tyle czasu, by
stać się tak biegłym muzykiem, by przestać, bo
chodzi o kasę. Gdyby nasza płyta wyszła z
nazwą Iron Maiden lub Judas Priest lub Iced
Earth, to byłoby to wielkie halo, bo szczerze
mówiąc i nie będąc egoistą, piszę tak samo dobre
kawałki, jak te wszystkie zespoły obecnie.
Bez dwóch zdań. Nie mamy takich samych
zasobów, ale mamy cholerny talent.
Myślę, że ważne jest też wsparcie najbliższej
rodziny oraz dobra i stabilna praca. Nie
macie z tym problemu?
Absolutnie i mam na tyle sprawny mózg, żeby
mieć wszystko pod kontrolą. To jest po prostu
upewnienie się, że masz wszystko stabilne i
niezawodne, więc to zdejmuje stres z pracy z
zespołem w profesjonalny sposób. Ludzie wokół
ciebie muszą wiedzieć, jak ważne jest to
dla ciebie.
Sprawiacie wrażenie grupę ludzi dobrze zorganizowanych
i rozważnie planujących swoje
kolejne kroki. Jak w najbliższym czasie zamierzacie
promować "Kill Star Black Mark
Dead Hand Pierced Heart"?
Mamy nadzieję, że w przyszłym roku będziemy
koncertować. W tej chwili zastanawiamy
się, co możemy zrobić w tej sprawie. Może
zrobimy kilka koncertów w Europie, jeśli będzie
nas na to stać. Jeśli nie, to na pewno będą
to Stany.
Myśleliście już nad następnym albumem?
Macie już jakieś pierwsze kompozycje? Zaskoczycie
nas czymś nowym?
Właściwie, skomponowałem już większość
muzyki na nowy album i wkrótce rozpocznę
proces tworzenia dem i wstępnych ścieżek. W
obecnej formie utwory będą zwykłym tyglem
pomysłów i chciałbym zwiększyć tempo w
kilku utworach, a także wnieść nieco więcej
technicznych aspektów do gitar i perkusji wraz
z utrzymaniem utworów w nieco bardziej
zwartej formie. To jest mój podstawowy pomysł,
więc zobaczymy, jak to się ułoży. Prawdopodobnie
skończę pisząc płytę typu emocore
pop synthwave disco. (śmiech)
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
KILL RITUAL 31
32
HMP: Inne zespoły często zmieniają się, unowocześniają
brzmienie, starając przypodobać
się jak najszerszej publiczności, ale wy
wciąż jesteście zwolennikami heavy metalu
w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych
i z tego co słyszę na "The Blood Of Creation"
dobrze wam z tym?
Chris Osterman: Gramy to, co uważamy za
naszą ulubioną wersję heavy metalu, a tak się
składa, że jest ona zakorzeniona w starym stylu.
To zrozumiałe, nie każdy będzie się z tym
zgadzał lub lubił to, co robimy, ale dlaczego
mielibyśmy grać muzykę, w którą nie wierzymy?
Albo muzykę, którą nie chcemy się dzielić
z innymi? To jest styl, który kochamy słuchać
i grać oraz myślę, że to jest wszystko, co każdy
zespół powinien robić, w przeciwnym razie nie
marnowałbym więcej czasu na granie muzyki,
której nie uwielbiam.
Próby jakiegoś zaistnienia poza metalową
sceną, choćby w programie "Canada's Got
Talent", utwierdziły was w przekonaniu, że
to już nie te czasy i nie macie czego w nich
szukać?
Nie jestem pewien, czy postrzegałbym to w ten
sposób. Tak, wystąpiliśmy w kanadyjskim
"Mam talent!", ale to było tylko dla zabawy.
Nie spodziewaliśmy się, że cokolwiek z tego
wyniknie, a już na pewno nie tego, że zostaniemy
pokazani w telewizji. Spróbowaliśmy
czegoś, zdobyliśmy trochę rozgłosu i było całkiem
fajnie grać przed dużą publicznością.
Czyż właśnie nie to powinniśmy robić jako
muzycy? Występować dla ludzi? Dzielić się
naszym rzemiosłem? Myślę, że jest jeszcze
wiele do zrobienia, nie uważam niczego za
IRON KINGDOM
Z miłości do metalu
Iron Kingdom nieustępliwie prą do przodu: są wciąż niezaleźni, ale wydawca
nie jest im w sumie do niczego potrzebny, skoro i tak docierają do coraz liczniejszej
rzeszy fanów tradycyjnego metalu. Z nowym, bardzo udanym, albumem
"The Blood Of Creation" będzie im jeszcze łatwiej - tym bardziej, że Chris Osterman
planuje sporo promujących go koncertów, w tym powrót do Europy, a przede
wszystkim do Polski.
ostateczne, albo że to czy tamto było najlepszym
doświadczeniem i że od tego momentu
jest już tylko z górki. Nie, nie można na to
patrzeć w ten sposób, muzyka jest sztuką i
kiedy łączymy się z ludźmi i ich uczuciami
wszystko może być możliwe. Zresztą, zaledwie
tydzień temu jeden z naszych nowych utworów
z "The Blood Of Creation" był grany w
NHL podczas Hockey Night in Canada! Nie
spodziewaliśmy się tego, ani nawet o to nie
prosiliśmy, po prostu spodobał im się ten
utwór i to było niesamowite jak cholera! Nie
Foto: Iron Kingdom
sądzę, że to oznacza, że to był nowy szczyt
naszego istnienia, to był po prostu kolejny fajny
moment po drodze.
Ta wierność wybranej przed laty stylistyce
może nie jest dla was zbyt korzystna w tym
sensie, że wciąż jesteście zespołem niezależnym,
ale niewątpliwy plus tej sytuacji jest
taki, że sami decydujecie o wszystkim, od
kwestii artystycznych do biznesowo/dystrybucyjnych?
Można na to spojrzeć w ten sposób, że "wciąż"
nie jesteśmy związani z żadną wytwórnią, albo
można powiedzieć, że kurde, ten zespół zrobił
wiele bez żadnego wsparcia i wygląda na to, że
wciąż się rozwija. Oczywiście, przez lata oferowano
nam sporo kontraktów płytowych, ale
nie byliśmy pewni, czy te kontrakty są realistyczne
dla tego, gdzie byliśmy jako zespół w
tamtym czasie, więc nie podpisaliśmy żadnej
umowy. Tak samo jak jestem pewien, że wytwórnie
są w stanie przenieść nas na wyższy
poziom, tak samo nie uważam, że wytwórnie
są już jedyną opcją. Jasne, Iron Kingdom może
nigdy nie osiągnąć poziomu Saxon czy sławy
Helloween, i tak, chociaż to może być
nasze marzenie, wolimy być mniejszym zespołem
z kilkoma zabójczymi koncertami tu i
tam, kilkoma fajnymi trasami i mieć wielu
szczęśliwych fanów wiedząc, że wydajemy
utwory, które chcemy grać i robimy to z miłości
do tego wszystkiego. Oczywiście, przeanalizujemy
każdą nową ofertę, która pojawi
się na naszej drodze, a przy odpowiedniej
umowie na pewno ją podpiszemy, ale jak dotąd
nie byliśmy zadowoleni z żadnej z ofert,
które widzieliśmy.
"On The Hunt" wydaliście jesienią 2019 roku,
tak więc nie mieliście szans na szerszą
promocję tego albumu. Jednak i tak byliście w
znacznie korzystniejszej sytuacji niż wiele
innych zespołów, bo zdążyliście przynajmniej
zagrać sporo koncertów, dzięki czemu no-wy
skład okrzepł, dotarł się w najbardziej naturalnych,
scenicznych warunkach?
Właściwie, to tak naprawdę mieliśmy dużo
szczęścia z trasami koncertowymi w ramach
"On The Hunt". Zagraliśmy chyba 45 koncertów
w całej Ameryce Północnej między jesienią
a zimą 2019 roku, a następnie wiosną
2020 roku odbyliśmy trasę po Europie tuż
przed tym, jak wszystko zostało zamknięte
przez Covid. Cóż, straciliśmy jeden koncert na
samym końcu naszej trasy po Europie, ale to
było wszystko. Podczas tych występów, jak
mówisz, byliśmy w stanie stać się bardzo zgrani
jako grupa, głównie Megan, Leighton i ja,
budując coraz lepsze show i przyzwyczajając
się do tego, jak wszyscy lubimy współpracować
na scenie. Po powrocie z Europy (z zastępczym
perkusistą) nasz ówczesny perkusista z
płyty "On The Hunt" odszedł i potrzebowaliśmy
kogoś na jego miejsce. Tak więc, co zabawne,
mimo że Covid powstrzymał nas w kwestii
wielu rzeczy, mieliśmy czas na znalezienie
nowego muzyka, którym okazał się Max Friesen,
i pracowaliśmy bez wytchnienia nad napisaniem
nowego albumu "The Blood Of Creation".
Było miło, naprawdę nie spieszyliśmy
się i myślę, że wykorzystaliśmy przerwę, którą
dał nam Covid w najlepszy możliwy sposób, a
teraz jesteśmy gotowi, by wrócić na scenę i pokazać
światu, co może zaoferować nowy skład
z Maxem na perkusji. Myślę, że jest to coś naprawdę
fajnego i nie mogę się doczekać, by wyruszyć
w trasę.
Praca nad kolejnym materiałem w pandemicznym
czasie była pewnie dla was czymś nad
wyraz pozytywnym, pozwalała zapomnieć,
chociaż na krótko, o tej fatalnej sytuacji?
Tak, to było naprawdę wspaniałe móc skupić
naszą energię na czymś pozytywnym, a nie na
polityce i wszystkim, co działo się na świecie.
Oczywiście, nadal doświadczaliśmy wszystkich
rzeczy jak inni, i nadal słyszeliśmy te wszystkie
wiadomości, ale jednocześnie mogliśmy się
od czasu do czasu wycofać i tworzyć naszą
sztukę. To było terapeutyczne i dawało nam
cel, kiedy wydawało się, że życie nie ma już żadnego.
Pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając,
że jesteście jednym z zespołów preferującym
pracę na żywo w pełnym składzie na próbach
- ta pierwsza po miesiącach lockdownów musiała
być dla was czymś niesamowicie pozytywnym?
O, zdecydowanie! Jesteśmy zespołem nastawionym
na jamowanie i tak, w końcu znalezienie
się w jednym pomieszczeniu i wymyślanie
utworów było niesamowite, to było wszystko
czego chcieliśmy. Miło było mieć przerwę na
krótką chwilę, ale miło było też wrócić do tego
wszystkiego, kiedy już mogliśmy to uczynić.
Właśnie wtedy materiał na "The Blood Of
Creation" zaczął nabierać ostatecznego kształtu
i nie pozostało już nic innego jak tylko
go zarejestrować?
Kiedy wróciliśmy do regularnych prób, spędziliśmy
kilka miesięcy na szlifowaniu naszych
nowych pomysłów i dopracowywaniu szczegółów.
Zaczęliśmy nagrywać "The Blood Of
Creation" w marcu 2021 roku, jednak nie
spieszyliśmy się z tym procesem, wszyscy pracowaliśmy
w normalnych godzinach każdego
tygodnia i nagrywaliśmy co się dało w weekendy
i wieczorami. To był bardzo długi proces,
ale myślę, że wyszło świetnie; po części
dlatego, że daliśmy temu materiaowi czas, którego
potrzebował, aby w pełni się rozwinąć.
Podoba mi się nie tylko to, że jesteście zespołem
jednorodnym stylistycznie, chociaż
nie ograniczającym się tylko do jednego stylu,
bo czerpiecie przecież i z NWOBHM, i z
US power/speed metalu, żeby wymienić
tylko te najważniejsze wpływy, ale do tego
brzmicie bardzo klasycznie, powiedziałbym
stylowo - to kolejny cel, jaki sobie założyliście,
konkretny, mocny sound?
Myślę, że wiele z naszych brzmień pochodzi z
tego, co uważamy za interesujące, a każde z
nas prawdopodobnie czerpie z nieco innych
rzeczy. Myślę, że aspekt klasyczny również pojawia
się w różny sposób u każdego z członków
zespołu. Osobiście dorastałem z muzyką klasyczną
w domu i myślę, że w większości wszyscy
doceniamy wiele elementów, które są w muzyce
klasycznej i to zdecydowanie pojawia się
w naszej muzyce, ale jak powiedziałeś, nie jest
to główny element. Mamy wiele wpływów power
metalu, thrash metalu, heavy metalu,
speed metalu, metalu progresywnego i wielu
innych. Myślę, że to co jest fajne w Iron Kingdom,
to fakt, że możemy brać różne elementy,
łączyć je i kształtować w to, co jest naszym
brzmieniem.
Na etapie powstawania "On The Hunt"
Megan dopiero do was dołączyła, ale pamiętam,
że miała pewien kompozytorski wkład w
ten materiał. Tym razem zapewne silniej zaznaczyła
swą obecność w tym aspekcie funkcjonowania
zespołu?
Megan pojawiła się mniej więcej w połowie
tworzenia "On The Hunt" i oczywiście odcisnęła
na tej płycie swoje piętno, ale z pewnością
miała dużo większy udział w tworzeniu
"The Blood Of Creation". Naprawdę uważam,
że to wspaniałe mieć w grupie kolejnego
kompozytora, który ma tyle pomysłów, a czasem
po prostu inny sposób patrzenia na dany
temat. Kiedy pisaliśmy "The Blood Of Creation"
było naprawdę fajnie, bo przychodziłem
na próbę z riffem lub dwoma, a Megan
robiła to samo, cały czas mieliśmy więc nad
czym pracować. Napisaliśmy też więcej utworów,
które nie weszły na ten album i planujemy
przerobić je na następną płytę, kiedy już
rozpoczniemy ten proces.
Warstwa tekstowa jest na tym wydawnictwie
równie ważna, chociaż nie jest to typowy
album koncepcyjny?
Tak, to zdecydowanie nie jest album koncepcyjny,
ale ma pewien rodzaj tematu, który
przewija się przez niego, składający się z relatywnie
mrocznych historii, wojny, cierpienia i
strachu, by wymienić tylko kilka. Powiedziałbym,
że doświadczenie lockdownu z Covid
przyniosło wiele mrocznych pomysłów, ale
myślę, że pasuje to do tej grupy całkiem dobrze.
Z jednej strony mamy kawałek taki jak
"Witching Hour" o opętaniu przez demona, z
drugiej strony mamy bardziej mroczną stronę
fantasy z utworem takim jak "In The Grip Of
Nightmares" opowiadającym o mieczu Stormbringer
i relacji Elrica z nim. Ale tak naprawdę
motyw przewodni przewija się przez wszystkie
kompozycje, coś złego, coś mrocznego przyciągnęło
te tematy do siebie.
Dla ciebie jako frontmana i gitarzysty posiadanie
takiego muzyka w składzie to pewnie
bardzo duże wsparcie, szczególnie na scenie,
tym bardziej, że nie macie przecież typowego
podziału na gitarę solową i rytmiczną, lubicie
też grać unisono, co czego potrzeba już
nielichego zgrania?
Megan i ja pracujemy dość dużo nad tym, żeby
nasze solówki się uzupełniały. Czasami zagłuszam
jakieś partie harmoniczne i zamieniam
je w koncepcję typu dual lead. To naprawdę
interesujące, ponieważ Megan jest w
swoich pomysłach dość zorganizowana, podczas
gdy ja działam zazwyczaj pod wpływem
chwili, ale to, co lubię to fakt, że Megan
zmusza mnie do zastanowienia się nad tym co
robiłem i jak to poprawić, a ja czasami pomagam
jej działać w chwili gdy widzę, że przemyślała
jakiś pomysł. Tak więc, nawet przy
bardzo różnych sposobach tworzenia, myślę,
że jesteśmy w stanie wspierać się nawzajem i
naprawdę pomagać w równoważeniu każdego
z naszych podejść, co, jak sądzę, w ostatecznym
rozrachunku, przekłada się na całą płytę.
Na trzecim i czwartym albumie nie mieliście
długiego, epickiego numeru. Teraz takowy
jest, to trwający ponad 13 minut numer tytułowy.
Co decyduje o tym, że jedna kompozycja
trwa 5-6 minut, a inna 13-15?
Po naszym trzecim albumie, "Ride For Glory",
pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zrobić dwa
krótsze epiki, stąd "The Veiled Knight" i "Leif
Erikson", jednakże te "epiki" nie są tak długie
jak inne, które napisaliśmy na inne wydawnictwa.
Zazwyczaj przystępujemy do takiej kompozycji
z myślą, że będzie ona dłuższa, ale
staramy się nie wtłaczać jej w żadne konkretne
ramy czasowe, pozwalamy, by rozgrywała się
naturalnie, gdy jeden riff prowadzi do następnego.
Zacząłem pisać takie utwory na debiutancki
album, ponieważ chciałem, żeby nasze
płyty miały coś więcej niż tylko utwór 1, utwór
2 i tak dalej, żeby słuchacz miał trochę więcej
doznań. To powiedziawszy, myślę, że epickie
numery sprawdzają się tylko wtedy, gdy masz
odpowiednie pomysły. Jeśli piszesz je tylko po
to, by mieć coś takiego na każdym albumie,
łatwo mogą stać się mało interesujące, a my
tego nie chcieliśmy, stąd różne podejścia - dwie
krótsze epickie kompozycje na "Ride For
Glory" i ballada na "On The Hunt". Można
wymieniać wszystkie za lub przeciw do każdego
z tych wyborów, ale po prostu chcieliśmy
spróbować na tych płytach czegoś innego.
Jestem pewien, że w przyszłości znów zrobimy
coś innego, tak jak powiedziałem, muzyka jest
sztuką, nie sądzę, że powinna być formułą.
Piąty album to już nie żarty, jesteście zespołem
o sporym dorobku, nawet jak na podziemne
standardy. Planujesz w jakikolwiek
sposób przyszłość Iron Kingdom, czy też na
obecnym etapie funkcjonowania grupy i przy
bardzo niepewnych czasach mija się to z celem?
Obecnie planujemy trasy koncertowe na 2023
rok i mamy nadzieję, że dzięki nowemu albumowi
otworzą się przed nami jakieś drzwi.
Myślę, że ztą płytą i składem, mamy coś całkiem
fajnego, z czym możemy koncertować i
myślę, że nasi fani docenią nowe show, który
się z tym wiąże. Tak więc przed nami dużo
planowania i zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi.
Uważam, że sytuacja na świecie dla zespołów
jest o wiele bardziej stabilna niż jakiś
czas temu, więc myślę, że to dobry czas, aby
spróbować.
Amerykańskie, nierzadko bardzo znane, zespoły
mają obecnie ogromne problemy z dotarciem
do Europy na koncerty, na co decydujący
wpływ mają inflacja i wzrost cen praktycznie
wszystkiego, również biletów lotniczych,
kosztów wynajmu busa czy sprzętu.
Wy jako Kanadyjczycy macie pewnie podobne
trudności, a domyślam się, że chcielibyście
wrócić do nas z nową płytą?
Myślę, że zespoły, które mają największe problemy
są przyzwyczajone do pewnego sposobu
życia w trasie. My nie jesteśmy jeszcze na etapie,
w którym mamy wiele ułatwień, więc mam
przeczucie, że nie będziemy tak bardzo poszkodowani
przez inflację. Oczywiście, jest pewnie
kilka rzeczy, które będą dla nas nieco
trudniejsze, ale myślę, że fani również będą
nas wspierać, więc mam nadzieję, że nie będzie
to dla nas aż tak duży problem. Obecnie
staramy się sprawdzić, jakie możliwości mogą
pojawić się dla nas w Europie, choć nie ma
gwarancji, że cokolwiek się wydarzy.
Przed laty mieliście już okazję koncertować w
Polsce, jeszcze z Amandą w składzie - myślę,
że wydanie "The Blood Of Creation" byłoby
dobrą okazją do przypomnienia się również
polskim fanom metalu?
Uwielbiamy koncertować w Polsce, jedyną rzeczą,
która nas powstrzymuje jest znalezienie
kontaktów, które pomogłyby nam zarezerwować
kilka występów! Mam szczerą nadzieję, że
wraz z wydaniem "The Blood Of Creation"
będziemy mogli powrócić do Polski. Myślę, że
w Polsce mieliśmy jeden z pierwszych w naszej
historii wyprzedanych koncertów, tam
także mieliśmy kilka naszych pierwszych bisów.
Więc tak, powiedziałbym, że powrót do
Europy, a w szczególności do Polski, jest wysoko
na naszej liście priorytetów, to tylko kwestia
porozumienia się z odpowiednimi ludźmi,
aby coś się wydarzyło!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
IRON KINGDOM 33
Polski portal kreatywności i właściwy czas
Co starsi fani pamiętają Leather Leone z kultowych płyt Chastain z lat
80. I chociaż wokalistka jakiś czas temu powróciła do tej formacji, to niemal od
razu rozwiewa wątpliwości co do szans powstania jej kolejnego albumu. Mówi się
trudno, bowiem Leather nie próżnuje jako solistka, podsuwając fanom świeżutki
i bardzo udany album "We Are The Chosen". Nam zdradza jak doszło do jego powstania
i jak pracowało się jej w Polsce, konkretnie w białostockim studiu Hertz.
HMP: Na nowy album Chastain czekamy
już od siedmiu lat i chyba się na niego nie
zanosi, tak więc okres przymusowego, pandemicznego
przestoju spożytkowałaś w najlepszy
możliwy sposób, tworząc materiał na
kolejną płytę solową?
Leather Leone: (śmiech) Nie czekałabym na
kolejną płytę Chastain. Od czasu wydania
"Leather II" moim priorytetem jest i była moja
solowa muzyka. Tak, pandemia dała mi dużo
czasu i przestrzeni na napisanie "We Are The
Chosen", ale cieszę się, że to już za nami.
Fajnie jest mieć w składzie kogoś tak pełnego
energii jak Vinnie Tex, bo to ponoć on był inicjatorem
wzięcia się do roboty, skoro i tak nie
mogliście grać koncertów?
To był wspólny kolejny krok dla naszej dwójki.
Mamy muzyczną chemię, którą trudno
znaleźć. Oboje chcieliśmy odkryć inne rejony,
bardziej melodyjnej muzyki. Wierzę, że udało
nam się to osiągnąć. Mieliśmy wiele do powiedzenia.
Tak, to błogosławieństwo mieć w
składzie Vinniego Texa.
Gdyby nie te wszystkie trudności "We Are
The Chosen" ukazałby się pewnie wcześniej,
ale przy obecnej sytuacji w muzycznej branży
cztery lata wydawniczej przerwy z niewielkim
okładem nie są jeszcze niczym nadzwyczajnym,
bo zespoły potrafią milczeć i kilkanaście
lat?
Trudno powiedzieć, co by było, gdyby… Mój
muzyczny krajobraz zawsze ewoluuje. Mam
otwarty umysł i pozwalam, by sytuacje po prostu
się zdarzały. Pandemia powstrzymała wiele
pomysłów, ale wyszliśmy z tego silniejsi.
I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno nowy
album co roku był swego rodzaju normą, co z
powodzeniem przerabialiście również w
Chastain, a były też zespoły wydające w jednym
roku nawet dwie płyty, choćby Saxon
czy Motörhead - zmienił się muzyczny biznes,
więc i odejście od tego dawnego modelu
jest czymś naturalnym, szczególnie, że nagranie
albumu wiąże się jednak ze sporymi
kosztami?
Zawsze uważałam, że tworzenie płyt co roku
to za dużo. Ale to był wtedy w branży standard.
Nauczyłam się piękna kreowania przerw
między tworzeniem muzyki. Uważam, że nagrywanie
w tamtych czasach było za drogie,
stąd nagrywanie w domu… Uważam, że nagrywanie
poza Stanami jest przystępne i bardziej
inspirujące.
Już przy okazji "II" nawiązaliście współpracę
z polskim studio Hertz, gdzie zmiksowaliście
i zmasterowaliście partie woklane. Przekonawszy
się do tego studia uznałaś, że warto
zaufać braciom Wiesławskim w nieco szerszym
wymiarze, stąd nagranie "We Are The
Chosen" właśnie u nich?
Bracia Wiesławscy są niezmiernie utalentowani
i napędzani przez metal. Dzięki nim
czułam się jak w domu i byłam niezwykle zrelaksowana.
Vinnie
znał ich ze swojej
historii związanej z
ekstremalnym metalem.
Z kolei ja
znałam ich pracę z
Behemoth i Hate,
tak więc również
odnalazłam się w
tej atmosferze. W
końcu znalazłam
kogoś, kto naprawdę
mnie słyszał i
nagrał mój głos jak
należy. Nigdy nie
przestanę ich chwalić.
Foto: Rockin Ryan Richardson, Marisol Richardson
Jak pracowało się
wam w Białymstoku,
wszystko
poszło szybko i
sprawnie? Z tego
co wiem przyjechaliście
tam tylko we
dwójkę, pobyt całego
składu nie
wchodził w grę?
W Polsce było chłodno, ale wygodnie... Powodem,
dla którego tylko ja i Vinnie przyjechałyśmy
do Polski było to, że jesteśmy zespołem...
Braulio Drumond nagrał ścieżki
perkusji w Brazylii. Następnie udaliśmy się we
dwójkę do studia Hertz, gdzie Vinnie nagrał
bas i wszystkie gitary, a ja oczywiście wokal.
Orkiestracje Douglas Pinella wykonał w Brazylii.
Tak, wszystko poszło bardzo gładko i
bezstresowo. Szalenie nam się tam podoba. Po
prostu portal kreatywności.
Mieliście trochę czasu na zwiedzanie, choćby
synagogi w Tykocinie, tatarskiego meczetu
w Kruszynianach czy odwiedzenie słynnej
góry Grabarki, świętego miejsca prawosławia,
czy też skupiliście się na pracy i o niczym
innym nie było już mowy?
Moim głównym celem była praca. Ale omówiliśmy
już, że następnym razem znajdę czas,
aby zobaczyć w Polsce więcej niesamowitych
miejsc. Udało się nam pospacerować po
Warszawie, to było piorunujące uderzenie
energii. Absolutnie musimy tam wrócić...
Siarczysty "We Take Back Control" chyba
nieprzypadkowo otwiera płytę, ponieważ
powstał jako pierwszy, wytyczył jej dalszy
kierunek?
Tak, to idealnie nadało ton całej płycie. Całym
motywem przewodnim mojego sposobu myślenia
było to, aby skupić się na odzyskaniu mojej
mocy, mojego kierunku, mojej kreatywności.
Koniec z zakładaniem, że wszystkim leży
na sercu moje dobro.
Też tak masz, że najtrudniej jest zacząć, ale
po udanym początku praca idzie już jak z
płatka?
Myślę, że najtrudniejszą częścią jest znalezienie
ludzi, którzy chcieliby zacząć robić coś z
tobą, a do tego nadają na tych samych falach
co ty. Czyny mówią głośniej niż słowa. Większość
ludzi nie chce angażować swojej pracy
w jakieś projekt. Kiedy jednak planety ustawiają
się w odpowiedni sposób, praca po prostu
płynie.
Pod względem muzycznym "We Are The
Chosen" jest materiałem bardzo urozmaiconym:
nie chcieliście ugrzęznąć w metalowych
schematach, stąd takie utwory jak podniosła
kompozycja tytułowa czy mroczna, dramatyczna
ballada "Hallowed Ground"?
Nie nastawiamy się na pisanie w jakiś szczególny
sposób. Pozwalamy naszej kreatywności
mówić. Ja oczywiście zawsze będę metalówą,
mój głos zawsze będzie to reprezentował, ale
czasami pozwalam, by inspiracja wzięła górę. I
wciąż bardzo lubię dramatyczne ballady.
Zadedykowałaś ten utwór Ronniemu Jamesowi
Dio. Wnoszę, że skoro poświęciłaś jego
pamięci cały album "II" to był on osobą wiele
dla ciebie znaczącą i jego śmierć bardzo cię
zasmuciła?
Zaparło mi dech w piersiach, kiedy dowiedziałam
się, że odszedł. Był dla mnie mentorem
i inspiracją. Ciągle mogę tworzyć, więc ten
przywilej dedykuję jemu. Staram się, żeby był
ze mnie dumny. Dio trwa i będzie trwać…
Jesteś w o tyle dobrej sytuacji, że miałaś
pewnie szansę spotykania go na różnych koncertach
czy festiwalach na dłużej, porozmawiania,
etc. - takie wspomnienia są bezcen-
34
LEATHER
ne?
Wiele wersów w
moich piosenkach
to cytaty, które powiedział
mi po drodze.
On jest jedynym
powodem, dla
którego zaczęłam
śpiewać w metalowym
zespole. Pozostawił
wspomnienia
i muzykę,
którą wszyscy mamy
na zawsze.
Dziękuję Ronniemu
za wszystko.
Nie ma co się czarować,
nikt z nas
nie młodnieje, stąd
coraz więcej nekrologów
muzyków,
których pamiętamy
jeszcze z
lat 70. i 80. Tylko
co będzie dalej,
gdy ci wszyscy
wielcy już odejdą,
Foto: Leather
albo nie będą w stanie, z racji wieku lub stanu
zdrowia, dłużej grać? Młodych zespołów jest
mnóstwo, ale kandydatów na nowy Black
Sabbath czy Iron Maiden nie widzę... Jak ty
to postrzegasz?
Myślę, że tak jest, ale, szczerze mówiąc, nie
śledzę tej nowej sceny za bardzo. Na ten moment
podobają mi się Arch Enemy, Spiritbox
i Lamb Of God.
"We Are The Chosen" nie jest klasycznym
albumem koncepcyjnym, ale jednak składające
się nań utwory mają pewną cechę wspólną
- są bardzo pozytywne w wymowie, tak
jakbyś chciała zmotywować nimi słuchaczy.
Świat jest obecnie i tak bardzo ponurym
miejscem, nie ma więc co się dodatkowo
dołować? Przeciwnie, trzeba szukać pozytywów
i prowadzących do nich rozwiązań?
Ja tak robię. Każdy dzień, w którym się budzimy,
jest dobrym dniem. Negatywne podejście
może tak łatwo nas dopaść, potrzebujemy
więc zapewnienia o naszej sile. To jest walka,
którą sama toczę w tym szalonym świecie. Ale
kiedy zapada noc, księżyc świeci, magia przychodzi...
W sumie sama jesteś przykładem pozytywnego
efektu takich działań, bo po latach zastoju
twoja kariera ruszyła z miejsca, wróciłaś
też do Chastain - nie ma problemów nie
do rozwiązania, to wszystko kwestia podejścia
i odpowiedniej motywacji?
Wystarczy dużo ciężkiej pracy i jeszcze więcej
szczęścia. Bycie we właściwym miejscu o właściwym
czasie. Wybór celu, modlitwa i odrobina
talentu. (śmiech)
Vinnie Texa. Zdecydowanie z Brazylią łączy
mnie więź. Znowu: właściwe miejsce, właściwy
czas.
Skoro współtworzycie Leather już od kilku
lat musicie nieźle się między sobą dogadywać
- wspólne koncerty są w takiej sytuacji czymś
fantastycznym, mimo konieczności pokonywania
setek-tysięcy kilometrów, czy generalnie
trudów życia w trasie?
Lubię tę drogę. Bawimy się świetnie i oczywiście
zdarza się też, że wszystko idzie źle... Ale
ja jestem tego częścią, dzielenie się muzyką i
bycie jej posłańcem to szalony czas. Doświadczanie
energii i miłości od metalowej społeczności
jest cudowne. Chłopaki z mojego
ostatniego składu koncertowego połączyli się
w tak głęboki, muzyczny sposób. To był zaszczyt
dzielić z nimi scenę. To jedyne miejsce,
w którym naprawdę czuję się jak w domu.
Teraz pewnie będzie tych koncertów więcej,
bo po tych wszystkich lockdownach i z taką
płytą na koncie marzy się tylko o tym, żeby
prezentować ją na żywo jak najczęściej?
Absolutnie. Granie koncertów na żywo jest
moim głównym celem. Zobaczycie mnie w
2023 roku. Trzymajcie się. Dziękuję bardzo!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
Ciekawe jest to, że twój zespół tworzą obecnie
muzycy z Brazylii - to przypadek, czy raczej
kwestia tego, że młodzi, dobrze grający
Amerykanie myślą teraz przede wszystkim o
zrobieniu kariery, a metalowy zespół im tego
nie zapewni?
W 2014 roku skontaktował się ze mną promotor
z Brazylii, aby zrobić kilka koncertów. To
wprawiło wszystko w ruch. Oczywiście poznałam
tam wielu muzyków i od nich zaczęła się
moja nowa praca. Co doprowadziło mnie do
LEATHER 35
W Waszej muzyce można odnaleźć pewne
elementy zaczerpnięte z oldschoolowego
power metalu kojarzonego z np. Helloween.
Czy takie granie to też dla Was inspiracja?
Mathieu Papon: Tak. Pod koniec lat 80. muzyka
Helloween była dla nas objawieniem.
Wszyscy byliśmy ich fanami i nadal nimi jesteśmy.
Uwielbiamy utwory Helloween, ich
melodie, linie wokalne, podwójne gitary, a trasa
Pumpkins United była wielką niespodzianką.
Nie mogę się doczekać lutego, aby
zobaczyć ich ponownie w Barcelonie. W szczególności
Michael Kiske i Kai Hansen są swego
rodzaju moimi idolami.
Francuski akcent
Nie obiecywałem sobie wiele po "Roll The Dice" francuskiego Crazy
Hammer, a okazało się, że są to weterani, którzy zaczynali w roku 1987, większa
część z nich związana była z Manigance, a teraz nagrali bardzo solidny album z
klasycznym heavy metalem, acz z wykorzystaniem współczesnych technologii i
brzmień. Także fani klasycznego heavy metalu mają upieczonych kilka pieczeni
przy jednym ogniu. Jednak "Roll The Dice" największe zainteresowanie powinien
wzbudzić wśród fanów francuskiej sceny tradycyjnego heavy metalu rodem z lat
80. O formacji, płycie i o kilku innych kwestiach opowiada głównie gitarzysta
Mathieu Papon, ale od czasu do czasu wspomaga go wokalista Didier Delsaux.
Także zapraszam do prześledzenia zapisu przeprowadzonej rozmowy...
HMP: Gdy włączyłem album "Roll The
Dice" miałem wrażenie, że gdzieś to słyszałem.
Spojrzenie do line-upu uświadomiło
mi, że mam do czynienia jakąś tam częścią
Manigance. Szczególnie głos Didiera Delsaux
kojarzy się z tą formacją...
Mathieu Papon: Rzeczywiście, trzech byłych
członków Manigance wchodzi w skład grupy
Crazy Hammer. Szczególna gra Dany'ego i
Marco i moja oraz głos Didiera mogły dać takie
odczucie.
Słuchając dalej "Roll The Dice" miałem też
pewne skojarzenia z francuskim Sortilege.
Jak myślicie, skąd to wynika? Czy to przypadkiem
nie jest sprawa akcentu francuskiego,
który nadaje specyficznego charakteru
Manigance kojarzy mi się z bardziej progresywnym
podejściem do heavy metalu. Natomiast
heavy metal Crazy Hammer skierowany
jest bardziej w "prostsze" i tradycyjne brzmienia,
typu Judas Priest, Iron Maiden Saxon
itd. Jak wielki wpływ miały na Was te
zespoły i ogólnie klasyczny heavy metal?
Mathieu Papon: Albumy z początku lat 80.
naprawdę naznaczyły naszą młodość. "Back
in Black", "British Steel", "Strong Arm Of
The Law", "High'N'Dry", "Number Of The
Beast", "Balls To The Wall", ...i cała masa innych.
Użyłem słowa "prostszy", ale Wasza muzyka
skrywa również Wasze ambicje...
Mathieu Papon: Jak to się mówi, złożoność
Wymieniłem kilka zespołów, wskazując na
Wasze inspiracje, ale muzyka Crazy Hammer
wyróżnia się Waszym oryginalnym podejściem
do heavy metalu...
Mathieu Papon: Może różne style muzyczne,
które na nas wpływają, wnoszą tę oryginalność
do naszej muzyki? Mówimy o heavy metalu,
ale doceniamy też inne style. Ze swojej strony
jestem fanem Trivium, Bullet For My Valentine,
Five Finger Death Punch, In Flames,
Queensryche, Amaranthe, Papa Roach,
Sum 41, Anthrax itd...
Muzycznie nawiązujecie do heavy metalu
znanego z lat 80., ale brzmienie jest bardziej
współczesne, nie staracie się na siłę brzmieć
oldschoolowo. Powiem Wam, że mnie to bardzo
odpowiada...
Mathieu Papon: Nie próbujemy brzmieć ani
wyglądać jak ktokolwiek inny. Robimy muzykę,
która wychodzi z naszych trzewi i daje
nam przyjemność. Nie moglibyśmy grać kawałków,
które nie dają nam emocji.
Gdy w roku 2018 pytałem Bruno Ramosa,
dlaczego Didier zdecydowałeś się na odejście
z Manigance, stwierdził, że każdy ma prawo
odejść z zespołu nawet bez podania konkretnej
przyczyny. Snuł też przypuszczenia, że
po ostatniej trasie Manigance, miałeś lekkie
problemy z głosem i być może dlatego chciałeś
na jakiś czas zrobić sobie rozbrat z muzyką.
Jakie były faktyczne przyczyny twojego
odejścia z Manigance?
Didier Delsaux: To prawda, że czasami mam
problemy z głosem, dla przykładu, gdy jestem
przeziębiony lub chory, powiedziałbym, że jak
każdy. Opuściłem grupę Manigance, ponieważ
nie pasował mi już harmonogram grupy i
nie chciałem już intensywnie koncertować. To
był osobisty wybór, który popchnął mnie do
odejścia. A potem na dłuższą metę moja pasja
do metalu wyczerpała się, nie miałem ochoty
angażować się w działalność i w życie grupy,
nie było to już moim priorytetem. Bardziej
uczciwe z mojej strony było opuszczenie na
jakiś czas świata muzyki.
melodiom i ogólnie wiąże się to charakterystycznym
francuskim poczuciem melodii?
Didier Delsaux: To prawda, że język francuski
ma swoją śpiewną naturę, która nadaje mu
szczególną konotację, co z pewnością jest odczuwalne
w sposobie interpretacji utworów
śpiewanych w języku angielskim. To właśnie
ten francuski akcent, który odbiorca wyczuwa
podczas słuchania francuskich wokalistów,
którzy w dodatku mają szczególny sposób
artykułowania słów. Intensywność języka
francuskiego jest inna niż angielskiego i oddanie
jej w warunkach studia nigdy nie jest taka
sama.
36 CRAZY HAMMER
nie gwarantuje jakości.
Foto: razy Hammer
W Manigance Didier śpiewałeś po francusku.
Dla mnie był to dodatkowy atut. Dlaczego
w Crazy Hammer postanowił śpiewać
po angielsku?
Didier Delsaux: Po tych wszystkich albumach
z Manigance i tych 23 latach spędzonych
w grupie, myślę, że powiedziałem to, co
miałem do powiedzenia po francusku. Angielski
pozwolił mi podejść do innych tematów,
spojrzeć na teksty z innej perspektywy i w ten
sposób napisać inne teksty. Ponadto była to
metoda na odróżnienie się od Manigance i
uniknięcie porównań. Crazy Hammer to zupełnie
inna grupa, która komponuje inaczej i
nie gra w tym samym stylu co Manigance!
Mocno zdziwiłem się, że początki Crazy
Hammer sięgają roku 1987. Nawet okazuje
się, że nagraliście wtedy materiał na debiutancką
płytę oraz kilka dem. Co się stało, że
wtedy Wam nie wyszło?
Mathieu Papon: Myślę, że brak menedżera,
który dbałby o promocję i o grupę, w połączeniu
z naszą młodością oraz entuzjazmem był
dla nas zgubny. (śmiech)
Co stało się z materiałem na debiutancką
płytę, tym z 1987r.? Z tego co wiem utwory
nagrane były po francusku. Czy jest szansa,
aby ten materiał oraz ten z demówek w oryginalnej
formie ukazał się na CD albo winylu?
Mathieu Papon: Nie, nie sądzę. Na tę chwilę,
nie myślimy o czymś takim.
Po reaktywacji w 2015 roku debiutancki album
"Resurrection" (2020) nagraliście z utworami,
które były napisane w latach 80., ale
nagraliście je współcześnie. Jak bardzo one
różnią się od oryginałów? Jak dobieraliście repertuar
na tę płytę?
Mathieu Papon: Wybraliśmy kilka utworów i
chcieliśmy je przerobić przy użyciu nowych technologii,
które nadałyby im bardziej aktualne
brzmienie. Utwory są bardzo zbliżone do tych
oryginalnych z pewnymi modyfikacjami związanymi
z naszym nabytym przez te wszystkie
lata doświadczeniem.
Każdy klasyczny zespół heavy metalowy ma
niesamowity duet gitarowy. To samo można
powiedzieć o gitarzystach Crazy Hammer.
Karim Alkama i i ty Mathieu na "Roll The
Dice" znakomicie się uzupełniacie...
Mathieu Papon: Gram z Karimem na gitarze
od ponad 35. lat. Wciąż pamiętam czas, kiedy
przyszedł do domu moich rodziców (byłem
jeszcze dzieciakiem), aby zaproponować mi
granie w Crazy Hammer. Zagraliśmy razem
kilka utworów na moim małym kombo Gallien-Krueger
250ML, a w następnym tygodniu
miałem iść z nimi na próbę. Karim nauczył
mnie prawie wszystkiego, co wiem. Dziś, z biegiem
czasu, znamy się doskonale, czujemy muzykę
w ten sam sposób. Naprawdę lubimy razem
grać. Dotyczy to również wszystkich pozostałych
członków grupy.
Myślę, że Crazy Hammer nie brzmiałby tak,
gdyby nie znakomita sekcja rytmiczna w postaci
basisty Marca Duffau i perkusisty Daniela
Pouylau. Budują oni bardzo solidną
podstawę dla gitarzystów jak i dla melodii
wyśpiewywanych przez Didiera Delsaux...
Mathieu Papon: To prawda, że duet Dany-
Marco jest jak para Karim-Mathieu, ale w
wersji perkusja-bas. Są bardzo kompatybilni
muzycznie i nagle dla reszty grupy jest to super
wygodne, że mogą się oprzeć na tej solidnej
podstawie.
Po rozpadzie Crazy Hammer w roku 1991
większość z Was kontynuowała muzykowanie
w Alcylon, Blind Panther, Manigance.
Generalnie cały czas rozwijaliście się muzycznie.
Myślę, że ma to wpływ na to jak funkcjonuje
obecnie w Crazy Hammer...
Mathieu Papon: Oczywiście, każdy z nas
miał różne doświadczenia w innych zespołach,
w różnych stylach (country rock, blues rock,
hard rock covery...). Nasza ewolucja w różnych
światach przyczyniła się do wzbogacenia
nas samych i ukształtowania naszej obecnej
muzyki.
Jak powstaje muzyka Crazy Hammer? Korzystacie
ze współczesnej techniki i pracujecie
w swoich domach, a swoimi pomysłami
dzielicie się za pomocą różnych komunikatorów?
Czy też jak za dawnych lat spotykacie
się w sali prób i wspólnie jammujecie?
Mathieu Papon: Pierwsze utwory Crazy
Hammer były tworzone przez Karima i Jean-
Michela, byłego perkusistę. Następnie, wraz z
uformowaniem się grupy (Didier, Karim, Daniel,
Alain i ja) nasze kompozycje powstawały
głównie w sali prób w piwnicy. Utwory edytowaliśmy
na żywo i nagrywaliśmy na radio-odtwarzaczu
K7, aby archiwizować nasze kolejne
próby. Od czasu naszego reunionu, metoda
pracy jest trochę inna. Często proponuję fragmenty
zwrotki/refrenu ze wstępną partią perkusji,
które nagrywam, gdy tylko trzeba, i wysyłam
innym. Następnie każdy wyraża swoją
opinię i swoje pomysły. W ten sposób utwór
powoli nabiera kształtu. Marco również dużo
komponuje. Zabawne jest to, że kiedy on proponuje
mi partię basu, ja dodaję gitarowe riffy,
których on w ogóle sobie nie wyobrażał. I odwrotnie,
kiedy ja proponuję mu riffy, on wymyśla
linię basu, która nie przyszłaby mi do
głowy. Nasze mózgi spojrzenie na muzykę są
różne, ale bardzo dobrze się uzupełniają.
Jak nagrywacie muzykę. Korzystacie z dobrodziejstw
współczesnej techniki i wykorzystujecie
domowe studia czy też nagrywacie w
profesjonalnych i stacjonarnych studiach?
Jak jest z innymi aspektami typu miks i mastering?
Mathieu Papon: Nagrywamy naszą muzykę
w domu. Używamy Cubase jako cyfrowej stacji
roboczej. Partie gitar, rytmiczne i solowe,
nagrywamy w DI, a następnie HK robi reamping
w Vamacara Studio. Marco nagrywa
swoje partie basowe w domu. Dany również
nagrywa perkusyjne w domu, ale czasami przychodzi
do mnie nagrywać na TD30. Podobnie
Didier przychodzi nagrywać swoje wokale u
mnie, choć nie mam zbyt optymalnych warunków.
Podobnie jest z chórami, wszyscy spotykają
się u mnie i dobrze się bawią. Następnie
HK wykonuje dla nas niesamowitą pracę przy
miksowaniu i masteringu w Vamacara Studio.
Bardzo dobrze rozumie naszą muzykę,
która różni się od zespołów, które ma w zwyczaju
nagrywać, i wie, jak sprawić, żeby to
wszystko brzmiało dla nas wspaniale. Ten facet
jest świetny.
Bardzo podoba mi się całość albumu "Roll
The Dice" i ciężko mi jest wyróżnić jakieś
konkretne kawałki. Jednak gdyby ktoś mocno
mnie przycisnął, wskazałbym na "All For
One" (bardzo lubię takie szybkie strzały w
prosto w twarz), tytułowy "Roll The Dice"
(bardzo Judasowy) i rozpoczynający album
"Wondering" (mocno nawiązuje do Iron Maiden).
A wy jakie kawałki byście wyróżnili?
Mathieu Papon: Osobiście nie mam preferencji
co do takiego czy innego utworu. Jak już
mówiłem, nie moglibyśmy nagrać kompozycji,
która nam się nie podoba. One wszystkie są
ekstra. Różnią się od siebie, ale wszystkie należą
do Crazy Hammer.
Jak odebrali "Roll The Dice" krytycy i fani?
Mathieu Papon: Myślę, że dobrze. Różne recenzje
albumu, które widzieliśmy w internecie,
są naprawdę fajne, a niekiedy bardzo pozytywne.
Jestem zachwycony takim entuzjazmem
wobec naszej muzyki. Fakt, że Crazy Hammer
tworzy oryginalny heavy metal, jak powiedziałeś
powyżej, stwarza sytuację, że potrafimy
wyróżnić się na tle większości obecnych
zespołów, co być może jest powodem dobrego
przyjęcia "Roll The Dice".
Album jest ozdobiony świetną okładką. W
jaki sposób koresponduje ona do utworów zawartych
na płycie. Kto był pomysłodawcą
okładki i jej wykonawcą?
Mathieu Papon: Myślę, że to nasz przyjaciel
Jeep Moncorger zasugerował nam współpracę
ze Stanem W. Deckerem. Didier znał Stana
z Manigance i skontaktował się z nim, by dowiedzieć
się, czy mógłby zrobić dla nas małe,
ładne dzieło sztuki. O ile dobrze pamiętam,
zaproponował mu oględnie tę historię o ręce,
która rzuca kostkami. Potem Stan dał nam tę
wspaniałą okładkę. To świetny artysta i nie na
darmo mówi się, że ma dużo pracy.
W show bussinesie nigdy nie było łatwo wypromować
zespół i jego muzykę, a później
utrzymać jego popularność. Jakie największe
trudności pod tym względem są w dzisiejszych
czasach?
Mathieu Papon: Dziś grupa musi mieć hiperłącza,
aby być widocznym i móc przyciągać fanów.
Trzeba też grać, żeby spotkać się z publicznością.
Trzeba też umieć zainwestować finansowo,
aby uczestniczyć w pewnych ambitnych
projektach (trasy otwierające dla znanych
grup), a to może mocno obciążyć każdy
zespół. Bez budżetu trudno jest wytrzymać
ten szok!
Jak zamierzacie promować "Roll The Dice"?
Jakieś teledyski,? Jakaś trasa?
Mathieu Papon: Nasza wytwórnia M&O
Music jest odpowiedzialna za promocję płyty
we wszelkich mediach (stacje radiowe, magazyny
itp.). My staramy się ożywić nasze strony
na Facebooku i Instagramie. Nagraliśmy dwa
teledyski do "Wondering" i "Roll the Dice". Za
nagranie i montaż tych dwóch klipów odpowiada
nasz przyjaciel, fotografik David Milhe.
To bardzo oddany facet w tym co robi.
David zrobił też świetne zdjęcia (te na płycie
w szczególności).
Jak w ogóle czujecie się na scenie jako zespół?
Mathieu Papon: Lubimy występować na scenie,
a publiczność docenia nasze zgranie i zaangażowanie,
co widać podczas naszych występów.
W każdym razie takie opinie przekazują
nam ludzie, którzy przychodzą na nasze
koncerty.
Jakie będą wasze posunięcia w najbliższym
czasie?
Mathieu Papon: Mamy kilka planów dotyczących
dat koncertów w Greater South West
na rok 2023, ale nic nie zostało jeszcze w pełni
sfinalizowane. Mamy nadzieję, że bardzo szybko
znajdziemy publiczność i podzielimy się z
nią naszym albumem! Dziękujemy za zainteresowanie
i stay Crazy!
Michal Mazur
Translation: Szymon Paczkowski
CRAZY HAMMER 37
Szybciej i mocniej, ale wciąż klasycznie
Katalog Ossuary Records regularnie powiększa się o kolejne wydawnictwa.
Sporo wśród nich płyt młodych zespołów, a długogrający debiut Night Lord
jest jedną z ciekawszych. "Death Doesn't Wait" to siarczysty i zarazem melodyjny
speed/heavy z lat 80. rodem, prawdziwa kwintesencja takiego grania. Fani tradycyjnego
heavy nie mogą więc tego albumu przegapić, a do tego Night Lord zapowiada
również koncerty, co cieszy jeszcze bardziej.
Może to tylko zbieg okoliczności, ale przyszliście
na świat akurat w okresie wielkiego
renesansu tradycyjnego heavy metalu, zapoczątkowanego
w 1997 roku i trwającego przez
kilka kolejnych lat. Jak to wyglądało: dorastaliście
z taką muzyką od najmłodszych lat,
dzięki rodzicom czy starszemu rodzeństwu,
czy metal pojawił się w waszym życiu niezależnie
od nich?
Zainteresowanie tą muzyką nie wzięło się znikąd.
W domu każdego z nas metal był obecny
od dziecka. Zaszczepili to w nas rodzice, wujkowie,
ciotki. Pierwsze płyty i kasety z ich
młodości podarowali nam już w dzieciństwie,
nasze pierwsze płyty i kasety pochodziły właśnie
z ich młodzieńczych lat. W naszych domach
rodzinnych było dużo muzyki, nie tylko
metalowej, ale również wiele podgatunków
rocka. Jednak tradycyjny metal to muzyka,
którą od zawsze chcieliśmy grać i tak pozostało
do dzisiaj. W obecnym składzie jesteśmy
bardzo zgodni w tym przekonaniu.
Coś takiego kończy się często tak zwanym
słomianym zapałem, ale nie u was, tradycyjny
metal zawładnął wami na dobre?
Zdecydowanie. Gramy razem od pięciu lat.
Były momenty zwątpienia, ale po premierze
albumu i koncercie na "Heavy Artillery Vol.
1" nie mamy wątpliwości, że to właśnie tradycyjny
speed/heavy przynosi nam najwięcej frajdy,
a ludzie którzy przychodzą na nasze koncerty
bawią się razem z nami.
Dla wielu młodych ludzi to jakieś wykopalisko,
wolą grać black, death czy post-metal,
jednak wy okazaliście się tradycjonalistami -
co fascynuje was w klasycznym heavy/speed
metalu najbardziej, a jednocześnie stanowi o
jego oryginalności i niepowtarzalności?
Doceniamy klasyczny heavy metal, ponieważ
jest on podstawą innych podgatunków, które
się z niego wykształtowały. Był on na tyle oryginalny,
że swoją siłą przebicia zrewolucjonizował
muzykę rockową i stworzył subkulturę,
która trzyma się bardzo dobrze po dziś dzień.
W Polsce i na świecie jest wielu maniaków zakochanych
w tradycyjnych ciężkich dźwiękach
tak jak my. Od nagrania pierwszego
heavymetalowego albumu minęło już 50 lat,
lecz wciąż powstają nowe zespoły, które chcą
grać na starych zasadach. Wystarczy przejrzeć
kanał NWOTHM na YouTube, jest w czym
przebierać. Sami zaczynaliśmy od słuchania
klasycznego heavy jak Iron Maiden, czy Judas
Priest, tak więc zostało z nami przekonanie,
że to właśnie lata 80 pozostaną naszą największą
inspiracją. Z biegiem czasu do klasycznych
riffów dodaliśmy prędkości i wyszedł
heavy/speed, w którym się odnajdujemy i czerpiemy
maksimum przyjemności z adrenaliny
wydzielanej przez szybkość.
38
HMP: Nie da się ukryć, śmierć nie czeka na
nikogo, ale skąd w was, przecież bardzo młodych
ludziach, tyle pesymizmu? Taki "Speed
Metal Shock" nie pasował na utwór tytułowy,
musiało być mrocznie, adekwatnie do
obecnych, bardzo niespokojnych czasów?
Night Lord: Według nas to raczej realizm niż
pesymizm. Śmierć jest nieodłącznym elementem
życia na naszej planecie i trzeba to zaakceptować.
Tytuł płyty pasuje do każdej epoki,
każdego pokolenia. Warto mieć z tyłu głowy,
że żniwiarz z kosą nie zamierza czekać, kiedy
będziemy gotowi na jego przyjście, lecz może
nas odwiedzić w każdej chwili - tej mniej lub
bardziej spodziewanej. Od nas zależy jak wykorzystamy
ten dany nam czas.
NIGHT LORD
Foto: Night Lord
Jak szybko od etapu fanów przeszliście do
aktywnego muzykowania? Z tego, że Night
Lord jest waszym pierwszym poważnym zespołem
wnoszę, że zaczynaliście grać w bardzo
młodym wieku?
Przed Night Lordem były inne składy, w których
graliśmy mając 15/16 lat. Szymon i Artur
poznali się na salce prób w inowrocławskim
klubie należącym do jednostki wojskowej.
Był to rok 2012. Graliśmy wtedy w innych
zespołach, które nie przetrwały próby
czasu. Utrzymywaliśmy przez kilka lat sporadyczny
kontakt, żeby w lipcu 2017 roku założyć
Night Lorda. Pierwszy tydzień graliśmy
we dwóch, wymyślając kawałki (Artur - wokal,
gitara rytmiczna, Szymon gitara prowadząca).
Następnie przyjęliśmy do zespołu byłych już
członków na bas i perkusję. Pierwsze pijackie
próby w pełnym składzie odbywały się w garażu.
Graliśmy regularnie w upalne lato i szlifowaliśmy
materiał na pierwsze demo.
Jednocześnie słychać też na "Death Doesn't
Wait", że nie jest to jakaś archiwalna produkcja
z roku 1983, że w metalu od tego czasu
wydarzyło się bardzo wiele - o taki efekt również
wam chodziło, bo zespół musi zaznaczyć
swą obecność tu i teraz, nawet jeśli pod
względem inspiracji odwołuje się przede
wszystkim do przeszłości?
Każde czasy mają swoje charakterystyczne
brzmienie. Podczas nagrywania albumu nie
chodziło nam o to, żeby na siłę odwzorować
odschoolowe dźwięki z tamtych lat. Na
"Death Doesn't Wait" nie chcieliśmy brzmieć
jak "ktoś kiedyś", tylko jak "my teraz". Inspiracje
inspiracjami, ale w studiu pracowaliśmy
nad własnym brzmieniem, choć oczywiście
założenie było takie, żeby dźwięki przypominały
te bardziej tradycyjne.
Nie da się jednak nie zauważyć, że chociaż
płytowych premier jest multum, to jednak
największe zainteresowanie fanów, niezależnie
od ich wieku, wywołują jakieś niepublikowane
perełki sprzed lat, albo nowe wersje
klasycznych albumów, tak jak choćby ostatnio
"The Number Of The Beast" z nieznacznie
zmodyfikowaną listą utworów i dodatkiem
- koncertowym albumem, tak więc ta
przeszłość wciąż znaczy bardzo wiele, jak
bardzo młode zespoły nie starałyby się tego
zmienić?
Dla wielu fanów zespoły publikujące "perełki
sprzed lat" mają wartość sentymentalną i przyciągają
uwagę słuchacza, który chce dowiedzieć
się co zostało jeszcze nagrane w czasach
jego ulubionego albumu. Nie da się tego zmienić.
Każdy kiedyś zaczynał od zera. My jesteśmy
na etapie walki o uwagę fana. W tych czasach
jest wiele możliwości na wypromowanie
się przez młode zespoły. Ciągła praca i dążenie
do celu to podstawa, lecz nie można zapominać
o dobrej zabawie. Na publikację bonusowych
utworów sprzed lat przyjdzie czas.
Fakt faktem, że jakoś nie widać nowych
Maiden, Priest czy TSA, ale też czasy
mamy zupełnie inne - to szansa dla młodych
zespołów, takich jak wasz, czy przeciwnie,
przysłowiowy gwóźdź do trumny, bo o
jakimkolwiek rozwinięciu skrzydeł na ich
miarę nie możecie nawet marzyć?
Wszystko jest możliwe, jedynym ograniczeniem
jest nasz umysł. Tak jak wspominaliśmy
wcześniej - możliwości jest wiele, od nas zależy
jak je wykorzystamy. Promowanie zespołu
jest zupełnie inne niż robili to na początku
swojej kariery: Maiden, Priest, czy TSA w
Polsce. Słuchacz ma inne oczekiwania i zespół
musi starać się do niego trafić, adekwatnie do
danej epoki.
Liczy się więc przede wszystkim frajda z grania,
a pierwsze nagrania demo z lat 2018-19
tylko utwierdziły was w przekonaniu, że to
dobry kierunek, tym bardziej, że kilka z tych
utworów okazało się na tyle udanych, że nagraliście
je również z myślą o debiutanckim
albumie?
W pierwszych latach istnienia Night Lorda
graliśmy znacznie wolniej. Szukaliśmy tego, w
czym czujemy się najlepiej. Przyspieszyliśmy
tempo w 2019 roku, na dwóch wydanych
utworach, ale są one nadal wolniej zagrane niż
na płycie. Kawałki z demo i singla na albumie
pojawiły się wszystkie oprócz jednego i niektóre
zmieniły się nie do poznania. Zamysł
jest ten sam, ale są szybsze i ulepszone o nowe
riffy. Uważamy, że wszystkie utwory z singla i
demo było udane, ale trzeba było je solidnie
dopracować. Nie lubimy odrzucać tego co już
kiedyś nagraliśmy, jesteśmy dość sentymentalni.
Niektóre riffy pochodzą z nieistniejących
już naszych projektów, na przykład większość
"On Through The Night" została napisana w
2015 roku, podobnie było z "Freezing Time".
Foto: Night Lord
Foto: Night Lord
Pewnie ta płyta ukazałaby się szybciej, gdyby
nie pandemia i zawirowania w składzie
Night Lord?
Zgadza się. Planowaliśmy ją wydać przed pandemią,
ale obsuwa w czasie, koniec końców,
wyszła nam na dobre.
Ponoć nagrywaliście ten materiał dwukrotnie
- pierwsza wersja nie spełniła waszych
oczekiwań, to nie było to?
W zasadzie to nagrywaliśmy go trzykrotnie.
Zaczęliśmy w 2019 roku, w studiu, które znajdowało
się w małym mieście blisko naszej rodzinnej
miejscowości. Realizator, który nas nagrywał
szybko okazał się być bardzo nieprofesjonalny
i notorycznie przedkładał sesje nagraniowe.
Straciliśmy w ten sposób kilka cennych
miesięcy na próbie umawiania się z nim
na nagrywki. Po zerwaniu współpracy wpadliśmy
na pomysł nagrania albumu na własną
rękę. Na wiosnę 2020 roku pojawiła się możliwość
zbudowania własnego studia od podstaw.
Po skończonych pracach zaczęliśmy
działać. W momencie nagrania większości materiału
nastąpiła awaria w budynku, w którym
mieściło się nasze studio. Na salce pojawiło się
jeziorko z pływającą żabą, dosłownie. Wody
było ponad kostki. Całe szczęście udało się
nam ewakuować cały sprzęt. Po akcji ratunkowej
musieliśmy wrócić na naszą starą salkę,
która chwilę później została zamknięta powodu
pandemii. Niedługo potem zakończyliśmy
współpracę z perkusistą. Po tej serii zdarzeń
postanowiliśmy zacząć wszystko od początku.
W 2021 roku nawiązaliśmy kontakt z perkusistą
Maksem Matusewiczem, który nagrywał
ścieżki na album. W zasadzie cały ten rok
spędziliśmy na ogrywaniu materiału we własnych
domach i na współpracy z Maksem. Rok
później nagraliśmy całą resztę z Erykiem w
jego studiu/stodole i tak 11 listopada 2022
"Death Doesn't Wait" ujrzał światło dzienne.
Preferujecie angielskie teksty, ale mamy tu
jeden wyjątek, "Ostatni śmierci krzyk".
Chcieliście w ten sposób zaakcentować, że
jesteście polskim zespołem czy też z czasem
będzie takich utworów więcej?
Stwierdziliśmy, że tekst po polsku będzie ciekawym
smaczkiem na albumie i pewnym
ukłonem w stronę polskich kapel metalowych,
jak Turbo, TSA, czy Kat, które po polsku
robiły to bezbłędnie. Mimo to jesteśmy zdania,
że heavy metal po angielsku brzmi lepiej.
Aktualnie nie mamy w planach pisać w ojczystym
języku, ale kto wie, nigdy nie mów nigdy.
Koniec końców Artur musiał wrócić do gitary,
a brak stałego perkusisty załatwiło
zastępstwo w osobie Maxa Matusewicza.
Było to jedyne możliwe rozwiązanie, bo między
metalem w waszym wydaniu, a automatem
perkusyjnym nie ma znaku równości, to
dwa wykluczające się pojęcia?
Po usłyszeniu coverów Maxa stwierdziliśmy,
że chcemy, żeby zagrał na naszym albumie i
odezwaliśmy się do niego, czy jest zainteresowany.
To bardzo utalentowany perkusista z
wielkimi umiejętnościami. W tamtym czasie
nie pomyśleliśmy nawet, aby użyć automatu.
Pojawiła się możliwość współpracy z kimś, kto
idealnie nadawał się na to stanowisko i potrafił
odwzorować sposób grania utworów, który
mieliśmy w głowach. Koniec końców wyszło
tak, jak chcieliśmy, żeby od dawna było.
Eryka Kulę znaliście pewnie już wcześniej,
skoro to właśnie on zajął się nagraniem i produkcją
"Death Doesn't Wait", ale zastanawia
mnie jak doszło do tego, że znany jako
NIGHT LORD
39
gitarzysta Okrütnika zdecydował się dołączyć
do was jako perkusista?
Eryka poznaliśmy w drugiej połowie 2021 roku
przez naszego przyjaciela. Mieliśmy nagraną
większą część bębnów na album i szukaliśmy
studia, w którym moglibyśmy wbić całą
resztę. Okazało się, że Eryk w miejscu zamieszkania
posiada, całkiem przytulną stodołę, w
której mieściło się własnej roboty studio i wyraził
chęć nagrania nas. W 2022 roku zaczęliśmy
współpracę. Podczas pewnej sesji nagraniowej
Eras chwycił pałeczki i wpadł na pomysł,
żebyśmy coś zagrali. Początki były ciężkie,
bo wcześniej grał rzadko na perkusji i na
pewno nie tak szybko. Później co sesję próbowaliśmy
coś zagrać i wychodziło coraz lepiej.
Szukaliśmy wtedy perkusisty bez skutku,
a Erykowi spodobało się bębnienie i tak dołączył
do składu. We wrześniu graliśmy już regularnie
próby w Poznaniu. 12 listopada, dzień
po premierze albumu, zagraliśmy pierwszy
koncert z Erykiem na stanowisku pałkera.
Macie już więc pełny skład na koncerty, a do
tego Eryk poznał wasz materiał od tak zwanej
podszewki podczas sesji nagraniowej czy
miksów, miał więc ułatwione zadanie podczas
jego opanowywania?
Fakt, że Eryk był osłuchany bardzo ułatwił
nam próby. Znał cały materiał na pamięć i
musiał odwzorować to za zestawem. Największym
wyzwaniem na początku było dla niego
kondycyjnie zagrać 10 szybkich kawałków
pod rząd, ale odrobił lekcję i teraz robi to bez
problemu.
Foto: Night Lord
Młode zespoły narzekają, że muszą liczyć
przede wszystkim na siebie, a tu proszę, pierwsze
poważne wydawnictwo i już pod szyldem
coraz bardziej liczącej się wytwórni.
Czym Mateusz was skusił, czyżby kasetową
wersją "Death Doesn't Wait"?
Wcześniej śledziliśmy trochę poczynania Mateusza
w Ossuary Records. Robi to profesjonalnie
i kocha tradycyjny heavy metal.
Spotkaliśmy się z nim kiedy byliśmy podczas
nagrywania płyty i przedstawił nam konkretne,
uczciwe warunki. Stwierdziliśmy, że to
będzie dobra droga, a propozycja wydania
kasetowej wersji "Death Doesn't Wait" tylko
nas w tym utwierdziła.
Muzyka w sieci czy wersje cyfrowe to obecnie
podstawa, CD to swoisty relikt, ale
wciąż cieszący się zainteresowaniem - stara,
poczciwa taśma, znacznie tańsza od płyty
winylowej, jest dla takiego zespołu jak
Night Lord nośnikiem wymarzonym, nawet
jeśli niskonakładowym?
Staramy się dotrzeć do każdego słuchacza. Są
fani, którzy nie uznają muzyki w wersji cyfrowej
i słuchają tylko taśm. Jest ich zdecydowanie
mniej niż kiedyś, stąd mniejszy
nakład, ale nie można o nich zapominać. Sami
kolekcjonujemy kasety i każdy z nas chciał
mieć na półce taśmę z naszym debiutem, więc
byliśmy zgodni, żeby wytłoczyć nieduży nakład
tego jakże sentymentalnego nośnika.
Streaming zmienił również sposoby odbioru
muzyki, bo algorytmy działają i ludzie często
nawet nie wiedzą czego słuchają, szczególnie
kiedy dźwięki są dla nich tylko tłem, nie
koncentrują się na nich. Z kolei fizyczne nośniki
wymuszają na odbiorcach coś takiego
jak głębokie słuchanie, szczególnie kiedy nie
ma się w magnetofonie autorewersu, albo
trzeba przełożyć winylową płytę na drugą
stronę, co również jest ich ogromnym autem?
Fizyczne nośniki uwrażliwiają na muzykę,
którą możesz dosłownie dotknąć. Fani metalu
są sentymentalni, jak mało która subkultura.
Zespoły metalowe nie muszą się martwić, że
ich fani ograniczą się tylko do cyfrowych wersji
utworów. Tak naprawdę każda forma słuchania
muzyki jest dobra, a zespół motywują
tak samo wyświetlenia, jak i sprzedane płyty
czy kasety.
Zakładam przy tym, że nie zapomnicie o
nowym materiale, w myśl zasady, że trzeba
kuć żelazo póki gorące? Choćby Okrütnik
przypomina o sobie regularnie nowymi,
cyfrowymi singlami - może faktycznie to dobra
metoda na te streamingowe czasy, a
kiedy zbierze się dość utworów można wydać
album, również w fizycznej postaci?
Single to dobra forma przypomnienia o sobie,
że jesteśmy tu i cały czas bawimy się muzyką.
Mamy kilka pomysłów na nowy rok, ale teraz
przede wszystkim stawiamy na promowanie
płyty i na szlifowanie materiału, pod koncerty,
które będziemy grali w 2023 roku.
Zawartość "Death Doesn't Wait" utwierdza
mnie w przekonaniu, że lepszej promocji tego
materiału od koncertowej nie można sobie
wyobrazić - planujecie większą liczbę występów
z tym materiałem, mniejszych i większych
koncertów, takich jak choćby ten przed
Holy Mother?
Założenie na 2023 rok jest takie, żeby grać
koncerty i dobrze się bawić. Na pierwszą połowę
roku mamy już trochę planów, także zachęcamy
do obserwowania nas na wszelkich
social mediach. Planujemy też ruszyć z wydarzeniem
Heavy Artillery, organizowanym
przez naszych przyjaciół Łukasza i Jakuba,
poza granice Poznania. Na pierwszej edycji
graliśmy premierowo cały, album, druga będzie
odbywać się w marcu, a trzecia niedługo
później, lecz w innym mieście.
Można powiedzieć, że jesteście teraz na początku
swej drogi - ten pierwszy, ale znaczący
krok w postaci debiutanckiego albumu
macie już za sobą, teraz więc wszystko w
waszych, ale też słuchaczy, rękach, bo nawet
najlepszy zespół jest bez nich nikim?
Muzyka to przede wszystkim ludzie. To dla
nich udostępniamy nasze wypociny, sprzedajemy
płyty, kasety i ich chcemy widzieć jak
walczą pod sceną. Bez ludzi nie byłoby nas i
mamy nadzieję, że na nadchodzących koncertach
spotkamy wielu maniaków z którymi będziemy
mogli pogadać, napić się i nadwyrężyć
kark w rytmie speed metalu pod osłoną nocy.
Tasting metal sound!
Wojciech Chamryk
40
NIGHT LORD
Foto: Frightful
Pandemiczne dołki i prawdziwy metal
Robbie Houston nie kryje, że kolejne lockdowny były trudne dla
członków Skelator. Zespół jednak przetrwał i przypomina o sobie EP "Blood
Empire" z czterema nowymi utworami. To jednocześnie zapowiedź kolejnego albumu
- są plany wydania go w przyszłym roku, na 25-lecie formacji.
HMP: "Cyber Metal" ukazał się latem 2019
roku, tak więc już jakiś czas temu. Czyżby
akurat w przypadku Skelator pandemia nie
była czasem sprzyjającym dla tworzenia, nie
byliście w stanie skupić się na pisaniu, kiedy
cały świat musiał ulec jednemu, ale śmiercionośnemu
wirusowi?
Robbie Houston: Jesteśmy zespołem, który
najlepiej pracuje razem. Zazwyczaj Jason lub
ja piszemy kilka części, takich jak riff lub melodia
refrenu i kilka bardzo podstawowych
tekstów. Ale żeby przekształcić to w kompozycję,
potrzeba wiele wspólnego grania i
wymiany pomysłów. Robienie tych rzeczy na
wszystkich, bez względu na to, kto w którym
kraju jest.
mnóstwo szczegółów do dyskusji na temat
szczepionek. Ale ja naprawdę cieszę się, że nie
umarłem na polio czy prawdziwą ospę, kiedy
byłem dzieckiem.
W tak zwanym międzyczasie mieliście też
zmianę na stanowisku basisty i od dwóch lat
gra z wami Leona Hayward, co pewnie również
miało wpływ na pewne zakłócenia w
waszej działalności?
Przyjęcie nowego członka zawsze jest wyzwaniem.
Potrzeba czasu, aby nauczyć się współgrać
muzycznie. Następnie ponowna nauka
utworów jako nieco inny zespół wymaga czasu.
Na szczęście Leona jest naprawdę świetna
i te kroki były dość łatwe. Ale mam wrażenie,
że od 2020 roku mieliśmy już kilkanaście falstartów.
Liczę jednak, że w pewnym momencie
znowu zaczniemy się rozkręcać.
odległość było dla nas co najmniej trudne.
Rzeczy, które zajęłyby godzinę we wspólnym
pokoju, zajmowały nam tygodnie. Dodatkowo
cała ta sytuacja wpłynęła na zdrowie psychiczne
i zdolności twórcze każdego z nas.
Do niedawna o czymś takim mogliśmy poczytać
w książkach S-F czy podręcznikach
historii, ale wydawało się, że coś takiego jak
masowe epidemie to już wspomnienie. Wygląda
na to, że nic bardziej mylnego i w trzeciej
dekadzie XXI wieku stanęliśmy z dnia
na dzień przed ogromnym wyzwaniem?
Świat jest bardziej połączony teraz niż kiedykolwiek.
Od tej pory sprawy będą dotyczyć
42 SKELATOR
Foto: Skelator
W tym całym zamieszaniu pojawiają się
oczywiście różne niejasności, co daje pole do
popisu zwolennikom różnych teorii spiskowych.
Są one od lat bardzo rozpowszechnione
w waszej ojczyźnie, ale teraz można już
mówić o ich szczególnym nasileniu - co sądzisz
o takim podejściu, to efekt niedoinformowania
czy zwykłej bezmyślności, albo też
szukania sensacji?
Rządy od zawsze robiły coś podejrzanego i zawsze
byli ludzie, którzy umiejętnie spekulowali
szczegółami. Teraz z internetem informacje
mogą dotrzeć do ludzi łatwo jak nigdy dotąd.
Niestety fałszywe informacje mogą rozprzestrzeniać
się jeszcze szybciej. To nie jest
łatwy problem do rozwiązania.
Poza tym można mieć różne zdanie na temat
szczepionek, ich skuteczności czy nawet szybkiego
tempa ich wprowadzenia, ale gdyby
nie one to pewnie branża muzyczna do dziś
nie ruszyłaby z koncertami, co dla jeszcze
większej liczby zespołów oznaczałoby koniec
funkcjonowania?
Tak. Gdyby nie szczepionki, wątpię, by istniała
teraz scena muzyczna. Oczywiście jest
Nie da się nie zauważyć, że w latach wcześniejszych
byliście zdecydowanie bardziej
produktywni, wydając w latach 2008-14 aż
cztery albumy. Teraz trudno już o ten młodzieńczy
entuzjazm i aż taką kreatywność,
szczególnie, że model funkcjonowania muzycznego
biznesu w ostatnich 10 latach zmienił
się diametralnie?
Pasja tylko nieznacznie się zmniejszyła. Jednak
kiedy byliśmy młodzi wszystko było o
wiele łatwiejsze, nie mieliśmy innych zobowiązań
i byliśmy gotowi żyć za mniejsze pieniądze,
z większą liczbą współlokatorów, gorszymi
samochodami itp. Bycie dorosłym,
związki, praca i rachunki nie ułatwiają tego, a
nieraz stanowią przeszkodę. Ale kontynuujemy,
niezależnie od tego wszystkiego, tylko
trochę wolniej. Dodam, że nasze standardy jakości
produkcji idą w górę z każdym albumem,
więc ich tworzenie również trwa dłużej!
Uderzyło mnie również coś innego: kiedy
zaczynaliście grać w latach 90. mało który
muzyk udzielał się w jakimś innym zespole,
a już o większej ich ilości nie było mowy.
Teraz Leona poza Skelator gra jeszcze w
czterech innych grupach - to również jakiś
znak czasów?
Większość muzyków, którzy kiedykolwiek
grali w Skelatorze, wcześniej udzielała się co
najmniej w jednym innym zespole, jeśli nie w
dwóch lub trzech. Myślę, że w dzisiejszych
czasach łatwiej jest się dowiedzieć o tych
wszystkich projektach. Rob, Jason, Patrick i
ja działamy również w innych zespołach.
Czy taki zespół jak Skelator ma jakiekolwiek
korzyści ze streamingu, poza ewentualnym
promocyjnym znaczeniem tego, że ktoś po
posłuchaniu waszej muzyki w sieci ewentualnie
wybierze się również na koncert czy
kupi koszulkę?
Streaming jest świetny w dostarczaniu muzyki
do uszu ludzi, ale fatalny w zarabianiu pieniędzy,
chyba że jesteś już na szczycie. Potrzebne
jest nowe rozwiązanie.
Kiedyś dodałbym jeszcze do tego zestawu
również i płytę, ale teraz, kiedy miliardy
utworów są dostępne w sieci "za darmo",
większość słuchaczy, nierzadko mieniących
się nawet fanami danej grupy, nie myśli już o
czymś takim jak jej kupienie. Znacznie gorszy
jednak wydaje mi się fakt, że nie dociera
do nich fakt, że aby coś nagrać musicie, jako
zespół, ponieść określone koszty, których
nikt wam przecież nie zwróci?
To jest stwierdzenie, nie pytanie. I jest ono
prawdziwe.
Dlatego zdecydowaliście się teraz na wydanie
EP, żeby przypomnieć o Skelator, niejako
zapowiedzieć kolejny album?
Wydaliśmy EP-kę, ponieważ stało się jasne, że
ukończenie nawet tych utworów w czasie
trwania pandemii zajmie nam przynajmniej
dwa lata. To było wszystko, co mogliśmy zrobić,
a chcieliśmy coś wydać, zamiast popadać
w jeszcze większą stagnację. Prawdopodobnie
nadal byśmy pracowali nad albumem, gdyby
nie decyzja, którą podjęliśmy.
Wygląda na to, że tradycyjny/epicki metal
wciąż kręci was najbardziej i tak już pozostanie,
bo w tej formule czujecie się najlepiej i
wypowiadacie najpełniej?
Absolutnie. Prawdziwy metal na zawsze. Nadal
regularnie słuchamy Iron Maiden, Judas
Priest i Grave Digger oraz wszystkich innych
zespołów, które miały na nas wpływ. To jest
rodzaj muzyki, który kochamy.
"Blood Empire" będzie chyba wydawnictwem
unikalnym w tym sensie, że te cztery utwory
trafiły tylko na to wydawnictwo - choćby z
tego powodu, że to początek większej całości.
Opowiesz nam więcej o koncepcie
"The Kahless Trilogy"? Zostanie on zapewne
rozwinięty na kolejnych albumach Skelator?
Planujemy zrobić kolejny album epicki w
chuj. Więc może…
Foto: Skelator
To musi być dla was ekscytujący moment,
kiedy zaczynacie prace nad takim większym
projektem, chociaż nie da się ukryć, że wyzwanie
też wiąże się z tym nieliche, bo nie
możecie przecież zawieść fanów, a do tego
chcecie też spełnić, przede wszystkim, własne
oczekiwania co jakości tego materiału?
To jest wspaniałe, że znów możemy wspólnie
jammować i pisać utwory w sposób, który kochamy.
Jak więc będą wyglądać wasze najbliższe
miesiące? Ewentualne koncerty, żeby pograć
na żywo utwory z "Blood Empire" i do tego
wytężona praca nad nową płytą?
Dokładnie. Chcemy zagrać każdy nowy kawałek
na żywo przed nagraniem kolejnego
albumu, więc po drodze odbędzie się wiele
koncertów w Seattle i miejmy nadzieję, także
w innych miejscach.
Kiedy zamierzacie ją zarejestrować i wydać?
Przyszły rok byłby idealny o tyle, że będziecie
świętować 25-lecie zespołu, tak więc lepszej
okazji dla płytowej premiery nie można
sobie wymarzyć?
Byłoby wspaniale wydać płytę w przyszłym
roku, ale wydamy ją dopiero, jak wszystko będzie
pewne i ukończone. Nie możemy iść na
skróty. Metal musi być przetestowany. To
musi być prawdziwe.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
HMP: W okolicach 1984 roku Mausoleum Records
odsprzedało licencje kilku swoich wydawnictw
polskim wytwórniom płytowym, w
tym był wasz album "Glove Me", który wydal
Pronit Records. Wiedzieliście o tym?
Vince Cardillo: Nie, nie wiedzieliśmy o tym,
dowiedzieliśmy się dużo później, ponieważ
otrzymaliśmy oświadczenie o 76 000 sprzedanych
płyt "Glove Me", ale to bez naszej wiedzy,
w dodatku nie dostaliśmy z tego ani grosza.
Steelover to wciąż Steelover
Jakimś cudem w Polsce w latach 80. zeszłego wieku pojawiło się kilka
licencyjnych albumów kapel heavy metalowych. Wśród nich była płyta "Glove Me"
belgijskiego zespołu spod znaku hard'n'heavy Steelover. Przyznam się, że wtedy
bardzo kręciłem na nią nosem, a to z powodu fatalnej produkcji. Jednak z czasem,
ba po wielu latach, powróciłem do tego krążka i zdziwiłem się, że jednak to kawał
niezłej muzy, która nie miała szczęścia do czasu i produkcji. Potwierdzeniem tych
przemyśleń okazał się niedawny i niespodziewany powrót Steelover. Zespół nagrał
album "Stainless", który w połowie zawiera na nowo nagrane kawałki z krążka
"Glove Me". Ależ one brzmią. Jednak najlepiej przekonać się o tym samemu przesłuchując
wspomniany "Stainless". Wcześniej zapraszam was do rozmowy ze starym
składem kapeli, czyli z wokalistą Vince Cardillo, basistą Nicolasem Gardi i gitarzystą
Patem Fresonem, którzy wspominają stare dzieje, niełatwe początki odrodzenia
i o całej swoje muzyce z najnowszym albumem włącznie.
Scorpions, ale także znajdziemy podobne elementy
co w brytyjskim Mama's Boys, czy też
francuskim Fisc. Oprócz tego można doszukiwać
się cech znanych z takiego April Wine. A
wy sami, do jakich fascynacji się przyznajecie,
jakie zespoły wtedy słuchaliście i jakie płyty
robiły na was wrażenie?
Vince Cardillo: Moim ulubionym zespołem
był Deep Purple, ale słuchałem większości
hardrockowych zespołów z lat 70.
Pat Freson: Bardzo lubiłem Black Sabbath,
dowód na to, że wszystkie gatunki muzyczne
prędzej czy później się łączą.
Kawałki z "Glove Me" są zgrabnie napisane
oraz świetnie i sprawnie odegrane. Do muzyki
bardzo dobrze pasuje również wokal Vince
Cardillo, melodyjny, ale z rockową chrypką.
Jedna wtedy nie do końca podobało mi się brzmienie,
brakowało mi w nim soczystego soundu
jak, chociażby na Scorpionowskim "Blackout".
Jak sami wtedy ocenialiście produkcje i
brzmienie waszego debiutu?
Vince Cardillo: Nie mieliśmy takiego budżetu
jak Scorpions! Album został nagrany i zmiksowany
w dwa tygodnie, musieliśmy improwizować
większość solówek i tekstów na miejscu, bo
z powodu braku budżetu wszystko musiało być
zrobione jak najszybciej.
Nicolas Gardi: Tak, musieliśmy nagrywać bardzo
szybko, a część prac związanych z nagrywaniem
dźwięku i miksowaniem została spartaczona
przez wytwórnię z powodu braku czasu
i budżetu. Nie chcieli zatrudnić producenta
artystycznego ani fachowca od miksu, więc byliśmy
pozostawieni sami sobie.
Nicolas Gardi: Z mojej strony, informacja,
którą otrzymałem, była taka, że "Glove Me"
zostało wydane w waszym kraju przez Pronit i
sprzedała się w ponad 400 000 egzemplarzy
(!?). Nigdy nie mogłem zweryfikować czy to
prawda, ale wiemy, że Mausoleum było bardzo
nieuczciwe.
Tak był to spory nakład, także sporo polskich
maniaków miało go w swoich kolekcjach. Wasza
muzyka mogła im przypaść do gustu, bo
moim zdaniem inspirowana była dokonaniami
Foto: Steelover
Led Zeppelin i Teda Nugenta za rock'n'rollową
energię.
Nicolas Gardi: Z mojej strony zespoły, których
słuchałem to Humble Pie, Lynyrd Skynyrd,
Deep Purple. Lista jest bardzo długa i
wszyscy ci basiści mnie inspirowali, ba nawet
pozwoliłem sobie na mrugnięcie okiem do Rogera
Glovera, ale jeśli miałbym zabrać na bezludną
wyspę tylko jeden album, to byłby to
"Spectrum" Billy'ego Cobhama, gdzie Lee
Sklar i Tommy Bolin wykonują niezwykłą
pracę. Tommy Bolin po dołączeniu do Deep
Purple po odejściu Ritchiego Blackmore'a, to
Jak wam szła promocja "Glove Me"?
Vince Cardillo: Zrobiliśmy kilka koncertów, w
tym otwarcie dla Kiss i Bon Jovi w Forest National.
Było kilka występów w popularnych
programach w telewizji w Belgii i Luksemburgu.
Pat Freson: Wszystko poszło bardzo szybko,
koncerty, telewizja i promocja z innymi zespołami
z tej samej wytwórni.
Jakie były realia w Belgii dla zespołów taki
jak Wasz?
Vince Cardillo: W tamtych czasach bardzo
trudno było eksportować cokolwiek jako produkt
belgijski.
Pat Freson: Ale byliśmy bardzo dumni z tego,
że wyrażaliśmy się muzycznie, my Belgowie,
kosmici, graliśmy z europejskimi zespołami i
przede wszystkim wykuwaliśmy duszę Steelovera.
Nicolas Gardi: Tak, zgadzam się z Vince'em,
w naszym kraju nie było żadnej infrastruktury
do wyrażania muzycznie samego siebie, a to
sprawiało, że eksport poza nasze granice był
prawie niemożliwy.
Muszę się przyznać, że choć lubiłem słuchać
"Glove Me" to, już wtedy miałem innych bohaterów.
Swoje płyty wydali również, chociażby
Running Wild, Metal Church czy
Metallica i moja uwaga była coraz bardziej
skupiona na takim graniu. Ciekawi mnie czy
odczuliście, że tradycyjny heavy metal traci
popularności na rzecz innych podstylów typu
power metal, thrash metal itd.
Vince Cardillo: Myślę, że melodyjne hard'n'
44
STEELOVER
heavy jest nadal popularne i że fani power czy
thrash metalu, również go słuchają.
Nicolas Gardi: Nawet jeśli w pewnym momencie
mentorzy hard rocka czy metalu stracili posłuch
lub popularność, wielu młodych ludzi nadal
szuka bardziej tradycyjne zespoły z bardziej
melodyjnymi wokalami, które rozumieją, i
mogą śpiewać razem z muzykami i budować na
koncertach chwile uniesienia, tak jak w tekście
utworu "Need The Heat"; "fani są tam, jesteście
krwią przechodzącą przez moje żyły, czerwoną jak
miłość, którą dzielimy". Wszystko jest powiedziane
w tym wersie, który napisał Vince.
W sumie dość długo się nie poddawaliście, bo
działalność skończyliście w 1986 roku. Przez
ten czas zagraliście wiele koncertów?
Vince Cardillo: Nie mogę odpowiedzieć na to
pytanie, ponieważ opuściłem Steelover w
1986 roku z powodu nieporozumień z niektórymi
członkami zespołu.
Pat Freson: Muzyka powinna być tworzona po
ludzku, z jednym celem "jak zabawa to, bez niepotrzebnych
tarć". W tamtym czasie, owszem,
zagraliśmy kilka koncertów, ale straciliśmy
ogólnie zainteresowanie, które było niezbędne
do ożywienia naszej muzyki.
Nicolas Gardi: Było kilka koncertów, ale straciłem
motywację ze względu na Vince'a i tym
samym do Steelover również.
Czy któryś z nich miał dla was specjalne znaczenie?
Pat Freson & Nicolas Gardi: Nie.
Czy pracowaliście nad materiałem na waszą
drugą płytę?
Vince Cardillo: Pracowałem nad drugim albumem
do samego końca, ale potem zdecydowałem
o opuszczeniu zespołu.
Pat Freson: Tak, oczywiście, pracowaliśmy z
Vince'em nad drugim albumem, zanim odszedł
z zespołu. On stworzył wszystkie melodie i byliśmy
świadomi, że nie będą one łatwe do zaśpiewania
przez kogoś innego, ale mimo to
kontynuowaliśmy naszą działalność. Musieliśmy
się dostosować i czasami zmienić niektóre
melodie, ponieważ zastąpienie mojego najdroższego
Vince'a na wokalu nie było łatwym zadaniem.
Dlaczego nie udało się jej nagrać i wydać?
Pat Freson: Drugi album Steelover został nagrany.
Nagranie odbyło się w ICP, ale z Dannym
Kleinem na wokalu. Nie mieliśmy już
Foto: Steelover
Foto: Steelover
wytwórni i musieliśmy przejść do działania na
własną rękę, co wtedy było bardzo drogie! Przetrwaliśmy
tak długo, jak pozwalały na to nasze
finanse.
Nicolas Gardi: Pat powiedział wszystko...
Co ostatecznie skłoniło was, aby rozwiązać
działalność zespołu?
Pat Freson: Niestety motywacja gdzieś się rozpłynęła
z powodów, które zostały już wyjaśnione.
Nicolas Gardi: Nasze starania o znalezienie
wytwórni nie powiodły się, więc zespół został
zmuszony do rozwiązania swojej działalności i
dlatego album nigdy nie został wydany. Co
więcej, odejście Vince'a spowodowało zbyt mocny
wstrząs. W wyniku tych wszystkich rozczarowań
niektórzy członkowie zespołu zaczęli
pracować nad innymi projektami i Steelover
przestał być w centrum uwagi.
Co robiliście po odwieszeniu instrumentów
na kółku?
Pat Freson: Po prostu żyliśmy innymi marzeniami
bez muzyki, ale z dużym żalem.
Nicolas Gardi: Z mojej strony nigdy tak naprawdę
nie przestałem grać, dalej udzielałem się w
kilku formacjach blues-rockowych, ale tylko dla
przyjemności.
Wróciliście w 2016 roku, po trzydziestu latach,
co było impulsem, aby na nowo powołać do
życia Steelover?
Nicolas Gardi: Na początku byłem bardzo entuzjastyczny,
ponieważ wiedziałem, że rozpoczęliśmy
pracę, która nie została ukończona.
Prace nad reaktywacją podjęliście we trójkę
Rudy Lenners, Nick Gardi i Pat Freson. Dlaczego
nie dołączyli do was wtedy Mel Presti i
Vince Cardillo?
Vince Cardillo: Skontaktował się ze mną Rudy,
który poprosił mnie o spotkanie w celu
obgadania reaktywacji Steelover i nie wiem, co
się wydarzyło podczas tego spotkania, ale w
końcu Rudy powiedział mi, że projekt zostanie
zrealizowany beze mnie.
Nicolas Gardi: Byłem zaskoczony wyborem
Rudy'ego, kiedy powiedział mi, że ma wokalistę
i gitarzystę, którzy zastąpią Vince'a i Mela,
zawsze byłem pełen szacunku dla ludzi starszych
ode mnie, nawet gdy ich doświadczenie i
wiedza była trudna do udowodnienia.
Do współpracy zaprosiliście Johna Lemoine
oraz Pheela Coibona. Dlaczego wybraliście
właśnie ich?
Pat Freson: Ja nie specjalnie wierzyłem wtedy
w powrót Steelover i prawdę mówiąc, myślę, że
nie byłem do końca świadomy tego projektu,
po prostu ufałem wyborom Rudy'ego.
Nicolas Gardi: Jak powiedział Pat, to był wybór
Rudy'ego. Na pierwszej sesji nagraniowej,
kiedy słuchałem utworów, powiedziałem "Veto,
to nie jest Steelover, idziemy w złym kierunku...", ale
Rudy umiał nas podejść i zaufaliśmy mu.
W 2016 roku wypuściliście EP-kę "Back from
the 80's". Niestety nie mogłem znaleźć w internecie
niczego o tym wydawnictwie, możecie
coś sami o nim powiedzieć?
Pat Freson: Potrzebowaliśmy po prostu czegoś,
co pomoże nam w powrocie do grania koncertów.
Steelover potrzebował nagrać trochę
nowego materiału, zrobiliśmy to w małym nakładzie,
dlatego jest to trudno znaleźć.
Nicolas Gardi: Tak, to była limitowana edycja
do zaprezentowania się potencjalnym promotorom,
ale muszę przyznać, że nie było w tym
serca.
Aktualnie nie ma z wami już Rudy'ego Lennersa,
czemu opuścił was ponownie?
Pat Freson: To chyba po prostu zasłużona
emerytura!
Nicolas Gardi: Na to pytanie może odpowiedzieć
tylko on...
STEELOVER 45
Na jego miejsce pojawił się Mario Zolo, jak
go poznaliście i dlaczego zdecydowaliście się
na współpracę z nim?
Pat Freson: Po odejściu Rudego, Steelover
był już trochę znany i to pozwoliło nam przetestować
kilku perkusistów, w tym Mario.
Nicolas Gardi: Jestem zaskoczony, że padło
imię Mario, bowiem wziął udział w kilku próbach,
ale nie był zaangażowany w pisanie utworów,
koncerty czy nagrania. Nie wyklucza to
jednak jakości jego poziomu!
Nowy album "Stainless" nagrywaliście już z
nowymi muzykami. Nowym gitarzystą został
Calin Uram, a perkusistą Nikko Popoulos...
Na nowo jest również Vince Cardillo...
Już słuchając singla "Don't Know Why" byłem
pod wrażeniem, śpiewał jeszcze lepiej,
mocniej i ostrzej...
Nicolas Gardi: Calina Urama poznaliśmy w
studio i to Marc Tombal, nasz manager,
przedstawił nam Nikko Popoulosowi i bardzo
szybko zaczęliśmy z nim pracować. Nagraliśmy
"Don't Know Why", gdzie Vince faktycznie się
wyróżnia.
Muzyka na nowym krążku nie odbiega od tego
co graliście od waszego początku, ciągle
można mówić, że jest inspirowana była dokonaniami
Scorpions, ale także takimi zespołami
jak brytyjskim Mama's Boys, francuskim
Fisc, czy też kanadyjskie April Wine. Po
prostu, mimo tylu lat nic się nie zmieniliście,
to wasze muzyczne DNA...
Nicolas Gardi: Sześć niewydanych nigdy
wcze-śniej utworów z albumu "Stainless" powstało
niemal w tym samym okresie co "Glove
Me", więc możemy powiedzieć, że nawet jeśli
znajdujemy podobieństwa do innych zespołów
to, Steelover to wciąż Steelover.
Wszystkie wasze utwory to przede wszystkim
bardzo dynamiczne kawałki w stylu melodyjnego
heavy metalu a la lata 80. z refrenami
do skandowania na koncertach... Z tej konwencji
wyłamują się dwa utwory utrzymane
w stylu ballady "Remember" i "What Your
Love". Kiedyś na początku lat 80. to był mus,
że na płycie musi znaleźć się choć jedna taka
ballada... Poza tym wykorzystanie na nowym
albumie waszych kawałków z debiutanckiego
albumu jest też dowodem na to, że zasługiwały
one na lepsze brzmienie...
Nicolas Gardi: Powrót do utworów z "Glove
Me" był wyzwaniem i zwycięskim zakładem,
by pokazać, że w tamtym czasie album "Glove
Foto: Anne Stelen
Me" zasługiwał na lepszą produkcję, a wybór
dwóch ballad pokazuje naszą przynależność do
lat 80.
Trochę minęło czasu od wydania "Stainless"
jakie opinie zbiera album wśród recenzentów,
a jakie wśród fanów?
Vince Cardillo: Recenzje są bardzo pozytywne.
Fani są zadowoleni, że album brzmi jak w
latach 80., a zwłaszcza z tego, że Steelover to
wciąż Steelover.
Nicolas Gardi: Recenzje albumu "Stainless" są
bardzo pozytywne, zarówno w europejskich
mediach, jak i z drugiej strony Atlantyku, a nawet
z Japonii, a to wszystko dzięki ogólnoświatowej
dystrybucji. Jedna z nich, którą zapamiętałem
to ta, którą otrzymaliśmy z Hiszpanii;
"Im więcej słuchasz "Stainless", tym dłużej chcesz go
słuchać, co z łatwością możesz uczynić ponownie, ponieważ
refreny są bardzo chwytliwe", a recenzje od
publiczności to głównie są w stylu, "powrót Steelover
na scenę jest zwycięskim powrotem". To wszystko,
koło się dopełniło!
Parę koncertów już zagraliście. Jak to było ponownie
znaleźć się na scenie?
Vince Cardillo: Wyobraź sobie, co to znaczy
dla mnie po 35 latach całkowitego wyłączenia z
grania! Problem podobny jak dla dziecka uczącego
się chodzić.
Nicolas Gardi: Długo wierzyłem, że Steelover
może powstać z popiołów. Od 2016 roku nigdy
w to nie wątpiłem. Teraz wraz z powrotem
Foto: Anne Stelen
Vince'a przyjemność z grania w Steelover jest
dobrze widoczna na zdjęciach, które pokazują
nas na scenie jak i za kulisami. Zespół po prostu
potrzebował konkretnych ludzi na odpowiednich
miejscach.
Jakie macie aktualne plany na promocje
"Stainless"?
Vince Cardillo: Drugi teledysk.
Pat Freson: Zrobiliśmy kilka koncertów, kilka
festiwali i kilka bardzo dobrych otwierających
koncertów, na których graliśmy "Stainless", a
dla nas gra na żywo to między innymi bardzo
dobry sposób na promocję albumu.
Nicolas Gardi: Jak powiedział Vince, zamierzamy
rozpocząć zdjęcia do naszego drugiego
teledysku, a Marc, nasz menadżer, kontaktuje
się z kilkoma miejscami i organizatorami festiwali,
więc może wpadniecie do nas?
Czy Escape Music jest pomocna w tych planach?
Vince Cardillo: Oczywiście! Podpisaliśmy roczny
kontrakt plus dodatkowe opcje z Escape
Music. Mamy więc nadzieję na więcej!
Nicolas Gardi: Tak, pan Kallil Turk, współzałożyciel
i współwłaściciel Escape Music, skontaktował
nas z Fredrikiem Folkare, który zmiksował
nam album.
Mam nadzieję, że tym razem się nie poddacie
i w najbliższych latach będziemy mogli cieszyć
się kolejnymi kawałkami i płytami Steelover...
Vince Cardillo: Przybycie naszego gitarzysty
Calina Urama aka Piciu i naszego perkusisty
Nikko Popoulosa, wzmocniło nas w realizacji
naszego albumu "Stainless", ale także w codziennym
życiu Steelover.
Pat Freson: Dojrzałość, a zwłaszcza pewność
siebie daje nam wszystkim dobrą pozytywną
energię na scenie i w studio. Vince i ja staramy
się dawać z siebie wszystko przy pisaniu nowych
kompozycji, a "nowa krew" dwóch nowych
członków - Nikko i Calin, przynosi nam
w końcu jednorodny, muzyczny i ludzki Steelover.
Teraz przygotowujemy się do 2023 roku
i już planujemy nowy album.
Nicolas Gardi: Potwierdzam, przybycie dwóch
nowych członków wzmacnia tę rodzinę i jedność
wokół projektu Steelover.
Steelover: Dziękujemy za zainteresowanie
Steelover i niech żyje Rock'n'roll!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Tryk
46
STEELOVER
Foto: Gallower
HMP: Na początku roku 2022 wydaliście album
"Gods Of Steel", więc pewnie macie już
orientację jak fani przyjęli to, że gracie nowocześniej,
ale ciągle tradycyjny heavy metal?
Bobby Franklin: Tak, właśnie w taki sposób
chcemy to utrzymać. Zdecydowanie chcemy
Zdecydowanie chcemy
mieć oko na przyszłość
i nie zapominać o
przeszłości
Dzięki ich EP-ce "Medieval Steel" z 1984
roku chyba na zawsze pozostaną w pamięci
fanów klasycznego heavy metalu.
Szczególnie wśród tych, co mają odchył
na US metal i epicki metal.
Niestety po złych doświadczeniach
z ewentualnymi wydawcami, bardzo
ostrożnie podchodzą do współpracy z innymi. Nie działa to na ich korzyść. Prawdopodobnie
z tych powodów ich druga płyta "Dark Castle" wydana po reaktywacji
ma fatalne brzmienie, a ich kolejne działania mają bardzo słabą promocję. Kojarzy
się to z partactwem, niż z profesjonalizmem. Tak jak Bobby Franklin określił
w wywiadzie, o ich najnowszej płycie "Gods Of Steel" można było dowiedzieć się
jedynie pocztą pantoflową. Może jednak zmądrzeją, bo pewne symptomy można
już zauważyć. Choć Bobby nie jest szczególnie wygadanym gościem to, zapraszam
do przeczytania tego wywiadu, bowiem parę ciekawych informacji zostało w nim
przekazane.
utwory muzyka powstała w około trzy godziny.
Wcześniej miałem już napisane teksty.
No właśnie, Bobby ciągle masz notes, w którym
zapisuje swoje pomysły na teksty?
Oczywiście, że tak bracie. Mam jeden notes na
tytuły, drugi na pomysły, do których będę
Do wpływów starego Medieval Steel można
zaliczyć także metalową balladę "Memories"...
"Memories" napisałem o Chucku Jonesie,
współzałożycielu Medieval Steel, który odszedł
w lutym 2014 roku, spoczywaj w pokoju
mój bracie.
Natomiast utwory "Gypsy Dancer", "Great
White Warrior", "Maneater" to już nowsze
oblicze formacji, które inspiracje czerpie z
początku lat 90. gdzie riffy wybrzmiewają
ciężarem i ostrością, a sekcja ma jeszcze większy
groove. W pewnym sensie przypomina
mi to, co zrobiło Judas Priest na "Painkiller"...
Stary, traktuję to jako wieki komplement.
Priest jest jednym z moich ulubionych zespołów
wszech czasów. Nasza nadchodząca płyta
będzie właśnie w tym stylu.
Za to ty Bobby ciągle trzymasz fason, może
nie wyciągasz wysokich rejestrów, jak na
początku swojej kariery, ale twój głos ciągle
ma moc i przyciąga uwagę...
Dziękuję za ten komplement. Nie muszę być
super krzykaczem śpiewającym bardzo wysoko,
ale od czasu do czasu przemycam tego
trochę.
Album wydaliście sami. Jakie są tego powody?
Czy to jest związane z niemiłymi konsekwencjami
współpracy z Megaforce Records
z początku kariery Medieval Steel,
przez co teraz nie macie zaufania do kogokolwiek
innego niż do samych siebie?
Jestem zdania, że niewiele jest porządnych wytwórni.
Doświadczenie, które mieliśmy z MegaForce
mogło być wspaniałe, ale po prostu
nie wyszło, może to był czas, aby zrobić krok
do tyłu. Być może są świetne wytwórnie, ale
po prostu nie potrafiliśmy się z nimi dogadać.
mieć oko na przyszłość i nie zapominać o
przeszłości.
Czy krytycy mają inne spojrzenie na "Gods
Of Steel" niż fani?
Powiedziałbym tak, mają inną perspektywę
tylko dlatego, że kiedy gramy nowe kawałki na
żywo, mieszamy je z naszymi klasykami.
Przyznam się, że nie miałem problemów z zaakceptowaniem
waszej wizji tradycyjnego
heavy metalu z "Gods Of Steel". Tym bardziej
że w waszych utworach, takich jak "Soldiers
of Fortune", "Stargazer" czy "Satanic
Garden" można doszukać się także starego
Medieval Steel...
Doceniam to, że myślisz w ten sposób, ale to
nie było naszym zamiarem. Kiedy pisaliśmy te
Foto: Medieval Steel
wracał i trzeci na teksty. Najpierw przeglądam
notatnik z tytułami, znajduję tytuł, który pasuje
do niektórych pomysłów z mojego drugiego
notesu, a następnie przechodzę do trzeciego,
tego z gotowymi tekstami.
Teksty wydają się, że utrzymane są w podobnych
klimatach, co te z EP-ki czy "Dark Castle"...
Zgadzam się z tym i mam nadzieję, że tak
będą wyglądały wszystkie nasze przyszłe wydania.
A może to Internet dał wam pewności siebie?
Macie świadomość, że dzięki niemu dotrzecie
do tych, co chcecie i w ten sam sposób, co
współczesne metalowe wytwornie typu No
Remorse, Pure Steel czy High Roller...
Zabawne, że wspomniałeś o High Roller. Z
okazji 40. rocznicy działalności Medieval
Steel mają wydać naszą debiutancką EP-kę z
1984 roku w wersji oryginalnej na winylu w
2024 roku. My również w 2023 roku mamy
zamiar wydać kolejną płytę zatytułowaną
"Blood Moon".
W 2013 roku wydaliście album "Dark Castle"
w nakładzie 200 sztuk, a nośnikiem był CDr.
Moim zdaniem płyta ta przepadła i dlatego
mimo wszystko dobrze byłoby dogadać się
z kimś z wcześniej wymienionych wytwórni.
To już nie są bezdusznymi biznesmenami, a
raczej to oddani całym sercem fani i to oni by
dbali o to żeby tytuł był ciągle dostępny, nie
tylko jako wytłoczone CD, winyl, ale także
jako kaseta oraz nośniki cyfrowe...
Czytasz chyba w moich myślach. Właśnie rozmawiamy
z grecką wytwórnią Eat Metal Records
i być może dojdziemy do porozumienia
w sprawie wydania "Dark Castle" na winylu i
kasecie.
Aktualnie tradycyjny heavy metal to żaden
biznes, większość zespołów traktuje swoją
działalność jako hobby i z tego co zauważyłem
to, najlepiej wiedzie się tym zespołom, w
których muzycy potrafią ułożyć działalność
w zespole w harmonii ze swoim życiem codziennym,
rodzinnym i pracą. Co w sumie
nie jest łatwe, bo to albo pandemia, albo kryzys
Rosja vs Ukraina, albo jeszcze inne kryzysy.
Jak w tej kwestii sobie radzicie?
To wszystko co wymieniłeś to prawda, kilka
48
MEDIEVAL STEEL
kwestii jeszcze można byłoby dodać, ale ogólnie
moja żona i ja prowadzimy własny biznes.
Dodatkowo piszę, nagrywam, robię próby i
wydaję albumy, a także zajmuję się merchem.
Jesteśmy więc dość zajęci, ale masz rację, że
zespoły muszą się sporo namęczyć, żeby robić
to, co kochają.
Wróćmy do albumu "Dark Castle". W czasie
Keep it True XVI ty i Chuck udzieliliście
nam wywiadu. Byliście bardzo rozentuzjazmowani
jeśli chodzi o "Dark Castle". Wspominaliście,
że często odwiedzają lokalne studio,
że kawałki są niesamowite, a brzmienie
jest mocarne. Niestety, gdy w końcu posłuchałem
"Dark Castle" byłem rozczarowany
brzmieniem. Jak myślicie, co poszło nie tak?
Można było zrobić coś lepiej w tej kwestii?
Całkowicie się z tobą zgadzam. Posłuchałem
zbyt wielu niewłaściwych ludzi, którzy mówili
mi jak mam prowadzić swój biznes. To się już
nie powtórzy.
Muzycznie "Dark Castle" było wyśmienite.
Zresztą nie mogło być inaczej, bo to chyba
utwory, które powstały na początku kariery.
Nie myśleliście, aby nagrać je na nowo?
Tak, myśleliśmy o tym, żeby móc nagrać i zmiksować
te kawałki na nowo, ale tak się złożyło,
że pliki z tej sesji jakoś tak wyparowały ze studia,
w którym je rejestrowaliśmy. Zgadzam się
z tobą, że są to naprawdę dobre utwory, które
nie doczekały się odpowiedniej produkcji.
Już wspomniałeś o tym. Na początku 2014
roku zmarł Chuck Jones. Bardzo trudne były
to dla was chwile?
O mój Boże, nie masz pojęcia bracie, on był
moim najlepszym przyjacielem przez bardzo
długi czas. Chuck Jones... obaj kochaliśmy
muzykę i mieliśmy instynktowną chemię do
pisania utworów. 9 lutego 2014 roku, podczas
polowania, zmarł na tętniaka serca.
W 2014 roku pojawia się gitarzysta Jeff Miller.
Dlaczego podjęliście akurat z nim współpracę
i czy był to początek zmian w muzyce
Medieval Steel?
Ponieważ jest świetnym gitarzystą oraz doskonałym
autorem muzyki i tekstów.
Foto: Medieval Steel
A teraz opowiedz o Fire Choir. To ten zespół,
który po namowach Jona Zazuli miał
być amerykańskim odpowiednikiem Def Leppard?
Napisaliście wtedy jakieś kawałki, w
ogóle robiliście cokolwiek w tym kierunku?
Myślę, że Jon Z (niech spoczywa w pokoju)
miał nawet dobry pomysł na amerykańską
wersję Def Leppard, ale nie czułem się w tym
komfortowo, chciałem grać ciężej i ostrzej, niemniej
dałem się namówić, aby napisać kawałki
do tego projektu. Moja frustracja narastała, aż
w końcu postanowiłem wrócić do domu i ponownie
uruchomić Medieval Steel.
EP-kę "Medieval Steel" wydała wytwórnia
Sur Records, co o niej możesz powiedzieć?
Powiedziałbym, że to był dla mnie wspaniały
czas, byłem już w Steel ze dwa lata, byliśmy
surowi i kopaliśmy tyłki. Sur Records pozwoliło
nam wejść do studia w czasie przerwy i nagrywać.
Podobało mi się to, że było to przed
erą cyfrową. W rzeczywistości oryginalne
utwory z EP-ki były nagrane na 2-calowych
taśmach.
W zasadzie w chwili wydania o "Medieval
Steel" wiedziało niewielu fanów, ale dzięki
Internetowi przypomniano sobie o niej i w sumie
dzięki temu płyta ta trafiła na zawsze do
panteonu heavy metalu. Pewnie nieoczekiwana
sytuacja, ale dumę i satysfakcję z tego powodu
czujecie?
W tej chwili tytułowy kawałek jest grany na
całym świecie, ma ponad 550,000 odsłuchów i
zmierza po milion. Pomyśleć, że kiedy go napisałem,
nie miałem pojęcia, że aż tak odpali,
a to otworzyło wiele drzwi dla zespołu.
Życie w kapeli miało wam w zawrotnym
tempie, czy też byliście świadomi, że dzieje
się coś ważnego i warto było pamiętać o każdej
chwili?
Tak naprawdę wszystko zaczęło się układać w
2005 roku, kiedy w nasze ręce wpadło kilka
starych taśm z naszą muzyką i to sprawiło, że
znów się tym zainteresowaliśmy. Ale zanim to
nastąpiło, spotykaliśmy się, robiliśmy próby i
jammowaliśmy.
Może warto byłoby spisać te wszystkie
wspomnienia?
Moja żona i ja wiele razy rozmawialiśmy, że
powinienem napisać książkę. Tylko nie wiem
jak się za to zabrać.
Wróćmy do "Gods Of Steel". Jakie mieliście
pomysły na promocję tego albumu i co z tego
wam wyszło?
Wieści o tym albumie rozchodziły się pocztą
pantoflową. Ogólnie nie był zbytnio promowany,
ale dobrze sobie radzi.
Po nagraniu "Gods Of Steel" znowu doszło
do zmian personalnych. Czy ta personalna
niestabilność będzie miała wpływ, że na
kolejny album będziemy czekać równie bardzo
długo?
No to tak, mój długoletni perkusista postanowił
śpiewać i zostać frontmanem. Zastąpiliśmy
go gościem o imieniu Jake Feld, który jest
młodszą i jeszcze bardziej agresywną wersją
bestii za bębnami. Pójdę dalej i powiem wam,
że mój długoletni przyjaciel Steve Crocker,
oryginalny basista Medieval Steel, powrócił
do zespołu. Wniósł on do zespołu wspaniałą
energie a la Steve Harris. Poza tym Jeff Miller,
który grał w Survivor i Black 59 jest
nadal ze mną na gitarze. Wszystkich tych muzyków
odnajdziecie na nowym albumie zatytułowanym
"Blood Moon", który wydamy w
2023 roku.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Tryk
Foto: Medieval Steel
MEDIEVAL STEEL 49
HMP: Wygląda na to, że długie przerwy pomiędzy
waszymi albumami nie są w żadnym
razie przypadkiem - potrzebujecie tych sześciu
lat na przygotowanie i nagranie kolejnego
materiału?
Silvio "Chuck" Verdecchia: Właściwie naszym
życzeniem było wydanie tego albumu
szybciej, ale czasami pewne rzeczy prowadzą
do niechcianych opóźnień. Obiecuję, że postaramy
się przyspieszyć i wydać nasz czwarty album
do końca 2024 roku!
Niesamowita pasja
Zawsze będziemy grać heavy metal w najlepszym wydaniu! - deklaruje
gitarzysta Silvio "Chuck" Verdecchia. Po zapoznaniu się z trzecim albumem "Metal
Dream" Witchunter trudno nie przyznać mu racji, bowiem Włosi postarali się w
przypadku tego materiału jeszcze bardziej niż na naprawdę udanym "Back On The
Hunt". Dlatego, jeśli ktoś wielbi tradycyjny heavy z lat 80., nie może tej płyty
przegapić, bo to wypadkowa nurtu NWOBHM oraz kontynentalnego heavy z tego
okresu, muzyka surowa, mroczna, ale też melodyjna.
przypadku każdego albumu od "Crystal Demons",
naszym punktem odniesienia dla nagrań
był Manuele Mara z Mara's Cave, który
zawsze był w stanie zrozumieć i zoptymalizować
nasze intencje.
W sumie w pandemii i tak nie było się gdzie
spieszyć, płyt i tak ukazywało się multum -
odetchnęliście z ulgą, że "Metal Dream" może
w końcu ujrzeć światło dzienne?
Tak! Absolutnie nie mogliśmy się doczekać!
Pomimo opóźnień zdecydowaliśmy się nie wydawać
go podczas pandemii, ponieważ granie i
promowanie nowego albumu na żywo jest
wśród naszych priorytetów! Teraz jesteśmy tutaj
i jesteśmy gotowi z naszym metalowym
kontekście pochwał, chociaż one zawsze
cieszą, ale bardziej w tym sensie, że słuchacze
zauważają rozwój Witchunter?
Zdecydowanie tak, ale wiesz, nie żałujemy tego,
co zrobiliśmy wcześniej i dlatego doceniamy
komplementy i aprobatę, które są związane
z nowym albumem lub z tym, co zrobiliśmy
w przeszłości. W rzeczywistości, pomimo
zdro-wej i naturalnej ewolucji, jaką może mieć
zespół, zawsze będziemy grać heavy metal w
najlepszym wydaniu!
Co ciekawe udaje się wam coś takiego, mimo
formalnych ograniczeń stylistycznych, bo w
końcu poruszacie się po terytorium zawężonym
do tradycyjnego metalu lat 80. i NW
OBHM, co z góry wymusza sięganie po
określone rozwiązania kompozytorskie czy
aranżacyjne?
To nie jest żadna tajemnica. Jesteśmy z pewnością
zespołem głęboko przywiązanym do
kanonów metalu lat 80., a w szczególności
NWOBHM. Jednak zawsze staraliśmy rozwijać
własne brzmienie i podejście, które nadawało
nam osobowość. Niestety, wiele obecnych
zespołów nie jest tym zainteresowanych.
Też jesteście zdania, że pomiędzy 1982 a 1987
rokiem powstały najciekawsze albumy z nurtu
tradycyjnego metalu, a kolejne udane wydane
w następnych dekadach to już tylko wyjątki?
Ech... w latach, które wymieniłeś, naszym
zdaniem metal miał swoje apogeum świetności.
Choć tak naprawdę jesteśmy też bardzo
przywiązani do hard rocka i ukształtowanego
wcześniej "protometalu". Ale nawet po tych
latach powstały wspaniałe płyty, które kochamy
do dziś.
Wielu fanów zdaje się też zapominać o tym,
że zespoły muszą same pokrywać koszty sesji
nagraniowych, etc., tak więc nie ma co
udawać, trzeba zebrać pieniądze, żeby myśleć
o rejestracji kolejnego albumu?
Szczerze mówiąc, w tej chwili pokryliśmy
wszystkie koszty albumu z góry. Sami możemy
zarządzać wydatkami i przy wydaniu płyty
mamy satysfakcję, na którą zasługujemy.
Jesteście w tej dobrej sytuacji, że możecie
pracować u siebie, to znaczy u ciebie, ale to z
kolei wiąże się z sytuacją przedłużania całego
procesu w nieskończoność, bo przecież zawsze
można coś zmienić lub poprawić - również
ulegaliście tej pokusie?
Właściwie, w porównaniu do "Back On The
Hunt", "Metal Dream" został nagrany w studiu
poza miejscem, w którym zazwyczaj odbywamy
próby i w którym nagrywaliśmy w przeszłości.
Mimo to owszem, wierzymy, że czasami
warto zmienić miejsce i eksperymentować z
nowymi pomysłami. W każdym razie, jak w
snem spalić sceny w całej Europie!
Foto: Witchunter
Dziwnym trafem to wasz trzeci album - czujecie,
że jest właśnie tym przełomowym, po
nieopierzonym jeszcze debiucie "Crystal Demons"
i znacznie ciekawszym "Back On The
Hunt", czy nie przywiązujecie wagi do takich
spraw, zostawiając takie dywagacje innym?
Każdy album ma swoją własną historię. Samo
demo z 2008 roku nadal cieszy się dużą aprobatą
większości fanów. Kochamy "Metal
Dream", ponieważ wszystko, co napisaliśmy,
napisaliśmy z prawdziwą pasją, przyjemnością
i wylanym potem. "Metal Dream" reprezentuje
to, kim jesteśmy dzisiaj.
Przyznasz jednak, że fajnie jest usłyszeć od
fanów coś w stylu, że poprzednia płyta była
OK, ale ta to dopiero jest coś? Nawet nie w
Czasy mamy w tej chwili lepsze o tyle, że
mało kto, tak jak te 40 lat temu, wykrzykuje
już hasła typu "prawdziwy metal nie toleruje
syntezatorów", a wy korzystacie z nich w celu
dodania niektórym kompozycjom tajemniczości
czy mrocznego klimatu?
No nie wiem. Z jednej strony, uwielbiamy bezkompromisowość
metalu wyrażaną w ostatnich
latach. (śmiech)... Nie uważamy, że to
było coś bardzo złego...
Sporo też w waszych utworach melodii - jeśli
ktoś wychowywał się na muzyce z lat 70. i 80.
to nie ma zmiłuj, nie ucieknie od tego, pewne
patenty ma już po prostu wpisane w DNA?
Uważamy za normalne i piękne, że muzyka,
przy której się wychowaliśmy i która do dziś
towarzyszy naszemu życiu, jest zauważana też
w naszej muzyce. Jest to symbol pasji i przywiązania
do pewnych dźwięków.
Plusem tej sytuacji jest również fakt, że dzięki
takiemu podejściu macie aż kilka potencjalnych
singli, nie byłoby też problemu w sytuacji,
gdybyście postanowili wydać coś w 7"
formacie?
Tak, ale szczerze mówiąc, uwielbiamy pracować
nad pełnowymiarowym materiałem.
Zachowaliście na stronę B jakiś nieopublikowany
na "Metal Dream" utwór, bo nie pasował
do reszty materiału lub po prostu nie
zmieścił się na winylową płytę?
Nie, nie odrzucaliśmy żadnych utworów z tego
albumu. Wszystko, co na nim słyszysz jest
stworzone, by tam być.
50
WITCHUNTER
Fani lubią jednak takie ciekawostki. Sami też
jesteście kolekcjonerami, zbieracie te wszystkie
winylowe single, EP, MLP czy splity, a
do tego macie sentyment do kaset, starych i
tych nowych?
Tak, miłość do metalu w oczywisty sposób
oznacza również miłość do związanego z nim
fizycznego wsparcia. Wśród nas są tacy, którzy
wolą jeden format od drugiego. Oczywiście,
preferujemy winyl. Kasety również odgrywają
ważną rolę w naszych kolekcjach.
Można więc spodziewać się wznowień waszych
poprzednich albumów i wydania "Metal
Dream" w wersji kasetowej, nawet w niewielkim
nakładzie, tym bardziej, że jest to
nośnik znacznie tańszy od winylu?
Oczywiście, bardzo tego chcemy. Najpierw porozmawiamy
o tym z naszą wytwórnią, Dying
Victims, z którą mamy świetne relacje i dogadujemy
się naprawdę dobrze.
W sumie jakbym miał zespół i okładki jego
płyt przygotowywał mi Paolo Girardi też
zależałoby mi na tym, żeby ukazywało się to
na winylu - wszystko musi być spójne i dopracowane,
okładka musi współgrać z warstwą
muzyczną i tekstową?
Okładka jest dla nas bardzo ważna. Uwielbiamy
okładki i uważamy, że są one integralną
częścią płyty. Paolo Girardi, nasz wielki przyjaciel
i prawdziwy metalowiec, reprezentuje
maksymalny wyraz tego, co chcemy przekazać.
Zawsze miał też odpowiednią wrażliwość,
aby zrozumieć nasze pomysły i ulepszać je,
dochodząc do idealnego efektu końcowego.
Trzeci album i trzeci wydawca - takie z was
niespokojne duchy, czy raczej czasy niezbyt
sprzyjają regularnej współpracy, szczególnie
na scenie tradycyjnego metalu, gdzie nakłady
płyt czy generalnie zyski nie są zbyt wysokie?
Jesteśmy w doskonałych relacjach z wytwórniami,
z którymi współpracowaliśmy w przeszłości
i z którymi nie było szczególnych problemów
ani niczego takiego. Czasami jednak
pewna dynamika może doprowadzić do zmiany
pewnych rzeczy i dziś jesteśmy dumni, że
jesteśmy częścią rodziny Dying Victims Productions.
Można jednak powiedzieć, że idziecie w górę,
bo Dying Victims Productions wydaje się
wydawcą wymarzonym dla takiego zespołu
jak Witchunter. Jest jeszcze High Roller Records,
ale z nimi współpracowaliście już przy
okazji winylowego wznowienia "Crystal
Demons", tak więc na brak zainteresowania
nie możecie pod tym względem narzekać?
Mieliśmy szczęście i możemy powiedzieć, że
zasłużyliśmy na współpracę z doskonałymi
wytwórniami. Nasz profesjonalizm, połączony
z niesamowitą pasją do metalu był, jak sądzimy,
jednym z powodów tych kooperacji.
Liczycie, że uda się wam zagrać jak najwięcej
promujących "Metal Dream" koncertów,
chcecie jak najsilniej zaznaczyć swą obecność
na metalowej scenie po czasach przymusowej,
pandemicznej przerwy, przypomnieć
się fanom?
Granie na żywo jest tym, co lubimy najbardziej
i być może jest to coś, co robimy najlepiej.
Metal, skóra, ćwieki, uczucie, krew, duża
głośność… Chcemy zagrać jak najwięcej koncertów,
aby zaoferować wszystkim fanom
heavymetalowy pokaz w najlepszej tradycji!
Życzę wam więc spełnienia tych planów i
dziękuję za rozmowę!
Dziękujemy za wywiad! Głośne granie "Metal
Dream" na żywo w Europie będzie w przyszłym
roku naszym priorytetem! Nie możemy
się doczekać, kiedy będziemy mieli okazję
przyjechać znowu do Polski i tam zagrać! Jeśli
jest dla ciebie za głośno to znak, że się starzejesz!
Niech żyje heavy metal!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
Stara szkoła realizacji
Zaczynali w latach 80. Wtedy im się nie udało. Teraz są na dobrej drodze,
aby to zmienić. Wystarczy posłuchać ich EP-ki "The Hunter" z 2020 roku i najnowszej
dużej płyty "Blinding Force" (2022). Zanim to jednak uczynicie przeczytajcie
wywiad z basistą Maxxem Havickiem, który wraz z gitarzystą Michaelem
Lashinskym zakładali Incursion w 1982r. w Miami.
Rozpoczynaliście karierę w roku 1982.
Przetrwaliście tylko cztery lata. Jak wspominacie
tamte czasy? Powiedzcie coś o muzyce,
którą wtedy słuchaliście, na jakie koncerty
chodziliście. Co było impulsem, żeby założyć
grupę? Czy na próbach bardziej skupialiście
się na pracy, doskonaleniu swoich
umiejętności, pisaniem muzyki, czy woleliście
bajerować panienki i pić piwo? Jak załatwialiście
sobie koncerty i jak one wyglądały.
Musiały być to szalone czasy dla
was...
Byliśmy wtedy dzieciakami, ja miałem 16 lat,
a Michael 14, kiedy założyliśmy zespół. Nie
mieliśmy takiej sceny jak w LA, SF czy NY,
gdzie można było być super młodym jak
Death Angel, a ludzie brali cię pod swoje
skrzydła i mogłeś się rozwijać. Graliśmy
głównie z zespołami punkowymi i hardcore'owymi,
ponieważ lokalna scena metalowa
była bardziej nastawiona na Van Halen czy
Motley Crue, więc tak naprawdę nie mieliśmy
żadnego wsparcia poza naszą chęcią grania z
każdym. Dopiero gdy zobaczyliśmy Nasty Savage,
przekonaliśmy się, że ktoś robi coś zbliżonego
do tego, co sami próbowaliśmy zrobić.
Tampa była lata świetlne od nas, ponieważ nie
było wtedy internetu, więc po prostu ćwiczyliśmy
i pisaliśmy swoje kawałki. Niektóre z
nich trafiły na "Blinding Force", ale inne są
zupełnie nowe.
52
HMP: Jakiś czas temu Nergal z Behemoth w
wywiadzie zaproponował młodym ludziom,
aby zamiast grac muzykę i zakładać zespoły
poświęcili się nauce, podróżom i zabawie, a
to dlatego, że jest coraz więcej zespołów,
którymi się nikt nie interesuje, a te, co zdobyły
popularność, borykają się z problemami,
bo coraz mniej ludzi przychodzi na koncerty i
coraz mniej kupuje muzykę na płytach. To
tak pokrótce. Opinia ta nie ma przychylnych
komentarzy w sieci, a wy jak ją odbieracie?
Maxx Havick: No cóż, to jego opinia. To
trochę dziwne, bo pochodzi z zespołu, który
ma niszową publiczność nawet w świecie metalu.
Jest mnóstwo przedsięwzięć, które nie są
nastawione na zysk finansowy, a które warto
robić. Jeśli tworzenie muzyki, którą robisz,
przynosi ci satysfakcję na którymś z czterech
podstawowych poziomów (emocjonalnym, intelektualnym,
fizycznym czy współpracy) to,
powinieneś do tego dążyć. Nigdy nie było
czasu, w którym większość muzyków miała
odnieść sukces, po prostu kontrast jest większy
w przypadku zespołów, które "wybuchają"
i stają się milionerami, podczas gdy większość
artystów nie uzyskuje stabilności finansowej z
bycia kreatywnym.
Niemniej wypowiedź dotyka ważnej sprawy,
która dotyczy aktualnej kondycji showbiznesu.
Może macie pomysł jak uzdrowić
sytuacje na rynku? W jakim kierunku to
wszystko powinno pójść?
INCURSION
Foto: Incrusion
Teraz każdy czuje, że jego pomysł powinien
mieć "platformę". Jesteśmy w erze trofeów
uczestnictwa, gdzie każdy czuje się uprawniony
do sukcesu, który według niego należy się
mu i już. Świat muzyki jest w porządku. W tej
chwili jest tak wiele wspaniałych zespołów. To
jest biznes muzyczny, który jest trochę na
bakier. Brak zespołów wywodzących się z
podziemia i przenoszących się do głównych
wytwórni jest zaskakujący. Najwyraźniej istnieją
odbiorcy dla zespołów niebędących ciastkowymi
potworami lub zespołami w maskach
bądź innym make up metalem. No Remorse
ma dwa z tych zespołów. Jeśli jest publiczność
dla zespołu, który brzmi jak grupa z
początku lat 70., to powinno być miejsce dla
zespołów, które brzmią jak kapele z lat 80.
Tak czy inaczej, muzyka zawsze będzie z
człowiekiem, w domu, w pracy, gdziekolwiek.
Jedni będą śpiewali cudze piosenki, inni będą
tworzyć swoje. Zawsze będą nowe zespoły,
zawsze ktoś będzie chciał występować na
scenie, ktoś z nich zdobędzie popularność.
Mnie najbardziej cieszy, że w tym całym galimatiasie
jest miejsce dla tradycyjnego heavy
metalu, że ciągle znajdują się młodzi ludzie,
którzy chcą grać ten rodzaj muzyki...
Dokładnie. Muzyka zainspirowała grupę ludzi,
którzy starają się posunąć epokę do przodu!
Chociaż jesteśmy starymi facetami w lidze
młodszych zespołów, jesteśmy całkiem szczęśliwi,
że jesteśmy w tej ferajnie z kilkoma
świetnymi zespołami.
W waszej muzyce można znaleźć brzmienia,
które kojarzą się z Jag Panzer, Omen, Riot,
czyli heavy metalem w formie najbardziej
tradycyjnym z możliwych i tak, jak zapewne
było u was na początku kariery w latach 80.
Jednak spod tych wpływów wyzierają także
wzorce zaczerpnięte z Black Sabbath z Dio,
Raven, Judas Priest, Iron Maiden itd. Wydaje
mi się, że ówcześni młodzi amerykańscy
muzycy bardzo byli zafascynowani tym, co
robiła ekipa Iron Maiden...
Kiedy formowaliśmy się jako zespół to, Jag
Panzer i Omen albo nie istniały, albo nie były
jeszcze na naszym radarze. Kiedy usłyszeliśmy
"Ample Destruction", byliśmy zdumieni, ale
faktycznie Maideni mieli wtedy na nas
ogromny wpływ. Nauczyliśmy się wiele od
Sabbathów z Dio, Judas Priest i Raven, ale
słuchaliśmy też dużo Venom, Mercyful Fate,
Anvil i Rush. Myślę, że wszystkie te zespoły
plus lokalne punkowe i hardcorowe kapele, z
którymi graliśmy, dały nam mieszankę klimatów,
które słyszysz na naszych płytach.
Na EP-ce "The Hunter" wykorzystaliście
utwory, które powstały w latach 80. Czy istnieją
jakiekolwiek nagrania z tamtego czasu,
które są dobrej jakości i moglibyście wydać
na płycie?
Tak istnieją, ale w tamtym czasie nasz wokalista
nie był zbyt dobrze dopasowany do naszej
muzyki, więc wątpię, żeby kiedykolwiek
ujrzały one światło dzienne.
"The Hunter" to także koncept-album, więc
wasze inspiracje muzyczne to nie tylko Iron
Maiden, ale Mercyful Fate czy nawet Rush,
które specjalizowali się w takich opowieściach...
Tak rzeczywiście. Cały pomysł był inspirowany
utworami "At War With Satan" Venom
i "Run Silent Run Deep" Raven. "2112" Rush
jest moim ulubionym albumem wszech czasów,
do dziś, więc pomysł podjęcia konceptu
był nieunikniony, choć nie zrobiliśmy z tego
jednego wielgaśnego materiału.
Natomiast "Blinding Force" pod względem
lirycznym to raczej zbiór niepowiązanych ze
sobą utworów. Skąd taka zmiana i czy w
ogóle na tym albumie chcecie coś przekazać
swoim fanom poprzez teksty?
Nie jesteśmy zespołem, który próbuje trzymać
się pomysłu albumu koncepcyjnego. Mieliśmy
pewien zamysł i napisaliśmy kilka utworów,
które dobrze ze sobą współgrały, a pod względem
tekstowym też wyszło to całkiem nieźle.
Tak było na "Hunter", ale nie jest to coś, co
zamierzamy kontynuować. Jeśli kiedykolwiek
tak się stanie, to będzie wspaniale, ale to się
jeszcze okaże. W przypadku "Blinding Force"
pomyśleliśmy, żeby zebrać garść utworów, które
nie mają ustalonego tematu, ale mogą ze
sobą dobrze współpracować. Myślimy, że w
przyszłości nasze albumy będą bardziej zbliżone
do "Blinding Force", ale jeśli będziemy
mieli jakiś wybitny pomysł liryczny, który
pozwoli nam głęboko zanurkować, nie będziemy
się przed tym wzbraniać.
Muzycznie to ciągle tradycyjny, dynamiczny
i energetyczny heavy metal mocno zakorzeniony
w latach 80. Także każdy znajdzie coś,
o czym mówiliśmy wcześniej, ale może jest
coś nowego, na co nikt nie zwrócił uwagi, a
powinien?
Mam nadzieję, że ludzie słyszą, że staramy się
tworzyć muzykę, która jest wierna temu, kim
jesteśmy i co kochamy w zespołach, które nas
zainspirowały. Staramy się po prostu dodać
coś od siebie do leksykonu muzyki i mamy
nadzieję, że pewnego dnia zasłużymy na prawo
do wymienienia nas wśród wielkich.
Na "Blinding Force" bardzo podobają mi się
te szybkie fragmenty jak "Vengeance" ze
świetnymi solówkami i prawie speed metalowy
"Master Od Evil". Jednak niczego nie
brakuje innym kompozycjom z nośnym "Running
Out", "judasowskim" "The Sentinel" czy
bardziej epickim, "maidenowskim" "Riot Act"
na czele. A wy które kawałki najbardziej
lubicie grać?
Uwielbiam "Master Of Evil", "Hang 'em High",
"Vengeance" i "Strike Down". Zresztą wszystkie
kawałki są znakomite do grania. Jest jeszcze
"Running Out", który tak naprawdę powstał
podczas nagrywania tej kompozycji. Utwór
była trochę inny, dopóki nie nadszedł czas
jego nagrania, więc jestem naprawdę szczęśliwy,
że udało nam się osiągnąć taki efekt.
Brzmienie na "Blinding Force" jest podobne
do tego, które powstało na EP-ce "The Hunter".
Nawiązuje do soundu heavy metalu z
lat 80., ale swobodnie wykorzystuje też to, co
proponuje współczesna technika. Mnie akurat
podoba się takie podejście do brzmienia
tradycyjnego heavy metalu...
Na obu płytach nie używaliśmy tzw. click
tracków, więc jest to stara szkoła realizacji.
Mieliśmy korzyści z robienia wielu ujęć bez
martwienia się o taśmę, ale staraliśmy się trzymać
rzeczy w krótkim czasie przed wysłaniem
ich do zmiksowania przez Jorga Ukena. Myślę,
że zrobiliśmy cały album wokoło dwa tygodnie,
więc czuć, że jest surowy i spontaniczny.
Tym razem na album przygotowaliście zupełnie
nowe utwory. Nie mylę się? Jak powstawały?
Zrobiliście to tak jak kiedyś, czy
też wcieliliście w rzycie nowe pomysły, które
ułatwiły wam pisanie muzyki?
"Vengeance" i "High 'em High" pochodzą z
naszego pierwszego demo. Mniej więcej z tego
samego okresu są też "The Sentinel" i "Blinding
Force". W większości przypadków pisaliśmy
tak jak w przeszłości. Mieliśmy riff i pomysł
na tekst lub melodię i od tego zaczynaliśmy.
Nie nagrywaliśmy pomysłów w naszym garażu
czy w inny sposób oraz nie pisaliśmy tekstów
do tzw. pętli.
Mimo że zaczynaliście w latach 80. jesteście
też częścią nurtu NWOTHM, do którego
należy cała masa młodych i trochę starszych
zespołów. Jak się czujecie w tej gromadzie i
co was wyróżnia spośród całej masy tych
wszystkich kapel?
Jesteśmy dumni, że jesteśmy częścią tego ruchu.
Mam nadzieję, że wspinamy się po naszej
ścieżce kariery coraz wyżej. Jesteśmy szczęśliwi,
że nasz zespół zaczyna być uważany za formację,
na którą warto zwrócić uwagę. Oczywiście,
jestem zdania, że nasza muzyka nas
wyróżnia, ale mamy nadzieję, że kiedy już
damy kilka koncertów, stanie się jasne, dlaczego
tak uważam.
Na YouTube dużą popularnością cieszy się
kanał NWOTHM Full Albums. To obecnie
jeden z najlepszych sposobów na promocje
młodej kapeli, ale nie tylko, które grają oldschoolowy
heavy metal. Drugim sposobem
są oczywiście koncerty. Co aktualnie kapela
grająca heavy metal powinna zrobić, aby
zainteresować sobą fanów?
Róbcie dobrą muzykę! Wszystko zaczyna się
właśnie od tego. Nawet przy tak dużej ilości
wydawanej muzyki, musisz mieć coś, co przykuje
uwagę fanów.
Początkowo promocję "The Hunter" prowadziliście
sami, z czasem zaczęliście współpracować
z No Remorse Records. Dlaczego
na partnera biznesowego wybraliście właśnie
tę wytwornię i jak się wam z nią współpracuje?
No Remorse to najlepsza wytwórnia dla takich
zespołów jak nasz. Są jak Megaforce
współczesnej sceny. Naprawdę trzymają rękę
na pulsie nurtu NWOTHM. Jesteśmy im wdzięczni
za pomoc oraz danie nam szansy do
wybicia się wśród tej całej masy świetnych
zespołów. Zdołaliśmy zdobyć trochę uwagi,
ale to dzięki No Remorse skierowano na nas
światło reflektorów, które okazało się bardzo
pomocne.
"The Hunter" zebrało dobre recenzje. Myślę,
że z "Blinding Force" jest podobnie...
Nie wydaje mi się, żebyśmy byli jeszcze recenzowani
przez Heavy Metal Pages....
No i tu się mylisz mój drogi kolego. Ale, ale,
zdaje się, że Covid odpuścił i teraz jest
trochę łatwiej z organizacją koncertów. Macie
już jakieś konkretne plany co do występów
na żywo?
Jeszcze nie, ale mamy nadzieję, że wkrótce
będziemy mieli coś do ogłoszenia.
Myślę, że mimo iż aktualnie jesteście nastawieni
na promocję "Blinding Force" to już
myślicie nad jego następcą. Macie może już
jakiś zarys waszego kolejnego albumu?
Będzie dużo bardziej techniczny. Myślę, że w
naszych nowych utworach nieco bardziej
zademonstrujemy nasze inspiracje Mercyful
Fate i Rush, a przy okazji jeszcze bardziej
ugruntujemy nasze unikatowe brzmienie.
Znajdzie się na nim kompozycja "Crown of
Thorns" znana z naszego dema z roku 1984.
Mamy już kilka utworów, które są bliskie
ukończenia. Zobaczymy, jak to wszystko się
ułoży.
Michal Mazur
Tłumaczenie: Szymon Tryk
INCURSION 53
HMP: Na początek pytanie, które jak podejrzewam
słyszycie ostatnio dosyć często -
trzeci album Sword był zapowiadany na koniec
2018 roku. Niektórzy już wtedy mieli
szczęście usłyszeć kilka premierowych numerów
na żywo. Dwa lata później pojawia się
singiel, a potem znowu cisza. Co się działo
przez ostatnie lata w Waszym zespole, że
Niech muzyka mówi
sama za siebie
Pamiętam swoje pierwsze zetknięcia
z muzyką Sword. O ile
nie było to dla mnie odkrycie
Ameryki, o tyle od początku zachodziłem
w głowę jak to jest,
że przekopując się przez tony zespołów z
tamtego czasu o wiele łatwiej natknąć się na formacje może
nie tyle gorsze jakościowo, co wiele trudniejsze w odbiorze.
Czego by nie mówić, oprócz świetnych riffów czy energii, muzyka
ekipy z Montrealu charakteryzuje się naprawdę sporym potencjałem komercyjnym,
który powinien zapewnić jej sporo większą rozpoznawalność. Jak się okazuje,
panowie faktycznie mieli swoje 5 minut na rodzimym rynku, ale nie wystarczająco
by wymieniać ich jednym tchem z "gwiazdami" ówczesnej sceny, typu
Armored Saint czy Metal Church. No i nie wystarczająco, by utrzymać zespół na
powierzchni burzliwych dla tradycyjnego heavy metalu wód lat 90. Teraz, gdy
Sword powraca niczym Excalibur wydobyty z kamienia, można żywić nadzieję że
coś w tym temacie się zmieni. Fani coraz częściej odkurzają nie tylko klasyczną
"Metalized", ale i naprawdę udane "Sweet Dreams". Zdaje się, że Rick Hughes i
spółka wrócili już na dobre, bo po latach od ogłoszonego powrotu, wreszcie doczekaliśmy
się kolejnego krążka, zatytułowanego po prostu "III" i wcale nie zaniża on
jakościowej poprzeczki ustawionej lata temu. Cóż, mówiąc szczerze frontman
Sword nie okazał się wybitnie rozmowny, ale trochę szczegółów i opinii na temat
rzeczonej "trójki", a także kilku niedopowiedzeń nt. historii grupy udało się z
niego wyciągnąć… Zapraszam do lektury.
W zasadzie to możnaby rozciągnąć ten czas
oczekiwania na ponad dekadę. Sword reaktywował
się już 11 lat temu. Od początku wspominaliście
o nowym albumie, pamiętam nawet
że na Waszych mediach społecznościowych
pojawiały się nagrania z prób, gdzie wyłapałem
choćby fragment z "Took My Chances",
stąd mój wniosek że pewnie byliście gotowi
do zrealizowania tego materiału sporo
wcześniej. Więc jaki był "plan A" względem
nowej płyty zaraz po Waszej reaktywacji?
Plan był taki, że nie mieliśmy żadnych planów.
Po prostu popłynęliśmy z prądem. Każdy
biorąc pod uwagę, że sprzedaż płyt drastycznie
spadła, a trasy koncertowe stały się bardzo trudne
do zarządzania, musieliśmy ograniczyć
budżet i wydać dwa teledyski. Oto rezultat.
Szczególnie chętnie zobaczyłbym wizualną
interpretację do "Dirty Pig" - czy traktować
ten tekst ogólnie czy może jest ktoś, kto powinien
odczytać go personalnie?
"Dirty Pig" odnosi się do tych, którzy idą przez
życie depcząc po innych, aby osiągnąć własne
cele. Wszyscy spotykamy w swoim życiu takie
"brudne świnie". Ta piosenka stawia w perspektywie
krzywdy wyrządzane przez tych, którzy
są prawdziwymi złoczyńcami wobec społeczeństwa.
Z tego co rozumiem całość materiału na "III"
powstała jeszcze przed rozpadem Sword?
Czy to oznacza że wyciągnęliście gotowy
materiał z szuflady i wystarczyło go "tylko"
nagrać, czy były to raczej pojedyncze pomysły?
Zaczęliśmy proces pisania od przesłuchania kilku
starych pomysłów. Niektóre zachowaliśmy,
inne nie. Do tego doszły nowe pomysły, nowe
teksty i nowe melodie. To trochę mieszanka
staroci z dużą ilością nowego.
Skoro tak, muszę przyznać że te starocie w
ogóle się nie zestarzały! Album brzmi bardzo
świeżo i jest pełen energii!
Dziękuję, to pewnie dlatego, że włożyliśmy w
to wszystkie nasze pomysły i dużo serca.
Co z trzema utworami, które ukazały się premierowo
na kompilacji z 2006 roku (mam na
myśli: "Get It While You Can", "Leather
Lust" i "If You Want It")? Czy jest szansa że
pojawią się kiedyś na innych wydawnictwach?
Te bonusowe utwory zostały wydane bez naszej
zgody i pozwolenia. Tak, nagraliśmy je, ale
nigdy nie mieliśmy zamiaru ich wydać. To decyzja
wytwórni płytowej.
Pokusicie się na zrealizowanie dla nas czegoś
a la "making of" z przygotowań studyjnych
płyty?
Zaczęliśmy pracować nad piosenkami w domowym
studiu, które zbudowaliśmy w garażu i
to niezbyt odizolowanym. Było więc zimno i
wszędzie unosił się zapach gazu, oleju i brudu.
Żadnych luksusów. To był totalny powrót do
korzeni.
54
kazaliście czekać fanom tak długo?
Rick Hughes: Ze względu na sytuację pandemiczną
musieliśmy zatrzymać presję i poczekać,
aż stanie się ona przeszłością. Nie chcieliśmy,
aby nasz album wyszedł w czasie, gdy
świat był poddany blokadzie.
SWORD
Foto: Sword
miał swoje sprawy do załatwiania więc czas
płynął tak jak zawsze... i powoli, i szybko.
Na single promujące nowy album wybraliście
chyba najchwytliwsze utwory (choć wg mnie
"Bad Blood" ma ogromny potencjał by stać się
hitem na miarę "F.T.W." czy "Children of
Heaven") i zrealizowaliście do nich przyjemne
dla oka klipy. Ale muszę przyznać, że aż się
prosi, żeby dodać do nich jakiś element fabularny,
jak to miało miejsce przed laty w
"Trouble Is".
Zrobienie teledysku jest bardzo kosztowne, a
Skoro wyjaśniliśmy już kwestie z historii najnowszej,
to chciałbym teraz zajrzeć do bardziej
zamierzchłej przeszłości - ale nawiązując
do nowej płyty. Zaintrygował mnie tekst
do "Unleashing Hell", bo z początku pomyślałem
że opisujecie w nim pośrednio narodziny
Sword - ale te miały przecież miejsce 6
lat wcześniej?
Narodziny Sword przypadają na początek lat
80-tych. Do 1986 roku wydaliśmy album i zrobiliśmy
co najmniej 500 koncertów, ale ten tekst
jest autobiograficzny.
Czy faktycznie, tak jak to jest w tekście były
to dla Was czasy przebiegające pod znakiem
"sex, drugs and rock and roll"? Domyślam się
że gdy jesteś w trasie z takimi postaciami jak
Lemmy czy chłopaki z Metalliki, było to nie
do uniknięcia? (śmiech)
Jak wszyscy młodzi ludzie którzy mają przed
sobą życie, tak i my doświadczyliśmy wiele. Ale
podróż jeszcze się nie skończyła, więc pewne
próby i trudności będą kontynuowane, tyle że
w bardziej trzeźwej formie.
Śpiewacie o tym niejako z nostalgią (nawet
gdy mowa o kokainie, łatwych dziewczynach,
czy bójkach), ale tak na poważnie - co z perspektywy
czasu myślicie o takim stylu życia?
Z jednej strony bez niego i energii która mu
towarzyszyła nie ma ogromnej części rockowej
i metalowej kultury którą tak kochamy,
ale z drugiej - nie ma się co oszukiwać - doprowadziło
to masę ludzi do kompletnego upadku.
Nostalgia jest wszędzie. Wszyscy mamy do
opowiedzenia jakąś historię, niektóre są ładniejsze,
inne brzydsze, ale to nasze dzieje. Jeśli
mamy opowiedzieć jakąś historię, to równie
dobrze możemy opowiedzieć naszą.
Skoro mowa o ekscesach i przygodach, Bardzo
zaciekawiła mnie anegdota o tym, jak zostałeś
aresztowany za noszenie karwasza w
klubie The Moustache. Opowiedz proszę jak
to dokładnie było? I jak zakończyła się ta historia?
W tamtych czasach intensywnie koncertowaliśmy
tutaj, w Quebec. Nosiłem rekwizyt sceniczny,
który w tamtych czasach był nielegalny
i trzeba było być prawnikiem, żeby o tym wiedzieć.
To była bransoletka z ćwiekami. Każdy
metalowy zespół miał ją na sobie, więc kiedy
wyszedłem złapać trochę świeżego powietrza
na zewnątrz budynku w przerwie między dwoma
setami, policjant przejeżdżający obok aresztował
mnie na miejscu. Koncert musiał odbyć
się beze mnie, więc moja młodsza siostra
dokończyła występ jak zawodowiec. Rano wypuścili
mnie z więzienia.
W waszych dziejach fascynuje mnie szczególnie
jeszcze jeden fakt - niesamowicie mało
jest zespołów, które przetrwałyby tyle lat w
niezmienionym składzie. Po pierwsze chciałbym
żebyście potwierdzili - czy naprawdę od
1980 roku w szeregach Sword nie zaszła ani
jedna zmiana personalna?
Sword to od zawsze ta sama czwórka przyjaciół.
Znamy się od liceum, a Sword to nasz
pierwszy zespół.
Jak myślisz, w czym tkwi sekret tej trwałości?
Kiedy znajdziesz dobrą chemię z pewnymi ludźmi,
trzymaj się tego, bo to się zdarza bardzo
rzadko w życiu.
Na Waszej stronie internetowej czytamy, że
gdy "…rozpoczęliście pracę nad swoim trzecim
albumem. Rozpętało się piekło i nastąpiło
rozstanie…". Nigdy nie dotarłem do żadnego
wyjaśnienia, czym owe piekło było?
Słowem - co doprowadziło do rozpadu Sword
w 1989 roku?
To była mieszanka gorączkowego życia z rodziną
i przyjaciółmi, plus przemysłu muzycznego
przechodzącego zmiany, wraz z nadejściem
grunge.
Z tym okresem wiąże się jeszcze jedna nieścisłość
- metal archives podaje lata Waszej
ówczesnej aktywności od 1980 do 1995 roku.
Gdy patrzę na Waszą aktywność koncertową,
widzę że ustała już w 1989 roku i została
wznowiona na jeden występ w 1996 roku.
Więc jak to było?
Byliśmy przyjaciółmi od zawsze, więc to nigdy
nie miało jako takiego końca. Nadal tworzyliśmy
razem muzykę pod innymi pseudonimami,
ale w głębi duszy wiedzieliśmy, że nadejdzie
dzień, w którym ponownie "uniesiemy
miecz".
Skoro już mowa o nieomylnej Encyclopaedia
Metallum, to znajduję tam informację, o
alternatywnej nazwie zespołu, czyli Sword of
Justice - to fakt czy mit?
Zawsze nazywaliśmy się Sword. Ale dobrze pamiętam,
że gdy magazyn Kerrrang, robił pełną
stronę na podstawie naszego koncertu w legendarnym
Hammersmith Odeon w Anglii, gdy
otwieraliśmy występ Motörhead, nagłówek
brzmiał "Sword of Justice".
Foto: Sword
Jeśli nie macie nic przeciwko, chciałbym żebyśmy
zabawili się nieco w "co by było gdyby".
Czy jesteście w stanie popuścić wodze
fantazji i przedstawić swoją wizję, jak mogłaby
wyglądać Wasza trzecia płyta, gdyby
została wydana w latach 90.? Mam na myśli
to, jak reagowaliście na pojawiające się wówczas
trendy w muzyce - z jednej strony grunge,
z drugiej zdobywająca Europę ekstrema.
Czy sądzicie że te gatunki mogłyby wpłynąć
na Waszą muzykę, gdybyście nagrywali ją w
tamtym czasie?
To był po części powód, dla którego przestaliśmy
nagrywać. Nie chcieliśmy iść w grunge i nie
chcieliśmy iść w ekstremę. Wydaje mi się, że
potrzebowaliśmy przerwy.
Pytam o to również dlatego, że na "Sweet
Dreams" słychać pewien zwrot w stronę zróżnicowania,
jeszcze większy nacisk na przebojowość
i jakąś odpowiedź na to, co działo się
na ówczesnej scenie. Słuchając np. "Life on
the Sharp Edge", mam spostrzeżenie że to
takie spotkanie Metal Church ze Skid Row -
czy był to świadomy zabieg?
Wcale nie. Podchodzimy do muzyki jak do formy
sztuki, która nie ma granic. Czasami lepiej
jest milczeć niż się powtarzać.
Mam wrażenie że "III" odwołuje się znacznie
wyraźniej do "Sweet Dreams", co mnie cieszy.
Głównie dlatego, że o ile "Metalized"
jest płytą dość dobrze znaną w środowisku
metalowym (żeby nie powiedzieć kultową), o
tyle mam wrażenie, że jego następca przeszedł
niemal bez echa. Jeśli mam być szczery
do niedawna sam żyłem w nieświadomości o
istnieniu tej płyty. To dosyć zastanawiające,
bo to naprawdę bardzo dobry materiał.
Dokładnie o to mi chodzi - gatunki muzyczne
przychodzą i odchodzą. Kiedy wydaliśmy
"Metalized" w 1986 roku, był to zenit tradycyjnego
heavy metalu. W 1989 i na początku
lat 90-tych był on już u schyłku swojego cyklu.
A zaczynał się pojawiać grunge.
I znów wracamy do Waszego reunionu - muszę
przyznać, że choć nigdy nie wątpiłem że
jesteście zespołem kultowym, to jednak postrzegałem
Was jako taki "ukryty klejnot"
amerykańskiego metalu lat 80. Tymczasem
widząc zainteresowanie jakim cieszycie się po
powrocie, byłem nieprawdopodobnie mile zaskoczony!
Gdy patrzyłem np. na zdjęcia i
nagrania z Club Soda w Montrealu sprzed
czterech lat, pomyślałem że wygląda na to, że
Wasza ojczyzna nie zapomniała o Was i
umiała oddać legendzie należną cześć!
Nasi fani są wierni i głośni. To sprawia, że podczas
koncertów na żywo dzieją się wspaniałe
rzeczy.
W czasie "nowej ery Sword" nastąpiła jeszcze
jedna zastanawiająca mnie przerwa - między
rokiem 2012 a 2017 nie odnotowałem żadnego
Waszego występu na żywo.
Powoli i starannie przygotowywaliśmy powrotny
album, a w międzyczasie wciąż nagrywaliśmy
i koncertowaliśmy z innymi projektami.
Zbliżając się już do końca wywiadu, nie
chciałbym żebyście pozostali w poczuciu że
zrobiłem Wam wielkie przepytywanie z historii,
więc zapytam Was jeszcze o przyszłość
- tym bardziej że wszystkich nas ona bardzo
ciekawi. Macie już jakieś plany na najbliższy
czas? Jak będziecie promować płytę? Może
zechcielibyście wybrać się za ocean? Bylibyście
bardzo mile widziani w Polsce!
Nasza filozofia to: "niech muzyka mówi sama
za siebie". Więc zamierzamy pozwolić albumowi
trochę pożyć swoim życiem i będziemy
czekać na oferty, które pojawią się na naszej
drodze. I tak, bardzo chcielibyśmy przyjechać
do Polski.
Piotr Jakóbczyk
SWORD 55
Jeśli dusić, to z wyczuciem
Pamiętacie Stormhunter? W 2014 roku Niemcy rekomendowali ich trzeci
longplay pt. "An Eye for an I". Mijały lata, a żadna kolejna płyta z ich strony się
nie pojawiała. Taki stan rzeczy ciągnął się aż do grudnia 2020 roku, kiedy wyszło
EP "Ready for Boarding" z trzema nowymi kawałkami i z jednym coverem. Fani
Helloween i Gamma Ray nabrali apetytu na pełen longplay, ale obecnie jak go nie
było, tak nadal nie ma. W sierpniu 2022r kazała się za to kolejka EPka "Strangle
with Care", tym razem nieco dłuższa i zawierająca pięć autorskich kompozycji. Do
tego longplay wciąż jest zapowiadany. Mamy nadzieję, że okaże się co najmniej
równie fajny. Tymczasem przypominamy Stormhunter słowami jego założyciela i
gitarzysty, Stefana Müllera.
HMP: Cześć. Jak się masz?
Stefan Müller: Ogólnie dobrze. Dzisiaj byłem
zajęty porządkowaniem mieszkania, bo ostatnio
przeprowadziłem się z powrotem do okolic
Balingen z miejscowości Freiburg im Breisgau
(Baden-Württemberg, południowo-zachodnia
część Niemiec, obok granicy Niemiec z Francją,
Szwajcarią i Lichtensteinem - przyp. red.).
Te miejscowości zapiszą się w historii
niemieckiego metalu dzięki Bang Your Head
Festival oraz działalności Stormhunter. W
przyszłym roku obchodzicie ćwierćwiecze istnienia
zespołu.
Bo ja wiem, ćwierćwiecze? Mieliśmy przerwę
między 2002 a 2007 rokiem. Nie przejmujemy
się wiekiem. W 2021r. wydaliśmy specjalną,
winylową edycję naszego drugiego longplay'a
pt. "Crime And Punishment" z okazji
dziesiątej rocznicy jego ukazania się, ale nie
planowaliśmy specjalnie tego wznowienia.
Okładka przedstawiała pierwotną grafikę w
kolorze, która nigdy wcześniej się nie ukazała
(okładka "Crime And Punishment" w 2011r.
była czarno-biała). Nie zmienialiśmy brzmienia
płyty, a jedynie nadaliśmy barw oprawie
graficznej, zaś sam dysk przygotowaliśmy w
postaci "picture LP". Fajnie, ale nie podniecamy
się na zasadzie: "wow, rocznica, zróbmy
coś wyjątkowego!".
Jak miewa się Wasz perkusista Andreas
Kiechle?
Znacznie lepiej, niż jeszcze niedawno. Gra już
z nami. Ostatnio w ramach sprawdzenia własnej
formy wystąpił na gigu lokalnego zespołu
popowego. Bardzo mu zależy, jest niezwykle
zmotywowany. Planowaliśmy zagrać w tym
roku pięć koncertów, z czego odbędzie się
tylko ostatni, dnia 10 grudnia 2022, w ramach
Foto: Stormhunter
Endtimefestival w Brackenheim. Damy radę
pokazać się przynajmniej na tym jednym. Następnie
porozmawiamy o planach na rok
2023.
Stormhunter nie wydał jeszcze pełnego,
czwartego albumu, ale Wasze dwie najnowsze
EP-ki: "Ready for Boarding" (2020) i
"Strangle with Care" (2022) zawierają materiał
o łącznej długości trzydzieści osiem
minut. Praktycznie wychodzi więc na to, że
ukazał się czwarty longplay, ale podzielony
na dwa krótsze wydawnictwa.
Możesz tak powiedzieć. Niezależnie od tego,
nagraliśmy również kolejną dużą płytę.
Utwory z "Strangle with Care" rejestrowaliśmy
w tym samym czasie, co następny LP. Nie
ukończyliśmy jednak całości, ponieważ zabrakło
wolnych terminów w studiu. W pewnym
momencie postanowiliśmy skupić się na EP, a
LP dokończyć później. Chcieliśmy coś wydać,
bo czas zbyt szybko uciekał po ukazaniu się
"Ready for Boarding". Musimy jeszcze dograć
detale, zmiksować i dokonać masteringu dużego
albumu. Postępy prac zależą od dostępności
studia. Będziemy też szukać firmy fonograficznej.
Kusiło Was, żeby w poszczególne dni pozostawać
więcej godzin w studiu i dokończyć
wszystko?
Nie wybieramy się do studia z planem rejestracji
dwóch utworów za jednym zamachem, a
reszty przy innej okazji. Nagraliśmy wszystko,
co mieliśmy, w jednym ciągu. W przeciwieństwie
do niektórych innych zespołów, nie gramy
wszyscy razem w studiu, tylko nad każdym
instrumentem pracujemy oddzielnie. Zaczynamy
od perkusji. W dwóch przypadkach ("Paralyzed"
z nowego EP oraz utworu, który dopiero
się ukaże) zarejestrowaliśmy gary, mimo
że ani liryki, ani partie gitar nie zostały jeszcze
w pełni ukształtowane. Potrzebujemy całego
dnia, aby ustawić i omikrofonować zestaw perkusyjny.
Gdy już to zrobimy, Andreas nagrywa
w mig. Potrafi ukończyć dwa numery w
godzinę. Uznaliśmy więc, że najlepiej zrobić
całą perkę za jednym zamachem. Gdybyśmy
nie ukończyli "Paralyzed", to nic, najwyżej
ścieżki pozostałyby niewykorzystane. No ale
wyszło świetnie. W związku z tym, nie budzi
się w nas żadna pokusa, żeby przesiadywać
dłużej w studiu. "Oh, zostańmy godzinę dłużej, to
będziemy mieć extra utwór" - nie myślimy w taki
sposób. Jeśli powstaje dodatkowy numer, to
należycie się nim zajmujemy, nie na szybcika.
Przeznaczamy na wszystko dokładnie tyle
czasu, ile potrzeba, byśmy czuli się w pełni
usatysfakcjonowani z rezultatów. Wyjątkowo,
Andreas usłyszał francuski utwór z nadchodzącej
płyty po raz pierwszy dopiero w studiu
i zabrał się za niego od ręki. Nagraliśmy bębny,
a dopiero później kombinowaliśmy, żeby
wszystko do siebie pasowało.
Jak trudnym wyzwaniem było dla Andreasa
nagrywanie perkusji do nowego utworu, którego
nigdy dotąd nie słyszał, tak od ręki?
Przedstawiając nowy utwór, zaskoczyłem go.
Na początku zareagował: "oh, Stefan, co Ty w
ogóle robisz?" (śmiech). On uwielbia tworzyć.
Nie sądzę, żeby sprawiło mu to szczególną
trudność. Nie wywarłem na nim wtedy presji,
żeby koniecznie zrobił swoje tego samego
dnia. Tylko zaproponowałem, a on doskonale
sobie poradził.
56
STORMHUNTER
Ile nowych utworów napisaliście?
Na LP wejdzie jedenaście, w tym intro i outro,
czyli dziewięć regularnych kawałków z lirykami.
Zostaną one utrzymane w typowym dla
nas stylu, z jedną lub dwiema niespodziankami,
które nie zaskoczą fanów znających całą
naszą twórczość, lecz jeśli ktoś poznał Stormhunter
niedawno, to może uznać, że eksperymentujemy.
Czasami dają u nas znać wpływy
thrash metalu, a innym razem melodic metalu.
Stylistycznie LP przypomina EP.
Z tym, że Wasze dwie ostatnie EP-ki są bardzo
zróżnicowane. Owszem, brzmią jak
Stormhunter, ale poszczególne utwory pokazują
różne Wasze oblicza. Ponadto w dwóch
kawałkach przejąłeś rolę wokalisty i zaśpiewałeś
po francusku.
Tak, i dla fanów to nowość. Ale nie dla mnie.
Jestem pół-Niemcem, pół-Francuzem z pochodzenia
i sporo w życiu pisałem po francusku.
Nie mieliśmy dotąd okazji, by wykorzystać
moje francuskie liryki w Stormhunter. Podczas
koncertów graliśmy cover Trust "Antisocial".
Świetnie się bawiłem, śpiewając go, dlatego
nagraliśmy go na "Ready for Boarding".
Następnie wykonaliśmy jeden francuskojęzyczny
utwór na "Strangle with Care" oraz
jeden na nadchodzący longplay.
Jakim kluczem kierowaliście się podczas
podejmowania decyzji, które numery wejdą
na EP, a które na LP?
Nie jest to koncept, ale w pewnym sensie,
longplay posiada temat przewodni, mianowicie
"śmierć". Podchodzimy do niej z różnych
perspektyw, dobrych lub złych. Utwory z EPek
nie pasowały do tej formuły, bo na przykład
"Headbanger's Ball" to wesoły utwór.
"Balles Masquées" też podejmuje kompletnie
inny temat. Nie chcemy umieszczać więcej niż
jednego numeru po francusku na żadnej płycie,
ponieważ wolimy zachować ich wyjątkowość.
Czy wierzysz w to, że wesoły utwór nie
pasuje do zagadnienia śmierci, skoro różne
kultury różnie interpretują przemijanie, np.
Meksykanie cieszą się, że zmarła osoba
odchodzi do lepszego świata.
Zależy. Ktoś ma prawo uznać, że "Headbanger's
Ball" zachęca do wesołego imprezowania,
jakby jutro miał skończyć się świat. W
porządku, ale nie taka jest nasza intencja.
Foto: Stormhunter
Foto: Stormhunter
Niemniej, przedstawiamy w tekstach kilka
różnych podejść do tematu śmierci. Zauważamy,
że może ona zwiastować ulgę. Dla mnie
to jest osobisty temat. W ostatnich latach straciłem
wielu członków mojej rodziny. Skłoniło
mnie to do przemyśleń na temat życia, śmierci
i priorytetów. Nie panikuję, tylko staram się
myśleć rozważnie. Koncept tematyczny albumu
jest dość luźny, pojawiają się w nim też
wątki poboczne.
Jakie różnice w podejściu do śmierci zauważasz
pomiędzy niemiecką a francuską kulturą?
W obu krajach dominują różne wzorce kulturowe,
ale uważam, że kulturę jednostki w największym
stopniu kształtuje rodzina, a nie
kraj zamieszkania. Fakt, że mój ojciec był
Niemcem, a moja mama Francuzką, ale trudno
byłoby mi rozdzielać, które spośród moich
poglądów są niemieckie, a które francuskie.
Mogę powiedzieć, że w obu krajach żyje się
inaczej, a jak się umiera? Trudno powiedzieć.
Wydaje mi się, że tak samo. Nie słyszałem o
zasadniczych różnicach w podejściu do śmierci
we Francji i w Niemczech. W dzieciństwie
uczęszczałem na nabożeństwa do kościołów
katolickich w tych dwóch krajach. Francuskie
msze bardziej mnie przerażały. Stare dzieje.
Nie chodzę do kościoła, odkąd dorosłem.
Jak należy rozumieć tytuł "Strangle with
Care"?
To tylko zabawa ze słowami. Prawdopodobnie
znasz taką płytę Nuclear Assault "Handle
with Care" (1989). Nasz pomysł narodził się
wieki temu. Dopasowaliśmy do niego okładkę.
Nie kryje się za nim żadne podwójne przesłanie,
ale pozostawiamy interpretację słuchaczom.
Każdy może inaczej zrozumieć tytuł, w
zależności od osobistych doświadczeń życiowych.
Możesz powiedzieć, że wszędzie na
świecie zwykli ludzie są poddawani opresji
przez tyranów, którzy powinni mieć się na
baczności, bo pewnego dnia może odbić im się
to czkawką. Takie ostrzeżenie pasuje do wielu
różnych sytuacji.
Ze słowami w nawiązującym do Running
Wild tytule "Ready for Boarding" też się bawiliście?
Nie każdy prawidłowo je zrozumiał. Nawiązywaliśmy
w nich do okładki, a jednocześnie do
problemów z organizowaniem koncertów.
Muzycznie inspirowaliśmy się Running Wild,
ale przesłanie nazwy "Ready for Boarding"
wykraczało poza tą inspirację, wkraczając w
mroczne rewiry. Ten tytuł faktycznie miał podwójne
znaczenie.
Pozwól, że powrócę jeszcze do utworu
"Headbanger's Ball", ponieważ znalazłem
gdzieś informację, że najpierw przyniosłeś
wraz z perkusistą Andreasem Kiechle połowę
utworu, a dopiero później cały zespół dopracował
go do obecnej postaci. Jak właściwie
wyglądała jego ewolucja?
Zazwyczaj piszę i aranżuję całą muzykę. Następnie
przesyłam demo z elektroniczną perkusją
do Andreasa, dzięki czemu on może sobie
wyobrazić, jak powinny brzmieć jego partie.
W tym przypadku miałem pomysł na
część utworu, aż do solówki gitarowej. Chciałem
usłyszeć to zagrane z prawdziwą perkusją,
zanim rozwinę dalszą część. Andreas odegrał
ogromną rolę w powstawaniu "Headbanger's
Ball". Już wcześniej zdarzało mu się nadawać
kawałkom całkowicie nowy kierunek, gdyż
czasami wpada na własne pomysły. Lubię, gdy
to robi. Chciałem więc usłyszeć jego bębnienie
w "Headbanger's Ball". Zagraliśmy wspólnie
od początku do końca, a kiedy nadeszła pora
na solo, po prostu powtórzyliśmy całość od
nowa. Tak już zostało. Jeśli się wsłuchasz, na
pewno zauważysz, że po solówce powtarzamy
STORMHUNTER
57
wcześniejsze motywy. Żadnych fajerwerków,
gramy dokładnie to samo. W naszym odczuciu
tak brzmi idealnie.
Czasami odnoszę wrażenie, że Andreas gra
zbyt gęsto, np. w utworze "Mind Odyssey".
Możliwe, ale ja słuchając muzyki nigdy nie
koncentruję się na pojedynczym instrumencie.
Dla mnie liczy się całokształt kompozycji i jej
feeling. Jestem w pełni zadowolony z "Mind
Odyssey". Nie wiem, czy odpowiedziałem na
Twoje pytanie.
Zmierzałem do spostrzeżenia, że postrzegam
Stormhunter jako zespół balansujący
pomiędzy tradycyjnym heavy metal a europejskim
powerem. Wasze nowe EP skłania się
zdecydowanie bardziej ku temu drugiemu gatunkowi.
Rozumiem, ale my w ogóle nie zastanawiamy
się nad takimi rzeczami. Trudno byłoby mi
jednoznacznie zaklasyfikować twórczość
Stormhunter. Słychać u nas inspiracje speed
metalem, thrashem, heavy, powerem, itd.
Poza tym definicje tych gatunków też się
zmieniały na przestrzeni dekad. Jeśli obecnie
powiesz "power metal", większość ludzi pomyśli
o tandetnych klawiszach, a my na takich
nie gramy. Uważamy Stormhunter za zespół
heavy metalowy. Owszem, lubimy melodie,
ale muszą być podane na surowo.
Foto: Stormhunter
Ale przecież słychać, że tempo w "Mind
Odyssey" jest bardziej podkręcone niż w typowym
heavy metalu.
Oczywiście, jednak nie analizujemy tego formalnie.
Lubię improwizować na gitarze, cieszę
się, gdy wpadnie mi fajny riff, utrwalam go i
później wykorzystuję, bądź nie. Czasami
śpiewam w nocy riffy do telefonu (śmiech).
Nigdy jednak nie kalkuluję: "czas na napisanie
speed metalowego utworu", albo "czas na dodanie
bardziej doomowego motywu". Istnieją numery
Stormhunter, które zaczynają się powoli i
kończą się powoli. Utwór tytułowy "Crime
And Punishment" przez prawie trzy minuty nie
powala prędkością, a dopiero w dalszej części
przeradza się w galopadę. Na następnej płycie
usłyszysz kawałek, który nazwiesz doomem,
epickim metalem, lub jeszcze inaczej, nie
wiem jak. Powstał naturalnie. Nosiłem w
głowie jakieś specyficzne zdanie, bądź melodię
- nie wytłumaczę procesów stojących za komponowaniem,
zwyczajnie pomysły same wpadają.
Nie istnieje reguła. Bywają mniej kreatywne
miesiące, jak i okresy, gdy każdego dnia
tworzę mnóstwo świetnych rzeczy. Możliwe,
że zależy to od mojego samopoczucia i nastroju.
Czy jesteście zadowoleni z reakcji słuchaczy
na "Strangle with Care"?
Nie mieliśmy okazji zagrać jeszcze nowego
materiału na żywo, więc nie widzieliśmy
reakcji fanów. Oczywiście, dostajemy recenzje
i komentarze znajomych, ale nie widzieliśmy
jeszcze na oczy reakcji publiczności. Cóż,
myślę, że "Strangle with Care" się podoba
(Stefan wzruszył ramionami - przyp. red.).
Niektórzy recenzenci zarzucają nam, że nie
robimy nic nowego. Wygląda na to, że najlepiej
trafiamy do tych, którzy cenią old schoolowy
metal, typu Running Wild lub Helloween.
Zdajemy sobie z tego sprawę. Nie
staramy się na siłę zaimponować oryginalnością,
ani na siłę zadowolić innych ludzi. Gramy
to, czego sami chcielibyśmy słuchać. Jeśli
innym się podoba, to fajnie. Gdyby ktoś skomentował,
że nie lubi "Strangle with Care",
odpowiedzielibyśmy, że w porządku, ale nagraliśmy
tą płytę w pierwszej kolejności dla
siebie, dokładnie tak jak chcieliśmy. Nie ogranicza
nas presja zewnętrzna.
No i prawidłowo. Jak wyglądają Wasze plany
koncertowe?
Przetestujemy naszą formę koncertową w
grudniu w Brackenheim. W tym momencie
nie mamy sprecyzowanych dalszych planów.
Zobaczymy. Musieliśmy odwołać kilka występów,
ale promotorzy wykazują zainteresowanie,
żebyśmy zagrali w tych samych miejscach
w przyszłym roku. Będziemy z nimi rozmawiać
o szczegółach na początku 2023 roku.
Komponujesz następne utwory?
Mam już następne, ale na razie trzymam je dla
siebie. Najpierw skończmy zapowiadany longplay.
Wszystko w swoim czasie. Nigdy nie
graliśmy na żywo utworów z EP "Ready for
Boarding" ani z EP "Strangle with Care", nie
możemy się doczekać sposobności. Wprowadzimy
też do setlisty przynajmniej jeden numer
z następnego LP. Nie wspominając już o
tym, że mamy rozmaite zobowiązania rodzinne
i chcemy spędzać czas z bliskimi. Dlatego
nagrywam w domu demówki, ale jest jeszcze
zbyt wcześnie, żeby rozmawiać o dwóch przyszłych
LP.
Podsumowując, liczymy w przyszłym roku
na jeden longplay Stormhunter i na koncerty.
Może pojawicie się w Polsce?
Byłoby wspaniale zagrać w Polsce. Jak dotąd,
poza Niemcami wystąpiliśmy tylko jeden raz
we Francji i jeden raz w Belgii. Mam kontakty
we Włoszech, więc możliwe, że wkrótce tam
pojedziemy. Okaże się. Możemy sobie planować,
a życie pisze własne scenariusze (śmiech).
Sam O'Black
Foto: Stormhunter
58 STORMHUNTER
sword & sorcery. Na pierwszy rzut poszedł
"Excalibur" z 1981 r. W czasie jego oglądania
miałem spostrzeżenie, że mógłbym wyłączyć
dźwięk w telewizorze i użyć dowolnego Waszego
albumu jako ścieżki dźwiękowej!
(śmiech) Czerpiecie inspiracje z kinematografii?
Rzeczywiście bardzo lubię te filmy, ale myślę,
że to przypadek, bo czerpiemy z tych samych
lub podobnych inspiracji co autorzy filmów, a
nie bezpośrednio z ich dzieł. Czytam dużo literatury
arturiańskiej i jestem głęboko zainteresowany
magią i tajemnicami tej krainy. Zawsze
znajdą się artyści, którzy wyrażają swoje
przywiązanie i dopasowanie do mitycznych i
heroicznych archetypów oraz chcą badać i portretować
tę sferę wyobraźni.
HMP: Witaj Christian! Na wstępie składam
na Twoje ręce gratulacje i serdeczne życzenia
z okazji jubileuszu 20-lecia zespołu!
Mam wrażenie, że Dark Forest niczym wino
dojrzewa i z wiekiem nabiera coraz większej
siły! Ostatnie lata to chyba największa
"hossa" w historii zespołu?
Christian Horton: Witam, dziękuję bardzo!
Tak, zauważyliśmy rosnące zainteresowanie
zespołem w ciągu ostatnich kilku lat. Zaczęło
się ono od wydania "Beyond the Veil" w 2016
roku i myślę, że od tego czasu stopniowo wzrasta
z każdą płytą. Oczywiście nadal jesteśmy
bardzo undergroundowym zespołem, ale to
wspaniałe, że docieramy do coraz większej
liczby osób, które potrafią docenić naszą muzykę.
Wiejskość i Wolność
Jak ten czas leci! Czy Wam też nie mieści się w głowie, że dożyliśmy już
lat, w których kolejni przedstawiciele tego "młodziutkiego ruchu" o nazwie Nowa
Fala Tradycyjnego Heavy Metalu będą obchodzić jubileusze 20-lecia? A skoro jubileusze,
to i różnego rodzaju celebracje. Brytyjczycy z Dark Forest na ten przykład
wydali z tej okazji minialbum "Ridge & Furrow". Forma jak się zdaje niepozorna,
a jednak przestrzegam by jej nie przegapić! Nie zbrakło tu bowiem dobrej
jakościowo muzyki, odwołań do minionych dwóch dekad historii zespołu i wszechobecnego
"ducha Albionu", którego ekipa Christiana Hortona potrafi zaklinać w
dźwięki jak mało kto. Myślę jednak, że zamiast przydługich wstępów, najlepiej do
sięgnięcia po ten krążek zachęci Was rozmowa z jego głównym twórcą.
Chyba nie przesadzę gdy powiem, że Wasza
dyskografia wręcz obfituje w minialbumy.
Zawsze ciekawią mnie idee czy motywacje
ich wydawania, bo bywają one bardzo różne.
Jak było w przypadku "Ridge & Furrow"? 25
min materiału to już całkiem sporo, w zasadzie
jeszcze 2-3 utwory i moglibyście zrobić z
tego LP.
Cóż, pierwotnym pomysłem na uczczenie
dwudziestolecia było zrobienie kolekcji re-recordingów
z katalogu naszych utworów, ale nikomu
z nas się on nie spodobał. Wydawał się
dość nudny i bezsensowny. Woleliśmy drogę
opublikowania nowych numerów, aby pokazać,
że wciąż jesteśmy aktywni, kreatywni i
patrzymy w przyszłość. W 2020 roku pisałem
materiał, po którym czułem, że mógłby być
wykorzystany do małej EPki lub singla. To
były wtedy tylko dwie piosenki: "Skylark" i
"The Golden Acre" - obie miały szczególny klimat
wiejskości i wolności. Nasza wytwórnia
chciała, aby na płycie znalazło się więcej niż
tylko dwa utwory, więc napisałem też piosenkę
tytułową, a Pat dopisał akustyczny numer.
Przez chwilę zastanawiałem się nad porzuceniem
tego projektu i przekształceniem go w
pełnowymiarowy album, ale wydawało mi się,
że te nowe utwory mają szczególną atmosferę,
że należą same do siebie, czułem, że reprezentują
pewną specyficzną epokę, która zostałaby
utracona, gdyby czas minął i powstał pełen
album. Postanowiliśmy dopełnić materiał jednym
re-recordingiem naszego klasyka i tak oto
EPka została ukończona.
"Ridge & Furrow" nastroiło mnie do przypomnienia
sobie kilku klasyków kina z gatunku
Chyba jako najbardziej reprezentatywny
soundtrack do wspomnianego filmu wskazałbym
Wasz debiut, jako ten najsurowszy, w
moim mniemaniu wyjątkowo epicki i potężny.
Ostatnie albumy zilustrowałbym znowu
czymś mniej majestatycznym, a bardziej
przygodowym, w stylu "Ladyhawke" albo
"Robin Hood: Prince of Thieves". Czy to
tylko moje spostrzeżenie, że Dark Forest było
kiedyś nieco bardziej "dark", a jego "epickość"
zdaje się przekształcać w "baśniowość"
otoczoną bardziej pozytywnym vibe'm?
Nie jestem pewien. Myślę, że na ostatnich
dwóch albumach napisaliśmy jedne z najbardziej
epickich utworów. "Lore of the Land" i
"Oak, Ash & Thorn" są w moim odczuciu dość
epickie, ale rozumiem do czego zmierzasz. Dla
mnie każdy album ma swój szczególny feeling
i koloryt czy atmosferę. Debiut był zdecydowanie
surowy i może nawet trochę naiwny.
Inne albumy, takie jak "The Awakening", po
przemyśleniu sprawiają wrażenie mrocznych,
podczas gdy "Beyond the Veil" jest bardziej
intensywny. Myślę, że to wszystko kombinacja
tego, w jakim nastroju jesteś podczas procesu
pisania, a także tego, jak wiele muzycznej
współpracy ma miejsce.
Czy macie jakieś dodatkowe plany lub niespodzianki
związane z jubileuszem?
1 października zorganizowaliśmy imprezę z
odsłuchem EP, w lokalnym pubie w South
Staffordshire, gdzie fani i przyjaciele zostali
zaproszeni na noc z heavy metalem przy ognisku
i prawdziwym piwie Ale. Był to pub, w
którym graliśmy koncerty na początku naszej
działalności, więc ma on specjalne miejsce w
naszych sercach i był idealny na obchody dwudziestej
rocznicy istnienia.
Foto: Dark Forest
Taki klimat wyłapuję już konsekwentnie,
szczególnie od czasu "Beyond the Veil". Czy
można powiedzieć, że był to moment w
którym ostatecznie odnaleźliście pewien kierunek
brzmienia którym chcecie podążać, czy
raczej widzicie się jako zespół wciąż poszukujący?
Tak. To był punkt zwrotny, ponieważ to właśnie
wtedy zaczęliśmy pisać więcej jako zespół,
z dużym wkładem Pata i Josha, i myślę, że to
miało wpływ na brzmienie i klimat muzyki.
Jednak niekoniecznie sądzę, żeby wszystko to
było wesołe i pozytywne. Utwory takie jak
"Ridge & Furrow" czy nawet "Eadric's Return"
mają w sobie pewną melancholię. Powiedziałbym,
że nigdy tak naprawdę nie byliśmy po-
DARK FOREST 59
szukujący i tak naprawdę nigdy nie osiądziemy.
Zawsze pisaliśmy i graliśmy z głębi serca i
tak jak wszyscy się zmieniamy i doświadczamy
życia, tak i nasza muzyka będzie się zmieniać
z płyty na płytę, odzwierciedlając naszą życiową
podróż, ale zawsze pozostanie Dark Forest.
Foto: Dark Forest
Chwilkę o tekstach - po nawet pobieżnej
analizie treści zawartych na "Ridge & Furrow",
pierwsze co nasuwa się na myśl to
umiłowanie do ziemi z której pochodzicie.
Można więc powiedzieć że główną inspiracją
był tu pewien rodzaj patriotyzmu? A może
po prostu stawiacie na podobną tematykę
dlatego że historia, krajobraz czy mitologie
związane z Waszą ojczyzną zwyczajnie dostarczają
dobrego kontentu?
Główną inspiracją dla tej EP były spacery po
wsiach, które kontynuowałem przez większość
2020 i 2021 roku. Zawsze kochałem wieś, ale
w tym bardzo mrocznym okresie reprezentowała
ona coś innego - wolność i światło przewodnie.
Jeśli spędzisz dłuższy czas spacerując
i przebywając na łonie Natury, zdasz sobie
sprawę, że może ona nauczyć Cię wszystkiego,
co chcesz wiedzieć, dostarcza idealnych
analogii dla każdej sytuacji w życiu. Staje się
też metaforą Życia Wewnętrznego. Świata, do
którego nikt inny nie może się wtrącać, przestrzeni
sacrum. To była i jest bardzo łącząca i
ukorzeniająca Cię siła, umieszczająca rzeczy w
perspektywie, a także bardzo wzmacniająca i
rekultywująca. W rzeczywistości myślę, że jest
to niezbędne dla ludzi, aby ponownie połączyć
się z ziemią.
Nie mogę nie zapytać o okładkę - po raz kolejny
wyszła ona spod Twojej ręki. Pomysł był
przygotowany pod teksty i klimat albumu
czy wykorzystałeś coś, co miałeś już w zanadrzu?
Muszę przyznać że pasuje doskonale!
Tworzyłem grafikę mniej więcej w tym samym
czasie, w którym pisaliśmy muzykę. Wydaje
mi się, że miałem wtedy napisane już trzy
główne piosenki, ale nie było jeszcze zbyt
wielu tekstów. Ale jak wspomniałem, feeling
tej muzyki reprezentował pewną epokę, długie
spacery, powracanie w zachodzącym słońcu i o
zmierzchu, a także poczucie, że istnieje pewne
święte wnętrze, które nigdy nie będzie naruszane
i kontrolowane - wewnętrzna wolność.
Wszystko to miało dla mnie pewien kolor i
atmosferę, i przełożyłem je na to, co widzicie
jako gotową okładkę EP.
Okładki mają swoje bardzo ważne miejsce w
wizerunku Dark Forest. Powiedziałbym, że
większość grafik towarzyszących Waszym
albumom, jest po prostu bardzo spójna.
Foto: Dark Forest
Szczególnie te, które tworzyłeś Ty oraz
Duncan Storr. To część pewnego konceptu?
Tak, uważam że oprawa graficzna jest ważna.
Musi ona odpowiednio odzwierciedlać muzykę
i stanowić część pewnej całości. Duncan
ma swój własny, rozpoznawalny styl i dobrze
nam się razem pracuje. Czuję, że rozumie on
ducha Dark Forest i wykonuje niesamowitą
robotę, przelewając na obraz swoją wizję naszej
muzyki. Zdecydowałem się jednak na samodzielne
wykonanie grafiki do EP-ki, ponieważ
nadaje ona fajny charakter pewnej cykliczności.
Robiłem to już we wczesnym okresie
działalności zespołu i reszta zespołu chciała,
abym zrobił to ponownie - jako ukłon w stronę
tych dwudziestu lat, a także dlatego, że ta płyta
była dla mnie bardzo osobistym projektem
od początku do końca.
Szczerze mówiąc, jedynie obrazy Tawdry'ego
Piffle'a prezentują nieco inny klimat. Właściwie
zawsze mnie to ciekawiło, bo tekstowo i
nastrojowo, "Dawn of Infinity" i "The Awakening"
nie różnią się aż tak od pozostałych
płyt.
Will (prawdziwe imię Tawdry'ego Piffle'a -
przyp. red.) był w tamtym czasie naszym dobrym
przyjacielem, a przy tym świetnym artystą.
Zgodził się zrobić dla nas okładki po wydaniu
debiutanckiego albumu. "Dawn of Infinity"
miało dużo tematów kosmicznych i scifi,
co było dla nas inne, ale powstały one z powodu
spotkania z UFO, którego doświadczyłem
w 2008 roku. Mimo to, Will był nieugięty,
żeby grafika nadal w jakiś sposób odzwierciedlała
leśnego ducha zespołu i ukierunkował
to poprzez użycie odpowiedniej kolorystyki.
Na "The Awakening", wprowadził go bezpośrednio
leśną grafiką, co było dobrym pomysłem.
Potem przeniósł się do Niemiec i straciliśmy
kontakt, ale w końcu odkryliśmy Duncana,
którego styl, jak sądzę, jeszcze lepiej
współgrał z naszą muzyką.
Słuchając współczesnych zespołów heavy
metalowych z Wysp Brytyjskich mam poczucie,
że w Waszym DNA bardzo mocno zakodowane
są wpływy lat 70. Popatrzmy
choćby na Wytch Hazel, Amulet czy Seven
Sisters. Również u Was słyszę choćby duży
wpływ Thin Lizzy. To tendencja jakiej nie
zaobserwowałem chyba w żadnym innym
kraju.
Myślę, że to z pewnością dotyczy tych zespołów,
które wymieniłeś i zgaduję, że wiele z tego
to świadomy wybór tego, jak chcą brzmieć.
Osobiście, chociaż kocham Deep Purple i
Black Sabbath, czerpię więcej wpływów z lat
80-tych, 90-tych i późniejszych. I chociaż brzmi
to banalnie, nigdy świadomie nie próbowaliśmy
brzmieć w określony sposób. Ludzie
wskazują na różne wpływy, które mogą usłyszeć
w naszej muzyce - niektóre z nich z pewnością
są, a innych nigdy w życiu nie słuchałem,
więc to zależy od słuchacza i to jest właśnie
piękne. Muzyczne doświadczenia każdego
z nas są unikalne.
Dark Forest to dla mnie takie spotkanie tych
hard rockowych, nawet folkowych brzmień z
energią europoweru. Czerpiecie z tego - przez
wielu wyklętego - nurtu?
Tak, lubię wiele europejskich zespołów power
metalowych. Lubiłem ten gatunek szczególnie
we wczesnych latach 2000, kiedy odkrywałem
więcej muzyki, więc jest tu pewien wpływ.
Iron Maiden zawsze pozostawało naszym
60
DARK FOREST
największym wpływem, ale widzę power metal
jako pewien sposób na rozwinięcie ich stylu.
Ale masz rację, lubię też takie zespoły jak
Steeleye Span i bardziej folkowe płyty Jethro
Tull. Nawet tradycyjną muzykę ludową i klasyczną.
Wg mnie wspólnym mianownikiem dla tych
inspiracji jest pewna "epickość". I znów wracamy
do tematu Waszej Ojczyzny. Brytyjskie
zespoły wprowadzały tematykę Sword
& Sorcery już od lat 70. Wspomnijmy choćby
Wishbone Ash, Rainbow czy Led Zeppelin.
Z powodzeniem kontynuowały te tradycje
zespoły NWOBHM. Czy dostrzegacie
związek między ich pochodzeniem a zamiłowaniem
do tematyki fantasy?
Może coś w tym jest. Lubię myśleć, że to duch
Albionu - te archetypiczne obrazy, które dobrze
pasują do takiego gatunku jak ciężki rock
i metal. Jest jakaś esencja magii i oczarowania
w tej krainie, którą kreatywni ludzie będą kanalizować
i dawać jej wyraz. Myśląc w ten
sposób, jesteśmy być może najnowszą generacją
ludzi, którzy zostali dotknięci magią i włączyli
się w Materię Brytanii w jakiś mały, ale
wyjątkowy sposób.
Wspomniałeś już o fascynacji Iron Maiden,
ale mam wrażenie, że na początku Waszej
działalności była ona nieco bardziej "ukryta"
pod płaszczem surowszego brzmienia i nieco
prostszych kompozycji? Obecnie słychać tę
miłość wiele wyraźniej i można powiedzieć,
że przechodzicie podobną ścieżkę muzycznego
rozwoju - od prostszych, chwytliwych
utworów, do bardziej rozbudowanych kompozycji,
przy dochowaniu wierności swojemu
stylowi i zamiłowaniu do melodii.
To najprawdopodobniej wynika z tego, że rozwijamy
się jako muzycy i twórcy piosenek.
Gdybym miał zdolność pisania takich piosenek
jak "Skylark" jeszcze w 2007 roku, robiłbym
to, ale taka jest po prostu naturalna kolej
rzeczy. Na początku masz tendencję do komponowania
prostszych, surowszych piosenek,
ponieważ nie masz doświadczenia w pisaniu,
wciąż uczysz się, jak dać wyraz swoim wewnętrznym
uczuciom. Ale jest też pewien szorstki
urok tej wczesnej muzyki. Ponownie, to wszystko
odzwierciedla, na jakim etapie życia się
znajdujesz. Pierwsze próby pisania piosenek są
jak próba wyrażenia swoich uczuć, gdy nie nauczyłeś
się jeszcze poprawnie mówić. Dopiero
z czasem możesz w końcu nauczyć się być wystarczająco
przyzwoitym oratorem.
Skoro mowa o tym zespole nie mogę nie spytać
co myślicie na temat "Senjutsu", co do
którego zdania są mocno podzielone. Czuję
po Waszym graniu, że nie należycie do konserwatystów,
uznających tylko stare wcielenie
Maiden?
Osobiście uwielbiam Maiden całościowo. Co
prawda uważam, że najnowszy album jest lepszy
od poprzedniego, ale niestety żaden z nich
nie zawładnął szczególnie moją wyobraźnią.
Dla mnie najlepsze ze współczesnej ery Maiden
są "Brave New World" i "Dance of
Death". Przy czym ten pierwszy jest z pewnością
w mojej pierwszej trójce ulubionych albumów
tego zespołu, obok "The Number of
the Beast" i "Somewhere in Time".
Jeszcze raz co do tracklisty "Ridge &
Furrow" i tego, że zdecydowaliście się nagrać
ponownie "Under the Greenwood Tree".
Chciałbym, żebyś po pierwsze dodał parę
słów o samym w sobie pomyśle re-recordingu.
Zdajesz sobie sprawę, że w myśleniu
wielu metalowców to praktyka z góry skazana
na porażkę?
Cóż, ogólnie się z tym zgadzam, tak jak mówiłem
wcześniej - pomysł zrobienia kolekcji rerecordingów
na EP-kę szybko upadł, ponieważ
tego typu przedsięwzięcie ma po prostu klimat
stagnacji. Mimo to, czuliśmy, że jedno takie
nagranie zdecydowanie pasowałoby do tematu
płyty, przy okazji dwudziestej rocznicy. Do
tego zawsze czuliśmy, że nasze pierwsze kilka
albumów ucierpiało na produkcji, więc wybranie
czegoś z wczesnego katalogu nie byłoby
takim złym pomysłem - w końcu mogliśmy
zrobić to uczciwie, przynajmniej w naszych
własnych głowach.
Foto: Dark Forest
Wg mnie, "Under the Greenwood Tree" nadal
świetnie się broni, również w nowym wykonaniu.
Opowiedzcie jak to się stało, że wybór
padł akurat na niego? Planujecie poszerzanie
tematu re-recordingu w przyszłości?
"Greenwood" zawsze był w pewnym sensie naszym
sztandarowym utworem, zarówno na żywo,
jak i jako reprezentant ogólnego ducha
Dark Forest. Ale nigdy nie byliśmy zadowoleni
z produkcji "Dawn of Infinity" i zawsze
myśleliśmy sobie, że to szkoda - zwłaszcza, że
zawierała tak dobre, porywające utwory jak
ten. Kiedy zdecydowaliśmy się na re-recording,
był to oczywisty wybór i podjęcie decyzji
zajęło nam może pięciu sekund. Wspomniałeś
wcześniej o tym, jak bardzo rozwinęliśmy się
w naszym brzmieniu. Więc to była szansa, aby
zastosować je do klasycznego utworu - z wokalem
Josha, gitarami Pata i wieloma dodatkowymi
harmoniami i zmianami w całym
utworze. Ale to wyjątkowe, jednorazowe ćwiczenie,
na potrzeby EP-ki i w tym momencie
nie mamy żadnych dalszych planów na ponowne
nagrania. Następny album będzie zawierał
całkowicie nowy materiał.
Na koniec jeszcze jeden nurtujący mnie
wątek, który zacznę trochę nietypowym pytaniem
- czy w dzieciństwie (a może i w życiu
dorosłym) bawiliście się klockami LEGO?
Tak, kiedy miałem sześć lat, zbudowałem pub
i nazwałem go "Martwy Mors".
Skąd moje pytanie: to dość mało znany fakt,
ale w serii LEGO Castle z lat 90., pośród
wielu rycerskich frakcji, na krótko pojawiła
się nazwa Dark Forest. Byli to leśni rozbójnicy
wzorowani na legendach o Robin Hoodzie.
Z niewiadomych przyczyn seria nie
zdobyła dużej rozpoznawalności i jej kariera
zakończyła się tak szybko jak i zaczęła, w
1996 roku, nie wychodząc poza rynek amerykański.
Niemniej ciekawi mnie czy wiedzieliście
o niej i czy zbieżność nazw jest tu
całkowicie przypadkowa? (śmiech)
Całkowicie przypadkowa! Nie byłem tego
świadomy teraz, ani jako dziecko, ale wiesz,
widziałem pewien nieświadomie trafny komentarz
na youtube pod naszym EP mówiący,
że przywołuje ono wspomnienia z dzieciństwa
o filmach fantasy z lat 80/90. W twórczości
każdego artysty - pisarza czy muzyka, musi
być duży wpływ dzieciństwa. Te lata Cię formują
i nigdy nie opuszczają. Ja na przykład,
już dorastając w latach 80. i 90., zawsze byłem
zafascynowany Robin Hoodem, Królem Arturem,
fantasy i folklorem.
Wypada mi już tylko podziękować za poświęcony
czas i wyczerpujące odpowiedzi.
Dodam tylko, że Waszych fanów w Polsce
nie brakuje i bardzo chętnie zobaczylibyśmy
Was tu na żywo! A teraz oddaję Wam ostatnie
słowo!
Bardzo dziękuję Tobie i wszystkim polskim
Forestmaniakom!
Robyn bent a full goode bowe
An arrowe he drowe at wyll ;
He hit so the proude sherife
Upon the grounde he lay full still.
Christian zacytował późnośredniowieczną, angielską
balladę ludową "A Gest of Robyn Hode",
której tłumaczenia się nie podejmuję, by uniknąć
profanacji (przyp. red.)
Piotr Jakóbczyk
DARK FOREST 61
Wizja wściekłego thrashu
Ponad trzydzieści lat po pojawieniu się technicznego thrashu, Hammers
of Misfortune dołącza do grona wizjonerskich zespołów reprezentujących ów gatunek.
Nie jako naśladowca, lecz jako wściekły nonkomforimista. Niektórzy fani
oburzają się, że nowy album "Overtaker" nie powinien w ogóle ukazywać się pod
tym samym szyldem, bo za bardzo różni się od poprzednich sześciu albumów
Amerykanów. Inni zachwycają się i chwalą unikalne podejście. Tymczasem gitarzysta
i wokalista John Cobbett przekazuje nam artystyczne oświadczenie.
Tak mijał Ci czas, a nowa płyta ukazała się
dopiero po sześciu latach.
Tutaj spotykamy się z pojęciem "wolnego czasu".
Mamy go sporo i co z nim robimy? Myślę,
że wiele osób spędza swój "wolny czas" patrząc
w ekrany (gry wideo, filmy, telewizja, telefon).
Tak się składa, że "wolny czas" to jedyna okazja,
kiedy mogę zajmować się muzyką. Tak jak
wszyscy inni, budzę się każdego dnia z listą
rzeczy, które muszę zrobić. Muzyka czeka, aż
te obowiązki zostaną spełnione. Zdecydowanie
największym wyzwaniem przy tworzeniu
"Overtakera" było po prostu znalezienie czasu
na pracę nad nim. W ciągu ostatnich ośmiu lat
pełniłem funkcję pełnoetatowego rodzica wobec
swojego syna. Sprawy stały się łatwiejsze,
aby dowiedzieć się, jaki instrument tworzył
dźwięki, które pamiętam z dzieciństwa (piosenki
takie jak np. "Dream Weaver")... To kolejne
brzmienie klawiatury vintage, które
chciałem mieć w naszym zestawie narzędzi.
Ponownie musiałem użyć wersji cyfrowej, ale
to zostanie rozwiązane następnym razem.
Tytuł "Overtaker" (2022) sugeruje, że coś może
się wydarzyć nagle lub niespodziewanie
dla Hammers Of Misfortune. Co to takiego?
Co to znaczy, że materiał "Overtaker"
nie miał początkowo ukazać się pod szyldem
Hammers Of Misfortune?
Początkowo myślałem o "Overtakerze" jako o
fajnym tytule utworu, bo to rodzaj kalamburu
z "Undertakera". W miarę upływu czasu zdecydowałem
jednak, że świetnie nada się na tytuł
całego albumu. Kawałki zaczęły powstawać
bez wyraźnego celu, po prostu pisałem to, co
chciałem słuchać. Bawiłem się muzyką. Mówi
się, że logo Hammers of Misfortune zostało
lekkomyślnie umieszczone na tym albumie.
To nieprawda. Długo się nad tym zastanawiałem.
Decyzja zapadła po wielu dyskusjach z
rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. Teraz zdaję
sobie sprawę, że Hammers of Misfortune
jest tym, czym chcę, żeby było. To ja decyduję,
co jest, a co nie jest Hammers of Misfortune.
Po co tracić czas i energię na tworzenie
kolejnego pobocznego projektu? Zwłaszcza, że
pracuję z domowego studia w górach. To nie
jest tak, że tworzę zespół i mam próby ze składem.
W przyszłości chciałbym pozostać przy
nazwie Hammers of Misfortune dla wszystkiego,
co wydam.
HMP: Po wydaniu Waszego poprzedniego
albumu "Dead Revolution" (2016) planowałeś
przenieść się z Kalifornii na wieś i uprawiać
większość swojego jedzenia. Jak tam Twoja
plantacja?
John Cobbett: Przeprowadziliśmy się w góry
zachodniej Montany, do strefy rolniczej 5b.
Trudno byłoby uprawiać tu całe nasze jedzenie.
Ostatnie przymrozki zdarzają się w czerwcu,
a pierwsze pojawiają się w połowie września.
Aby prowadzić prawdziwie samowystarczalną
zagrodę w tym klimacie, musielibyśmy
polegać na zwierzętach gospodarskich (kozach,
świniach, bydle itp.). Mamy tylko kurczaki,
które dostarczają jaj przez większość
roku. Podczas trzymiesięcznego okresu wegetacyjnego
uprawiam tyle, ile mogę. Najlepiej
sprawdzają się rośliny zimnolubne, takie jak
cebula, czosnek i zielenina. Pomidory i papryka
okazują się trudniejsze. Używam zimnych
ramek do uprawy papryki (uwielbiam marynowaną
paprykę!), a pomidory muszę dobrze
zaplanować w czasie, ponieważ jeden przypływ
mrozu potrafi je zabić. Nieuchronnie
pierwszy przymrozek uderza zanim większość
z nich dojrzeje, więc muszą zostać wyrwane i
wniesione do środka jesienią. W październiku
konserwuję zbiory. Robię tyle pikli i konserw,
ile mogę, ale na pewno nie aż tyle, żeby wszystkich
domowników wykarmić przez zimę!
Polowanie jest tutaj naprawdę powszechne.
Prawie każdy poluje, bo to opłacalny sposób
na odłożenie mięsa na zimę. My jeszcze nie
poszliśmy tą drogą, ponieważ zostałem ojcem
i nagrywałem nową płytę. Wokół żyje mnóstwo
jeleni, ale jak na razie radzimy sobie dobrze
bez polowań.
Foto: Hammers Of Misfortune
gdy zaczął chodzić do szkoły, dzięki czemu
miałem trochę wolnego czasu w ciągu dnia.
Podejrzewam, że odkryłeś też ostatnio nowe
instrumenty, takie jak mellotron albo solina.
Jak je wykorzystałeś w Hammers Of Misfortune?
Zawsze uwielbiałem mellotron, ale ten instrument
był tak rzadki i niedostępny, że nie miałem
okazji go używać, aż do teraz. Okazuje się,
że mellotrony są produkowane w Szwecji w
formie cyfrowej, a wydobywane dźwięki brzmią
identycznie jak prawdziwy instrument.
Zazwyczaj stronię od wszystkiego, co cyfrowe,
jak tylko się da, ale w tym przypadku uznałem
to za uzasadnione. Dostałem w swoje ręce
Mellotron 4000D Mini i jestem z niego naprawdę
zadowolony. Natomiast Arp Solina
String Ensemble to prymitywny syntezator
smyczkowy z lat siedemdziesiątych o ikonicznym
brzmieniu. Musiałem trochę poszukać,
Czy to przypadek, że data wydania Waszego
nowego albumu ma tak wiele cyfr "2"?
Zamiast czekać na winyl do stycznia 2023
roku, wypuściliście edycję cyfrową dokładnie
2.12.2022. To apokaliptyczna data, dobry kandydat
na koniec świata, czy coś w tym stylu.
Czysty przypadek. Nawet nie zauważyłem,
dopóki nie zwróciłeś na to uwagi (śmiech)! To
było dla mnie bardzo ważne, aby wydać album
w 2022 roku, dla mojego własnego zdrowia.
Chciałem rozpocząć rok 2023 z "Overtakerem"
skończonym, wydanym i wypuszczonym
na wolność.
Czy ukażą się tylko edycje cyfrowe i winylowe?
CD jest według ciebie przestarzałym
formatem?
Sam wytłoczyłem kilka płyt CD i wystawiłem
na sprzedaż na Bandcampie. W grudniu ukaże
się japońskie tłoczenie CD poprzez wytwórnię
Spiritual Beast Productions. Nie sądzę, żeby
płyty kompaktowe były przestarzałe. Wiem,
że wiele osób nadal je lubi. Sam czasami kupuję
CD. Są pewne albumy, które są dostępne
tylko na kompakcie, a czasami kupno płyty
jest tańsze niż kupno kopii cyfrowej. Nie mogę
po prostu streamować wszystkiego tam, gdzie
mieszkam, ponieważ zasięg Internetu nie jest
tutaj zbyt duży.
Wasze nowe utwory są krótkie (większość
trwa trzy do pięciu minut), a jednocześnie
brzmią nonkonformistycznie. Skąd się to bierze?
Co jest źródłem ich osobliwości?
Postanowiłem napisać krótsze kawałki. Pierwszy
powód jest taki, że przejadły mi się ponad
ośmiominutowe kolosy, które wszyscy proponują
w dzisiejszych czasach. Drugi powód - te
numery są szybkie. Dwunastominutowy thrashowy
killer nie miałby jak dla mnie sensu.
62
HAMMERS OF MISFORTUNE
"Wejdź, rozpieprz i wyjdź" to nasza obecna
filozofia. Dobry utwór potrzebuje tylko kilku
pomysłów, aby zadziałać. Dwa muzyczne pomysły
można rozwinąć w kompletną, udaną
kompozycję. Dłużyzny często wynikają z upychania
zbyt wielu riffów w jednym utworze,
bądź z niekończących się powtórzeń. Przyznam,
że wciąż pracuję nad tym, by znaleźć
pod tym względem balans. Poza tym, album
nie zawiera żadnych przypadkowych momentów.
Kiedy tworzy się zespół lub pisze album,
kluczowe jest wypracowanie świeżego brzmienia.
Świat z pewnością nie potrzebuje więcej
OSDM czy atmosferycznego black metalu. To
do artysty należy wyrażenie czegoś, co nie
zostało jeszcze wyrażone przez milion innych
ludzi. Wiele myśli włożyliśmy w brzmienie i
kierunek wszystkich naszych albumów. Nie po
to, by brzmieć "inaczej", ale po to, by odnaleźć
konkretną wizję tego, co chcemy przekazać
światu. Może mam pomysły, których nikt inny
nie ma? To chyba czyni mnie osobliwym.
Fajnie.
Dlaczego Wasz heavy metalowy album
"Overtaker" ma tak dużo grindcore'owych
temp?
"Thrash" to słowo, którego bym użył (śmiech).
Jeśli w ogóle, to jest to płyta thrashowa. Chciałem
stworzyć nie stary thrash, który galopuje
w tempie 185bpm, a raczej porwać się na szybsze
tempa i naprawdę sprawdzić swoje możliwości.
Thrash może wyróżniać się wściekłością,
czego najlepszym przykładem jest wczesny
Sadus, a nie tylko być szybki i techniczny.
Na tej stronie thrashu skupiłem się najbardziej.
Pieprzona furia!
A jak dużo technicznych smaczków zastosowałeś
wyłącznie dla ozdoby?
W ogóle, mam nadzieję! Chodzi mi o to, że na
każdy użyty fragment przypada dwa razy więcej
odrzuconej muzyki. Zdecydowanie skupiłem
się na tym, by wszystko było krótkie i do
rzeczy. Starałem się zredukować aranżacje do
najistotniejszych elementów. Przyświecał mi
cel, by każda część się liczyła. Wszystko powinno
mieć powód, żeby trafić na album. To
trudne i wciąż szukam sposobu, by w pełni to
osiągnąć. Od początku stawiałem na krótsze,
bardziej skondensowane utwory. "All killer no
filler", jak mówi powiedzenie.
Czy niepokojący klimat towarzyszący LP
"Overtaker" pełni jakąś inną rolę niż tylko
zwrócenie uwagi słuchaczy?
Nie chcieliśmy wykreować niepokojącego klimatu.
To ciekawe, że niektórzy ludzie tak to
odbierają. Ale rozumiem, dlaczego. Wściekła
energia była ważnym składnikiem od początku.
Chciałem zrobić wściekłą płytę. Być może
w połączeniu z wokalami Jamie brzmi trochę
niepokojąco. W większości sama wymyśliła
swoje partie wokalne i posiada ten cudownie
czarodziejski, niesamowity sposób śpiewania.
Myślę, że to działa bardzo fajnie w zestawieniu
z wściekłą muzyką.
Co lub kto zainspirował Cię do ostrzeżenia
nas przed podążaniem za światłem (utwór
"Don't Follow the Light")?
Gollum. To jest cytat z Golluma w "The Two
Towers". Tu wracamy do pytania o "wolny
czas". Co tak naprawdę dzieje się, gdy patrzymy
na nasze ekrany? Nasz czas, uwaga, energia
i dane są zbierane przez gigantyczne korporacje
i inne potężne podmioty. Manipuluje
się naszymi umysłami, manipuluje naszymi
emocjami i odbiera nam się życie. Wszystko
po to, aby wzmocnić i wzbogacić oligarchów,
którzy uważają się za właścicieli tego świata.
To może dać Wam jakieś pojęcie, co myślimy
w tym temacie...
"Overtaker" jest fenomenalny i dziwny zarazem.
Czy spodziewasz się ekstremalnych
reakcji: "albo uwielbiam, albo nienawidzę"?
Dzięki, cieszę się, że Ci się podoba! Do tej
pory otrzymałem kilka wspaniałych opinii, ale
także kilka osób rozczarowało się. Rozumiem
to: nie takiej płyty ludzie oczekiwali, więc naturalnie
nie zadowoli ona wszystkich. Ludzie,
którzy chcieli więcej "Dead Revolution"
(2016) czy "17th Street" (2011) mogą się niemile
zaskoczyć. Chciałem wydać mocne
oświadczenie, więc powinienem spodziewać
się reakcji "Love/Hate", jak wspomniałeś.
Sam O'Black
Równowaga między prog, thrash i
power metalem
Odpowiedzi, jak udzielił nam Jason Schultz,
współzałożyciel i drugi gitarzysta prowadzący
Idol Throne są naprawdę precyzyjne i
przemyślane. Uznałabym, że to przypadek
(sami wiecie, że czasem trafiają się odpowiedzi
"na odczep", a czasem wręcz przeciwnie),
ale chyba nie w tym wypadku. To, jak Jason
analizuje muzykę Idol Throne, jak rozkłada
sens kawałków na czynniki pierwsze, doskonale
koreluje z jego odpowiedziami. W zalewie
młodych okołoprogowych zespołów, które po prostu "grają muzykę", ale nie
tworzą spójnych i sensowych kawałków, Idol Throne wydaje się być wyjątkiem.
Wszyscy jesteśmy zdania, że utwór ma być
tym, czym ma być, więc jeśli kawałek jest krótki
i bezpośredni, nie będziemy próbowali sztucznie
wydłużać czasu trwania solówkami i
przejściami instrumentalnymi. Z drugiej strony,
jeśli utwór jest konceptualny lub warunkuje
go muzyczna "historia", którą staramy się
opowiedzieć, możemy go uczynić dłuższym.
To delikatna równowaga, ale ostatecznie zawsze
dążymy do silnej melodii i silnego refrenu,
tak, żeby nawiązać więź z tymi słuchaczami,
dla których prog nie jest gatunkiem pierwszego
wyboru. Mamy nadzieję, że spodobają
niesamowite rzeczy, a kiedy je gra, wygląda,
jakby przychodziło mu to z największą lekkością.
Słucham niektórych riffów oraz linii
wokalnych w Idol Throne i zastanawiam się,
czy jest w gronie wzorów do naśladowania
dla gitarzystów Idol Throne?
Michael Romeo i w ogóle Symphony X mają
ogromny wpływ na zespół, a dla mnie osobiście
jest on jednym z ulubionych muzyków.
Gra Romeo na gitarze jest bezkonkurencyjna
pod względem technicznym, ale to, co naprawdę
do mnie przemawia, to jego zdolność do
orkiestracji utworów w "panoramiczny" sposób.
Moim zdaniem jest to swego rodzaju filmowość,
poprzez którą potrafi opowiadać muzyczną
historię i wpływać na słuchacza. W
pewnej mierze zawsze widziałem wielką trójkę
progresywnych metalowych gitarzystów tak:
Romeo, John Petrucci i karygodnie niedoceniany
Jim Matheos. Studiowanie sposobu, w
jaki ci kompozytorzy układają swoje utwory,
było dla mnie nauką, jak postawić utwór na
pierwszym miejscu, jednocześnie nieco przesuwając
granice. Są tam riffy, ale używane w
kontekście dobrze rozwiniętej wypowiedzi
muzycznej. Naprawdę staramy się to osiągnąć
w Idol Throne.
HMP: Włączyłam Waszą płytę i od razu
przyszło mi na myśl, że to połączenie US
power z prog metalem. Potem czytam notkę z
wytwórni i widzę podobne słowa. Na pewno
jesteście dumni, że udało Wam się wypracować
tak wyrazisty styl?
Jason Schultz: Miło z twojej strony. Doceniam,
że dostrzegasz stylistyczną różnorodność,
do której dążymy. Uzyskanie równowagi
pomiędzy thrash, power i progresywnym metalem
rzeczywiście było celem, dla którego założyliśmy
zespół. Razem z Martinem, współzałożycielem
Idol Throne i gitarzystą prowadzącym
chcieliśmy stworzyć zespół, który będzie
nawiązywał do dźwięków, które tak naprawdę
wciągnęły nas w muzykę. Jednocześnie
chcieliśmy wykorzystać umiejętności i doświadczenia,
które obaj zdobyliśmy, grając w
progresywnych zespołach metalowych i rockowych.
Wierzę, że wraz z "The Sibylline Age"
zaczęliśmy zbliżać się do brzmienia, którego
szukamy.
Z metalem, który zawiera elementy prog metalu
różnie bywa. Czasem nudno, czasem na
tyle skomplikowanie, że muzyka staje się
muzyką dla innych muzyków, a nie słuchaczy.
Wam się udało zachować przebojowość i
moc, jaką niesie heavy metal.
Wspólnie podjęliśmy wysiłek, żeby zrównoważyć
naszą skłonność do muzycznych szaleństw
z głównym celem, jakim jest pisanie spójnych
i przekonujących kawałków. To było doświadczenie
przez uczenie się, a wspólny proces
tworzenia kawałków naprawdę pomógł nam
dojrzeć do tego, że utworom mamy służyć, a
nie brać się za jakieś muzyczne odjazdy.
Foto: Idol Throne
im się te elementy utworów czy całego albumu
I dzięki niemu sięgną po bardziej progresywną
muzykę!
W Waszej muzyce słychać też wątki tak
zwanego "neoklasycznego heavy metalu", jak
w "The Labyrinth".
Ja i Martin wyrośliśmy na wielu godzinach
spędzonych na słuchaniu i studiowaniu stylów
stajni Shrapnel Records, która naprawdę zdefiniowała
heavy metalową gitarę w latach 80.
Choć dochodziliśmy do tych inspiracji i chłonęliśmy
je na różne sposoby, rezultatem jest
to, że obaj naprawdę lubimy to brzmienie i
czerpiemy wiele inspiracji z technik i struktur
używanych w tego typu gitarowej muzyce instrumentalnej.
Skoro obaj mamy takie wpływy
i taką gitarową chemię, otwiera nas to na eksplorowanie
fajnych melodycznych pomysłów i
pozwala temu brzmieniu stać się kolejnym elementem
palety utworów Idol Throne.
Absolutnym mistrzem tego gatunku jest
według mnie Michael Romeo. Komponuje
Wokalista, Jake Quintanilla momentami
śpiewa niskim, głębokim głosem. Ostatnio
taki styl śpiewania wśród amerykańskich
wokalistów staje się coraz bardziej popularny
(Eternal Champion, Wolftooth, Visigoth).
To może być przypadek, a może jakaś mniej
lub bardziej świadoma inspiracja.
Pracowałem z Jake'm przez wiele lat w innym
naszym zespole, Mind's Horizon, i wspaniale
było widzieć, jak poszerza i rozwija swoje możliwości
jako wokalista. Większość wokali w
tym zespole to brudne, death metalowe brzmienia,
tylko wzbogacone o używane dla stworzenia
efektu czyste wokale, więc wspaniale
było pracować z Jake'm w bardziej "klasycznym"
kontekście wokalnym. Naprawdę był
w stanie wnieść do utworów swój własny styl,
wykorzystując przy tym kilka różnych rejestrów
i sposobów emisji głosu, tak, aby zespół
nie brzmiał jak inne współczesne, czysto prog
metalowe zespoły. Myślę, że jest to powód, dla
którego wiele innych zespołów, jak wspomniano,
również eksploruje inne dźwięki. Jake
pracował nad liniami wokalnymi, jest też znakomitym
tekściarzem, więc z niecierpliwością
czekam na to, jak w przyszłości będzie rozwijał
swój głos.
Wiele współczesnych zespołów heavymetalowych
sięga po retro brzmienie, wizerunek
etc. Wy brzmicie współcześnie i wydajecie
się czerpać z tego, co dają dziś możliwości
nagrywania.
64
IDOL THRONE
Zgadzam się z tą oceną. Nigdy nie byliśmy
przesadnie zainteresowani wizerunkiem czy
trzymaniem się konkretnych stylistycznych
zasad i myślę, że zbytnie przywiązywanie się
do tego może w pewnych kwestiach bardzo
ograniczać. Oczywiście czerpiemy inspirację z
przeszłości, ponieważ wiele z naszych ulubionych
utworów pochodzi z tamtej epoki.
Powiem jednak, że przede wszystkim jesteśmy
przywiązani do etosu i muzycznej filozofii
tamtej epoki. Naszym celem jest bycie zespołem,
który potrafi "wyciągnąć to" naprawdę,
zagrać to na żywo tak mocno, jak to możliwe i
nagrać to dokładnie tak, jak brzmi to na scenie.
Uwielbiamy sprzęt, produkcję i proces nagrywania,
jesteśmy otwarci na używanie technologii
i nowoczesnych narzędzi, aby uzyskać
jak najlepszy rezultat, ale skupiamy się też na
stworzenie czegoś, co jest prawdziwą reprezentacją
naszego zespołu i naszych umiejętności:
od sposobu nagrywania do partii, które gramy.
Okładka "The Sibylline Age" jest genialna.
Zarówno pomysł, jak i samo wykonanie.
Czytałam, że to ilustracja do kawałka tytułowego.
Dzięki! Jesteśmy bardzo dumni z tego, jak
wyszła ta okładka! Przy jej tworzeniu współpracowaliśmy
z artystą o imieniu Mark Erskine,
a on absolutnie trafił w klimat albumu.
Zostałem fanem jego prac, widząc kilka jego
dzieł w mediach społecznościowych. Skontaktowałem
się z nim, wyjaśniłem mu koncepcję
tytułu albumu i utworu tytułowego. Ten zaś
ukazuje podróż bezimiennego bohatera do wyroczni,
aby zapobiec apokaliptycznemu kryzysowi.
Uwielbiam jego użycie kolorów, a w
szczególności złota. Cenimy sztukę i jej zaprezentowanie
tak samo, jak samą muzykę, więc
ważne było, aby pracować z kimś, kto naprawdę
rozumie klimat, który chcemy uchwycić.
Praca z Markiem była prawdziwą przyjemnością
i z chęcią podjęlibyśmy ją ponownie!
Większość z Was ma doświadczenie z innych
zespołów. Zgaduję, że wpłynęnęło ono
na tę różnorodność muzyki Idol Throne?
Tak, dodatkowo, poza Idol Throne wszyscy
graliśmy i nadal gramy w innych kapelach.
Niektóre z nich reprezentują zupełnie inne
style. Myślę, że koniec końców pomaga to w
Foto: Idol Throne
uzyskaniu różnorodności. Grając jesteśmy
przyzwyczajeni do wychodzenia poza granice
konkretnego gatunku, więc pomysły przychodzące
do Idol Throne mogą być inspirowane
popem, rockiem lub jazzem, a nawet różnymi
stylami metalu, ale pozornie odmiennymi.
Wraz z Martinem i Jakem byliśmy w zespołach
grających rock i metal progresywny (odpowiednio
Farwatch i Mind's Horizon), a ja
gram na gitarze prowadzącej w blackened
thrash metalowym zespole Wraith. Moje doświadczenie
w tej kapeli pomogło mi również
w pisaniu kawałków, które są bardziej dopracowane
i kiedy trzeba, trafiają w punkt.
Aaron, nasz perkusista, studiował grę na perkusji
w Musicians Institute w Los Angeles i ma
również metalowy zespół Axxios. Basista Trevor
gra na gitarze w zespole grającym techniczny
death metal o nazwie Xenopredator.
Tak więc, wśród nas jest mnóstwo różnych
stylów reprezentowanych w naszym repertuarze
i know-how do ich grania, i czuję, że to
pozytywnie wpływa na muzyczną różnorodność
Idol Throne.
Wielu muzyków mówi nam ostatnio, że
współcześnie zmienił się sposób zdobywania
popularności. Dawniej przez lata trzeba było
grać koncerty, żeby publika się "osłuchała",
potem można było wydać płytę. Dziś trzeba
zacząć od płyty, żeby być rozpoznanym w
internecie - na FB i kanałach YouTube. Wy
właśnie wydaliście debiut. Bierzecie byka za
rogi i planujecie zagrać intensywnie wiele
koncertów?
Niestety, obecnie panuje bardzo trudny klimat
dla muzyki, szczególnie jeśli chodzi o próby
dotarcia do słuchaczy, rynek jest tak tłoczny,
że trudno do nich dotrzeć. Założyliśmy zespół
na początku epidemii Covid, zanim nastąpiły
lockdowny, więc w ostatnich dwóch latach było
nam trudno, tak, jak dla wszystkich innych.
Wykorzystaliśmy ten czas na dopracowanie
pierwszego albumu, ale straciliśmy wiele
okazji do występów na żywo i promocji, więc
teraz nadrabiamy zaległości. Mamy szczęście
być w takiej sytuacji, że pisanie idzie nam łatwo,
więc zawsze mamy pomysły na kawałki i
projekty. Nasz ambitny kalendarz wydawniczy
jest zaplanowany najbliższe trzy lata i jest
to nasza próba utrzymania się. Dzięki temu
chcemy pokazać naszą muzykę metalowej
publice całego świata i mamy nadzieję, że uda
nam się stać się rozpoznawalnymi. Szukamy
również jak najwięcej okazji do zaprezentowania
naszego zespołu na żywo i w ciągu najbliższego
roku staramy się wbić na amerykański
tor festiwalowy power/thrash/trad/prog.
Myślę, że na współczesnym rynku trzeba być
nastawionym zdecydowanie aktywnie, ponieważ
dostępnej jest więcej muzyki, niż kiedykolwiek
wcześniej. W związku z tym ważny
jest nacisk na widoczność w sieci, na żywo
oraz konsekwentnie na wydawanie wysokiej
jakości materiału. Staramy się robić jedno i
drugie!
Graliście koncert z Traveler. Moim zdaniem
to jeden z lepszych zespołów młodego pokolenia.
Granie z Traveler to była absolutna frajda i
mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli
zrobić z nimi kolejny koncert lub trasę. To
nie tylko świetni muzycy ze wspaniałymi kawałkami
i niesamowitą, zabawną energią na
żywo, ale także świetni goście. Mieliśmy wiele
okazji, by porozmawiać o muzyce, sprzęcie i
wszystkim innym przed i po koncercie, a
wszyscy jesteśmy z tego samego materiału. Zasługują
na wszystkie wielkie rzeczy, które ich
spotykają i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć
ich ponownie i usłyszeć ich kolejny krążek!
Pytania: Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk
Foto: Idol Throne
IDOL THRONE
65
Wstęp do szaleństwa
Gitarzysta Ed Miller przez trzydzieści lat skomponował ponad sto utworów,
które dotąd trzymał niemal wyłącznie w prywatnej kolekcji. Musi coś w nich
być, bo choć wokalista Juan Ricardo śpiewa w nieliczonej liczbie metalowych (i nie
tylko) projektów, to właśnie kompozycje Eda uznaje za najważniejsze w swych
obecnych staraniach. Do porządnej metalowej załogi potrzeba co najmniej trojga,
więc wspomaga ich siedzący w zakrzywionej do tyłu czapce z daszkiem perkusista
John Smith. Efekt współpracy to US power metalowy album Sunless Sky pt. "Prelude
To Madness".
Podobno nie przeszliście przez żadną kontrolę
bagażów na lotnisku?
Juan Ricardo: Tak, to jedna z najbardziej
zwariowanych rzeczy, jaka spotkała nas w
Hondurasie. Nie wiedzieliśmy, czego spodziewać
się po przylocie. Widzieliśmy mnóstwo
policji. Panowały szczególne środki bezpieczeństwa,
no bo wiesz - Ameryka Środkowa.
Szczegółowo przeszukiwano wszystkich innych
pasażerów. Ochrona spojrzała na nas:
"Hej, jesteście tymi metalowymi muzykami?". A
widzieliśmy ich po raz pierwszy. Przy bramkach
wyjściowych znajdowało się specjalne pomieszczenie,
gdzie zaglądano wszystkim do
bagaży. Ale gdy zauważyli naszą trójkę, kiwnęli
tylko, żebyśmy śmiało przeszli bez zatrzymywania
się. "Amerykański zespole, proszę, idźcie
dalej". Wyglądało to jak niesamowicie odjechane
przyjęcie w nowym kraju.
W jaki sposób Was rozpoznali?
John Smith: Widocznie się dowiedzieli. Wylądowaliśmy
w największym mieście Hondurasu
- w Tegucigalpie (stolica - przyp. red.). Ktoś
mógł być zorientowany w temacie i przekazać
wieść o naszym przybyciu pozostałym agentom
ochrony granicznej. Zresztą byliśmy tam
Angażujecie się w wielu zespołach i projektach.
Powiedzcie proszę, które z nich uważacie
za najistotniejsze?
John Smith: Zdecydowanie za najważniejszy
mój zespół uznaję Sunless Sky. Zagrałem z
nimi już kilka koncertów, również w Nowym
Jorku i w Ohio. Sporo ćwiczyliśmy, tworzyliśmy
wspólnie nowe utwory, a teraz szykujemy
następną płytę. Juan śpiewa w kilku formacjach
jednocześnie, to wariat.
Juan Ricardo: Znam Eda Millera od trzydziestu
lat, odkąd grał na gitarze w power/ thrashowym
Mystik. Ja śpiewałem w wielu kapelach:
Wretch, Attaxe, Ritual, Dark Arena,
Veith Ricardo Project (nowy album ukazał
się w 2021 roku), w niemieckim Blind Cross.
Właśnie ukończyłem swoje partie na album
Lucid Dreaming. Jutro zabieram się za całkiem
nowy zespół, z którym wkrótce rozpoczniemy
tworzenie nowej muzyki. Uwielbiam
śpiewać w rozmaitych konfiguracjach personalnych,
ale na pierwszym miejscu stawiam
Sunless Sky.
John Smith: Zobaczmy, czy Ed Miller połączy
się z nami w wersji audio. Brzydal z niego,
więc nie pokaże się w kamerze, ale może chociaż
go usłyszymy. (śmiech) W międzyczasie
pokażę Ci studio - mam tutaj zestaw perkusyjny,
klawisze (nie używam ich w Sunless
Sky, ale mogą się przydać podczas komponowania),
konsolę do nagrywania, itd. Fajne
miejsce.
Juan Ricardo: Wiedziałem, że Ed napotka
trudności w korzystaniu z aplikacji Zoom, dlatego
chciałem wybrać się osobiście do jego domu,
ale pada dziś śnieg. Jaką pogodę macie w
Polsce?
HMP: Czy jesteście nadal na trasie koncertowej
po Ameryce Środkowej? Widziałem
Wasze zdjęcia z Hondurasu.
Juan Ricardo: Powróciliśmy już z tej trasy i
obecnie znajdujemy się w stanie Ohio, tuż
przy granicy z Kanadą, w odległości jednej godziny
jazdy samochodem od siebie. Uczestniczyliśmy
w lokalnym festiwalu w Hondurasie.
Mieliśmy mnóstwo zabawy, impreza została
profesjonalnie zorganizowana, ludzie szaleli.
Świetna produkcja. Mamy nadzieję tam powrócić.
Foto: Sunless Sky
jedynymi białymi ludźmi.
Juan Ricardo: Wyróżnialiśmy się wyglądem.
Jestem latynosem (Juan urodził się w Puerto
Rico - przyp. red.), John i Ed są biali. Zdecydowana
większość pasażerów wracała z podróży
do własnych domów, a tylko my przylecieliśmy
zagrać koncert. Inne zespoły uczestniczące
w festiwalu pochodziły albo z samego
Hondurasu, albo z jego okolic. Lotnisko Palmerola
International w Comayagua (70km od
Tegucigalpy - przyp. red.) oddano do użytku
dopiero niedawno. Pracownicy podekscytowali
się, że przylatują na nie Amerykanie. Chcą,
żeby zespoły z całego świata przekonały się,
jak fantastycznie można się u nich poczuć. W
związku z tym zachowywali się wobec nas bardzo
sympatycznie i wyjątkowo gościnnie.
Mieszkam na Islandii. Pod kołem podbiegunowym
mamy o tej porze roku "sunless
sky" (bezsłoneczne niebo - przyp. red.).
Juan Ricardo: (śmiech) Miły zbieg okoliczności.
Kontynuujmy rozmowę, a może Ed wkrótce
dołączy.
Z tego co widzę, Juanie, jesteś jedynym oryginalnym
członkiem Sunless Sky.
Juan Ricardo: Wyjaśnię to. Otóż, Sunless
Sky powstał w 2012 roku. Śpiewałem wówczas
w Dark Arena, a więc w zespole od lat
zorientowanym na działalność studyjną. Graliśmy
wyłącznie po to, żeby nagrywać albumy,
bez promowania ich na żywo. Przez bardzo
długi okres czasu nie występowałem na żadnych
koncertach. Tęskniłem za tym. Podobało
mi się brzmienie kapeli o nazwie Erecto
Jector. Zaproponowałem im stworzenie projektu
pobocznego z myślą o pojedynczych gigach.
Napisaliśmy pierwszy utwór "Subzero"
(pojawił się na pierwszej płycie "Firebreather",
2014r.). W jego tekście występuje sformułowanie
"sunless sky". Wybraliśmy je na nazwę
zespołu. Miałem taki głód koncertowania, że
zrobiliśmy ze sto sztuk. W 2014 roku podpisaliśmy
kontrakt z Pure Steel Records. Wydaliśmy
"Firebreather", mix i mastering powierzyliśmy
Noahowi Buchananowi, który
jest również perkusistą i klawiszowcem Dark
Areny, po czym zagraliśmy następną stówę
koncertów. W tamtym okresie Sunless Sky
składał się z lokalnych instrumentalistów, mających
zobowiązania wobec własnych rodzin,
jak również angażujących się w inne projekty
muzyczne. Później nasze drogi się rozeszły.
Zbudowałem nowy line-up z kompletnie nowymi
osobami. Dołączył do nas m.in. Curran
Murphy, znany z Annihilator (lata 2002-
66
SUNLESS SKY
2005, album "Double Live Annihilation" -
przyp. red.). W 2017 roku wydaliśmy płytę
"Doppelgänger" i pokoncertowaliśmy trochę.
Spędziliśmy kilka miesięcy w Europie Wschodniej
i zaprezentowaliśmy się na żywo w
Polsce. Nie zagraliśmy wprawdzie na Islandii,
ale mieliśmy tam przesiadkę na inny samolot.
Jak nazywa się Wasze lotnisko?
Pisze się Keflavik, ale należy czytać Keblavik.
Juan Ricardo: Właśnie. Następnie powróciliśmy
do domów. Curran rozglądał się już za innymi
zespołami, pragnął tworzyć coś własnego.
Tak samo uczynili inni. Ja jestem bardzo
obrotnym gościem, lubię śpiewać, działać, występować.
Skoro brakło mi instrumentalistów,
poszukałem nowych. Zamieszkałem w Europie.
Pracowałem tam w Pure Steel Records.
Moja rola polegała na podpisywaniu kontraktów
z nowymi zespołami. Gitarzysta Ed Miller
zapytał, czy byłbym zainteresowany jego
solową muzyką. Miał mnóstwo utworów, ponad
sto kawałków. Odpowiedziałem, że od lat
interesowałem się jego twórczością. Zaproponowałem,
żeby dołączył do Sunless Sky.
Dark Arena kończyła prace nad LP "Worlds
Of Horror", dlatego pozostawałem w kontakcie
z Noahem. Chcieliśmy, żeby w skład Sunless
Sky wchodziły cztery osoby. Kevin Czarnecki
grał na basie na "Doppelgänger" i zamierzaliśmy
powierzyć mu bas również na następnym
LP. Gwoli ścisłości, w międzyczasie
grał u nas na gitarze rytmicznej, ale zamierzał
powrócić do basu. Niestety, na początku trasy
koncertowej okazało się, że Kevin nie może z
nami jeździć. Postanowiłem sam wypełnić lukę,
chwyciłem za bas i z czasem wkręciłem się
do tego stopnia, że teraz obsesyjnie uczę się
gry na gitarze basowej. Sunless Sky stał się
triem.
Curran Murphy pisał sporo utworów dla
Sunless Sky.
Juan Ricardo: Był głównym kompozytorem
LP "Doppelgänger". Obecny skład Sunless
Sky tworzę ja, John Smith i Ed Miller.
John Smith: Ja dołączyłem w 2017 roku, a
Ed w 2020r.
Juan, powiedziałeś, że grasz teraz na basie.
Kiedy zacząłeś się nim interesować po raz
pierwszy w życiu?
Juan Ricardo: Zawsze grałem na basie, dlatego
że ułatwiał mi komponowanie. Trzymanie
basu nie wychodziło mi najlepiej, wolałem klawisze.
Ale ciężko pisze się metalowe kawałki
na klawiszach, pomysły powstałe przy ich pomocy
nie brzmią jak metal. Używałem więc
basu wyłącznie po to, żeby demonstrować innym
podstawowe struktury nowych utworów.
Dotąd nie czułem się basistą. Zmieniło się to
dopiero niedawno.
No proszę, a jednak przekonałeś się. Pomówmy
o lirykach. Nowy album Sunless Sky
"Prelude To Madness" rozpoczyna się tekstem
przywołującym Zimną Wojnę oraz komunistyczny
Kremlin. Jakie przemyślenia
chcieliście nam przekazać na ich temat?
Juan Ricardo: Usiłowałem przekazać moje
odczucia na temat bieżących wydarzeń na
świecie. Teksty okazały się niemal prorocze,
gdyż napisałem je przed oficjalnie zainicjowaną
agresją Rosji. Zamierzałem ostrzec świat,
ale sam dopiero dziś przekonuję się, jak bardzo
zagrożenie destrukcją świata jest realne.
Żyjemy w szalonych czasach, ludziom tylko
Foto: Sunless Sky
wydaje się, że zmądrzeli. Tylko pozornie uczymy
się z błędów przeszłości, a w rzeczywistości
wcale nie wyciągamy wniosków. Od globalnych
kataklizmów dzieli nas jedno naciśnięcie
przycisku. Politycy bawią się w dyplomatyczne
gry, przywódcy narodów straszą się wzajemnie,
broń atomowa istnieje. Żyjemy w poczuciu
realnego zagrożenia. To szalone. Od
Zimnej Wojny tylko teoretycznie minęło
kilkadziesiąt lat, bo naprawdę ona nadal trwa.
Mam nadzieję, że gatunek ludzki nauczy się
żyć w pokoju pomimo wszelkich różnic pomiędzy
ludźmi i krajami. Oto pomysł na pierwszy
utwór.
Tylko na pierwszy utwór? Czy aby liryki na
całym albumie nie nawiązywały do tej samej
idei?
Juan Ricardo: Cóż, w pewnym sensie dotyczy
to całej płyty. Kawałek "Indignation" oraz
"Random Acts of Violence" też przecież komentują
teraźniejszość. Widzimy często sfrustrowanych,
smutnych, źle potraktowanych, protestujących
ludzi, którzy robią co w ich mocy,
by przemówić. Zajmują moralne stanowisko,
krzycząc, co dobre, a co złe. Starałem się zawrzeć
ich energię na całym albumie. W końcówce
spekuluję, jak świat się kończy, wszyscy
umieramy, nie pozostaje już nic, dlatego należy
zawczasu spojrzeć wstecz na własne życie i
zadać sobie pytanie, czy postępujemy słusznie,
a także pomyśleć o utraconych bliskich.
"Prelude To Madness" nie jest konceptem,
lecz albumem tematycznym.
Sugerujesz, że Zimna Wojna wcale się nie
skończyła. Pierwsze słowa na płycie brzmią
następująco: "In the height of hysteria/ the
madness begins/ In Cold War America/ And
The Communist Kremlin". Czy Twoim zdaniem
trwające do dziś szaleństwo rozpoczęło
się wraz z początkiem Zimnej Wojny? Zastanawia
mnie to, ponieważ nawet rasowi historycy
nie są zgodni co do daty jej rozpętania.
Nie istnieje consensus. Niektórzy twierdzą,
że Zimna Wojna była następstwem II
wojny światowej, inni wskazują już na tzw.
Rewolucję Październikową 1917, a jeszcze inna
interpretacja jej rozpoczęcia mówi o odmowie
akceptacji petycji Związku Radzieckiego
o przystąpienie ZSRR do NATO w 1954
roku. Moim zdaniem, świat jest pogrążony w
totalnej destrukcji od zarania dziejów, a już
na pewno nie pomijałbym pierwszej ani drugiej
wojny światowej.
Juan Ricardo: W lirykach chciałem wyrazić
przekonanie, że szaleństwo przeszłości utrzymuje
się na świecie również i dzisiaj. Nie
wiem, czy można powiedzieć, że przed Zimną
Wojną świat wyglądał spokojniej. Pamiętam
ogromną histerię związaną z tamtymi czasami.
Budowano schrony przeciwbombowe, panowało
zamieszanie. Niestety, powszechny strach
przed śmiercią nie opuścił ludzkości w
2022 roku. Wciąż go odczuwamy. Nawet pomimo
tego, że od II wojny światowej minął
szmat czasu...
Ed Miller: Witajcie. Nie widać mnie, bo utknąłem
w ciemnościach, ale jestem z Wami
(śmiech).
Juan Ricardo: Rozmawialiśmy właśnie o zimnej
wojnie, ale skoro dołączyłeś, powróćmy do
pytania o nasze poprzednie doświadczenia
muzyczne.
Ed Miller: Zacząłem grać na gitarze, gdy byłem
nastolatkiem. Tworzyłem zespoły, imprezowałem
tak jak młodzi ludzie imprezują. W
wieku 16 lat wziąłem udział w przesłuchaniach
starszych kolegów z Mystik. Uczę-szczaliśmy
do tej samej szkoły średniej, przy czym
oni już ją ukończyli, gdy ja jeszcze się w niej
uczyłem. Pozostawałem gitarzystą Mystik
przez całkiem długi okres czasu. Koncertowaliśmy
trochę. W 1992 roku podpisaliśmy kontrakt
z niemieckim labelem Massacre Records.
Byliśmy jednym z ich pierwszych zespołów.
Uznawaliśmy to za wielką sprawę. W
skrócie, po moim odejściu z Mystik założyłem
Darkseed. Partie utworu tytułowego Sunless
Sky "Prelude To Madness" napisałem zaraz po
opuszczeniu załogi Mystik. Utrzymywałem te
riffy i melodie w swym arsenale aż do dziś,
włącznie z "egipskim" fragmentem w środku
kompozycji. Na przestrzeni dekad wielokrotnie
to rejestrowałem, aż ewoluowało do obecnej
postaci. Bardzo się cieszę z finalnej wersji,
ponieważ wiem, jak wiele serca w nią włożyłem.
Czy jakieś inne utwory z "Prelude To Madness"
też pochodzą z zamierzchłej przeszłości?
Juan Ricardo: Jak już powiedziałem, w momencie
gdy spotkałem Eda, on dysponował
już tonami świetnej muzyki, komponowanej
przez wiele lat. Większość zawartości "Prelude
To Madness" pochodzi właśnie z tego
źródła. Wspólnie wszystko przearanżowaliś-
SUNLESS SKY 67
68
my na potrzeby Sunless Sky (dodałem choćby
wokale), ale pierwotna wizja albumu powstała
dawno temu. Ed szukał odpowiedniej
okazji, aby użyć swoje pomysły i znalazł doskonałą
do tego sposobność w ramach Sunless
Sky.
Ed Miller: Znam Juana od trzydziestu lat.
Nie utrzymywaliśmy wcześniej tak zażyłego
kontaktu, jak w tej chwili, ale pozostawaliśmy
zawsze w kontakcie. Wiedziałem, że świetnie
śpiewa, ale pierwotnie chciałem wydać solową
płytę instrumentalną. Przesłałem mu demo zawierające
dziesięć utworów. Te kawałki były
nagrywane w różnych okresach, na różnych
sprzętach, z różną produkcją. Juan stwierdził,
że może załatwić dla mnie kontrakt z labelem
na wydanie płyty, ale koniecznie musiałbym
nagrać wszystko ponownie, aby brzmiało spójnie.
Dodał też, że nie mógłby ot tak ze mną
rozmawiać bez poinformowania mnie, że Juan
sam szuka gitarzysty dla swojego zespołu. A
zatem, skoro potrzebowałem nagrywać od nowa,
to dlaczego nie moglibyśmy połączyć sił?
Zastanawiałem się nad zmianą charakteru kawałków
z instrumentalnych na liryczne. Osobiście
przez kilkadziesiąt lat współpracowałem
z rozmaitymi muzykami, ale nigdy akurat z
Juanem. Nawet pomimo tego, że uważałem
go za równego gościa z konkretną bazą fanów
na całym świecie. Doszedłem do wniosku, że
byłbym głupi, gdybym nie skorzystał z tak
perfekcyjnej okazji, aby zaprezentować swoje
pomysły przed sporą globalną publicznością.
Juan Ricardo: I oto jesteśmy.
Słuchając "Prelude To Madness" zachwycałem
się, jak doskonale ta muzyka jest zaaranżowana.
Teraz rozumiem, dlaczego.
Juan Ricardo: Dokładnie zanalizowaliśmy
każdy fragment.
John Smith: Cięliśmy, zmienialiśmy, usuwaliśmy,
dodawaliśmy, itd.
Ed Miller: Jak również łączyliśmy poszczególne
motywy ze sobą, aby płynnie przechodziły
jeden w drugi.
SUNLESS SKY
Kawałek "Embers To Ashes" pozostał instrumentalny,
a co więcej pojawia się dwukrotnie
na "Prelude To Madness".
Ed Miller: "Embers To Ashes" trafił wcześniej
na jeden z moich solowych albumów. Nie podzieliłem
go wówczas na dwie części. Tym razem
postanowiliśmy umieścić na płycie najpierw
pierwszą połowę, następnie zaprezentować
dwa inne kawałki z wokalem ("In Memoriam"
oraz "Eternal Sanctuary") i dopiero po
nich powrócić do drugiej części "Embers To
Ashes". Wyszła taka "kanapka".
Juan Ricardo: Pierwotnie chcieliśmy uzyskać
jeden instrumentalny, akustyczny kawałek.
Przystępując do pracy nad "Prelude To Madness"
zamierzaliśmy jednak podzielić go na
dwie części, żeby cały album rozpocząć pierwszą
z nich, a zakończyć drugą. Ale wiesz, jak
jest, materiał w studiu ewoluuje. "In Memoriam"
to pierwszy zarejestrowany utwór w
ogóle. Później zauważyłem, że doskonale pasuje
on do "Eternal Sanctuary" i razem mogą
tworzyć swego rodzaju monolit. Wraz z osłuchiwaniem
się z materiałem doszedłem do
wniosku, że ta część powinna znaleźć się na
samym końcu, otoczona dwoma częściami
"Embers to Ashes". W ten sposób "Prelude To
Foto: Sunless Sky
Madness" kończy się jak gdyby odrębnym
mini konceptem muzycznym, swoistym "requiem"
lub "epitafium". Ostatecznie, gdy ktoś
słucha naszej nowej płyty, najpierw obawia się
zimnej wojny, a potem wyobraża sobie, jak to
jest stracić bliskich lub nawet własne życie.
Ed Miller: "Embers To Ashes" to przepiękny
kawałek. Nie widziałem go w szerszym kontekście.
Dopiero Juan zaproponował finalne
rozwiązanie. Bardzo mi się podoba stosowanie
minorowych harmonii, akordów i progresji na
całym longplay'u "Prelude To Madness", ponieważ
dzięki nim brzmi naprawdę mrocznie,
wręcz przerażająco. Jednak, jeśli wsłuchasz się
uważnie w samą końcówkę albumu, to uzmysłowisz
sobie, że w ostatnich taktach przechodzimy
ze skali minor do skali major. Oznacza
to pogodniejszy, weselszy klimat, zupełnie
przeciwny do charakteru całego LP. Cieszę się,
że tak to wyszło.
Juan Ricardo: Pozostawiamy malutki promyk
nadziei.
Promyk nadziei przemyka nie tylko na samym
końcu. W utworze "Random Acts Of
Violence" zadajecie pytanie: "where's our
compassion and kindness?". Mimo mrocznego
charakteru całości szukacie współczucia i
życzliwości w społeczeństwie, jak gdyby ono
całkiem nie zanikło. Wiecie, że gdzieś jeszcze
istnieje, tylko trzeba je poszukać, a to daje
nadzieję.
Ed Miller: Absolutnie. Nie pochwalamy żadnej
formy przemocy. Pomysł na mocne uderzenie
w utworze "Random Acts Of Violence"
wziął się z mojego wspomnienia z dzieciństwa.
W wieku siedmiu lub ośmiu lat patrzyłem na
pieski w schronisku. Nie rozumiałem do końca,
co się tam działo. W pewnym momencie
matka piesków zwabiła nas, abyśmy podeszli
do niej bliżej, ja wystraszyłem się i zacząłem
od niej uciekać. Wtedy pies zauważył serwetkę
wystającą z tylnej kieszeni moich spodni i zerwał
się za mną w pościg. Riff "Random Acts Of
Violence" reprezentuje dokładnie tę ucieczkę.
Tytuł wziął się z czegoś innego. W każdym razie,
nie gloryfikujemy przemocy ani żadnych
negatywnych zachowań.
Juan Ricardo: W tekście "Random Acts Of
Violence" chciałem wyrazić spostrzeżenie, że w
naszym świecie jest zbyt wiele przemocy. Pytam
o pozytywne aspekty społeczeństwa, ponieważ
moim zdaniem trochę ich brakuje. Co
się porobiło na świecie? Wiemy, że życzliwość
i współczucie istnieje, dlatego mimo wszystko
warto być dobrym dla innych.
Ed Miller: Zawsze mam nadzieję, że nasz
przekaz zostanie właściwie zrozumiany. Nie
chciałbym, żeby ktoś pochopnie wyciągał
wnioski na podstawie samych tytułów. Nigdy
nie opowiedzielibyśmy się za niczym złym, ani
nie namawialibyśmy słuchaczy do popełniania
niecnych występków. Mówimy o wrażliwych
tematach po to, aby zwrócić na nie uwagę. W
"Random Acts Of Violence" opowiadamy historię
o tym, co człowiek zrobił w przypływie
nagłego ataku przemocy. Przyglądamy się i
opisujemy zdarzenie, ale nie chwalimy tego typu
zachowania.
W takim razie, powiedzcie proszę, kim jest
tytułowy "Two Fisted Man"?
Juan Ricardo: (śmiech) Ten numer nazywał
się wcześniej "Sharp Thing", prawda, Ed?
Ed Miller: Nie miałem tytułu, więc roboczo
nazywałem go "the sharp thing".
Juan Ricardo: "Two Fisted Man" to mój przyjaciel
ze szkoły średniej. Nie jestem wysoki...
Ed Miller: Przecież byłeś bokserem.
Juan Ricardo: No tak, w młodości nawet profesjonalnym.
Ale w szkole średniej należałem
do szczupłych i niskich uczniów. Ważyłem
120 funtów (ok. 55 kg - przyp. red.). Dla kontrastu,
mój kolega był ogromny. Wyglądał jak
ja razy dwa. Rzadko odzywał się choćby słowem,
pozostawał wyjątkowo cichy i spokojny.
Ale gdy przyszło co do czego, zdarzył się jakiś
problem, on potrafił ochronić innych i stawał
do walki. Zamiast ględzić, wyciągał pięści. Nie
ważne, że musiał odeprzeć atak nawet dwóch
lub trzech kolegów jednocześnie, dawał sobie
zawsze świetnie radę w takich sytuacjach. Zawsze
stawał w obronie dobrego imienia swoich
przyjaciół. Uważaliśmy go za osobę nieznoszącą
nonsensów. Nasza znajomość skończyła
się, gdy jeszcze w czasach szkolnych zginął w
wypadku samochodowym.
A zatem zawarliście na płycie mnóstwo
wspomnień z całego życia.
Juan Ricardo: Owszem. Co ciekawe, liryki dotyczą
naszych osobistych wspomnień, ale też
słuchacze mogą odnieść je do swoich przygód
i zinterpretować po swojemu. "Oh, też tak miałem!"
- ktoś zapewne krzyknie.
Powiedzcie proszę o swoich planach koncer-
towych na rok 2023.
Juan Ricardo: Wiosną przylecimy do Europy.
Weźmiemy udział w czterech festiwalach metalowych
oraz zagramy gig w Niemczech. Pracujemy
nad dodaniem więcej koncertów w Europie
- może wiosną, a może w dalszej czę-ści
roku. Zobaczymy. Chciałbym powrócić ze
Sunless Sky do Polski oraz do innych wschodnich
krajów, typu Rumunia, Węgry, Chorwacja,
Bośnia. W bliskiej przyszłości odbędzie się
mnóstwo naszych występów.
Czy zauważyliście, że podróżowanie jest
wielokrotnie droższe teraz niż w 2019 roku?
Juan Ricardo: Tak, po części z powodu "wojny".
Nie robimy tego dla pieniędzy. Nie
wzbogacę się na śpiewaniu metalu. Działamy
powodowani pasją i miłością do muzyki.
Zależy nam na fanach.
Ed Miller: Uwielbiamy to, co robimy. Polecieliśmy
do Hondurasu, spotkaliśmy mnóstwo
niesamowitych ludzi. Patrzyliśmy na publiczność
i widzieliśmy, jak wrzeszczą z ekstazy.
Bezcenne. Szerzymy radość, a na koniec dnia
najbardziej liczy się zabawa.
Mam jeszcze dwa pytania do Ciebie, Juan.
W zeszłym miesiącu zaśpiewałeś na nowym
albumie koncepcyjnym Lucid Dreaming jako
Wilhelm I z Wojny Napoleońskiej. Co to za
projekt?
Juan Ricardo: To będzie niesamowicie potężny,
epicki album koncepcyjny, prawie opera.
Zaśpiewałem na nim wraz z pięcioma innymi
wokalistami. Nasze głosy reprezentują m.in.
Bismarcka, Księcia Prus oraz Wilhelma I.
Warstwa instrumentalna wymiata, partie instrumentalne
są wspaniałe, a utwory świetne, z
tym że cała płyta przedstawia jedną rozbudowaną
historię podzieloną na części.
Ostatnio skomponowałeś też następcę
"Storm Warning" (2021), The Veith Ricardo
Project. Weszliście już do studia?
Juan Ricardo: Jestem znany jako wokalista
metalowy, ale wychowałem się na prog rocku,
na zespołach pokroju Rush, Genesis, Yes, itp.
Kiedyś w Dark Arena udzielał się pewien klawiszowiec,
ale nie zagrzał tam miejsca na długo.
Pracowaliśmy razem w studiu przez kilka
tygodni. Powiedział mi, że perfekcyjnie pasowałbym
do jego projektu. Zaczęliśmy razem
coś tworzyć. W efekcie powstał The Veith Ricardo
Project. Napisaliśmy już drugą płytę,
lecz jestem zajęty z wieloma różnymi projektami,
dlatego nie wiem do końca, czy uda mi
się zabrać za jej nagrywanie na początku 2023
roku.
Na zakończenie proponuję, żeby każdy z
Was wypowiedział się oddzielnie, jakie plany
wiążecie z przyszłością.
John Smith: Zagram w tak wielu miejscach
tak wiele koncertów, jak to możliwe. Będę grać
na perkusji wiele utworów na wielu płytach,
starając się dotrzeć do jak największej liczby
odbiorców. Zawsze.
Ed Miller: Mam tak wiele pomysłów, że nie
mogę doczekać się nagrywania następnej płyty
Sunless Sky. W marcu polecimy do Niemiec.
To ekscytujące. Nasz koncert w Ohio nie
wzbudziłby sensacji, bo ludzie widują nas tu
każdego dnia i nie potrzebują oglądać nas już
na scenie. Ale jak wybieramy się w odległe
miejsce, to z pewnością sprawiamy różnicę.
Kocham podróże. Od dawna działam solo, nagrywam
różne instrumentalne rzeczy, z różnymi
osobami. Nie promuję własnych płyt,
raczej kolekcjonuję je w osobistym zbiorze lub
udostępniam je innym bezpłatnie. Jeśli ktoś
jest zainteresowany, może je sobie ściągnąć z
Internetu.
Czyli macie dość bluesowe nastawienie. Nie
dbacie o rozwój jednej marki, zamiast tego
gracie w najróżniejszych składach pod najróżniejszymi
postaciami.
Juan Ricardo: Cóż, bluesmani faktycznie tak
zazwyczaj robią, ale ja wiążę konkretne plany
z Sunless Sky. Myślę, że nasz obecny skład
jest zgrany i że będziemy kontynuować. Następną
płytę nagra to samo trio. Ed ma milion
utworów. Nie rozglądamy się za dodatkowymi
muzykami. Poza tym, wezmę niedługo udział
w oddzielnych projektach. Zimą nagramy album
Attaxe. Jutro spotkam się po raz pierwszym
z całkiem nowym zespołem, który będzie
nagrywać zaraz po Attaxe. Wiosną przyjdzie
kolei na nowy album Wretch. Następnie
Dark Arena wznowi "Flowing Black" (2009),
który obecnie remasterujemy. Ponadto kończymy
prace nad drugim longplay'em The
Veith Ricardo Project. Najważniejszy jest dla
mnie teraz Sunless Sky. Chcemy podróżować,
gdzie się da. Polecimy do Islandii, Europy,
Ameryki Środkowej, Brazylii, Japonii, Australii,
Anglii, wszędzie.
Sam O'Black
HMP: Niedawno graliście dwutygodniową
trasę z polskim zespołem Aquilla. Wasze
polskie koncerty odbyły się 13 października w
Garage Pub w Krakowie, 14 października w 2
Kołach w Warszawie i 15 października w
Willi w Łodzi. Kto zainicjował tą trasę?
Luke Lethal: To był nasz pomysł. Myślę, że
jako pierwszy temat poruszył nasz poprzedni
perkusista. Tak naprawdę wymyśliliśmy to z
konieczności, ponieważ w innych terminach
nie możemy regularnie grać koncertów ze
względu na inne zobowiązania poza zespołem.
Klątwa wyryta na egipskim grobowcu
Gitarzysta Luke Lethal i wokalista Klay Mensana
zarażają ekscytacją towarzyszącą graniu i słuchaniu
old schoolowego heavy metalu. Ich zespół
Acid Blade poznaliśmy przy okazji wspólnych
koncertów z Aquilla, choć źródeł owej
ekscytacji należy raczej szukać w Megadeth
"Holy Wars". Luke usłyszał je jakieś dziesięć
lat temu, wciągnął się w metal, aż w
końcu zaproponował własny wkład we
współczesną scenę NWOTHM w postaci LP
"Power Dive". Poczytajcie sobie o tych maniakach.
nagrać te kawałki, zanim on odejdzie i nie
będziemy mogli już grać razem. Demo Angel
Blade zostało następnie wydane jako Split z
Venatorem, co dało nam znacznie więcej ekspozycji
niż pierwotnie planowaliśmy. Dlatego
też Klay i ja chcieliśmy kontynuować współpracę,
ponieważ po pierwsze naprawdę tęskniliśmy
za sobą, a po drugie ludzie zdawali się
szczerze lubić to, co robimy. Następnie szukaliśmy
odpowiednich osób, z którymi moglibyśmy
założyć zespół (Jon w tamtym czasie nie
wchodził w grę ze względu na inne muzyczne
zobowiązania). W ciągu kilku tygodni ich znaleźliśmy
i zaczęliśmy ćwiczyć jako Acid Blade.
Zmieniliśmy nazwę, dlatego z uwagi na nieobecność
Jona.
W lirykach poruszacie zagadnienia wewnętrznych
konfliktów, problemów osobistych,
wojen i istot pozaziemskich. Czy wobec tego
Acid Blade jest dla was nie tylko dobrą zabawą,
ale także sposobem na wyrażanie przekonań?
Klay Mensana: Cóż, wiele tekstów zostało
napisanych przez basistę Sci-Mana i przeze
mnie. Razem wymyślamy historie, a ja zamieniam
je w teksty. Niezależnie od tego, czy
śpiewam o zaginionych starych przyjaciołach,
zabijaniu królów, swobodnie cwałujących koniach,
czy o jeszcze innych rzeczach, często
pojawiają się metafory lub bezpośrednie zwroty,
które odzwierciedlają moje lub innego
członka zespołu osobiste sprawy. Lecz nigdy
nie robię tego, aby dzielić się z takimi rzeczami
ze słuchaczami lub pracować nad osobistymi
sprawami. Robię to raczej po to, by śpiewać
teksty, które pasują do muzyki, a jednocześnie
nie są kompletnie pozbawione znaczenia. To
jest dla mnie bardzo ważne, aby móc wykonywać
piosenki w stu procentach autentycznie.
Staram się również stworzyć dobrą więź między
nami jako grupą muzyczną poprzez śpiewanie
na tematy innych członków Acid Blade.
Co więcej, często pozostawiam im miejsce
na własne interpretacje. To samo dotyczy kawałków
o istotach pozaziemskich. To nie ufoludkowie
nie są tutaj najważniejsi. Właściwego
znaczenia należy szukać między wierszami lub
w niektórych konkretnych frazach, i oczywiście
we własnym umyśle.
Ale zachowaliście jakieś wyjątkowe wspomnienia?
Luke Lethal: Dla mnie osobiście najlepszym
wieczorem był przedostatni w Motali, w Szwecji.
Po północy poszliśmy zrobić pamiątkowe
zdjęcie na rynku tego małego, sennego skandynawskiego
miasteczka. Dwa tuziny headbangerów
(my, Aquilla i Armory) krzyczały: "Judas
Priest! Judas Priest! Judas Priest!" i śpiewały "Medieval
Steel". Na pewno nigdy wcześniej nic
podobnego tam się nie wydarzyło. Zabraliśmy
ze sobą miecz, którego używaliśmy na scenie
Surrealistyczne pięć minut (śmiech).
Klay Mensana: W Wiedniu ogromna kobieta
rzuciła się przed scenę, by wykonać kilka szalonych
ruchów. Przypadkowo uderzyła głową
o mój mikrofon. Z moich warg pociekła krew.
Uznałem, że najbardziej metalową rzeczą, jaką
mogę w tej sytuacji zrobić, jest pomalowanie
jej twarzy moją krwią w ramach małego podziękowania.
Jak porównalibyście swoje i Aquilli podejście
Foto: Acid Blade
do heavy metalu?
Luke Lethal: Zauważyłem wiele podobieństw,
chociaż wydaje mi się, że oni są znacznie bardziej
otwarci na nowoczesność. Widać to
głównie w używanym sprzęcie i w uzyskiwanym
brzmieniu. Nasze podejście jest znacznie
bardziej oldschoolowe. Teksty utworów zbytnio
się nie różnią, natomiast oni często grają
rzeczy, których my nie bylibyśmy w stanie zagrać
(śmiech). Aquilla używa cyfrowego sprzętu,
podczas gdy my prawie wyłącznie sprzętu
z wczesnych lat 80-tych. Jest to dla nas o wiele
mniej wygodne, ale w przeciwnym razie nie
uzyskalibyśmy dźwięku, którego szukamy. Powiedziałbym
więc, że to największa różnica.
Nie stąd jednak pochodzimy.
A zatem, jakie wydarzenia doprowadziły
Was do stworzenia najpierw projektu Angel
Blade, a potem zespołu Acid Blade?
Luke Lethal: W 1990 roku Megadeth wydało
LP "Rust in Peace". W 2011 roku po raz
pierwszy usłyszałem utwór "Holy Wars". Z tego
powodu w 2012 roku zacząłem grać na gitarze.
W 2016 roku przeprowadziłem się do
Drezna i poznałem tam Jona Astusa, który
szybko stał się moim najlepszym przyjacielem.
Jon Astus grał na perkusji od czasu, zanim
jeszcze nauczył się chodzić. Zaczęliśmy grać w
jego sali prób. To były pierwsze chwile, kiedy
grałem muzykę z inną osobą i zacząłem pisać
riffy. Te riffy stały się piosenkami Angel Blade.
Potem szczęśliwie spotkaliśmy Klaya, który
potrafił pisać teksty i śpiewać. Klay wkrótce
powiedział nam, że niebawem przeprowadzi
się na drugi koniec Niemiec, więc lepiej szybko
Media głównego nurtu rozpowszechniają
kłamstwa, aby utrzymywać ludzi w strachu.
Nawet jeśli strach nie jest pokarmem dla
istot pozaziemskich, to oczywiście tyrani
mogą przy jego użyciu kontrolować większość
ludzi w bezprecedensowy sposób. Czy
czujesz społeczną odpowiedzialność, aby zabierać
głos jako artysta?
Luke Lethal: Nie myślimy w takich kategoriach,
dlatego że nie posiadamy odpowiedniej
platformy. O Acid Blade słyszało tylko kilka
tysięcy osób. Zajmujemy własne stanowisko
światopoglądowe i posiadamy konkretne przekonania,
co staje się dla odbiorców naszej muzyki
oczywiste, gdy tylko otworzy książeczkę i
zobaczy antyfaszystowską grafikę.
Jak zatem powinniśmy rozumieć tytuł Waszego
pierwszego długogrającego albumu
"Power Dive"?
Luke Lethal: "Power Dive" i "Into the Light"
opowiadają jedną, ciągłą historię o istotach pozaziemskich,
a dokładniej o jednym kosmicie,
który pędzi na ziemię, niczym ptak, w trybie
"power dive". Klay wpadł na pomysł, by nadać
albumowi taki, a nie inny tytuł, ponieważ
70
ACID BLADE
utwór "Power Dive" jest jednym z naszych najlepszych,
a poza tym to po prostu fajnie brzmiące
określenie.
W utworze "The Tomb of Khentika Ikheki"
śpiewacie: "Thousands of long years I had to
sleep under the giant rock, but finally, I can't
be stopped!". Khentika reprezentuje jeden z
najpopularniejszych przykładów stosowania
starożytnych klątw wewnątrz lub na fasadzie
grobowca. Skąd u Was zainteresowanie
Khentiką?
Luke Lethal: Właściwie tekst jest o Egipcie,
ponieważ przez cały utwór używamy skale powszechne
w muzyce orientalnej. Myślę, że
szczególnie widać to w drugiej części gitarowego
solo. Dlatego zaproponowałem Klayowi i
Sci-Manowi, którzy są odpowiedzialni za
wszystkie teksty, aby napisali coś o Egipcie.
Potem wymyślili historię, którą można usłyszeć
na płycie. Trudno było nam znaleźć odpowiedni
tytuł dla utworu, bo w samym tekście
nie ma nic szczególnego, co by pasowało.
Moja dziewczyna wysłała mi wtedy kilka artykułów
o Egipcie i w jednym z nich był krótki
fragment o tym, że grobowiec Khentika Ikheki
jest najstarszym znanym grobowcem z wyrytą
klątwą, co idealnie nam pasowało.
Zastanawiałem się, czy inspirację do pierwszej
melodii w "Moonless Night" zaczerpnęliście
z Metal Church?
Luke Lethal: Nie, szczerze mówiąc nie wiem,
do której melodii Metal Church się odnosisz.
Nie ma na albumie fragmentu, o którym powiedziałbym,
że jest bezpośrednio inspirowany
Metal Church, a znam na pamięć wszystkie
ich wczesne dokonania.
Czy "Power Dive" to pierwszy longplay, nad
którym pracowaliście? Jak bardzo Wasze
oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością
nagrywania w profesjonalnym studiu?
Luke Lethal: Tak, to pierwszy longplay dla
nas wszystkich. Szczerze mówiąc, nie wszyscy
byli w pełni sił, kiedy wchodziliśmy do studia,
więc wszystko trwało znacznie dłużej niż się
spodziewaliśmy, i okazało się niesamowicie
wyczerpujące. Na szczęście pracowaliśmy ze
wspaniałymi ludźmi i ostatecznie album brzmi
tak, jak chcieliśmy.
Foto: Ines A
Wszystkie utwory z "Power Dive" napisaliście
między 2018 a początkiem 2021 roku. A jak
bardzo kreatywni byliście w studiu? Tworzyliście
coś na bieżąco, podczas nagrywania?
Luke Lethal: Przed wejściem do studia przygotowaliśmy
cały materiał z dbałością o szczegóły,
niczego już nie zmienialiśmy ani nie dodawaliśmy.
Jedynie nasz producent Max poczynił
kilka małych sugestii, na przykład zaproponował
krótkie przerwy na końcu "King
Killer", trochę dodatkowych gitar i fajne efekty
dźwiękowe.
Jakie są według Ciebie najmocniejsze strony
"Power Dive" LP? Co czyni go wyjątkowym
na scenie NWOTHM?
Luke Lethal: To, co wyróżnia ten album, to
fakt, że dostajesz pełen pakiet old schoolowego
heavy metalu. Mnóstwo zespołów gra "80's
metal", ale brzmią zbyt nowocześnie. Odnoszę
wrażenie, że każdy album w dzisiejszych czasach
brzmi tak samo, z nielicznymi wyjątkami,
jak Sabire czy nowy album Steel Inferno.
Bardzo ważny jest dla mnie prawdziwie undergroundowy
charakter naszego heavy metalu.
Pragniemy, by dobrze wpisywał się w playlistę
wraz z zespołami pokroju Witch Cross czy
Satan. Myślę, że udało nam się to osiągnąć.
Ponadto, "Power Dive" to bardzo zróżnicowany
album. Utwór "Ablaze at Midnight" jest zupełnie
inny od tytułowego "Power Dive", a ten
z kolei jest zupełnie inny od "Tomb...", czy
"Moonless Night". I to mi się podoba, jest ekscytujące
i pokazuje nasze różne oblicza. Jakże
to nudne, kiedy słuchasz czwartego numeru
na albumie i już wiesz, jak zabrzmi siódmy.
Zresztą myślę, że niektóre z naszych kawałków
są po prostu bardzo, ale to bardzo dobre.
A dzięki liniom wokalnym Klaya są one nie
tylko zróżnicowane, ale też zawsze chwytliwe.
"Power Dive" został wydany cyfrowo i w formacie
kasetowym w sierpniu 2022 roku za
pośrednictwem Jawbreaker Records. Kilka
miesięcy później pojawił się w formacie CD
dzięki Personal Records. Jeszcze później, bo
13 stycznia 2023, wyjdzie na winylu przez
Jawbreaker Records. Czy taki rozstrzał pomaga
w promocji, bo możecie trzykrotnie
ogłosić premierę? A może wolelibyście wypuścić
wszystko tego samego dnia, ale logistycznie
nie da rady? Jak to widzisz?
Luke Lethal: Każdy by wolał, żeby wszystkie
formaty zostały wydane tego samego dnia, ale
nikt z nas nie chciał czekać na wydanie pół
roku dłużej. W przeciwnym razie gralibyśmy
te utwory na żywo tak często, że zaczęłyby nas
irytować już przed premierą.
Jak mamy rozumieć Waszą deklarację, że
drugi longplay Acid Blade będzie miał, jak
NWOBHM? To ruch kulturowy, obejmujący
różne style, od melodyjnego hard rocka
po doom i proto black metal.
Luke Lethal: Jasne, że to ruch kulturowy, ale
wszystkie zespoły NWOBHM mają unikalne,
niezwykle dynamiczne, autentyczne i "ręcznie
robione'' brzmienie, które odróżnia je od kapel
z innych ruchów. I to właśnie chcemy uchwycić
przy okazji kolejnego wydawnictwa.
Osobiście uważam, że NWOBHM był szczytem
zjawiska heavy metal. Ludzie, którzy
twierdzą, że wolą bardziej demoniczne podejście
do dźwięku Angel Blade, będą całkiem
zadowoleni z następnego wydawnictwa.
Sam O'Black
Foto: Ines A
ACID BLADE
71
Stanowisko przeciwko śmierci
Arkham Witch jest jednym z najbardziej
rozrywkowych zespołów heavy/doom
metalowych drugiej dekady dwudziestego
pierwszego wieku. Słychać i
czuć, że tworzący go muzycy czerpią
frajdę z grania i podchodzą do sprawy
na luzie. W związku z premierą ich nowego
longplay'a "Swords Against Death"
(2022) porozmawialiśmy z basistą i wokalistą
Simonem Iff? Na jedno pytanie odpowiedziała
również polska malarka, fotografka, autorka
okładek Arkham Witch oraz właścicielka ich wytwórni Metal On Metal, Jowita
Kamińska.
HMP: Jak należy rozumieć słowa rozpoczynające
Wasz nowy album: "prosimy o odpowiedzialne
korzystanie z Arkham Witch"?
Simon Iff?: Po prostu "ostrożnie teraz!"
Okej. Według Metal Archives Wasz najnowszy
LP "Swords Against Death" to pierwszy
pełnowymiarowy album Arkham Witch
nagrany po "I Am Providance" (2015). W
praktyce jednak byliście ostatnio bardzo
aktywni w studio i wydaliście ogromną ilość
materiału, zarówno jako Arkham Witch (5
EP-ek, 1 singiel, 1 demo, 1 kompilacja), jak i
jako The Lamp of Thoth (5 dem, 2 kompilacje).
Które z Waszych nowych utworów lub
ostatnich albumów powinniśmy sprawdzić w
swoim fantazjom w mrocznych dźwiękach trylogii
"Get Thothed" (2015, 2016, 2018), gdyż
dopełnią one tak starannie skonstruowanego
ennui, jak czerwone wino dopełnia krwawy
stek. Ale to nie wszystko! Jeśli lubicie odrobinę
tradycyjnego metalu w połączeniu z punkiem
i doomem, możecie sprawdzić "Three Bladed
Doom" (2021) i "Give Me Death by Heavy
Metal!" (2022). EP-ki wypełniają lukę czasową
między "I Am Providence" (2015) a
"Swords Against Death" (2022) jak tłusty
soniczny ogórek w heavy metalowej kanapce.
Jak bardzo mitologia nordycka inspirowała
Was na albumie "Swords Against Death"
(2022)? Które koncepcje z mitologii nordyckiej
determinacji i ignorancji napędzało nagranie
"Swords Against Death" (2022). Myślę, że
wyszła świetna mieszanka naszych wpływów:
punka, doom i thrashu. Na płycie znalazło się
kilka epickich momentów, chociaż "Bringing
Down the Thunder" to właściwie numer o norweskim
bogu Thorze, kiedy jest pijany!
Cały album "Swords Against Death" cechuje
bezpośredniość. Longplay nie próbuje wpasować
się w żaden konkretny gatunek czy
konwencję. To nie czysty punk, nie czysty
heavy, nie czysty doom. To po prostu
"Swords Against Death". I wydaje się, że ma
precyzyjnie określony cel. Czy mamy jakąś
szansę na powalenie śmierci za pomocą specjalnego
miecza, dzięki czemu śmierć nie odważyłaby
się już niepokoić żadnego człowieka?
Jaki musiałby to być miecz? Jeśli nie
znasz odpowiedzi, to może moglibyśmy się
tego dowiedzieć z wykładu wiedźmina na
Uniwersytecie Miskatonic?
Simon Iff?: Dzięki. Cóż, ostatni utwór na płycie
nosi tytuł "Terminus Est" nazwany na cześć
miecza z niesamowitej serii "Nowe Słońce"
Gene'a Wolfe'a (1980-1983). Oznacza (chyba!):
"linia została wyznaczona". Oczywiście
"Swords Against Death" pochodzi z "Fafhrd
and the Grey Mouser" Fritza Leibera
(1970). Bohaterowie całą karierę spędzają w
cieniu życia, ale obawiam się, że entropia jest
prawem wszechświata i śmierć musi mieć swój
dzień - możemy ja tylko opóźnić, nigdy uniknąć.
Istnieją jednak małe śmierci, które mogą
być o wiele bardziej szkodliwe dla naszego samopoczucia
i rozwalają nasz umysł do stanu
padliny szybciej niż należałoby się tego spodziewać.
Prawdopodobnie zostałoby to wyrażone
w wykładzie wiedźmina jako: "to, co nie
jest martwe, może wiecznie leżeć, ale przy obcych
eonach nawet śmierć może umrzeć". Tak
więc, zajmujemy stanowisko przeciwko śmierci;
nawet jeśli jest ono daremne, wciąż może
mieć sens! Aldo jest thrashowym łbem, Emma
i ja jesteśmy po stronie doom/tradycyjnego
metalu, a Klankenstein po prostu kocha każdy
rodzaj muzyki, zwłaszcza punk. Miał swój
własny, unikalny styl na basie, który dobrze
pasował do gitary Aldo. Dwie EP-ki i ten album
stały sie dźwiękowym pomnikiem tej muzycznej
sytuacji. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z tego, jak wyszły.
pierwszej kolejności? Które z nich są Twoimi
ulubionymi?
Simon Iff?: Moje ulubione to zawsze nowe
rzeczy, które robimy - jestem bardzo kapryśny.
Tak, lata 2015-2022 były erą EP-ek Arkham
Witch. Wybór należy do Was. Jeśli chcecie
trochę fistaszkowego szaleństwa w punkowym
duchu zmieszanego z doomem, jednocześnie
taplacie się w melancholii ery depresji
za pół centa za słowo, to "Weird Tales"
(2015) jest właśnie EP-ką dla Was. Jeśli jednak
lubicie powolny zgon w godzinach szczytu
i jesteście jednym z tych nieszczęsnych
głupców, których kusi wędrowanie w dziwnych
kierunkach, by odkryć ten odległy brzeg,
gdzie surowe cienie wabią ludzi do samej przepaści
ich śmierci na poszarpanych skałach, to
powinniście albo się rozchmurzyć, albo oddać
72 ARKHAM WITCH
Foto: Phillip Luby
fascynują Was najbardziej?
Simon Iff?: Nie tyle bezpośrednio mitologia
nordycka wpłynęła na "Swords Against
Death" (2022), co raczej mitologia nordycka
przefiltrowana przez literacki gatunek miecza i
czarów; tytuł to termin ukuty chyba przez samego
Fritza Leibera, który arogancko ukradliśmy
dla naszego czwartego albumu. Myślę,
że prawdopodobnie rzeczą, która najbardziej
fascynuje mnie na północy jest koncepcja
drzewa świata jako reprezentacji nie tylko
multiwersum, z jego rozbieżnymi gałęziami,
ale także z jego głębokimi korzeniami, co ładnie
łączy się z hermetyczną symboliką "as above
so below". Jest to symboliczna struktura,
która pasuje do konstrukcji ludzkiego mózgu,
a także samego wszechświata, jeśli kiedykolwiek
taką widziałem. To połączenie ponurej
"Hammerblow" to jeden z najbardziej chwytliwych
metalowych bangerów na "Swords
Against Death" (2022). Pomysł prosty, ale
wykonanie brzmi niesamowicie ekscytująco.
Simon Iff?: Dzieki. Czasami prostsze pomysły
się sprawdzają, a oparte o nie utwory fajnie
sie gra. Jesteśmy prostymi ludźmi. "Hammerblow"
powstał w salce prob. Dodo wymyślił
tam riffy i wszyscy sie przyłączyliśmy. Jak powiedział
kiedyś pewien bardziej znany zespół:
"It's a fine line between clever and stupid".
"Into the Fray" to prawdopodobnie idiom
oznaczający "ekscytujące zajęcie lub sytuację,
w której ktoś rywalizuje z innymi ludźmi".
Jak tak naprawdę powinniśmy rozumieć
tytuł tego utworu w kontekście waszego albumu?
Czy John Bonham zainspirował Emily
Ningauble w mostku "Into the Fray"?
Simon Iff?: Raczej inspiruje nas wszechmocny
Manowar, gdyż zawsze uwielbiałem pozytywną
energię ich porywających hymnów, więc
to kawałek o słusznej sprawie i nie wycofywaniu
się z walki! John Bonham może nie inspi-
rował Emmy bezpośrednio w tym utworze, ale
wszyscy uwielbiamy Zeppelinów.
Na Waszych mediach społecznościowych
pojawiła się dyskusja o tym, że brak solówek
jest jedną z Waszych słabości. Tymczasem
to przecież w porządku nie grać wielu solówek.
Nie ma potrzeby grać czegoś, czego sie
nie chce grać. Liczy się, co naprawdę czujecie
i co ma dla Was sens. Czy zgodziłbyś sie ze
spostrzeżeniem, że zbyt wiele zespołów metalowych
stało się zbyt formalistyczne i
utraciło pierwotnego ducha rock'n'rolla?
Simon Iff?: Coś w tym jest, choć mimo, że
rozstaliśmy się z naszym gitarzystą prowadzącym
na długo przed tym albumem, myślę, że
poradziliśmy sobie. Siedząc tutaj, z fajką w
ręku, z kubkiem kakao grzejącym się w ogniu,
lubię wspominać stare i złote czasy, kiedy słuchaliśmy
heavy metalu z entuzjazmem zagorzałego
młodzieńca. Choć potrafiliśmy cieszyć
się dobrymi solówkami, nie były one głównym
punktem naszych zainteresowań. Zawsze
bardziej lubiliśmy rytm i riffy, a solówki nas
nie interesowały, co - przyznajemy - stało się
znaczącym utrudnieniem w świecie heavy metalu.
To znaczy, formuła jest świetna, nie mam
nic przeciwko formule, ale nasza obrona polega
na tym, że czasami solówka może być po
prostu sposobem na przejście z punktu A do
punktu B w sensie strukturalnym. Mimo to,
może pewnego dnia nauczymy się skakać po
skali!
Metalowcy często sprawdzają albumy ze
względu na ich okładki. Frontowa grafika
"Swords Against Death" wygląda jak karta
tarota. Czy powiedzieliście Jowicie: "proszę
stwórz zupełnie nową kartę tarota na nasz
następny longplay"? Co mogłaby symbolizować
ta karta?
Simon Iff?: Prawdopodobnie kryzys wieku
średniego.
Jowita Kamińska: Okładka z założenia nie
miała wyglądać jak karta tarota, ale rzeczywiście
troche ją przypomina. Podążyłam za szczegółowym
opisem pomysłu Simona, dodając
od siebie kilka dodatkowych elementów i symboli.
Grafika miała nawiązywać do stylu secesyjnego,
który jest moim ulubionym w historii
sztuki. Ostatecznie nie utrzymałam jej dokładnie
w tym stylu, ale można zauważyć pewne
charakterystyczne elementy i cechy typowe
dla okresu secesyjnego, takie jam symbole i
Foto: Phillip Luby
ozdobna ramka. Dałam się ponieść wyobraźni
trochę bardziej niż przy tworzeniu innych
prac.
Pamiętam, że w ramach prezentacji z języka
polskiego opowiadałem na egzaminie maturalnym
o trzech artystach reprezentujących
trzy różne form sztuki, którzy najbardziej
mnie inspirują. Wybrałem: Ernesta Hemingway'a,
Judas Priest i Jowitę Kamińską. Czy
mógłbyś opowiedzieć mi o Twojej współpracy
z Jowitą?
Simon Iff?: Jowita przykłada wagę do szczegółów.
Posiada stalową wytrwałość organizatorską,
lubi załatwiać sprawy zgodnie z ustalonym
planem. Ja jestem bardziej mglisty w
swoich wyobrażeniach i zmieniam je jak borsuk
na wietrze. Jowita ma w sobie stoicyzm
Ernesta Hemingway'a i metalową zadziorność
Judas Priest, dlatego Twoje wybory na
egzaminie były zsynchronizowane. Widać to
w jej twórczości - najbardziej skandalizujące
pomysły uchwycone w zniewalająco technicznych
szczegółach. Myślę, że właśnie dlatego
ludzie tak bardzo lubią jej prace. Wykonała
świetną robotę przy "Swords Against Death"
(2022). Poza tym, mogę potwierdzić, że swietnie
pływa.
Co to za projekt, dla którego udostępniliście
utwór "Cult of the Dead"?
Simon Iff?: Ten projekt miał na celu zebranie
funduszy na dostarczenie żywności dla dzieci
na Ukrainie. Oczywiście czujemy sie szczęśliwi,
że mogliśmy pomóc choćby w taki mały
sposób.
Ponoć graliście kiedyś w Zjednoczonych
Emiratach Arabskich. Jak było na Live Necromancy
fest 5 października 2013 w Dubaju?
Czy spotykaliście tam jakieś inne fajne
zespoły?
Simon Iff?: Tak, spotkaliśmy tam wielu świetnych
ludzi. W Dubaju graliśmy z Pagan Altar,
których już wcześniej znaliśmy osobiście.
Wszystkie zespoły na liście były świetne, podobnie
jak wszyscy fani metalu, których spotkaliśmy.
Ludzie przybyli z różnych odległych i
egzotycznych miejsc. Moim nadrzędnym
wspomnieniem z tego koncertu była ciepła
gościnność organizatorów Sammy'ego i Leny
oraz delektowanie się wspaniałym jedzeniem
w ekstremalnym upale. Jesteśmy przyzwyczajeni
do surowych krain, a jeden z nas nosi oliwkowe
odcienie Morza Śródziemnego. Nasz
gitarzysta Aldo pochodzi z Malty, więc graliśmy
i tam kilka razy. Mogę powiedzieć, że Malta
to bardzo heavy metalowy kraj!
Co planujecie na 2023 rok?
Simon Iff?: Mamy nową basistkę w zespole
Helen. Jest świetna i perfekcyjnie pasuje do
Arkham Witch. Nie możemy doczekać się nagrania
kilku nowych utworów i zagrania kilku
koncertów w nowym składzie. Próbuję sobie
przypomnieć jak grać na gitarze (śmiech). Będziemy
kontynuować naszą działalność i tworzyć
nową muzykę. Ooh w naszym wieku!
Co powiecie o zapowiadanej trasie z Denthonatorem?
Simon Iff?: Europejska trasa z Denthonatorem
byłaby cudowna! Założę się, że oni też
lubią tanie piwo.
Sam O'Black
Foto: Phillip Luby
ARKHAM WITCH 73
zarezerwowani jako Torpëdo na ten koncert,
ale ponieważ zespół się rozpadł, organizatorzy
przynajmniej dostali to, za co zapłacili.
(śmiech)
HMP: Norymberga jest prawdopodobnie jednym
z najpiękniejszych miast w całych
Niemczech. Co uważasz za największą zaletę
mieszkania w Norymberdze?
Danny Keck: Myślę, że nie da się wskazać jednej
największej zalety, ponieważ mieszkanie
tutaj wiąże się z tak wieloma wspaniałymi aspektami.
Oczywiście, stare miasto i zamek w
Norymberdze są bardzo piękne, chociaż istnieje
tu też kilka brzydkich okolic. Mamy tu we
Frankonii (w której leży Norymberga) wiele
różnych i niesamowitych browarów. Zbyt wiele,
by wymienić wszystkie, które powinniście
Jesteśmy gotowi i chętni
W 2018 roku powstał w Norymbergii speed metalowy zespół Torpëdo.
Wkrótce wydał demo pt. "Mechanic Tyrants" (2019), a następnie się rozpadł. Niedawno
ich basista Danny Keck wraz z ich gitarzystą i wokalistą Florianem Faitem
powołali do życia formację o nazwie identycznej do tytułu wspomnianej demówki.
A ponieważ każda okazja do imprezowania wydaje się słuszna, Mechanic Tyrants
zagrał wiele koncertów, m.in. wraz z Lord Vigo, Girlschool, Exciter, czy też
z Atlantean Kodex. Poza tym ukazało się EP "Meanhattan" (2022) i trwają prace
nad pierwszym LP. Poczytajmy, jak obecnie wygląda sytuacja zespołu z perspektywy
Danny'ego Kecka.
sprawdzić, ale jeśli kiedykolwiek będziecie
chcieli wypić piwo smakujące jak wędzony boczek,
poszukajcie "Rauchbier" ze Schlenkerli.
Godne polecenia są również Lindenbräu, Hertl,
Meister, Gutmann, Greif, Geyer i setki innych.
Frankońskie piwo oczywiście zawsze dobrze
komponuje się z frankońskimi potrawami.
Warto spróbować "Schäuferle", czyli smażonej
łopatki wieprzowej z kulkami ziemniaczanymi
lub smażonego w głębokim tłuszczu
karpia. Krajobraz wokół Norymbergi, szczególnie
"Fränkische Schweiz" zapiera dech w piersiach
i idealnie nadaje się do pieszych wędrówek.
To tyle, jeśli chodzi o sprawy kulturalne.
Z drugiej strony, mieszkanie w Norymberdze
oznacza de facto mieszkanie w ośrodku metropolitarnym,
który obejmuje również miasta takie
jak Fürth i Erlangen (Fürth połączono systemem
metra z Norymbergą). Tak więc nie
ma problemu z wybraniem się na koncert lub
imprezę w jednym z pobliskich miast, a sceny
metalowe we wszystkich tych miejscach wyglądają
mniej więcej tak samo.
Dziękuję za przedstawienie Norymbergii.
Pomówmy teraz o Waszym zespole. W jakich
okolicznościach powstał Mechanic Tyrants?
Pojawiliśmy się w nuklearnym wirze zagłady
rozprzestrzenionym przez demoniczne... tylko
żartowałem. To była końcówka 2021 roku.
Co oznacza nazwa Mechanic Tyrants?
Znów muszę cofnąć się do czasów Torpëdo.
Wydaliśmy jedno demo, najpierw niezależnie,
a potem dzięki niesamowitej Gate of Hell Records,
zatytułowane "Mechanic Tyrants". Tytułowy
utwór był mocno inspirowany filmami
o terminatorach. Wspominając stare czasy
zdecydowaliśmy się nazwać zespół po starym
demo. Ta nazwa nie była jeszcze zajęta przez
jakieś obsceniczne zespoły z drugiego końca
świata, ani przez jakiś stary zespół NWOBHM
(śmiech). Później zdaliśmy sobie sprawę, że zamiast
"Mechanic", powinniśmy odmieniać
"Mechanical", ale "Mechanic" po prostu brzmi
lepiej; większość ludzi nie wydaje się tym przejmować,
a my już zrobiliśmy niewielkie zamieszanie,
więc pomyśleliśmy: "fuck it". Oto jak
staliśmy się despotami naprawiającymi samochody.
(śmiech) Według Metal Archives, jesteście
jedynym zespołem należącym do Cerveza
Blanca Records. Czy to Wasz własny label?
Tak, to był pomysł naszego głównego gitarzysty
Jake'a. Jeśli przetłumaczysz Cerveza Blanca
to wyjdzie Ci piwo pszeniczne, czyli jego
ulubiony rodzaj piwa. Ponieważ wydaliśmy
EPkę niezależnie, pomyśleliśmy, że fajnie byłoby
stworzyć własną etykietę. Flo zaprojektował
również logo, które jest mieszanką tradycyjnej
szklanki do piwa pszenicznego i koktajlu
Mołotowa. W tej chwili wykonujemy całą
pracę nad etykietą na własną rękę, co oznacza,
że nie tylko opracowaliśmy cały układ i design,
ale także wysyłamy wszystkie zamówienia,
wykonujemy całą pracę promocyjną i oczywiście
bierzemy na siebie wszystkie koszty finansowe.
To dobre uczucie widzieć, jak to wszystko
działa, a także wiedząc, że to twoja własna
praca, ale w przypadku nadchodzącego albumu
naprawdę chcemy znaleźć dobrego partnera
(w postaci wytwórni), który nam pomoże
w promowaniu naszej muzyki i sprawianiu, że
można ją usłyszeć na całym świecie.
Foto: Mechanic Tyrants
Nasz frontman Flo i ja graliśmy razem w Torpëdo,
ale zespół rozpadł się w czasie lockdownu
z kilku powodów, choć nie chcę tutaj wchodzić
w zbyt wiele szczegółów, ponieważ nie
rozeszliśmy się na najlepszych warunkach. W
tym samym czasie Flo pracował nad bardziej
technicznymi, jeszcze szybszymi i bardziej
wściekłymi riffami, co doprowadziło do powstania
Mechanic Tyrants. Na początku był
to raczej projekt poboczny, dla zabawy, ale
kiedy do zespołu dołączyli Jake i Orlando,
wszyscy czterej zdaliśmy sobie sprawę, że to
poważna sprawa. Nie minęło wiele czasu i dostaliśmy
propozycję zagrania na urodzinowym
koncercie Stormcrusher Festivals, ale ponieważ
nie mieliśmy wystarczającej ilości utworów,
aby wypełnić set na żywo, zdecydowaliśmy
się zagrać stare kawałki Torpëdo. Byliśmy
Jaka historia kryje się za "Meanhatten" EP?
Można powiedzieć, że "Meanhattan" to swego
rodzaju koncept EP. Wszystkie piosenki mają
miejsce w tym samym fikcyjnym uniwersum.
Wyobraź sobie ogromne miasto, pełne przestępstw,
przemocy, narkomanii i wszystkich innych
ponurych rzeczy. Jest to trochę inspirowane
powieściami graficznymi i filmami Sin
City, ale także innymi dziełami w klimacie noir.
Może Max Payne też przychodzi na myśl.
Tak więc pierwszy utwór "Denied" w pewnym
sensie wita Cię w mieście, nadaje ton i wprowadza
do ogólnego tematu. "Granada" to nazwa
szczególnej części miasta Meanhattan.
Znajduje się w nim ciemny klub nocny, który
ma więcej do zaoferowania, niż mogłoby się
wydawać na początku, ale to już zależy od waszej
interpretacji. Utwór tytułowy rozpoczyna
się od opisu pogrzebu innej biednej duszy, która
zginęła w rynsztokach Meanhattanu, następnie
przenosi nas poprzez muzykę z powrotem
do miasta - dlatego też ta część nosi tytuł "Return
to Madness"; natomiast wielki finał
utworu to ostry speed metalowy banger opisujący
przemoc w mieście. Wreszcie repryza (powrót
do początkowego fragmentu w trakcie
utworu - przyp. red.) zwiastuje nowy dzień na
cmentarzu, kiedy to wszystko zaczyna się od
74
MECHANIC TYRANTS
początku. "Carry on Wayward Son" w pewnym
sensie pasuje do całego tematu zaskakująco
dobrze, jak sądzimy, kończąc całą podróż pozytywnie.
Oczywiście Kerry Livgren nie miał
na myśli naszej historii, kiedy pisał swój tekst
i to raczej przypadek, że tak dobrze nam pasował.
Gdyby tak nie było, moglibyśmy po prostu
nazwać to bonusowym utworem, czy coś.
Jaką rolę, Waszym zdaniem, pełni w obecnych
czasach dla nowego zespołu wydawnictwo
poprzedzające pierwszy longplay? Czy
nie wolelibyście poczekać jeszcze kilka miesięcy,
zebrać więcej materiału i zacząć dyskografię
od pełnego albumu?
Każdy zespół musi wybrać odpowiednią dla
siebie drogę. My chcieliśmy wydać coś tak szybko
jak to możliwe, abyśmy mogli zacząć się
promować i grać jak najwięcej koncertów. Myślę,
że to bardzo ważne dla zespołu, aby sporo
występować, zwłaszcza na początku. Dzięki
kapela rozwija się nie tylko muzycznie, ale także
na poziomie osobistym. Uczy się grać swoje
piosenki, co okazuje się bardzo ważne również
podczas ich nagrywania. Można przekonać się,
które piosenki pasują do stylu zespołu, a które
można porzucić po pół roku. Do rozwoju dochodzi
w drodze i na scenach. Tam też zarabia
się pieniądze, które można następnie zainwestować
w pełny album. Takie rzeczy są drogie
jak cholera. (śmiech)
Czy pani z okładki "Meanhattan" to ta sama
osoba, która użyła noża na okładce Exciter
"Heavy Metal Maniac" (1983)?
Prawdopodobnie nie. Obstawiam, że nawet nie
urodziła się jeszcze, kiedy wyszedł "Heavy
Metal Maniac", a już na pewno nie była na
tyle dorosła, żeby bawić się ostrymi nożami.
Może to jednak jakaś krewna. Może siostrzenica.
Nikt nie wie. Skoro symbolizuje tragedie
dziejące się każdego dnia na Meanhattanie, to
pewnie wychowała się w sierocińcu, bita przez
starsze dzieci i pracujące tam zakonnice. W
swoim gniewie mogła spalić dom, przez co musiała
żyć na ulicy, spotykając niewłaściwych ludzi.
Jedynym kocem utrzymującym ją w cieple
jest brudna igła, za którą płaciła swoim ciałem.
Czy na tej okładce ona umiera? Może. Czy jej
historia jest już skończona? Nie sądzę...
Wychodzicie z założenia, że Wasza muzyka
stanowi wypadkową rozmaitych muzycznych
inspiracji, czy raczej staracie się przesuwać
Foto: Mechanic Tyrants
Foto: Mechanic Tyrants
granice speed metalu o pojedyncze patenty
wyróżniające Mechanic Tyrants?
Cóż, kiedy tworzyliśmy zespół, wszyscy zgodziliśmy
się, że będziemy grać oldschoolowy
speed metal, ale oczywiście każdy ma swoje
własne wpływy i inspiracje, i nie chcemy się
ograniczać tylko dlatego, że nie pasowałoby to
do pewnych wyobrażeń ludzi o speed metalu.
Oczywiście nie usłyszysz od nas płyty w stylu
country. (śmiech)
Utwór Kansas "Carry On Wayward Son"
nie wydaje się oczywistym wyborem na cover
dla zespołu speed metalowego. Jak wszedł do
Waszego repertuaru?
Ten cover to właściwie jedno z pierwszych demówek
Mechanic Tyrants. W tamtych czasach
Flo pisał riffy w swojej sypialni, żeby
uciec od nudy. Pomyślał "dlaczego nie" i zaczął
nad tym pracować. Jak tylko pokazał mi pierwszą
wersję, byłem przekonany, że chcę zagrać
na basie w tym utworze w tej konkretnej wersji.
Właściwie to ja tak jakby kopnąłem Mechanic
Tyrants. Jake przekonał się do dołączenia
do zespołu dzięki temu utworowi, ponieważ
jest wielkim fanem Kansas. Przy okazji
powiem, że mamy lodówkę pełną piwa w sali
prób, więc to też mogło mieć dla niego znaczenie.
Pierwsza część tytułowego utworu "Meanhattan"
jest raczej wolna, ale potem "Meanhatten"
nabiera tempa. Jak na to wpadliście?
Jak już wspomniałem, tekst i muzyka opowiadają
razem historię, ale muzyka została napisana
przed tekstem i z tego co pamiętam, Flo i
Jake zawsze mieli na myśli ten rodzaj progresywnej
struktury ze stopniowym budowaniem
napięcia. Ja musiałem tylko napisać tekst do
gotowego utworu.
Mechanic Tyrants zagrali już kilka koncertów
na żywo, na przykład na imprezach urodzinowych.
Jak dobrze się bawicie grając na
żywo utwory z Waszej EPki?
W tym roku zagraliśmy wiele koncertów i nie
moglibyśmy być bardziej szczęśliwi i wdzięczni
za to. Szczególnie w tych popieprzonych dniach.
Urodziny, o których wspomniałeś, to urodziny
festiwalu Stormcrusher - świetny festiwal
i świetni ludzie. Graliśmy tam z naszymi
przyjaciółmi z Venator, Megaton Sword,
Chapel of Disease, White Mantis, Wheel,
Goath i Lord Vigo. Wystąpiliśmy również na
tegorocznej edycji Trveheim, dzieląc scenę z
takimi legendami jak Exciter czy Girlschool.
Ponadto otwieraliśmy The Dead Daisies i
dzieliliśmy scenę z takimi zespołami jak m.in.
Atlantean Kodex, Midnight Prey, Sintage,
Claw, Sphinx, Acid Blade. Tak więc rok 2022
okazał się dla nas wspaniały. Granie na żywo
to najlepsza forma zabawy. Szczególnie wtedy,
gdy tłum szaleje. Koncert to o wiele więcej niż
tylko sam występ. To wszystko, co się z nim
wiąże. Wiesz, spotykanie nowych i starych
przyjaciół, podróż do miejsca występu, oczywiście
after - party. Granie na żywo jest najlepsze!
Nie zamieniłbym tego na nic innego.
Jakie są Wasze plany, nadzieje i marzenia na
przyszłość? Kiedy nagracie pełny album długogrający?
Obecnie piszemy pełen album. Myślę, że ponad
połowa jest już skończona i mam nadzieję,
że nie potrwa to zbyt długo zanim zaczniemy
nagrywać. Zdecydowanie chcemy wydać album
za pośrednictwem jakiejś wytwórni, żeby
dotrzeć z nim do większej liczby osób, więc
znalezienie takiej, która będzie nam odpowiadała
będzie zdecydowanie celem. Załatwiamy
koncerty na przyszły rok, większość dat nie
jest jeszcze oficjalna, więc nie mogę tutaj
wchodzić w szczegóły, ale do wszystkich bookerów
- jesteśmy gotowi i chętni.
Sam O'Black
MECHANIC TYRANTS 75
Punkowe korzenie i epicki projekt
Gitarzysta Niklas Holm realizuje się na różnych płaszczyznach, a tradycyjny
metal jest jedną z jego ulubionych odmian ciężkiego grania. Pandemiczne
zwolnienie okazało się dobrym momentem do stworzenia projektu Sordid Blade o
bardziej epickim charakterze, a efekt końcowy to debiutancki album "Every Battle
Has Its Glory".
HMP: Pandemia musiała dać się wam z Micaelem
mocno we znaki, skoro zaangażowaliście
się w kolejny po Wanton Attack projekt
- twórcza praca była w tym okresie jedyną
alternatywą?
Niklas Holm: Tak, wydaje się, że to była jedyna
logiczna opcja. Nie sądzę jednak, by pandemia
wpłynęła na nasze życie, ponieważ obaj
pracowaliśmy jak zwykle. Szwecja też nie była
zamknięta, jak wiele innych krajów. Ale tak, w
okresie rozkwitu społecznego dystansu wydaje
się, że mieliśmy sporo pomysłów.
Skąd pomysł założenia kolejnej grupy? Sordid
Blade brzmi co prawda bardziej epicko od
Wanton Attack, ale mimo wszystko to wciąż
jest tradycyjny heavy metal - nie dało się tego
jakoś połączyć, tym bardziej, że w tym samym
czasie powstawał materiał Sordid Blade
oraz finalizowaliście nagranie debiutanckiego
albumu Wanton Attack, a obie te płyty
są dość krótkie?
To był mój pomysł, który właściwie miałem od
kilku lat. Chciałem stworzyć bardziej epicki i
melodyjny zespół niż poprzednie i być może
pandemia w końcu mnie do tego popchnęła.
Więc w zasadzie, jak tylko skończyliśmy z albumem
Wanton Attack, zdecydowałem, że
nadszedł czas, aby rozpocząć ten nowy projekt.
Jeśli chodzi o długość albumów, to może
są one trochę krótkie. Staramy się wybierać
najlepszy materiał na każde wydawnictwo, nikt
z nas nie lubi wypełniaczy. Może nasze kolejne
albumy będą dłuższe, kto wie?
Kiedy na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego
wieku powstawał heavy metal sytuacja wyglądała
tak, że młodzi muzycy chcieli grać
mocniej i szybciej od swych starszych kolegów
spod znaku hard rocka, efektem czego
była nowa fala brytyjskiego metalu, speed
czy thrash metal. U ciebie było dokładnie odwrotnie,
bo zaczynałeś od ekstremalnego metalu,
by dopiero z czasem pochylić się nad
tym z lat 80. To kwestia powrotu do korzeni
gatunku czy może raczej wpływ tego, że byłeś
już lepszym muzykiem i mogłeś już zagrać
praktycznie wszystko?
Cóż, z pewnością prawdą jest, że zarówno ja,
jak i Micael zaczynaliśmy swoje muzyczne
"kariery" (używam tego określenia w bardzo
luźnym i nieco ironicznym kontekście) w ekstremalnym
metalu i punku. Ale musisz mieć
na uwadze, że zarówno ja, jak i Micael dorastaliśmy
słuchając klasycznego heavy metalu i
myślę, że mogę odpowiedzieć za nas obu, kiedy
mówię, że heavy metal był
pierwszym rodzajem muzyki,
którym naprawdę się pasjonowaliśmy.
Nie uważam się za
muzyka, choć chyba technicznie
rzecz biorąc nim właśnie
jestem. Ale odpowiadając
na twoje pytanie, myślę, że
stałem się lepszy w graniu
muzyki i zawsze chciałem
grać heavy metal. Gwiazdy po
prostu ułożyły się idealnie, to
takie proste. Przy okazji, nadal
kochamy wiele form ekstremalnego
metalu.
Foto: Sordid Blade
Pamiętasz moment, kiedy po
raz pierwszy sięgnąłeś po gitarę?
Dlaczego akurat ona,
nie perkusja czy jakikolwiek
inny instrument?
Gdy miałem 12 lat, dostałem
na Boże Narodzenie gitarę
akustyczną. Później, wiosną,
na 13 urodziny dostałem gitarę
elektryczną. Myślę, że to
jest właśnie ten powód. Przez
lata grałem też na innych instrumentach,
ale najlepiej
czuję się grając na gitarze.
Zaczynając grać miałeś pewnie ulubionych
gitarzystów, idoli, których starałeś się naśladować
i osiągnąć ich poziom - kto wywarł
wtedy na ciebie największy wpływ?
Wszystko to wydarzyło się tyle lat temu. Jeśli
chodzi o muzykę metalową, pierwsze utwory,
które próbowałem grać, pochodziły od zespołów
takich jak Metallica i Iron Maiden. W
tym czasie bardziej wkręciłem się też w muzykę
punkową, która okazała się dużo łatwiejsza
do grania (śmiech). Szczerze mówiąc,
nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek miał
ulubionego gitarzystę. Zawsze czułem, że
umiejętności techniczne nie mają aż takiego
znaczenia, jeśli muzyka nie ma odpowiedniego
feelingu. Być może mówi to punkowy lub
hardcore'owy dzieciak we mnie, nie wiem.
Udzielając się jednocześnie w kilku zespołach
i projektach różnicujesz w jakikolwiek
sposób podejście do nich, na zasadzie, że ten
jest ważniejszy, a ten już nieco mniej? Bo
doba ma jednak tylko 24 godziny, tak więc,
podobnie jak wszyscy, pewnie nie narzekasz
na nadmiar wolnego czasu?
Dorosłe życie polega w dużej mierze na ustalaniu
priorytetów, a to jest coś, co obaj musimy
zrobić, żeby się udało. Zarówno ja jak i
Micael jesteśmy zaangażowani w wiele różnych
projektów muzycznych, powiedziałbym,
że ostatnie kilka lat było dla mnie dość szalone
jeśli chodzi o tworzenie i wydawanie muzyki.
Nie chciałbym, żeby było inaczej, więc nie narzekam.
Jakby się zastanowić, to kiedy mamy
próby lub spotykamy się, żeby przedyskutować
pomysły na muzykę, napisać teksty itp.,
to powiedziałbym, że jesteśmy dość zdyscyplinowani
i staramy się być tak wydajni, jak to
tylko możliwe. Myślę, że te umiejętności są
kluczowe, jeśli chcesz coś osiągnąć, a ponieważ
nie mamy zbyt wiele wolnego czasu, mogą być
nawet kluczem do posiadania wielu różnych
zespołów/projektów w tym samym czasie.
Znajomy, sporo komponujący gitarzysta ma
kilka odpowiednio opisanych folderów, w
których gromadzi odmienne stylistycznie
pomysły i kompozycje, co jak twierdzi bardzo
ułatwia mu pracę na etapie selekcji materiału
na potrzeby kolejnej płyty. Masz podobnie
czy stosujesz inne rozwiązania, które też się
sprawdzają?
Moje podejście jest dość podobne, ale mniej
zorganizowane. Prawdę mówiąc, chyba powinienem
zacząć robić jakieś foldery…
Piszesz również teksty: bardzo osobiste i zarazem
nieoczywiste, bez dosłowności, tak
charakterystycznej dla wielu metalowych
zespołów - to dla ciebie nie tylko dopełnienie
muzyki, ale równie ważna jak dźwięki część
kompozycji?
Teksty są ważną częścią ekspresji. Staram się
pisać teksty, które coś dla mnie znaczą i w pewnym
stopniu powiedziałbym, że są osobiste.
Staram się pisać je tak szczerze, jak tylko
mogę, nie ujawniając zbyt wiele, ponieważ
chcę, aby słuchacze interpretowali je na swój
własny sposób.
Lubisz też jednak pograć sobie instrumentalnie,
chociaż nie za długo - coż to takiego ten
"Kiolsvarf"? Słownik podpowiada, że owo
określenie ma coś wspólnego z utonięciem w
morzu, to prawda?
Tak, to stare szwedzkie określenie opisujące
rodzinę tonącą w morzu. Było ono właściwie
76
SORDID BLADE
używane tylko lokalnie, tam
skąd pochodzimy. Chciałem,
żeby utwór przekazywał
uczucia takie jak melancholia
i smutek, a kiedy zobaczyłem
ten termin w starym lokalnym
słowniku, wydawał się
bardzo dobrze pasować jako
tytuł.
"Every Battle Has Its Glory"
ma bardzo intrygującą
okładkę i co ciekawe to obraz
szwedzkiego malarza Carla
Larssona, tworzącego na
przełomie XIX i XX wieku.
Jak natrafiliście na tę pracę?
Domyślam się, że ewentualne
współczesne projekty w
konfrontacji z nią nie miały
żadnych szans, wybór był
oczywisty?
Muszę tu przypisać całą
zasługę Micaelowi. Początkowo
chciałem zatrudnić artystę,
który wykonałby obraz
według mojego pomysłu.
Okazało się to nie lada wyzwaniem,
jeśli wziąć pod uwagę
takie rzeczy jak ramy czasowe
i oczekiwania, nie wspominając
o pieniądzach. Kiedy
próbowałem znaleźć odpowiedniego
artystę, Micael
Foto: Sordid Blade
wspomniał, że znalazł w książce obraz, który
idealnie nadawałby się na okładkę albumu.
Nie myślałem o tym zbyt wiele, dopóki kilka
dni później nie wysłał mi zdjęcia. Kiedy to
zrobił, od razu wiedziałem, że to jest dokładnie
to, czego szukałem. W dzisiejszych
czasach na całym świecie jest wielu utalentowanych
artystów, ale osobiście mam coś do
niecyfrowych obrazów, które wywołują unikalne
odczucia, a te wydają się być rzadkością w
dzisiejszych czasach.
Młode zespoły mają zwykle problem ze znalezieniem
wydawcy, albo same decydują się
firmować swe płyty. Wam udało się podpisać
kontrakt - co zdecydowało, że wybraliście tę
właśnie opcję? Lepsza promocja i dystrybucja,
a może skusiło was to, że oprócz wersji
CD ukaże się również LP?
Mieliśmy kilka ofert od różnych wytwórni,
Gates Of Hell wydawało się chętne do wydania
albumu, a ja jestem wielkim fanem wielu
ich wydawnictw. Promocja i dystrybucja to
oczywiście ważne czynniki, a samemu można
zrobić tylko tyle. Jako tak zwany winylowy
nerd (chociaż lubię też płyty CD!), zdecydowanie
chciałem, żeby nasz album został wydany
również na winylu.
Wielu muzyków podkreśla, że obecnie fizyczne
wydawnictwa to coś właściwie już tylko
dla kolekcjonerów, ale wśród fanów metalu
zawsze znajdzie się kilkuset takich pasjonatów,
a to już wiele znaczy w dobie supremacji
stremaingu, przede wszystkim dla was
jako twórców?
Jak wszyscy wiemy, entuzjaści metalu są niezwykle
lojalni wobec zespołów, które lubią i
bardzo je wspierają. Jestem podekscytowany,
że ludzie kupują nasze fizyczne wydawnictwa.
Ale szczerze mówiąc, nawet jako kolekcjoner,
najczęściej słucham muzyki na platformach
cyfrowych. Tak to już jest.
Dookoptowałeś do składu perkusistę, ale we
dwóch i tak nie ruszycie w trasę. Myślisz o
zwerbowaniu drugiego gitarzysty i basisty,
na stałe lub chocby tylko na koncerty, czy
Sordid Blade pozostanie wyłącznie studyjnym
projektem?
To dobre pytanie. Nie sądzę, żebyśmy zatrudnili
drugiego gitarzystę lub jakichkolwiek innych
członków zespołu. Może na występy na
żywo, ale nie na stałe. Mam nadzieję, że w
pewnym momencie będziemy mogli grać na
żywo i mam nadzieję, że raczej wcześniej niż
później. Ale teraz jest po prostu za wcześnie,
żeby to stwierdzić.
Masz jednak w planach kolejne wydawnictwa,
nie będzie to jeden z wielu projektów
znanych tylko z jednej płyty?
Nie zacząłem jeszcze pisać żadnego nowego
materiału, mam tylko kilka pomysłów w głowie.
W tej chwili piszemy utwory na kolejny
album Wanton Attack, więc większość naszej
energii idzie na to. Ale śmiem twierdzić, że w
przyszłości na pewno pojawi się nowy album
Sordid Blade. Kocham ten projekt i tak długo,
jak będę miał inspirację i radość, będę kontynuował
tworzenie nowej muzyki. Właściwie
to tak naprawdę nie mogę się już tego doczekać.
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk &
Szymon Paczkowski
SORDID BLADE 77
HMP: Jak to zrobiliście, że Wasz debiut brzmi,
jakby był nagrywany 40 lat temu? Wszystko
pasuje do tej układanki - brzmienie,
kompozycje, a nawet oprawa graficzna. Macie
wehikuł czasu?
Anthony Franchina: Myślę, że to po prostu
przejaw naszych zainteresowań. Przynajmniej
w moim przypadku, wiele moich inspiracji pochodzi
z lat 70. i 80. i nie tylko od cięższych
zespołów, ale z szerokiego spektrum stylów.
Zatem estetyka minionych epok jest dla mnie
Bez zwierząt w kosmosie
Chłopaki z Midas sięgają do początków heavy metalu tak głęboko, jak
większość kapel z nurtu NWoTHM nie sięga (ten podtytuł naprawdę nie jest od
czapy, zobaczcie, co mają wspólnego z nimi rzeczone zwierzęta). W pierwocinach
gatunku fascynuje ich to, że wtedy nie było żadnych reguł jak ten rodzący się
heavy metal ma wyglądać i brzmieć. Dziś nie da się wrócić do atmosfery tych czasów,
ogranicza nas bagaż kolejnych dekad. Amerykanie z mega pasją i naturalnością
próbują jednak wejść w skórę tych pionierów heavy metalu i zagrać to, co
im wtedy chodziło po głowie.
Jako muzycy macie doświadczenie w brzmieniach
retro. Patrząc historię Waszych zespołów
wydaje się, że potraficie brzmieć jak
zespół z lat 70. lub wczesnych 80. Dobieracie
brzmienie do zespołu intuicyjnie, czy macie
jakąś swoją checklistę na zasadzie "to trzeba
zrobić, żeby zabrzmieć jak w latach 60./70., a
tamto, żeby zabrzmieć na lata 70./80.? W
sumie to niemal robota dla historyka muzyki.
Anthony Franchina: Ha! Oby na serio zespoły
nie robiły żadnych list kontrolnych do pisania
muzyki! Naprawdę uważam, że to tylko reinterpretacja
tego, co na nas wpłynęło.
Casey O'Ryan: Jesteśmy tylko prostymi historykami
muzyki, nikim więcej.
Joe Kupiec: Myślę, że nasze brzmienie zawsze
jest odzwierciedleniem tego, co nas w danym
momencie kręci. Zazwyczaj dzielimy się między
sobą muzyką, której słuchamy, zwłaszcza
gdy pracujemy nad nowym materiałem, więc
generalnie wszyscy jesteśmy po tej samej stronie.
Ale nigdy nie musieliśmy siadać i planować
kierunku albumu.
Wiele zespołów, które grały w tym stylu we
wczesnych latach 80., jak Saxon czy Judas
Priest, kilka płyt później zaczęło grać mocniej
i szybciej. Obserwując Waszą ewolucję
zastanawiam się, czy was też to czeka...
Anthony Franchina: Ostatnio odbyliśmy
kilka rozmów i bazując na tym myślę, że chodzi
o to, żeby zakończenie było otwarte. Zawsze
staramy się, aby każdy kawałek był
unikalny i nie starał się brzmieć jak coś konkretnego.
Przykre, kiedy słyszysz zespół, który
ma świetny utwór, a potem idziesz posłuchać
reszty albumu i okazuje się, że wszystkie numery
są słabszymi wersjami tego samego kawałka.
Casey O'Ryan: Myślę, że każdy album, jaki
wydaliśmy, zawierał dość zróżnicowane utwory,
połączenie stylów i inspiracji. Nie obserwuję,
żebyśmy stawali się ciężsi czy lżejsi, mam
nadzieję, że będziemy pisać coraz lepsze kawałki.
Joe Kupiec: Cóż, myślę, że wszyscy staramy
się przekraczać granice tego, co możemy muzycznie
uczynić i ciągle próbujemy przenieść
to na następny poziom. Więc kiedy już dopracujemy
nasze obecne brzmienie, możemy zacząć
je trochę podkręcać. Jednak sądzę, że to
będzie zależało od tego, co będzie nas kręcić,
jak już na ten poziom dotrzemy.
78
naturalna i myślę, że śmiało mogę powiedzieć
to w imieniu wszystkich nas.
Casey O'Ryan: Słuchając latami tak wiele
starszej muzyki, chcąc nie chcąc, nie da się nie
wchłonąć dźwięków i stylu oraz nie powielić
go. Taki jest nasz wehikuł czasu.
Joe Kupiec: Zawsze staraliśmy się grać taką
muzykę, jaką sami chcielibyśmy usłyszeć, robić
koszulki, które wyglądałyby tak, że sami
chcielibyśmy je nosić i wydawać albumy, o
których, gdybyśmy je zobaczyli, powiedzielibyśmy
"wygląda, jakby miał dać czadu!". Myślę
więc, że to pokazuje, że wszyscy byliśmy po
tej samej stronie, nawet tego nie planując.
MIDAS
Foto: Midas
Jak w ogóle trafiliście do świata heavy metalu?
"Midas" pojawił się na www.metalarchives.com,
wydaje Was metalowy label,
No Remorse, jesteście na kanale NWoT
HM. Jednak Wasze poprzednie zespoły inspirowały
się jeszcze wcześniejszą muzyką,
niż klasyczny heavy metal.
Anthony Franchina: Heavy metal jest po prostu
kontynuacją hard rocka z wcześniejszych
dekad. Myślę, że ten progres był całkiem naturalny.
Dorastałem, słuchając starych kawałków,
które moi rodzice ciągle puszczali w radiu.
To rosło wraz z wiekiem i poziomem wkurzenia.
Wejście w następne kilka dekad przychodzi
naturalnie, kiedy szuka się nowszych
dźwięków. Znajomi namawiają cię do słuchania
nowych rzeczy na podstawie tego, co im
puścisz i vice versa. Nawet skoro mamy internet
wypełniony każdym możliwym zespołem,
zawsze odkrywam nowe rzeczy dzięki innym
ludziom.
Casey O'Ryan: Po prostu poszliśmy w ślady
naszych heavy metalowych przodków - z biegiem
czasu wszystko staje się nieco cięższe. Z
muzyką jest jak z nami, ona i my przybieramy
kilka dodatkowych kilogramów.
Joe Kupiec: Jeśli chodzi o mnie, zacząłem grać
muzykę z przyjaciółmi, po prostu dla zabawy.
Ale kiedy grając, robi się coś wystarczająco
długo, zaczyna się stawiać przed sobą wyzwania.
Kiedy moje gusta muzyczne dojrzewały i
zmieniały się, zacząłem patrzeć na metal jako
następny poziom w graniu. A najlepsze jest to,
że koniec końców nadal gram sobie z kumplami
dla fanu.
Heavy metal zdążył przejść poważną ewolucję,
a Was najbardziej interesują jego początki.
Skąd fascynacja akurat tymi pierwotnymi
czasami? Jeśli wchodzić w heavy metal, to
może lepiej od razu w "Painkiller" albo "Into
Glory Ride"? (śmiech)
Anthony Franchina: Ta era pomiędzy dwoma
wielkimi falami hard rocka i heavy metalu
to naprawdę fajne pole do popisu jeśli chodzi
o szalone tworzenie kawałków i kompozycji.
Wtedy wiele stylów się na siebie nakładało i to
sprawiło, że powstała bardzo eklektyczna mieszanka
muzyki, która mogła mieścić się w spektrum
heavy.
Casey O'Ryan: Późne lata 70. i wczesne 80.
miały duży wpływ na kształt naszych kawałków,
ponieważ ta era muzycznie stawała się
jednocześnie coraz cięższa, ale z drugiej strony
wciąż była twórcza i eksperymentalna bez
zbytniego ograniczania się. Wydaje się, że
wtedy nie obowiązywały żadne zasady i wszystkie
moje ulubione płyty pochodzą z tego
okresu. Black Sabbath byli w swoim najlepszym
okresie, Priest wbijali się w stratosferę ze
swoimi największymi dokonaniami, a pierwszy
album Maiden jest kuloodporny. Zespoły takie
jak Quartz, Saracen... ten materiał nie
trzyma się żadnych reguł i od tamtej pory już
nic nie brzmiało tak samo. Jest milion zespołów
odtwarzających rok 1984, po prostu czuję,
że niewiele z nich robi 1978.
Joe Kupiec: Myślę, że metal w swoim początkowym
stadium, w tej swojej autentyczności i
energii był po prostu tak surowy i piękny, że
to naprawdę przełożyło się na brzmienie muzyki.
Wtedy nie było żadnych prawdziwych
zasad, mówiących, czym metal może być. I to,
co wynikło z tej twórczej wolności to coś naprawdę
niesamowitego, co mi się podoba.
Okładka też wygląda, jak okładka winyla.
Co było dla Was inspiracją? Moje pierwsze
skojarzenie, to "Restless and Wild", ale takich
okładek bazujących na realnych fotografiach
w tamtym czasie było wiele.
Anthony Franchina: Chcieliśmy spróbować
nie korzystać z usług tych samych pięciu artystów,
którzy wykonują okładki każdego współczesnego
metalowego zespołu. Chcieliśmy czegoś
prostego i ikonicznego. Rozmawialiśmy
również o tym, że nie widuje się już okładek
płyt w postaci zdjęć. Teraz są tylko zwierzęta
w kosmosie (śmiech). Zwróciliśmy się więc do
naszej przyjaciółki Bambi Guthrie i przedstawiliśmy
jej naszą wizję, zbudowaliśmy prowizoryczne
studio w moim garażu, a ona całkowicie
tę wizję zrealizowała.
Casey O'Ryan: Niezmiennie byłem zwolennikiem
teorii "zawsze oceniaj album po okładce".
Zawsze pociągały nas wielkie malowane i aerografowane
piękności z dawnych lat, jednocześnie
jednak zauważyliśmy brak klasycznych
okładek ze zdjęciami. Zdecydowaliśmy się na
coś, co byłoby ikoniczne, więc nasza przyjaciółka
Bambi Guthrie wraz z naszym talentem
w postaci Anthony'ego Franchiny, pomogła
nam to zrealizować.
Joe Kupiec: To tak samo, jak mówiłem wcześniej
- po prostu stworzyliśmy taką okładkę,
która sprawi, że sięgniemy po płytę. Staramy
się włożyć w nasze nagrania jak najwięcej
życia, a to, co jest na okładce, wydawało się
dobrym odzwierciedleniem tej energii na
żywo, tyle że w wersji wizualnej.
Kto Wam robi te kapitalne retro plakaty koncertowe?
Anthony Franchina: Wiele naszych grafik w
Foto: Midas
domu robi nasz gitarzysta,
Casey O'Ryan lub ja. Obydwaj
zdajemy się dzielić
gusta i zawsze obrzucamy
się wzajemnie starymi plakatami
koncertowymi lub
okładkami starych bootlegów.
Lubimy opierać na
tym wiele naszych rzeczy.
Wtedy ten szajs był po prostu
fajniejszy.
Casey O'Ryan: Anthony
to mag designu i komputerów,
ma czarodziejskie
palce.
Grafiki, zdjęcia, video z
efektem VHS, wydawnictwa
na kasetach - macie
spójny wizerunek. W życiu
codziennym, w pracy,
w domu, też kierujecie się
retro estetyką?
Anthony Franchina: Joe
może poświadczyć, myślę,
że z natury jesteśmy analogowi.
Przeżyliśmy kawał
naszego życia przed wielkim
boomem technologicznym.
Dorastając w na przełomie
lat 80. i 90., większość
rzeczy, które wredy
widzieliśmy, były z lat 70. i
80. Więc to wszystko utkwiło
w pamięci.
Casey O'Ryan: Wszyscy
Foto: Midas
dorastaliśmy doświadczając
magii analogu i tego, jak wraz z postępem technologicznym
sztuka zdawała się tracić duszę.
Naszym celem jest przeniesienie tej duszy
do czasów, kiedy muzyka była dzika, a imprezy
szalone.
Joe Kupiec: Mniej więcej tak, jak można się
spodziewać. Jesteśmy tym, kim jesteśmy, a
muzyka jest tego dokładnym odzwierciedleniem.
Jak się gra heavy metal w Detroit? Macie
tam dobre warunki do grania, miejsca, publikę?
Anthony Franchina: Kiedy gwiazdy się ułożą,
Detroit absolutnie urywa łeb. Ale to też nie
znaczy, że za każdym razem będzie super impreza.
Trzeba na to zapracować. Jest całkiem
zgrana grupa ludzi, dzięki którym heavy metal
w "Motor City" kwitnie. Byliśmy ojcowizną
kilku najbardziej legendarnych miejsc w rock
'n' rollu. I część z nich nadal działa. Small's,
Outer Limits Lounge, Sanctuary, UFO
Factory, to wszystko solidne miejsca, które
nie są obce dla The Rock! Jeśli chodzi o zespoły,
jeśli chcesz posmakować klasycznego
brudku detroidzkiego, sprawdź Perversion,
Acid Witch, Shitfucker lub Anguish. Jeśli
szukasz czegoś bardziej melodyjnego, to
sprawdź White Magician, Low Magic lub
Wiccans. Dziwne rzeczy - sprawdź Child
Bite. Szybkie rzeczy - sprawdź Sauron, Manic
Outburst lub Against the Grain.
Casey O'Ryan: Detroit może być zabawnym
miejscem do grania, jednak składa się na to
wiele czynników. Nie zawsze jest to spójne doświadczenie.
Staramy się nieco ograniczyć lokalne
występy, żeby przez większość roku grać
poza miastem i poza stanem. Miejsca, w których
gramy są niesamowite.
Joe Kupiec: Tak jak w każdym mieście, niektóre
występy są absolutnie niesamowite, podczas
gdy inne nie są tak wspaniałe, jak byśmy
się spodziewali, ale to jest show biz, baby!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
MIDAS
79
HMP: W materiałach promocyjnych "Thus
Always to Tyrants" czytamy, że w końcu
jest to w pełni concept-album Arrayan Path.
Dlaczego na poprzednich płytach nie udało
się wam tego osiągnąć? W czym leżał problem?
Nicholas Leptos: Historie na poprzednich
albumach nie były uporządkowane chronologicznie.
One nie stanowiły całości, która ma
jakiś początek i koniec. Tak więc my już mieliśmy
albumy tematyczne, ale nigdy z odpowiednią
chronologią jak teraz.
Tak właśnie chcemy
Cypryjski Arrayan Path działa od 1997 roku i do tej pory nagrał dziewięć
studyjnych albumów. Także oprócz doświadczenia, zespół ma swoją renomę i oddanych
fanów. Pewnie w Polsce też (kilku, ale zawsze). Ich najnowszy album "Thus
Always to Tyrants" tylko ugruntowuje tę reputację. Niestety jeśli chodzi o moją
osobę, Cypryjczycy pozostawiają mnie ciągle z dylematem, jak traktować ich muzykę.
Czy jako zwykły melodyjny power metal, czy raczej jako bardziej ambitną,
mieszankę melodyjnego power metalu i tradycyjnego heavy metalu z pewnym epickim
zacięciem? Myślę, że ten problem będę miał przy każdej kolejnej płycie. Niemniej
zawsze będę starał się zapoznać się z ich nowymi propozycjami, bo niezmiennie
można w nich znaleźć coś ciekawego. Tak jak jest w wypadku "Thus Always
to Tyrants", aby się o tym przekonać, proponuję najpierw poczytać, co ma do powiedzenia
wokalista kapeli Nicholas Leptos, a później posłuchać samej muzy.
Może okaże się, że Arrayan Path i ich płyty są właśnie dla was...
Bohaterem nowego albumu jest cypryjski król
Evagoras, który żył w latach 410-374 p.n.e. Z
jakich powodów sięgnęliście po tę postać i
dlaczego teraz?
Chcieliśmy napisać o historii naszego kraju,
Cypru. Nigdy przedtem tego nie robiliśmy,
więc w końcu nadeszła pora! Evagoras był ważną
postacią w historii Cypru, prawdopodobnie
najważniejszą w antycznych czasach, i historia
jego życia jest pełna istotnych wydarzeń.
Oględne przejrzenie życiorysu Evagorasa nasunęło
mi myśl, że mógłby on być podstawą
do napisania niezłej książki przygodowej w
konwencji fantasy. Czy wy właśnie w ten
sposób potraktowaliście temat króla Evagorasa?
Mogło tak być, jednak używaliśmy tylko książek
historycznych. Jego historia jest na tyle fascynująca,
że nie musieliśmy niczego wymyślać,
lub dodawać jakichś elementów fantasy.
Evagoras zginął z reki zamachowca, co przypomina,
że polityka od zawsze była okrutna,
bezwzględna i nic po tylu wiekach się nie
zmieniło. Przypomniało mi to też fakt, że historia
Cypru jest mocno skomplikowana i naznaczona
konfliktem grecko-tureckim...
Myślę, że zawsze chodziło o jakieś polityczne
gierki i intrygi, tak było od czasów starożytnych.
Wiele władców żyło i umarło przez czyjąś
sprawę. W przypadku Evagorasa jego
śmierć była zbyt skandaliczna w porównaniu
do jego życiowych osiągnięć.
Wasza muzyka jak dla mnie to zderzenie
dwóch światów epickiego metalu w stylu
Manilla Road, czy Virgin Steele z melodyjnym
symfonicznym power metalem z epickim
zacięciem w stylu Rhapsody (lub jak kto woli
Raphsody Of Fire). Raz przeważa jeden styl,
raz drugi, choć mam wrażenie, że ten melodyjny
power metal na waszych poprzednich
krążkach jest częściej górą...
Rhapsody Of Fire jest jednym z moich ulubionych
zespołów i jednym z powodów, dla
którego stworzyłem ten zespół. Chcieliśmy
grać połączenie Rhapsody z Iron Maiden. I
tak prawdopodobnie Virgin Steele też było
dla nas inspiracją! Nie znam zbytnio muzyki
Manilla Road, może poza utworem "Necropolis".
Odpowiadając na twoje pytanie, tak,
myślę, że na tym albumie poszliśmy bardziej w
stronę epickiego brzmienia Rhapsody Of
Fire.
Natomiast "Thus Always to Tyrants" wydaje
się, że pod względem muzycznym jest
chyba najbardziej epickim waszym albumem...
Zgadzam się!
Na albumie trafiają się też tematy zaczerpnięte
z muzyki orientalnej i etnicznej. To do
podkreślenia epickiej opowieści, którą snujecie?
I tak, i nie. Z jednej strony, wzmacnia to historię
i pomaga ci przenieść się do przeszłości i
wyobrazić siebie na tym polu bitwy, lub w pałacu
itd. Z drugiej strony, my zawsze używaliśmy
tych instrumentów w naszej muzyce.
Czasami częściej, czasami rzadziej, ale zawsze
tam były.
Jakie są wasze inspiracje? Kto was zainteresował
muzyką? Jakich artystów słuchaliście?
Po jakie książki i filmy sięgaliście?
Moimi wokalnymi inspiracjami są zazwyczaj
muzycy metalowi lub rockowi, tacy jack Bruce
Dickinson, Michael Kiske, Midnight lub
Milijenko Matijević. I zawsze są ci, którzy
mnie inspirują, nawet jeśli ja nie zdaję sobie z
tego sprawy. (śmiech) Ale, mniej więcej, chodzi
mi o tych konkretnych ludzi. Szczerze mówiąc,
zacząłem śpiewać, bo gra na gitarze i innych
instrumentach mnie nudziła. Zaczynałem
ćwiczyć i rezygnowałem po kilku miesiącach.
Ale, chciałem śpiewać i być jak wokaliści
moich ulubionych zespołów, takich jak Iron
Maiden, Rhapsody Of Fire, Helloween itd.
Jeśli chodzi o książki, to czytam tylko te historyczne.
Filmy, filmy… Zazwyczaj oglądam
horrory z duchami i demonami albo filmy historyczne
pokroju "Troja". Ale, "Egzorcysta"
jest prawdopodobnie moim najbardziej ulubionym
filmem!
Foto: Arrayan Path
A jak wygląda wasz świat muzyczny? Jak
pracuje wasza wyobraźnia, która go kreuje?
Czy w ogóle jest możliwość, aby opisać ten
proces słowami?
Zawsze piszę partie wokalne w najdziwniejszych
miejscach. Zazwyczaj jestem wtedy na
wakacjach. Zawsze mam przy sobie telefon,
80 ARRAYAN PATH
więc mogę w każdej chwili nagrać melodie,
które wysyła do mnie wszechświat!
W jednym z wywiadów stwierdziliście, że
coraz łatwiej jest wam pisać muzykę i coraz
szybciej potraficie opracować nowe kompozycje.
Chyba teraz osiągnęliście w tym mistrzostwo,
bo "Thus Always to Tyrants"
ukazuje się dwa lata po "The Marble Gates
to Apeiron", chociaż bywało, że albumy
wydawaliście co roku...
Taka jest filozofia naszego zespołu, wypuszczanie
muzyki bardzo często. O ile finansowo
stoimy dobrze, będziemy tak robić. Nie zawsze
jest to łatwe. Czasami nagrywa się trudniej
niż zazwyczaj!
Tempo powstania nowego krążka robi wrażenie,
tym większe, gdyż do udziału w nim
zaprosiliście spore grono gości. W tym Garyego
Wehrkampa (Shadow Gallery), Paolo
Viani (Warlord), a to zawsze wiąże się z czasem...
Próbujemy być zorganizowani i wysyłać partie
do gości bardzo wcześnie. Dajemy im artystyczną
wolność, by mogli robić to, co chcą, ponieważ
myślę, że tak powinno się postępować
z gośćmi na albumach. Nie ma sensu prosić
kogoś, kogo uwielbiasz, by zagrał na twoim albumie,
jeśli będziesz im mówił, co dokładnie
mają robić, lub grać.
Arrayan Path działa już bardzo długo. Ma
już swoich stałych fanów, którzy zawsze
czekają na wasze nowe płyty. Jednak nie jest
to tak liczne grono, które pozwoliłoby wam
utrzymać się z działalności zespołu. Żeby,
jednak prowadzić kapele musicie być bardzo
dobrze zorganizowani w życiu codziennym,
znaleźć równowagę, między pracą, rodziną, a
hobby, jakim jest zespół. Jak wam się to
udaje?
Cóż, sam sobie właśnie odpowiedziałeś na to
pytanie. Nie jesteśmy na tyle "wielcy", by żyć
tylko z muzyki. Wynika to z tego, że kładziemy
większy nacisk na naszą pracę i rodzinę, a
muzykę traktujemy jako hobby. Ale, wierz mi,
nie narzekamy. Tak właśnie chcemy.
Myślę, że fani przeważnie oceniają płyty
zespołu pozytywnie, ale penie bywa, że
któremuś coś się nie podoba. Jak traktujecie
taką krytykę? Puszczacie ją mimo uszu, czy
też staracie się rozważyć jej zasadność?
Arrayan Path zawsze był zespołem, który
robił to, co chciał. Wszystkie nasze albumy są
różne, więc raz "tracimy" starych fanów innym
razem "zyskujemy" nowych. Albo, czasami odzyskujemy
starych fanów, których straciliśmy
kilka lat temu. Czytam recenzje, ale nie pozwalam
na to, by dyktowały przyszłość zespołu.
Jeśli wszystkie recenzje byłyby negatywne,
to wtedy zacząłbym się zastanawiać, że może
faktycznie robimy coś nie tak i wyciągnąć z
tego wnioski. Jednak, jeśli jedna osoba ma jakąś
negatywną opinię na temat naszego albumu,
to, cóż… Życie! (śmiech)
Foto: Arrayan Path
Przyznam się wam, że coraz częściej pisząc
recenzje, prześladuje mnie pytanie, czemu ja
to robię, kto mi dał do tego prawo, aby oceniać
innych? Niemniej chyba od początku,
wraz z pojawieniem się kompozytorów narodzili
się krytycy i jest to nieodłączna para,
gdzie ta druga osoba, która nie uczestniczyła
w kreowaniu muzyki, rości sobie prawo do
oceny tejże muzyki według swoich nie zawsze
jasnych przekonań...
To wszystko jest częścią większej układanki.
Od początku, gdy można było zakładać
cywilizacje, jeśli ktoś oferuje coś na publiczny
użytek, ktoś zawsze wygłosi swoją opinię na
temat tego, czy to lubi, czy nie. Muzycy powinni
to zaakceptować. Ale, oczywiście, recenzenci
też nie powinni oceniać wszystkiego pochopnie
i powinni uszanować to, że niektórzy
włożyli w coś ogrom swojej pracy.
Przyjęło się, że aktualnie większość kapel nagrywa
w swoich domowych studiach. Współczesna
technika pozwala uzyskiwać bardzo
dobre rezultaty. Sami muzycy potrafią opanować
te urządzenia na tyle, że osiągają nawet
bardzo dobre efekty jeśli chodzi o brzmienia
i produkcję. Jednak z doświadczenia
wiem, że jeśli grupę wspomaga ktoś spoza
niej to, ostateczne wyniki są jeszcze lepsze.
Wy właśnie wybraliście taką drogę. Nagrywaliście
z Slava Selinem w cypryjskim studio
Take Away Studios, a mixy robił wam
Simone Mularoni w studiach Domination w
San Marino...
Według mnie niektóre zespoły trochę za szybko
chcą zrobić wszystko samemu. Czasami zespół
może nie zauważyć pewnych rzeczy, które
mogą zobaczyć obserwatorzy z zewnątrz.
Może któregoś dnia będziemy na tyle biegli, że
Foto: Arrayan Path
nie będziemy potrzebowali usług inżyniera,
ale do tej pory tak się nie stało!
"Thus Always to Tyrants" to bardzo dobry
album. Teraz o tym trzeba przekonać fanów,
a najlepszym sposobem na to są występy na
żywo. Macie już jakieś plany na klubowe
występy czy też trasę koncertową? Czy takiemu
zespołowi jak Arrayan Path łatwo jest
zorganizować koncerty?
Nie graliśmy na żywo od czterech lat i dopiero
teraz zaczęliśmy odrdzewiać! Mam nadzieję,
że do lutego zarezerwujemy sobie kilka koncertów.
Nigdy nie jest to łatwe, zwłaszcza dla
zespołu, który mieszka na wyspie. Ale, tak jak
już wspomniałem, to jest tylko hobby. Jakieś
długie, dalekie trasy nie wchodzą w grę.
Pewnie namawiać was na dalsze komponowanie
nie ma sensu to już u was stan,
który raczej nie da się zatrzymać...
(śmiech) Prawdopodobnie tak jest! Nie inaczej
będzie w najbliższej przyszłości!
Michał Mazur,
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
ARRAYAN PATH 81
Spektrum muzycznych zamiłowań
Nie zakładali, że ich muzyka zdoła kogoś szerzej
zainteresować, tymczasem melodyjny
hard'n'heavy w wykonaniu tej lubelskiej formacji
okazał się jednym z największych
zaskoczeń roku 2022.
Równie duże wrażenie robi debiutancki
album Slave Keeper
zatytułowany "Ślad", nie tylko dlatego,
że w jednym z utworów zaśpiewał gościnnie
sam Grzegorz Kupczyk. Tym bardziej cieszy, że zespół
ma już sporo materiału na kolejny album i już wkrótce podejmie nad nim prace,
bo takiego grania, szczególnie w rodzimym wydaniu, nigdy za wiele.
HMP: Większość młodych zespołów stara się
zadebiutować jak najszybciej; jeśli nie albumem,
to jakimś krótszym wydawnictwem. W
waszym przypadku tak nie było, pierwszą
płytę wydaliście w szóstym roku istnienia -
uznaliście, że nie ma sensu działanie na tak
zwanego "chybcika", lepiej wszystko dopracować,
doszlifować materiał i do tego porzdnie
go nagrać?
Piotr Jakubowicz: Rzeczywiście ciężko nas
określić raptusami. (śmiech) Najpierw potrzebowaliśmy
dwóch lat, żeby znaleźć odpowiedni
wokal, następnie trzy lata szlifowaliśmy materiał,
a kolejne trzy spędziliśmy pracując w studiu.
Ponieważ jest to pierwsza płyta nie tylko
zespołu Slave Keeper, ale także każdego z jego
członków, to wszystko chcieliśmy zrobić jak
najlepiej. Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji,
Obecnie coraz mniej słuchaczy zwraca uwagę
na ten aspekt, a i wśród muzyków obserwuję
symptomy pójścia na produkcyjne skróty, co
ma związek nie tylko z dostępnością odpowiedniego
oprogramowania, etc., ale niestety
również kwestiami finansowymi. Wy jednak
nie poszliście na łatwiznę, "Ślad" miał brzmieć
i dlatego nawiązaliście współpracę z Łukaszem
Suszko?
Piotr Szalak: Współpracę z Łukaszem nawiązaliśmy
trochę przypadkowo, bo początkowo
planowaliśmy nagrywać w innym miejscu.
Szukaliśmy nowej, większej sali prób i tak trafiliśmy
na Wesołą 24 (studio Łukasza). Po zapoznaniu
się z jego produkcjami uznaliśmy, że
warto oddać w jego ręce nasz materiał. Wiele
zespołów obecnie decyduje się na samodzielne
nagrywanie w domowych warunkach, ale my
nie braliśmy tego pod uwagę. Emocjonalnie
zbyt mocno związaliśmy się z tymi utworami i
zwyczajnie nie chcieliśmy tego popsuć kiepską
produkcją, która byłaby nie do uniknięcia, biorąc
pod uwagę nasze umiejętności realizatorskie.
(śmiech) Nie jesteśmy już nastolatkami,
pracujemy, zarabiamy i na szczęście mogliśmy
sobie pozwolić na profesjonalną produkcję.
Rzadko zdarza się, że jedna osoba odpowiada
za nagranie, miks i mastering płyty, ale wy
zaufaliście Łukaszowi i jak słyszę z dobrym
skutkiem, do tego wsparł was gościnnie jako
gitarzysta i klawiszowiec?
Gości macie na tej płycie więcej, ale najwięcej
uwagi przyciąga jedna osoba, Grzegorz Kupczyk.
Jak udało wam się zaprosić do współpracy
wokalistę Ceti, Turbo i Non Iron?
Fakt, że miał już na koncie współpracę z innymi
lubelskimi zespołami był tu okolicznością
sprzyjającą?
Jakub Orłowski: Propozycja zaproszenia
Grzegorza wyszła z ust wspomnianego już wielokrotnie
Łukasza, który miał okazję wielokrotnie
z nim współpracować, więc można powiedzieć,
że być może pośrednio jego powiązania
z lubelską sceną doprowadziły do tej współpracy.
Nie wydaje mi się jednak, by sam Grzegorz
brał to pod uwagę, decydując się na nagranie
swojej partii. Moim zdaniem przeważyło to,
że zwyczajnie utwór przypadł mu do gustu, a
dodatkowo bardzo pozytywnie wypowiadał się
na temat umiejętności wokalnych Marty co,
nie ukrywam, bardzo nas cieszy.
"W obliczu wojny" od razu miał przybrać formę
takiego wokalnego duetu, czy dopiero po
jakimś czasie uznaliście, że da to bardzo dobry
efekt?
Piotr Jakubowicz: Początkowo nawet nie marzyliśmy
o takim duecie, a gdy pierwszy raz
usłyszeliśmy o takiej możliwości to uznaliśmy
to za coś absurdalnego. Nie dlatego, że nie
chcieliśmy (chcieliśmy i to bardzo!) ale przez
myśl nam nie przeszło, że Grzegorz Kupczyk
mógłby zgodzić się na gościnny udział na płycie
jakiegoś nieznanego zespołu z drugiego
krańca Polski. Udało się jednak, a efekt bardzo
pozytywnie nas zaskoczył.
że muzykę robimy z pasji, hobbystycznie, nie
dla pieniędzy, a tym samym możemy poświęcić
jej tyle czasu, ile uważamy za słuszne.
Foto: Jacek Świerczyński
Marta Biernacka: Łukasz właściwie od pierwszych
chwil wyraźnie zaangażował się w naszą
płytę i to znacznie mocniej niż tego oczekiwaliśmy.
Przeprowadził nas przez cały proces
(który był dla nas nowy) od początku do końca.
Poza rzeczami, o których wspomniałeś, pomagał
nam także w dopracowaniu aranży, dzielił
się swoimi pomysłami i ogólnie wsparł nas
swoim doświadczeniem. Jego wkład w partie gitary
wynika też z perturbacji w składzie, które
miały miejsce kilka miesięcy przed ukończeniem
prac. Z powodu braku czasu musiał nas
opuścić nasz wieloletni gitarzysta - Dominik
Szwajgier. Chcieliśmy jednak, by solówki na
płycie były grane przez dwóch gitarzystów o
odmiennej charakterystyce i stąd propozycja
zaproszenia do ich nagrania Łukasza.
Kiedy powstawał ten utwór trudno było nawet
przypuszczać, że nabierze aż takiej aktualności.
Można powiedzieć, że was ta sytuacja
dotyka jeszcze bardziej, bo z Lublina do
Kijowa można dojechać w kilka godzin, więc
nie jest to wojna, która rozgrywa się tysiące
kilometrów stąd, ale właściwie tuż obok?
Piotr Szalak: Niestety można powiedzieć, że
okazaliśmy się złymi prorokami… Utwór "W
obliczu wojny" powstał na samym początku istnienia
zespołu, a riff do niego jest właściwie
pierwszym riffem granym na próbach, jeszcze
gdy zespół liczył dwóch członków, czyli mnie i
Piotrka Jakubowicza. Być może mieszkając
blisko wschodnich granic bardzo odczuwamy
skutki wojny oraz napięcie z nią związane ale
wydaje mi się, że w całym kraju można odczuć
związany z nią niepokój. Pozostaje mieć nadzieję,
że nasz singiel zdezaktualizuje się jak
najszybciej!
Sporo w waszych tekstach wątków dotyczących
przemijania, upływu czasu - to nie przypadek,
interesuje was ten temat, zresztą obecnie
chyba jeszcze bardziej aktualny?
Marta Biernacka: Staramy się, by nasze teksty
nie były o niczym, by zarówno warstwa muzyczna,
jak i liryczna wywoływała emocje i zachęcała
do refleksji. Część tekstów opowiada historię,
część porusza poważne tematy, a niektóre,
np. "Heaven" są o miłości. Tworząc materiał
nie narzuciliśmy sobie z góry określonego kierunku,
w którym podąży tematyka poruszana
na płycie. Wyszło nam to samo, naturalnie, ale
kto wie? Może kiedyś zdecydujemy się na concept
album opowiadający jedną, spójną historię.
Dwa teksty napisane po angielsku to próba
dotarcia do słuchaczy spoza Polski czy, można
rzec, wypadek przy pracy, skoro większość
słów powstała w języku polskim?
Jakub Orłowski: Trochę wypadek. (śmiech)
82
SLAVE KEEPER
Początkowo był pomysł, by nasze teksty były
po angielsku i nawet zaczęliśmy je tak tworzyć.
Dość szybko jednak okazało się, że brakuje
nam w zespole wystarczających umiejętności,
by napisać takie teksty na satysfakcjonującym
poziomie, a dodatkowo mam wrażenie, że
Marta zwyczajnie lepiej brzmi śpiewając w ojczystym
języku. Koniec końców cieszymy się,
że tak się stało. Wielu naszych fanów doceniło
fakt, że śpiewamy po polsku. Nawet za granicą
pojawiło się zainteresowanie, pomimo nieanglojęzycznych
tekstów. Co ciekawe, wśród
utworów wymienianych za granicą jako te "najładniejsze"
nie pojawiają się "Heaven" czy
"Watchmaker", ale właśnie polskie "Mój los" czy
"Leonardo".
W warstwie muzycznej "Ślad" to urozmaicony
hard'n'heavy na modłę lat 80. Podobnie jak
wielu innych młodych muzyków uważacie, że
ósma dekada ubiegłego wieku była dla tej muzyki
pod każdym względem najlepsza, dlatego
właśnie z niej czerpiecie inspiracje?
Piotr Szalak: Decydując się na melodyjne gitarowe
granie ciężko nie inspirować się legendarnymi
zespołami, które największe swoje hity
nagrały właśnie w latach 80. Oczywiście twórczość
Iron Maiden czy Judas Priest nie ogranicza
się do tej dekady, ale do dziś grają na
koncertach mnóstwo hitów z tamtych lat. To
były zdecydowanie piękne czasy w historii
heavy metalu i bardzo chcielibyśmy, by takie
dziesięciolecie jeszcze się powtórzyło. Raczej
ciężko w 100% zaszufladkować nas jako 80's
heavy metal, ale wyraźnie właśnie to jest fundamentem
naszej muzyki. Spektrum muzycznych
zamiłowań w naszym zespole jest jednak
trochę szersze i myślę, że nasze utwory na
tym zyskują.
Lubicie zwarte, dynamiczne, ale też całkiem
melodyjne utwory jak "Ratuj mnie", nie unikacie
balladowych partii, a do tego lubujecie się
w dłuższych, rozbudowanych kompozycjach,
jak "Leonardo" czy "Zostaw ślad" - skoro płyta
trwa godzinę, musi być urozmaicona?
Piotr Jakubowicz: W naszym przypadku to
może być efekt tego, że utwory komponowane
były na przestrzeni kilku lat, w trakcie których
rozwijaliśmy się i jako muzycy i jako zespół.
Ciężko w takim przypadku uniknąć różnorodności,
ale moim zdaniem jest to na plus. Niektóre
dłuższe kompozycje są też pokłosiem tego,
że dwa lata graliśmy i komponowaliśmy nie
mając wokalu, więc wypełnialiśmy muzykę partiami
instrumentalnymi, żeby na próbach nie
umrzeć z nudów. (śmiech) Niektóre z nich i tak
skróciliśmy w studiu! (śmiech)
Mało kto pamięta o tym, że Leonardo da Vinci
był również muzykiem i kompozytorem, ale
domyślam się, że przypomnieliście tę postać z
racji całokształtu jego zasług?
Piotr Szalak: Nie bez powodu stawiany jest jako
wzór człowieka renesansu. Pomysł na ten
utwór przyszedł mi do głowy podczas pobytu
we Włoszech (jakżeby inaczej!). Da Vinci to
doskonały dowód na niesamowite możliwości
ludzkiego umysłu i człowieka jako takiego. Myślę,
że tego typu postacie wciąż mogą i powinny
być inspiracją dla ludzkości.
Ta mroczna persona z okładki może kojarzyć
się ze strażnikiem - to właśnie Slave Keeper,
czy jakaś inna postać?
Jakub Orłowski: Nazwa zespołu powstała "na
szybko" z burzy mózgów, gdy nagraliśmy pierwsze
dźwięki i chcieliśmy podzielić się z nimi
ze światem. Uznaliśmy, że fajnie brzmi, nawiązuje
do klasyków takich jak "Powerslave" i
"Keeper of The Seven Keys", i wpasowuje się
w konwencje. Motyw postaci i łańcuchów pojawił
się później, gdy Anna Szwajgier zaprojektowała
nasze logo. Teraz postanowiliśmy to
kontynuować i wygląda na to, że jest tak jak
mówisz - strażnik z okładki to właśnie Slave
Keeper, który prowadzi słuchacza w meandry
naszej muzyki i nie pozwala się od niej oderwać.
Może jeszcze za wcześnie na takie deklaracje,
ale czy macie plany wykorzystywania tej postaci
na kolejnych okładkach, skoro przykłady
wielu zespołów, z Iron Maiden na czele pokazują,
że to świetny pomysł?
Marta Biernacka: Kto wie, może właśnie rodzi
się nasz "Eddie". (śmiech) W najbliższym czasie
nie planujemy dorzucać go do Gangu Świeżaków
w Biedronce, ale nigdy nie wiadomo.
(śmiech)
Jesteście młodymi ludźmi, ale nie stawiacie
wyłącznie na nowe rozwiązania, dlatego
"Ślad" został opublikowany nie tylko na platformach
streamingowych, ale również na płycie
CD - ciężko było wam pogodzić się z myślą,
że po kilku latach pracy wydacie płytę,
która nie będzie dostępna fizycznie, stąd taka
właśnie decyzja?
Piotr Jakubowicz: Szczerze mówiąc to nawet
nie rozpatrywaliśmy opcji, by nie wydać tego
na CD. Aż tak młodzi nie jesteśmy, większość
z nas kolekcjonuje CD lub winyle i raczej traktujemy
dystrybucję cyfrową jako dodatek do fizycznego
krążka, niż odwrotnie. Niemniej jednak
cieszymy się, że łatwiej dziś trafić do odbiorców
przez internet. Oczywiście jest nam
miło, gdy ktoś postanawia wydać swoje pieniądze
na zakup naszej płyty, ale tak samo cieszymy
się z każdego komentarza na YouTube
czy nowego słuchacza na Spotify.
Uznaliście, że na tym etapie nie warto szukać
wydawcy, sami bez problemu zdołacie wszystko
sfinalizować, zlecić tłoczenie płyty i druk
okładki?
Piotr Szalak: Początkowo szukaliśmy wydawcy,
ale po pewnym czasie, gdy okazało się, że w
przypadku debiutantów na rynku nie jest tak
łatwo, to zdecydowaliśmy się na wydanie płyty
własnym sumptem. Oczywiście wykonanie
okładki czy tłoczenie powierzyliśmy profesjonalistom
takim jak Piotr Szafraniec, ale ogólnie
za cały proces odpowiadamy sami.
Mieliście pewne zawirowania personalne po
odejściu Dominika Szwajgiera, ale koniec
końców wszystko skończyło się dobrze i nowym
gitarzystą Slave Keeper został młody,
ale już doświadczony Piotr Miećko i to z nim
w składzie będziecie promować "Ślad"?
Piotr Jakubowicz: Dokładnie tak. Bardzo się
cieszymy mając go na pokładzie. Szkoda, że nie
udało się zachować oryginalnego składu zespołu
ale osiem lat bez żadnych zmian personalnych
to i tak okres, o którym wiele zespołów
tylko marzy. Mamy już pierwszy koncert z Piotrkiem
za sobą, a w planach kolejne.
Koronawirus, póki co, odpuścił, ale sytuacja
koncertowa wcale nie wróciła do normy: w
tym sensie, że imprez jest zbyt wiele i młodsze
/ mniej znane czy popularne zespoły grają
dla garstki słuchaczy, sprzedając często kilkanaście
biletów. Nie odstrasza was to? Jak w
takiej sytuacji promować płytę i zespół jako
taki, kiedy ludzie odpuszczają koncerty, albo z
lenistwa, albo z powodów finansowych?
Marta Biernacka: Faktycznie nie jest łatwo zapełnić
salę z powodów, o których wspominasz.
Nie zniechęca nas to jednak i robimy swoje.
Oczywiście, jak większość zespołów, chcielibyśmy
jak najczęściej grać dla wielkiej publiki, ale
jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi - kameralne
koncerty w małych klubach mają swój urok.
Szansą są koncerty z bardziej znanymi zespołami.
Jak było na Ceti w Lublinie, pojawił
się wokalny duet Marty i Grzegorza, a publiczność
dopisała?
Jakub Orłowski: Poza samodzielną organizacją
małych koncertów staramy się oczywiście
łapać okazje na zagranie supportu. Mam nadzieję,
że teraz jak zaczęliśmy regularnie grać
po czteroletniej przerwie, to okazji nie zabraknie.
Piotr Jakubowicz: Koncert z Ceti był bardzo
udany, fantastycznie było wrócić na scenę po
takiej przerwie, a w dodatku pierwszy raz po
wydaniu płyty i w nowym składzie. "W obliczu
wojny" w duecie było planowane, ale niestety z
powodu problemów zdrowotnych Grzegorz
musiał ograniczyć swój wysiłek do niezbędnego
minimum, jednak w przyszłości jeszcze na pewno
pojawi się okazja na wspólny występ.
W przypadku debiutujących zespołów można
mówić, że ich pierwszy album to coś w rodzaju
the best of, bo tworzą go utwory z różnych
lat. Macie już w zanadrzu coś pisanego z
myślą o kolejnej płycie, skoro pierwsza została
tak dobrze przyjęta przez recenzentów i
słuchaczy?
Piotr Szalak: Mamy całkiem sporo materiału
w głowach, część spisanych, część nagranych i
odłożonych, więc o pomysły się nie martwimy.
Zdecydowanie większym problemem jest czas,
którego wiecznie brakuje, ale na pewno już w
najbliższym czasie rozpoczniemy prace nad kolejnymi
utworami.
"Śladem" podnieśliście sobie poprzeczkę dość
wysoko - to nieco deprymuje, bo trzeba sprostać
oczekiwaniom, czy przeciwnie, mobilizuje
jeszcze bardziej, żeby kolejnym materiałem
wejść na jeszcze wyższy poziom?
Piotr Jakubowicz: Zdecydowanie mobilizuje!
Odbiór płyty, która pierwotnie w naszych głowach
była "płytą dla znajomych i do szuflady"
przerósł nasze oczekiwania. Pozostaje nam tylko
zrobić wszystko, by druga była jeszcze lepsza
i tego sobie oraz naszym fanom życzymy.
Wojciech Chamryk
SLAVE KEEPER 83
HMP: Wzlot lub upadek - tu nie może być
wątpliwości czego sobie życzycie, wydając
pierwszy studyjny album, bo porażka nie
wchodzi w grę?
Kono: Mam nadzieję, że ten album "wzniesie
się" w sercach wszystkich metalowców.
Wznieść się jak najwyżej
Risingfall dość długo przymierzali się do studyjnego, pełnoczasowego debiutu,
zaczynając od wydawnictw koncertowych, MLP czy zbierającej krótsze materiały
kompilacji. Warto było jednak czekać na "Rise Or Fall", bo to kawał surowego,
ale jednocześnie melodyjnego metalu w starym stylu, od strony muzycznej
bardziej dojrzałego niż na wcześniejszych produkcjach. Tym większa szkoda, że
gitarzysta Yoshiki nie doczekał premiery tej płyty, ale jak podkreślają jego koledzy
już u kresu życia zachęcał ich, by nie rezygnowali z zespołu.
Jak trafiliście do tej cenionej w podziemiu
wytwórni? To przypadek czy spełnienie marzeń,
bo chcieliście stać się częścią jej katalogu?
Kono: Każdy, kto poluje na undergroundowy
metal, będzie znał nazwę tej wytwórni. Mieliśmy
kontakt z Significant Point, w którym
nasz wokalista, G Ito, udzielał się jako ich
specjalny gość, więc wspaniale było to wydać z
Dying Victims Productions. Zawsze chciałem
coś z nimi wydać.
W Japonii już od wczesnych lat 70. nie brakowało
zespołów preferujących cięższe brzmienia,
a w kolejnej dekadzie mieliście już
naprawdę silną scenę metalową. Tymczasem
w waszych utworach słyszę więcej wpływów
Zaciekawiło mnie dlaczego śpiewacie o angielskich
motocyklistach - w Japonii ich nie
ma, czy co? Poza tym czy nie lepiej byłoby w
tej stytuacji napisać coś o amerykańskich,
osławionych Hells Angels, działających
znacznie dłużej od swych brytyjskich kolegów?
G Ito: "English Motor Biker" został napisany
przez gitarzystę Yoshikiego, który generalnie
napisał większość tekstów. Był on zagorzałym
fanem Saxon i ten kawałek jest przepełniony
szacunkiem dla europejskich motocyklistów, a
szczególnie dla brytyjskich, którzy mocno
wspierali Saxon. Przedstawia grupę rockersów
z Wielkiej Brytanii lat 60., którzy zbierają się
w pubie na swoich motocyklowych zjazdach.?
"Kamikaze" to już typowo japońska historia -
interesujecie się tematyką II wojny światowej,
co ma też wpływ na wasze teksty?
G Ito: Napisałem najwcześniejszą wersję tekstu
do tej piosenki. Głównym tematem jest
to - nie tylko chodzi o II wojnę światową - że
młodzi ludzie są zawsze w tych wojnach ofiarami.
Bez wojny nie zginęliby ani amerykańscy,
ani japońscy żołnierze. Swoją drogą, mimo
tego, że tytuł tego utworu to "Kamikaze", właściwie
nie chcieliśmy nim dotykać zbyt poważnego
tematu. Czy znacie amerykański zespół
powermetalowy Villain? Oni również mają
bardzo fajny kawałek o tytule "Kamikaze". Po
prostu chciałem zrobić utwór, w którym krzyczałbym
w refrenie "kamikaze!".
Można powiedzieć, że wcześniejsze wydawnictwa,
z dwiema kompilacjami na czele,
niejako przygotowały was do tego kolejnego
kroku, chyba najważniejszego w karierze każdego
zespołu?
Kono: Ten nasz pierwszy album nie jest w żadnym
wypadku doskonały, ale ponieważ wcześniej
byłem mniej doświadczony, był to dobry
trening i przygotowanie do podszkolenia się w
zakresie wykonawstwa, kompozycji, nagrywania
i wszystkiego innego.
Rozpędzaliście się więc dość długo, ale sami
zauważacie w jednym z utworów, że nigdy
nie można się poddawać, dzięki czemu macie
nie tylko studyjny debiut, ale też wydawcę,
Dying Victims Productions?
Kono: Wydanie albumu na pewno zajęło nam
dużo czasu; nigdzie się nie spieszyliśmy i staraliśmy
się z całych sił, by się nie poddawać.
Jak to się mówi, nie ma odwrotu.
Foto: Rising Fall
grup europejskich czy amerykańskich - woleliście
jako fani zagraniczne kapele, co znalazło
również odbicie w twórczości Risingfall?
Kono: Przynajmniej dla mnie, zagraniczne zespoły
były powodem, dla którego zacząłem
słuchać muzyki. Były to grupy takie jak
Queen czy Led Zeppelin. W ogóle metalu zacząłem
słuchać od zagranicznych zespołów.
Wstyd się przyznać, ale japońską sceną undergroundową
zainteresowałem się wtedy, jak
sam zacząłem grać w zespołach. Jak mówisz,
nasza muzykalność jest pod dużym wpływem
Europy i Ameryki. Jednak w rzeczywistości ten
album jest wypełniony moimi zmartwieniami,
biorącymi się chociażby z oglądania na żywo
Terror Squad i Abigail, kiedy to zastanawiałem
się, jakie mogę wymyśleć brzmienie, które
ekscytowałoby takich ludzi jak oni.
To chyba jedyny starszy utwór, który zdecydowaliście
się przypomnieć na "Rise Or
Fall", reszta materiału powstała stosunkowo
niedawno, już z myślą o tym albumie?
Kono: Tak, "Kamikaze" to najstarszy utwór na
tej płycie. Tak jak mówisz, zawsze uważałem,
że nagranie tego utworu we właściwy sposób
będzie pasowało do pozostałych z tego albumu.
Wydaje mi się, że to w sytuacji nagrywania
pierwszej płyty po kilku latach istnienia najlepsze
wyjście, bo trudno o świeżość czy
energię przy opracowywaniu kolejnej wersji
czegoś, co znacie już na wylot, utworu, który
w żadnym razie już was nie ekscytuje?
Kono: Po prostu wiele kompozycji już istniało,
a nowsze utwory były lepiej dopracowane
niż te starsze. Jedynie "Kamikaze" zachował na
tyle fajności, by usadowić się w roli openera
albumu, spychając nowsze kawałki na dalszy
plan.
Nowym materiałem otwieracie więc nowy
rozdział w historii Risingfall i zapewne wiążecie
z nim spore nadzieje?
Kono: Tak, kiedy ją nagrywaliśmy ta płyta była
wypełniona naszymi najciekawszymi kawałkami
i chcemy, żeby o niej tak mówiono, że
jest fajna.
Tym bardziej przykre jest to, że Yoshiki nie
doczekał premiery tej płyty - jesteście młodymi
ludźmi i na własnej skórze przekonaliście
się, że życie potrafi układać różne scenariusze?
Kono: Nie sądziłem, że tak się stanie, ponieważ
myślałem, że Yoshiki i ja zestarzejemy się
w zespole. Słyszałem, że jego leczenie nie będzie
łatwe, ale do końca wierzyłem, że wróci
na scenę.
Jego choroba sprawiała, że już wcześniej
84
RISING FALL
Oyatata wspierał was w studio czy na koncertach.
Na tę chwilę wciąż jednak pozostaje
muzykiem sesyjnym/gościnnym, nie zaprosiliście
go jeszcze do składu, bo z Yoshikim
graliście od początku zespołu i ta rana jest
jeszcze zbyt świeża?
Kono: Oyatata jest wspaniałym przyjacielem i
muzykiem, dlatego uzgodniłem z Yoshikim,
że poprosimy go o wsparcie. Jest on de facto
członkiem zespołu. Jego szacunek dla Yoshikiego
czyni go jednak nominalnym muzykiem
wspierającym. Myślę, że jest to podobne do
sytuacji Gary'ego Holta, który również grał
na albumie Slayera, ale formalnie był tylko
muzykiem wspierającym.
W znanych, zawodowych zespołach wygląda
to zupełnie inaczej - show must go on, umiera
taki Charlie Watts i niemal natychmiast pojawia
się ktoś na jego miejsce, bo biznes jest
biznesem. W sumie rozumiem takie podejście,
jednak z drugiej strony można ubolewać,
że dzieje się to tak szybko, bez żadnej refleksji,
tak jakby pieniądze były tu najważniejsze
i tłumaczyły wszystko?
Kono: Chodzi o to, kto czego chce. W przypadku
znanego zespołu fani będą chcieli zobaczyć
go na żywo. Też jestem w szoku, że Charlie
Watts odszedł, ale chciałbym jeszcze raz
zobaczyć The Rolling Stones na koncercie.
W naszym przypadku to nikt inny jak Yoshiki
i jego rodzina chcieli widzieć kontynuację
działalności zespołu. Gdyby, hipotetycznie,
ktoś powiedział mi: "Powinniście bardziej się
umartwiać!", to Yoshiki powiedziałby nam, żebyśmy
działali dalej! Będziemy więc grać
heavy metal, bo tak nam kazano!
Wy pewnie jeszcze nie zarabiacie na muzyce,
ale zapytam przewrotnie: z czasem musicie
dokładać do zespołu więcej, czy ewentualne
wpływy z koncertów czy ze sprzedaży merchu
pozwalają wam przynajmniej opłacić salę
prób czy jakieś większe koszty, jak np. sesji
nagraniowej?
Kono: Hmm… Nie wiem. Nie sprzedajemy
merchu ani niczego takiego, z naszej strony to
czysta muzyka… Do pewnego stopnia możemy
pokryć koszty prowadzenia zespołu, ale
ograniczamy się i tylko gramy metal. Mimo
wszystko jest lepiej niż wtedy, gdy zakładaliśmy
zespół!
Fakt, że funkcjonujecie w Tokio jest z jednej
strony pewnym ułatwieniem, dając choćby
lepsze możliwości koncertowe niż na prowincji,
ale jednak z drugiej to drogie miasto - nie
macie czasem poczucia, że mogliście wybrać
tańsze hobby? (śmiech)
Kono: Cóż, bycie w zespole na pewno sporo
kosztuje (śmiech). Słusznie zauważa się, że
Tokio jest doskonałym miastem pod względem
możliwości koncertowych, ale też trochę
ich brakuje. Poza Tokio, nie da się już zebrać
ludzi dla muzyki z małą liczbą fanów, jak jest
w przypadku metalu. O Tokio, a właściwie o
regionie Kanto, mówi się, że tutaj skupia się
30% populacji Japonii. Owszem, Tokio jest
drogim miastem, ale korzyści kulturowe są
ogromne i nie ma już innej opcji.
HMP: Cześć!
Alex Rossi: Cześć! Dzięki za zaproszenie do
wywiadu!
Ostatnio mówiłeś nam już o pełnym składzie
dla Konquest. Tymczasem czytam w
materiałach z wytwórni, że jednak "Time and
Tyranny" nagrałeś i napisałeś sam. Chcesz
być sam sobie "kapitanem, sterem i okrętem"?
Łatwiej mi jest układać kawałki po mojemu,
bez spierania się z innymi osobami, I tyle! Póki
co, żaden ze mnie kapitan (śmiech).
Grałeś kiedyś w zespołach z pełnym składem.
Domyślam się, że to nie spełniało Twoich
oczekiwań, jako muzyka?
Nie, nie, właściwie to uwielbiam grać i pisać
wraz z innymi ludźmi, tak jak to robię z moimi
innymi kapelami. Jednak w większości
przypadków sam wolę pisać i aranżować kawałki,
a gotowe, napisane prawie w całości,
przynosić do salki prób.
W świecie metalu jest i było kilka osób, które
postanowiły wziąć muzykę w swoje ręce.
Jedni całkowicie (jak Quorthon), inni prawie
samodzielnie (jak Rolf Kasparek). Widzisz
jakąś "nić porozumienia" z którymś znanym,
samodzielnym muzykiem?
Nie bardzo, nie mam prawdziwych muzycznych
idoli, mam bardziej źródła inspiracji. A
że widzę, iż wielu z nich miało dobre wyniki
pisząc i grając wszystko samodzielnie, dlaczego
by nie spróbować?
Prawie nerd heavy metalu
"O tym opowiadał nam gitarzysta grupy..." Pewnie do takiego zakończenia
wstępu do wywiadu jesteście przyzwyczajeni. Tym razem musiałabym napisać, "o
tym opowiadał nam gitarzysta, basista, perkusista i wokalista projektu, Alex Rossi".
Rzeczywiście Alex prowadzi Konquest sam, ale jak zaraz sami się przekonacie,
z koncertów w kwartecie nie rezygnuje. I choć zapewne takie jednoosobowe projekty
bierzecie za przejaw pychy, w tym wypadku wydaje się, że kompletnie nie o to
chodzi. Alex przekuwa swoje młodzieńcze fascynacje Heavy Load i Running Wild
we własną muzykę i chce mieć pieczę nad takim brzmieniem, jakie jego zdaniem
doskonale do klasycznego heavy metalu pasuje.
Jak to się stało, że opanowałeś wszystkie
instrumenty potrzebne do grania heavy metalu?
Czujesz się przede wszystkim kompozytorem,
perkusistą, wokalistą?
Po prostu lata młodości spędziłem całymi dniami
grając i słuchają muzyki. Nie jestem totalnym
nerdem, ale wcale mi do tego niedaleko!
Nie lubię, gdy mówi się o mnie "kompozytor",
bo to brzmi za mocno, może bardziej pasuje
"wykonawca"... i na pewno nie wokalista, bo
kompletnie śpiewać nie umiem, ale próbuję się
tego nauczyć! (śmiech) Z tego wszystkiego
najbardziej lubię zajmować się aranżacją kawałków
tak, żeby brzmiały jak najlepiej oraz
efektownie "edytować" utwory. Wydaje mi się,
że wychodzi mi to nie najgorzej.
Sądząc po zdjęciach, masz też koncertowy
skład. To stała ekipa, czy planujesz zmieniać
muzyków wedle potrzeby?
Line-up zawsze jest zmienny, powiem Ci, że
ostatnio mieliśmy cztery różne składy na czterech
różnych koncertach!
To chyba nie ułatwia ani ich planowania, ani
grania?
Na razie nigdy nie mieliśmy problemów organizacyjnych.
Wszyscy jesteśmy ze sobą bardzo
zaprzyjaźnieni i w razie potrzeby przyjeżdżamy,
żeby się spotkać, więc dogadać i zaplanować
koncerty wcale nie jest trudno.
"Time and Tyranny" to bardzo klasyczny
heavy metal, nie tylko pod kątem kompozycji,
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
Foto: Konquest
KONQUEST 85
ale też brzmienia. Płyta brzmi bardzo naturalnie,
daleko jej do współczesnych "cyfrowych"
realizacji. Takie brzmienie powinno
iść ramię w ramię z tradycyjnym heavy metalem?
Tak, moim zdaniem to właśnie brzmienie powinno
być w centrum oldschoolowego, heavymetalowego
materiału. Chodzi mi o to, że jest
wiele dobrych kapel, które mają wiele bardzo
dobrych, oldschoolowych kawałków, ale mają
też nowoczesne i dziwne brzmienie. Tak ja to
rzecz jasna słyszę. Przez to tracą istotę prawdziwości.
Nie jestem w stanie ich słuchać. Gryzie
mnie to, ale w sumie to mój problem. Z
drugiej strony to, co zrobiłem na "Time and
Tyrrany" to też jest cyfrowe nagranie, ale zrobione
tak, żeby w miarę możliwości brzmiało
oldschoolowo.
Podobno wywodzisz się z niemetalowego
środowiska. Jak to się stało, że tak zgrabnie
przeskoczyłeś z hard core do heavy metalu? I
to bez żadnych półśrodków. Konquest nie
brzmi jak pośrednia forma między gatunkami,
ale jak rasowy, klasyczny heavy metal.
Właściwie było odwrotnie (śmiech). Zawsze,
od dziecka słuchałem heavy metalu, ale najpierw
rzuciłem się w wir hardcore'u, uwielbiałem
go! W międzyczasie nadal dodawałem do
moich hardcore'owych zespołów coś ze świata
heavy metalu, aż w końcu zdecydowałem się
na zrobienie osobnego projektu, jak tylko miałem
szansę i środki, czyli komputer, mikrofony,
urządzenie audio i takie tam.
Słychać w Konquest m.in. Running Wild,
Heavy Load, Iron Maiden, Manilla Road.
Zgaduję, że to jedne z ważniejszych Twoich
inspiracji. Zgadza się?
Bardziej, niż się zgadza! Zwłaszcza Running
Wild i Heavy Load, którzy towarzyszyli mi
podczas popołudniowej nauki na studiach
oraz wygłupów w czasie dorastania. Jestem do
nich bardzo przywiązany. Nawet bardziej niż
do Iron Maiden, których uwielbiam, ale towarzyszyli
mi na inny sposób. Miałem okazję
zobaczyć Heavy Load w Atenach w 2018 roku
i to był jeden z najlepszych koncertów, na
jakich byłem!
Foto: Konquest
Trzymasz się schematu "dwa instrumentalne
kawałki" na płytę, jeden na początek, drugi w
środku płyty. Domyślam się, że nie piszesz
takich kawałków bez powodu. Instrumentalne
kawałki są Ci szczególnie bliskie, bo możesz
bardziej się skupić na zaprezentowaniu
gitar, a może po prostu wokal nie zawsze powinien
przykuwać uwagę na pierwszym miejscu?
W sumie od zawsze pociągała mnie koncepcja
"utworów instrumentalnych" w każdym gatunku
muzycznym. Uwielbiam więc wprowadzać
tę koncepcję także do moich nagrań! I tak,
niektóre z nich to kawałki, do których w moim
odczuciu wokal nie pasowałby, więc stworzyłem
je jako proste instrumentale. Na pewno
napiszę kilka nowych na następne płyty.
Wiele współczesnych zespołów grających
klasyczny heavy metal pisze kawałki o świecie
fantasy, SF etc. Twoje teksty wydają się
być inspirowane hmm... psychologią.
To prawda, mocno nawiązują do osobistych
przeżyć i do... "ludzkich uczuć"? A jest tak, bo
nie lubię za bardzo fantasy i tego typu rzeczy
(śmiech), a także dlatego, że według mnie metal
jest przesycony takimi tematami. Ale hej,
każdy robi to, co lubi, kim ja jestem, żeby to
oceniać!
Za to okładki obu Twoich płyt kojarzą mi się
z grafikami do starych czasopism fantasy albo
okładkami gier video. To celowe nawiązanie?
Domyślam się, że sam jesteś ich autorem?
Chciałbym być ich autorem, ale nie jestem
zbyt dobry w rysowaniu! Ja opracowałem pomysły
na okładki, ale to mój kolega, Zeero,
artysta, je realizuje. Jest naprawdę utalentowany.
Z pewnością lubię wiele gier wideo i kilka
komiksów, ale muszę przyznać, że największy
wpływ na okładki mają prace Thin Lizzy wykonane
przez Jima Fitzpatricka.
Koncerty już ruszyły pełną parą po pandemii.
Masz jakieś koncertowe plany jeszcze na ten
rok?
Na ten rok nie, ale w marcu 2023 zagramy na
Heavy Metal Thunder Festival w Pisku, w
Czechach. A potem zobaczymy!
Byłam na poprzedniej edycji, mega! Dzięki
za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages!
Wielkie dzięki za wywiad!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
HMP: Czy czytelnicy polskiego magazynu
"Heavy Metal Pages" mogą nadal myśleć o
Was jako o "The Canadian Judas Priest"?
Czy byłoby to dla Was nadal aktualne, biorąc
pod uwagę, że Metalian istnieje już 20 lat
i wydaliście 4 pełnowymiarowe albumy z
własnymi utworami?
Ian Wilson: Oczywiście, to zaszczyt być porównywanym
do Priest. To nie znaczy, że nie
mamy własnego brzmienia, ale oni wywierają
na nas duży wpływ.
Judas Priest nigdy nie nagrało dwóch identycznych
stylistycznie albumów. Każdy ich LP
jest niepowtarzalny. Oznacza to, że nawet
jeśli pozostajesz pod ich wpływem, wciąż
masz spore muzyczne spektrum do eksperymentowania
z mieszaniem różnych elementów.
Dlaczego jednak to "Sad Wings Of
Destiny" (1976) oraz "Sin After Sin" (1977)
często wymieniasz jako Twoje ulubione albumy?
Prawdopodobnie ze względu na surowość nagrań
z lat siedemdziesiątych.
Rob Halford napisał w swojej nowej książce
"Biblical" (2022, strona 38 angielskiego wydania):
"Jeśli jakikolwiek młody zespół jest na
tyle szalony, by zwrócić się do mnie po radę,
zawsze mówię mu dwie rzeczy: załatw sobie
dobrego menedżera i dobrego prawnika". Co
Ty na to?
Nie mamy żadnego z nich. (śmiech) Nie próbujemy
uczynić z grania muzyki pracy. Dla
nas to po prostu zabawa i cieszenie się życiem.
Koncertowanie i granie bywa niesamowite, ale
jeśli musisz to robić codziennie przez całe życie,
to staje się męczące. Nawet po jednym tygodniu
byłoby już po wszystkim (śmiech).
Jaką radę Ty byś im dał, gdybyś mógł podróżować
w czasie do 1972 roku?
Raczej nie bylibyśmy w stanie udzielić żadnej
rady jakiemukolwiek innemu zespołowi,
zwłaszcza Judas Priest.
Czy zauważyłeś że heavy metal był brutalny
i buntowniczy w XX wieku, ale teraz stał
się emocjonalnie wrażliwy i osadzony w istniejącej
społeczności? Niebezpieczny w
przeszłości, ale nie wzbudzający przerażenia
Foto: Metalian
86
KOMQUEST
Wielkie chmury popiołu wypełniają powietrze
w postapokaliptycznym koszmarze. Nie ma
gdzie się zwrócić po pomoc, a ocaleni maszerują
przez pustkowia.
Uczciwość i szczodrość, a przede wszystkim zabawa
Mówi się o nich: "kanadyjski Judas Priest". Wokalista Ian Wilson zaznacza
jednak, że Metalian wcale nie ma ambicji, by przerodzić się w profesjonalny
zespół koncertujący dziewięć dni w tygodniu. Dla nich liczy się tylko radość czerpana
z wychodzenia poza cztery ściany własnego mieszkania. Poniższy wywiad
został przeprowadzony w ramach promocji nowego albumu pt. "Beyond the Wall".
dzisiaj?
Wydaje się, że w latach 80. wszystko było bardziej
brutalne. Ludzie naprawdę wierzyli, że
zespoły czczą diabła. Było więcej powodów do
buntu, jak sądzę. My chcemy po prostu imprezować
i dobrze się bawić.
Czy okładka "Beyond The Wall" reprezentuje
granicę pomiędzy biedniejszymi i bogatszymi
częściami współczesnej metropolii?
Czy to jakaś metafora?
Jasne, że tak, reprezentuje nasze kapitalistyczne
społeczeństwo, w którym bogaci stają się
bogatsi, a biedni biedniejsi. Patrząc na to, że
stoimy w obliczu globalnego ocieplenia i innych
katastrof naturalnych, najbogatsi mogliby
z łatwością poświęcić małą część swojego
bogactwa i dokonać poważnych zmian w kwestii
gazów cieplarnianych, głodu, dostępu do
opieki medycznej. Zamiast tego planują podbicie
Marsa, powiększając swoje bogactwo na
plecach mas.
Waszym zdaniem, jako ambasadorów heavy
metalu, jakie wartości heavy metal powinien
promować? Chodzi mi zwłaszcza o takie,
które pozostają w opozycji do wartości kultury
masowej?
Dla nas osobiście nasze wartości to uczciwość
i szczodrość, a przede wszystkim zabawa.
Na podstawie Twoich doświadczeń, czy
umiejętności miękkie są bardziej istotne dla
zespołów heavy metalowych niż umiejętności
techniczne? Czy mógłbyś przywołać przykład,
kiedy okazało się to prawdą?
Melodia jest zawsze najważniejsza. Umiejętności
techniczne są fajne, ale nie tworzą piosenek.
Jak porównałbyś atmosferę podczas pracy
nad "Beyond The Wall" (2022) z atmosferą
podczas pracy nad "Wasteland" (2009),
"Midnight Rider" (2017) i "Vortex" (2019)?
Nagrywanie "Wasteland", "Vortex", "Midnight
Rider" i EP "Metal Fire & Ice" (2015)
przebiegało niemal dokładnie tak samo
(śmiech). Wszystkie cztery płyty zostały nagrane
w ciągu kilku dni. Po prostu zarejestrowaliśmy
utwory w studiu w Montrealu. Ot,
weekendowe sesje nagraniowe (śmiech). Z tą
jedną różnicą, że "Wasteland" został nagrany
w pięć dni w Pittsburghu z Dear Skull Records.
Mieliśmy wtedy całkowicie inny skład
z wyjątkiem wokali.
Nagracie cały "Wasteland" ponownie w
obecnym składzie?
Nie cały, ale rozmawialiśmy o ponownym nagraniu
kilku starych utworów w ramach kompilacji
typu "best of".
Wasz nowy album "Beyond the Wall" rozpoczyna
się pół balladowym wstępem. Jaki krajobraz
ma on malować w umysłach słuchaczy?
Jaką role pełnią akustyczne fragmenty na
"Beyond The Wall"? Czy poszliście w nich
na pewien kompromis?
Robimy to, co uważamy za fajne i pasujące do
nas.
Jakie cechy sprawiają, że "Beyond The Wall"
jest Waszym najlepszym dotychczasowym
albumem? Czy pracowaliście bez wytchnienia,
żeby osiągnąć ten rezultat?
Zdecydowanie nie, ale mieliśmy akurat czas,
więc nagraliśmy wszystko. Dysponowaliśmy
sporą ilością materiału do pracy, kiedy w końcu
poskładaliśmy piosenki.
Jak to możliwe, że "Beyond The Wall" jest
pierwszym pełnowymiarowym albumem
Metalian, którego wszystkie wersje (kaseta,
CD, winyl, niebieski limitowany winyl, digital)
zostały wydane dokładnie tego samego
dnia? Czy okazało się to bezproblemowe dla
Waszej nowej wytwórni Temple Of Mystery
Records dlatego, że nie mają tak dużego
katalogu jak High Roller Records? A może
dlatego, że postanowiliście się nie spieszyć i
odłożyliście wszystko na odpowiedni moment?
Przypuszczam, że to drugie. Annick z Mystery
wykonała niesamowitą pracę przy promocji
albumu.
Jak zamierzacie promować "Beyond The
Wall"? Jakie są Wasze plany koncertowe?
Poprzez udzielanie wywiadów. Byłoby wspaniale
pojechać ponownie w trasę po Europie,
ale nie dłużej niż przez tydzień. (śmiech)
Czy "Live at Katacombes" (2020) jest reprezentatywnym
materiałem dla Waszego brzmienia
na żywo?
To album live, zawiera błędy i wszystko.
Jaką widzisz przyszłość heavy metalu za 20,
50, 500 lat?
Dokładnie taką samą jak teraz.
Sam O'Black
METALIAN 87
HMP: Jaki jest obecny status działalności
Prowler?
Trev Pattenden: Zespół znajduje się w stanie
zawieszenia. Muzycy porozjeżdżali się po różnych
krajach dookoła świata i grają w innych
kapelach. Kontaktujemy się doraźnie, gdy wymaga
tego sytuacja, zazwyczaj przy okazji nagrywania.
W obecnych czasach odległość nie
stanowi problemu. Możemy wysyłać między
sobą pliki za pośrednictwem Internetu - myślimy,
że właśnie na tym polega progres... Jeśli
uda nam się wydać następny album, pojawią
się spore szanse na wspólne koncertowanie.
Zweryfikuj proszę, czy dobrze widzę Waszą
dyskografię. Według mojego źródła, składa
się z: singla "Heartbreaker" / "Victim Of The
Pierwszy zespół NWOBHM
Prowler był jednym z pierwszych zespołów zaliczanych do Nowej
Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Przez kilkadziesiąt lat na jego dyskografię
składały się wyłącznie dema, single i wszelkiej maści składanki. Nie
mieli ani jednego longplay'a z prawdziwego zdarzenia. Aż do teraz. Niedawno
ukazał się ich długogrający album, "Reactivate". Zawiera wprawdzie
odrestaurowany materiał archiwalny, ale o bardzo wysokiej jakości dźwięku.
Na pytania odpowieda oryginalny wokalista Trev Pattenden.
Aż siedem utworów z "Reactivate" zarejestrowaliście
w latach 1980 - 1981. Co zapamiętałeś
z tamtych sesji?
Dobrze je pamiętam. Numer z "Brute Force"
zarejestrowaliśmy w Morgan Studios w północno-zachodnim
Londynie. Morgan jest czołowym
studiem, w którym pracowało wiele
znanych zespołów. Przyniosło to swoje efekty.
Sesja demówkowa Heath Levy odbyła się w
studiu na Regent Street w Londynie. To też
świetne miejsce. W obu studiach panuje magiczna
atmosfera. Produkował nas Chris Tsangarides.
Zarówno on, jak i same okoliczności,
niesamowicie nas zainspirowały. Wiele się nauczyliśmy
na temat nagrywania i komponowania.
Chris okazał się wspaniałym profesjonalistą.
Pracowaliśmy z nim później prawie do
mu wydanie "Reactivate". Odpowiedział, że
zapyta w naszym imieniu Cherry Red Records.
Zapytał, album się spodobał i trafił do
sklepów. Cherry Red obdarzyło nas pełnym
wsparciem. Nie moglibyśmy im wystarczająco
podziękować. Wspaniali profesjonaliści.
"Reactivate" wyróżnia wyjątkowo przejrzyste
brzmienie. Tu wszystko doskonale słychać!
Jak udało Wam się tego dokonać, skoro
graliście to tak dawno i nie mieliście wcześniej
doświadczeń z nagrywaniem innych
longplay'ów?
No cóż, pierwotnie nagrywał je jeden z najlepszych
producentów na świecie, w jednym z
najwspanialszych studiów. Posiadaliśmy oryginalne
miksy w całkim dobrym stanie, pomijając
kilka zniszczonych fragmentów. Zachował
je nasz manager, a my odziedziczyliśmy je, gdy
zmarł. W pierwszej kolejności stworzyliśmy
ich wersje cyfrowe. Dzięki temu mogliśmy naprawić
w nich to, co wymagało naprawienia.
Wysłaliśmy je do kilku studiów, włącznie z
Abbey Road. Zależało nam na jak najlepszej
jakości. Uważamy, że istnieje zbyt wiele kiepsko
brzmiących płyt, wydawanych przez zespoły,
którym nie powiodło się kilkadziesiąt
lat temu. Rozumiemy, że wynika to ze względów
finansowych, ale świetny producent potrafi
zrobić olbrzymią różnicę. Nie chcieliśmy
dopuścić, by Prowler słabo brzmiał, albo żeby
w tle słychać było zbędne hałasy. Wiele rzeczy
może powodować, że archiwalne nagrania analogowe
brzmią fatalnie, dlatego przeznaczyliśmy
konkretne pieniądze na dopieszczenie "Reactivate".
Nic na tym nie zarobimy. Grunt, że
fani otrzymają płytę najwyższej jakości. To
najważniejsze.
Night" (1985), singla "Bad Child Rinning" /
Gotta Get Back To You" (2020) oraz longplay'a
"Reactivate" (2022).
Nie zapominaj o utworze "Gotta Get Back to
You" ze składanki "Brute Force" (1980,
MCA). To pierwsze utrwalenie Prowler na
dysku płyty winylowej pozwoliło nam na podniesienie
rangi zespołu do statusu ogólnokrajowego
na przełomie lat 1980 i 1981. Kompilacja
dobrze się sprzedawała, w związku z
czym grały nas radia o krajowym zasięgu.
Wzbudziliśmy też zainteresowanie telewizji
oraz prasy głównego nurtu.
Widzę, że to wszystko nagrania archiwalne.
Zgadza się.
czasu, gdy zmarł.
Foto: Prowler
Po ukazaniu się "Reactivate" skomentowałeś:
"Nie zrobiliśmy tego, by zaimponować
znajomym. Zrobiliśmy to dlatego, że byliśmy
nareszcie w stanie ukończyć ogrom pracy, jaki
zapoczątkowaliśmy wiele lat temu. Nasza
ambicja domagała się urzeczywistnienia".
Byliśmy zdeterminowani do wydania albumu,
ponieważ już dysponowaliśmy dobrą muzyką.
Chris też życzył sobie, by takie wydawnictwo
się ukazało. Chciał wypuścić płytę poprzez
swoją wytwórnię Dark Lord. Nieco wcześniej
ukazały się nasze single dzięki Jessowi
Cox'owi z Metal Nation, ale on akurat wyprzedawał
swój katalog. Zaproponowaliśmy
Wasza muzyka jest prosta i bezpośrednia.
Nie śpiewałeś operowym głosem jak Ronnie
James Dio, Bruce Dickinson lub Rob Halford.
Używałeś naturalnej, niewymuszonej
barwy głosu, a przy tym śpiewałeś z wzorową
dykcją. Czy takie podejście było w
tamtych czasach uznawane za Waszą zaletę?
A może korciło Was, by pójść w odrobinę
bardziej ekstrawaganckim kierunku?
Nie myśleliśmy zbyt wiele o tego typu sprawach.
Próbowaliśmy pozostać sobą. Jeśli ludzie
tak nas postrzegali, to w porządku. Z pewnością
nie imitowaliśmy innych kapel,
zwłaszcza że nasze inspiracje były bardzo
zróżnicowane. Można uznać nas za typowo
brytyjski zespół.
Czy charakterystyczne solo gitarowe w
utworze "Gotta Get Back to You" stanowiło
Wasz znak rozpoznawczy?
Ten tradycyjny fragment gitarowy zaczerpnęliśmy
wprost z sola Johna Lorda z koncertówki
Deep Purple, pt. "Made in Europe"
(1976). Sporo jammowaliśmy podczas grania
"Gotta Get Back to You" na żywo. Pewnego
wieczoru nasz gitarzysta Martin Burrows zagrał
to solo, a publiczność oszalała, więc wprowadziliśmy
je do utworu na stałe. Wielu ludzi
później mówiło, że to ich ulubiony moment.
"Heavy Metal Hero" otrzymaliśmy jedynie
w wersji z 2020 roku z okazji czterdziestolecia.
Czym różniło się oryginalne wykonanie?
Jakością. Martin poprawił partie gitar i powiedział,
że teraz mój głos brzmi jeszcze lepiej,
niż dawniej. Oryginalna wersja pojawiła się na
naszej starej demówce. Posiadamy kasety z
większością oryginalnych wykonań sięgających
88
PROWLER
aż połowy lat siedemdziesiątych. Pozostaną
one jednak tam, gdzie są!
Prowler założyliście w Essex w 1975 roku.
Rob Halford napisał w swojej ostatniej
książce ("Biblical: Heavy Metal Scriptures",
strona 11 wydania angielskiego): "(w połowie
lat 70-tych) zaczęliśmy zauważać, że odbierano
nas inaczej w różnych częściach kraju
(Anglii). Na północy, publiczność była bardziej
szczodra. Na południe od Birmingham
ludzie wydawali się bardziej wyrafinowani.
Koncertowanie tam oznaczało wyzwanie.
Głównym wyjątkiem było St. Albans. (...)
Nie mogli mieć nas dość (w St. Albans)".
Czy podzielasz te geograficzne niuanse?
Nie do końca. Myślę, że publiczność w każdym
miejscu doceniała nas za energię oraz za
ciężką pracę włożoną w rozwój Prowler. Staliśmy
na bardzo wysokim poziomie muzycznym.
Uważaliśmy Brytyjczyków za fanów
świetnie zorientowanych w temacie. Obecnie
to samo powiedziałbym o Europejczykach. Teraz
najlepsza publiczność jest na Kontynencie
(Anglicy często nie zaliczają Wielkiej Brytanii
do tzw. "Europy Kontynentalnej" - przyp.red.).
Kiedy zdaliście sobie sprawę z roli, jaką odegrał
Prowler w Nowej Fali Brytyjskiego
Heavy Metalu?
Na pewno nie w okresie jej rozkwitu. Ściśle
współpracowaliśmy z wieloma zespołami i nie
przypominam sobie, żeby ktokolwiek mówił
na swoją muzykę "heavy metal". Po raz pierwszy
z terminem spotkaliśmy się w prasie, po
ukazaniu się "Brute Force". Sformułowanie
"heavy metal" powszechnie przyjęło się dopiero
w jubileuszowym wydaniu "Kerrang" z okazji
dziesięciolecia czasopisma, w 1989 roku.
Dołączyli wtedy czteroczęściowy suplement
NWOBHM, zawierający opis tych zespołów,
które uznawali za kluczowe dla Nowej Fali
Brytyjskiego Heavy Metalu. Dobrze świadczy
to o tym, które kapele tak naprawdę zaliczały
się wtedy do owego ruchu. Ciekawie to się dziś
czyta, gdyż niektóre wydawałoby się "oczywiste"
nazwy pominięto. Natomiast Prowler
oczywiście uwzględniono.
Dlaczego przemianowaliście kapelę z Prowler
na Samurai w latach 1981-1982? Aż tak
bardzo podobał Wam się Wasz utwór "Samurai"?
Foto: Prowler
Właściwie, to było na odwrót. Po ukazaniu się
"Brute Force" zwróciło na nas uwagę szereg
firm fonograficznych, w tym Bronze. Gość z
ich działu A & R (Artists & Repertoire - przyp.
red.) zasugerował zmianę nazwy w momencie,
gdy pracowaliśmy w studiu Heath Levy. W
ciągu dziesięciominutowej przerwy na kawę z
Chrisem doszliśmy do wniosku, że odtąd nazwiemy
się Samurai. To znaczy, myśmy wcale
nie chcieli zmieniać, ale wyperswadowano
nam, że to dobry ruch dyplomatyczny. W efekcie
jeszcze do końca roku pozostaliśmy
Prowlerem, a już od początku 1981 byliśmy
Samurai'em. Pierwszy utwór, który napisaliśmy
pod nowym szyldem, zatytułowaliśmy
"Samurai". Publiczność go uwielbiała, choć zabójczo
nam się go grało!
A skąd nazwa US w 1985r? Brzmi generycznie.
Łączyło nas autoironiczne poczucie humoru.
US miało oznaczać "Unserviceable", a nie
Stany Zjednoczone. Taki dowcip.
Podejrzewam, że skomponowaliście jakieś
fajne numery, które nie znalazły się na
"Reactivate". Jakie widzisz szanse na kolejną
płytę Prowler?
Oj, chcielibyśmy. Napisaliśmy już nowy materiał.
Nie wydaliśmy jeszcze wszystkich archiwalnych
utworów, a moglibyśmy je dorzucić w
charakterze bonusów do drugiego LP. Pracujemy
nad nim.
Zadam Ci jeszcze parę osobistych pytań.
Zwróciłem uwagę, że mieszkasz w Dubaju.
Wiem tylko, że w 2013 roku odbył się tam festiwal
Live Necromancy. Jak ogólnie wygląda
dubajska scena rockowo-metalowa?
Istnieje tutaj trochę lokalnych zespołów, składających
się głównie z młodzieży szkolnej wykonujących
covery. Niektórzy muzycy są całkiem
nieźli. Słyszałem również o kapelach z
Indii i innych sąsiednich krajów azjatyckich,
które oddają cześć Iron Maiden. Rockowo/metalowe
festiwale na świeżym powietrzu
przyciągają tu dość dużą publiczność. Ostatnio
grał u nas Def Leppard.
Czy w Dubaju zwykło się zwracać do
wszystkich "sir"?
Na pewno nie "Sir Trev"! (śmiech) Pochodzę
ze wschodniego Londynu, gdzie można zostać
nazwanym wszelkiego rodzaju przedrostkami.
Gitarzysta Martin Burrows również mieszka
i pracuje w Dubaju. Przyjemnie tu, choć i tak
obaj regularnie odwiedzamy Wielką Brytanię.
Rozumiem, że w Anglii zwroty "chap" or
"bloke" brzmią neutralnie?
Jak najbardziej, "chap" i "bloke" brzmią w porządku.
Dziękuję za rozmowę.
Dzięki. Specjalne podziękowania dla wszystkich,
którzy zaopatrzyli się w egzemplarz "Reactivate".
Wiele to dla nas wszystkich znaczy.
Sam O'Black
Foto: Prowler
PROWLER 89
Powiedziałeś, że byliście skoncentrowani, ale
w moim odczuciu "On The Edge Of No Tomorrow"
nie brzmi jak efekt jednej sesji, a raczej
tak, jakby projekt przeciągał się w czasie.
Bo faktycznie tak było. Ogrywaliśmy je przez
długi okres, zmienialiśmy ich strukturę, długo
przy nich kombinowaliśmy, wielokrotnie je
modyfikowaliśmy.
Autostradą do szaleństwa
Historia zespołu Quartz wielokrotnie przeplatała się z historią
Black Sabbath. Oba zespoły zaczynały w tym samym miejscu i czasie. Tony
Iommi produkował debiut Quartz. Nasz rozmówca, perkusista Quartz
Malcolm Cope, był tour managerem Black Sabbath i technikiem Bill'a
Word'a. Wokalista, klawiszowiec i gitarzysta Quartz Geoff Nicholls przez
dwadzieścia lat grał na klawiszach w Black Sabbath. Teraz Black Sabbath
już nie istnieje, Geoff od 2017 roku nie żyje, a Quartz wydaje znakomity
album "On The Edge Of No Tomorrow" z czternastoma utworami utrzymanymi
w klimacie typowym dla miasta Birmingham.
Czy zadedykowaliście nową płytę Geoff'owi
Nichollsowi?
Cóż, nie tyle zadedykowaliśmy, co okazaliśmy
mu za jej pośrednictwem szacunek. Nasza wieloletnia
przyjaźń z Geoffem znacząco wpłynęła
na charakter albumu. Zrobiliśmy należyty
użytek z wielu fragmentów jego niewykorzystanych
kompozycji, dzięki czemu zamiast
zmarnować się, ujrzały światło dzienne. Geoff
pozostawił po sobie dwa laptopy z mnóstwem
plików muzycznych. Przesłuchaliśmy wszystkie.
Dokładnie zapoznaliśmy się, nad czym
pracował przed śmiercią. Użyliśmy jego najlepszych
fragmentów i ścieżek gitarowych, wokalnych
oraz klawiszowych. Spędziliśmy sporo
czasu na składaniu ich.
HMP: Dziś, w sobotę 29 września 2022, mam
przyjemność porozmawiać z Tobą o nowym
albumie Quartz "On The Edge Of No Tomorrow"
(2022) dla polskiego czasopisma
HMP. Czy byłeś kiedyś w Polsce?
Malcolm Cope: Tak, kilka lat temu w Krakowie.
Zwiedziłem przy okazji Auschwitz.
Quartz nigdy nie zagrał koncertu w Polsce.
Prawdopodobnie najbardziej oczekiwanym
przez Ciebie wydarzeniem jest obecnie Keep
It True Rising 2.
Zgadza się. Ta impreza odbędzie się w przyszłą
sobotę. Szykujemy się na nią z ekscytacją.
Wystąpiliśmy na jej poprzedniej edycji 10 lat
temu. Było świetnie, wszyscy spędzili wspaniale
czas, byli wobec siebie przyjaźnie nastawieni.
Liczymy, że tym razem też wszyscy będą
się znakomicie bawić.
Uważasz to za idealną okazję do poznania
nowych ludzi, czy raczej wolisz trzymać się
swojej paczki przyjaciół?
Oczywiście, że chętnie rozmawiam z wszystkimi
osobami. Zatrzymamy się w okolicy do niedzieli,
nie spieszy nam się.
W maju tego roku ukazał się znakomity album
studyjny Quartz.
Mówisz, że znakomity? Miło to słyszeć.
Quartz był od zawsze blisko związany z
Black Sabbath, a jak wiadomo, u nich śpiewał
na początku Ozzy Osbourne. Szczerze powiedziawszy,
Ozzy mocno oddalił się od sabbathowskiego
brzmienia, jego nowy krążek
"Patient Number 9" jest kompletnie inny stylistycznie.
Tymczasem Wam bliżej do klasycznych
pozycji Black Sabbath. Bardzo to cieszy,
że Wy gracie właśnie tak, a nie inaczej.
Dziękuję.
Jak opisałbyś atmosferę towarzyszącą pracom
nad "On The Edge Of No Tomorrow"?
Foto: Quartz
Trochę się stresowaliśmy, ale przede wszystkim
cieszyliśmy się, że w ogóle to robimy. Udział
dwóch różnych wokalistów (legendarny Geoff
Nicholls i powracający Geoff Bate - przyp. red.)
powodował zamieszanie. Wszyscy jednak byliśmy
skupieni na rejestracji albumu. Część materiału
pochodzi z archiwum Geoff'a Nicholls'a,
który zmarł, zanim weszliśmy do studia.
Wspo-minaliśmy naszą przyjaźń przy okazji
odsłuchiwania jego pomysłów.
A zatem, które utwory z zestawu należą do
Geoffa?
(odpowiadając na to pytanie, Malcolm Cope
długo zastanawiał się) "The Road To Madness"
(prawdopodobnie chodzi o "Highway To Madness"
- przyp.red.), "Night Of The Living
Dead", "World Of Illusion", "Babylon Is Burning"...
"Babylon Is Burning" brzmi jak medley kilku
kawałków.
Jeśli wsłuchasz się w liryki, część gloryfikująca
styl życia i śpiewania Ronni'ego Jamesa Dio
została napisana przez Geoffa Nichollsa. Dio
często przywoływał symbol tęczy, zwłaszcza w
okresie Rainbow, w związku z czym jeden spośród
naszych nowych kawałków nazywa się
"Master Of The Rainbow".
Czy znałeś osobiście Dio?
Nie. Uczestniczyłem kiedyś w jego sesji studyjnej,
ale nie miałem okazji poznać go zbyt dobrze.
A czy Geoff Nicholls słyszał wszystkie
utwory z płyty "On The Edge Of No Tomorrow"?
Nie, on słyszał tylko te utwory, które sam
współtworzył. Dwa lub trzy tygodnie przed jego
śmiercią ukończyliśmy "Highway To Madness".
Geoff zarejestrował surowe wersje swojego
wokalu. Partie instrumentów dodaliśmy w
późniejszym okresie.
Spotkałem się z opinią, że Geoff uwielbiał
rozśmieszać innych.
Prawda. Był bardzo rozrywkowym gościem.
Miał wspaniałe poczucie humoru.
Jego kawałek "World Of Illusion" bardzo ciekawie
się rozwija, miarowo zwiększając tempo,
a w pewnym momencie padają słowa:
"children have no future" (w wolnym tłumaczeniu:
"dzieci nie mają przyszłości" -przyp.
red.). Jak myślisz, czy on faktycznie mógł
wierzyć, że nie ma żadnej przyszłości przed
kolejnymi pokoleniami?
Może Ty tak to interpretujesz, ale nie wydaje
mi się. Geoff napisał początkowy, wolniejszy
fragment, a my dodaliśmy później przyspieszenie.
"Children have no future" to nie są jego słowa.
Które wersy liryków zostały przez niego napisane
jako ostatnie?
Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponie-
90
QUARTZ
waż ostateczne wersje, które znalazły się na
albumie, zasadniczo różnią się od pierwowzorów.
Nie znam odpowiedzi... Oh, właśnie, że
znam: ostatnie jego liryki znalazły się w "Highway
to Madness". Podpisał się pod nimi chwilę
przed śmiercią.
Słuchając "On The Edge Of No Tomorrow"
naszła mnie refleksja, że jej utwory można
zaklasyfikować do dwóch różnych kategorii.
Niektóre kompozycje są bowiem prostsze,
bardziej bezpośrednie, zaś inne - wyrafinowane.
Do pierwszej grupy zaliczyłbym "Freak
Of Nature", "Angels At The Crossroads",
"Keep Up The Fight", "Brainwashed", "Dirty
Disease", "What Love Is", "Highway To
Madness". Do drugiej grupy zaliczyłbym zaś:
"Dead Or Glory", "They Do Magic", "Master
Of The Rainbow", "Night Of The Living
Dead", "Evil Lies" i "World Of Illusion".
Dyskutowaliśmy o tym wewnątrz kapeli. Nie
zależało nam na utrzymaniu jednolitego charakteru
całej płyty. Woleliśmy, żeby była zróżnicowana.
Nadal pozostało nam sporo ciekawego
materiału, który będziemy nagrywać po występie
na Keep It True Rising 2.
Podobno "Dirty Disease" traktuje o kowidzie.
Jak wobec tego możemy interpretować słowa:
"money talks, bullshit box, we hear it everyday"
(w wolnym tłumaczeniu: "pieniądze mówią
głosem, który słyszymy każdego dnia w
pudełku kłamstw" - przyp. red.)?
Tak, "Dirty Disease" jest o kowidzie. Politycy
gadali zbyt dużo kontrowersyjnych rzeczy, wysyłali
w świat sprzeczne sygnały, wprowadzali
opinię publiczną w błąd, siali zamieszanie. W
efekcie wydawało się, że nikt do końca nie wie,
co należy robić.
Jak obecny wokalista Quartz, Geoff Bate,
odnosi się do liryków pisanych przez jego poprzedników?
Geoff Bate śpiewał na albumie Quartz
"Against All Odds" (1983) i powrócił do nas
niedawno. On lubi całą naszą twórczość i z
łatwością adaptuje ją pod swój głos. Nie znam
jego szczegółowych opinii, ale też nigdy od
niego nie usłyszałem, że nie lubi jakiegoś fragmentu.
Jak doszło do tego, że na "On The Edge Of
No Tomorrow" widzimy to samo logo, które
pojawiło się na debiutanckim longplay'u
Quartz w 1977 roku?
W zespole brakowało jednomyślności co do
wyboru loga. Poszczególni muzycy chcieli użyć
inną wersję. Ostatecznie zdecydowaliśmy się
porzucić wszelkie nowsze propozycje i pozostać
przy najstarszym wariancie.
W początkowym okresie Waszej działalności
zbudowaliście silne relacje z muzykami reprezentującymi
inne kapele wywodzące się z Birmingham.
Kumplowaliście się nie tylko z muzykami
Black Sabbath. Zastanawiałem się,
czy wśród Waszego bliskiego kręgu znajomych
znajdowali się również muzycy formacji
Magnum, czy też oni należeli do kompletnie
innej sceny działającej w Birmingham?
Pytasz o detal sprzed 60 lat. Owszem, mieliśmy
ze sobą co nieco wspólnego, z niektórymi
osobami razem muzykowaliśmy. Znaliśmy
Magnum, choćby z racji faktu, że oni występowali
w tych samych klubach, co my. Nigdy jednak
nie zbudowaliśmy z Magnum szczególnie
zażyłych relacji przyjacielskich.
Foto: Quartz
Może dlatego, że Wam zależało na klimatach
heavy bluesowych, podczas gdy oni próbowali
stworzyć coś bardziej progresywnego?
Tak było.
Ale czy Quartz nie ciągnęło w bardziej progresywne
rejony w porównaniu do aspiracji
Black Sabbath?
Nie wydaje mi się. Różnica pomiędzy Quartz a
QUARTZ 91
Black Sabbath sprowadzała się do tego, że
myśmy bardziej grali rock niż heavy metal.
Oczywiście Geoff Nicholls był bardzo ważną
częścią Black Sabbath, skoro przez dwie
dekady grał u nich na klawiszach. Mało kto
jednak wie, że Ty też w znacznym stopniu
przyczyniłeś się do ich sukcesu. Pełniłeś rolę
tour managera Black Sabbath.
Ernest Chapman. Twoje pytanie jest nie na
miejscu. Tour managerem Black Sabbath był
Ernest Chapman.
Ty również.
Ja nie. Hej, chwila, zaczekaj. Ja też byłem tour
managerem Black Sabbath. To znaczy, nie w
sensie pełnienia oficjalnej funkcji, ale przez kilka
lat pomagałem im w sposób typowy dla tour
managera. Wtedy oficjalnie byłem ich technikiem
perkusji.
Jak pomagałeś Billwi Wardowi w grze na
perkusji?
Nie robiłem nic podczas koncertów, a jedynie
w studiu. Wspierałem go też, gdy muzykował
poza Black Sabbath.
Jak postrzegasz różnicę pomiędzy Twoją grą
na perkusji, a grą Billa Warda?
Bill w znacznie większym stopniu niż ja czuje
bluesa. Wyraźnie to odczułem, gdy sam próbowałem
zmierzyć się z jego repertuarem. Black
Sabbath grało "slightly behind the beat" (trochę
obok rytmu? - przyp. red.), podczas gdy
Quartz "on the beat" (wraz z rytmem? - przyp.
red.). Tak więc istnieje między nami wyraźna
różnica stylistyczna. Podejrzewam, że to słyszysz?
Słyszę różnicę, ale nie gram na perkusji i w
związku z tym trudno byłoby mi to ująć we
właściwe słowa. Dziękuję za podzielenie się
Twoją perspektywą. Twoje bębnienie wydaje
mi się proste, tak jakbyś nie próbował wywrzeć
na nikim wrażenia niuansami technicznymi,
ani wybić się na pierwszy plan. Bardziej
dbasz chyba o całokształt kompozycji.
Tak.
Zdarza Ci się czasem zagrać solówkę perkusyjną
na żywo?
Nie, bo zawsze stawiam na regularne utwory.
Czy chciałbyś coś jeszcze dopowiedzieć, o co
Foto: Quartz
Ciebie nie zapytałem?
Dziękuję za rozmowę. Cieszymy się, że wiele
osób interesuje się poczynaniami Quartz.
Wkładamy wiele serca w tworzenie muzyki
autorskiej i miło wiedzieć, że coś z tego wynika.
Niekoniecznie chodzi o pieniądze. Grunt,
że ludzie doceniają próbę dokonania czegoś w
branży muzycznej.
Doceniamy. Co powiedziałbyś, gdyby ktoś
wyszedł z pomysłem napisania książki o historii
Quartz?
To mógłby okazać się trafiony pomysł, ponieważ
mamy wiele ciekawych historii do opowiedzenia.
Graliśmy i supportowaliśmy wiele kapel,
które stały się wielkie. Poza tym, zaczynaliśmy
w Birmingham, skąd wywodzi się znaczący
segment muzycznego biznesu. Dorastaliśmy,
rozwijaliśmy się i wzajemnie inspirowaliśmy
się wraz z artystami, którzy cieszą się olbrzymią
popularnością.
A może powiesz mi coś, o czym nigdy nie
wspominasz w wywiadach: jak nazywa się
Twój ulubiony zespół thrash metalowy?
Thrash metal? Nie znam wiele grup thrashowych.
Nie wiem, czy można uznać Metallikę
za thrashową formację, podejrzewam, że raczej
nie. Trudno jest mi wymienić konkretną nazwę,
którą kocham i wspieram.
Metallikę zalicza się do tzw. wielkiej czwórki
amerykańskiego thrash metalu. Inspirowali
Cię?
Owszem, jestem fanem Metalliki. Powiem Ci,
że ludzie kojarzą Quartz z Black Sabbath ze
względu na wspólną historię, ale myśmy zawsze
starali się nie ograniczać do jednego gatunku
czy nurtu. Nie chcieliśmy kopiować kogokolwiek.
Cóż, Black Sabbath dawno zakończyło działalność,
Ozzy śpiewa kompletnie inne rzeczy,
a Quartz kontynuuje to, co od zawsze wychodziło
Wam najlepiej. My, fani brzmień z
Birmingham, bardzo cieszymy się i doceniamy,
że w 2022 roku wychodzą płyty takie, jak
"On The Edge Of No Tomorrow". Bardzo
dziękuję za wywiad.
Dziękuję.
Sam O'Black
HMP: Co jest najfajniejsze w graniu klasycznego
heavy metalu? Współcześnie powstało
mnóstwo zespołów grających w tym
gatunku, a mimo to wciąż powstają nowe.
Thomas Hewson: To najlepszy styl! Nie wybieraliśmy
klasycznego metalu, tak po prosto
należy brzmieć! Nawet kiedy byliśmy dzieciakami,
naszymi bohaterami byli Dio, Motörhead
czy Judas Priest... I rzecz jasna skoro
wiele kapel do dziś gra w tym stylu, to znaczy,
że nie tyle jest on klasyczny, ile wieczny!
Wasza nazwa nawiązuje do kawałka Iron
Maiden. Początek "Shadows of War" też
brzmi jak Maiden. Celowe nawiązanie?
Nie bardzo, w zasadzie włożyliśmy spory wysiłek
w to, żeby wykuć własną muzyczną tożsamość.
Nasze inspiracje podajemy na tacy, ale
chcemy też wnieść na stół coś ciekawego.
"Shadows of War" był inspirowany przez
Visigoth. To był pierwszy kawałek napisany
przez zespół i pierwszy metalowy kawałek,
jaki nasz basista, Tom, w ogóle napisał. Jednak
porównanie do jednego z największych
zespołów wszech czasów nie chodzi piechotą!
Jak to się w ogóle stało, że tak świetna nazwa
była tak długo "wolna"?
Foto: Tailgunner
92
QUARTZ
Trafiliście do tego projektu wraz z tak znaną
nazwą jak Steve Grimmet's Grim Reaper
czy Tygers of Pan Tang. Co czujecie będąc
wśród takiego towarzystwa?
Wspaniałe uczucie! I pojawiło się zaledwie kilka
miesięcy po tym, jak rozpoczęliśmy naszą
karierę, świetnie było być u boku tak wielu
bohaterów. To dobry dowód na to, jak szybko
udało nam się zaistnieć, a przypomnienie o
starych dobrych płytach-kompilacjach było w
tym wszystkim najfajniejsze!
W Wielkiej Brytanii długo czekano na taki zespół, jak my
EP Tailgunner znalazła się wśród najlepszych wydawnictw roku 2022 według
kanału NWoTHM Albums. Ciekawe jest to, że Thomas Hewson odpowiedział
na nasze pytania na długo, zanim pojawiła się ta wiadomość, ale nakręcenie
i pewność siebie, biła młodego zespołu już wcześniej. Być może jest to recepta na
sukces. Z Thomasem rozmawialiśmy tylko o EP, ale Brytyjczycy powoli już szykują
długogrający materiał.
Spędziliśmy dużo czasu na poszukiwaniu
odpowiedniej nazwy! Na liście byla ponad setka,
z czego większość była już zajęta. Polując
na nazwę podczas pandemii, spędziliśmy wiele
czasu na słuchaniu płyt i czytaniu słownika.
Doszło do tego, że nie chcieliśmy iść do studia,
żeby nagrać debiutancki album bez wcześniejszego
nazwania zespołu. Tailgunner wpasował
się idealnie!
Wasze okładki, w tym ta do "Crashdive"
wygląda jak okładka kapeli z lat 80. Niektóre
zespoły z takimi okładkami stylizują brzmienie
swoich płyt na lata 80. - dodają pogłos,
brud etc. Wy gracie po prostu klasyczny
heavy metal. Skąd pomysł na takie retro
okładki?
Już na samym początku tworzenia zespołu
ogromną rolę odegrała identyfikacja wizualna.
Dla nas bycie zespołem to coś więcej niż tylko
muzyka. Tutaj chodzi o rodzaj świata, który
tworzymy dla siebie i chcemy do niego zaprosić
innych. Darzymy ogromną miłością
horror z lat 50.-80., retro futuryzm i oczywiście
heavy metal. Jest to coś, czego brakowało w
ostatnich latach, a mianowicie połączenia muzyki
z zabójczą sztuką - prawdziwego mariażu
tych dwóch rzeczy. Było dla nas bardzo ważne,
aby nasza grafika pasowała do naszej
dźwiękowej tożsamości... Mamy w zanadrzu
coś bardzo fajnego jeśli chodzi o grafikę do
okładki pełnej płyty!
wpływowym zespołem, podobnie jak wiele innych
szwedzkich kapel, od Gotham City,
Mindless Sinner, po Bathory czy nawet
Hardcore Superstar lub Crashdiet. Ich poczucie
melodii nie ma sobie równych.
Za Wami trasa po Wielkiej Brytanii. Ostatnio
wielu muzyków nam mówi, że współcześnie
odbiór heavy metalu się zmienił. Mówią,
że dziś najlepiej najpierw wydać płytę,
być rozpoznawalnym w internecie i dopiero
potem warto jechać w trasę. Wy nie macie
jeszcze pełnej płyty. Jak wrażenia po trasie?
W tym wszystkim według nas nade wszystko
chodzi o granie na żywo! Burza speed, power
metalu i browaru, wszystko z prędkością miliona
mil na godzinę! Chcemy budować naszą
reputację nie biorąc jeńców na koncertach,
tak, jak za starych czasów! Tak powinno być.
Już na pierwszej trasie udało nam się wyprzedać
kilka dat, i to po zaledwie dwóch miesiącach
istnienia, więc ludzie tutaj naprawdę to
łyknęli! Nie ukrywamy tego, kim jesteśmy i o
co nam chodzi. Nie dbamy o trendy, nie mamy
czasu dla tych, którzy stają na naszej drodze.
Jesteśmy heavy fuckin' metal, na wieki -
Tytułowy kawałek głównym riffem nawiązuje
z kolei do Metalliki. Ponieważ pozostałe
elementy tego kawałka idą w zupełnie
inną stronę niż Metallica, domyślam się, że
tym razem to przypadek?
Zdecydowane przypadek. Czerpiemy trochę z
Metalliki, ale to Megadeth uważamy za dużo
większą inspirację. "Crashdrive" to jeden z naszych
bardziej technicznych kawałków na teraz,
ale najważniejsze, żebyśmy ustalili nasz
muzyczny styl, chcemy brzmieć jak my, nie
jak ktokolwiek inny.
Wszystkie Wasze wydawnictwa miksował i
masteringował Olof Wikstrand. Klasycznie
brzmiące heavymetalowe zespoły to jego
specjalność. Pewnie to właśnie zachęciło
Was do współpracy z nim? Swoją drogą, linie
wokalne w "Revolution Scream" kojarzą mi
się troszkę z Enforcer.
Z pewnością! Jeśli chodzi o znajomość heavy
metalu, nie ma w tej chwili lepszej osoby. Olof
jest mistrzem w tym, co robi, a przy tym doskonale
czuje to, czego potrzebowaliśmy. Wiedzieliśmy,
że możemy wysłać mu dowolny
punkt odniesienia, a pociągnie to dokładnie
tak, jak tego chcemy. Enforcer również jest
Foto: Tailgunner
Zauważyłam, że na promocyjnym zdjęciu
któryś z Was ma koszulkę jednego z najlepszych
współczesnych zespołów - Riot City.
Uwielbiamy Riot City! Wydali dwie z najlepszych
metalowych płyt ostatnich lat, a ich
koncerty są jak żyleta! Mają do swojej muzyki
zarówno surowe, jak i radosne podejście i
miażdżą na żywo!
Wzięliście udział w projekcie "AID UKraine".
"Revolution Scream" to kawałek napisany
specjalnie na potrzeby tej kompilacji?
Nie, to kawałek napisany kilka lat wcześniej,
ale mieliśmy wrażenie, że perfekcyjnie pasuje,
żeby ofiarować go na potrzeby tej kompilacji.
Kawałek jest o podnoszeniu się, dążeniu do
przeznaczenia. Wspaniale było mieć ten numer
na płycie.
bez żadnych przeprosin. Ludzie w Wielkiej
Brytanii długo czekali na taki zespół jak my.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk
TAILGUNNER 93
HMP: Krótko po premierze "Dziwidła"
wspominaliście, że macie już ogólne zarysy
drugiego albumu, ale są też szanse na coś
krótszego i faktycznie, wydaliście właśnie
EP-kę "Przeklęte wody". To materiał dość zaskakujący,
pokazujący bowiem cięższą stronę
Wija, gdzie do wpływów z lat 60. i 70. doszły
kolejne, już typowo metalowe, zakorzenione
w latach 80.?
Tuja Szmaragd: Przygotowanie długogrającego
materiału to spory wysiłek. Chcieliśmy zrobić
sobie przerwę od tego zamieszania, i wypuścić
coś mniejszego. W międzyczasie szykujemy
kolejne numery. Materiał ewoluuje sam,
nie jest to poparte analizą rynku, ani mapą rozwoju.
Miko: Ponieważ granie w zespole to jedna z
Nonszalancki Frankenstein
Wij znowu zaskoczył. Po debiutanckim, bardzo
udanym albumie "Dziwidło", warszawskie
trio wydało krótszy materiał
"Przeklęte wody". Ukazuje on
nieco inne, zdecydowanie mocniejsze
oblicze Wija. Wśród zróżnicowanych
utworów autorskich znowu
pojawia się nieoczywisty cover, a muzycy
już zapowiadają drugi album: częściowo
rozwijający pomysły z EP, ale zarazem
nowatorski i bez powielania już wypracowanych
rozwiązań.
Palec: Rewolucja na wielką skalę może to nie
jest, ale faktycznie rozległość naszych zainteresowań
muzycznych jest tak duża, że naturalnym
jest, że kosztujemy z innych gatunków.
To że zostajemy przy gatunkach okołorockowych
jest po prostu spowodowane tym,
że aktualnie nie czujemy potrzeby zrobienia
materiału, który np. czerpie z mojego ukochanego
funku.
Czym są więc dla was formalne ograniczenia
metalu czy szerzej rocka jako gatunku,
dobrodziejstwem czy przekleństwem?
Tuja Szmaragd: Moim zdaniem metal i rock
są atrakcyjne do grania właśnie dlatego, że nie
mają sztywnych ograniczeń formalnych. A
przynajmniej nie muszą ich mieć. Oczywiście,
metalu z innymi gatunkami - rapem, operą,
folkiem - dają efekty, które niezbyt dobrze
sprawdzają się w dłuższej perspektywie. Z kilkoma
chlubnymi wyjątkami.
Niektóre z tych utworów, jak choćby "Metabunkier",
były gotowe już wcześniej, graliście
je na koncertach, ale koniec końców nie trafiły
na wasz debiutancki album - takie krótsze
wydawnictwo jest więc idealnym sposobem
na ich upublicznienie, skoro wciąż powstają
nowe kompozycje i te starsze tym bardziej
mogą się już nie załapać na drugą dużą
płytę?
Tuja Szmaragd: "Metabunkier" powstał już
po zakończeniu prac nad "Dziwidłem". To nie
jest tak, że na EP-kę trafiły jakieś mniej kochane
przez nas utwory. To po prostu krótsza forma.
Miko: Chociaż - jak już mówiliśmy - nie jesteśmy
purystami gatunkowymi, to jednak jakaś
doza spójności w ramach jednego wydawnictwa
jest wskazana. Chcielibyśmy uniknąć
sytuacji, gdzie pełnowymiarowy album jest
wydawnictwem przekrojowym, bo dopiero
wtedy wyglądałoby to jak kolekcja niewykorzystanych
wcześniej odpadów.
Swoją drogą dzięki renesansowi winylowego
nośnika mamy powrót do sytuacji sprzed lat,
kiedy zespoły miały zwykle do wykorzystania
dwie strony czarnej płyty, trwające 18-20
minut - niejako wymuszało to zwięzłość całego
materiału, trzeba było dokonywać wyboru
rzeczywiście najlepszych numerów, a pozostałe
trafiały na strony B singli albo MLP czy
EP-ki właśnie?
Tuja Szmaragd: Ja mam tylko jedno kryterium,
muszę czuć, że numer działa. Bardziej
myślę piosenką, niż albumem, choć podziwiam
umiejętność np. Kinga Diamonda w
odwrotnym podejściu.
Miko: No tak, podczas robienia "Dziwidła"
gdzieś tam przemknęła się myśl o winylu i
ograniczeniach, jakie on narzuca, ale nie był to
priorytet. Zwłaszcza, że LP wyszedł spory czas
po CD. Długość trwania winylu była raczej
brana przez nas pod uwagę na zasadzie "dobra,
mamy tyle materiału, ile trzeba". Wszak "Reign
in Blood" trwa 28:55 i więcej nie trzeba.
trzech najfajniejszych rzeczy na świecie, chcieliśmy
zrobić coś nowego jak najszybciej. Miastu
i światu.
Nie chcieliście zostać zaszufladkowani jako
zespół grający retro rocka/ protometal, czy to
niejako naturalna ewolucja, konsekwencja
waszego rozwoju nie tylko jako muzyków, ale
również słuchaczy, ciągle odkrywających coś
nowego i godnego uwagi?
Tuja Szmaragd: Nie chcieliśmy być zaszufladkowani,
po prostu, choć to pewnie wiele
ułatwia. Natomiast za zmianami w brzmieniu
stoi prostszy powód - lubimy mieszać i kombinować.
Robiąc więcej tego samego nie zadowolilibyśmy
przede wszystkim samych siebie. Nie
czuję jednak, żebyśmy zrobili jakąś totalną rewolucję.
Foto: Adam Grygierzec
zawsze znajdą się żołnierze broniący prawilnego
brzmienia. To zaangażowanie nawet czasem
mi imponuje, ale nie przekonuje. Jak mówi
starożytne chińskie przysłowie: każdemu
jego porno.
Miko: Podchodząc do tematu bardziej teoretyczno-filozoficznie,
to nie wiem, czy można w
ogóle mówić o jakichś formalnych ograniczeniach
w rocku, który przez te wszystkie lata
skrzyżował się i skundlił ze wszystkimi innymi
dziedzinami twórczości dźwiękowej, od folku
po operę. A wracając do nas, to nie czuję się w
żaden sposób ograniczony, może częściowo
dlatego, że najszerzej pojęty rock (włączając w
to wszystko od lat 50. po black metal) jest
środowiskiem, w którym naturalnie bytuję i
nie bardzo poza nie wychodzę. Zresztą, osobiście
uważam, że próby krzyżowania rocka/
Nie mieliście pokusy zachowania "Narwala"
czy "Jutra nie ma" na drugi album, "Przeklęte
wody" miały być krótkim, ale trzymającym
poziom materiałem, żeby nikt nie zarzucił
wam spadku muzycznej jakości?
Tuja Szmaragd: Wierzę w to, że nie zabraknie
nam hitów, więc nie chomikowałam ich
na kolejne wydawnictwo.
Palec: Drugi pełny materiał będzie częściowo
kontynuacją drogi z EP-ki, ale nie zabraknie
kolejnych rozwidleń. W którą stronę się udamy
czas pokaże, to nie jest jakaś wyrachowana
strategia; po prostu coś nam się spodoba i
uderzymy w tę stronę.
Miko: Ponieważ nowe piosenki - jak zauważyłeś
- są już grane na koncertach, to stwierdziliśmy,
że trzeba je nagrać, choćby po to, żeby
uchwycić element spontaniczności i energii,
które nowopowstałe piosenki w sobie mają.
Na jakim etapie pojawił się pomysł kolejnego
coveru i dlaczego po "In League With
Satan" Venom padło właśnie na "Wolf
Moon" Type O Negative? Zdecydowała
mroczna warstwa muzyczna czy raczej tekst?
94
WIJ
Tuja Szmaragd: Po prostu bardzo lubię
kawałek "Wolf Moon", a tak się składa, że jego
sens totalnie wymknął się publiczności. Widziałam
super zabawną dyskusję na jakimś forum
muzycznym, gdzie amerykańscy fani stanowczo
protestowali, jakoby traktował o krwi
miesięcznej. Przecież Pete nie napisałby czegoś
tak obrzydliwego! Pomyślałam więc, że go
spolszczę i zaśpiewam, zabrzmi wtedy jeszcze
bardziej makiawelicznie dla wszystkich, których
ten temat przeraża. A niestety przeraża
wciąż wielu.
Miko: Type O Negative towarzyszy mi od
czasu wydania "Bloody Kisses" i jest dla mnie
kontynuacją podejścia do muzyki, jaki reprezentował
np. Misfits. To znaczy z jednej strony
patos i gotyk, a z drugiej jednak puszczenie
oka do słuchacza na zasadzie "ej, no kurwa, bez
przesady". Z jednej strony klimat i mrok, ale w
ryj też dać umie. No, a jeśli chodzi o wybór
utworu, to patrz wyżej.
W sumie Peter Steele na płycie, z której wybraliście
ten numer, też miał coś nieoczywistego,
bo przeróbkę piosenki Neila Younga, a
wcześniej sięgał nawet do repertuaru duetu
Seals & Crofts. U was jest podobnie, a cała
zabawa polega na tym, żeby coś obcego nie
odstawało w jakiś znaczący sposób od waszego
autorskiego materiału?
Tuja Szmaragd: Od wielu lat tłumaczę komiksy,
za graniem coverów stoi przede wszystkim
moja tłumacka frajda, to nie jest żaden
statement. Natomiast przymierzając się do coveru
mam jeden plan: żeby nie zabrzmiał tak
samo, jak oryginał, takie granie nie ma sensu.
Granie coverów jest fajne, jeśli czujesz, że możesz
własnym głosem wydobyć z kompozycji
coś, co wcześniej zostało zepchnięte na dalszy
plan.
Miko: Chciałbym kiedyś zrobić cover, który
wpisywałby się w styl zespołu, tak jak "Summer
Breeze". Serio, ja dowiedziałem się, że to
nie ich numer po kilkunastu latach słuchania
go. Ale z drugiej strony uważam, że mamy do
zaoferowania dużo więcej, nie chciałbym, żebyśmy
byli kojarzeni jako "ten zespół, co robi covery",
bez względu na to, jak fajne by one nie
były.
"Metabunkier" to chyba efekt waszej kolejnej,
tym razem komiksowej, fascynacji. I jak
Foto: Agata Wronska i Rafal Dominik
Foto: Adam Grygierzec
by nie patrzeć to związki komiksu z ciężkim
graniem trwają praktycznie od jego początków,
co animowany film "Heavy Metal"
tylko potwierdził i ugruntował?
Tuja Szmaragd: Komiks u swojego zarania
przyciągał artystów będących wyrzutkami
świata sztuki i dlatego doskonale skleja się z
rock & rollem, który ma takie samo podłoże.
Przerysowanie, umowność, skrótowość, to
wszystko są cechy obu medium. Uwielbiam
zarówno magazyn "Heavy Metal" jak i film
inspirowany publikowanymi w nim komiksami.
Wielka fantazja, wolność twórcza, zero
pretensji i wdzięk - takie ma cechy, i ja także
chciałabym się nimi kierować.
Miko: Moim ulubionym komiksem był "Kajko
i Kokosz" (oprócz "Szninkla"), więc ewentualnie
łącząc komiks z muzyką mógłbym grać
jakiś rycerski metal z humorystyczną nutą.
Dlatego w moim przypadku to są rzeczy raczej
rozdzielne. Chyba muzyka w moim życiu w
pewnym momencie wyparła komiks.
Słuchając tego materiału, szczególnie partii
wokalnych, odnoszę wrażenie, że znowu nagrywaliście
na setkę - to najlepsze dla was
rozwiązanie, chociaż nie dla każdego oczywiste
i przy większych składach trudne do realizacji?
Tuja Szmaragd: Moim zdaniem to najlepsza
forma nagrywania muzyki takiej, jak nasza,
gdzie liczy się przede wszystkim ekspresja i
dynamika. Nie mamy bardzo skomplikowanych
ścieżek i solówek, przed których zagraniem
trzeba zmówić zdrowaśkę. W ich miejsce
mamy powera, a jego w moim odczuciu można
odzwierciedlić tylko na setce.
Miko: Kiedyś uważałem nagrywanie na ślady
i późniejszą ich edycję jako jedną z największych
przypadłości współczesnej muzyki
odpowiedzialną za jej odczłowieczenie. Trochę
zmieniłem zdanie, wszak kiedyś zespoły mogły
sobie pozwolić na wielotygodniowe pobyty
w studio i cyzelowanie muzyki na żywo. W
dzisiejszych czasach tę rolę przejął komputer i
nie jest to wcale złe, o ile się dobrze z tego
korzysta. Powiedziawszy to, nadal uważam, że
nagrywanie na setkę jest najlepsze.
"Przeklęte wody" to materiał cięższy, ale jednocześnie
o sporym potencjale - marzy wam
się dotarcie do nieco szerszego grona
słuchaczy, stała obecność w rockowych programach
radiowych, etc.?
Tuja Szmaragd: Pewnie, pokaż mi muzyka,
który nie chce być doceniony i usłyszany. Jeśli
jednak ludzie tego nie kupią, to i tak będę
pisać nowe piosenki.
Miko: Muzyka z samej swojej natury jest
przeznaczona dla innych. O ile wiersze, czy
powieści można pisać do szuflady, to dźwięk z
samej swojej fizycznej natury dociera do odbiorców
- bez względu na to, czy jesteś to ty i
twój kot, czy cały stadion ludzi.
"Masy nie dają sztuce niczego. Nie mogą
podnieść poziomu, artysta zaś, który świadomie
stara się trafić w masowy gust, musi
uczynić to, obniżając poziom". Igor Strawiński
wypowiedział te słowa w roku 1946 i proszę:
minęło prawie 80 lat i wciąż są prawdziwe,
tak więc może jednak warto być artystą
niszowym? Nawet tym bardziej, że ekskluzywność
bywa jednak kusząca, szczególnie w
kraju zdominowanym przez dźwięki muzykopodobne?
Tuja Szmaragd: Wszystko zależy od tego jakie
kto ma potrzeby. Moich zainteresowań zazwyczaj
nie odzwierciedla mass market. Pewnie
umiarkowanym, ale jednak jestem dziwolągiem.
Gdybym udawała normalsa, inni normalsi
szybko by się połapali, że to podpucha.
Brak autentyczności zawsze wypłynie. U gwia-
WIJ 95
96
zdy popu tak samo, jak u piwniczarskiego
rockersa. Robimy naprawdę prostą muzykę,
więc nie podejmuję się dyskutowania o
poziomie, jaki reprezentuje off w porównaniu
do mainstreamu. Często popowe numery są
wyprodukowane na poziomie o jakim z naszym
budżetem nawet nie mamy co myśleć.
Nie spędza mi to jednak snu z powiek. Lubię
prymitywnego rock & rolla nagranego w jakości
przegrywanej pięciokrotnie kasety, lubię też
orkiestrowe nagrania Strawińskiego, na których
doktoryzowały się rzesze muzykologów.
Palec: Dodam tylko, że nasze specyficzne
ograniczone instrumentarium, (śmiech) wymusza
pewną syntezę gatunków, co za tym
idzie szukanie na skromnej bazie maksimum
wyrazu. Nawet jeśli zrobimy super melodyjny
numer zawsze będzie on ocierał się o specyfikę
"garażowego" grania, które nie jest może doskonale
ale max szczere. Moim zdanie muzycy
często wpadają w pułapkę użycia sporej ilości
instrumentów, co równie często weryfikują
koncerty czyli brak w pełni odtworzenia brzmienia
na scenie. O tym zresztą można by
drugi wywiad zrobić. (śmiech)
Było Heavy Medication Records, EP-ka
ukazuje się z logo Piranha Music - wygląda
na to, że Wij przyciągnął zainteresowanie
wydawców: może i nie tych liczących się najbardziej,
ale macie komu powierzyć wydanie,
promowanie i dystrybucję swoich wydawnictw,
a to już wiele?
Tuja Szmaragd: Jasne, wiele zawdzięczamy
wsparciu w promowaniu naszej muzyki ze
strony Derricka z Heavy Medication Records,
Patrykowi z Piranha Music i Filipowi
Sarniakowi, który pomaga nam docierać do
mediów. W pojedynkę nie zdziała się wiele.
Wiesz, każde z nas dużo pracuje, a doba ma
tylko 24 godziny, tak więc życie persony scenicznej
warto powierzyć komuś zaufanemu,
nawet jeśli wiążą się z tym kompromisy.
Miko: Ja osobiście uważam, że chcąc być artystą
zarządzającym medialno-marketingową
stroną własnej twórczości trzeba mieć supermocną
psychikę i determinację, jakiej ja nie
mam. Nawet najbardziej popularny zespół tu
WIJ
czy tam odbija się od ściany i spotyka z odmową,
a na dłuższą metę jest to deprymujące.
W związku z tym - wielki ukłon dla wyżej wymienionych,
którzy nam w tym pomagają.
Foto: Piotr Franaszczuk
Trasa z Truchłem Strzygi i Siksą również
potwierdza, że zaczynacie się rozpędzać, do
tego dała wam szansę dotarcia do różnej publiczności,
co jest chyba nawet ważniejsze?
Tuja Szmaragd: Jestem wielką fanką Truchła
Strzygi, a zwłaszcza ich występów na żywo,
więc bardzo się cieszę na wspólne granie. Imponuje
mi też bezkompromisowość Siksy.
Armargh to świetny projekt, a Swayzee - nie
mam co do tego cienia wątpliwości - wkrótce
zaorze polską scenę nie biorąc jeńców. Karl,
który jest tam liderem, to geniusz wielu dziedzin,
jeszcze się przekonacie. Myślę, że cały
skład tworzy czadowe połączenie. Jak ludzkość
je przyjmie zupełnie nie umiem sobie
wyobrazić, ale uważam, że łączenie gatunków
na koncertach to najzdrowszy możliwy pomysł.
Zawsze można poszerzyć sobie horyzonty,
otworzyć głowę na coś, nad czym normalnie
byśmy się nie pochylili.
Miko: Z dawnych czasów pamiętam, że rewolucyjnym
wręcz pomysłem bywało połączenie
na jednym gigu zespołów hardcore'owych i
stoner rockowych. Teraz, jak widać, różnorodność
gatunkowa wchodzi na zupełnie nowy
poziom. Kompletnie nie wiem, czego się spodziewać
po tym zestawie, ale czuję miłe łaskotanie
myśląc o tej trasie, więc powinno być
dobrze.
Na podstawie zagranych dotąd koncertów
macie już wyrobiony jakiś obraz typowego
fana Wija? Wśród waszych słuchaczy przeważają
typowi metalowcy, fani klasycznego
rocka czy raczej ludzie lubiący dobrą muzykę,
bez wrzucania jej do jakichś konkretnych szufladek?
Tuja Szmaragd: Najczęściej gramy na eventach
metalowych; wydaje mi się, że przyczyna
jest prosta: metal jest w Polsce mocny i ma potężną
grupę odbiorców, prężnie działających
bookerów, festiwale dopięte na ostatni guzik.
Wszystko tu dzieje się na większą skalę niż w
bardziej niszowych inicjatywach. Myślę też, że
warstwa liryczna naszych numerów, która z
pewnością ma źródło w moich metalowych
korzeniach, trafia w czuły punkt. Obiektywnie
jednak trzeba stwierdzić, że muzycznie pływamy
po wielu falach, tym bardziej cieszy
mnie fakt, że metalowa publiczność jest
otwarta na takie eksperymenty.
Palec: Myślę, że właściwie tylko scena punk/
metal jest w stanie szczerze odebrać tę muzykę,
mimo tego, że nie jest to żaden "true" gatunek.
(śmiech)
Myślicie, że obecnie jest możliwe coś takiego
jak powstanie nowego rockowego czy metalowego
kanonu, na przykład progresywnego i
hard rocka, jak na początku lat 70. lub tradycyjnego
heavy lat 80.? Taki swoisty fenomen
może się jeszcze powtórzyć, czy było to coś
jednorazowego?
Tuja Szmaragd: Obstawiam, że przychodzi
czas miksowania kanonów - fajnie to śmiga,
świadkujemy wielu takim przypadkom jak
mieszanie punku z black metalem i rock &
rollem, hip-hopu z zimną falą, i tak dalej.
Trzymanie się kanonu jest to mało rozwijająca
sprawa, przynajmniej dla mnie. O tym czy
ktoś był wizjonerem dowiemy się za minimum
trzydzieści lat, na razie bawmy się ile wlezie.
Inna sprawa czy są ku temu sprzyjające warunki,
bo odnoszę wrażenie, że wielu zespołom
wystarcza powielanie utartych schematów?
Tuja Szmaragd: I ja tego nie krytykuję. Są
ludzie, którzy szukają mistrzostwa w obranym
kierunku, albo dostarczają z klasą doszlifowany
produkt, któremu można przypiąć klarowną
etykietę. Są ludzie, którzy eksperymentują,
kombinują i mają przerąbane w docieraniu
do nowych odbiorców, ale robią co chcą i
to jest piękne. Umówmy się, w ostatecznym
rozrachunku chodzi o to, żeby mieć trochę frajdy
na tym łez padole. Co kto sobie o tym pomyśli,
to jest naprawdę najmniej istotna sprawa.
Wij zdecydowanie nie należy do tego grona.
Druga duża płyta, nad którą obecnie pracujecie,
będzie więc zapewne kolejnym krokiem
do przodu, następnym etapem waszych poszukiwań?
W tym roku pewnie nie ma już na
nią szans, ale następny zapowiada się dla
was tym bardziej ekscytująco?
Tuja Szmaragd: Obecnie układamy numery
na kolejnego longa, zakładam, że ukaże się w
drugiej połowie 2023 roku. Mamy eklektyczne
gusta i to wychodzi przy komponowaniu. Nie
umawiamy się, że od dziś robimy kawałki w
takim, czy innym stylu. Ten nonszalancki
Frankenstein wychodzi z nas samoistnie.
Miko: Dzięki za dobre słowo. Nawet na EP-ce
mamy trochę różnorodności, na albumie pewnie
też będzie, chociaż wszystko w ramach
naszego wijowego brzmienia. Przyjdzie walec i
wyrówna. (śmiech)
Wojciech Chamryk
HMP: Cześć Alexander. Chciałem z Tobą
porozmawiać, ponieważ The Vintage Caravan
zagra jutro koncert w Harpie. To ekscytujące.
Alexander Örn Numason: Nawet bardzo.
Możliwość wystąpienia w Harpie uważamy za
wielkie wydarzenie. Podejrzewam, że dobrze
znasz to miejsce.
Jasne. Byłem tam nawet dzisiaj przy innej
okazji. Czy wystąpicie w Harpie po raz pierwszy?
Nie do końca, to znaczy pierwszy raz będziemy
tam headlinerami.
Od Amfiteatru po Harpę
Spektakularnym występem w
Harpie zakończyła się wielokrotnie
przekładana, wielka europejska
trasa koncertowa ikony
islandzkiego hard rocka, The
Vintage Caravan. Basista Alexander
udzielił nam obszernego
wywiadu w przeddzień tego niezapomnianego
wydarzenia. Mówił
o swoich unikalnych doświadczeniach,
przyjaciołach, fanach, a nawet o
starożytnych rzymskich teatrach. Oczywiście, nie mogło zabraknąć opinii o zawartości
ich dotychczasowych albumów. Na samym końcu przemyciłem małą
niespodziankę specjalnie dla tych spośród Was, którzy doczytają do końca.
Na początku listopada 2022 roku Prezydent
Islandii, Gudni Th. Jóhannesson, rozmawiał
w radiu X977 o heavy rocku i o islandzkiej
historii. Poproszony o wskazanie utworu do
posłuchania, wybrał "Pungur Kross" Dimmy.
Następnie ukazało się zdjęcie, na którym
perkusista Egill Örn Rafnsson wręcza Prezydentowi
płytę winylową "Pogn" z autografami.
Mówię o tym dlatego, że Wy w zeszłą
niedzielę po raz pierwszy wystąpiliście w
krajowej telewizji, w towarzystwie m.in.
islandzkiej Pani Premier Katrin Jakobsdóttir.
Dlaczego zagraliście wtedy akurat utwór
"Can't Get You off My Mind"?
Zastanawialiśmy się nad kilkoma możliwościami,
ale telewizja narzuciła ograniczoną długość
czasu trwania utworu. Chcieliśmy wykonać
"On the Run", ale on trwa aż sześć minut.
Wybraliśmy więc krótszy kawałek z naszej
najnowszej płyty "Monuments" (2021), który
wydawał się dobrze pasować do mainstreamowej
publiczności, czyli nie był ani zbyt ciężki,
ani zbyt progresywny. Padło na "Can't Get
You off My Mind". No bo wiesz, fani muzyki
rockowej mieszkający na Islandii już nas znają.
Mieliśmy nadzieję, że poprzez telewizję trafimy
również do innej grupy odbiorców.
Niemniej, nie zabrzmieliście wcale popowo.
Daliście czadu.
Dziękuję, staraliśmy się. Niektóre nasze utwory
są spokojniejsze, inne bardziej żywiołowe,
lecz celowo nie postawiliśmy na balladę, bo
mimo wszystko chcieliśmy się przedstawić jako
rasowy zespół.
Opowiedz proszę o Waszych wcześniejszych
występach w Harpie.
Nasz pierwszy koncert w Harpie odbył się wiele
lat temu i był związany z festiwalem Iceland
Airwaves. Innym razem wzięliśmy tam
udział w Wacken Metal Battle Iceland
2015, ale tylko w charakterze gościa specjalnego.
Dnia 9 kwietnia 2022r. wsparliśmy dwóch
żyjących muzyków islandzkiego Trubrot podczas
koncertu w głównej sali Eldborg z okazji
pięćdziesiątej rocznicy wydania ich albumu pt.
"Tilefnid". Trubrot cieszył się u nas największą
popularnością w latach siedemdziesiątych.
Zagraliśmy wspólnie cały jubileuszowy album
oraz garść innych utworów z ich repertuaru.
Wspaniała uroczystość!
Oglądając kilkukrotnie Wasze show przy innych
okazjach, zauważyłem, że jesteś tą osobą,
która najchętniej podejmuje interakcje z
publicznością, nawet częściej niż założyciel
The Vintage Caravan, Oskar Logi Agustsson.
Ja zapowiadam utwory, ponieważ Oskar je
śpiewa. Udzielam się trochę w chórkach, ale
głównie to on stoi przed mikrofonem. Z tego
względu łatwiej jest mi prowadzić konferansjerkę,
podczas gdy on dostaje chwilę na złapanie
oddechu. Lubię mówić do publiczności,
zabiegać o jej uwagę. W sumie zabawne, że tak
się naturalnie podzieliliśmy rolami. Dawno temu
oglądałem występy islandzkich zespołów,
które pomiędzy kawałkami gapiły się na obsługę
techniczną i wcale się nie odzywały. Siadała
atmosfera, robiło się niesamowicie nudno.
Uznałem, że nie tak to powinno wyglądać.
Racja. Wczoraj widziałem Wasze zdjęcie z
okazji wywiadu w lokalnym radiu, na którym
Oskar Logi Agustsson też był zajęty, tym
razem z psem.
(śmiech) Tak, faktycznie sporo uwagi poświęcił
psu.
Foto: The Vintage Caravan
Zgadza się, talk-show nazywało się "Tydzień z
Gisla Marteini". Częściej pokazują tam aktorów.
Wśród gości była Pani Premier, jak również
dramatopisarz Tyrfingur Tyrfingsson.
Ciekawe towarzystwo. Pani Premier pokazała
nam kciuk w górę i skomentowała, że The
Vintage Caravan bardzo jej się podoba. Wydaje
mi się jednak, że to tylko wyrazy grzeczności,
a w rzeczywistości myślała o innych
sprawach, ponieważ gospodarz programu zadaje
bardzo wymagające pytania.
Zadał Wam jakieś trudne pytanie?
Nam nie, bo my nie odpowiadamy za politykę
na szczeblu krajowym.
Zacząłem od Harpy, ale tak naprawdę nie
będzie to incydentalne wydarzenie, tylko finałowy
koncert na zakończenie dużej europejskiej
trasy The Vintage Caravan. Zagraliście
jakieś trzydzieści setów w różnych krajach.
Dokładnie trzydzieści dziewięć. Trzy tygodnie
supportowaliśmy Opeth w Europie Wschodniej.
Zagraliśmy w wielu wspaniałych miejscach,
włącznie z dwoma rzymskimi amfiteatrami:
w Bułgarii (Plovdiv) i w Rzymie. Następnie
wyruszyliśmy w kolejną długą trasę, wraz
z innym islandzkim zespołem - Volcanova.
Tournee trwało tak długo, że pod koniec nie
pamiętaliśmy już jego początku.
Czy tak intensywne podróżowanie jest dla
Ciebie wyczerpujące?
Zawsze bycie w trasie wymaga wysiłku, ale
przynosi też mnóstwo frajdy. Mamy ograniczony
czas na sen i nie zawsze prawidłowo się
odżywiamy, ale tego typu rzeczy tracą na znaczeniu
w momencie, gdy wkraczamy na scenę,
pod którą oczekuje nas mnóstwo osób w świetnych
nastrojach. Żyjemy w pętli: szczęście -
zmęczenie - szczęście. Jeśli trasa trwa dłużej
niż dwa tygodnie, zdarza się, że zapominamy
o przyziemnych sprawach.
Podziel się proszę swoimi najlepszymi wspo-
THE VINTAGE CARAVAN 97
mnieniami z obecnej trasy.
Mamy bardzo wiele wspaniałych wspomnień.
Wraz z Opeth wystąpiliśmy w The Roman
Theatre of Philippopolis (kiedyś Plovdiv
nazywało się Philippopolis - przyp.red.). Dziwne
uczucie, bo obiekt został zbudowany dwa
tysiące lat temu. Panowała w nim majestatyczna
atmosfera. Ze szczególnie gorącym przyjęciem
spotkaliśmy się w Brukseli. Publiczność
oszalała, zanim jeszcze wybrzmiał pierwszy
dźwięk. Innym razem, rodzice przyprowadzili
małe dzieci na nasz koncert w Tuluzie (Francja).
Pięciolatki szalały w mosh pit-cie, a ja
tylko myślałem w duchu, aby nic złego im się
nie stało. Koncentrowałem się na basie, a jednocześnie
patrzyłem, czy wszystko z nimi w
porządku. Grunt, że wszyscy znakomicie się
bawili.
Jak podsumowałbyś Wasze doświadczenia z
Volcanovą?
Od dawna jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, więc
doskonale dogadywaliśmy się, dzieląc z nimi
autokar. To była ich pierwsza trasa po Europie.
Myślę, że wykonali kawał znakomitej roboty.
Foto: The Vintage Caravan
Muzycy Volcanovy mówili o Was na backstage'u
paryskiego Moulin Rouge: "chyba,
być może, prawdopodobnie... jesteśmy zespołem
zaprzyjaźnionym z The Vintage Caravan".
Odniosłem wrażenie, że oni nie do końca
byli pewni, czy mogą nazwać Was przyjaciółmi,
a może tylko dobrymi kolegami.
Nie, nie. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Spędziliśmy
razem mnóstwo czasu na tej trasie i
dlatego bardzo ważna była wzajemna uprzejmość.
Muzycy Volcanovy są wyjątkowo uprzejmi,
ale czy nie drażni Cię, gdy inni ludzie w
Twoim towarzystwie przeklinają?
Dawno przywykłem. Jak to jest w Twoim
przypadku? Nie przeklinasz ze względu na
religię katolicką?
Całkiem możliwe, że Polacy są postrzegani
na Islandii jako gorliwi katolicy, ale ja akurat
nie uznaję żadnej formy religii, ani żadnej formy
satanizmu. Oduczyłem się przeklinać,
gdy zdałem sobie sprawę, że słowo to energia
i nie chcę więcej pływać w brzydkiej energii.
Rozumiem. Podczas obecnej trasy spotykałem
na swej drodze nieletnich, przy których starałem
się nie przeklinać, ale w praktyce zapominałem
się. Czułem się z tym trochę nieswojo,
ale w końcu jak dzieci idą na koncert, to powinni
oczekiwać unikalnego doświadczenia.
Często podchodziły zagadać, robiły sobie z
Foto: The Vintage Caravan
nami zdjęcia, a my podpisywaliśmy im autografy.
Uczestnicy koncertów byli w bardzo
szerokim przedziale wiekowym, od pięciu po
ponad siedemdziesiąt lat. Pewna staruszka
śpiewała wraz z nami w Paryżu. Chcę przez to
powiedzieć, że muzyka potrafi łączyć ludzi.
Fajnie. Ja śpiewam tylko "On The Run"
(śmiech). W każdym razie, macie mnóstwo
doświadczeń koncertowych w Europie. Dlaczego
znacznie częściej występujecie na
Starym Kontynencie niż w Ameryce?
Jeszcze nigdy nie graliśmy w Ameryce Północnej,
ale w Południowej - owszem. Z jakiegoś
powodu w ogóle nie planowaliśmy wyjazdu do
Stanów Zjednoczonych, ani do Kanady. Uzyskanie
wizy mogłoby okazać się kłopotliwe.
Mamy nadzieję, że uda się w przyszłości. Europa
jest mniejszym kontynentem niż inne, a
my wciąż odwiedzamy na niej nowe miejsca,
np. teraz po raz pierwszy zagraliśmy w Chorwacji
i na Łotwie, a wcześniej w 2022 roku w
Rumunii. Na początku 2023r. ponownie polecimy
do Ameryki Południowej.
Powodzenia. Zmieńmy temat. Co myślisz o
każdym spośród pięciu albumów The Vintage
Caravan?
Nie uczestniczyłem w nagrywaniu debiutu
(2011), ponieważ powstawał na przełomie
2009/2010, a ja dołączyłem do The Vintage
Caravan w 2012 roku. Na "Voyage" (2012)
graliśmy prostszą muzykę. Zdecydowanie bardziej
kombinowaliśmy na "Arrival" (2015).
Następnie doszliśmy do wniosku, że nie ma
potrzeby tak komplikować naszej twórczości,
więc na "Gateways" (2018) znów postawiliśmy
na bezpośredni przekaz. Najnowszy krążek
"Monuments" jest naszym najdojrzalszym
wydawnictwem. Słychać, że nagrywał ją doświadczony
zespół. Pewne umiejętności można
zdobyć tylko w praktyce. Przywykliśmy
do wspólnej pracy w studiu i zrobiliśmy lepszą
muzykę, niż kiedykolwiek wcześniej. Czuję, że
podążamy we właściwym kierunku i przyszłość
może okazać się dla nas jeszcze lepsza.
Óskar napisał szkic tekstu utworu "Said &
Done" pod wpływem silnych emocji. Podobno
przejąłeś jego manuskrypt i dopracowałeś
go. Jak to wyglądało z Twojej perspektywy?
Pisanie "Said & Done" nie było dla nas niczym
nadzwyczajnym. Często tak robimy, że jeden
z nas samodzielnie zainicjuje pomysł, a następnie
rozwijamy go wspólnie. Czasami wykazuję
się dobrym okiem do szczegółów. Osobliwość
"Said & Done" polega na dziwnym metrum.
Musieliśmy zmodyfikować tekst, żeby
dopasować samogłoski do specyfiki linii melodycznych.
W niektóre teksty z albumu "Monuments"
nie potrzebowałem ingerować, ale
akurat tutaj sytuacja tego wymagała. W innych
tekstach też nanosiłem zmiany. Z powodu
uciekającego czasu, część liryków w całości
stworzyliśmy zespołowo. Poza tym, "Said
& Done" okazało się pierwszym utworem, w
którym podjęliśmy temat polityczny. Zazwyczaj
tego nie robimy, ale czasami fajnie spróbować
coś nowego.
Czy masz najlepsze oko do szczegółów w
The Vintage Caravan?
Niekoniecznie najlepsze oko do szczegółów,
ale uwielbiam dbać o struktury kompozycji.
Często jestem tą osobą, która mówi: "ok, tą
część zagrajmy dwa razy, później tamtą trzy i pół
98
THE VINTAGE CARAVAN
razy, a rytm w jeszcze czymś innym zmieńmy, żeby
lepiej pasował". Lubię mieć spójną wizję całości.
Basiści na ogół tak mają.
Prawda. Gitarzyści nie przywiązują takiej samej
wagi do rytmu jak perkusiści. I na odwrót,
gary są strasznie głośne, więc perkusiści nie
przywiązują takiej samej wagi do melodii jak
gitarzyści. Rolą basistów jest łączenie obu podejść
tak, aby utwór brzmiał spójnie. Każdy z
nas w The Vintage Caravan śpiewa dodatkowe
harmonie wokalne, więc tym bardziej
musimy dbać o balans.
Możliwe, że spokojne fragmenty Waszej
twórczości utożsamiasz z popem, ale mnie
kojarzą się bardziej z Wishbone Ash.
Óskar namiętnie słucha Wishbone Ash, ale
tak naprawdę podczas prac nad wszystkimi
płytami inspirowaliśmy się wieloma różnymi
zespołami. Wcale nie uważam, żebyśmy chcieli
robić pop. Pozwól, że wyjaśnię. Dawniej wykazywaliśmy
wręcz obsesje na punkcie tworzenia
skomplikowanej muzyki. Dziś nie obchodzi
mnie, czy ktoś uzna mnie za najgorszego
czy za najlepszego basistę na świecie, ale skoro
udaje mi się pisać dobre utwory, to czuję się w
pełni usatysfakcjonowany.
Bardzo trudno byłoby oceniać linie basu komuś,
kto sam nie jest muzykiem. Znacznie
łatwiej powiedzieć, czy podobają nam się wokale
lub sola gitarowe, niż analizować bas w
tego typu muzyce.
Otóż to. Gdybym starał się zabłysnąć techniką
gry na basie, mało kto by to doceniał. Nie widzę
potrzeby. Tymczasem każdy może polubić
fajne utwory. Piosenki ABBA potrafią trafić
do każdego, chyba że ktoś z jakiegoś powodu
ma uprzedzenie do tego zespołu.
Jak to działa, że czołowe islandzkie zespoły
mają tylko jednego gitarzystę, np. Wy, Volcanova,
Dimma, Nykur. Czy rozważaliście
kiedyś dokooptować drugiego wioślarza?
Nie, nigdy. Obecny układ jest dla nas perfekcyjny.
Do naszego stylu pasowałyby dwie gitary,
ale The Vintage Caravan pozostanie power
trio. Óskar wypełnia sporo przestrzeni
dźwiękowej, ja zresztą też. Czasami gram na
basie tak, jakbym był drugim gitarzystą.
Zwłaszcza podczas solówek i fragmentów
akustycznych.
Tak, totalnie.
Nakręciliście sporo wideoklipów. Jednym z
najciekawszych jest ten do utworu "Crystalized".
W tekście przestrzegacie turystów
przed kapryśną pogodą, gdyż każdego roku
zdarzają się na wyspie śmiertelne wypadki.
Wy jednak nakręciliście wideo przy oślepiająco
słonecznej pogodzie. Na początku bawicie
się piaskiem, zasypujecie się nim aż po
szyję, a potem biegacie za rowerzystą. Przepraszam,
ale nie rozumiem.
Nie tyle bawimy się piaskiem, co budzimy się
już nim zasypani, a potem staramy się odkopać.
Jesteśmy zdezorientowani, a kiedy zauważamy
rowerzystę, biegniemy za nim, by
zapytać o drogę. Gdy do już dopadliśmy, zabiliśmy
go i zjedliśmy. Często pogoda na Islandii
jest zdradziecka. Zapowiada się piękny, bezchmurny
dzień, a mocno wieje, temperatura
spada i w następnej godzinie natura zaskakuje.
Tak skomentowałbym wideo, natomiast w
tekście jest mowa o zgubieniu się podczas burzy.
Producent klipu tak wymyślił. Obawiałem
się, że jego pomysł był szalony, ale ostateczny
efekt wszystkim się podobał.
Dziękuję, teraz już łapię koncept. Czy pracujecie
już nad nowymi utworami?
Zaczęliśmy komponować, ale pierwsze koncerty
po wydaniu "Monuments" (2021) odbyły
się dopiero szesnaście miesięcy po premierze,
więc jeszcze chcielibyśmy trochę się tą płytą
nacieszyć, zanim przystąpimy do kolejnej. Dawniej
działaliśmy bardziej intensywnie. Jak nie
w studiu, to graliśmy na żywo. Gdy wyszedł
"Monuments", bez koncertów odnosiliśmy
wrażenie, jakby cała praca poszła na marne.
Teraz znów z ekscytacją spoglądamy w przyszłość.
Podoba mi się "Monuments", ale moim zdaniem
najlepiej prezentujecie się na scenie.
Dziękuję. Zawsze staramy się uchwycić naszą
sceniczną energię na albumie. Nie wiem, dlaczego,
ale ciężko to osiągnąć.
Ponieważ w studiu dopieszczacie utwory na
Foto: The Vintage Caravan
maksa, wyciskacie z nich tyle artyzmu, ile się
da, zaś na żywo stawiacie głównie na dynamikę.
Jest tak, ale szukamy sposobu, by studyjne
wersje również porażały dynamiką. Na dwóch
ostatnich albumach dodawaliśmy mnóstwo
klawiszy, harmonii wokalnych i innych elementów,
których nie odgrywamy podczas koncertów,
bo nie czujemy takiej potrzeby. W
efekcie The Vintage Caravan brzmi inaczej
słuchany z albumów, a inaczej na żywo. Nie
wiem jeszcze, co się wydarzy na następnym
krążku. Czujemy wolność twórczą. Nagramy
cokolwiek będziemy czuć.
The Vintage Caravan nie dał się zaszufladkować.
Pozostajecie otwarci na różne gatunki
muzyczne.
Dokładnie. Skompletowałem ostatnio w domu
trochę sprzętu do nagrywania, syntezatory,
maszyny perkusyjne, itp. Trochę komponuję.
Możliwe, że jakieś obecne pomysły wejdą na
następną płytę. Okaże się.
Rozumiem, że najlepiej Wam się tworzy pod
presją terminu wejścia do studia?
Lubimy mieć poczucie odpowiedniego czasu,
przestrzeni i celu komponowania. Dawniej
tworzyliśmy non stop, po czym okazywało się,
że nagrywamy utwory wymyślone trzy lata
temu. Nudziły nam się, więc nieustannie je
zmienialiśmy. Album "Arrival" stracił na takim
podejściu, bo umieszczone na nim utwory
zbyt mocno różniły się od pierwotnego zamysłu.
Cztery do miesięcy przed nagrywaniem
"Monuments" mieliśmy ukończony zaledwie
jeden utwór. Zamknęliśmy się w studiu na cały
miesiąc, ćwiczyliśmy po pięć w dni w tygodniu
i byliśmy w pełni zadowoleni z efektów. Poza
tym planujemy w przyszłości bardzo dużo
koncertów, więc w zamieszaniu trasy nie wymyślimy
zbyt wiele. Nie chcemy też dopuścić
do takiej sytuacji, że spędzimy cały tydzień w
studiu, potem pojedziemy na miesięczną trasę
i po powrocie z niej zapomnimy, co w zasadzie
chcieliśmy rejestrować. Lepiej zorganizować
się i zrobić całą płytę w jednym, nieprzerwanym
okresie.
Czy usłyszymy jutro cały LP "Monuments"?
Nie cały, ale wiele utworów z tej płyty. Zazwyczaj
na obecnej trasie zaczynaliśmy koncert
pierwszym utworem z "Monuments", czyli
"Whispers", i kończyliśmy ostatnim, czyli
"Clarity". W międzyczasie działo się wiele różnych
rzeczy. Jutrzejszy występ odbędzie się w
wyjątkowym miejscu, w Harpie, dlatego zaprezentujemy
szeroki przekrój naszej dyskografii.
Usłyszycie nasze najstarsze kawałki, a nawet
takie, które bardzo rzadko gramy.
Jakieś szanse na cover Iron Maiden?
(śmiech) Przekonasz się! Gdzie myśmy ich kowerowali?
W Paryżu?
Dla zgrywy zagraliście fragment "The Trooper"
we francuskim Lyonie. Wiem to, ponieważ
cały lyoński show można znaleźć na
YouTube.
Sam O'Black
THE VINTAGE CARAVAN 99
Zawsze miałem dziwny związek z latami 70. i 80.
Amerykanie ze SpellBook udanie wystartowali albumem "Magick & Mischief"
(2020), w ten sposób zdobywając całkiem niezłą pozycję w swojej niszy. Teraz
wydając nową płytę "Deadly Charms" (2022) utrwalili tę rangę. Podejrzewam,
że fani retro rocka i proto metalu doskonale o tym wiedzą, także nie ma sensu ich
namawiać, aby koniecznie sięgnęli po te wydawnictwa. Za to zapraszam ich do zapoznania
się z treścią rozmowy, którą przeprowadziłem z wokalistą tej formacji
Natem Tysonem. Moim zdaniem, warto!
HMP: Przyznajecie się do inspiracji wczesnym
Black Sabbath. Ja oprócz Sabbs słyszę
również wpływy takich zespołów jak Led
Zeppelin, Grand Funk Railroad, Ted Nugent,
Montrose, Wishbone Ash. Jak dotarliście
do takiej muzyki? Rodzice? Smykałka w
poruszaniu się w muzycznych archiwach Internetu?
Nate Tyson: Tak, wszystkie zespoły, które
właśnie wymieniłeś, od początku miały duży
wpływ na nasze brzmienie. Moją pierwszą muzyczną
miłością i obsesją był Kiss. Poznałem
ich dzięki temu, że jako dzieciak przeglądałem
kolekcję płyt mojej mamy. Zawsze miałem
dziwny związek z latami 70. i 80. Z jakiegoś
te nawiązujące do muzyki bardziej rockowej i
melodyjnej, chociażby takich kapel Jefferson
Starship czy The Doobie Brothers. To wasz
świadomy wybór czy też przypadek?
Nigdy nie uważaliśmy się za zespół metalowy.
Stworzyliśmy ten zespół z połączeń naszej miłości
do rock 'n' rolla z lat 70. Więc to nie jest
przypadek, kiedy słyszysz te elementy w naszej
muzyce.
Może to was rozbawi, ale na "Deadly Charms"
wyłapałem parę momentów, które zalatują
epoką, nawiązującą do amerykańskich
kapel glam metalowych. Co wy na to?
Czasami w naszych kawałkach pojawia się
Jak bardzo zagłębiliście się w poznanie tamtej
epoki? Macie swoje ulubione zespoły i
płyty z tamtego okresu?
Nasz perkusista Nick (Zinn - przyp. red.) ma
obszerną kolekcję winyli poświęconych rock 'n'
rollowi z lat 60./70. Zawsze mieliśmy związek
z tą erą muzyki i przez 16 lat bycia w tym zespole
odkryliśmy wiele kapel kryjących się w
mroku zapomnianych historii. Ale nasze główne
wpływy to zespoły takie jak Blue Oyster
Cult, Thin Lizzy, Sweet, Deep Purple,
Black Sabbath, Kiss ect. Rok 1977 to jeden z
naszych ulubionych okresów dla rock 'n' rolla.
Albumy, które ukazały się w tamtym roku, są
miejscem, z którego czerpiemy najwięcej inspiracji.
Wasze utwory są bardzo fajnie wymyślone,
sporo w nich się dzieje, każdy jest inny, choć
stara się być bezpośredni i niesie ten sam
styl, dzięki czemu "Deadly Charms" zdaje
się bardzo spójna. Brzmi to, jakbyście urodzili
się w tamtych czasach...
Tak po prawdzie nasz gitarzysta Les (Yarde -
przyp. red) jest z tamtych czasów. Po prostu
wiemy, co robimy, jeśli chodzi o pisanie muzyki.
powodu nigdy nie przepadałem za współczesną
muzyką. Naprawdę urodziliśmy się za późno.
Czytelne są także klimaty bluesowe, progresywne,
psychodeliczne itd. Te jednak bardziej
kojarzą się z latami 70., ale z Wielkiej
Brytanii niż Stanów...
Jest tak wiele różnych dźwięków i stylów, z
których można czerpać podczas prac nad naszą
muzyką. Mieszanie ich wszystkich razem
jest tym, co daje nam autentyczne brzmienie.
Co ciekawe w waszej muzyce można odnaleźć
nie tylko wpływy zespołów, które tworzyły
podwaliny pod heavy metal, ale także
Foto: SpellBook
nutka lat 80. Chociażby w "Black Shadow" z
naszego ostatniego albumu "Magick & Mischief".
Aczkolwiek nigdy nie było to naszą intencją.
Rozumiemy, kiedy ludzie odbierają te
wibracje.
Ogólnie jest to muzyka, do której współczesna
młodzież raczej nie dociera. Macie pomysł,
jak ich zachęcić do szukania muzyki
innej niż ta, którą podstawia się im pod nos
na Spotify i innych takich?
Myślę, że dzięki Internetowi ludzie powinni w
stanie łatwiej niż kiedykolwiek znaleźć najbardziej
tajemnicze i nieznane zespoły, jakie kiedykolwiek
istniały. To tylko kwestia pasji i zapału.
Nie chciałbym robić komuś reklamy, ale wy
w takiej muzyce czujecie się zdecydowanie
swobodniej niż muzycy z bardziej znanych
zespołów nawiązujących do retro rocka czy
proto metalu. Po prostu jesteście zdecydowanie
bardziej wiarygodni w tym co robicie...
Dziękuję! Naszym głównym celem jest tworzenie
świetnych kawałków z chwytliwymi refrenami,
które współgrają z estetyką retro zespołu.
Ogólnie teksty wasze dotyczą okultyzmu i
innych mrocznych spraw, które mają wywołać
klimat grozy, ale zdaje się macie do tego
tematu pewien dystans...
Nasze osobiste przekonania są właśnie takie.
Podkreślam, osobiste. Okultyzm i czary to tematy,
które zawsze mnie interesowały i fascynowały.
Zawsze czułem się komfortowo, pisząc
o nich.
Jak myślicie, czy wasze utwory można byłoby
wykorzystać do jakichś horrorów? Jesteście
fanami horrorów?
Umieszczenie jednego z naszych utworów na
ścieżce dźwiękowej do filmu byłoby dla nas
osiągnięciem z listy życzeń. Uwielbiamy horrory.
W naszym domu codziennie jest Halloween.
Od tych tematów odbiega jedynie tytułowy
utwór "Deadly Charms", który traktuje o
zgubnym wpływie narkotyków, choć to też
100
SPELLBOOK
niezbyt wesoła sprawa...
Zgadza się, "Deadly Charms" zajmuje się innym
rodzajem horroru. Takim, który stał się
przekleństwem wielu ludzi w moim życiu. Jest
to opowieść przestrzegająca, ale muzycznie pasuje
do reszty albumu.
Do utworów "Rehmeyer's Hollow" i "The
Witch of Riley Creek" nagraliście teledyski.
Dlaczego wybraliście właśnie te kawałki?
Wiedzieliśmy, że chcemy, aby naszymi głównymi
singlami były "Goddess", "The Witch of
Ridley Creek" i "Out For Blood". Po prostu dlatego,
że uważamy je za najbardziej chwytliwe
utwory na albumie. Nasza wytwórnia Cruz
Del Sur Music uważała, że "Rehmeyer's Hollow"
byłby dobrym singlem/klipem, ponieważ
jest to prawdziwa historia. Planujemy w przyszłości
wydać teledysk do "Out For Blood", a w
tej chwili wydaliśmy klip do "Goddess". Koniecznie
go obejrzyjcie!
Planujecie zrealizować kolejne video? Jak tak
to do jakich kompozycji?
Tak, jak wspomniałem właśnie opublikowaliśmy
nowe lyric video do "Goddess" i przygotowujemy
kolejne do "Out For Blood". Mamy
nadzieję, że przy okazji naszych przyszłych
albumów będziemy w stanie zrobić więcej fabularnych
teledysków.
Nagrywając debiut "Magick & Mischief" do
sesji zdjęciowej wykorzystaliście charakteryzacje
nawiązujące do lat 60. i epoki hipisowskiej.
Tym razem w znacznej mierze z tego
zrezygnowaliście, choć nadal wasz wizerunek
skłania do kojarzenia was z dawno minioną
epoką. To wszystko po to, żeby wzmocnić
swoją wiarygodność?
Nie wiem, czy to zwiększy naszą wiarygodność,
ale wszyscy dorastaliśmy na takich zespołach
jak Kiss czy The Misfits. Wizerunek
jest ogromną częścią bycia w zespole i chcemy
być kompletnym pakietem. Chcemy przyciągać
wzrok i być jak najbardziej zabawni,
zwłaszcza podczas naszych występów na żywo.
Nasz wygląd ciągle ewoluuje.
Brzmieniem nawiązujecie do lat 60. i 70., ale
nie robicie tego na siłę i raczej nie unikacie
współczesnych sposobów nagrywania, co daje
waszej muzyce specyficznego i oryginalnego
soundu. Sami doszliście do takich brzmień,
czy to wynikło z pracy w studio z
waszym inżynierem
dźwięku lub producentem?
Spędzamy dużo czasu
w studiu na dopracowywaniu
brzmienia naszej
gitary i basu. Mamy
szczęście, że znaleźliśmy
Kevina Bernstena.
Ma taką samą
filozofię, jeśli chodzi o
nagrywanie albumów
jak my. Nie kombinuje
z auto-tune czy triggerami
perkusyjnymi, ale
skupia się na uchwyceniu
najlepszych organicznych
dźwięków, jak
tylko może.
Gdzie i z kim nagrywaliście
"Deadly
Charms", a później
kto wam robił miksy i
mastering?
Nagrywaliśmy z Kevinem
Berstenem w Developing
Nations w
Baltimore Maryland.
On jest naszym człowiekiem.
Tym razem Foto: SpellBook
na mastering wysłaliśmy
"Deadly Charms"
do The Boiler Room w Chicago i myślę, że
wyszło świetnie.
Jedni się zachwycają, innym przeszkadza, że
twój głos Nate przypomina im głos Ozzy'
ego. Dla mnie to jednak spore uproszczenie
bowiem od początku starasz się śpiewać po
swojemu, choć owszem, w twoim gardle siedzi
również młody Ozzy...
Urodziłem się z takim głosem, co mogę poradzić?
Ciągle staram się go udoskonalić i przebić
moje ostatnio wymyślone linie wokalne.
Za okładkę do "Deadly Charms" odpowiada
David Thiérrée. To był wasz wybór, czy ktoś
z wytworni wam podpowiedział. Mieliście
jakiś wpływ na grafikę? Jesteście zadowoleni
z końcowego efektu?
Odkryłem Davida poprzez jego współpracę z
ojcem chrzestnym dungeon synth Mortiisem.
Od razu zakochałem się w jego stylu. Rozmawialiśmy
z Davidem o zrobieniu okładki
do "Magick & Mischief", ale wtedy terminarz
nam nie wypalił. Więc już wtedy wiedziałem,
że chcę z nim pracować. A że ten album skłania
się bardziej ku tematyce horroru, był do
tego idealny. Przedstawiliśmy mu koncepcję
projektu, a on wybił ją nam z głowy!
Współpracujecie z Cruz del Sur Music.
Zdaje się, że jest to dobra współpraca?
Myślę, że tak. Cruz Del Sur Music wydaje się
być na bieżąco z najnowszymi trendami w
tradycyjnym metalu, więc czujemy, że jesteśmy
w dobrych rękach, nawet jeśli nie jesteśmy
ich typową "filiżanką herbaty".
Ciężko jest zorganizować promocje i koncerty
dla takiego zespołu jak SpellBook?
Bycie zespołem wywodzącym się z klasy robotniczej
nie pozwala na koncertowanie tak
często, jak byśmy chcieli, ale mamy nadzieję,
że wraz z wydaniem "Deadly Charms" będziemy
w stanie przebić się na festiwalowe
szlaki oraz zacząć granie za granicą.
Mam wrażenie, że fani i recenzenci uwielbiają
"Deadly Charms"...
Reakcja na "Deadly Charms" jest przytłaczająca!
Nic tylko pozytywny odbiór zarówno od
fanów jak i krytyków. To będzie dla nas trudny
album do przebicia!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Tryk
Foto: SpellBook
SPELLBOOK
101
HMP: Cześć, czy mógłbyś nam opowiedzieć
o zespole Spell? Z tego, co widziałem, w
skład Twojej formacji wchodzi dwóch braci:
Ty na basie i wokalu oraz Al Lester na gitarach
i perkusji. Kto gra na keyboardzie?
Cam Mesmer: To prawda! Al i ja jesteśmy
braćmi, zawsze nimi byliśmy. Gram na basie,
śpiewam (większość wokali) i gram na gitarze
rytmicznej. Al gra na perkusji, gitarze prowadzącej
i również śpiewa. Na "Tragic Magic"
współtworzyłem partie klawiszowe z naszym
dobrym kumplem Gabrielem, który potrafi
przerażająco grać na syntezatorze. Al i ja założyliśmy
Spell w 2007 roku, kiedy byliśmy nastolatkami.
Obaj mieliśmy obsesję na punkcie
heavy metalu i nadal ją mamy. Zależało nam,
by brzmieć jak te zespoły, które kochaliśmy, a
które w tamtym czasie nie wykazywały dużej
aktywności. Teraz nadal tak brzmimy, z tym,
że w międzyczasie słuchaliśmy dużo różnej
muzyki i staliśmy się lepszymi wykonawcami.
Chcemy, by Spell pozostawał naszym narzędziem
do robienia i dzielenia się najbardziej
ekscytującą i interesującą muzyką, jaką możemy
stworzyć, cokolwiek by to nie było.
Jak się ze sobą dogadywaliście w dzieciństwie
i w okresie dorastania? Czy woleliście
dzielić te same zainteresowania, czy raczej
szukaliście swojej własnej, samotnej przestrzeni?
Jako dzieciaki dogadywaliśmy się całkiem dobrze.
Oczywiście mieliśmy swoje momenty i
nadal je mamy. Byliśmy różni, na pewno, ale
obaj jeździliśmy na deskorolce i kochaliśmy
Muzyka pochodząca zza
światów
Niniejszy wywiad przeprowadziliśmy
w związku z premierą czwartego
albumu studyjnego kanadyjskich
okult - heavy metalowców Spell,
pt. "Tragic Magic". Multiinstrumentalista
Cam Mesmer podzielił się z nami zwariowanymi
historiami, całkiem poważnym stosunkiem
do muzyki, a także przerażającymi przemyśleniami
o naturze magii. Jego słowa z pewnością pogłębią
znajomość kapeli przez dotychczasowych fanów i zainspirują nowych słuchaczy.
rocka. Robiliśmy wiele rzeczy razem, ale należeliśmy
do różnych kręgów przyjaciół i trafiliśmy
do wielu różnych zespołów. Al zagłębił się
w black i death metal, kiedy ja wolałem prog
rock i power metal, ale zawsze zgadzaliśmy się
co do niektórych kapel: Iron Maiden, Black
Sabbath, W.A.S.P., Judas Priest, Accept,
Thin Lizzy, Ramones itd. W końcu, po graniu
w różnych zespołach przez jakiś czas, zdaliśmy
sobie sprawę, że żaden z naszych przyjaciół
tak naprawdę nie rozumiał tego, co chcieliśmy
robić, więc połączyliśmy siły i odtąd nigdy
nie oglądaliśmy się za siebie.
Foto: Spell
Co się stało z Grahamem McGee, gitarzystą
i dawnym klawiszowcem Spell? Odszedł,
czy go zwolniliście?
Graham przez ostatnie lata coraz mniej interesował
się zespołem. Do tego stopnia, że musiałem
go naprawdę zmuszać do nauki utworów.
Rozchodziliśmy się już od dłuższego czasu,
zmierzaliśmy w różnych kierunkach. Nie
chciał pracować nad naszą muzyką, ani robić
tego w sposób, w jaki chcieliśmy to robić, więc
w końcu powiedziałem: "hej, następny album
wydamy jako duet". To trochę smutne, bo przeżyliśmy
z Grahamem wiele dobrych chwil i
sporo razem koncertowaliśmy, ale tak trzeba
było zrobić. Nigdy nie żałowałem tej decyzji
ani przez sekundę i myślę, że "Tragic Magic"
tylko na tym zyskało.
Jak wpadliście na to, żeby określić swoją muzykę
jako "hipnotyczny heavy metal"? Czyj
to był pomysł?
Wpadłem na to lata temu. Niektóre z moich
ulubionych zespołów sprawiały, że czułem się
zahipnotyzowany. Al i ja polecieliśmy do Niemiec,
aby zobaczyć The Devil's Blood na ich
pierwszej trasie w 2009 roku. Widzieliśmy ich
w Helvete Club w Oberhausen i był to jeden z
najlepszych koncertów, jakie kiedykolwiek
widziałem. Maleńka salka, dym z kadzideł,
sprzężenia gitarowe i świńska krew ciskana w
publiczność. Panował przytłaczający i hipnotyczny
klimat. Absurdalnie jest próbować wyjaśnić
to doświadczenie słowami, ale moje życie
zmieniło się po tej nocy. Nie mieliśmy pieniędzy
na hotel, więc zapięliśmy nasze skórzane
kurtki na suwak i spaliśmy na cmentarzu.
Po tym wydarzeniu zacząłem używać terminu
"hipnotyczny heavy metal" do opisania
muzyki, która ma w sobie zaraźliwą, uduchowioną
własność, jak taniec Świętego Wita
(mam na myśli średniowieczną chorobę taneczną,
nie zespół St. Vitus), a nie nadmiernie
techniczną lub agresywną muzykę. W tamtym
czasie, pod koniec lat 2000, tutejsza scena była
pełna grindcore'u, metalcore'u i technicznego
death metalu, a nie było zbyt wielu zespołów,
które znałem, grających w tym "hipnotycznym"
stylu, więc czułem się świeżo i ekscytująco.
To było to, co chcieliśmy zrobić.
Zarówno nazwa Waszego zespołu Spell,
nazwa Waszego nowego albumu "Tragic
Magic" jak i nazwa waszej wytwórni Bad
Omen, mają coś wspólnego z magią. Jak ważną
częścią Twojego życia jest magia?
Odpowiem na to pytanie innym pytaniem:
czym jest magia? Dla niektórych może to być
magiczna różdżka lub wyciąganie królika z
kapelusza. Dla mnie magia to sposób na opisanie
czegoś, czego nie może wyjaśnić nauka.
Muzyka jest jedną z takich rzeczy. Wiemy, jak
działa pod względem drgań fal magnetycznych
rozchodzących się w powietrzu, ale nigdy nie
znalazłem dobrego wyjaśnienia tego, jak szarpanie
za struny i bicie w bębny może całkowicie
zmienić ludzkie postrzeganie świata,
zmienić nasz stan emocjonalny, sprawić, że
poczujemy i uwierzymy w rzeczy, w które inaczej
byśmy nie uwierzyli. Nie ma formuły na
stworzenie dobrego utworu muzycznego - to
całkowita enigma. Nawet ludzie, którzy spędzili
całe życie jako profesjonalni muzycy, nie
potrafią konsekwentnie pisać przebojów.
Muzyka jest magiczna, ponieważ pochodzi z
zaświatów. Aby napisać świetną piosenkę,
trzeba mieć kontakt z czymś spoza siebie, z
jakąś inspiracją lub z muzą. Grot natchnienia.
Ślepe szczęście. Zdefiniuj to jak chcesz: nie
możemy tego wyjaśnić, nie możemy tego wiarygodnie
przewidzieć, a sprawuje to nad nami
niesamowitą władzę. Dla mnie to jest magia.
Czy zgadzasz się z przypuszczeniem, że każda
indywidualna dusza jest złą kopią (uwięzioną
w Niskich Eonach) uniwersalnego
ducha (rozkwitającego w Wysokich Eonach)?
Czy to aby nie paradoks, że twórcy sztuki
starają się uchwycić swoją indywidualną
duszę w swojej twórczości, zamiast próbować
zharmonizować sztukę z uniwersalnym
duchem?
Nie jestem pewien, te rzeczy nie są częścią
mojej filozofii. Brzmi to trochę jak Platońska
Teoria Form, w którą nie wierzę na poziomie
metafizycznym, ale uważam, że może być
bardzo użyteczną metaforą dla zrozumienia
różnych rzeczy. Nie wierzę też, że indywidualne
ego jest czymś złym. Moja muzyka jest dla
102
SPELL
mnie. Pracuję nad nią tak ciężko, jak tylko
mogę i jestem z niej dumny. To część tego, co
mnie inspiruje - chcę tworzyć coś, co uważam
za piękne, a potem czuć dumę, że sam to stworzyłem.
Niektórzy recenzenci porównują Waszą muzykę
z Idle Hands, Lunar Shadow i Cauldron.
Czy to dobry sposób na wyobrażenie
sobie Waszego stylu, akurat w momencie,
gdy stoimy z Waszą płytą w ręku w sklepie
muzycznym?
Absolutnie. Uwielbiamy te zespoły. Cauldron
był jednym z moich największych wzorców w
pierwszych latach formowania się Spell, a
wcześniej kochaliśmy Goat Horn, który ewoluował
w Cauldron. Unto Others (Idle
Hands) to świetni muzycy i nasi przyjaciele,
czujemy do nich ogromny szacunek. Uwielbiamy
również Lunar Shadow i nie możemy
się doczekać wizyty u Maxa Savage'a, kiedy
następnym razem będziemy w Niemczech. To
są trzy świetne zespoły. Ale myślę też, że my
również wnosimy do stołu coś własnego, unikalnego.
Nie ma drugiego takiego zespołu,
który brzmiałby jak my, i nie staramy się
brzmieć jak wszyscy inni. Jako życiowi maniacy
heavy metalu, myślę, że naszym zadaniem
jest utrzymywać ten gatunek świeżym i interesującym.
Słuchamy dużo muzyki spoza metalu
i nie boimy się czerpać inspiracji z tych źródeł
i włączać ich do Spell, tak długo, jak robimy
to w odpowiedni sposób. Na tym albumie byłem
bardzo zainspirowany przez Dianę Ross,
Ninę Simone i Cocteau Twins. Zapożyczyłem
od nich kilka pomysłów, rozszerzając granice
heavy metalu. Czuję, że posiadanie tego
rodzaju różnorodnych ideałów daje nam nasze
własne, odrębne brzmienie.
Na Twoim poprzednim albumie "Opulent
Decay" (2020) znalazła się ballada "Ataraxia".
Czy jej główną melodię zaczerpnęliście
z jakiejś "starej angielskiej ballady" sprzed
stuleci?
Nie, ona nie jest bezpośrednio wzorowana na
żadnej starej angielskiej balladzie. Melodycznie
została zainspirowana pewnym greckim
prawosławnym śpiewem, który usłyszałem
podczas wizyty w Atenach. Liryczna atmosfera
wynika z mojej próby stworzenia czegoś podobnego
do tradycyjnych, tragicznych, celtyckich
pieśni ludowych. Inspirowałem się też
wschodnioeuropejskimi poetami, takimi jak
Foto: Spell
Vasko Popa.
Dlaczego według Ciebie
"Tragic Magic" jest najlepszą
płytą Spell?
To proste, że "Tragic Magic"
jest naszym najlepszym wydawnictwem.
Na tym albumie
nie ma żadnego owijania w
bawełnę - chcieliśmy od razu
przejść do rzeczy. Nikt nie ma
czasu na bzdury, więc wycięliśmy
wszystko i zostawiliśmy
tylko najbardziej ekscytujące
fragmenty. Od naszego ostatniego
albumu staliśmy się lepszymi
wykonawcami, a co ważniejsze,
lepszymi kompozytorami.
Al i ja, jako bracia, dobrze
komunikujemy się między
sobą. Łączy nas bardzo
konkretny, wspólny cel. Jesteśmy
w stanie wymieniać się
pomysłami i robić niejasne
lub abstrakcyjne odniesienia,
wiedząc, że druga osoba zrozumie,
do czego zmierzamy.
Obaj w pełni wierzymy w ten
projekt i byliśmy całkowicie
zaangażowani w stworzenie
najlepszego możliwego albumu
w tym czasie, więc poświęciliśmy
na to całą naszą
energię. Jak powiedział Kierkegaard:
"czystość serca to wola
jednej rzeczy".
Foto: Spell
Jakie są Twoje wspomnienia z pracy nad
"Fatal Magic"?
Nie jestem pewien czy masz na myśli "Fatal
Breath", utwór otwierający, czy "Tragic Magic",
album. Tak czy inaczej - dobry tytuł
(śmiech)! Może nazwiemy jakiś utwór "Fatal
Magic" na naszym następnym albumie! Moje
ulubione wspomnienia z pracy nad "Tragic
Magic" to przebywanie w sali prób z Alem,
obmyślanie naszych pomysłów w przypływie
prawdziwej inspiracji! Czasami ja grałem na
gitarze, a on na perkusji, potem on usłyszał
coś w swojej głowie i przeskoczył na gitarę,
podczas gdy ja przejąłem perkusję i po prostu
pozwalaliśmy naszym pomysłom wypływać,
odbijać je od siebie, aż w końcu się sprawdziły.
To był naprawdę zabawny, energetyzujący i
ekscytujący proces. Przez cały czas wiedzieliśmy,
że tworzymy nasz najlepszy jak dotąd
album. Bardzo podobało mi się też robienie
demówek zanim weszliśmy do studia. Bywałem
całkowicie zahipnotyzowany, pracując
nad utworami całą noc. Czasami wracałem do
domu po pracy, zaczynałem zajmować się muzyką,
a potem po prostu grałem całą noc, aż
ujrzałem pierwsze światło poranka i wpadałem
w panikę, bo zdawałem sobie sprawę, że nie
spałem, a za kilka godzin muszę iść do roboty.
To takie wspaniałe i bezcenne uczucie, kiedy
pomysły wciąż przychodzą i mogę je nagrać i
budować na nich, tworząc rzeczy, z których
jestem naprawdę dumny, ale na pewno jest do
bani, kiedy musisz iść do pracy po takiej nocy.
Jaki przyjęliście założenia lub punkty odniesienia,
gdy szykowaliście wideo "Ultraviolet"?
Czy zamierzacie zrobić jeszcze jakieś
inne teledyski?
Cóż, właśnie dzisiaj wydaliśmy kolejny teledysk
do "Fever Dream". Nad "Ultraviolet" pracowaliśmy
z naszym dobrym przyjacielem
Seanem Edwardsem z Ramble Films, który
grał również w zespole Witchstone (koncertowaliśmy
razem kilka lat temu). Zrobił on również
teledysk do "Psychic Death" z naszego
ostatniego albumu, również pokochaliśmy ten
klip. Ten facet jest tak utalentowany. Kiedy
kręciliśmy "Ultraviolet", musieliśmy rozbić lustro,
żeby uzyskać jeden z efektów, a tak się
złożyło, że Sean był najbliżej, więc on dokonał
zniszczenia. W ciągu następnych kilku dni
po nakręceniu filmu przytrafiały mu się
straszne rzeczy - wypadek samochodowy, złamana
kość po upadku na deskorolce, niespodziewany
nagły wypadek rodzinny, śmierć
zwierzęcia, itd. Byliśmy prawie pewni, że został
przeklęty na siedem lat, ponieważ rozbił
lustro! Na szczęście jego pech nie trwał długo...
Chyba nasze przekleństwa zadziałały!
SPELL 103
Foto: Spell
Słuchając promocyjnej wersji albumu "Tragic
Magic" odniosłem wrażenie, że większość
utworów jest albo ucięta, albo celowo kończycie
je wcześniej.
Pracowaliśmy naprawdę ciężko, by skrócić każdy
kawałek tak bardzo, jak to tylko możliwe.
To był bolesny proces! Wiele utworów miało
inne riffy, inne sekcje, ale staraliśmy się usunąć
wszystko niefundamentalne, strukturalnie
nieintegralne dla utworu. Kierowałem się zasadą:
"Kto ma czas na dodatkowe bzdury?" W
dzisiejszych czasach każdy jest już napięty do
granic możliwości, a tyle rzeczy zabiega o naszą
uwagę przez cały czas - dlaczego miałbym
zmuszać ludzi do przedzierania się przez masę
badziewnych rzeczy, żeby dotrzeć do tego, z
czego jestem najbardziej dumny? Zainspirowały
mnie również przeboje girlsbandów i Motown
z lat 60-tych, które charakteryzują się
najbardziej oszczędnym, efektywnym pisaniem
piosenek, jakie kiedykolwiek słyszałam.
Nie ma tam żadnych zbędnych nut. Wszystko
jest dokładnie tym, czym ma być i niczym
więcej. Pod tym względem chcieliśmy uczynić
"Tragic Magic" tak minimalistycznym i eleganckim,
jak to tylko możliwe.
Co najbardziej podoba Wam się w wytwórni
Bad Omen Records prowadzonej przez basistę
Angel Witch, Willa Palmera? Jakiego
rodzaju wsparcie Wam oferują? Czy zarabiacie
dzięki nim dużo pieniędzy na sprzedaży
płyt?
Bardzo lubimy Bad Omen! Will jest świetny
we współpracy. Przede wszystkim doceniamy
jego gust i kuratorstwo. To nie jest jakaś wielka
wytwórnia bez twarzy z dziesiątkami miernych
zespołów: na liście jest tylko kilka formacji,
ale mamy ogromny szacunek dla każdej
spośród nich. Z Bad Omen, wszyscy mamy
czas, aby naprawdę oddać sprawiedliwość
piosenkom, nad którymi tak ciężko pracowaliśmy.
Rozkładamy wszystko w czasie, dbamy
o PR, robimy teledyski i udzielamy interesujące
wywiady (jak ten), więc to wszystko jest
bardzo osobiste. Czujemy się szanowani, a nasza
twórcza autonomia jest szanowana przez
Willa i przez Bad Omen. Swoją drogą, uwielbiamy
też Angel Witch. A czy zarabiamy pieniądze
na naszych albumach? (śmiech) Nie.
Bad Omen również nie. Wkładamy całą naszą
energię i zasoby w tworzenie najlepszej
możliwej muzyki, więc prawdopodobnie wydajemy
więcej na produkcję naszych albumów,
niż ktoś zabiegający o zysk mógłby wydać.
Tak naprawdę nie patrzymy na to finansowo.
Nasz jedyny cel to tworzenie muzyki, z której
będziemy dumni. Jeśli dopisze nam szczęście,
zwrócą nam się poniesione nakłady.
Czy jesteś w pełni zadowolony ze swojej kariery
muzycznej?
Tak, ale oczywiście chcę więcej! Nigdy tak naprawdę
nie łudziłem się, że heavy metal uczyni
nas bogatymi czy sławnymi. Wszystko, czego
naprawdę chcę, to móc kontynuować tworzenie
muzyki, z której jestem dumny i wykonywać
ją w interesujących miejscach dla ludzi,
którzy naprawdę chcą ją usłyszeć. Myślę, że
jeśli to masz, to udało ci się lepiej niż 99%
zespołów. Udało nam się nagrać cztery albumy,
a każdy z nich ma lepsze utwory i lepszą
produkcję niż poprzedni. Jak mógłbym na to
narzekać? Byliśmy w stanie podróżować po całej
Ameryce Północnej i Europie, grając naszą
muzykę dla ludzi, którzy znają każde słowo
naszych kawałków. Jakie to magiczne! Bardzo
niewielu ludzi ma okazję tego doświadczyć.
Jasne, nigdy nie zarobiliśmy pieniędzy, ale
mieliśmy rzadkie doświadczenia, które wielu
ludzi z dużo większą kasą niż my, chciałoby
mieć. Metalowcy na całym świecie kochają naszą
muzykę, tego nie da się kupić. Regularnie
utrzymuję kontakt z przyjaciółmi z całego
świata, których poznałem dzięki muzyce.
Uważam to za niesamowity przywilej. Zamierzamy
nadal starać się jak najlepiej pisać jeszcze
lepsze albumy i koncertować ile się da!
Tak długo jak będziemy to robić, będę uważał
się za wielkiego szczęściarza. Wielkie dzięki za
zaproszenie na wywiad.
Sam O'Black
HMP: Jak oceniacie odbiór nowej płyty?
Filippa Nässil: Jesteśmy niezwykle dumne z
"Black and Gold" i to w jaki sposób został
odebrany. Jesteśmy numerem dwa na listach
przebojów w Niemczech i właśnie odbyliśmy z
nim trasę po Ameryce Północnej. Nie możemy
się już doczekać, kiedy zagramy w Europie.
Filippa Nässil, studiujesz muzykę w Londynie,
czy to pomaga ci tworzyć lepsze piosenki?
A może zabija kreatywność i rozwiązuje
całą zagadkę gry na gitarze?
To naprawdę świetna szkoła z jednymi z najlepszych
producentów na świecie. Pomagają ci
pokonać przestoje i to mnie inspiruje do pisania
jeszcze lepszych piosenek.
Stwierdziłeś, że "tym razem chciałem zamieścić
tylko takie piosenki, które spodobają się
każdemu fanowi muzyki rockowej, a w ostateczności
nawet mojej matce", jak mógłbyś
opisać rockową piosenkę, która pasuje do
każdego?
To piosenka z dobrym refrenem, na którą
każdy czeka i chce ją usłyszeć ponownie. To
utwór nie tylko dla hardcorowych rockmanów,
Foto: Matts Vassfjord
104
SPELL
Jak trafiliście na CAA, czy podpisanie z nimi
umowy było spełnieniem marzeń?
To naprawdę było spełnienie marzeń. CAA i
Chris są niesamowici, jesteśmy tak szczęśliwe,
że w nas wierzą. To jest marzenie, że to się
dzieje w 2022 roku, czujemy się jak w latach
80-tych! Usłyszeli naszą muzykę i podpisali z
nami kontrakt.
Panie z AC/DC
Jeżeli największy Australijski zespół rockowy spłodziłby kiedykolwiek
córkę, to nazywałaby się Thundermother. Cztery panie prosto ze Szwecji, grające
najwyższej jakości rock&rolla, który jest jak wyjęty prosto z lat 80-tych. Najnowszy
album "Black and Gold" mógłbym godnie dzielić półkę z "Back in Black", to
trzeba przyznać, same Panie zresztą zupełnie nie kryją inspiracji tą właśnie formacją.
mimo że czasem dla mnie była ona zbyt intensywna i miałem wrażenie, że
jakby wokale na niektórych numerach zaśpiewał Brian Johnson to zadawałbym
sobie pytanie czy AC/DC wypuściło coś bez mojej wiedzy. Teraz tylko należy się
zastanowić czy to coś dobrze, czy wręcz przeciwnie. Niezmiennie Filippa, liderka
kobiecego kwartetu, wydaje się być tajemnicza, ale z pewnością nie brakuje jej pewności
siebie. Thundermother dużo koncertuje i kręci konkretne liczby na streamingach,
a świeże i porządne wydanie tylko podkręca ich popularność.
ale także dla normalnych ludzi, którzy nie są
przyzwyczajeni do muzyki rockowej. Chcemy
im przybliżyć rock i pokazać, że jest on dla
wszystkich.
Co jest czynnikiem, który sprawia, że "Black
And Gold" jest o poziom wyżej niż "Heat
Wave"?
Każdy nowy album jest najlepszym, jaki zrobiłyśmy.
Zawsze staramy się być lepsi. Mamy
tu naprawdę kompletną płytę z dwiema balladami,
z czysto rockowymi numerami i utworami
o szybkim tempie. To jest coś, z czego
jesteśmy naprawdę dumne.
Wiem, że Niemcy was kochają, ale co z
waszą lokalną sceną, czy czujecie więź z publiką
w Szwecji?
Dochodzimy do tego. Za kilka dni będziemy w
szwedzkiej telewizji i jest to dla nas inspirujące!
Wydaliście kolejne albumy rok po roku, skąd
wziął się ten materiał? Czy to z powodu pandemii,
czy blokada ograniczyła waszą kreatywność?
Nie, po prostu odnajdujemy czas na pisanie.
Koncertowaliśmy podczas pandemii, czasami
dla 50 osób dwa razy dziennie, ciężka "praca",
że tak powiem. A kiedy miałyśmy trzy tygodnie
wolnego, spotykałyśmy się i pisałyśmy razem
piosenki. Traktujemy zespół jako pracę
na pełen etat.
"Black and Gold" to dzieło waszego życia,
ale co dalej? Czy możemy spodziewać się, że
Thundermother pójdzie w innym kierunku i
Twierdzicie, że "Black and Gold" jest waszym
najlepszym albumem, czy nie mieliście
podobnych odczuć, kiedy wydawaliście poprzednie
płyty?
Jak już powiedziałem, zawsze staramy się być
lepsi niż nasz ostatni album, ale jesteśmy naprawdę
dumne z obu!
Czyli w zasadzie to wasi przyjaciele wybrali
utwory, które znalazły się na albumie, prawda?
Czy wytwórnia kłóciła się z ich wyborem?
My zdecydowałyśmy jakie piosenki, ale tak,
zapytaliśmy naszych przyjaciół co im się podoba.
Zawsze fajnie jest usłyszeć co mają do powiedzenia
osoby postronne, kiedy trzeba wybrać
to co najlepsze.
W 2017 roku zostałaś zupełnie sama, co sprawiło,
że nie poddaliście się i postanowiliście
skompletować nowy zespół od podstaw? Jak
trafiłaś na swój obecny skład?
Kiedy założyłam ten zespół jeszcze w 2009 roku
to było to jedyne miejsce, gdzie mogłam
być sobą, gdzie czułam się dobrze. To jest moje
dziecko.
Nie mogę się powstrzymać od nazwania
Was szwedzkim AC/DC, czy zbyt często
spotykasz się z tym porównaniem?
Tak i to jest dobra rzecz. Moim zdaniem są
najlepszym zespołem na świecie! To jest komplement.
Chcemy dominować i jesteśmy zdeterminowane,
aby by przejść całą tę drogę.
Foto: Matts Vassfjord
Naprawdę podobała mi się muzyka, czysty
rock and roll, wypełniony bardzo melodyjnymi
refrenami, bardzo popowymi, uwielbiam
to, czy myślisz, że to recepta na to, aby głośne
bębny, i elektryczne gitary znalazły swoją
drogę z powrotem do mainstreamu?
Chcemy, żeby rock znów był wielki, chcemy,
żeby radio grało rocka. Muzyka to coś więcej
niż komputery. Chodzi o prawdziwość i muzykalność
bez clicktracka.
Czy myślicie, że bycie całkowicie żeńskim
zespołem pomogło wam w pewnych momentach
waszej kariery czy utrudniło drogę do
sukcesu?
Oba, czasami dobrze, bo się wyróżniamy. Ale
ludzie często bywają też uprzedzeni do kobiet
i jesteśmy tym naprawdę zmęczone. Zapracowałyśmy
na to, gdzie jesteśmy.
Jesteście uważane za jeden z najbardziej pracowitych
zespołów w społeczności rockowej,
jak udało wam się zbudować taką reputację?
Koncertowaliśmy dużo więcej niż inne zespoły,
samodzielnie zarządzamy, spotykamy się
co tydzień. Rzuciłyśmy pracę i robimy wszystko,
aby osiągnąć następny poziom.
poszerzy się o nowe gatunki?
Cóż, musimy najpierw odbyć trasę po Europie,
a potem zobaczymy.
Trzy lata temu grałyście w Warszawie, jak
wspominasz ten koncert? Czy planujecie
wrócić do Polski?
To był dobry koncert! Coraz więcej ludzi przychodzi
na nasze występy w Polsce i następnym
razem chcemy zobaczyć każdego czytelnika
HMP pod sceną!
Szymon Tryk
THUNDERMOTHER 105
To proste!
Marcus, wokalista i lider Aerodyne mówi jasno - lubimy się i lubimy pracować.
Gdyby mogli, wydawaliby płytę co roku. I tak jest bardzo dobrze, bo Szwedzi
istniejąc od 7 lat (z czego dwa zjadła im pandemia) mają już na koncie trzy
krążki. Część z Was pewnie tę zgraną, szwedzką ekipę dobrze kojarzy, bo niemal
w trybie last minute zagrali koncert 13 września w warszawskim VooDoo.
HMP: Koncert w Polsce ogłoszono niemal w
ostatniej chwili. Jak to się stało, że udało
Wam się zabukować termin w Warszawie?
Marcus Heinonen: W Warszawie mieliśmy
grać w małym klubie, kiedy skontaktował się z
nami nasz przyjaciel z tego miasta i powiedział,
że przydałoby się nam większe miejsce,
żeby przyciągnąć więcej ludzi. Pracował jak
szalony, wieści się rozniosły i wtedy skontaktował
się z nami promotor, który pozwolił
nam zagrać w VooDoo za darmo oraz znalazł
nam niesamowity support (Rascal - przyp.
red.). Tak więc udało nam się zarezerwować
koncert w 100% dzięki lokalnym warszawskim
bohaterom.
Warszawa jest pierwszym przystankiem na
trasie. Wygląda na to, że po raz pierwszy
Pochodzicie z miasta, które jest ogromną
kuźnią metalowych talentów. Sądzisz, że
gdybyście zakładali zespół w innym mieście,
mielibyście trudniej? A może dostępność wytwórni,
producentów, muzyków i ogólny klimat
Gothenburga nie miał wpływu na Wasz
rozwój?
Gothenburg to potęga, ale jeśli chodzi o melodyjny
death metal, a ten gatunek nie wpłynął
na nas zbytnio. Inne, mniejsze miasto może
miałoby mniej okazji do grania i może byłoby
mniej przyjaźnie nastawione do heavy metalu,
więc tak, dobre pytanie.
Utwór "Last days of Sodom" jest najgęstszym
i najszybszym numerem na płycie. To
dlatego postanowiliście wybrać go na tytuł
płyty?
Tytuł albumu ustaliliśmy dużo wcześniej. Był
on manifestacją mojego nastroju i światopoglądu
w tamtym czasie. Wiesz, pandemia, zamykanie
klubów, brak festiwali i tak dalej.
Sam kawałek też uwielbiam. Jest idealny do
Płytę kończy długi i podniosły "Children of
the Sun". Uznaliście, że każdy porządny
heavymetalowy zespół powinien mieć na płycie
epicki, złożony numer (jak najlepsze klasyki
Iron Maiden)? (śmiech)
Niektórzy z nas - tak! Johan jest mega fanem
Maiden i wybrał go na ostatni kawałek. Nie
miałem nic przeciwko. Album trzeba zakończyć
z hukiem albo z epickim zawieszeniem
akcji (śmiech).
Gracie klasyczny heavy metal. Zaskoczyła
mnie jednak linia wokalna w "Razor's Edge",
która brzmi niemal punkrockowo.
Nigdy nie uważałem jej za punkową, ale nie
jesteś pierwszą osobą, która zwróciła na to
uwagę. Chyba chciałem, żeby melodie były
agresywne, ale z nutą melancholii, tak jak reszta
albumu. Rezultat mógł wyjść punkowo.
Lubię Iggy'ego Popa z lat 70. i The Dead
Boys, więc czemu nie?
Często zdarza się, że fani albo ludzie z mediów
porównują Was do Enforcer? Łączy
Was kraj pochodzenia, granie klasycznego
heavy metalu z elementami speedu oraz czysty
wokal. Olof z Enforcer powiedział nam
kiedyś w wywiadzie, że to Enforcer wpłynął
na ponowny rozkwit tradycyjnego heavy metalu.
Zgodzisz się z nim?
Tak. Szczególnie na album "Damnation". Nie
mam nic przeciwko temu, bo Enforcer jest naprawdę
dobry, ale nigdy nie mieliśmy takiego
zamiaru. Ba, przerabialiśmy nasz materiał uzasadniając:
"nie, to jest zbyt Enforcer!". Do pewnego
stopnia są absolutnie odpowiedzialni za
odrodzenie heavy/speed metalu. Wiele zespołów
wymienia ich jako inspirację do tworzenia
własnej muzyki.
będziecie koncertować w środkowej i środkowo-wschodniej
Europie. Skąd pomysł na ten
kierunek?
Słyszeliśmy o nim od innych kapel same dobre
rzeczy. Poza tym nasze koncerty w rejonie bałtyckim
poszły naprawdę fajnie, więc zapragnęliśmy
jeszcze więcej Wschodu. Poza tym nie
każdy zespół tam przyjeżdża, więc uznaliśmy,
że zrobić coś takiego, to bardzo fajna rzecz.
jazdy do pracy!
Foto: Aerodyne
Niektóre zespoły grające tradycyjny heavy
metal próbują produkować płyty tak, jakby
były nagrywane w latach 80. Na ich płytach
pojawia się pogłos, szum etc. Płyta "Last
days of Sodom" jest klasycznie heavymetalowa,
ale ma brzmienie dobrej, współcześnie
nagrywanej płyty.
Nigdy nie mieliśmy zamiaru naśladować produkcji
z lat 80. Nasz jedyny cel to sprawić,
żeby brzmiało to dobrze i "wyjątkowo". Dlatego
też przy każdej płycie znajdywaliśmy różnych
ludzi do współpracy i myślę, że jak dotąd
to się udawało.
Wiele zespołó w okresie lockdownu wypuszczała
różne nietypowe wydawnictwa albo intensywnie
pracowała nad materiałem. W
Waszej dyskografii lata 2020 i 2021 nie obfitują
w żadne wydawnictwa. Uznałeś, że trudny
czas trzeba przeczekać czy wtedy właśnie
napisaliście "Last Days of Sodom"?
Naprawdę było nam przykro, że musieliśmy
odwołać wszystkie koncerty z 2020 roku, ale
zdaliśmy sobie też sprawę, że to jest czas na
pracę nad nowym materiałem. Nie spieszyliśmy
się więc z tworzeniem "Last Days of
Sodom". Plan był taki, żeby wydać go, gdy
skończy się pandemia. Niestety, nie zdawaliśmy
sobie sprawy, jak ważne jest, by pozostać
w nurcie poprzez wydawanie materiałów i
bycie aktywnym w mediach społecznościowych.
Boleśnie się o tym przekonaliśmy!
Macie już trzy płyty i w miarę stabilny
skład. Co sprawia, że tak dobrze Wam się
razem pracuje?
Proste! Lubimy siebie nawzajem i lubimy pracować.
Do diabła, gdybyśmy tylko mogli, wydawalibyśmy
album co roku. Jednak ciężko
jest poświęcić tyle czasu i pieniędzy, kiedy ma
się swoje prywatne życie, którym też trzeba
jakoś zarządzać. Tak czy inaczej, naszym celem
jest tworzenie muzyki, której sami byśmy
słuchali. Tak długo jak będziemy o tym pamiętać,
reszta jest łatwa.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
106
AERODYNE
Brzmienie najlepszych czasów metalu
Podtytuł definiuje brzmienie cypryjskiego Mirror. Jeśli w duszy gra Wam
brzmienie starych epic metalowych kapel z USA (hej, jesteście czytelnikami HMP,
ja tu chyba zadaję niemądre pytania), to na pewno na Mirror się natkniecie. A jeśli
nie tędy, to tylnymi drzwiami, z umiłowania do brzmienia końca lat 70. - basista,
Tas, grał przez moment w Electric Wizard. Nasz krótki wywiad jest jednak z innym
muzykiem kapeli, śpiewającym od początku w Mirror, Jimmym Mavrommatisem.
HMP: Tytuł "The Day Bastards Leaders
Die" jest mocny. Pewnie wiele osób próbuje
go odnieść do współczesnej sytuacji na świecie.
Celowo chcieliście wywołać takie skojarzenia,
czy to raczej przypadek?
Jimmy Mavrommatis: Zła sytuacja na świecie
jest ponadczasowa, tak samo jak rządzący,
którzy w większości przypadków są bezwartościowymi,
skorumpowanymi draniami i jedyne,
na co zasługują, to na pogardę! Reżimy, totalitarne
czy nie, pasą się na swoich obywatelach!
Większość ludzi cierpi i ubożeje, podczas gdy
przywódcy się bogacą! Inspiracją dla tego albumu
są mroczne emocje, z udręką i przerażeniem
na czele.
Płyta brzmi analogowo. Nawet perkusja ma
charakterystyczny naturalny pogłos.
Brzmienie naszej płyty to brzmienie najlepszych
czasów dla metalu, a mianowicie lat 70.
i 80.! Osiągnęliśmy oczekiwanie brzmienie
dzięki Kostasowi Kostopoulosowi, który był
odpowiedzialny za miksowanie i mastering.
Pracował jako inżynier dźwięku między innymi
dla Cathedral, Angelwitch.
Ta płyta ma też bardzo ciekawą okładkę. Zastanawiam
się, czy Tas jako twórca tatuażu
nie był autorem koncepcji tej okładki?
Okładkę zaprojektował Jondix!
Wasza muzyka wydaje się mieć wiele inspiracji.
Słychać zarówno klasyczny rock, jak i
epic heavy metal w rodzaju Warlord lub Manilla
Road.
Jeśli chodzi o muzykę, każdy z nas inspiruje
się czym innym. Jedni są bardziej nastawieni
na epic metal, inni na thrash, death i black.
Kiedy piszemy muzykę, każdy daje coś od
siebie, tworząc swoją działkę. To praca zespołowa!
Włączamy nasze pomysły, inspiracje i
tworzymy!
"Stand Fight Victory" kojarzy mi się z "Holy
Diver". To przypadek czy celowe nawiązanie?
Kochamy Dio, ale nie ma tutaj nawiązań.
Tas gra na wielu instrumentach. Bas jest mu
jednak najbliższy?
Tas gra na bębnach, gitarze, basie i w razie
okoliczności śpiewa. Kocha to wszystko na
równi!
Jak się gra metal na Cyprze? Macie tam grupę
odbiorców czy nagrywacie głównie z myślą
o słuchaczach z innych krajów?
Społeczność cypryjska jest mała, ale dość silna!
Mamy też bardzo dobre kapele i zdecydowanie
wiele koncertów! Fanów mamy zarówno
tutaj, jak i za granicą i to dzięki ich wsparciu
w ogóle jesteśmy w stanie przetrwać. Kiedy
jednak nagrywamy naszą muzykę, jest ona dla
wszystkich, którzy kochają metal, wszędzie!
Czytam na metal-archives, że przez jakiś
czas traktowaliście Mirror jako zespół z
USA i Anglii.
To dlatego, że muzycy z naszej pierwszej płyty
byli za granicą, w Anglii oraz USA.
Tas grał w Electric Wizard właśnie w Anglii.
Teraz znów gra w swoim rodzimym kraju.
Wiązało się to z fizyczną przeprowadzką
na Cypr? A może granie w Electric Wizard
wcale nie wiązało się z zamieszkaniem w
Anglii? Dziś podajecie "narodowość" Mirror,
jako międzynarodową.
Już nie uznajemy siebie za zespół międzynarodowy.
To miało miejsce w 2016 roku w związku
z pierwszą płytą, kiedy członkowie kapeli
mieszkali za granicą. Tas grał w Electric Wizard,
kiedy był w Anglii, obecnie mieszka i
pracuje na Cyprze.
Jako Mirror "wędrowaliście" też po wytwórniach.
Zaczęliście od dużej, jaką jest Metal
Blade, a skończyliście na mniejszej, ale
świetnie promującej klasyczny heavy metal
Cruz del Sur. Duże nie znaczy lepsze?
Duże nie zawsze znaczy lepsze. Jesteśmy o
wiele bardziej zadowoleni z Cruz del Sur.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk
MIRROR
107
Metal powinien być jak Burger?
RF Force serwuje nam klasyczny heavy metal, według przepisu który dyktują
obecne czasy, ubarwiony o elementy thrashu i muzyki progresywnej. Rodrigo
Flausino, zapewne kojarzony przez niektórych ze swojego kanału na YouTubie,
opowiada o wspomnianym przepisie, mówi też o wojnie i sytuacji, z którą obecnie
musimy borykać się na świecie. Przede wszystkim powie też coś o nowej płycie "RF
Force" która zdecydowanie jest warta uwagi, tak samo jak sama jego osoba.
HMP: Od pierwszych dźwięków byłem pod
wielkim wrażeniem jakości nagrania, produkcji
i masteringu, czy stosujecie jakieś
swoje prywatne techniki, aby stworzyć takie
brzmienie?
Rodrigo Flausino: Wszystkie zasługi należą
się Danielowi Iasbeckowi - gitarzyście w zespole
i współproducentowi albumu. Nie powiedziałbym,
że stosował specjalne sekrety,
ale zrobił to w sposób, w jaki "słucha". Każdy
ma swoje gusta i brzmienie, które lubi najbardziej.
Jednak brał pod uwagę pewien model.
Za punkt odniesienia mieliśmy "Firepower"
Judas Priest.
Gracie klasyczny heavy metal, to widać,
słychać i czuć, jak można się domyślić, kochamy
ten rodzaj muzyki, ale nie oszukując
się musimy przyznać, że czasy jego świetności
już dawno minęły i chociaż obserwujemy
mały powrót, to nie będzie to samo, czy
nie myślisz czasem, że żyjemy przeszłością?
Nie sądzę. Gramy heavy metal, ale robimy to
używając obecnych narzędzi i technik, tematów.
To nie jest tak, że jesteśmy w kapsule czasu
lub wehikule czasu. Zgadzam się, że tradycyjny
heavy metal był sensacją kiedyś, jakiś
czas temu, ale robimy to, co lubimy. Nie robimy
tego przede wszystkim dla pieniędzy czy
sławy. Burger został wynaleziony dawno temu,
ale ludzie wciąż go robią, czasem z innymi
smakami, czasem z tym samym starym
ketchupem... Ale każdy kucharz ma swój znak
rozpoznawczy, sposób działania, który sprawia,
że końcowe rezultaty różnią się od siebie.
Z jakiegoś powodu to metal cierpi na tę krytykę,
podczas gdy inne gatunki nie. Na przykład
The Weekend ma utwory całkowicie zorientowane
na lata 80. i ludzie go uwielbiają. Krytycy
mówią, że jest fajna, a nie przestarzała.
Heavy metal ma swoje szczególne miejsce w
Brazylii i mam wrażenie, że jest tam ogromna
liczba zagorzałych i przede wszystkim
wiernych fanów tej muzyki, jak myślisz, skąd
to się wzięło?
Brazylia to ogromny kraj. Wielu ludzi lubi metal,
ale nie stanowią oni większości. Jest daleko
od ideału. Szczególnie jeśli chodzi o znane
zespoły. Mam nadzieję, że liczba fanów naszej
muzyki będzie rosnąć
Zaintrygowała mnie nazwa, dlaczego przedrostek
RF, co to znaczy? Skąd to się wzięło?
To jest moje imię: Rodrigo Flausino. Zrobiłem
to, ponieważ wiele osób zna mnie w Brazylii
z mojego kanału na YouTube. Chciałem
użyć go do promocji zespołu, ale pokazać, że
tworzymy zespół, a nie jest to mój solowy projekt
Jesteście muzykami, którzy mają już doświadczenie
z wieloma grupami, czy możecie
powiedzieć, że RF Force jest dokładnie tym,
czego szukaliście i jest spełnieniem waszych
muzycznych ambicji?
Muzyka wiążą się z wieloma możliwościami.
Jako zespół grający tradycyjny heavy metal
mamy wiele z nich, ale nie wszystkie. Jestem
szczęśliwy pisząc tylko dla RF Force, ale jeśli
zdecydowałbym się napisać coś bardziej
"szczęśliwego" to prawdopodobnie nie pasowałoby
do tego zespołu. Ale możemy mieć
różne projekty jednocześnie.
Utwór "M.O.A.B" nie posiada refrenu, skąd
pomysł na taki zabieg, jest on zupełnie inny
od tradycji heavy metalowej piosenki?
Tak po prostu się stało i spodobało nam się to,
że jest to wyjątkowy utwór na płycie. Chcieliśmy,
żeby kompozycje różniły się od siebie.
To zadziałało dobrze w przypadku tej piosenki.
Cieszę się, że to zauważyłeś
Można wychwycić progresywne elementy,
ale także czasami słyszymy też thrash metalowy
charakter, skąd one się wzięły?
Wpływy Megadeth i Slayera na pewno...
Tekst piosenki "Flying Dogs" jest przerażający,
od razu przywodzi mi na myśl to, co
dzieje się za polską granicą w Ukrainie, czy
piosenka rzeczywiście jest o wojnie?
Jest, ale powstała na podstawie II wojny światowej.
Niestety ciągle mamy takie wydarzenia
na świecie. "M.O.A.B." jest również o wojnie i
odpowiada bardziej o wojnie na Ukrainie.
Chciałbym też od razu zapytać, jak patrzycie
na ten konflikt ze swojego kraju, czy tak jak
my boisz się eskalacji?
Zawsze boję się, że rzeczy zmienią się w najgorsze
gówno, takie jak wojna. Większość ludzi
tutaj widzi, że Rosja staje się chciwa, przynajmniej
z powodu tego, jak docierają tu wiadomości.
Ale na pewno mamy nadzieję na najlepsze.
Lubię muzykę, życie, a nie wojnę i
śmierć. Mówimy o tym, ale nie chcemy tym
Foto: Traseira Caixa
108
RF FORCE
żyć.
Czy planujecie kolejne wydawnictwa w obecnym
składzie, czy to był tylko one-of?
Jasne. Teraz skupiamy się na graniu na żywo.
Robiliśmy dobre koncerty dla szerokiej publiczności
w Brazylii. Planujemy to rozszerzyć
w 2023 roku.
Na okładce albumu, która swoją drogą jest
bardzo intrygująca, tylko jedna postać jest
zwrócona twarzą, do osoby która na nią patrzy,
czy to ma coś lub oznaczać?
Cóż, ta postać jest jak nasz "Eddie". Niektórzy
ludzie nazywają go "Musta", ponieważ przypomina
im trochę Dave'a Mustaine'a. Nie było
to celowe podobieństwo, ale planujemy go
zachować na potrzebę kolejnych albumów.
Teledysk do "Old School Metal" wydaje się
być dość wymowny, czy nie uważasz, że
teraz muzycy, a nawet fani muzyki metalowej,
nadal są stygmatyzowani, a ludzie kierują
się stereotypami?
Myślę, że te klasyczne metalowe głowy są postrzegane
jako przestarzałe dla wielu ludzi. Ale
my istniejemy i będziemy się dalej rozmnażać.
Dziedzictwo metalu będzie trwać. Ludzie nadal
będą nosić kamizelki i mieć długie włosy z
powodu tej muzyki. To nigdy nie umrze. Myślę,
że nasza metalowa kultura w końcu znów
będzie bardziej szanowana.
Pomimo tego, że widać, że preferujesz muzykę
z przeszłości, czy jest jakiś wykonawca
lub artysta z naszych czasów, który szczególnie
przykuł twoją uwagę?
Muzyka rockowa została wymyślona w przeszłości.
Lubimy ją i wciąż cieszymy się nią
dzięki nowszym zespołom. Lubię Eclipse,
Electric Mob, Periphery i wiele innych fajnych
zespołów. Wszechświat rocka jest
ogromny. Czasami odkrywamy zespół sprzed
30 lat, którego nie znaliśmy lub nie lubiliśmy
tak bardzo. Muzyka nie należy do przeszłości,
żyje wiecznie.
HMP: Śpiewałeś wcześniej w świetnym zespole
Skullview. Szkoda, że nie ukazała się
następca znakomitej płyty "Metalkill The
World" (2010).
Mike "Earthquake" Quimby Lewis: Mój poprzedni
zespół Skullview nie mógł koncertować
z powodu zobowiązań zawodowych instrumentalistów.
Za to teraz można Ciebie usłyszeć w nowym
zespole Hammerstar. W jakich okolicznościach
doszło do jego powstania?
Pewnego dnia obudziłem się i pomyślałem o
znalezieniu metalowego shreddera, ale nie
tylko wymiatającego na gitarze, ale też dobrze
dopasowanego do moich zdolności wokalnych
i potrafiącego współpracować przy pisaniu
utworów w sposób wzmacniający moje zdolności.
Właściwą osobą okazał się Johnny Frankenshredd.
Skomponowaliśmy mnóstwo
świetnego materiału i podpisaliśmy umowę na
trzy albumy. Zrobiliśmy już jeden, a w styczniu
2023 wchodzimy do studia ponownie.
Metalowi bracia ucztują w
krainie cudowności i piękna
Mike Quimby Lewis odpisał nam
tylko na kilka wybranych pytań. Jego
wypowiedzi okazały się na tyle
lakoniczne, że musiałem całkiem
zmienić pytania podczas szykowania
ostatecznej wersji artykułu. Najpierw
pomyślałem o fotorelacji z
użyciem jego słów w charakterze podpisów,
ale z powodu trudności z
dostępem do zdjęć, postarałem się
raczej napisać standardowy wywiad.
Może trochę nawet za bardzo mi zależało,
bo Mike śpiewał wcześniej w jednym z moich ulubionych
epic metalowych zespołów Skullview. Wychowałem
się na jego głosie i jako nastolatek podziwiałem jego entuzjastyczne zawodzenie.
Przez dziesięć lat czekałem na kolejną płytę i doczekałem się, ale pod szyldem
Hammerstar.
Nakręciliście również fajne wideoklipy.
W marcu 2022 roku wybraliśmy się na wycieczkę
do Phoenix (Arizona), ale nie po to, by
leniuchować, tylko żeby intensywnie pracować
nad teledyskami. Ukończyliśmy trzy utwory w
zaledwie dwa dni. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z tego procesu. Chcemy kręcić następne wideoklipy
w przyszłości.
Czy celowo pokazujesz "maloik" w swoim
kierunku (zamiast w kierunku kamery) w klipie
do kawałka "Power of Metal"?
Zdecydowanie tak. W klipie do utworu "Power
of Metal" celowo pokazuję metalowy znak
"maloik" w swoim kierunku. Ogólnie oznacza
on dla mnie moc i siłę w czymś, w co naprawdę
wierzę sercem i duszą. Gdy pokazuję go w
stronę publiczności, oznacza on po prostu
"rządzicie światem", lecz kiedy zwracam go na
siebie, oznacza "wierzę w siebie i nic nie powstrzyma
metalowych sił przed zamanifestowaniem
się w moim życiu".
Jakie jeszcze cele obecnie realizujecie?
Naszym głównym celem jest obecnie rozpowszechnienie
naszej muzyki i tworzenie najlepszego
materiału dla naszych fanów.
Najwyraźniej, aby otworzyć królestwo cudów,
musimy ruszyć głową i znaleźć właściwy
klucz. Dlaczego metalowi bracia wybierają
ucztę w krainie Valhalli według Twojego
nowego utworu "Hymn of the Viking"?
Metalowi bracia ucztują z najlepszymi w krainie
cudowności i piękna zwanej Valhalla.
Sam O'Black
Ty i Lucas wcześniej przez długi czas graliście
w formacji Hatematter, dlaczego zdecydowaliście
się odejść?
Obaj, choć w różnym okresie działalności zespołu,
chcieliśmy czegoś innego. Czasami nie
możesz robić wszystkiego, co chcesz. Czasami
widzisz, że to nie jest już to, co naprawdę
lubisz.
Szymon Tryk
HAMMERSTAR
109
Mógłbym komponować do "Pierścieni Władzy"
Stu mówi to oczywiście żartem, ale prawdą jest, że i nazwa zespołu i ciągoty
do klimatów fantasy mają coś wspólnego z Tolkienem. Arkenstone to projekt
stu Marschalla i doskonałego basisty, Mike'a LePonda. Ponieważ obaj panowie
grają też w Death Dealer oraz ciągną inne sroki za ogon, Arkenstone chwilowo
na świeczniku stawia swoją debiutancką EPkę. Na pełny album i koncerty pod
szyldem Arkenstone przyjdzie pora w swoim czasie.
HMP: Cześć! Was jako muzyków Arkenstone
łączą głównie dwa zespoły: Death Dealer
i nieistniejący już Empires of Eden. A oba
łączysz Ty, więc domyślam się, że to Ty byłeś
pomysłodawcą Arkenstone?
Stu Marshall: Cześć Wam! Dzięki za poświęcenie
czasu na rozmowę. Arkenstone powstał
w czasie pandemii, ponieważ wszystko, łącznie
z koncertowaniem, było zamknięte, a ja
wciąż pisałem dużo muzyki. Zespół założyliśmy
wspólnie z moimi bardzo dobrymi przyjaciółmi,
w tym z Mike'm LePondem z Symphony
X.
"Ascension of the Fallen" zaczyna się jak
stary, dobry Manowar. Domyślam się, że to
Mike, to jego zdolność do podnoszenia poziomu
samej muzyki. Nie na polu pisania, bo ja
wszystko napisałem, ale z perspektywy wykonawczej.
Jako autor skomponowałem muzykę,
ale on przenosi ją na zupełnie nowy poziom
swoimi umiejętnościami i muzycznym
spojrzeniem. To niezwykle utalentowany muzyk
i ktoś, kto powinien być uważany za jednego
z najlepszych żyjących basistów.
Nie obawiałeś się włączyć do zespołu muzyka,
który w każdej chwili może ruszyć w trasę
albo zniknąć na tygodnie w studiu?
Dobre pytanie! Tak wielu muzyków, z którymi
pracuję, jest bardzo zajętych, że muszę ich
łapać, kiedy są dostępni. Zawczasu pracujemy
Nie tylko detale kojarzą się ze złotymi czasami
Manowar, ale i gatunek metalu, jaki gra
Akrnestone. Wiele elementów Waszej muzyki
nawiązuje do amerykańskiego epic metalu.
Drugim elementem stylistyki jest tak zwany
US power metal. Gdybym dostała Wasze
EP "w ciemno" pomyślałabym, że Arkenstone
to zespół z USA.
O tak, to zabawne. Dzięki, że zwróciłaś na to
uwagę. Złote czasy Manowar naprawdę płyną
w moich żyłach, a są oni jednym z moich najbardziej
wpływowych zespołów. Zabawne jest
również to, że nasz zespół jest w dużej mierze
australijski, ja z całą pewnością jestem Australijczykiem,
a wiele z mojej twórczości, takiej
jak Death Dealer, jest klasyfikowanych jako
amerykański power metal. Jest to coś, z czego
jestem dumny, ponieważ kocham również
amerykańskie zespoły, takie jak Fates Warning
i Vicious Rumors, ale czasami mnie to
bawi.
Jak gra się heavy metal w Australii? Mieszkasz
tam, czy tylko stamtąd pochodzisz?
Australia ma niesamowicie silną scenę metalową.
Granie tutaj jest to prawdziwa radość, ponieważ
publika jest bardzo entuzjastyczna, a
metalowcy to prawdziwi, zatwardziali fani metalu.
Mimo że populacja kraju jest niewielka i
scena nie jest duża, to i tak jest wiele koncertów.
I tak, mieszkam w Sydney, urodziłem się
i wychowałem w Australii.
pomysł Mike'a, który przez ostatnie lata
współpracuje z Rossem the Bossem?
W zasadzie to ja napisałem tę linię basu w intro...
tak samo jak całą muzykę z naszej EP-ki.
Manowar to niezwykle ważna inspiracja z
moich heavymetalowych początków i jak
wiesz, pracuję z Rossem the Bossem w
Death Dealer przeprowadzając atak podwójnych
gitar.
Mike jest utalentowanym muzykiem i grał w
wielu, często różnych zespołach. Jak jego doświadczenie
np. z Symphony X albo właśnie
z zespołu Rossa the Bossa wpłynęło na
Arkenstone?
Myślę, że przede wszystkim to, co wnosi
nad synchronizacją tras.
Foto: Arkenstone
Wasza nazwa nawiązuje do twórczości Tolkiena.
Zgaduję, że jesteś miłośnikiem jego
literatury. Widziałeś już "Pierścienie Władzy"?
Tak, "Pierścienie Władzy" ogromnie mi się
podobają. Myślę, że to fantastyczne, że ta historia
ma kontynuację i pod pewnymi względami
czuję, że mógłbym skomponować część
muzyki do tego serialu. (śmiech)
Udało Wam się już zagrać jakiś koncert?
Choć nie zagraliśmy jeszcze żadnego koncertu,
chcemy ogłosić coś ważnego - a mianowicie, że
członkowie Arkenstone dołączą do mojego
australijskiego zespołu o nazwie Night Legion.
Night Legion podpisał kontrakt z Massacre
Records, a nasz drugi album ukaże się w
2023 roku. Niestety Mike jest bardzo zajęty z
Symphony X, ale wokalista Arkenstone
Louie Gorgievski i nasz perkusista, Clay dołączą
do ich zespołu. Tak więc w jakiejś formie
koncerty będą się odbywać i zagramy materiał
Arkenstone na żywo.
Właśnie, dla Ciebie i Mike'a Arkenstone to
nie jest jedyny zespół. Kiedy pojawi się trasa
czy czas wydania kolejnej płyty np. Death
Dealer pewnie cały siłe skierują właśnie
tam? A może Arkenstone z czasem stanie się
"tym głównym zespołem"?
Myślę, że najbliższa przyszłość Arkenstone to
po prostu cieszenie się EP-ką. Z pewnością
obaj będziemy na scenie w trasie z Death
Dealer. Arkenstone jest otwarte i gotowe na
pełny album, ale na razie każdy, kto to czyta,
może cieszyć się nami w formie Night Legion.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
110
ARKENSTONE
roku. Ta przerwa wpłynęła na Was pozytywnie
czy może zachwiała posadami Sacral
Night?
Właściwie był to świetny czas autorefleksji,
który pozwolił nam zrobić krok do tyłu i tworzyć
w odosobnieniu.
Hołd dla francuskiego heavy lat 80.
Mówią, że muzyką kierują uczucia. Im bardziej mroczne, tym bardziej
mroczna muzyka. Można się o tym przekonać słuchając drugiej płyty Sacral
Night. Choć u podstaw zespołu było oddanie czci starym francuskim kapelom
heavy metalowym, to właśnie owe emocje zawładnęły koncepcją na Sacral Night.
Z Florentem, basistą rozmawialiśmy przy okazji drugiej płyty zespołu. Płyty,
która wypłynęła na szersze wody, niż jedynka, choć została nagrana w ojczystym
języku chłopaków z Sacral Night.
HMP: Co najbardziej lubisz w swojej
muzyce?
Florent Brunet-Manquat: To, co lubię najbardziej,
to właściwie cały proces tworzenia,
jest on dla mnie jak terapia. Pozwala mi przepędzać
niszczycielskie impulsy, nazwałbym je
wręcz "bytami". Muzyka jest jak wewnętrzna
podróż, w której mogę znaleźć pewną formę
spokoju.
łatwiejsze, ponieważ jesteś bardziej zaznajomiony
ze słowami i wiesz dokładnie, jak
muszą one brzmieć w zależności od wybranej
przez ciebie emocji." Zgodzisz się?
Zgadzam się w pełni. Jeśli nie osadzimy właściwie
emocji we własnym języku, łatwo otrzeć
się o kicz. Jeśli chodzi o muzykę, bogactwo naszego
ojczystego języka jest wspaniałym narzędziem
i jest to w pewien sposób smutne, że tak
Czytałam, że Mörkk nie gra na żywo z zespołem.
Wiem, że są takie sytuacje, że muzyk
pisze, gra ale nie koncertuje (jak choćby
było z Haraldem Spenglerem w Tarot's
Myst), jednak jest to rzadkie. Skąd u niego
taka decyzja?
Bo Mörkk to mizantrop i perfekcjonista. Jest
zbyt wiele czynników, które mogą na koncercie
pójść źle, żeby go to mogło zainteresować.
Im mniej ludzi wokół siebie widzi, tym lepiej
się czuje.
Trafiliście do wytwórni, która specjalizuje się
w klasycznym heavy metalu, No Remorse
Records. To oni Was wypatrzyli?
Tak, skontaktowali się z nami. Szczerze mówiąc
zdecydowaliśmy się na współpracę z nimi,
ponieważ to co robią, jest niesamowite! To
całkiem niezła okazja, aby pracować z taką
wytwórnią.
Jaki macie plan na Sacral Night na najbliższe
kilka lat? Jak koncerty to u siebie czy za
granicą? Jak festiwale to jakiego rodzaju? A
Pytam, bo w Waszej muzyce można znaleźć
zarówno heavy metal, jak i feeling atmosferycznego
black metalu, czy symfonicznych zespołów.
Nie czuję, żebym był pod specjalnym wpływem
ekstremalnego metalu, ponieważ na co
dzień nie słucham go zbyt wiele. W Sacral
Night nie chcemy grać ekstremalnej muzyki,
po prostu nasza muzyka jest, jaka jest. Muzyką
kierują uczucia, im są one mroczniejsze,
tym i ona będzie mroczniejsza.
Część z Was grało wcześniej w black metalowych
zespołach. Co Was skłoniło, żeby
przenieść się do świata heavy metalu?
I tutaj nigdy nie było chęci tworzenia czystego
heavy metalu. Wszyscy oddajemy cześć francuskiemu
heavy z lat 80., więc chcieliśmy w
pewien sposób oddać mu hołd. Jednak później
znów wezwał nas mrok, który przełożył się na
bardziej ekstremalny styl riffów.
Czyli ten mrok w Waszej muzyce oraz nieco
"okultystyczna" otoczka to nie efekt blackmetalowych
korzeni. A heavy metal w rodzaju
Mercyful Fate lub obecnie Portrait? Są u
Was takie smaczki, jak krzyk odrobinę w rodzaju
Kinda Diamonda w "Pretresse de l'atlantide".
Ani black metal, ani heavy metal. Mrok bierze
się stąd, że piszemy naszą muzykę bardziej,
jak ścieżkę dźwiękową do horroru. Często zaczynam
proces pisania na przykład od fortepianu.
Nie zaprzeczam, wszyscy mamy korzenie
w black metalu, ale nie jest to świadoma
część procesu. Ja oczywiście jestem dumny z
lat spędzonych w Necrowretch i nie mogę zaprzeczyć,
że w pewien sposób nadal na mnie
wpływa... ale czuję, że Sacral Night jest
czymś innym, jeśli chodzi o atmosferę.
Ostatnio Wasi rodacy, chłopaki z Animalize
powiedziały, że "Bez wątpienia śpiewanie w
języku ojczystym pozwala na prawdziwszą
interpretację. Przynajmniej jest to o wiele
Foto: Sacral Night
niewiele zespołów śpiewa w swoim ojczystym
języku.
Jak wygląda Wasza popularność poza Francją?
Mam wrażenie, że "Le Diademe..." odbiło się
szerokim echem poza Francją, to dzieje się powoli,
ale zdecydowanie... dostajemy fajne opinie
z różnych krajów, więcej niż jakiekolwiek
inne nasze wydawnictwo i to mimo użycia języka
francuskiego (poprzednia płyta była w
języku angielskim - przyp. red.)
Jeśli strona setlist.fm nie oszukuje, to widzę,
że przez okres pandemii nie zagraliście ani
jednego koncertu i wróciliście dopiero w 2022
może coś zupełnie innego?
Mamy już w pełni napisany nowy album i
kolejny w drodze... Mamy to szczęście, że w
tym roku jesteśmy zabukowani na kilku francuskich
festiwalach, takich jak Pyrenean
Warriors Open Air, i być może pierwszy koncert
w Niemczech na fajnym festiwalu...
Dzięki za wywiad i hail to Poland!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
SACRAL NIGHT 111
Pierwszy zespół sceny THNHM
Trial jest liderem jednozespołowej sceny THNHM. Po powrocie z trasy
koncertowej z RAM i Portrait w 2018 roku, kapela zmieniła wokalistę z Linusa
Johanssona na Arthura W. Anderssona. Wtedy wstąpiła weń nowa, świeża energia
i bezprecedensowa wena twórcza, z której zrodził się sygnowany przez Metal
Blade album pt. "Feed The Fire". Na nasze pytania o drogę prowadzącą do premiery
płyty, śpiącym głosem odpowiedział gitarzysta Alexander Ellström.
HMP: Cześć. Jesteś teraz w szwedzkim
Trollhättan, prawda?
Alexander Ellström: Tak, mieszkam tutaj.
Przez moje miasteczko przepływa rzeka Göta
älv, która łączy nas z Gotenburgiem, i która
wpływa do ogromnego jeziora Vänern. Jesteśmy
godzinę drogi od Gotenburga. Trollhättan
było kiedyś główną siedzibą i miejscem produkcji
samochodów marki Saab, ale ta firma
zbankrutowała dziesięć lat temu. W każdym
razie, Trollhättan słynie z produkcji Saab.
Ma szansę zasłynąć też z twórczości zespołu
Trial.
(śmiech) Zobaczymy, mam taką nadzieję.
Gdzie zatem koncertowaliście w ciągu 15 lat
istnienia Trial? Lokalnie w Trollhättan, jeździliście
do Gotenburga, czy po różnych zakątkach
Szwecji? A może wybraliście się
również do innego europejskiego kraju?
Pierwszy gig Trial odbył się jakieś 10 lat temu
i od tego czasu gramy w całej Europie. Głównie
trzymamy się okolicy Gotenburga, ale występowaliśmy
również sporo w Niemczech, w
Szwajcarii oraz we Włoszech.
A gdzie nagrywacie płyty?
Za każdym razem decydowaliśmy się na inne
studio. Najnowszy album "Feed The Fire" zarejestrowaliśmy
w ciągu dwóch tygodni w
Welfare Sounds w Gotenburgu. Debiut "The
Primordial Temple" (2011) zrobiliśmy zaś w
Za wyjątkiem wokalisty, wszyscy kumplowaliśmy
się od najmłodszych lat życia. Wspólnie
dorastaliśmy, uczęszczaliśmy na te same koncerty,
spędzaliśmy razem czas. Byliśmy przyjaciółmi
na długo przed założeniem Trial. Nie
zdarzyło się nigdy, żeby ktoś chciał wyłamać
się z naszego grona. Dobrze się ze sobą czujemy.
Mam nadzieję i jestem pewien, że tak już
pozostanie.
Czy próbowałeś kiedyś grać na innym instrumencie
niż gitara?
Od początku gram w Trial na gitarze. Lubię
też odkrywać możliwości oferowane przez instrumenty,
np. przez perkusję, ale na niej gram
tylko z doskoku.
Dlaczego zmieniliście wokalistę?
Nasz pierwszy wokalista Linus Johansson mieszkał
w innych miejscowościach (przeprowadzał
się wewnątrz Szwecji), dlatego nie angażował
się w pełni w sprawy zespołu. Jeśli robiliśmy
spontaniczną próbę w środku tygodnia,
on siłą rzeczy nie pojawiał się. Widzieliśmy się
z nim tylko w okresie przygotowań do koncertu
lub do wejścia do studia. Wszyscy chcieliśmy,
żeby śpiewał z nami częściej. Myślę, że on
też tego chciał. Okoliczności życiowe temu nie
sprzyjały. Oddalał się od nas, a myśmy próbowali
go maksymalnie angażować. W 2018 roku
byliśmy na dużej trasie z Portrait i z RAM.
Następnie zrobiliśmy sobie kilka miesięcy przerwy,
po czym przystąpiliśmy do tworzenia
nowych utworów. Wtedy poczuliśmy, że
układ personalny się nie sprawdza. Nie stanowiliśmy
jedności. Rozumiemy, że Linus potrzebował
skoncentrować się na własnych
sprawach, ale nie uczestniczył w komponowaniu.
Spotkaliśmy się, omówiliśmy wszystko
dokładnie i zadecydowaliśmy, że najlepszą
opcją pozostaje zmiana wokalisty Trial.
(śmiech)
W opisie zespołu na Waszym profilu Facebook
widzę tylko pięć liter: THNHM. Co
one oznaczają?
Trollhättan heavy metal.
Czujecie się częścią lokalnej sceny? Kto tam
u Was jeszcze gra?
Na przestrzeni lat nie zaistniało tu zbyt wiele
heavy metalowych zespołów. Do najsłynniejszych
należy black metalowa załoga Lord Belial
oraz death/thrashowa The Crown. Oni
jednak nie grają heavy metalu. W pewnym
sensie Trial jest same. Nie ma u nas tak jak w
niektórych dużych metropoliach, gdzie duża
grupa przyjaciół gra ten sam gatunek muzyczny
w różnych zespołach.
Foto: Christoffer Hovhag
miejscu, które służy obecnie za naszą salkę
prób.
Skąd wynikają te zmiany?
Nie wiem. Prawdopodobnie wynika to z pojawiania
się przed nami nowych możliwości.
Przy okazji każdej płyty wybieramy najlepsze
środowisko, które najbardziej nam odpowiada.
Zależy nam, żeby albo było to blisko naszych
domów, albo żebyśmy mogli zatrzymać się
tam na kilka dni. Tym razem najłatwiejszym
rozwiązaniem okazało się studio w Gotenburgu.
To nie tak, że my celowo zmieniamy,
aby było inaczej. Ogólnie lubimy współpracować
wielokrotnie z tymi samymi ludźmi.
Przez kilkanaście lat utrzymywaliście ten
sam skład Trial, poza tym, że zmieniliście
wokalistę. Jak udało Wam się zachować
świeżość i koncentrację zespołu na tym samym
celu przez tak długi okres czasu?
Co stało się później? Znaleźliście Arthura
W. Anderssona?
Nie tak prędko. (śmiech) W ciągu kilku następnych
tygodni nie wiedzieliśmy, co robić - jak
ogłosić zmiany w składzie, jak szukać następcy?
Zastanawialiśmy się. W końcu umieściliśmy
obwieszczenie na Facebooku. Poprosiliśmy,
że jeśli ktokolwiek zna jakiegokolwiek wokalistę
lub czuje, że byłby w stanie sam podołać,
to żeby wysłał nam e-mail. Po kolejnych
kilku tygodniach na naszą skrzynkę przyszła
wiadomość od Arthura, w której wykazał zainteresowanie.
Mimo, że mieszka dość blisko
nas, nie znaliśmy go wcześniej. Wiedzieliśmy,
że śpiewał na płycie Air Raid "Point Of
Impact" (2014), ale nigdy dotąd się z nim nie
spotkaliśmy, ani nie zamieniliśmy z nim słowa.
Byliśmy skłonni spróbować wszystkiego,
co przybliżyłoby nas do znalezienia nowego
wokalisty, więc zaprosiliśmy go na próbę kapeli.
Zagraliśmy cztery kawałki i poczuliśmy,
że doskonale do siebie pasujemy. Jeszcze na
tym samym spotkaniu złożyliśmy mu propozycję.
Na szczęście odpowiedział: "tak".
W jakim stopniu jego przyjście wpłynęło na
zmianę dotychczasowych utworów Trial?
Starszych utworów nie zmienialiśmy, ale ponieważ
zaczynaliśmy akurat tworzyć muzykę
na nowy album i nie bardzo wiedzieliśmy, w
jakim konkretnie kierunku zmierzamy, to jego
przyjście miało wpływ na twórczość Trial.
Nasz poprzedni album "Motherless" (2017)
zawierał eksperymentalną muzykę, to nie był
bezpośredni, klasyczny heavy metal. Nie mie-
112
SPELLFORGER
liśmy po nim jasnej wizji rozwoju. Stworzyliśmy
parę kawałków wpisujących się w charakter
"Motherless". Z czasem, jak już robiliśmy
przedprodukcję, uwzględnialiśmy warunki
głosowe Arthura. Uważamy go za świetnego
wokalistę, więc coraz bardziej braliśmy pod
uwagę jego styl. Wywaliliśmy starsze szkielety
utworów i rozwijaliśmy pomysły w stylu
Arthura. Zauważyliśmy, że znakomicie radzi
sobie w tym, w tym i w tym, więc stwarzaliśmy
mu pole do zademonstrowania talentu.
Wszystkim zależało na odświeżeniu Trial.
Pisaliśmy znacznie szybszy materiał.
Czuliście się, jakby nastał całkiem nowy początek
dla Trial?
Wtedy tak o tym nie myśleliśmy. Oczywiście,
zawsze przyjście głównego wokalisty wiele
zmienia dla całego zespołu. Większość fanów
kojarzy swoje ulubione kapele z postacią wokalisty.
Teoretycznie, gdy dochodzi do zmiany
na tym stanowisku, automatycznie nastaje dla
zespołu nowa era. W praktyce jednak ci sami
ludzie kontynuowali komponowanie w Trial,
więc czuliśmy kontynuację. Z czasem zaczęliśmy
się przekonywać, że nastał dla nas nowy
początek. Czuliśmy przypływ energii, mocniej
niż kiedykolwiek uświadamialiśmy sobie celowość
naszych działań. Byliśmy wręcz podekscytowani.
Czy z tą ekscytacją wiązał się również przypływ
weny twórczej?
Tworzenie poszczególnych utworów zajmuje
mi na ogół wiele miesięcy. Jestem powolnym
kompozytorem. Wolę pozwolić, żeby coś naturalnie
dojrzewało przez pół roku niż uznać
za gotowe w jeden wieczór. Gdy Arthur dołączył
do Trial, chciałem napisać większą liczbę
utworów, nagrać się i zobaczyć, w jakim kierunku
zmierzają. Podczas pracy nad "Feed
The Fire" mieliśmy dwa intensywne okresy
twórcze - związane z pojawieniem się Arthura
i z rezerwacją studia. Kiedy kończyliśmy numery
przeznaczone na płytę, zarezerwowaliśmy
studio i ponownie przeszliśmy przez całość
materiału, poszukując możliwości jego udoskonalenia.
Jeśli mam utwór napisany tylko w
połowie, zazwyczaj wracam do niego codziennie,
aż uznam go za kompletny. Perspektywa
nagrywania mobilizuje. Brzmi jak pośpieszne
odrabianie pracy domowej do szkoły, ale w
rzeczywistości potrzebuję tego rodzaju impulsu,
aby wziąć swoją pracę w garść.
O których miesiącach mówisz?
(głośne wzdychanie) Nie pamiętam. Arthur
dołączył do Trial chyba wczesnym latem
2019 roku. Ogłosiliśmy to oficjalnie na samym
początku 2020 roku. Później nagraliśmy EP
"Sisters of the Moon" (styczeń 2021) z dwoma
coverami: "Sisters of the Moon" (Fleetwood
Mac) i "Die Young" (Black Sabbath). W marcu
2020 roku mieliśmy dwu i pół tygodniową sesję
"Feed the Fire". Dalej już poszło szybko.
Nie rozumiem. Skoro Arthur dołączył na początku
lata 2019, to dlaczego nie graliście w
tym roku żadnych koncertów z jego udziałem?
Chcieliśmy, ale wpierw trzeba było przećwiczyć
cały nasz materiał. Musieliśmy się dotrzeć.
Szykowaliśmy się na koncerty, a jednocześnie
chcieliśmy stworzyć coś nowego, aby
dać publiczności płytę z jego głosem. EP
"Sisters of the Moon" pełniło rolę prezentacji
Trial z Arthurem.
Kiedy zaczęliście dodawać
inicjały (Swe) do nazwy
Trial?
Dawniej. Jeszcze zanim
podpisaliśmy kontrakt z
Metal Blade, przed ukazaniem
się "Motherless".
Oczywiście Trial nie jest
najoryginalniejszą nazwą
zespołu na świecie, zdawaliśmy
sobie sprawę z istnienia
innych Trialów. Chcieliśmy
uniknąć ewentualnego
konfliktu prawnego z
Amerykanami, więc zmieniliśmy
nazwę z Trial na
Trial (Swe).
Jak fani mają krzyczeć na
koncertach? Po prostu
Trial?
Trial. Każdy tak mówi.
Zmiana jest formalna, tylko
w pisowni. Jeśli ktoś zobaczy:
Trial (Swe), to wie, że
chodzi o nas. W artykułach
prasowych jedni piszą o nas
Trial, a inni piszą Trial
(Swe). Nie sądzę, żeby wielu
wymawiało Trial (Swe).
Zastanawiałem się, czy Foto: Tommy Sjöberg
istnieje na świecie jakiś inny
zespół, który dodaje akronim swojego kraju
do nazwy?
Wydaje mi się, że tak, ale nie spotkałem się.
Często widzę na plakatach koncertowych dopisek
kraju do nazwy zespołów do mało wyszukanych
nazwach.
Powiedziałeś o Arthurze, ale na "Feed The
Fire" pojawia się jeszcze inny wokalista, mianowicie
Tomas "Tompa" Lindberg z At The
Gates udziela się w utworze "Snare The
Fowler".
Nasz producent przyjaźni się z "Tompą". Zaraz
po naszej sesji, ci dwaj planowali pracować
nad czymś innym. Z pewnego powodu do tego
nie doszło. Producent zaproponował, że
"Tompa" może nas odwiedzić innego dnia i
zaśpiewać gościnnie na naszym albumie. Chętnie
na to przystaliśmy. Jakiś czas później wybierali
się na metalowy quiz w Gotenburgu.
Producent zaprosił nas, żebyśmy się przyłączyli
po ukończeniu prac tego dnia w studiu.
Pojechaliśmy, po quizie producent przyszedł z
"Tompą" do naszego stołu, zaczęliśmy rozmawiać.
Okazało się, że "Tompa" był podekscytowany
na myśl o nagrywaniu z nami tydzień
później, ponieważ większość jego gościnnych
udziałów zaplanowanych na 2022 rok było
realizowanych w klimacie death metalowym, a
u nas mógł zaśpiewać heavy metal czystym
głosem. Efekt wyszedł super. Przeszedł nasze
najśmielsze oczekiwania. Zajęło mu to dwadzieścia
minut. Pokazałem mu liryki, on rozgrzał
głos, zaśpiewał je za pierwszym podejściem
i gotowe. Wyszło kapitalnie, wręcz perfekcyjnie,
ale on uznał, że chce zaśpiewać jeszcze
lepiej. Mistrz. Tego wieczoru przejechaliśmy
się wraz z nim do Gotenburga. "Tompa"
jest świetnym gościem i jesteśmy mu dozgonnie
wdzięczni.
Co to oznacza, że liryki na "Feed The Fire"
reprezentują Was jako zespół oraz to, za
czym się opowiadacie?
W utworze tytułowym zwracam się do bogini.
Nie określamy, kim ona dokładnie jest. Pozostawiam
to swobodnej interpretacji słuchaczom.
Na pewno jest ogromnie ważna dla
mnie i chcę, by mnie prowadziła przez życie.
Czy pozostałe utwory dotyczą tego samego?
Tak i nie. Do pewnego stopnia są powiązane
tematycznie, chociaż przedstawiają również
inne wątki. Piszę liryki z tej samej, osobistej
perspektywy, ale staram się pozostawiać słuchaczom
swobodę ich interpretacji. W Quadrivium
nawiązuję do konceptu skrzyżowania.
Opowiadam o sprawach i uczuciach, które
czuję i uważam za prawdziwe.
Z których partii gitarowych na "Feed The
Fire" jesteś najbardziej dumny?
"Snare of the Fowler", gdyż posiada powolne
intro, po którym przyśpiesza. Mamy tam te
wiele różnych części i sekcji z udziałem "Tompy".
Bardzo cieszy mnie ów utwór. Poza tym
wskazałbym na dziewięciominutowy utwór
"The Crystal Sea", ponieważ spędziłem mnóstwo
czasu, żeby go napisać.
Czas rozmowy dobiega powoli końca. Na
zakończenie podziel się proszę wspomnieniami
z trasy Trial z RAM i Portrait w 2018
roku. Co najbardziej utkwiło Ci w pamięci?
Nie wiem, które spośród moich wspomnień
powinienem uznać za tajne przez poufne
(śmiech). Postawiłbym na wspólne wykonanie
przez wszystkie trzy zespoły coveru Judas
Priest "Hell Patrol" na ostatnim gigu w Hamburgu.
Sam O'Black
TRIAL 113
HMP: Cześć. Jakiś czas temu rozmawiałem
z Antonem Frick Kallminem, perkusistą Hot
Breath (HMP 79, str. 105). Tamten zespół
również osadzony jest w Gothenburgu i gra
podobną do Waszej retro - hard rockową muzykę.
Słyszałeś coś o nich?
Arnau Diaz: Cześć. Jasne, że ich znam. Widzieliśmy
się dziesięć dni temu. Uważam jednak,
że gramy nieco inną muzykę. Nasza bywa
równie bezpośrednia, wesoła i rock'n'rollowa
w kawałkach typu "On Time", ale oba zespoły
zapuszczają się również w odmienne,
eksperymentalne rejony.
Widziałem gdzieś opinię, że Wasz drugi album
"Peace And Conflict" brzmi mniej
Na zmianę pociągiem i autobusem
Nowy album retro - hard rockowego zespołu The Riven pt. "Peace And
Conflict" to kawał energetycznego i poruszającego hard rocka. Wywarł na mnie
tak pozytywne wrażenie, że po przeprowadzeniu wywiadu z gitarzystą Arnau Diaz
napisałem list do wokalistki Tothy Ekebergh z prośbą o dodatkowe uzupełnienie
tematu. Poniżej możecie więc zapoznać się z dwoma wywiadami - jeden udzielony
przez Skype, drugi korespondencyjnie.
korzystaliśmy. Spędziliśmy tam dwa trzy tygodnie
ciągiem, podczas których zarejestrowaliśmy
cały album, świetnie się przy tym bawiąc.
Jaka atmosfera tam panowała?
To odizolowane miejsce. Nikogo tam nie spotkaliśmy.
W pełni skoncentrowaliśmy się na
muzyce. Po kilku dniach wydawało nam się, że
oszalejemy, ale nic takiego się nie stało i dziś
miło wspominam tą sesję.
Skład The Riven uległ ostatnio zmianie,
więc mieliście znakomitą okazję, żeby się
zgrać.
Szczególnie, że wcześniej nie spędziliśmy zbyt
wiele czasu z nowym gitarzystą Joakimem
tym brać pod uwagę konieczność dobrego
współbrzmienia z basistą Maxem Ternebringiem.
Pojawiał się dylemat, czy mogę od niego
odbiegać, a może raczej powinienem go uzupełniać
jak w Thin Lizzy. Obecnie znacznie
fajniej mi się gra.
Czy to przypadek, że wspomniałeś akurat o
Thin Lizzy?
Nie, to nasza kluczowa inspiracja.
Jest w Waszym składzie ktoś o imieniu
Olof? Bo HMP z nim rozmawiało (HMP 73,
str. 106) przy okazji premiery Waszej pierwszej
płyty i on wtedy wskazał na The Rolling
Stones jako na Twój ulubiony zespół.
Olof Axegärd to nasz ex - perkusista. To
prawda, że mój ulubiony zespół nazywa się
The Rolling Stones. Od nich zaczęła się cała
moja przygoda z rock'n'roll-em. Miałem jakieś
trzynaście lat, gdy ktoś wykonał "(I Can't Get
No) Satisfaction" (1965) w konkursie telewizyjnym.
Uznałem, że to najfajniejsza rzecz
pod słońcem. Mieszkam w Szwecji, ale pochodzę
z Hiszpanii, a tam rock cieszy się mniejszą
popularnością, dlatego nie było mi dane usłyszeć
wcześniej niczego podobnego do Stonesów.
Poszukałem więcej ich utworów, do tego
znajomi w szkole pokazali mi AC/DC, Iron
Maiden i wkręciłem się na całego.
bezpośrednio od debiutanckiego (2019).
Coś w tym jest, dlatego że "Peace And Conflict"
został naznaczony szerszą paletą barw.
Co to oznacza?
Że niektóre utwory na tym wydawnictwie nadają
się do headbanginu, a inne są akustyczne
bądź bardziej klimatyczne.
Czyli mają urozmaicone brzmienie i dynamikę.
Opowiedz mi proszę o miejscu, w którym
nagrywaliście "Peace And Conflict".
Wybraliśmy się do chatki w środku lasu na południu
Szwecji. Należący ona do rodziny naszej
wokalistki Totty Ekebergh i została wybudowana
około 1940 roku. Nadaje się do zamieszkania,
ale zdemeblowaliśmy ją i wstawiliśmy
w środku nasze instrumenty. Posiadam
sprzęt do produkcji muzyki, więc z niego
Foto: The Riven
Sandegardem. Perkusista Jussi Kalla nagrywał
z nami debiut, ale on też jest stosunkowo
nowym członkiem zespołu, ponieważ nigdy
nie byliśmy razem na żadnej trasie koncertowej.
Cieszę się, że mogliśmy się lepiej poznać.
Czy czujesz, że obecny skład The Riven jest
idealny?
Uważam, że nowi muzycy znacząco przyczynili
się do rozwoju kapeli i wnieśli nasze brzmienie
na nowy poziom.
Co konkretnie Joakim wniósł w The Riven?
Wzbogacił nasze brzmienie. Wcześniej tylko
ja grałem na gitarze, więc teraz łatwiej będzie
nam wiernie prezentować cały materiał na
żywo. Do tej pory musiałem decydować, które
partie wybrzmią na koncertach, a które można
usłyszeć tylko na płycie. Potrzebowałem przy
Chciałeś stać się takim, jakimi byli Twoi
idole?
Dokładnie (śmiech).
Jak często zdarza się, że macie z Joakimem
różne pomysły lub poglądy w tej samej kwestii?
Bywa, że wymyślamy różne riffy na potrzeby
tego samego fragmentu. Zabawne, że czasami
oba rozwiązania udaje nam się pomyślnie wykorzystać.
Czasami uzupełniamy się wzajemnie.
To świetnie, gdy mamy więcej niż jedną
opinię. Pomaga nam to rozwijać kompozycje.
Występuje między Wami lekkie napięcie
twórcze?
Tak, napięcie i poczucie konkurowania. Mówię
mu: "hej, zagrałeś świetne solo, teraz moja kolej!
Pokażę Ci jeszcze lepszą solówkę" (śmiech).
Warto otwarcie o wszystkim rozmawiać.
Zawsze to robimy. Upewniamy się, że wszyscy
dobrze czują się z każdym aspektem The Riven.
Nic nie ukrywamy przed sobą. W przeciwnym
razie mogłoby się okazać, że jest już za
późno, by coś mniej fajnego odkręcić.
Zespół The Riven powstał właśnie za sprawą
otwartej rozmowy w barze, gdy studiowaliście
w Anglii. Jak to wspominasz?
114
THE RIVEN
Zgadza się, z tym, że i tak podczas studiów
spędzałem sporo czasu z Tottą i z Olofem,
razem uczyliśmy się, a w pewnym okresie dzieliłem
z Tottą mieszkanie. W końcu wpadliśmy
na pomysł, że musimy założyć wspólny
zespół, ponieważ lubimy taką samą muzykę.
Co dokładnie studiowałeś?
Grę na gitarze. Poznawałem rozmaite style
muzyki popularnej, kształciłem warsztat, wkuwałem
całą rozbudowaną teorię, tego typu rzeczy.
Zajmowaliśmy się metalem i rockiem, ale
również funkiem, popem, czy nawet jazzem.
Pamiętam, jak wykonywaliśmy covery Metalliki.
Było głośno i ciekawie.
Przed zapoznaniem się z "Peace And Conflict"
spodziewałem się usłyszeć oznaki akademickiego
zacięcia. Tymczasem wcale ten
Wasz rock nie jest taki gładki. Wydaje się, że
stawiacie raczej na rozrywkę niż dążycie do
wysublimowanej perfekcji.
Nagrywając staramy się uchwycić żywe brzmienie
całego zespołu grającego wspólnie. Do
każdego utworu podeszliśmy więc tylko dwa
lub trzy razy, a później wybraliśmy najlepsze
wersje. Wystarczało nam, że brzmi wystarczająco
dobrze, nie zamęczaliśmy się ani nie
przeprodukowaliśmy niczego. Oczywiście ktoś
może zauważyć, że jakiś fragment nie jest idealnie
wykonany, ale świadomie chcieliśmy nadać
płycie trochę surowego charakteru. Chcemy,
żeby "Peace And Conflict" zabierał słuchaczy
w podróż do naszej salki prób.
Uchwyciliście tym samym na nagraniach
Waszą autentyczną energię.
I o to chodzi.
Przyznaj się - łamaliście reguły przekazywane
Wam przez wykładowców?
Owszem, łamaliśmy. Oni najchętniej wypolerowaliby
nasz dźwięk, a nie czują, jak ogromny
entuzjazm nas roznosi i jak bardzo jesteśmy
podekscytowali nagrywaniem. W niektórych
utworach niespodziewanie zmieniamy
tempo lub kombinujemy w jakiś inny sposób.
Mamy nadzieję, że nasze nastawienie udzieli
się słuchaczom.
Foto: The Riven
Foto: The Riven
Totta też ma w głosie mnóstwo rock'n'rollowego
szaleństwa.
Jak najbardziej. Każdy z nas przekazuje poprzez
dźwięk emocje, a niekoniecznie to, czego
nauczyliśmy się podczas studiów.
A jakie jest Twoje obecne nastawienie do debiutu
The Riven? Nadal jest równie aktualny,
czy przeszedł do historii jako efekt okoliczności,
w jakich powstawał?
Odpowiem w następujący sposób. Podczas
trasy promującej "Peace And Conflict" będziemy
wykonywać wiele kawałków z debiutanckiej
płyty. Oczywiście, zabrzmią inaczej
niż na naszych wcześniejszych koncertach, ale
pozostają one ogromną częścią naszej tożsamości.
Drugi album stanowi ewolucję pierwszego,
ale z obu jesteśmy w pełni zadowoleni.
Jak bardzo zmieniłeś się na przestrzeni ostatnich
trzech lat?
Zmieniłem się na wielu płaszczyznach. Słucham
innej muzyki niż dawniej, bo wciąż poznaję
nowe kapele. Doskonalę techniczne umiejętności
gry na gitarze, spędzając mnóstwo
czasu na próbach.
Wspomniałeś o zapuszczaniu się w eksperymentalne
rejony. Niektóre utwory The Riven
cechuje nostalgiczna atmosfera. Wydaje mi
się jednak, że staracie się utrzymać odpowiedni
balans pomiędzy eksperymentowaniem
a old schoolowym rock'n'roll-em.
To zupełnie tak, jak w muzyce, którą sami lubimy
słuchać. Ikony rock'n'roll-a też nagrywały
trochę atmosferycznego materiału, czy
wręcz psychodelicznego. Nasłuchaliśmy się w
Londynie stoner rocka, który jest częścią naszej
wrażliwości, i który uwzględniamy na naszych
nagraniach.
Znalazło się miejsce także na hiszpański
akustyczny folk w "La Puerta del Tiempo".
Jaką rolę pełni on w samym śroku "Peace
And Conflict"?
Wprowadza w nastrój "Sorceress of the Sky".
Zauważyliśmy, że jego minorowa harmonia
ma coś wspólnego z flamenco. W wolnym czasie
pograliśmy trochę flamenco i stwierdziliśmy,
że fajnie byłoby dodać instrumentalną introdukcję
w postaci "La Puerta del Tiempo".
Rozumiem, że w ten sposób rozpoczynacie
drugą stronę wersji winylowej?
Myślę, że tym sposobem kończymy pierwszą
stronę. Pozwól mi sprawdzić. Mam tu swój
egzemplarz. O, widzę, że to ostatni kawałek
pierwszej strony (Arnau pokazuje obie strony
okładki - przyp. red.).
A zatem "La Puerta del Tiempo" pełni funkcję
bridge'u pomiędzy stronami winylu.
THE RIVEN 115
Foto: The Riven
"La Puerta del Tiempo" jest przedostatnia, a
"Sorceress of the Sky" ostatnia.
Zauważyłem, że sporo solówek wywijacie w
numerze "The Taker", ale z jakiegoś powodu
zeszły one na drugi plan, podczas gdy na
przodzie Totta zawodzi "a-a-a-o-o-o".
Pierwsze solo w "The Taker" gra Joakim, drugie
solo gramy wspólnie w harmonii, a dopiero
później pojawia się to solo na drugim planie, o
którym mówisz. Uznaliśmy, że urozmaicimy
dynamikę i umieścimy wokal na przodzie. Po
pewnym czasie Totta milknie i solówka znów
zajmuje centralne miejsce. Ten zabieg można
uznać za swoisty gitarowo - wokalny pojedynek.
Wyszło lepiej niż gdybyśmy dali tam np.
pięciominutową solówkę.
Długo się nad tym namyślaliście?
Przetestowaliśmy kilka wariantów na etapie
miksu, ale szybko podjęliśmy decyzję.
Zazwyczaj, gdy zespoły grają solówkę, to
grają solówkę. Zamieszaliście w tej aranżacji
trochę bardziej, niż zwykł mieszać The Rolling
Stones.
Zachęcamy, żeby słuchacze wsłuchiwali się w
naszą muzykę z uwagą. Możliwe, że ktoś za
pierwszym razem odkryje tam tylko głos Totty,
a dopiero przy ponownym odsłuchu zauważy,
jak wiele dzieje się w tle.
Na końcu mamy wspaniałą kompozycję
"Death". Jej wersy brzmią poetycko i przynajmniej
w części są recytowane zamiast śpiewane.
Kłania się tu Patti Smith.
Zdecydowanie rozumiem wskazane podobieństwo.
Totta pozwoliła sobie przemówić w
"Death", a Patti Smith jest w tym dobra. Bardzo
dawno temu napisaliśmy fragment po wejściu
basu, z tymi wszystkimi recytacjami i solówkami.
Joakim wymyślił riff rozpoczynający
utwór, ale obie części funkcjonowały oddzielnie.
Dopiero później uzgodniliśmy ich tonacje
i połączyliśmy je ze sobą.
Starszy fragment "Death" kompletnie zmienił
się od momentu powstania, czy słyszymy
jego pierwotną wersję?
Trochę się zmieniał, a ostateczny kształt przybrał
po połączeniu obu części.
W notce prasowej zachęcacie wszystkich do
samodzielnego odnalezienia odpowiedzi na
pytanie, kto na końcu umiera. Nie udało mi
się znaleźć w tekście konkretnego imienia i
nazwiska, ale Ernest Hemingway przestrzega,
by nie pytać, komu bije dzwon, gdyż za
każdym razem bije on wszystkim. Na szczęście
wszyscy nadal żyjemy. Jak wyglądają
Wasze plany na przyszłość?
W przyszłym tygodniu zagramy dwa koncerty
w Szwecji. Podczas imprezy z okazji premiery
zaprezentujemy cały album "Peace And Conflict"
od początku do końca. Następnie wybierzemy
się w trasę po Europie. Będziemy promować
nowe LP, ale też zagramy starsze kawałki.
W 2022 roku też już sobie pokoncertowaliście:
w Hiszpanii, Szwajcarii, Niemczech, Austrii,
Belgii, Holandii i w Danii. Jak było?
W marcu 2022 odbyliśmy trasę z innym szwedzkim
zespołem o nazwie Dead Lord. Było
super, zwłaszcza że to nasi przyjaciele ze
Sztokholmu. Kupiliśmy van do przewozu całego
sprzętu włącznie z perkusją od ich wokalisty
(Hakim Krim). Na środku francuskiej
autostrady nasz dwudziestoletni Volvo odmówił
posłuszeństwa. Coś złego stało się z dźwignią
zmiany biegów. Musieliśmy zadzwonić do
mechanika oraz po serwis żeby nas stamtąd
zgarnął. Wyjechaliśmy z Francji publiczną koleją,
pozostawiając samochód za sobą. Odtąd
wszędzie dojeżdżaliśmy zwykłymi busami lub
pociągami. Nigdy tego nie zapomnimy.
To spore wyzwanie ze względu na konieczność
przewozu instrumentów.
Na szczęście ekipa Dead Lord pomogła nam z
najcięższymi rzeczami, a my musieliśmy tylko
tachać podręczne walizy.
Każdy człowiek napotyka wyzwania, gdy
sporo podróżuje.
Zrobiliśmy niezliczoną liczbę kilometrów. No
zdarza się. A później jeszcze koncertowaliśmy
w Hiszpanii oraz w Szwecji.
W przyszłym roku znów udacie się w drogę.
Planujemy zrobić to nowym samochodem.
Sam O'Black
Foto: The Riven
116
THE RIVEN
HMP: Założyliście The Riven podczas studiowania
muzyki na Uniwersytecie w Londynie.
Jednak słuchając Wasz nowy album
"Peace And Conflict" odnoszę wrażenie, że
brzmi on raczej spontanicznie i surowo, niż
kunsztownie. Jakie zasady nauczane na Uniwersytecie
świadomie złamaliście, aby osiągnąć
taki efekt?
Totta Ekebergh: Uniwersytet w Londynie nie
zajmował się wyłącznie heavy metalem, uczono
nas różnych gatunków. Niemniej, była ważna
rzecz na uczelni, by starać się zabrzmieć
tak "idealnie", jak to tylko możliwe. Nam w
The Riven chodzi o przekazywanie uczuć.
Uwielbiamy grać razem i zawsze łapiemy się
na tym, że działamy impulsywnie. Kiedy piszemy
razem muzykę, na początku luźno jammujemy,
a właściwą strukturę dodajemy dopiero
później, kiedy zaczynamy myśleć o
utworze jako o całości.
Czy inspirowałaś się Patti Smith w najbardziej
poetyckich częściach utworu
"Death"? Jakie podobieństwa dostrzegasz
między swoją i Patti Smith postawą? W których
punktach nie zgadzasz się z poglądami
Patti Smith na temat sztuki i rozrywki?
Przepraszam, jeśli robię dziurę w Twojej teorii,
ale nigdy nie byłam fanką Patti Smith. Uwielbiam
takie klasyki jak "Gloria" (1975) i "Because
The Night" (1978), ale obawiam się, że
na tym moja znajomość się kończy. Wiem jednak,
że jest bardzo wpływową osobą i że
wielu ludzi ją uwielbia, więc jeśli brzmię jak
ona, to chyba jest to pozytywny zbieg okoliczności.
Jeśli chodzi o poetycką, mówioną
część "Death", to ten fragment tekstu znalazłam
w notesie, który zawsze noszę przy sobie.
Lubię pisać to, co mam w głowie, zwłaszcza
kiedy jestem poza domem. Jak już mówiłam,
nie znam poglądów Patti Smith na sztukę ani
jej postawy, ale być może istnieją podobieństwa,
których jeszcze nie odkryłam.
Ostatnio graliście trasę z Dead Lord. Pewnego
dnia zepsuł się Wasz van i dokończyliście
trasę, podróżując publicznymi środkami
transportu. Jak poradziliście sobie z
tym wyzwaniem? Czy było to dla Was stresujące?
(śmiech) Rzeczywiście nasz samochód, "Car
Morrison", zepsuł się w okolicy Nantes we
Francji. Mieliśmy jeszcze przed sobą podróż
do Hiszpanii, z powrotem do Francji i ostatecznie
do Szwajcarii. Na początku czuliśmy, że
to będzie niemożliwe, ale jesteśmy wesołą ekipą,
która ciężko pracuje, więc w końcu nie wyszło
tak źle! Na zmianę rezerwowaliśmy pociągi
lub autobusy. Udało nam się zrealizować
trasę bez pominięcia ani jednej daty. Okazało
się to nawet przyjemne, że nikt nie musiał prowadzić
(śmiech).
Jak to wygląda z Twojej perspektywy, czy
istnieje coś takiego jak Nowa Fala Szwedzkiego
Vintage Rocka?
(śmiech) Chyba można tak powiedzieć. Istnieje
masa świetnych zespołów ze Szwecji, jak
Svartanatt, Night, The Drippers, Hällas,
Dead Lord, Hot Breath i wiele, wiele innych!
Dla mnie to wygląda jak fala!
Zaliczacie The Riven do tej fali?
I tak i nie... Myślę, że dotyczy to wszystkich
zespołów. Wszystkie mają wspólne elementy,
zwłaszcza, że cały dzisiejszy rock jest w pewnym
sensie vintage, czyż nie? Nie mamy jednak
w sobie tego garażowego
elementu, który
znajduję w wielu innych
szwedzkich zespołach.
Uwielbiam ten
element, ale nasza muzyka
po prostu nie wychodzi
w taki sposób.
Myślę, że to my prowadzimy
muzykę, którą
tworzymy, ale muzyka
również prowadzi
nas na swój sposób.
Zmieniając jeden czynnik,
wszystko mogłoby
się zmienić.
Okładka "Peace And
Conflict" ciekawie wykorzystuje
pustą przestrzeń,
a niektóre elementy
grafiki są prawie
symetryczne lub
prawie antysymetryczne.
Wasza muzyka
również operuje kontrastami.
Jak mamy rozumieć
tytuł "Peace
And Conflict"? Jako
podsumowanie tylko
dynamiki albumu, czy
również jako Twoich Foto: The Riven
osobistych obserwacji
świata?
Tytuł "Peace & Conflict" odzwierciedla wiele
rzeczy. Zarówno pokój i konflikt, który masz
w sobie i z innymi ludźmi wokół ciebie, jak i
kontrasty muzyczne. Życie jest tak naprawdę
długą batalią toczącą się między pokojem a
konfliktem. Praca nad płytą pozwoliła mi na
odzwierciedlenie różnych aspektów mojego
życia i żywię nadzieję, że album pomoże słuchaczom
przechodzić przez różne wyzwania w
życiu.
Niektórzy muzycy mówią w wywiadach, że
nie lubią nadmiernego rozmyślania o swojej
twórczości. Czy jednak w grafice "Peace
And Conflict" świadomie wykorzystaliście
formalne zasady estetyki piękna?
Cóż, pracujemy z fantastycznym grafikiem o
imieniu Maarten Donders przy wszystkich
naszych okładkach i niektórych projektach
Foto: The Riven
koszulek. Zazwyczaj dajemy mu jakiś pomysł
na to, w jakim kierunku chcemy iść, ale on ma
tendencję do znajdowania inspiracji w naszych
utworach. Nie spieramy się z nim zbytnio,
ponieważ jesteśmy zadowoleni z jego pracy i
podoba nam się, że istnieje jakiś fajny element
The Riven, którego tak naprawdę nie kontrolujemy.
Wnosi on świeży i interesujący wymiar
w nasz zespół.
Czy pracujecie już nad trzecim albumem The
Riven?
Powinniśmy, ale nie robimy tego (śmiech). W
tej chwili jesteśmy w trakcie organizowania
wiosennych tras koncertowych. Mamy już jednak
kilka nowych pomysłów.
Sam O'Black
THE RIVEN 117
HMP: Pamiętam z dzieciństwa jaką sensacją
były wysłanie 45 lat temu w kosmos pozłacanych
12" płyt z informacjami i muzyką dla
pozaziemskich cywilizacji. Taki news w
PRL-u to faktycznie był kosmos, bo jeszcze
pod koniec następnej dekady pisano u nas w
fachowych publikacjach o cyfrowych płytofonach,
to jest o odtwarzaczach CD. A tu
proszę, wchodzę na stronę Hypnosaur i dowiaduję
się, że jest rok 13 993 311, po czym
zauważam, że wasz debiutancki album
"Doomsday" w wersji fizycznej ukazał się
Nie tylko jurrasic punk
Debiutancki album warszawskiego Hypnosaura ucieszy wszystkich zwolenników
konkretnego rocka w nieszablonowym ujęciu. Do tego "Doomsday" wymyka
się jednoznacznym ocenom, mamy bowiem na tej płycie i hard rocka, i glam
czy wręcz punk, ale też momenty iście progresywne czy psychodeliczne. Wszystko
to łączy się jednak w dopracowaną i wyjątkowo spójną, chociaż przy tym różnorodną,
całość. Dzieje się tak dlatego, że jak zauważa Bartosz Kulczycki, siłą Hypnosaura
jest to, że nie próbuje brzmieć jak jakikolwiek inny zespół.
będącą uosobieniem niesamowitej nowoczesności,
płytą CD? Dla was jako słuchaczy
czy generalnie w waszym środowisku, to już
przeżytek, jakiś zabytek z lamusa bez większego
znaczenia? Nie macie odtwarzaczy,
nie kolekcjonujecie srebrnych krążków, liczy
się tylko streaming i winyl?
Marcin Jastrzębski: Jak wspomniałem wcześniej,
ja osobiście przerzuciłem się w 100% na
streaming i winyle, CD mam z dawnych lat
pewnie ok. 600-700 szt. i nie mam zamiaru się
ich pozbywać, ale jednocześnie uważam, że ich
właśnie wersji?
Marcin Jastrzębski: Kaset akurat nigdy nie
lubiłem. Pamiętam jeszcze w dzieciństwie tę
walkę z rwącą się taśmą, przewijaniem ołówkiem
(co dla obecnych pokoleń jest memem)
czy walkmany, które nie miały funkcji przewijania
do tyłu (tylko fast forward). Do dziś tego
nie pojmuję - żeby posłuchać numeru dwa
razy, trzeba było przewinąć całość do przodu,
do końca. Chwilowa moda na kasety jest więc
dla mnie zupełnie niezrozumiała.
Bartosz Kulczycki: To ja tak traumatycznych
wspomnień z kasetami nie mam. Mam do nich
duży sentyment, do zgrywania albumów z CD
na kasety żeby móc słuchać na walkmanie, do
tworzenia składanek, a moje walkmany przewijały
też wstecz. Raz w życiu mi się taśma
wkręciła w magnetofon, ale miałem 8 lat i to
była kaseta Liroya - podejrzewam, że to mogło
być celowe działanie moich rodziców. Ale
czas kaset zdecydowanie minął.
Marcin Jastrzębski: Co do masteringu, tak -
Haldor Grunberg, który miksował i przygotowywał
cały materiał przygotował osobne
wersje - digital, winyl i pod ewentualne nagranie
CD. Jesteśmy zresztą najbardziej zadowoleni
z brzmienia winyla i uważamy, że w tej
wersji "Doomsday" brzmi najlepiej.
W sumie mając taką okładkę spod ręki Rafała
Wechterowicza też by mi zależało na
czymś takim jak duży, 12" format okładki,
pominąwszy już wszelkie inne, czysto muzyczne
okoliczności - jak doszło do waszej
współpracy?
Marcin Jastrzębski: Tak jak mówisz, to też
kolejny argument przemawiający za winylem.
Pierwsze prace Rafała, jakie widziałem to
wzory na koszulki i grafiki na płyty już w sumie
legendarnego Elvis Deluxe, którym zajmowałem
się też jako manager. Potem śledziłem
jego profil Too Many Skulls i z niekłamanym
podziwem widziałem, jak rozpycha się
w świecie - nagle gość, który narysował coś dla
moich kolegów, robi koszulki dla takich zespołów,
jak Anthrax, Ghost, Mastodon - i to
regularnie. Kiedy oficjalnie odpalaliśmy zespół
i potrzebowaliśmy grafiki i logotypu skontaktowałem
się z nim i okazało się, że pracuje
nam się świetnie. Narysował naszego pierwszego
dinozaura, który pojawił się w sieci i
na koszulkach, a teraz też okładkę "Doomsday"
i myślę, że stał się naszym nadwornym
panem od dinusiów. Co bardzo miłe - sam powiedział,
że ma już trochę dość rysowania tylko
czaszek i rysowanie dziwnych gadów sprawia
mu dużą frajdę.
tylko na winylu - lepszego nośnika, szczególnie
dla takiej muzyki, nigdy nie wymyślono,
stąd ten wybór, mimo upływu aż tylu lat?
(śmiech)
Marcin Jastrzębski: Chyba nie jest tajemnicą,
że winyle wróciły i od paru lat sprzedają się
lepiej niż CD. Ja sam od paru lat przerzuciłem
się wyłącznie na nie, bo są duże, bardziej efektowne,
a w wielu przypadkach (zwłaszcza starych
nagrań) też dużo lepiej brzmią. Patrząc
na trendy stwierdziliśmy, że i tak znaczna większość
słuchaczy zostanie przy streamingach,
a winyl jest jednak fajną, kolekcjonerską rzeczą.
A CD w razie wielkiego zainteresowania
zawsze możemy dorobić - szybciej i taniej niż
LP.
Co więc z poczciwą, jeszcze nie tak dawno
Foto: Hypnosaur
czas minął.
Bartosz Kulczycki: Niektóre serwisy streamingowe
oferują jakość CD, a i mało kto słyszy
różnicę między CD a dobrym MP3. Mam
wrażenie, że dzisiaj z CD jest tak samo jak
odbiornikami FM - potrzebujesz ich tylko jeśli
masz samochód bez możliwości podpięcia telefonu.
A winyl ma swoje zalety, których cyfrowe
twory nie zrekompensują.
Kaseta również nie wchodziła w grę, zależało
wam na tym klasycznym, szlachetnym nośniku,
uparliście się i jest? Dodam przy okazji,
że wielokrotnie miałem do czynienia z czarnymi
płytami brzmiącymi bardzo sterylnie,
niczym CD, ale "Doomsday" daje radę - domyślam
się, że pewnie z tej racji, iż mastering
materiału, etc., od razu robiliście z myślą o tej
Wracając zaś do waszej historii o alternatywnych
rzeczywistościach i czterech prorokach:
nawet grając najciekawszą muzykę
trzeba mieć coś więcej, co zaciekawi słuchaczy,
sprawi, że sprawdzą akurat wasz, jeden
z niezliczonych, zespół?
Bartosz Kulczycki: Chciałbym wierzyć, że
najciekawsza muzyka się obroni, ale znam
trochę zespółów, które uważam za potwornie
niedocenione. Ale czy to kwestia tego, że nie
mieli tego "czegoś więcej"? Wydaje mi się, że
jednak zabrakło im dobrego marketingu. To
dość przykre.
Marcin Jastrzębski: Ja mam wrażenie, że
trzeba mieć albo szczęście, albo nieograniczony
budżet. My póki co mamy na razie trochę
tego pierwszego i trafiamy na fajnych i życzliwych
ludzi, którzy pomagają nam pchać różne
sprawy do przodu.
118
HYPNOSAUR
Zanim na dobre przyjął się termin heavy metal
do określenia zespołów z nurtu ciężkiej
muzyki używano też innego, poza powszechnie
znanym hard rockiem, to jest heavy rock.
Myślę, że jest on na tyle pojemny i zarazem
uniwersalny, że świetnie pasuje również do
Hypnosaur?
Marcin Jastrzębski: Ja nie mam pojęcia, co
gramy i dlatego wymyśliliśmy, że to jest "jurrasic
punk". Ludzie po przesłuchaniu płyty podają
dosłownie dziesiątki skojarzeń z różnych
światów: Hellacopters, Ghost, Offspring,
Turbowolf, Spiritual Beggars, lata 70., psychodelię.
Wszystkie są OK i nie mamy z tym
żadnego problemu. A ja teraz mogę wejść cały
na biało i powiedzieć, że jeden z numerów jest
bezpośrednio zainspirowany kawałkiem Darii
Zawiałow. (śmiech)
Bartosz Kulczycki: Ja zawsze lubię pytać innych
co uważają, że gramy. Odpowiedzi często
są zróżnicowane, jako Hypnosaur jesteśmy
heavy metalem, hard rockiem, glam rockiem,
stonerem, bluesem i psychodelicznym
punkiem jednocześnie. Ja sam nigdy nie piszę
muzyki pod dany gatunek i nie pakuję się sam
do żadnej szufladki, a z ciekawością obserwuję,
do której wrzucą mnie inni.
Jednak już na wysokości pierwszego wydawnictwa
"Illusion" trudno było was zaszufladować
- przede wszystkim nie pasowaliście
do nurtu, wciąż modnego, retro rocka, którego
przedstawiciele prześcigali się, i nierzadko
nadal to czynią, w tym, kto z nich zagra
jeszcze bardziej klasycznie od zespołów z
lat 60./70., nie wnosząc jednak do swojej muzyki
niczego własnego i do tego szczerego.
Uznaliście, że takie podejście jest do niczego,
bo w końcu w muzyce rockowej od szóstej
dekady wydarzyło się zbyt wiele, żeby o tym
nie pamiętać i z tego nie czerpać?
Marcin Jastrzębski: Właśnie chyba całą siłą
tych numerów jest to, że niczego nie uznawaliśmy
i nie zakładaliśmy. Po prostu robimy numery
do momentu, aż wszystkim się podobają.
Wydaje mi się, że to wspomniany już Ghost
od płyty "Meliora" zmienił na współczesnej
scenie metalowej postrzeganie takich zabiegów
jak łączenie nader różnorodnych wpływów,
grając niezwykle eklektycznie, a do tego
efektownie i przebojowo, co równie mocno
kręciło fanów melodyjnego metalu czy rocka,
jak też popu - ich podejście było dla was pewnego
rodzaju wzorem, utwierdziło w przekonaniu,
że nie ma się co ograniczać?
Marcin Jastrzębski: Mnie w Ghoście podoba
się przede wszystkim to, że to są piosenki.
Trochę taka mroczna ABBA - ale nadal przebojowa
i bez zadęcia. Nie znoszę rozwleczonych,
konceptualnych, 10-minutowych utworów,
w których mamy 7 zmian tempa, 10 tonacji,
a na koniec słuchacz ziewa i nie pamięta,
czym to się zaczęło. Tak jak mówiłem, kiedy
robiliśmy kolejne piosenki - po prostu to się
działo. Nie było żadnego planu, założeń, targetów
i dedlajnów. Czasem przez pół roku nie
powstało nic nowego, a czasem z każdej kolejnej
próby wychodziliśmy z gotowym szkicem
nowego kawałka. Ten brak presji chyba był
kluczowy i dalej planujemy tak działać.
Bartosz Kulczycki: Mam wrażenie, że łączenie
wpływów i przebojowość to ogólnie cecha
współczesnej skandynawskiej sceny rockowej,
a Ghostowi udało się przebić do światowego
mainstreamu. Dużo słucham współczesnego
szwedzkiego i norweskiego rocka i pewnie słychać
to też w naszej twórczości. Ale w łączeniu
wpływów na pewno pomaga nam to, że każdy
z nas słucha trochę czego innego i ja na przykład
dobrze znoszę progresywne utwory, których
trzeba przesłuchać co najmniej 10-15 razy
zanim zacznie się rozumieć co się w nich
dzieje.
Od lat jestem wyznawcą tylko jednej teorii,
mianowicie takiej, że muzyka jest dobra lub
zła, a wszelkie etykiety, nazwy czy szufladki
są przydatne tylko pod względem wstępnej
identyfikacji czy osadzenia danego zespołu/
dźwięków w określonym kontekście. Hypnosaur
i "Doomsday" są wręcz podręcznikowym
przykładem tego, że warto szukać, nie zasklepiać
się w jednej stylistyce, czego efektem
jest urozmaicona, bardzo różnorodna
mu-zyka?
Bartosz Kulczycki: Albumy, na których dzieje
się w kółko jedno i to samo, potrafią mnie
szybko znudzić. Zdecydowanie preferuję, gdy
jest raz szybko, raz wolno, raz mrocznie, a raz
skocznie, a jednocześnie wszystko to tworzy
zgrabną całość. Jeśli uważasz, że nam też udało
się to osiągnąć, to bardzo się cieszę.
Na "Doomsday" właściwie nie ma utworów
zbliżonych do siebie stylistycznie, każdy jest
z nieco innej, muzycznej "parafii". Jednocześnie
tworzą jednak dość spójną całość, bo ich
spoiwem jest choćby ciekawe wykorzystanie
klasycznych, klawiszowych brzmień czy osadzenie
na konkretnie brzmiącej sekcji rytmicznej,
co wyklucza przypadkowość, nadaje
poszczególnym kompozycjom jednorodności?
Marcin Jastrzębski: Jeśli uważasz, że
"Doomsday" jest podręcznikowym przykładem
czegokolwiek, to bardzo nam miło
(śmiech). Jak mam być szczery, jeszcze przed
nagraniami nie byłem pewien jak to wszystko
będzie do siebie pasowało. Dopiero w trakcie
miksów poczułem, że całość naprawdę trzyma
się kupy i ma sens jako album. Cieszę się więc
tym bardziej, że ludzie podzielają to odczucie.
Bartosz Kulczycki: Ja nigdy nie miałem wątpliwości,
że może z tego powstać jeden spójny
album, którego atutem będzie różnorodność.
Tytuł płyty zdaje się sugerować doomowe
czy szerzej metalowe konotacje, ale to tylko
jeden z możliwych tropów - nie jest czasem
tak, że któryś z was słucha klasycznego czy
hard rocka, inny bardziej progresywnych czy
nowocześniejszych klimatów, kolejny zaś
czegoś z prostszego, takiego archetypowego
rocka, nawet rock 'n' rolla, a te wszystkie
wpływy i inspiracje składają się na muzykę
Hypnosaur?
Bartosz Kulczycki: Jak słusznie zauważyłeś, i
pewnie bije to też z wcześniejszych odpowiedzi,
jesteśmy czwórką różnych osób i mamy
różne inspiracje. Dodatkowo mam wrażenie,
że całkiem nieźle się uzupełniamy - jeden pilnuje
żeby utwory nie były zbyt proste, drugi
żeby nie były zbyt skomplikowane. Moim zdaniem
siłą Hypnosaura jest to, że nie próbuje
brzmieć jak jakikolwiek inny zespół, a mogłoby
tak być, gdybyśmy całą czwórką wielbili,
dajmy na to, Hellacopters.
Marcin Jastrzębski: Słuchamy kompletnie
różnych rzeczy i może mamy jakieś wspólne
punkty, ale myślę że lista ulubionych 10 zespołów
u każdego z nas byłaby kompletnie
inna. U mnie rozrzut jest ogromny i łatwiej mi
chyba powiedzieć, czego nie słucham: polskiego
hip hopu i disco polo. Bez ściemy, odpaliłem
właśnie aplikację i moja historia na You
Tube z ostatnich paru dni wygląda następująco:
Screamin' Jay Hawkins, Gorillaz, Judas
Priest, Rob Zombie, Dr Dre, Widmoid
(notabene gorąco polecam, jak ktoś nie zna),
The Romantics, Kim Wilde, Arch Enemy,
The Cure. Niech każdy sam wyciągnie sobie
wnioski. (śmiech)
Kto więc przeważa pod sceną na waszych
koncertach? Starsi zwolennicy klasycznego
rocka, młodzi metalowcy czy generalnie zwolennicy
dobrej muzyki?
Marcin Jastrzębski: Na razie to przede
wszystkim znajomi i ich znajomi (śmiech)
Mam nadzieję, że za rok o tej porze spotkamy
się znowu i będziemy mogli udzielić lepszej
odpowiedzi na to pytanie.
Dotarcie do wszystkich potencjalnie zainteresowanych
waszą muzyką, przy tym natłoku
zespołów i muzyki dostępnej w sieci, wydaje
się zadaniem niewykonalnym, a na pewno
bardzo trudnym do zrealizowania. Stąd
dwa, bardzo odmienne single, "Circle" oraz
tytułowy, a do tego promujące "Doomsday"
koncerty?
Marcin Jastrzębski: Właściwie single wybraliśmy
praktycznie od razu po nagraniach i
konsultacjach z kilkoma osobami zaangażowanymi
w produkcję płyty. W naszym odczuciu
oba są na swój sposób dość przebojowe i dobrze
wprowadzają w resztę materiału. Z kolei
koncerty to chyba główny cel grania w zespole
i mamy nadzieję, że w przyszłym roku pogramy
dużo więcej.
Inną metodą jest też próba dotarcia do zorientowanych
rockowo radiosłuchaczy, co w
waszym przypadku również miało już miejsce?
Marcin Jastrzębski: Tak, mieliśmy już kilka
wywiadów w różnych stacjach - od lokalnych
po ogólnopolskie i to zawsze fajne doświadczenie,
a także szansa dotarcia do nowych osób.
Nie ma więc co biadolić na zasadzie "kiedyś
to było, a nakłady płyt to już w ogóle był inny
świat", tylko trzeba robić swoje, bo swoją
szansę na zaistnienie macie tu i teraz, nie w
roku 1980 czy 13 993 311? (śmiech)
Marcin Jastrzębski: Robimy swoje i zobaczymy,
co będzie. Nie mamy wybujałych oczekiwań
i nie zakładamy, że zaraz zaczniemy wyprzedawać
hale i stadiony. Najważniejsze, że
mamy z tego frajdę.
Wojciech Chamryk
HYPNOSAUR 119
początek, zrobiliśmy próbę i okazało się, że
zaskoczyło. Chłopaki po prostu w którymś
momencie stwierdzili, że to koniec poszukiwań
gitarzysty. Zostaję nim ja i gramy dalej.
Chemia między nami
Mam nielichą zagwozdkę z polską sceną rocka progresywnego. Swego czasu
zespołów grających w tym stylu było sporo, nie jestem jednak pewien, czy przekładało
się to na odpowiednio dużą liczbę odbiorców przychodzących na koncerty
czy kupujących płyty. Pewne jest jednak to, że Collage należy do tych kilku nazw,
które warte są odnotowania w annałach gatunku, zaraz obok SBB czy Riverside.
Wydaje się, że w latach 90, kiedy wychodziły klasyczne płyty grupy, zabrakło
jej trochę wiatru w żaglach (może czasy nie były sprzyjające?), ale są szanse, na
zmianę tego stanu rzeczy. Collage powracają z udanym albumem "Over and Out"
i planują trasę koncertową w tym roku. Pojawienie się płyty na piątym miejscu listy
najlepiej sprzedających się albumów w Polsce może być zwiastunem dobrej
passy. Z tej okazji rozmawiamy z Michałem Kirmuciem, od kilku lat grającym w
zespole na gitarze.
HMP: Zanim dołączyłeś do Collage na stałe,
miałeś okazję występować z nimi wcześniej.
Opowiesz jak do tego doszło?
Michał Kirmuć: Jestem z zespołem związany
tak naprawdę od początku lat 90. Poznałem
ich za sprawą Wojtka Szadkowskiego (perkusista
- przyp. red.), którego kiedyś spotkałem
na giełdzie płytowej w Warszawie. Wojtek
zaprosił mnie na próbę, bo powiedziałem,
że jestem fanem i tak dalej. Zdołaliśmy się
wtedy zaprzyjaźnić. W latach 90-tych, tak naprawdę
większość czasu spędzałem w Stodole,
i układaniu materiału na gitarę. Faktycznie tak
wyszło, że przez pierwsze tygodnie graliśmy
sobie w trójkę. Potem dołączył Krzysiek (Palczewski,
basista - red.). Tak to się zaczęło rozwijać
- mniej więcej przez rok graliśmy próby z
założeniem, że szukamy gitarzysty na stałe, bo
wiadomo było, że musi się ktoś pojawić w
miejsce Mirka Gila. Ani nie miałem takich
ambicji, ani też nawet nie planowałem go zastępować.
Nawet przez moment nie przeszło ci wtedy
Co było największym wyzwaniem w przeskoczeniu
na gitarę z perkusji, twojego podstawowego
instrumentu?
Zdarzało mi się grać na gitarze w Strawberry
Fields, (jeden z pobocznych projektów Wojtka
Szadkowskiego - przyp. red.) przy rejestracji
DVD, jednak wykonywałem wtedy partie
rytmiczne. Nigdy nie porwałem się na granie
solówek, a tu nagle musiałem odnaleźć się także
w takiej roli. Było to dla mnie wyzwanie,
musiałem przestawić trochę swoje myślenie o
gitarze. Właściwie to było największym wyzwaniem.
Całe lata dziewięćdziesiąte i początek
obecnego tysiąclecia byłem perkusistą,
ale gitara też mi towarzyszyła - używałem jej
do komponowania i aranżowania. Nie było
więc tak, że dostałem do ręki instrument, na
którym nigdy nie grałem. Musiałem tylko
przestawić sobie w głowie, jak mam tego instrumentu
używać.
Nie ciągnie cię jednak bardziej do perkusji?
Tak, mam z tym problem. Zwłaszcza, że tak
się złożyło, że mój drugi zespół, Red Box (od
kilku lat Michał występuje również w tej brytyjskiej
grupie - przyp. red.), zaproponował mi
zmianę z instrumentów perkusyjnych na gitarę.
Od dłuższego czasu faktycznie nie miałem
okazji grać na perkusji, co trochę mnie boli.
Ale teraz obię sobie dodatkowe pomieszczenie
w studiu, gdzie w końcu rozłożę bębny,
żeby pograć dla samego siebie i nie zapomnieć
jak to się robi.
między innymi na ich próbach. Był taki czas,
że jeździłem z Collage jako techniczny. W roku
1995 miałem z nimi koncert, zastępując
Wojtka Szadkowskiego na perkusji. Zresztą,
grałem z Wojtkiem w kilku innych projektach.
W 2015 roku Mirek Gil (gitarzysta -
przyp. red.) podjął decyzję o odejściu z grupy.
Był to problem również dlatego, że grali próby
w studiu Mirka. Gdy odszedł i zostali bez sali
prób to przyszli do mnie z pytaniem, czy mogą
pograć u mnie w studiu. Wtedy też podjęli decyzję,
że zaczynają pracę nad nową płytą. Na
początku gościłem dwójkę, Mintaya (Piotr
Witkowski, basista - przyp. red.) i Wojtka.
Ponieważ nie mieli żadnego instrumentu harmonicznego,
to stwierdzili, że skoro jestem na
miejscu, to mógłbym pomóc w komponowaniu
Foto: Collage
przez myśl, że to właśnie ty mógłbyś grać z
nimi na stałe?
No właśnie nie. Zwłaszcza, że całe życie byłem
perkusistą. Gitara nigdy nie była moim głównym
instrumentem, dlatego szukaliśmy gitarzysty.
Pojawiło się paru kandydatów, ale jakoś
nie było z nimi chemii. Trudno znaleźć
człowieka, który odnalazł by się w tych dźwiękach.
Zmiana nastąpiła w momencie, gdy Marek
Laskowski z Progresji w 2016 roku zadzwonił
do mnie z pytaniem, czy by nie chcemy
wystąpić na koncercie. Wtedy zwróciłem
się do chłopaków, słuchajcie, jest taka propozycja,
co o tym myślicie? Oni do mnie, że
oczywiście, ale czy zagram stare utwory i partie
Mirka? Odpowiedziałem, że nie wiem, ale
spróbujmy. Wybraliśmy jakieś dwa utwory na
Jak odnalazłeś się w roli kompozytora materiału
dla Collage?
Kiedy zaczynałem z nimi grać próby, w 2015
roku, nie byłem członkiem zespołu, więc byłoby
dziwnie, gdybym brał udział w komponowaniu.
Ale faktycznie, od samego początku
była między nami chemia. Mieliśmy z Wojtkiem
jakiś stary utwór i wzięliśmy go na warsztat.
Wojtek stwierdził. Słuchaj, tam były
fajne rzeczy, może coś z tym zrobimy. Faktycznie,
utwór "A moment, a Feeling" ma fragmenty,
które narodziły się jeszcze zanim zaczęliśmy
pracować nad albumem. Tak więc
wszedłem w tę rolę chyba dość płynnie.
Z tego co wiem, również twoim pomysłem
było zaproszenie dziecięcego chóru do zaśpiewania
fragmentu "What About the Pain".
Tak, dokładnie, to był mój pomysł. Wzięło się
to z kilku rzeczy. Po pierwsze pracuję ze szkolnym
chórem dziecięcym Żaniołki. Część z pojawiających
się na płycie dzieci pochodzi właśnie
z tego chóru. Więc wiedziałem jak one
śpiewają i miałem przywiązanie do tych dźwięków.
Na próbach graliśmy kawałek we fragmentach.
Jak tylko usłyszałem melodię refrenu,
od razu słyszałem w głowie śpiewające
dzieci. Zapytałem Wojtka, co tym sądzi, a ten
się zapalił do tego pomysłu. Nie mieliśmy nawet
gotowego tekstu. Potem powstały słowa o
rozstaniu dorosłych, rozwodzie i ten chór dodał
temu więcej głębi. Przecież dzieci bardzo
cierpią w takich sytuacjach. Same nagrania
zrealizowałem oddzielnie, niezależnie od zespołu.
W sesji wzięła udział również moja córka,
Agnieszka oraz dzieci Bartka (Kossowicza,
wokalisty - przyp. red.)
120
COLLAGE
Z czego jesteś najbardziej zadowolony, jeżeli
chodzi o album "Over and Out"?
Tworzenie go było dla nas bardzo ciężkie,
również z powodów prywatnych. Nie powiem,
odbijało się na pracy. Pod koniec już naprawdę
skakaliśmy sobie do gardeł. Powiem szczerze,
gdy oddaliśmy materiał do wytwórni, to
poczułem wielką ulgę. Myślę, że wielu z nas ją
odczuło. Dobrze, że udało się doprowadzić
album do końca i oddać go w ręce ludzi. Do
ostatniej chwili, nie miałem pewności, czy to
nastąpi. Odbyliśmy więc swoje wewnętrzne
zmagania z tym materiałem. Z osobistego
punktu widzenia, cieszę się, że udało mi się
przekonać chłopaków, aby na płycie pojawiły
się nie tylko typowe dla grupy partie gitary, w
stylu Mirka Gila, ale i syntezatory gitarowe.
Jestem z tego bardzo zadowolony. Niektóre
melodie brzmią jak klawisze, ale to gitara. Cieszę
się, że udało nam się to tak zrealizować.
Oglądałem niedawno fragment koncertu z
radiowej "Trójki" i widziałem, że grasz tam
na gitarze Rolanda z syntezatorem. Chyba
masz zamiłowanie do tego typu sprzętu?
Jestem zwolennikiem tych Rolandów, moje
obie główne gitary to właśnie egzemplarze z
lat 80-tych. Wprawdzie na koncercie w "Trójce"
jeszcze nie używałem brzmień syntezatorowych
tej gitary. Natomiast, mam trochę
zboczenie na temat instrumentów z owej epoki.
Posiadam tego mnóstwo w swoim studiu,
zresztą, nie tylko gitar. Będę starał się używać
ich częściej na koncertach. Myślę, jak to
wszystko połączyć aby działało bez problemów.
Są to stare instrumenty, mają swój wiek
oraz "foszki", nie zawsze funkcjonują tak, jak
powinny. Chciałbym jednak wyjść z całym
tym asortymentem na scenę.
Album pojawił się już na rynku i trafił bardzo
wysoko na listę sprzedaży płyt w Polsce
OLIS. Zaskoczony?
Tak, bardzo. Powiem szczerze, że w ogóle zaskoczyło
nas przyjęcie płyty. Mamy wrażenie,
że udało nam się zrobić coś wartościowego.
Mieliśmy nadzieję, że fani rocka progresywnego
nas docenią, ale fakt, że weszliśmy tak wysoko
na listę OLIS nas zaskoczył, nie będę tego
ukrywał. Absolutnie się tego nie spodziewaliśmy
i nawet nie mieliśmy na to nadziei.
Muzyka progresywna jest raczej niszowa, więc
taki obrót sprawy jest czymś bardzo miłym.
Okazuje się, że sporo jest w tym kraju osób,
które lubią taką muzykę i kupują płyty.
Co w ogóle sądzisz o polskiej scenie rocka
progresywnego? Nie uważasz, że jest na niej
(a przynajmniej było) sporo zespołów, ale o
raczej znikomej rozpoznawalności? Oczywiście
z wyjątkiem Riverside, SBB i was.
Foto: Collage
Koncertów polskich wykonawców tego gatunku
nie odbywa się dużo. Wy też gracie
sporadycznie.
No tak, grywamy dość rzadko. Do tej pory
było tak, że właściwie jeśli się ktoś do nas nie
zgłosił z propozycją koncertu, to sami nic nie
organizowaliśmy. Natomiast teraz ta sytuacja
trochę się zmieniła, ponieważ zajął się nami
Piotr Kozieradzki z Riverside. Mamy zaplanowaną
serię koncertów na przyszły rok. Po
raz pierwszy pojedziemy w normalną, pełną
trasę koncertową. Z night-linerem i tak dalej.
Będziemy funkcjonować w bardziej systematyczny
i uregulowany sposób. Nie mogę doczekać
oczywiście, bo jestem jednak zwierzęciem
scenicznym - najlepiej się na niej czuję. Chociaż
trema jest zawsze przeogromna. Jest to
wyzwanie, bo o ile większość materiału z płyty
już gdzieś graliśmy, to na przykład utworu tytułowego
jeszcze nie. Natomiast jeżeli chodzi
o popularność innych grup, to trudny temat,
tak jak ta muzyka. Riverside są pięknym
przykładem zespołu, któremu się udało. Mam
wielki szacunek do tego, co dokonali. W ramach
anegdoty powiem, że kiedy wydawali
pierwszą płytę, przyszedł do mnie kolega
Adam z ich demówkami, które zachwalał.
Spojrzałem na to i powiedziałem, aby dali sobie
spokój, bo to w ogóle nie ma szans na sukces.
Piękne, ale nie sprzeda się. Mariusz Duda
(wokalista Riverside - przyp. red.) do dziś
wypomina mi to z uśmiechem. No, to tyle,
jeśli chodzi o moje dziennikarstwo muzyczne.
(śmiech)
Skoro wywołujesz ten temat, to faktycznie,
przez lata byłeś redaktorem Tylko Rocka (później
Teraz Rock - przyp. red.). Dlaczego nie
udzielasz się już w ten sposób?
Od czasu, gdy zakończyłem współpracę z miesięcznikiem
to faktycznie, moja praca dziennikarska
zeszła na drugi plan. Ale nadal udzielam
się w radiu. W formie pisanej faktycznie,
raczej sporadycznie.
Czy dołączenie do Collage było powodem
odejścia z redakcji?
Nie, nie, to zupełnie niezależne rzeczy. Mówiąc
wprost, redakcja w pewnym momencie,
po latach współpracy podziękowała mi, co było
dla mnie smutne. Ale rozumiem też, że trudno
jest dzisiaj funkcjonować na rynku prasy
drukowanej. Coraz mniejsza sprzedaż, coraz
mniejsze przychody i trzeba podejmować decyzje
o cięciach. Przykro mi, że dotknęło to
mnie, zwłaszcza, że byłem z tym magazynem
związany przez wiele lat. Moment odejścia był
dla mnie trudny. Dobrze, że w tym czasie wiele
się działo z Collage i Red Box. Mogłem się
skupić na pracy i to pozwoliło mi przetrwać
wszystko na spokojnie.
Wspomniałeś o Red Box, nazwa ta pojawiła
się w rozmowie już wcześniej. Jak ci się
współpracuje z tak rozpoznawalnym zespołem,
z innego kraju i kręgu kulturowego?
Wiesz co, mogę powiedzieć, że są to po prostu
moi przyjaciele. Jest między nami niezwykła
więź. Spędzamy ze sobą sporo czasu. Wszyscy
jesteśmy dla siebie mili, to po prostu grupa
przyjaciół, którzy chcą ze sobą spędzać czas.
Tak jest zarówno w studiu jak i na koncertach.
Simon (Simon Toulson-Clarke, wokal i gitara
- pryp. red.) jest liderem i głównym kompozytorem,
ale za każdym razem pyta mnie co sądzę
na jakiś temat? Jest otwarty na sugestie innych
ludzi, pomimo tego, że ma bardzo sprecyzowaną
wizję zespołu - wie, czego dokładnie
chce. A jednak nie boi się usłyszeć opinii kolegów.
Często spotykamy się też prywatnie.
Ostatnio byliśmy w Anglii z moją córką, robiliśmy
próby a przy okazji spędzaliśmy razem
trochę czasu wolnego. To bardzo przyjacielski
zespół.
Jakie są plany Red Box na przyszły rok?
Na pewno będą jakieś koncerty, już w marcu.
Wystąpimy też w Polsce. Mamy przygotowany
nowy singiel, który myślę, że lada chwila się
ukaże. A co do nowej płyty, to mamy pewien
dylemat, ponieważ nagrywając "Chase the
Setting Sun", tak naprawdę stworzyliśmy materiał
na trzy albumy. Wybraliśmy z tego kilka
kompozycji, które znalazły się na płycie, ale
reszta też jest gotowa i zastanawiamy się jak to
ugryźć? Czy może wydać reedycję płyty z bonusami,
czy może jednak nowy album, do czego
Simona namawiam. Bo to jest naprawdę
świetny materiał, równie dobry jak "Chase the
Setting Sun" i szkoda, żeby leżał gdzieś na
dysku w komputerze u Simona.
Igor Waniurski
COLLAGE 121
Zakrzywianie czasoprzestrzeni
Dyskografia polsko-amerykańskiego projektu Chaos Over Cosmos poszerzyła
się o kolejne wydawnictwo. Album "A Dream If Ever There Was One" zaskoczy
wszystkich, którzy mieli już okazję słyszeć muzykę Rafała Bowmana sygnowaną
tą nazwą: jest ona bowiem cięższa i jeszcze bardziej dopracowana aranżacyjnie,
nie tracąc przy tym dotychczasowych atutów. Tym bardziej zaciekawia
deklaracja lidera, że na jakiś czas zawiesza działalność Chaos Over Cosmos, zamierzając
skupić się na dwóch kolejnych projektach.
HMP: Latem ubiegłego roku wydałeś album
"The Silver Lining Between The Stars" i proszę,
Chaos Over Cosmos ma już na na koncie
kolejny długogrający materiał. Nie potrafisz
przestać komponować, nie rozstajesz się
z gitarą, dlatego na efekty nie trzeba czekać
zbyt długo?
Rafał Bowman: To prawda, dodatkowo na
przestrzeni ostatnich miesięcy działam przy
zupełnie innej muzyce, więc rzeczywiście z gitarą
się nie rozstaję. To też pewna "przewaga"
projektów studyjnych, że czas rozkłada się zupełnie
inaczej - nie koncertujesz, nie grasz
prób, masz więc mnóstwo czasu na tworzenie
i nagrywanie nowej muzyki. Wracając do czasu
z gitarą, teraz ten czas i tak jest nieporównywalnie
mniejszy niż lata temu, kiedy jako
nastolatek ćwiczyłem godzinami te wszystkie
skale i przebiegi z metronomem. Bardzo się
cieszę, że wtedy tyle grałem, bo teraz nie ma
szans, żebym miał wystarczająco dużo cierpliwości
na tak nudne ćwiczenia (śmiech). A to
później jednak procentuje i daje pewne zdolności
motoryczne.
Zapowiadałeś, że kolejny album "będzie to
dość gęsta muzyka" i faktycznie, sporo się w
tych sześciu utworach dzieje, począwszy od
warstwy rytmicznej, skończywszy na partiach
solowych?
Tak, myślę, że tamten opis był dość trafny.
Wiedziałem, o czym mówię, bo w chwili, kiedy
rozmawialiśmy miałem przynajmniej 20%
napisanego materiału, być może nawet więcej.
Miałem też pewien ogólny obraz tego, jak
chciałem, żeby ten album wyglądał. W skrócie:
bez rewolucji, w podobnej stylistyce, ale z
podkręceniem ogólnej ciężkości i pracy perkusji
w stronę blastów, których dotychczas używałem
tylko sporadycznie. Zależało mi na lekkiej
zmianie brzmienia. W warstwie gitarowej
i całej reszcie nie wdrożyłem zbyt wielu zmian.
Wszystkie te założenia, które miałem w głowie
latem ubiegłego roku (niewiarygodne, że
to już tyle czasu!) podczas naszego poprzedniego
wywiadu ostatecznie weszły w życie w
tej nowej muzyce.
Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że mimo
tych wszystkich zakręconych, technicznych
solówek starasz się jednocześnie uciec od
schematu typowego shreddera - to dlatego
kompozycje są tu zwartą całością, bez często
słyszalnego u innych muzyków, podziału:
robiące wrażenie gitarowe popisy plus, mniej
lub bardziej do nich pasująca, reszta?
To miłe i ciekawe spostrzeżenie - ciekawe, bo
jest ono w sporej kontrze do tego, co często
zdarza mi się czytać w recenzjach i słyszeć od
znajomych. I to nie tylko w związku z tą płytą,
a od "The Ultimate Multiverse". Bardzo często
słyszę, że w sumie wszystko ładnie, ale za
dużo jest gitarowych popisów i że kompozycje
odrobinę na tym tracą. Jak widać, na temat
tych samych utworów mogą pojawiać się bardzo
odmienne opinie - nawet nie w kwestii ich
poziomu czy subiektywnej oceny, bo oczywiste,
że tutaj zróżnicowanie zawsze będzie duże,
a odnośnie cech, które wydawałoby się, są bardziej
obiektywne. Nie mam do tego emocjonalnego
stosunku, wszystkie takie opinie są
bardzo ciekawe, pokazują, jak skrajnie różny
może być odbiór muzyki. Niby to oczywiste, a
wciąż jakoś mnie fascynuje. Solówki w Chaos
Over Cosmos zawsze były bardzo ważnym
elementem, zawsze dbałem o to, żeby były
maksymalnie dopracowane technicznie i prawdopodobnie
jest to aspekt, któremu poświęcam
aż zbyt dużo uwagi, może traktuję to trochę
ambicjonalnie. Natomiast jednocześnie
nie jestem wielkim fanem albumów typu "gitarzysta
gra wyłącznie solo w dziesięciu różnych utworach
z równie nudnymi podkładami". Nie chcę krytykować
wszystkich takich wydawnictw, bo
uwielbiam na przykład Jasona Beckera (pamiętam,
że w wywiadzie rok temu też o nim
wspominaliśmy i bardzo dobrze, bo zawsze o
Beckerze warto przypominać) czy Steve'a
Vai'a, ale… no właśnie, ich muzyka tak nie
wygląda - jest tam mnóstwo umiejętności, ale
jest też miejsce na oddech i przestrzeń. Tego
nie ma np. Michael Angelo Batio (z całym
moim szacunkiem), który jest dla mnie interesujący
jako zjawisko, ale niekoniecznie jako
muzyk. Bardziej inspiruje mnie Marty Friedman,
Michael Romeo z Symphony X czy
Per Nilsson ze Scar Symmetry, którzy swoich
utworów nie podporządkowują wyłącznie
graniu solowemu, jednocześnie i tak mają dużo
sekcji solowych, a gdy już grają solówki, to
są one zawsze perfekcyjne technicznie i wirtuozerskie.
To jest opcja, której staram się od kilku
albumów trzymać. Granie w stylu typowo
shreddowych albumów z lat 80., wypełnionych
po brzegi właściwie takimi samymi przebiegami
po gryfie w kilku różnych tonacjach -
to nie dla mnie. Dużo technicznych solówek,
ale rozsądnie i w przemyślany sposób rozmieszczonych
w poszczególnych fragmentach
utworów - zdecydowanie tak. Myślę też, że na
twoje wrażenia może mieć wpływ produkcja i
postprodukcja płyty - wszystkie ścieżki instrumentów
są mocno czyszczone, nie są zbyt
przesterowane, brzmią bardzo gładko, dlatego
nie narzucają się słuchaczowi tak wyraźnie, jak
w przypadku bardziej klasycznego, organicznego
brzmienia.
"A Dream If Ever There Was One" to mocno
brzmiący materiał, może nawet najcięższy w
dyskografii Chaos Over Cosmos, chociaż
jednocześnie pod tym względem wciąż dość
sterylny - uznałeś, że przyda się tym numerom
trochę brzmieniowego i perkusyjnego
uderzenia?
Wszyscy, którzy znają ten projekt, wiedzą, że
z pewnością nie jestem brzmieniowym purystą,
którego interesuje tylko wspomniane
przed chwilą organiczne brzmienie - zdecydowanie
nie, chociaż rzecz jasna i takie podejście
szanuję. Ja pozycjonuję się po drugiej stronie,
lubię cyfrowość, lubię studyjną edycję, a zmiany,
o których mówisz, wynikają częściowo z
poszukiwania nowości - tutaj mam na myśli
głównie zwiększenie ciężaru i dodanie więcej
dolnych częstotliwości. Częściowo wynikają
również z próby znalezienia lepszego brzmienia
perkusji. Czyli właściwie też możesz zakwalifikować
to jako poszukiwanie nowości,
niemniej jednak warto szczerze przyznać, że w
przypadku perkusji to poszukiwanie było
mniej twórcze, a bardziej polegało na próbie
doboru akceptowalnego brzmienia syntetycznych
bębnów, zwłaszcza, że grają one na tej
płycie gęsto i czułem, że ustawienia z poprzedniej
płyty na pewno się tutaj nie sprawdzą. Kopiowanie
ubiegłorocznych rozwiązań byłoby
zresztą mało kreatywne, ale nie ukrywam - jestem
głównie gitarzystą i perkusja zarówno od
strony kompozycyjnej, jak i brzmieniowym
była bardziej koniecznością i niezbędnym elementem
całości, niż jakimś miejscem, w którym
chciałem się szczególnie mocno muzycznie
spełniać. Przepraszam perkusistów za
moje barbarzyńskie podejście! (śmiech)
Ubolewam, że wciąż obywacie się bez perkusisty,
ale tak już widocznie musi być. Jednak
z drugiej strony programując partie bębnów
nie musisz się do nikogo dostosowywać, etc.,
to w 100% twoja wizja i jesteś w pełni odpowiedzialny
za jej realizację, co jest z kolei
niezaprzeczalnym atutem?
Też ubolewam nad tym, jednak, jak wspominałem
- perkusja nie jest instrumentem, przez
który muzycznie "myślę" i stąd też być może
jest on traktowany przeze mnie po macoszemu.
To już drugi album, kiedy bardzo realnie
myślałem nad żywymi bębnami i nawet podjąłem
pewne działania, gotów byłem tą swoją
wizję trochę odpuścić i tak dalej. Na przeszkodzie
stanęła logistyka, bo jak się okazało, z
osobą, która jest chętna i kompetentna do nagrania
tego materiału, nie zgraliśmy się czasowo
i ostatecznie zaangażowanie w to żywych
bębnów przedłużyłoby pracę nad płytą pewnie
122
CHAOS OVER COSMOS
co najmniej o pół roku. A cierpliwość nie jest
moją najmocniejszą stroną.
Ciekawym pomysłem jest nieco inne, niż
zwykle czyni się to w metalu, wykorzystanie
partii syntezatorów, szczególnie w warstwie
rytmicznej poszczególnych kompozycji, dzięki
czemu brzmią one może nie mocniej, ale
jakby pełniej, bardziej dobitnie, dublując na
przykład riffy?
To był jeden z eksperymentów, który stosowałem
już na poprzednich płytach, ale tutaj rzeczywiście
najszerzej. W wielu fragmentach
syntezatory grają dokładnie to samo, co gitara
- nie wybijają się w miksie, są raczej schowane,
ale podczas pracy studyjnej zauważyłem, że
czegoś ewidentnie mi brakuje, kiedy je zupełnie
wyciszam. Ten zabieg dotyczy riffów, ale w
wielu miejscach stosowałem to samo na gitarach
solowych - myślę, że dodało to jeszcze
więcej specyficznej płynności. Jak mówiłem
wcześniej, z tego powodu solówki brzmią
płynniej i delikatniej, pomimo tego, że dźwięków
jest, cóż… sporo. Nie chcę zanudzać technikaliami,
ale brzmienia gitar solowych, grających
np. bardzo szybkie arpeggia lub fragmenty
legato, połączone z dość przestrzennym
brzmieniem (lubię rozkręcić efekt delay nieco
bardziej niż trzeba) i właśnie z syntezatorami,
które grają te same dźwięki - to wszystko bardzo
ładnie się przenika i tworzy coś, co na pewno
nie jest typowym brzmieniem metalowej
gitary, ale na pewno nie jest też typowym brzmieniem
klawiszy.
Interesujące jest również to, że tym razem
obyło się bez personalnych roszad, wciąż
współpracujesz z KC Lyonem. Musicie nieźle
się dogadywać, chociaż chyba wciąż nie
mieliście okazji spotkać się osobiście?
Rok temu powiedziałem ci, że jeśli wokalista
zmieni się po raz kolejny, to będę musiał oficjalnie
przyznać, że jestem dyktatorem, więc
nie miałem wyjścia (śmiech). Nad kompozycjami
i brzmieniem pracuję samodzielnie, z
kolei kwestią wokali i tekstów zajmuje się KC
we własnej osobie. Tutaj staram się zbyt dużo
nie wnikać. Może dzięki temu ta współpraca
przebiega dość gładko, co nie jest łatwe, bo jeśli
chodzi o muzykę, jestem cholernie upartym
człowiekiem. Większych zgrzytów nie było,
może KC nie był szczególnie zadowolony, że
dość sztywno określiłem miejsca, w których
przewidziałem pojawianie się wokali. W każdym
utworze były riffy "wokalne", w których
koniecznie musiały się pojawić jego partie, były
też miejsca, które zdecydowanie musiały
pozostać instrumentalne. Jak wiesz, proporcje
rozłożyły się zdecydowanie na korzyść sekcji
instrumentalnych i było to powodem kilku dyskusji
na ten temat. Aczkolwiek w tym projekcie
komponowanie zawsze tak wyglądało i ten
nacisk na sekcje instrumentalne zawsze był jedną
z naszych głównych cech. Zdaję sobie
sprawę, że takie ograniczanie może być dla
wokalistów dość denerwujące, zresztą to widać,
bo KC jest trzecim i najwytrwalszym śpiewakiem
w Chaos Over Cosmos (śmiech). Natomiast
współpraca ułożyła się bardzo sprawnie.
Nie mieliśmy okazji poznać się osobiście,
ale KC wydaje się być super-miłym człowiekiem,
a dodatkowo cenię jego etos pracy - wiadomo,
że z terminowością wśród muzyków czy
ogólnie ludzi (chociaż, czy muzycy to ludzie?
(śmiech)bywa różnie. W jego przypadku zawsze
jest solidnie.
Jego dzieło to nie tylko teksty, ale też chyba
linie wokalne - stąd ten dopisek songwriting
przy jego nazwisku w opisie płyty?
Dokładnie tak. Myślę, że KC podszedł do tego
bardzo kreatywnie, dlatego nie było potrzeby
ingerencji z mojej strony - czasem kusiło mnie,
żeby niektóre linie melodyczne też ułożyć, ale
na szczęście tego nie robiłem - to on jest wokalistą
i zna się na tym znacznie lepiej niż ja.
Kilka razy byłem szczerze i pozytywnie zaskoczony
wokalami, które skomponował. Poza
tym ambicja i dyktatorskie zapędy mogą być
przydatne w muzyce, ale trzeba je nieco ograniczać!
Zresztą na brak zajęć przy tych utworach
narzekać nie mogłem.
Podtrzymałeś też dobrą świecką tradycję i na
"A Dream If Ever There Was One" również
możemy usłyszeć głos Keatona, brata KC.
Nie chciałeś robić mu konkurencji, dlatego
znowu jest to tylko jeden utwór, tak jak na
poprzedniej płycie?
W tym przypadku też nie ingerowałem i zaproszenie
Keatona oraz ilość jego wokali na
płycie były wyłącznie ich wspólną decyzją. Byłem
zresztą otwarty na inne gościnne występy
- jestem jak najbardziej za tego typu eksperymentami
tak długo, jak tylko nie powoduje to
problemów z terminowością i wokale zachowują
niezły poziom. Tak było w tym przypadku.
Co więcej, myślałem o innych gościnnych
występach i to z użyciem dość egzotycznego
jak na nowoczesny metal instrumentu - klarnetu.
Na drodze stanęła jak zwykle, logistyka,
terminy i proza życia, a szkoda, bo była już
przygotowana sekcja pod solówkę na klarnecie.
Szkoda, że to byłby ciekawy zabieg, ale nie
narzekam - zastąpiłem to, dodając kolejne solo
na gitarze, a jak kiedyś powiedział Yngwie
Malmsteen - "more is more" (śmiech).
Zawartość nowego albumu dopełniają cztery
starsze utwory, znane już z "The Ultimate
Multiverse". Skąd pomysł na ich odświeżenie,
przedstawienie w nowych wersjach i z
innym wokalistą?
Przede wszystkim słuchacze mnie o to pytali.
Generalnie dość powszechna opinia była taka,
że fajnie byłoby zobaczyć, jak te utwory sprawują
się w odświeżonych wersjach, z nowymi
wokalami. Myślę, że było warto, a ja też skorzystałem
z okazji i zaspokoiłem swój perfekcjonizm,
odrobinę edytując i dłubiąc przy
tych kawałkach. Kilka bardzo krótkich partii
nagrałem też na nowo, ale prawda jest taka, że
oprócz oczywistej różnicy związanej z wokalistą,
słuchacze będą mieli problem z zauważeniem
zmian, które wdrożyłem tam w postprodukcji
czy w tych kilku krótkich nagranych
na nowo fragmentach. Zrobiłem to częściowo
dla uspokojenia swoich muzycznych obsesji
(jest ich wiele!), a po części z ciekawości produkcyjnej
- miło było popatrzeć, jak różne
wtyczki działają i co robią z dźwiękiem. Niemniej
jednak są to przede wszystkim bonus
tracki, a różnice w stosunku do starych wersji
są minimalne.
Wspominałeś, że jest to ostatni przed dłuższą
przerwą album Chaos Over Cosmos -
doszedłeś do momentu, w którym nie jesteś
już w stanie zaproponować w tej stylistyce
czegoś nowego, stąd właśnie taka decyzja?
Przy natłoku obowiązków i innych projektów
muzycznych musiałbym chyba zakrzywiać
czasoprzestrzeń, żeby zachować obecne tempo
działania z Chaos Over Cosmos. Zakrzywianie
czasoprzestrzeni staramy się uskuteczniać
muzycznie na albumach, ale w życiu niestety
wciąż tej umiejętności nie posiadłem. Jeszcze!
Domyślam się, że nie zamierzasz rezygnować
z grania, tak więc masz już pewnie coś
nowego w zanadrzu, nowy projekt lub skład?
Tak, właściwie dwa projekty - jeden również
stylistycznie zbliżony do progresywnego metalu,
ale jednak trochę mniej technicznie nakręcony
i dużo bardziej organiczny oraz drugi
projekt - studyjny, ale z kompletnie, całkowicie
innego muzycznego universum. Ludzie słuchający
Chaos Over Cosmos będą zdumieni,
słysząc tę muzykę. O ile w ogóle się o niej dowiedzą
- zdecydowanie nie będzie to prog metal.
Czyli znowu dały tu o sobie znać twoje progresywno-metalowe
fascyncje. Kiedy możemy
spodziewać się pierwszych nagrań tego
zespołu?
Jeszcze dość wcześnie by dokładnie szacować,
ale w obu przypadkach 2023 rok jest całkiem
realną opcją. Myślimy o graniu na żywo z progresywnym
projektem, więc powinno być ciekawie.
Wojciech Chamryk
CHAOS OVER COSMOS 123
Znalazłem się w kompletnie innym świecie
Dla urozmaicenia możecie czasami znaleźć w HMP materiały dotyczące
nowocześniejszych kapel, które tylko pośrednio czerpią z tradycyjnych odmian
metalu. Tak jest w przypadku Katatonii. Ich nowy album "Sky Void of Stars" reprezentuje
styl, jakiego nikt nie praktykował w poprzednim millenium - "współczesną
metalową alternatywę". Poniżej zapis wywiadu z basistą Niklas Sandin.
HMP: Cześć Niklas. Jak spędzasz Halloween?
Niklas Sandin: A wiesz, nawet spokojnie. W
tym roku nie świętuję w żaden sposób Halloweenu.
Siedzę w domu i robię pranie. Wcześniej
wziąłem udział w próbie zespołu Katatonia.
Byłem aż tak młody, ale naturalnie wtedy jeszcze
nie wchodziłem w skład Katatonii. Dziwnie
brzmiałaby ich muzyka, gdyby mieli pięcioletniego
basistę (śmiech). Dołączyłem do
nich znacznie później.
W 2010 roku?
Tak, najpierw wspierałem ich tylko podczas
koncertów. Dopiero z czasem moja rola ewoluowała.
Permanentnym basistą stałem się dopiero
w okolicach 2011 lub w 2012 roku.
W jakich okolicznościach w ogóle dowiedziałeś
się, że istnieje coś takiego jak Katatonia,
Katatonii z wyglądu?
Tak naprawdę Jonas Renkse do końca nie
chciał wyjawić, o co chodzi, dlatego że potrzebował
muzyka z prawdziwego zdarzenia, a
niekoniecznie maniakalnego fana. Trzymał
mnie w niepewności. Pewnego razu zadzwonił
na mój numer telefonu i od tego momentu byłem
już w stu procentach pewien, że jednak
chodzi o Katatonię. Odpowiedziałem, że
oczywiście jestem zainteresowany. Poszliśmy
coś zjeść i postanowiliśmy spróbować grać razem.
Wskoczyłeś na pokład z mnóstwem pomysłów
na odświeżenie kierunku stylistycznego
Katatonii, czy raczej zamierzałeś podporządkować
się bieżącym planom i wizjom przyszłości
roztaczanym przez innych?
Zdecydowanie chciałem wesprzeć zespół w realizacji
ich ówczesnych zamiarów. Uważałem,
że koncept muzyczny Katatonii był świetny
od samego początku. Nie byłem zainteresowany
wprowadzaniem żadnych własnych zmian.
Moim zdaniem, Jonas Renkse i Anders Nyström
już wypracowali perfekcyjną formułę.
Wkrótce nastał dla Ciebie bardzo intensywny
okres Poza graniem niezliczonej liczby
koncertów, potężna instytucja Katatonia wydała
wraz z Tobą dwa albumy studyjne
niemal jeden po drugim: "Dead End Kings"
(2012) i "Dethroned & Uncrowned" (2013).
Rzeczywiście był to szalenie intensywny okres.
Wcześniej w ogóle nie koncertowałem poza
Szwecją, natomiast moja pierwsza trasa z Katatonią
trwała aż siedem tygodni. Wielka
sprawa! Czułem się, jakby moje życie uległo
zmianie na lepsze. Znalazłem się w kompletnie
innym świecie. Przywykłem do grania kilku
krajowych koncertów rocznie z lokalnymi
kapelami, spośród których największą była
black metalowa Siebenbürgen. Dzięki Katatonii
znalazłem się w zupełnie innej życiowej
i artystycznej sytuacji. Nagle zacząłem sporo i
daleko podróżować. Awansowałem z listonosza
na profesjonalnego basistę. Odtąd każdy
mój dzień jest wypełniony muzyką.
Czyli nie kręci Cię kultura masowa i wolisz
od niej kulturę wysoką?
Jasne, że czasami fajnie pobawić się w Halloween,
ale nie robiłem tego w ciągu ostatnich
kilku lat. W zasadzie to zapomniałem, że dzisiaj
wypada ostatni dzień października. Koncentrowałem
się na zupełnie innych sprawach.
A Ty?
Podobnie. W zeszłym roku uczestniczyłem w
dużej imprezie domowej z okazji Halloween,
ale nie dziś. Mamy jeszcze coś innego wspólnego,
bo pochodzimy z tej samej generacji
metalowców, jako że Ty urodziłeś się zaledwie
cztery lata przede mną (1986 i 1990).
Fakt, jestem rocznikiem 1986, więc zgadza się.
Katatonia również jest w naszym wieku. Istnieje
od 1987 roku.
W zeszłym roku obchodziliśmy trzydziestą rocznicę
zespołu. Katatonia zrodziła się na początku
dekady lat dziewięćdziesiątych.
Widzę w Internecie, że od 1987 roku kapela
zwała się Melancholium, a w 1991 roku przekształciła
się w Katatonię.
Dokładnie tak.
Wynika stąd, że kiedy oni zaczynali, Ty miałeś
nie więcej jak pięć lat.
Foto: Mathias Blom
oraz jak później zasiliłeś ich załogę?
Wyczaiłem ich po ukazaniu się albumu "The
Great Cold Distance" (2006). Bardzo mi się
spodobał i na okrągło go słuchałem. Do dziś
pozostaje on jednym z moich ulubionych albumów.
W 1999 roku Katatonię opuścił basista
Mattias Norrman. Pozostali szukali zastępstwa
za pośrednictwem znajomych. Tour manager
Katatonii, Ronnie Backlund, a także
wspólny znajomy o imieniu Robin Bay, zarekomendowali
mnie zespołowi. Pracowałem
wówczas na poczcie. Dostałem list od perkusisty
Jonasa Renkse z zapytaniem, czy chciałbym
pograć trochę na żywo z nieokreślonym
zespołem, tzn. nie powiedział, czy wraz z Katatonią,
czy z jakąś inną grupą. Sam się domyśliłem,
bo kojarzyłem, że chwilę przedtem
ukazał się album "Night Is The New Day"
(2009). Tak to się potoczyło, dzięki wspólnym
znajomym.
Czy po przyjściu na miejsce przesłuchania
od razu rozpoznałeś wszystkich muzyków
Jak najbardziej, dobra muzyka ma siłę zmiany
życia ludzi na lepsze. Przyznam Ci się, że
ja też nie znam Katatonii od piątego roku
życia. Rozmawiamy dla magazynu "Heavy
Metal Pages" poświęconemu głównie tradycyjnym
odmianom metalu, a Katatonia wyróżnia
się na tle old schoolowych kapel heavy
metalowych. Gracie raczej współczesną, a
może nawet nowoczesną muzykę, prawda?
Naszą ostatnią twórczość można określić jako
"nowoczesna muzyka". Nie wypieramy się
tego, ani nie próbujemy wykazać, że jest odwrotnie.
Otwarcie mówimy, że inspiruje nas
wielu różnych muzyków, a także codzienne
życie tu i teraz. Ważna zasada, którą się kierujemy,
brzmi: "nie podążać za oczekiwaniami innych
ludzi, lecz szukać dźwięków na podstawie faktycznych
inspiracji danej chwili". Pozwala to nam
na ewolucję wraz z każdą kolejną płytą. Na
początku koledzy z zespołu grali surowy
doom/black metal. Obecnie bliżej nam do nowocześnie
brzmiącego ambientu.
Czy Twoje podejście do grania na basie również
naturalnie ewoluowało na przestrzeni
tych wszystkich lat?
Zdecydowanie tak. Granie w Katatonii inspiruje
mnie do próbowania nowych rozwiązań.
Wraz z tym zmienia się też mój gust. Zanim
124
KATATONIA
dołączyłem, słuchałem różnorodnej muzyki,
którą nadal lubię, ale później odkryłem dla
siebie jeszcze jazz i doceniłem pop. Poszerzyły
się moje horyzonty. Proces muzycznej ewolucji
nigdy się nie kończy.
A ja obecnie czerpię inspirację z odkrywania
Katatonii. Ostatnio przeprowadziłem wywiad
z wokalistką Cammie Gilbert. Jak myślisz,
czy jej zespół Oceans Of Slumber
mógłby stanowić dobry punkt odniesienia
wobec Katatonii, czy są to jednak różne
style?
Ciekawe, bo akurat w grudniu będziemy grać z
nimi dwa koncerty w Stanach Zjednoczonych
(Austin, Texas, 6 grudnia 2022 oraz Dallas,
Texas, 7 grudnia 2022). Niestety nie osłuchałem
się jeszcze z muzyką Oceans Of Slumber.
Nie mogę odpowiedzieć, na ile ich muzyka
przypomina naszą.
W porządku. Fajnie odkrywa się nową muzykę.
Super, że istnieje tyle solidnych kapel
do zapoznania się z nimi w przyszłości. Słuchanie
czegoś po raz pierwszy bywa ekscytujące.
O, tak, na pewno. Może się zdarzyć, że ktoś
pozna fajny zespół właśnie wtedy, gdy najmniej
się tego spodziewa. Czasami dowiaduję się
o istnieniu ciekawych kapel podczas wspólnego
koncertowania z nimi na festiwalach. Nawet
nie musisz sam grać, wystarczy, że pójdziesz
na festiwal i obok znanych Ci wykonawców
zachwycisz się też propozycją grupy,
którą widzisz po raz pierwszy. A kto wie, może
uznasz ją w przyszłości za swoją ulubioną? To
ekscytujące, że istnieje tak wiele różnej muzyki
na świecie. Ponadto muzyka nie stoi w miejscu,
a całe gatunki też ewoluują. Można każdego
dnia doświadczać nowych wibracji i inspirować
się nimi. Życie byłoby okropne, gdyby
nie istniał już ani jeden dobry zespół do odkrycia.
Sprawdzę Oceans Of Slumber.
Niestety, wśród niektórych starszych metalowców
panuje tzw. ostracyzm pozerów.
Wyobrażam sobie sytuację, że młodszy fan
thrashu nie poznał jeszcze dorobku Exodus,
za co zostaje wykpiony w towarzystwie.
Każdy thrash metalowiec powinien znać Exodus.
Ale to nie powinien być powód do wrogiego
traktowania.
Tak, zwłaszcza, że ktoś może nie kojarzyć jednej
konkretnej nazwy, za to posiadać sporą
wiedzę o wielu innych zespołach. Warto wymieniać
się inspiracjami. Ważne, by przy tym
druga osoba czuła się dobrze, nawet jeśli odkryje
swoje ewentualne zaległości. Możesz ze
zdumieniem odkryć, że znajomy nie słyszał nigdy
o jednej wybranej kapeli, ale jeśli spokojnie
o tym pogadacie, ta osoba pokaże Ci inne
fajne płyty, o których istnieniu z kolei Ty nie
zdawałeś sobie sprawy.
Ty bardzo dużo wiesz o Katatonii.
Mam przynajmniej taką nadzieję (śmiech).
Jak w takim razie porównałbyś nowy album
Katatonii pt. "Sky Void of Stars" (2023) z
Waszymi wcześniejszymi krążkami?
Myślę, że każdy longplay Katatonii w ten lub
w inny sposób nawiązuje do najstarszego materiału.
To nie tak, że kiedyś graliśmy metal, a
nagle przestaliśmy i oto gramy r'n'b, czy coś.
Cała nasza dyskografia posiada wspólne cechy.
Foto: Katatonia
Pierwotne brzmenie Katatonii nadal daje o
sobie znać. Możliwe, że nawet bardziej na
"Sky Void of Stars" niż na kilku poprzednich
płytach, np. "The Fall of Hearts" (2016). Pod
względem klimatu i atmosfery, słuchacze powinni
spodziewać się porcji muzyki utrzymanej
w tradycyjnym duchu Katatonii. Jednocześnie
poszczególne nowe utwory wydają się
bardziej bezpośrednie.
A jakie nowe elementy wprowadziliście na
"Sky Void of Stars", których dotąd u Was nie
można było uświadczyć?
Nie powiedziałbym, że pojawiły się jakieś nowe
brzmienia, natomiast innowacja tkwi w
strukturach kompozycji i w ich aranżacjach.
Utwory na "Sky Void of Stars" są mniej progresywne,
a bardziej przypominają zwarte piosenki.
W moim odczuciu podkręciliśmy tempo
w porównaniu do poprzedniego LP, "City Burials"
(2020). Uderzamy prosto w sedno. Na
"Sky Void of Stars" nie istnieje ani jeden wypełniacz.
Nie odmówiłbym Wam muzycznego wyrafinowania.
Podejrzewam, że przeznaczyliście
sporo czasu na przemyślenie struktur kompozycji.
Foto: Katatonia
Zrobiliśmy to tak, jak zawsze. Dążenie do muzycznego
wyrafinowania to wspólna cecha
wszystkich longplay'ów Katatonii. Bardzo się
staramy, żeby nie pozostawić nic przypadkowi.
Często analizujemy niuanse. Nie wydalibyśmy
nagrania, co do którego nie bylibyśmy
w stu procentach przekonani. Skupiliśmy się,
żeby "Sky Void of Stars" wyszło najlepiej, jak
to możliwe.
Zgłebiałeś kiedyś muzyczną teorię?
Nawet ukończyłem szkołę muzyczną. Uczęszczałem
do niej przez trzy lata. Nauczyłem
się wiele o teorii muzyki. Nie wykorzystuję tej
wiedzy w praktyce, ale pośrednio nabyłem w
ten sposób nową perspektywę. Poza tym, między
dwunastym a czternastym rokiem życia
grałem z nut na saksofonie.
A może jednak coś tam wykorzystujesz ze
szkoły w praktyce?
Głównie zagadnienia z zakresu lekcji gry na gitarze
basowej. No, może jeszcze dodałbym
sposób, w jaki warto myśleć o muzyce i jak elementy
formalnego podejścia można zawrzeć w
komponowaniu utworów, wkleić je w kompozycje
i połączyć w jedną całość. Nabyłem
solidne fundamenty władania dźwiękiem.
KATATONIA 125
Jaką wizję albumu mieliście przed przystąpieniem
do prac nad "Sky Void of Stars"? W
jakim stopniu ją zrealizowaliście, a w jakim
sprawy nabrały własnego toru w miarę postępu
czasu?
Wokalista (i multiinstrumentalista - przyp.
red.) Jonas Renkse skomponował całą muzykę
we własnym studiu domowym. Następnie
zaprezentował pozostałym muzykom
Katatonii wszystkie utwory i pozwolił, byśmy
swobodnie wnieśli w nie swój kreatywny
wkład. Nie czułem, żebym miał osobistą wizję
całości. Zawsze to albo Jonas, albo Anders
Nyström (również wokalista i multiinstrumentalista
- przyp. red.) kreują ogólny zarys
płyty. Pozostali proponują zmiany dotyczące
głównie partii instrumentów, za które odpowiadają.
Z drugiej strony mógłbym odpowiedzieć,
że wizja polegała na przebiciu poprzedniego
longplay'a. Uważam, że w pełni nam się
to udało.
Foto: Katatonia
Z którego utworu ze "Sky Void of Stars" jesteś
najbardziej dumny? Do ostatecznej wersji
którego utworu najbardziej się przyczyniłeś?
Nie potrafię wskazać tytułu konkretnego numeru,
do którego powstania najbardziej się
przyczyniłem. Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Pierwszy singiel "Atrium" należy do najmocniejszych
utworów na płycie. Czasami jestem
pytany w wywiadach na przestrzeni tych
wszystkich lat spędzonych w Katatonii, który
kawałek z ostatniego albumu najbardziej lubię?
To zawsze się zmienia. Dzisiaj wskażę
ten, za dwa tygodnie wskazałbym inny. Odbiór
muzyki to sprawa chwilowych emocji. Od
samopoczucia w danym dniu zależy, jak poszczególne
utwory przemawiają do nas. Lecz
jeśli pytasz o największy wkład kompozytorski,
to całkiem możliwe, że byłaby nim partia
basu w zwrotce "Atrium". Nawiązałem tam
nietypową interakcję z perkusją. Jest to jeden
z ciekawszych fragmentów.
Zgaduję więc, że "Atrium" wejdzie do Waszej
setlisty?
O tak, na pewno wejdzie do setlisty.
I które jeszcze utwory?
Podczas zbliżającej się trasy po Ameryce Północnej
skupimy się na naszych najpopularniejszych
starych hiciorach oraz na LP "City
Burials", ponieważ nie mieliśmy jeszcze okazji
ich grać. Poza tym singlowy "Atrium". Może
zaskoczymy czymś extra.
Lecicie do Stanów tylko na dwa show z
Oceans Of Slumber?
Wybieramy się w całomiesięczną trasę z supportami:
Cellar Darling i The Ocean Collective.
Przy okazji odbędą się dwa bonusowe
koncerty, podczas których my i Soen (ambient/prog
metal) będą gwoździami wieczoru,
a Oceans Of Slumber, Cellar Darling oraz
The Ocean Collective gośćmi specjalnymi.
A potem, 20 stycznia 2023, ukaże się "Sky
Void of Stars". Słyszałem już całość w wersji
dla dziennikarzy, więc wiem, że ukończyliście
już ten longplay. Skąd wynika oczekiwanie
na jego oficjalną premierę?
Ze specyfiki strategii marketingowych w przemyśle
muzycznym. Czekamy kilka miesięcy,
ponieważ Napalm Records wypuszcza jesienią
mnóstwo innych wydawnictw. Mamy nadzieję,
że w styczniu bardziej skupią się na
promocji Katatonii.
I jak się z tym czujesz? Musiałeś uzbroić się
w nie lada cierpliwość.
Zawsze staram się zachować cierpliwość wobec
tego typu spraw. Oczywiście z ekscytacją patrzymy
na premierę, ale w międzyczasie możemy
pograć na żywo numery z "City Burials".
Nie było porządnej trasy promującej tamto
LP, więc dobrze, że nadarzyła się jeszcze odpowiednia
okazja. Skupimy się zatem wpierw
na "City Burials". Pozwolimy, by te miejskie
cmentarze trochę odetchnęły świeżym powietrzem.
Przyszły rok przeznaczymy na "Sky
Void of Stars".
Ma to sens. Co w zasadzie planujecie na
2023 rok?
Grać na żywo tak często, jak to możliwe. I podróżować
do tak wielu miejsc, ile się da odwiedzić.
Postaramy się na nowo rozpalić wspaniałą
atmosferę wewnątrz zespołu. Przypomnimy
się fanom, którzy na nas czekali.
Czy potwierdziliście już jakieś występy w
Polsce?
Tak. Dnia 24 stycznia 2023 odbędzie się nasz
koncert w warszawskiej Stodole.
To cztery dni po premierze "Sky Void of
Stars", więc mnóstwo osób nabędzie egzemplarz
w stoisku z merchem.
Mam nadzieję, że płyta im się spodoba.
Będą mogli podejść i powiedzieć "hello"?
Jeśli gdzieś mnie zauważą, to śmiało, mogą
podejść z pozdrowieniem "hi". Zazwyczaj przeznaczam
czas, żeby spotkać się z publicznością.
Może zabrzmi to banalnie, ale bardzo
chętnie wrócę do Polski. Ostatnio graliśmy u
Was na Mystic Festival w Gdańsku. Świetna
impreza. Bardzo dobrze się tam czułem. Poza
tym, przy innych okazjach spędziłem w Gdańsku
kilka miesięcy jako turysta. Uwielbiam to
miasto.
Sam O'Black
Foto: Katatonia
126
KATATONIA
Młody, stary Max
Szalona niemiecka formacja, powraca ze nowiutkim krążkiem, odświeżonym
składem i wielkimi nadziejami. "Wings of Time", zapewni nam podróż w czasie,
przeniesie nas do ukochanych przez wszystkich rockowych lat 80-tych. Zaprowadzi
słuchacza w przyszłość, która obecnie dla Mad Max'a wydaję się być jak
najbardziej kolorowa. Jednak nie zawsze tak było, ekipa rozpadła się na 10 lat,
podczas których każdy zajął się swoimi sprawami. Szczęśliwie Mad Maxi, nie pozwolili
sobie zapomnieć o swoim ukochanym dziecku, które w ubiegłym roku świętowało
swoje 40 urodziny.
HMP: W tym roku zespół obchodzi swoje 40
urodziny, jak się z tym czujecie?
Jürgen Breforth: Szczerze mówiąc jestem bardzo
dumny, że Mad Max po 40 latach jest
lepszy niż kiedykolwiek. Kiedy założyłem
kapele w 1982 roku nigdy nie podejrzewałem,
że 40 lat później nadal będę dawał czadu z
Mad Maxem.
W którym momencie zdałeś sobie sprawę, że
muzyka to rzecz, którą chcesz robić przez resztę
życia?
Od 1982 roku Mad Max jest dużą częścią mojego
życia, a muzyka w ten czy inny sposób od
zawsze mnie otacza. Myślę, że wspomniany
rok 1982 był dla mnie najważniejszy, wtedy
zdałem sobie sprawę, że chcę mieć zespół i
W 1989 roku mieliśmy ogromne problemy z
naszą poprzednią wytwórnią. Obietnice zostały
złamane, nasze nadzieje zostały zdeptane...
Wszyscy byli absolutnie sfrustrowani. Nasz
wieloletni wokalista raptownie opuścił zespół,
a reszta ekipy była w kompletnym szoku.
Czy uważasz, że Mad Max z 2022 roku jest
czymś zupełnie innym od tego z lat 80-tych,
czy może pewne rzeczy się nie zmieniają?
Mad Max z 2022 roku to moja wizja Mad
Maxa. Nadal gramy stare klasyki z lat 80-tych
i utwory, których nigdy wcześniej nie graliśmy
na żywo, ale wrzucamy utwory z nowego albumu.
Na nowym albumie "Wings of Time",
chciałem same hity, żadnych wypełniaczy.
Każda piosenka jest dokładnie dopracowana.
Chyba właśnie dlatego album jest tak udany i
dostał tyle pozytywnych recenzji, jakich Mad
Max nie dostał od 40 lat.
Czym są skrzydła czasu, do czego nawiązuje
tytuł?
"Wings Of Time" oznacza 40 lat istnienia zespołu.
Lata lecą, ale my wciąż dajemy czadu!
W Niemczech metal zawsze cieszył się dobrą
sławą, ale wy gracie raczej melodyjnego
hard rocka, jak wasza muzyka jest odbierana
w waszej ojczyźnie?
W dzisiejszych czasach Mad Max jest marką i
fani wiedzą czego się spodziewać. Trochę elementów
metalowych, trochę melodyjnego
rocka. We wrześniu odbyliśmy ogromną trzytygodniową
trasę po wielu krajach Europy. W
Niemczech zagraliśmy jako "gość specjalny"
Axla Rudiego Pella i odbiór był niesamowity.
Fani metalu i fani rocka są razem.
Wasze brzmienie jest bardzo amerykańskie i
młode, czy czuliście, że przeżywacie drugą
młodość wydając ten album?
Absolutnie, Julian ma 25 lat i z jego fenomenalnym
głosem piosenki brzmią bardzo świeżo
i nowocześnie, ale nie brakuje też klasycznych
wstawek firmowych Mad Maxa. Kradniemy
najlepsze rzeczy z obu światów, że tak powiem.
Jeśli chodzi o pisanie piosenek to widzę
siebie bardziej w tradycji zespołów takich jak
Def Leppard, bardziej brytyjskich niż amerykańskich.
grać dla fanów na całym świecie.
Jak to się stało, że Julian do was dołączył,
czy to był przypadek, czy też polowaliście na
niego od dłuższego czasu?
Marco Wriedt, gitarzysta niemieckiego zespołu
Pink Cream 69, jest bardzo bliskim
przyjacielem Juliana i to on nas przedstawił.
Od razu wiedziałem, że Julian to właściwy
człowiek. Jego zdolności wokalne są wybitne,
jest świetnym tekściarzem i supermiłym facetem.
Jackpot dla Mad Maxa!
Dlaczego zespół rozpadł się w 1989 roku, co
było tego powodem?
Foto: Mad Max
Rok przed millenium wróciliście do siebie,
dlaczego? Co robiliście przez te 10 lat?
Przychodziły oferty z różnych firm, chcieli reaktywować
Mad Max. Najpierw zaczęliśmy
od napisania kilku piosenek, aby zobaczyć, dokąd
to nas zaprowadzi. W końcu wydaliśmy
kilka z tych utworów pod szyldem Mad Maxa.
Zacząłem pisać kompozycje też dla innych
artystów i założyłem swój własny zespół Tanner.
Hardrockowy band z niemieckimi tekstami.
Nasz pierwszy album był całkiem udany i
nawet odbyliśmy trasę z zespołem Davida Lee
Rotha, ale potem pozostali członkowie formacji
chcieli zmienić styl muzyczny, więc odszedłem.
Jürgen, jesteś jedynym oryginalnym członkiem
Mad Max, czy nie czujesz się trochę
samotny w tej sytuacji?
To bardzo słodkie pytanie przyjacielu. Mój
perkusista Axel Kruse jest ze mną od lat 80-
tych. Z nowymi chłopakami czuje się jak z rodziną.
Jestem bardziej niż szczęśliwy, że znalazłem
Dethy Borchardta, Ranfta i Juliana.
Poprzednia płyta, "Stormchild Rising", zdecydowanie
nawiązywała do swojego poprzednika
"Stormchild" z lat 90-tych, natomiast
"Wings of Time" otwiera zupełnie nowy
rozdział w historii Mad Maxa?
Masz całkowitą rację. Robimy muzykę dla naszych
fanów i nigdy nie zapomnimy o korzeniach.
Wiele osób z prasy i mediów porównuje
nas do amerykańskiego zespołu Skid Row,
który również ma teraz świeżego i młodego
wokalistę. To wnosi nową energię do Mad
Maxa. Również nasze występy na żywo są
teraz o wiele bardziej energetyczne.
Wiem, że radiowcy przyjęli materiał bardzo
dobrze, ale co z publicznością, podzielają
opinie rozgłośni?
Tak, w stu procentach, fantastyczne recenzje i
wsparcie tak wielu stacji radiowych bardzo
pomogło w powstaniu nowego Mad Maxa.
Do tego ogromna trasa we wrześniu otworzyła
nam nowe drzwi i miejmy nadzieje, że zabierze
nas na wiele festiwali i pozwoli odwiedzić
nowe kraje w 2023r.
Album zamyka "Freedom", piękna ballada o
tytule, który zdecydowanie odnosi się do naszego
świata, czy to przypadek, że pojawił
się na samym końcu?
Napisałem tę piosenkę razem z moim dobrym
przyjacielem Fredem Zahlem. Niektórzy mogą
znać Freda Zahla z jego pracy z legendą
128
MAD MAX
Lepiej późno niż wcale
Ponad 10 lat - tyle czekaliśmy na nową płytę Dragonland. Metalowcy z
duszą zatopioną w tolkienowskim Śródziemiu i sercem oddanym science fiction,
oferują najlepszy album w swojej karierze. Choć momentami bliżej mu do soundtracku
z gry komputerowej albo filmu fantasy. Dragonland zapowiada, że na świeżą
porcję muzyki z ich strony nie będziemy musieli czekać kolejnych 10 lat, czy
tak będzie? Tego nie wiemy. Nie wiemy też w jakim stylu będzie ten krążek, ale
jednego możemy być pewni - choćby miałby powstawać i lat 20 to będzie dopracowany
do ostatniego dźwięku, bo to właśnie dla mnie jest znakiem firmowym tej
formacji.
Foto: Mad Max
Survivor, Jimim Jamisonem. Był to dla mnie
ogromny zaszczyt, że mogłem działać razem z
nim nad co najmniej trzema utworami na
"Wings Of Freedom". Ta piosenka zawsze będzie
miała specjalne miejsce w naszym sercu,
zwłaszcza w dzisiejszych czasach wojny. Czułem,
że jest to idealny utwór na zamknięcie
albumu.
Nie zabrakło nawiązania do poprzedniego
albumu utwór "Stormchild Rising" ma nam
przypomnieć o historii zespołu?
Ten utwór stanowi pomost pomiędzy latami
80-tymi a teraźniejszością. Postać "Stormchild"
jest bojownikiem walczącym o dobro i zawsze
będzie znakiem rozpoznawczym Mad Maxa.
Nie ma obchodów 40-lecia bez "Stormchilda".
Myślę, że wielu polskim fanom muzyki rockowej
spodobałby się wasz nowy album jak i
cała dyskografia, czy planujecie jakieś koncerty
w naszym kraju?
W 2023 roku będziemy podróżować tak dużo,
jak to możliwe. Nigdy nie graliśmy w Polsce,
lecz mamy nadzieję, że w 2023 roku nam się
to uda. Wystarczy, że jakiś festiwal lub promotor
koncertowy będzie chciał sprowadzić Mad
Maxa w waszego kraju. Dziękujemy wszystkim
naszym wspaniałym i lojalnym fanom w
Polsce i dziękujemy Szymonowi za wywiad.
To była przyjemność!
Szymon Tryk
HMP: Minęło ponad 10 lat od ostatniego wydania,
dlaczego musieliśmy tak długo czekać
na nowy album?
Elias Holmlid: Jest kilka różnych powodów,
ale głównie to przez dzieci czy remont domu i
podobne życiowe sprawy, że tak powiem. Podczas
nagrań do "Under the Grey Banner" byłem
studentem i miałem mnóstwo wolnego
czasu do dyspozycji. Zawsze jednak istniał pomysł
stworzenia nowego albumu, więc nigdy
tak naprawdę zespół nie zawiesił działalności.
Nie mieliśmy też odpowiedniego miejsca do
nagrywania wokali. W 2019 roku zbudowałem
studio w moim domu, posiadanie odpowiedniej
przestrzeni do komponowania i nagrywania
w połączeniu z tym, że moje dzieci
zaczęły dorastać i zacząłem odzyskiwać nieco
wolnego czasu, ułatwiło ukończenie płyty. W
każdym razie nie było konkretnego powodu.
Mam nadzieję, że nie będziecie musieli czekać
tak długo na następny!
Co robiłeś przez ten czas, poza zajmowaniem
się rodziną?
Osobiście, poza rzeczami wymienionymi powyżej,
poświęcałem dużo czasu na moją codzienną
pracę, działam w branży gier komputerowych.
Poza tym od czasu do czasu zajmuję
się aranżacjami/orkiestracjami dla innych
zespołów, takich jak Ad Infinitum. Olof był
zajęty swoim innym zespołem Amaranthe, a
pozostali chłopcy również pracowali nad innymi
projektami. Anders był na przykład w
Nightrage i odbył z nimi sporo tras koncertowych,
a Jonas był w Destiny.
Słuchając was odniosłem wrażenie, że niektóre
z waszych utworów nadawałyby się na
ścieżki dźwiękowe do gier science fiction, czy
kiedykolwiek o tym myśleliście?
Absolutnie! Pracowałem przez kilka lat jako
kompozytor soundtracków do gier MMO,
więc mam za sobą trochę pracy nad ścieżkami
dźwiękowymi do gier. Ludzie, którzy w nie
grali uważają, że w niektórych miejscach muzyka
przypomina Dragonland. "The Power
of the Nightstar" został napisany z zamiarem
zrobienia czegoś w rodzaju "soundtracku z
filmu sci-fi/gry w power metalowej oprawie",
więc twoja analiza jest trafna.
Czym inspirowana jest wasza muzyka?
Epickimi ścieżkami dźwiękowymi z filmów i
zespołami takimi jak Bal-Sagoth, Moonsorrow
czy Soilwork. Obecnie nie wydaje mi się,
żebyśmy mieli jakieś wyraźne wpływy. Tworzymy
muzykę od tak długiego czasu, że mamy
już nieco ugruntowane nasze podstawowe
brzmienie.
To jest wasz najdłuższy i najbogatszy album
ze wszystkich, czy to był odgórny pomysł,
że-by tak brzmiał?
Biorąc pod uwagę, że minęło tyle czasu pomiędzy
"Under the Grey Banner" a tym krążkiem,
wypadało wydać coś o znacznej długości,
a także wkładając wysiłek w uczynienie tego
tak bujnym i okazałym, jak to tylko możli-
Foto: Dragonland
DRAGONLAND 129
Foto: Dragonland
we. Moim zamiarem od początku i w trakcie
całego procesu było włożenie ogromnego wysiłku
w to, aby wszystkie części na albumie
miały ciekawe aranżacje. Mimo, że na "Under
the Grey Banner" nie brakuje klawiszy, są fragmenty,
które są nieco bardziej oszczędne. W
przypadku tego albumu chciałem sprawdzić,
jak daleko możemy się posunąć, aby cały album
rzeczywiście przypominał ścieżkę dźwiękową.
Ze względu na scenerię science fiction,
paleta dźwięków jest również szersza, od syntetycznymi
brzmień, które bardziej dominują,
do instrumentów orkiestrowych. Na "Under
the Grey Banner" były niemal wyłącznie naturalnie
brzmiące instrumenty.
Utwory są fantastycznie skomponowane i
bardzo płynne, jak udaje wam się je tak dobrze
połączyć?
Dzięki! Myślę, że to po prostu kwestia poświęcenia
mnóstwa czasu i zastanowienia podczas
komponowania utworów. Było kilka momentów,
w których czuliśmy, że nie osiągnęliśmy
rezultatów, których chcieliśmy, więc po
prostu pracowaliśmy dalej. Sprawdzaliśmy nowe
pomysły, aż poczuliśmy, że to jest to. Tak
więc proces komponowania albumu był dość
długi.
Pomimo faktu, że Johan Nunez jest bardzo
utalentowanym perkusistą, czy nie mieliście
pewnych obaw wchodząc po raz pierwszy do
studia, że nie będziecie się dobrze dogadywać?
Żadnych! Anders i Olof nagrywali z nim w
przeszłości z Nightrage, więc wiedzieliśmy, że
jest fenomenalnym perkusistą - zarówno na
scenie jak i w studio.
Bije od was miłość do popkultury, skąd to się
wzięło?
Zakochałem się w niej w dzieciństwie, a potem
tak naprawdę nigdy nie dorosłem.
Wszystkie partie chóralne przenoszą mnie do
innej rzeczywistości.
Wspaniale to słyszeć! To pierwszy raz, kiedy
stworzyliśmy chóry, które przewijają się na całym
albumie. To tak naprawdę cztery głosy
różnych facetów, których nagrywaliśmy wiele
razy. Dzięki temu uzyskaliśmy rezultaty, których
oczekiwaliśmy.
Wasza musi być mocno inspirowana twórczością
J.R. Tolkiena, mam rację?
Wszyscy jesteśmy fanami Tolkiena. Na tym
albumie powiedziałbym, że wpływ ten jest dość
niski, ale na płytach takich jak "The Battle
of the Ivory Plains" czy "Under the Grey
Banner" trudno go nie zauważyć
Czy mógłbyś opowiedzieć o procesie tworzenia
swoich piosenek, w jakiej kolejności układacie
poszczególne części?
Zawsze zaczynamy od melodii wokalnych i
akordów. Czasem możemy zacząć od refrenu,
czasem od wersów. Na tym etapie staramy się
też pisać bas. Od czasu do czasu możemy zacząć
od riffu czy hooka na intro, ale obecnie
jest to rzadsze. Następnie tworzymy aranżacje
wokół melodii wokalnych i w tym samym czasie
wymyślamy perkusję i gitary.
Czy macie już plan na przyszłe wydawnictwa?
Wydaje się, że postawiliście sobie wysoko
poprzeczkę, czy następny album będzie
próbą bycia jeszcze lepszą wersją "The Power
Of The Nightstar", czy też planujecie pójść
zupełnie inną drogą?
Obecnie prowadzimy dyskusje na temat tego,
w jakim kierunku pójdzie następny album. Nic
nie jest jeszcze ustalone, więc nie mogę jeszcze
nic zdradzić!
Czy na kolejny album również będziemy czekać
tak długo?
Nie, zdecydowanie nie sądzę! Wszyscy jesteśmy
teraz w innej sytuacji niż po wydaniu "Under
the Grey Banner". Mamy też rzeczy, które
sprawią, że proces pisania i nagrywania kolejnego
albumu będzie krótszy. Choć oczywiście
nie mogę niczego zagwarantować, to na pewno
naszym celem jest szybsze wydanie kolejnej
płyty.
Czy nie boicie się, że wasza nazwa może
przypominać "Dragonforce"?
Nie, obydwa zespoły zostały założone w tym
samym roku, 1999. Wtedy nie mieliśmy pojęcia
o ich istnieniu. Wydaliśmy naszą pierwszą
płytę dwa lata przed tym, jak oni wydali swój
pierwszy album. W tamtych czasach często
słuchałem ich demo - wtedy nazywali się Dragonheart.
Od czasu do czasu ludzie nas mylą
(czasami celowo, dla zabawy). Nie zmienimy
jednak naszej nazwy po 24 latach (śmiech).
Szymon Tryk
HMP: Zestawienie technicznego metalu i
greckiej bogini miłości w nazwie zespołu mogą
co niektórych szokować, ale to tylko jedno
z możliwych skojarzeń - właśnie dlatego
uznaliście, że Venus będzie pasować do was
idealnie?
Venus: Cóż, wiemy, że to dziwna nazwa dla
zespołu technothrashowego, ale z naszego
punktu widzenia ma wiele znaczeń. Po pierwsze
jest grecką boginią miłości i płodności,
więc ta część Wenus może reprezentować melodie
i czyste wokale. Z drugiej strony Wenus
jest również planetą, i to bardzo gorącą. Jest
często nazywana "żywym piekłem", ponieważ
jej temperatura może osiągnąć 500°C, a jej
atmosfera jest pełna toksycznego CO2. Więc
ta część naszej nazwy może oznaczać szorstkie
riffy i wokale. To także nadaje całej tej historii
klimat sci-fi, o który nam chodziło.
Takie granie jest oczywiście wciąż popularne,
ale nie da się ukryć, że młodzi ludzie wolą
spełniać się w zupełnie innej muzyce. Was
jednak takie dźwięki wciągnęły na dobre - jak
do tego doszło?
Myślę, że chcieliśmy po prostu grać muzykę,
która sprawia nam przyjemność. Naszym
głównym celem jest tworzenie muzyki opartej
na jakości, a nie ilości, a przynajmniej tak uważamy.
(śmiech)
Ostatnio to Vektor przypomniał najnowszej
generacji fanów, że można grać w taki właśnie
sposób, a do tego odniósł sukces - byli dla
was inspiracją, pokazali, że coś takiego jest
możliwe?
Vektor... co za niesamowity zespół! Mają tak
skomplikowane i długie utwory, a mimo to
fani na całym świecie mówią o nich "zmartwychwstały
Beethoven i jego kumple grają
thrash metal" (śmiech). Więc tak, jest to możliwe,
aby grać w taki sposób i sprawić, że fani
zakochają się w twojej muzyce! Mniej więcej
to właśnie staramy się osiągnąć i jak słychać są
oni naszą wielką inspiracją.
Zdajecie się też lubić takie zespoły jak choćby
Death, Megadeth czy Voivod, bo jakby
na to nie patrzeć w technicznym heavy/
thrash metalu wszystko wymyślono już
wiele lat wcześniej?
To są zespoły, które miały na nas wpływ i
które naprawdę lubimy. Uważamy, że ich muzyka
jest nadal bardzo mocna i przetrwała próbę
czasu. Staramy się zachować ten styl muzyczny,
ale zawsze dodajemy nasz własny sznyt
i staramy się to rozwijać.
O tym, że nasiąkaliście też innymi wpływami
przypominają choćby, nierzadko ekstremalne,
brzmienia perkusji, te wszystkie
blasty, etc. Można i nawet trzeba inspirować
się przeszłością, ale tu i teraz jest jednak
równie ważne?
Oczywiście teraźniejszość jest dla nas bardzo
ważna, pomimo tego, że inspirują nas przede
wszystkim zespoły z kręgu oldschoolu; uważamy,
że musimy być również na czasie i sądzimy,
że nasza muzyka przekazuje ten rodzaj
emocji, staramy się łączyć filozofię współczesnej
ery z mądrością przeszłości.
Bębny brzmią jednak nad wyraz syntetycznie,
niczym automat - wnoszę z waszego
dwuosobowego składu, że faktycznie tak
było. Dlaczego nie pokusiliście się o zwerbowanie
kogoś do nagrania partii perkusji, choć-
130
DRAGONLAND
by któregoś z kumpli, co wyszłoby temu materiałowi
na zdrowie?
To prawda, ale nie mogliśmy wtedy znaleźć
perkusisty, a nie chcieliśmy zatrudniać muzyka
sesyjnego, który po prostu grałaby swoje
partie bez jakichkolwiek emocji. Było to połączone
z myślą, że ta EP-ka miała być naszą
pierwszą próbą dotarcia do ludzi i sprawdzenia,
czy zareagują pozytywnie na naszą
muzykę, co też się wydarzyło i jesteśmy z tego
powodu naprawdę szczęśliwi. Z tą EP-ką łatwiej
będzie nam znaleźć nowych muzyków,
którym będzie odpowiadał styl muzyki, który
tworzymy.
Science fiction metal
Venus to powstały niedawno
projekt dwóch młodych Greków,
zafiksowanych na punkcie technicznego
thrashu. Nie ma co ukrywać,
Antonis Avtzis i Giorgos Verginis
nie są jeszcze na etapie i poziomie
swoich idoli z Voivod czy Vektor, ale każdy
kiedyś zaczynał, a debiutancka EP
"Project Lamda" może stać się punktem
wyjścia do czegoś znacznie ciekawszego -
choćby pierwszego, właśnie nagrywanego,
albumu Venus.
sumptem, ponieważ było nas tylko dwóch
oraz chcieliśmy znaleźć więcej osób, które mogłyby
się tym zainteresować. Ale kiedy kawałki
były już gotowe, byliśmy na tyle zadowoleni
z rezultatu, że chcieliśmy, aby wieść o nas
rozeszła się nieco szerzej. Zaczęliśmy szukać
wytwórni, a Pure Steel Records zaoferowała
nam umowę na wydawanie cyfrowe. To było
dla nas ważne, ponieważ wypromowali EP-kę i
pomogli nam dotrzeć do znacznie większej
liczby osób, niż gdybyśmy wydali ją sami.
Umowa mówi również o przyszłych albumach,
co właśnie planujemy zrobić.
Co planujecie na przyszłość? Wspomniany
debiutancki album, regularna działalność
koncertowa po poszerzeniu składu, co jeszcze
chodzi wam po głowach w kontekście
funkcjonowania Venus?
W tej chwili skupiamy się na dwóch głównych
kwestiach. Pierwszą jest znalezienie perkusisty,
abyśmy mieli pełny skład i mogli zacząć
grać koncerty. Drugą jest ukończenie tworzenia
naszego debiutanckiego albumu. Jak już
mówiliśmy, jesteśmy już w studio i pracujemy
bardzo ciężko, ponieważ chcemy wydać coś
naprawdę fajnego.
Lubicie mieć wszystko zaplanowane czy
przeciwnie, stawiacie na naturalny rozwój
sytuacji, w myśl powiedzenia "Jeśli chcesz
Jak to wygląda obecnie, szukacie sekcji do
dopełnienia składu, myślicie o koncertach?
Tak, w końcu znaleźliśmy świetnego basistę i
wkrótce damy o tym znać, ale wciąż szukamy
perkusisty. Koncerty odgrywają dużą rolę w
promowaniu muzyki, ale poza tym jesteśmy
naprawdę spragnieni występów na żywo! Nie
możemy się doczekać, żeby wyjść i zagrać nasz
materiał, więc tak, koncerty to coś, co na pewno
zaprząta nam głowy.
Istniejecie od roku - właśnie dlatego waszym
pierwszym materiałem jest EP "Project Lamda",
na album przyjdzie jeszcze czas?
Odkąd "Project Lamda" ukazał się w lipcu,
nie przestaliśmy pracować nad nową muzyką.
W tej chwili jesteśmy w studiu i nagrywamy
nasz pierwszy album, który powinien ukazać
się w tym roku.
Chociaż to tylko cztery utwory, to jednak
wasza EP trwa blisko 30 minut, tak więc
muzyki mamy tu całkiem sporo?
Tak, to jest coś, co nas kręci; lubimy długie
kompozycje i wierzymy, że rozbudowany
utwór jest jak podróż, ale jednocześnie może
stać się męczący, jeśli tylko nakładasz na siebie
riffy i inne partie. Więc staramy się pisać
kawałki, które są kreatywne, agresywne i mają
dobry flow.
Za tytułem "Project Lamda" i tymi czterema
tekstami kryje się jakaś głębsza idea, to coś
więcej niż tylko słowa metalowych utworów?
Cóż, w większości to nie tylko metalowe teksty.
"Art Of Illusions" to nasza mała historia
sci-fi. Opowiada o eksperymencie, w którym
jednostka zostaje wysłana w kosmos w celu
odnalezienia wyższych form życia, aby następnie
wykorzystać ich wiedzę do pomocy
własnemu gatunkowi. Spoiler alert: eksperyment
nie kończy się tak, jak oczekiwano
(śmiech). "Helios Abandoned" opowiada o tragicznej
historii matki, która traci swoje dziecko.
Oczywiście nie może się z tym pogodzić,
więc jej umysł uwięził ją na niekończącej się
Foto: Venus
obcej planecie zwanej Atropos (jeden z trzech
losów z mitologii greckiej). Będąc tam, desperacko
próbuje znaleźć odkupienie poprzez
bezlitosne próby, które Atropos dla niej przygotował.
(Niech Bóg błogosławi "House-marque").
"Multilingual Monstrosities" jest oparty
na filmie "The Arrival" ("Nowy początek" -
przyp. red.). Mówi on o inwazji obcych na ziemię,
ale z pewnością nie jest to żadna klisza,
więc lepiej sprawdźcie go sami! "Project Lamda"
ma tak jakby wiele znaczeń... Na początku
kompozycji możesz poczuć się jak w małej postapokaliptycznej
historii sci-fi, którą zatytułowaliśmy
"Project Lamda", ale kiedy słuchasz
reszty utworu, możesz usłyszeć jak słowa
się zmieniają. Opisują one osobę, która nieustannie
szuka sposobu na ucieczkę od swoich
niepokojących myśli, a drogę tę odnajduje
używając gwiazd. Nadaje to temu kawałkowi
bardziej osobistego wydźwięku. Ale w pewnym
sensie tym właśnie jest Venus. Często piszemy
krótkie historie science fiction, ale czasami
sięgamy nieco głębiej, by podzielić się naszymi
najskrytszymi myślami i doświadczeniami.
Zastanawiam się czy młodemu zespołowi
jak Venus potrzebne jest coś takiego jak kontrakt
na cyfrowe opublikowanie EP? Jasne,
Pure Steel Records to pewna marka, stojące
za nią doświadczenie, ale czym kierowaliście
się wybierając ich ofertę? Uznaliście, że sami
tak skutecznie się nie wypromujecie, bo konkurencja
na rynku jest zbyt duża?
Kiedy zaczęliśmy tworzyć pierwsze utwory,
myśleliśmy o tym, żeby wydać je własnym
rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich
planach na przyszłość"?
Staramy się mieć plany i stawiać małe kroki,
aby osiągnąć nasze cele. Naszym głównym celem
w tej chwili jest zrobienie świetnego albumu
i zagranie z nim jak największej ilości koncertów.
Pracujemy nad tym celem każdego
dnia, a świadomość, że jest jakiś "plan" pomaga
nam iść do przodu. Więc tak, posiadanie
planu czyni nas bardziej zorganizowanymi.
Wielkie dzięki za wywiad!
Wojciech Chamryk i Szymon Tryk
VENUS 131
nabraliśmy dystansu, numery dojrzały, a nam
przecież nigdzie się nie spieszyło. Jesteśmy
bardzo zadowoleni z rezultatów tych prac i
cieszymy się, że możemy zaoferować z Distrüsterem
konkretny wpierdol & jakość.
Hołd dla szwedzkiej sceny deathmetalowej, d-beatu i Motörhead
Powyższy tytuł doskonale oddaje charakter debiutanckiego albumu Distrüster.
"Sic Semper Tyrannis" oferuje jednak znacznie więcej, to jest agresję thrashu
czy speed metalu oraz crustową intensywność, płynnie przechodząc od krótkich
ciosów jak "Die!" czy niespełna półminutowy "A.P.O.S." do dłuższych, rozbudowanych
kompozycji z "Calm Under Fire" na czele. Nic w tym jednak dziwnego,
bowiem zespół tworzą doświadczeni muzycy, znani z Terrordome, Decapitated
czy Vader, a wcześniej Łapa i Kosa grali już razem w Deathreat.
HMP: Tylko w Polsce mamy tysiące aktywnych
zespołów metalowych, żeby już nie
dokładać kolosalnej, idącej w miliony, ich ilości
na całym świecie. Sami też gracie w kilku
innych, żeby wymienić tylko te najbardziej
znane, jak Decapitated czy Terrordome -
skąd więc pomysł na kolejny?
Łapa: Zmagamy się obecnie z klęską urodzaju,
ale przyznaj mi rację - jeszcze nigdy polski metal
nigdy nie był doceniany, tak jak teraz - w
tym za granicami naszego kraju. Jeżeli chodzi
o naszą skromną drużynę to uważam, że robimy
to, co czujemy. Mam sporo pomysłów,
które wiem, że jeżeli nie zagrają do końca w
Terrordome, to zrealizuję je w innych projektach
- Distrüster, czy to Extinkt.
W czym nazwa Distrüster jest lepsza od
Deathreat? Poszło o ten kanoniczny, metalowy
umlaut, czy też zdecydowało jej lepsze
wtedy poszło nie tak, skoro nagraliście go dopiero
w ubiegłym roku, po dojściu nowego
perkusisty Jamesa Stewarta?
Kosa: Nie należy na to patrzeć w kategoriach
"co poszło nie tak". Długi proces powstawania
albumu to zupełnie naturalna sprawa. Czas
płynie nieubłaganie i niekiedy jego upływ
oznacza zmianę składu. Weszliśmy do studia,
gdy byliśmy już gotowi. Możliwość współpracy
z Jamesem nie była tutaj jakimś wystrzałem
startowym. To świetny muzyk i wydobył
z tego materiału coś, czego wcześniej w nim
nie słyszeliśmy. Weźmy na przykład d-beaty
na albumie. To prosty i podstawowy fill, a nawet
tu dodał coś od siebie. Ta płyta ma sporo
niuansów perkusyjnych.
Nie jest to techniczny death metal czy postrock,
tak więc chyba nie zmienialiście za dużo
w aranżacjach poszczególnych utworów, ich
Nie mam najmniejszego pojęcia czy taka
mieszanka d-beatu, punka, crust i death metalu
przyjmie się w Polsce i jak wiele zespołów
gra taką muzykę, ale wam zdaje się to nie
przeszkadzać, skoro wykonywanie w tym
kraju jakiejkolwiek odmiany heavy metalu to
i tak, poza nielicznymi wyjątkami, działalność
czysto hobbystyczna?
Łapa: Gdybyś spytał mnie o muzykę jako
hobby jakieś sześć lat temu, pewnie bym się z
tobą zgodził. Obecnie traktuję to jako swój codzienny
obowiązek, bo muzyka i wszystko wokół
niej to dla mnie kurewsko ciężka praca i
masa różnych wyrzeczeń. Pracuję nad nią
dzień i noc, korzystam z każdej wolnej chwili
aby wypełnić nią czas. Odpowiadając na pytanie
- jak przyjmie się nasza płyta w Polsce -
szczerze, nie wiem. Pozostawiam to do weryfikacji
słuchaczom.
Kosa: Mam wrażenie, że nawiązujesz do dyskusji,
która niedawno rozgorzała na temat
płyt "na które nikt nie czeka". Nie ma płyt
prawdziwie niepotrzebnych. Nie będzie płyt
genialnych bez płyt słabych i przeciętnych.
Gdzieś się ten metal musi wykuwać i hartować.
Pasja napędza wszystkie elementy tej sceny
i to ona gwarantuje jej życie i siłę. Muzyka,
i sztuka w ogóle, są wartością samą w sobie.
Robisz to, bo to jest to, czego chcesz.
Coraz bardziej zauważalne jest odchodzenie
od formatu tradycyjnego albumu, tymczasem
u was jest na bogato, bo to ponad 35 minut
muzyki. Trendy trendami, ale miała to być
zwarta, a do tego zróżnicowana pod względem
muzycznym, całość?
Łapa: Dla mnie wyznacznikami zawsze będą
albumy 45-minutowe. Wiem, w jakich obecnie
jeste-śmy czasach. Żyjemy szybciej i intensywniej
niż kiedyś, dlatego nawet dobry 20-minutowy
materiał potrafi zadowolić większość
słuchaczy. Nasza poprzeczka na długograj to
35 minut i tego się trzymamy.
Kosa: Dokładnie. Też myślę, że pomimo trendów,
dłuższy format dalej jest istotny. Wydanie
albumu jest dla kapeli jak rytuał przejścia,
test. Trzeba pokazać, że umie się napisać pełniaka.
Nawet jeśli po latach większość wraca
tylko do paru singli, to maniacy wspominają
zespoły albumami. Są też takie materiały, których
niemal wszyscy słuchają wyłącznie w całości.
Mam nadzieję, że "Sic Semper Tyrannis"
wytrzyma próbę czasu właśnie jako całość.
brzmienie, dzięki czemu fanom będzie łatwiej
ją skandować?
Łapa: Nazwa Deathreat zawsze mi się podobała,
choć wiele osób inaczej ją wymawiało.
Sam band oparty był na muzyce prostej i mocnej
w przekazie. Distrüster wyniósł Deathreat
o kilka leveli wyżej. Co więcej, Distrüster
to hołd dla szwedzkiej sceny deathmetalowej,
d-beatu i Motörhead.
Zastanawia mnie to również w kontekście
tego, że materiał z albumu "Sic Semper Tyrannis"
nie jest w sumie nowy, bo stworzył go
częściowo inny skład, z DQ i Koniem. Co
Foto: Przemek Ziejka
szkielet pozostał taki sam?
Kosa: Szkielet pozostał, ale zmian było sporo.
Różnica między gotowym materiałem, a tym
co było w wersji demo to przepaść mimo, że to
wciąż "to samo". To jak różnica między szkicem,
a gotowym obrazem. Zmiany, które zaszły
w aranżach były mocne. Dodaliśmy drugą
ścieżkę gitary w wielu utworach, aby stworzyć
wcześniej nieobecne tam harmonie. Pojawiły
się solówki. Parę tekstów zostało wymienionych.
Długo by wyliczać. Niektóre kawałki
musiały przejść przez taki proces parę razy.
Łapa: Apetyt wzrastał w miarę jedzenia. Długi
proces prac nad albumem spowodował, że
Potwierdzają to również utwory trwające w
granicach pięciu minut czy ponad 6-minutowy
kolos "Calm Under Fire", pewnie nieprzypadkowo
umieszczony na końcu - wytrwali
będą się rozkoszować, mniej cierpliwi
odpadną i wszyscy będą zadowoleni?
Łapa: "Calm..." to mój ulubiony, totalnie relaksujący
mnie numer. Słucham go bardzo często
i znam tu każdy dźwięk. To chyba najwrażliwszy
i najbardziej wypchany emocjami kawałek,
jaki nagrałem przez ostatnie lata.
Kosa: Struktura "Sic Semper Tyrannis" jest
uporządkowana i zaplanowana. Nie chodziło
nam o schowanie tego czy innych numerów
tak, aby trafili na nie tylko wytrwali słuchacze.
Kolejność dyktował wachlarz nastrojów i prze-
132
DISTRUSTER
jścia między nimi. Mamy nadzieję, że taki ich
układ utrzyma uwagę ludzi do samego końca.
Słusznie jednak zauważyłeś, że "Calm.." znalazł
się na końcu nie bez powodu. Od samego
początku wiedzieliśmy, że ten utwór musi zamykać
album.
Taki numer jak, nawet nie półminutowy,
"A.P.O.S." musiał się tu pojawić, choćby dla
kontrastu?
Kosa: To właśnie te dłuższe, rozbudowane
utwory, postrzegam jako kontrastujące i oddalone
od rdzenia naszej muzyki. Cieszę się, że
umiemy pisać takie kawałki jak "Calm..." i że
możemy je umieścić na płycie bez obawy o
rozsadzenie jej. Jednocześnie to ta dzikość i
prostota widoczna w "A.P.O.S." stanowi esencję
tego co robimy. Ten utwór ma "wszystko".
Skoro już o tym mowa to efektowna okładka
tej płyty może zmylić kogoś, kto nie zna waszych
wcześniejszych dokonań czy samego
Distrüster, ponieważ równie dobrze obraz
Adama Bur-ke'a mógłby zdobić okładkę albumu
z tradycyjnym heavy metalem?
Łapa: Nie mam nic do heavy, na dniach odbieram
swój pakiet od niesamowitego Roadhog
z Krakowa. Jeżeli ta okładka kojarzy się z
heavy, to dla mnie zajebisty news. Osobiście
bardzo się cieszę, że Adam namalował nam
artwork. Lubię też pewną niespójność, na którą
sporo osób zwraca uwagę. O to chodzi w
sztuce.
Kosa: Faktycznie styl w jakim Adam wykonał
okładkę prowadzi do niezłego dysonansu z
muzyką. Warstwa symboliczna obrazu jest za
to dopasowana do przekazu albumu. Do dzisiaj
jestem zaskoczony i pozytywnie zdziwiony
jak bardzo ta okładka przyciąga oko. Sposób
w jaki to jest namalowane zupełnie przysłania
CO jest tam namalowane. Artwork skutecznie
zwraca uwagę na stoisku z merchem, a
ludzie zaczynają zadawać pytania i sięgają po
album z czystej ciekawości. To zasada stara jak
świat, że dobra okładka pcha album do przodu.
Łaciński tytuł albumu, który w pełnym brzmieniu
zamieściliście na odwrocie książeczki,
ma jednoznaczną wymowę: tak zawsze pozbawiam
życia tyranów. Planowaliście go
już przed laty, czy też pojawił się niedawno,
już po agresji Rosji na Ukrainę?
Kosa: To coś, o co jesteśmy często pytani.
Myślę, że wojna tak silnie wpłynęła na życie w
Polsce, że wszystko widzimy przez jej pryzmat.
Te warunki utrudniają ludziom krytyczne
myślenie i zamykają ich mentalnie w
"pudełku z wojną". Należy się uwolnić od patrzenia
na rzeczy w taki sposób, aby dać sobie
szansę na powrót do normalności. Tytuł został
ustalony na długo, zanim ktokolwiek przypuszczał,
że dojdzie do tego konfliktu. Jest spójny
z tym co jest zawarte na okładce i w tekstach.
Foto: Przemek Ziejka
Istnieje tam rozwinięta scena metalowa, zresztą
muzycy z tego kraju grają w krakowskich
kapelach, choćby w progresywnym Fren
- coś takiego tylko wzmaga poczucie solidarności?
Łapa: Nie śledziłem nigdy wcześniej tamtejszej
sceny, być może będzie jeszcze na to czas.
Kosa: Widzę, że uchodźcy zaczynają przychodzić
na lokalne koncerty i to na pewno cieszy.
Z drugiej strony, w kontekście treści płyty,
to pytanie dość trudne. W tekstach nawołujemy
do odcięcia się od społeczeństwa, wyodrębnienia
się z tłumu, zerwania z codziennością
i normalnością. Do poddania pod krytykę
instynktu i tożsamości stadnej. To zadanie,
które może być niemożliwe jeśli czujemy
się częścią grupy "solidaryzującej" się z inną
grupą. "Ja" współczujący "tobie" na gruncie
prywatnego doświadczenia to inny casus, niż
relacja dwóch członków różnych grup, którzy
widzą siebie tylko w ten sposób. Jest w tym
ważna różnica.
Nie da się jednak nie zauważyć, że ta łacińska
maksyma ma też jakby drugie dno, bo jest
ko-jarzona również negatywnie, z zabójcami
władców czy prezydentów, a nawet z terrorystami
- ta mniej pozytywna wymowa nie
odstęczyła was od niej?
Kosa: Właśnie dlatego wybraliśmy ten tytuł.
Myślę, że zwłaszcza w death metalu nie jest to
niczym dziwnym. Ta płyta ma swoją własną
"definicję" tyrana, który powinien zostać
zgładzony. Nie jest to jakiś kosmicznie skomplikowany
koncept, ale nie chcę też tego
podawać czytelnikom na tacy. Zale-ży mi, by
zerknęli do tekstów.
Kiedyś łacina była tak powszechnie znana
jak obecnie język angielski, teraz uczą się jej
stu-denci kierunków medycznych, przyszli
prawnicy i może ktoś jeszcze. Do tego ludzie
są coraz bardziej leniwi, nie obawialiście się
więc, że części słuchaczy nie będzie się nawet
chciało sprawdzić w sieci znaczenia tego
tytułu, pozostanie dla nich nic nie znaczącym
hasłem z okładki?
Kosa: Nie wydaje mi się, żeby to była jakoś
szczególnie wysoko zawieszona poprzeczka.
Zwłaszcza w czasach Google, Wikipedii i tak
dalej. Jeśli rzucamy jakiekolwiek wyzwanie, to
dobrze. Chcemy czuć się wolni robiąc muzykę
- sięgać po dowolne symbole, sposoby wyrazu,
dźwięki. Nie wyobrażam sobie, abyśmy mieli
nie zrobić czegoś bo to będzie "za trudne".
Myślę, że doświadczeni i wyrobieni słuchacze
to docenią. Po co słuchać znowu dokładnie
tego samego? Fanatycy gatunku chcą iść dalej,
głębiej, chcą niuansów. Nie mówię, że nagraliśmy
tutaj jakieś skończone opus magnum i "ą
ę" tylko dla koneserów. Myślę jednak, że zaoferowaliśmy
coś niebanalnego. Jeśli ktoś ma
ochotę na łatwiejsze rzeczy, daleko nie musi
szukać.
OK, można nagrać płytę we trzech, ale już
koncertować w takim składzie się nie da,
szczególnie gdy gitarzysta nagrał również
partie basu, a perkusista może po prostu nie
mieć czasu dla mniejszego, w porównaniu z
Decapitated, zespołu. Domyślam się jednak,
że chcielibyście, po ewentualnym poszerzeniu
składu, zaprezentować materiał z "Sic
semper tyrannis" na żywo?
Łapa: Tak, ale bez jakiegoś większego ciśnienia.
Na razie będziemy powoli przygotowywać
skład i obserwować sytuację koncertową w
kraju i za granicami. Wszystko w swoim czasie.
Na koniec zapytam też o nowy materiał, bo
nie uwierzę, jeśli powiecie, że nie macie niczego
premierowego w zanadrzu, choćby na jakąś
EP-kę czy split, a co będzie dalej czas
pokaże?
Łapa: Kończymy przygotowanie płyty winylowej
w Ossuary Records. Płyta wyjdzie w
ciekawych kolorach. Mamy też w zanadrzu
nowy materiał w formie EP. Co więcej, od
przyszłego roku zamierzamy pracować nad nowym
albumem, ale spieszymy się powoli.
Dzięki za wywiad i do zobaczenia na koncertach.
Wojciech Chamryk
DISTRUSTER 133
Gdzieś na przecięciu się tego, co
tworzył stary Sinner, Grave Digger, Running
Wild z czasów "Branded..." i niemiecki
Tyrant, leży muzyka i styl grupy High Tension
z ich pierwszej płyty. To kolejny zagubiony
metal szlachetny z kufra GAMA Records.
Wiemy już, że w owym kufrze jest też sporo
śmieci, plastiku i papieru zgniecionego w kulki,
jakby komuś coś nie wyszło. Jakby sknocił
wiersz, a celując do kosza, niechcący trafił do
wspomnianego kufra. Odradzam również zbyt
ufne, bez gumowej rękawiczki, wsadzenie ręki
do owej skrzynki: można się ubrudzić. W żadnym
wypadku nie chcę bezkrytycznie gloryfikować
tej niemieckiej wytwórni, jakby to był
jakiś nieziemski kult - jestem od tego daleki.
Przyznaję, że w odkrywaniu zespołów i nazw z
ich katalogu najbardziej pociąga mnie ciekawość
nieznanego. Nagrodą dla "poszukiwaczy
zaginionej muzyki metalowej'' są chwile uniesienia,
być może nieliczne, ale warte ryzyka. A
kiedy łopata niestrudzonego kopacza trafia w
końcu na zmurszałe wieko jakiejś trumny, a w
niej, po rozgarnięciu popiołów, ukaże się stary
pierścień lub złoty ząb (patrz utwór Gravestone
"I Love the Night") - wtedy się wie, że
było warto.
High Tension to pięć albumów osadzonych
na przestrzeni lat 1984 - 2008 i bardzo
stabilny skład przez wszystkie lata. Stanowczo
świadczy o tym, że ten konkretny
zespół ludzi, to coś więcej niż tylko muzyka.
Okładka pierwszego albumu "Warrior"
z symbolicznym (być może, dla kultury
niemieckiej) zobrazowaniem tytułowego "wojownika"
przedstawia pająka ze skrzydłami feniksa.
Umiejscowionego na dziwnie wyglądającej,
dziś można by powiedzieć - elektronicznej
sieci. Jakże prorocza wizja z przeszłości
dla naszej współczesnej codzienności. Cóż,
kolejny dobry powód do przestudiowania na
wylot listy płyt GAMA Records to, jak żartobliwie
mawiała pewna osoba bardzo mi bliska:
ucz się języka niemieckiego - poznaj tok myślenia
swego rywala. Grunt to odpowiednia
motywacja do nauki. Być może, z tego samego
powodu, na uczelniach anglosaskich nie brakuje
kierunków slawistycznych. Dobrze znać
tory myślowe, tradycje i szlaki kulturowe swoich
potencjalnych partnerów biznesowych. Ale
jak na gawędziarza przystało, znowu zboczyłem
z tematu głównego. Na szczęście metal
bardziej łączy niż dzieli.
Album startuje od tytułowego "Warrior".
Zespół załapał się w jakiś sposób na pociąg
relacji heavy metal/speed metal. Gdzie
element "speed", w nazwie tego gatunku, zawsze
był dosyć dyskusyjny i nieco na wyrost,
bo wiele zespołów używało tej etykietki jako
swoistego marketingu; mającego wpłynąć
podświadomie na słuchaczy szukających bardziej
ekstremalnych doznań rodzącego się nowego
gatunku.
Pierwsze płyty Metallica, Destruction,
Living Death to też był speed metal,
tyle że ten prawdziwy. W High Tension szybkości
nie uświadczysz i uparty konduktor bez
problemu wyprosiłby ich z tego przedziału,
nawet pomimo faktu, że podobnie grające
wtedy Running Wild i Grave Digger, też były
usilnie tytułowane zespołami speed-metalowymi
przez promującą ich wytwórnię Noise.
Nieważne, "we are warriors tonight" - "tej nocy
jesteśmy wojownikami" - śpiewa zespół, a co
będzie jutro, to się zobaczy. Tytuł drugiego
kawałka "Get Ready for Love" (przygotuj się na
miłość), z racji nudnawego charakteru samej
piosenki, można by opacznie wziąć za ostrzeżenie
niż zachętę. Cóż, ostrze noża się omsknęło...
a obietnica okazała się płonna. Wstępu
do "In Time" nie powstydziłby się sam
Accept i refren też daje radę. Jeszcze jeden
szczery utwór tego zespołu, z głębią i przestrzenią.
Gdzieś w tle przypomina mi się grupa
Tyrant (jak dla mnie, to też jest in plus). Ale
oto mamy już WASP! A nie, to "She Said
Rock'n'Roll". Początek zrobił na mnie wrażenie,
jednak gdzieś po drodze przesadzono z
chórkami; kicz niejedno ma imię, ale, co zawsze
powtarzam, nawet jeśli, to odpowiednio
dozowany stał się fundamentem wielu ukochanych
przez nas podgatunków popkultury.
Czy to horror, czy erotique cinema, heavy
metal, czy "Rambo" - łatwiej jest tam znaleźć
rozrzucone klocki rozległej układanki o prawidłach
tego świata i naturze wszechrzeczy,
niźli na kazaniu z ambony. "Man on the Run"
to jednostajnego walenia w bęben ciąg dalszy.
Druga strona płyty zaczyna się obiecująco!
"Rock City". Zaginiony utwór z "Cold
Lake" Celtic Frost tyle tylko, że cztery lata
wcześniej? To chyba najlepszy komplement
jaki starzy pierdziele z High Tension mogliby
gdziekolwiek usłyszeć. Mają to ode mnie i
niech pamiętają o tym, przy przygotowywaniu
listy gości na benefis z okazji 50-lecia twórczości.
"Summernights" pominę, bo gdzieś już
to wszystko było, choć zwrotka bije tu na łeb
refren i można się zastanowić, co jest czym.
Podobnie pominę "Between the Lines" i "Neon
Night". Walenie w werbel, o którym napomykałem
wcześniej, po dłuższym czasie zaczyna
przeradzać się, niczym słynna tortura, gdzie
jednostajnie uderzająca kropelka wody w aluminiową
miskę na głowie... zamienia się w
walenie młotem. Ktoś tu po prostu skrzywdził
zespół pokrętłem na konsoli. Każdy z tych
134
METALOWIEC GAWEDZIARZ
utworów, odsłuchany z osobna, ma swoją moc
i widziałbym je jak najbardziej w repertuarze
szafy grającej na jakiejś dobrej imprezie zamkniętej.
"Unchained" zamyka płytę w sposób
radosny i punkowy, pozostawiając dobre
wspomnienia i chęć powrotu do niej.
Rok później High Tension zabiera
się za drugą płytę "Under Tension", która wychodzi
w roku 1986. Świat metalu jest już zupełnie
innym miejscem; króluje thrash metal a
wszelkie popierdułki z innej epoki są zamiatane
pod dywan. A jednak, w równoległym
świecie heavy metalowej sceny popularność
tego zespołu w Niemczech rośnie i zaczyna on
grać znaczące koncerty, min. z Krokus, Girlschool.
Podobno, jak podaje autor książki
"Cry Out For Metal!! Zespoły z GAMA Records"
- Jose L.C. Barron, grupa doczekała się
nawet oficjalnego fanklubu w Polsce! Chciałbym
to zweryfikować (jeśli ktoś z czytelników
HMP Pages wie coś o tym, odezwijcie się).
Nowa płyta rusza z iście "RFNowskim"
brzmieniem i o ile okładka autorstwa
nadwornego "malarza" wytwórni GAMA
Martina Appolda jest świetna i zapada w pamięć,
o tyle, moim skromnym zdaniem, nadmierne
wypolerowanie brzmienia "dwójki" coś
odebrało tej muzyce; wraz z polerką zdjęto
wszelkie "haczyki", które mogły by sprawić, że
muzyka z tej płyty utkwiłaby w naszej pamięci.
Po kolei przemijają, poprzedzony ciekawym
intrem "Wind Me Up", "Shake Off The
Hunter" i "Rock ‚n' roll Rebel". Potrzeba nieco
czasu, by przyzwyczaić się do tej produkcji.
Moim zdaniem gitary są nieco za cicho, przez
co ginie charakter każdego z poszczególnych
utworów. Na prowadzenie wychodzi sekcja:
bas i perkusja. Na gitarach łatwiej się skupić w
momentach bez wokalu, ktoś tam chyba
przekombinował z nowoczesną cyfrową
obróbką tamtych czasów a może to tylko moje
subiektywne odczucia. Trudno jest mi odróżnić
jeden utwór od drugiego. Coś zaczyna się
klarować i przecierać przy utworze "Burning
Heart", który jest dłuższą i bardziej rozbudowaną
wersją "Rock City" z poprzedniego albumu.
Tamtejszy refren stał się teraz zwrotką i ta
roszada nawet zdaje egzamin - refleksyjny kawałek
na zakończenie pierwszej strony. Wciąż
mam wątpliwości, co do brzmienia tej płyty,
które pretenduję do glam metalu i chyba nie
działa ono na korzyść High Tension i muzyki
do jakiej nas przyzwyczaili na poprzedniej
płycie. "Work Hard, Die Young" kupił mnie
swoim przesłaniem wyrażonym w tytule: "pracuj
ciężko, umieraj młodo". Święte słowa i
trzymajmy się z dala od takiej filozofii życiowej.
Można by zażartować, że promocja "pracy
bez wspomnienia o płacy" ma u naszych zachodnich
sąsiadów długie tradycje. Różnymi
hasłami już nas do niej zachęcali.
Druga strona płyty budzi nowe nadzieje
dla słuchacza. Przez moment wydaje
się, że glamowe brzmienie i heavy metalowa
muzyka pomału zaczynają znajdować jakiś
wspólny język i się dogadywać, ale następne
kawałki "Rock Down" i "Stay The Night", to
moim zdaniem dwa gwoździe do trumny,
zabite jeden po drugim. Cóż, kwestia gustu, a
jednak moim zdaniem album jest monotonny
i nie przechodzi próby czasu. Niestety, nie
słyszałem go w roku 1986, kiedy się ukazał.
Być może, moje odczucia wzmocnione o jakiś
sentyment byłyby bardziej pozytywne. Ostatni
na płycie to "Lady", jedyny dobry kawałek,
z charakterem i jajami, choć nie jestem pewien
czy ten ostatni "komplement" pasuje do samego
tytułu utworu, ale być może jestem po
prostu staroświecki.
Odnoszę wrażenie, że na trzeciej
płycie pt. "Master of Madness" (1987) High
Tension w końcu odnajdują samych siebie.
Na pewno zdrowiej być prawdziwym glamowcem
niż udawanym heavy-metalowcem. "Hard
Lies" i "Kings and Queens" to kompozycje z
polotem i na luzie, bez wtórnych i nijakich zagrywek,
które aż wyłaziły z gara na poprzednim
albumie. Jak wskazuje okładka nowym
wyznacznikiem stylu staje się świat motocyklisty,
tematyka bliska asfaltowi, wiatr we włosach,
ryk maszyny i cały ten zgiełk. "Leather
Beauty" to jakby zaginiony utwór Van Halen.
Wspominałem, że zespół przekroczył już pewną
granicę w stylach, zza której nie ma powrotu.
"Crazy World" potwierdza tę tezę.
Heavy metalowym refluksem jest jeszcze "In
the Eyes of the Law". Dalej, na drugiej stronie
jest "Stiletto Heels" z poprzedzającym go "Intro"
i "Sweet Fourteen" czyli rozterki sercowe
czternastolatki, która nieszczęśliwie się zakochała.
Historia opowiedziana z perspektywy
facetów z wąsami na harleyach (na płytach nie
ma wkładek z tekstami, ale ten jedyny tekst
znajdziemy na Metal Archives, zamieszczony
jest tam chyba dla rozwiania ewentualnych
nieścisłości). Kiedy muzyk ma 16 lat, śpiewanie
o 14-letnich koleżankach, może nie jest aż
takie podejrzane - po prostu sam tytuł chyba
brzydko się zestarzał. Muzycznie, utwór daje
radę, po krótkim balladowym wstępie przechodzi
w całkiem fajny kawałek z ciekawymi
solówkami. "Invaders from Space" to też dobry
utwór, tyle tylko, że to bardziej Great White
niż Grave Digger. Ostatni na płycie "The
M.O.M. Fanfare" daje słuchaczowi nadzieje
(płonne jak się później okazuje), że rozdział
heavy metalowy to jeszcze nie koniec i, że jest
szansa, że być może chłopaki wrócą na "właściwą
drogę".
Rdzeń High Tension to dwóch braci
Waisshaar (Armin - śpiew i gitara i Joe -
bas) oraz Tom Dierstein - gitara, którzy grali
nierozłącznie przez wieloletni okres kariery.
Jedynie perkusista zmienił się na drugim albumie,
ale i on - Marco Roth pozostał z grupą
na długie lata. W latach 90-tych zespół jeszcze
bardziej pogrążył się w fascynacjach gatunkiem
AOR i hard rockiem. Kolejny album pod
tytułem, po prostu: "4" (1994), przesiąknięty
jest klawiszami i nieco dziwną maniera wokalną
"rodem z L.A.". Mnie podoba się okładka i
pająk, który powrócił. Tym razem pnie się po
pajęczynie pęknięć na uszkodzonym lustrze.
Przyznam, że jest to fajne nawiązanie do ich
pierwszej płyty, niestety, szkoda, że jedynie
graficzne. Wkrótce po wydaniu tej płyty
Arminio dostaje robotę w firmie dystrybucyjnej
BMG/Ariola i kończy się działalność
zespołu. W okolicach roku 2001 bracia jeszcze
raz łączą siły i wraz z nowym perkusistą pracują
nad materiałem, który ukazuje się dopiero
w roku 2008 pod tytułem "Meanstreak"
(pod szyldem TopX Music - własnej wytwórni
Arminio). Płyta zawiera szeroki wachlarz
utworów, nie mających już wiele do czynienia
z heavy metalem.
W maju 2009, również pod szyldem
arminiowskiej TopX Music, ukazała się płyta
CD "Two Faces" włoskiej wokalistki metalowej
Roberty Delaude występującej pod nazwą
Morgana. Jak głosi notka na płycie Arminio
był nie tylko jej producentem, ale zagrał
na klawiszach, gitarze i napisał większość muzyki;
stylistycznie są to pogranicza Bajmu i
Urszuli. W katalogu TopX Music znajdują
się głównie grupy heavy metalowe i hard rockowe,
takie jak: Vortex, Liquid Steel, Headhunter,
Kaktus i dawni koledzy ze stajni GA-
MA: Beast, Stormwitch, Tyran Pace, Killer.
Kopiąc dalej w zasobach internetowych,
można doszukać się ciekawej przeszłości
wspomnianej pani Roberty z Turynu:
zespół Hurtful Witch i demo "Spectra" z
roku 1985, na którym, już wtedy śpiewała głosem
godnym prawdziwej dominy sceny metalowej.
Jest to skromne demo z tradycyjnym
heavy metalem o mrocznym rycerskim zabarwieniu,
miejscami ocierającym się o dzisiejszy
doom a czasem przypominającym odgłosy
awantury za ścianą u sąsiadów. A jednak...
niech ta rekomendacja będzie nagrodą dla
tych, którzy dotrwali do końca tej recenzji..
Rafał Krakowiak
METALOWIEC GAWEDZIARZ 135
The Vintage Caravan - Harpa - Reykjavik
- 25.11.2022
Nigdy mu tego nie powiedziałem,
ale podziwiam Óskara Logi Ágústssona za
to, że swój pierwszy w życiu zespół rozwija od
dwunastego roku życia. Nie od razu skompletował
docelowy skład, ale od dziecka konsekwentnie
działa pod szyldem The Vintage Caravan.
Jako gitarzysta i wokalista mógłby robić
karierę solową, ale już w 2006 roku wybrał
konwencję zespołu z równoprawnymi członkami.
W 2012 roku do The Vintage Caravan
dołączył rozbrajająco życzliwy i uśmiechający
się od ucha do ucha basista Alexander
Örn Númason.
Trzy lata później zwycięski team
uzupełnił perkusista Stefán Ari Stefánsson,
którego charakter odznacza się emocjonalnym
opanowaniem. Należy on do tego rodzaju ludzi,
że nie trzeba zamienić z nim ani słowa,
aby wiedzieć, że ma dobre intencje i że można
na nim polegać, ale kiedy zachodzi odpowiednia
okazja, potrafi intensywnie tłuc i grzmocić.
Z wywiadu opublikowanego w 81.
wydaniu HMP (str. 168) dowiedzieliśmy się
już, ze islandzki zespol Volcanova przyjaźni
się z islandzkim zespołem The Vintage Caravan.
Wzajemnie pojawiają się w swoich wideoklipach:
The Vintage Caravan "Crystalized"
i Volcanova "Sushi Sam". O ich przyjaźni
przekonałem się jeszcze bardziej w barze
Dillon 21 maja 2022, gdzie miałem przyjemność
zobaczyć jam, podczas którego bluesowe
i rock'n'rollowe covery grali: Oscar na gitarze
(The Vintage Caravan), Dagur Atlason na
perkusji (Volcanova) oraz Matthías Hlífar
Mogensen na basie (black metalowy Audn).
The Vintage Caravan wielokrotnie
grał już w Europie, jest więc zespołem rozpoznawalnym
w wielu różnych krajach. Zwłaszcza,
ze promowały go konkretne labele: ich
drugi ("Voyage", 2012), trzeci ("Arrival",
2015) i czwarty album studyjny ("Gateways",
2018) ukazały się za pośrednictwem Nuclear
The Vintage Caravan
Blast, zaś najnowszy piąty longplay "Monuments"
(2021) wyszedł dzięki Napalm Records.
Trasę "Monuments" trzeba było
wielokrotnie przekładać z przyczyn niezależnych.
Jesienią 2022 wreszcie do niej doszło.
Odbyło się aż 38 występów w różnych europejskich
miastach. Volcanova supportowała
The Vintage Caravan wszędzie, za wyjątkiem
Wielkiej Brytanii. Proszę zauważyć, ze wrześniowe
koncerty we Wrocławiu i w Warszawie
były częścią jeszcze innej trasy - wtedy The
Vintage Caravan jedynie supportowało
Opeth, natomiast podczas "Monuments Tour"
Islandczycy byli gwiazdami wieczorów i
prezentowali dwugodzinne sety.
W ogóle The Vintage Caravan trochę
pokoncertowało w okresie po ukazaniu się
LP "Monuments", a przed "Monuments Tour".
Widziałem ich na zywo a to na imprezie z
okazji krajowego Dnia Handlanowego pierwszego
poniedziałku sierpnia (relacja z tego
wydarzenia znajduje się na naszej stronie internetowej,
podpisana jako "Lemmy Bar"), a to
podczas niezależnego show w Domu Kultury,
to znów na otwartym powietrzu w Dniu Kultury
Miasta Reykjavik. Nie czułem potrzeby,
aby wsiadać za nimi w samolot do Europy.
Tylko, ze akurat na początku października
zwiedzałem Gdańsk i podjęliśmy
spontaniczna decyzje o uczczeniu trzydziestych
urodzin męża z Filipin w Paryzu. Dosłownie
60 minut po zakupie biletu z Poznania
do Paryża z przesiadką w Wenecji odjeżdżał
nam pociąg z Gdańska do Poznania. Pognaliśmy
na niego taksówka, w międzyczasie nie
udało nam się zarezerwować hotelu i w drodze
do odbudowywanej katedry Notre Dame zatrzymaliśmy
się zjeść crepe w kawiarni, ale
zmieniliśmy plan z oglądania kościółka na
Moulin Rouge. Wiecie, najsłynniejszy kabaret
w kulturalnej stolicy Europy, ale humor i tak
mi dopisywał, nie potrzebowałem wcale dodatkowej
stymulacji, wtargnąłem na backstage,
podszedłem do stolika Oscara z serdecznym
pozdrowieniem, zrobiłem z siebie pajaca,
zdarłem głos na Volcanowie i czmychnąłem
po pierwszym numerze The Vintage Caravan,
bo Filipińczycy nalegali, żebym pojechał
z nimi zobaczyć Wieżę Eiffel'a.
Nocne życie w Paryżu bywa chaotyczne,
zwłaszcza gdy nie mówi się po francusku.
Wyjazd do Paryża może okazać się cudowny
i niezapomniany, ale najlepiej z wyprzedzeniem
przygotować się, sprawdzić, jakie dokładnie
atrakcje nas interesują i co gdzie chcemy
zobaczyć.
The Vintage Caravan tryskali jak
zwykle energią i natychmiast nawiązali żywy
kontakt z paryska publicznością. Volcanova
również świetnie wypadła. Dnia 19 listopada
The Vintage Caravan zagrali po raz pierwszy
na żywo w krajowej telewizji RUV. Przy tej
okazji udzielili też krótkiego wywiadu w towarzystwie
Pani Premier Islandii, Katrín Jakobsdóttir.
Do najważniejszego wydarzenia doszło
dnia 25 listopada 2022. Zespoł zakończył
"Monuments Tour" fenomenalnym show w
islandzkiej Harpie. To był ich pierwszy występ
w roli gwiazd wieczoru w najbardziej prestiżowym
miejscu na całej Islandii. Niestety,
oznaczało to tez, ze publiczność siedziała.
Wiadomo, The Vintage Caravan operuje
kontrastem. Oprócz łagodnych dźwięków, ze
sceny bucha czasami ogniem. Zmieniają się
tempa, nastroje ulegają gwałtownym metamorfozom.
Zaczyna się liryczna melodia, by
za chwile nastała nawałnica. Kołysanie przechodzi
w intensywny jazgot. Spokój ustępuje
pasji. Dlatego moim zdaniem, to się nie nadaje
do oglądania na siedząco. Roznosiło mnie i
z trudem powstrzymywałem się, żeby wstać i
zamieszać. Powstrzymałem się, ponieważ wiedziałem,
jak bardzo muzykom zależało na pozytywnej
atmosferze.
Zwróciłem uwagę, ze Alexander
najwięcej mówił w przerwach między numerami,
ale Oscar tez sporo opowiadał. Różnica
między ich konferansjerka polega m.in. na
tym, ze elegancko ubrany Alexander z krótkimi
włosami ma naturalnie przyjazny wizerunek,
zaś Oscar w spodniach dzwonach, spiczastych
butach na obcasach, z rozwianymi długimi
włosami, w wyzywającej koszuli i w złocistej
obroży na szyi raczej wrzeszczy niż mówi.
Przepełnia go adrenalina, atakuje i krzyczy.
Set składał się z utworów z różnych
płyt. Nie usłyszeliśmy "Monuments" od początku
do końca, ale jako pierwszy kawałek
wybrzmiał jego otwieracz "Whispers", a jako
ostatni jego zamykacz "Clarity". Nie brakło
przebojów typu "Babylon" oraz "On The Run".
Gitarzysta z perkusistą zademonstrowali po
efektownej solówce. Jak należało się spodziewać
po Harpie, wszystko brzmiało soczyście i
wyraźnie. Wokale nie wybijały się na pierwszy
plan, ale The Vintage Caravan to zespół z
jednej strony eklektyczny, a z drugiej progresywny,
w którym prym wiodą partie instrumentalne.
Zachwycona publiczność biła owacje
na stojąco. Nie słyszałem, żeby ktoś darł
się o bis, ale brawa nie ustawały. Wtem Oscar
wtargnął zadziornym krokiem na skraj sceny,
136
LIVE FROM THE CRIME SCENE
The Vintage Caravan
The Vintage Caravan
rozejrzał się z dzikim błyskiem w oku i wbiegł
z impetem na środek, a za nim Stefan oraz
Alexander. Dali nam znać, żeby nie siadać, bo
teraz czas na taniec. Nagromadzony w sercach
publiki rockowy żywioł eksplodował wraz z
kawałkiem "Crazy Horses". Nie rzucano krzesłami,
ale dało się poczuć tą koncertową energię
ostrego hard rocka.
Po powrocie do domu wrzuciłem nakręcone
telefonem video "Babylon" na You
Tube i skomentowałem pod zdjęciem na ich
profilu w mediach społecznościowych: "You
winners!".
Sam O'Black
Nightwish - Arena
Gliwice, 14 grudnia
2022
Na Nightwish
popularność kawałka
mierzy się ilością
wyjmowanych telefonów
do nagrań. Paradoks
jest taki, że zespół
rozpoczął koncert od
mocnego "Noise", który
jest wielkim manifestem
zespołu przeciwko
przenoszeniu się naszego
prawdziwego życia
do mediów społecznościowych.
Na nic manifest,
na pewno niejedna
migawka z koncertu
trafiła od razu do Facebooka.
(uśmiech) Ma to
jednak swoją budującą
stronę - istny wysyp
ekranów zauważyłam
po pierwszych dźwiękach
"Elan". Jak pewnie
pamiętacie, kilka lat temu
był to pierwszy singiel
prezentujący Floor
Jansen, jako nową wokalistkę
Nightwish.
Wtedy zaskoczona byłam
subtelnością wokali
w tym numerze. Floor
ma głos jak dzwon i
skalę stąd do nieba, a
kawałek "Elan" mogłaby zaśpiewać i słabsza
wokalnie Anette Olson. Jak się okazuje kompletnie
nie mam muzycznej intuicji. Ten subtelnie
zaśpiewany "Elan" został kolejnym hitem
zespołu. Floor daje czadu na koncertach i
nie widzi (albo Tuomas nie widzi) potrzeby
epatowania swoją genialnością na płytach studyjnych.
Tak, "Elan", kawałek z później płyty,
kawałek z "nową" wokalistką, dołączył do hitów
zespołu.
Sama Floor została przez fanów
przyjęta z wielkim entuzjazmem, zapewne nie
tylko dlatego, że potrafi zaśpiewać wszystko, z
sopranowymi partiami Tarji włącznie, ale też
pewnie przez swoją przesympatyczną naturę i
wdzięk. Floor, tak samo jak jej rodaczka, Anneke
van Giersbergen, po prostu przez cały
koncert się uśmiecha i czerpie radość z występowania
na scenie. Koncert w Gliwicach po
raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, że
jakby teraz Tarja nieśmiało zapukała do Tuomasa
z zapytaniem czy może wrócić, zostałaby
odprawiona z kwitkiem "za późno, moja
panno". Nightwish z Floor nie tylko stał się
dużo większym i jeszcze bardziej popularnym
zespołem, ale też poszerzył kręgi odbiorców.
Floor nie tylko łączy majestat wokali Tarjii z
prostotą wokali Anette, ale wynosi zespół na
inny poziom. Doskonale koresponduje z muzyczną
drogą, jaką obecnie Nightwish podąża,
ale też osadza mocno zespół w świecie metalu.
To nie eteryczna dama przyklejona do
gitar, ale metalowa babka z krwi i kości, która
doskonale wie, co robi wśród muzyków na scenie.
Gliwicki koncert był jednocześnie
częścią trasy, w którą zespół ruszył po tym, jak
Floor ogłosiła, że walczy z nowotworem. Przyznam
szczerze, że od tej dziewczyny bije taka
moc, że w ogóle nie widać, z czym się zmaga.
Trasa trwa od października, jest bardzo intensywna,
a Floor, jakby nie traciła energii. Czekałam
na jej irlandzki taniec podczas folkowej
solówki w "I want my Tears Back" i ku mojemu
zaskoczeniu, doczekałam się. Trzymam
kciuki, żeby ta jej ogromna witalność była jednocześnie
dowodem zwycięskiej walki z chorobą.
Zwłaszcza, że teraz Floor bierze większość
ciężaru frontmenki na swoje barki. Jeszcze
do niedawna wszystkie wokalistki w
Nightwish spierane były wokalnie oraz scenicznie
przez Marco Hietalę. Hietala z kapeli
odszedł, Finowie przyjęli innego basistę,
Jukkę Koskinena, który... nie śpiewa. Obecnie
partie Marco albo śpiewa Floor, albo są
instrumentalne. Przyznam szczerze, że nie rozumiem
tego zabiegu. Z jednej strony Floor
może więcej i staje się centralnym, punktem
występu, z drugiej strony, mam wrażenie, że
brakuje przeciwwagi. To nie znaczy, że męskich
wokali nie było, w kilku miejscach swoje
partie zaśpiewał będący od niecałej dekady na
stałe w zespole Troy Donockley, odpowiedzialny
na folkową oprawę Nightwish.
Setlista osadzona była o ostatnie
płyty zespołu. Najstarszą, reprezentowaną
przez trzy utwory była "Once". Ten wybór wynika
z zapewne z faktu, że zespół od lat wędruje
w coraz bardziej symfoniczną i pompatyczną
stronę, unikając płaskich "hitów" i
chce to odzwierciedlić na żywo. Cudownym
zwieńczeniem tej linii jest zagranie na końcu
koncertu niezwykle długiego "The Greatest
Show on Earth", który zostawia słuchaczy z
niemal filozoficzną myślą o naszej roli na
Ziemi. W Gliwicach, po raz trzeci w ogóle,
zespół zagrał "Our Decades in the Sun". Na
życzenie wokalistki sala rozświetliła się setkami
światełek z telefonów. Wyglądało to bajecznie
i doskonale połączyło się z oprawą wizualną
koncertu. Choć ta opierała się głównie
LIVE FROM THE CRIME SCENE 137
138
na emitowanych na ekranach wizualkach, nie
była ani trochę męcząca. Wręcz przeciwnie,
podkręciła magię koncertu. Po pierwsze przez
większość występu nie epatowała osobnymi
obrazami, które odciągają uwagę od sceny, ale
miękko wtapiała się w muzykę, emitując
gwiazdy, płatki śniegu, naturę. Po drugie,
oprawa była doskonałej jakości, na bardzo
wysokim poziomie i perfekcyjnie zgrywała się
z planem koncertu (nie trzeba dodawać, że w
takiej sytuacji nie ma miejsca na spontaniczność).
Zresztą jakość tej oprawy pasowała i
do jakości nagłośnienia. Było naprawdę dobre,
wszystko było słychać, jak trzeba, bez piachu,
pisku i schowanych dźwięków. Niejedno duże
miasto w Polsce mogłoby pozazdrościć Gliwicom
takiej hali. Do tego dobrze przeszkolona
obsługa obiektu, czytelne i dobrze nagłośnione
komunikaty nadawane w przerwach.
Koncert zresztą umilił nam jeszcze jeden
szczegół, ale ten akurat nie zależał ani od areny,
ani od zespołu. Tego wieczora Gliwice były
spowite grubą kołderką śniegu, który cały czas
dosypywał. Nic piękniejszego na koncert Finów,
który kreuje magiczny i baśniowy klimat.
Przed Nightwish zagrały jeszcze
dwa supporty. Podobnie jak w 2018 roku w
Krakowie, jednym z nich był Beast in Black.
Obejrzałam cały koncert, ale nie pomógł mi
ani na jotę zrozumieć, co w tym zespole jest
takiego dobrego. Wiele osób mówi, że sentyment
do klimatu lat 80. Ja też mam ten sentyment,
ale sęk w tym, że większość tego, co na
koncercie prezentował Beast in Black brzmi
raczej, jak sentyment do lat 90. z eurodance i
boysbandami na czele. Ciekawe jest to, że
długo ta granica między metalem a disco była
pilnie strzeżona i w zasadzie nieprzekraczalna.
Kiedy tylko pękła, wysypało się istne pandemonium
dziwnych tworów i akceptujących je
słuchaczy. Publice najwyraźniej taka fuzja
eurodance z metalem pasuje, bo ta naprawdę
bawiła się przednio. Mnie ucieszyły dwie
rzeczy. Po pierwsze obcowanie z głosem tak
ciekawego wokalisty jakim jest Yannis Papadopoulos,
który operuje niesamowitą skalą i
całym wachlarzem barw, którymi żongluje na
koncercie jak wyrafinowany kuglarz. Druga
rzez to fakt, że na poprzednim koncercie
wokalista wciąż wołał do nas, czy jesteśmy
gotowi na prawdziwy heavy metal. Czekałam
na ten heavy metal i się nie doczekałam. Na
Gliwickim koncercie nie byłam tak rozczarowana,
bo o prawdziwym heavy metalu wokalista
skromnie wspomniał tylko raz. Ostatecznie,
doświadczenie z Beast in Black uważam
za zamknięte i wracam myślami do absolutnie
magicznego doświadczenia, jakim był
koncert Nightwish.
Katarzyna "Strati" Mikosz
LIVE FROM THE CRIME SCENE
Holy Mother - Wrocław, Klub Liverpool
15 grudnia 2022
Nieczęsto pisze się rok po roku relacje
z koncertu tego samego zespołu. Ba, małego,
zagranicznego. Kto by pomyślał, że Amerykanie
z Holy Mother po dwóch mikroskopijnych
koncertach jesienią 2021 roku w Polsce
powrócą do Europy i zagrają w Polsce trzy
równie kameralne koncerty. Poprzednią relację
zaczęłam od koronawirusowego kontekstu
- to był pierwszy heavymetalowy koncert zagranicznego
zespołu w Polsce od ogłoszenia
stanu pandemii. Minął rok, przez Polskę przewinęło
się masę muzyków i zespołów, od wielkich
nazw jak Judas Priest i Iron Maiden po
małe, znakomite kapele takie jak Riot City
czy Striker. Gdzie ten lockdown? Jak tam marudzenie
"już nigdy nie będzie koncertów...!"?
Tak właśnie stało się - Holy Mother
powrócił do Polski. Zespół mały, niezbyt popularny,
przeplatający klasyczny heavy metal
z nutą nowoczesnych brzmień, ale za to ze
znakomitym wokalistą, charyzmą i obdarzony
szacunkiem polskich metalowców za poprzednią
trasę. Wygląda na to, że zespół celuje w takie
małe koncerty. U siebie w Stanach, tak jak
większość kapel, gra po godzinach, hobbystycznie,
a koncerty w Europie traktuje jako coś
w rodzaju wakacji. Na trasie Mike'owi już
drugi raz towarzyszyła żona, Janet, która wydaje
się wspierać zespół organizacyjnie, a fakt,
że oboje mogą pozwolić sobie na taką europejską
"wycieczkę" tylko uwiarygadnia fakt, że
Holy Mother to pewien sposób na dobre spędzanie
czasu. Być może więc dlatego Mike nie
był zrażony śladową frekwencją na poprzednich
koncertach, a na polskich występach AD
2022 dał czadu, jakby pod sceną były setki
osób. Poza tym, Mike to człowiek, który wygrał
życie. Walczył z tą samą chorobą, z jaką
borykał się jego muzyczny autorytet - Dio.
Mike tę walkę wygrał i choć wygrana kosztowała
go wycięcie żołądka, przeniósł swoje muzyczne
działania na wyższy lewel. Śpiewa genialnie,
wygląda jakby miał z
10 lat mniej, niż ma i jedzie w
takie trasy, na jakie ma ochotę.
Chorzowski koncert rok
temu był świetny, a tegoroczny
wrocławski jeszcze lepszy.
Mike przyjechał z zupełnie
innym zespołem, niż poprzednio,
jak okazało się - na
plus. Co prawda po dołączeniu
do koncertowego składu Wayne
Banksa, spodziewałam się
więcej coverów Messiah's
Kiss, a ku mojemu rozczarowaniu,
Holy Mother nie wykorzystał
faktu, że gra z nimi perkusista
rzeczonej kapeli. O ile
w zeszłym roku trafiła nam się
jedna perełka z dyskografii
Messiah's Kiss, tym razem
Amerykanie tematu nie podjęli.
Rozkręcili za to temat coverów
od innej strony. O ile
ostatnio zespół zaprezentował
świetny medley składający się z
utworów Dio, o tyle w tym roku
poszedł na całość. Holy
Mother zagrał całe kawałki takie
jak "Holy Diver", "Last in
Line" czy "Rainbow in the
Dark". Okazały się strzałem w
dziesiątkę, ludzie pod sceną dostali
absolutnej ekstazy. Nie
tylko dlatego, że Tirelli zaśpiewał je doskonale,
z mocą i charyzmą, ale też zostały świetnie
zagrane przez Mickey Lyxxa, który w tych kawałkach
pokazał, jakim jest świetnym gitarzystą.
Całość złożyła się w zgrabną ukła-dankę,
bo pod sceną byli też muzycy z grającego
ordynarny, oldskulowy speed metal - Night
Lord i ich znajomi. W tej okoliczności ten eksplorujący
zazwyczaj nowoczesne brzmienia
Holy Mother kupił publikę całkowicie. Covery
Dio, covery w takim wykonaniu zrobiły
gigantyczną robotę. Wrażenie potęgował fakt,
że ten szał pod sceną rezonował na sam zespół,
który robił wszystko, żeby nie stać w
miejscu. Momentami szał rąk i wyciągniętych
do kręcenia telefonów zlewał się z gitarą i
wyciągniętymi rękami ze sceny. Magia tych
coverów zadziałała na długo, bo nawet przy
zupełnie nieklasycznych kawałkach, takich jak
"Love is Dead" czy "Wake up America" ludzie
bawili się świetnie. Nowy koncertowy gitarzysta
choć jest młodym szczylkiem chyba robi
na nas tak samo dobre wrażenie, jak na samym
Tirellim, bo ten dał mu zagrać cały jego
własny instrumental - "Forza". Koncert - petarda
zakończył się drugim najlepszym holymotherowym
kawałkiem po "Criminal Afetrlife"
- "Toxic Rain".
Amerykanie supportowani byli
przez wrocławskim lokalny, istniejący już chyba
z 20 lat Hollow Sign oraz młodą inowrocławską
kapelę, Night Lord. Brud, speed, metal.
Bardzo fajne, młodzieńcze granie na kilka
kawałków. Cały, dłuższy koncert raczej dla
mega miłośników takiego grania. Cieszę się, ze
tradycja w heavymetalowym światku nie ginie
i tego zespoły powstają i - chwała naszym obdarzonym
łatwością nagrywania czasom - wydają
płyty. To co, kolejny Holy Mother za
rok?
Katarzyna "Strati" Mikosz
Festiwal Wacken Open Air 2023
2 VIII - 5 VIII 2023
Zapowiedź
Festiwale muzyczne narodziły się w
latach 60. w świecie galopującej kontrkultury i
rewolucji społecznej. Okazały się tak genialnym
wynalazkiem, spajającym ludzi, umożliwiającym
wspólne przeżycia, pozwalającym na
kilka dni totalnego zapomnienia, że nie tylko
przetrwały, ale też z biegiem dekad nabrały
rozpędu. Ze świata hippisów przeniosły się do
wszelkich muzycznych światów, także do tego
dla nas najważniejszego.
Wacken Open Air jest niemal synonimem
klasycznego, metalowego festiwalu.
Jeszcze ponad dekadę lat temu W:O:A było
największym metalowym festiwalem w Europie
i w zasadzie żaden nie mógł się z tą imprezą
równać. Dziś tego rodzaju wydarzeń jest
coraz więcej... ale Wacken wciąż dzierży palmę
pierwszeństwa i trudno dorównać mu rozmachem.
Po raz pierwszy w miejscowości
Wacken festiwal zagościł w 1990 roku, trwał
dwa dni i zagrało na nim całe sześć kapel. Już
10 lat później metalowcy w całej Europie
wzdychali, że chcieliby kiedyś pojechać do tej
mekki metalu. Współcześnie nie tylko metalowych
festiwali jest więcej, ale też mamy większą
mobilność i łatwość korzystania z tego rodzaju
imprez. Jeżdżą też na nie coraz młodsze
osoby, co dla wielu z nas było w czasach wczesnej
młodości totalną magią. Pojechać na
Wacken!
Maskotką i ikoną Wacken jest czaszka
krowy, zwierzaka, który dominuje na polach
w okolicy Hamburga. Rok rocznie krowie
towarzyszy inna oprawa graficzna - na 2023
zaplanowano coś, co wydawałoby się dla
Wacken wręcz oczywiste. Aż dziw, że wcześniej
to się nie pojawiło! Na festiwalu od lat
funkcjonuje tak zwana "wikińska wioska", a i
wielu uczestników przebiera się w parawikińskie
stroje. Nie dziwne, że W:O:A wreszcie
sięgnął do skandynawskiej estetyki, która w
tym roku zdobi plakat, gadżety i materiały informacyjne.
Festiwal już dawno przeszedł na formułę
szeroko pojętego metalu. My oczywiście
najbardziej nastawiamy się na klasyczne odmiany
gatunku. W tym roku magnesami są
koncerty Iron Maiden, Megadeth, który zaskoczył
ostatnio świetną płytą, kultowy Jag
Panzer, który planuje w tym roku grać oldschoolowy
set, Doro obchodząca 40-lecie działalności
(mało która dziewczyna lubi przyznawać
się do wieku, a Doro czyni to regularnie),
Masterplan obchodzący 20-lecie, czy dający
zawsze świetne koncerty Kreator.
Na tę chwilę skład XXXII edycji wygląda
tak: Abbath, Alestorm, Amaranthe,
Amorphis, Angus McSix, Anthrax, Baest,
Battle Beast, Be'lakor, Beartooth, Beyond
The Black, Bloodbath, Burning Witches,
Caliban, Carpathian Forest, Defleshed,
Deicide, Delain, Depressive Age, Dog Eat
Dog, Doro, Drain, Dropkick Murphys,
Dust Bolt, Dying Fetus, Employed To Serve,
Enemy Inside, Ensiferum, Evergrey,
Faun, Ferocious Dog, Get The Shot, Ghostkid,
Heaven Shall Burn, Heriot, Holy Moses,
Imminence, Immolation, Iron Maiden,
J.B.O., Jag Panzer, Jinjer, Kärbholz, Kataklysm,
Killswitch Engage, Koldbrann, Konvent,
Kreator, Legion Of The Damned,
Lord Of The Lost, Masterplan, Megadeth,
Nervosa, Nestor, Pennywise, Pentagram,
Rauhbein, Schandmaul, Skalmöld, Sólstafir,
Takida, The Real McKenzies, Trivium,
Two Steps From Hell, Universum 25, Uriah
Heep, VV, Wardruna, Warkings, While She
Sleeps, Whoredom Rife.
Prawdopodobnie dojdzie jeszcze z
20 nazw, ponieważ średnio na W:O:A gra 130
zespołów. Skład tegorocznej edycji można śledzić
pod linkiem:
https://www.wacken.com/de/programm/ban
ds/#/bandfilter
Niestety nie byliśmy na poprzedniej
edycji. Wiemy jednak od kolegów z innych
redakcji, że festiwal radykalnie
przebudował plan scen. Wygląda na to, że
czas przymusowego przestoju związanego z
lockdownami został dobrze wykorzystany na
poprawienie komfortu odbioru koncertów. Jest
to bez wątpienia wielkie wyzwanie, bo W:O:A
ostatnimi laty niezmiennie gromadzi publiczność
rzędu 85 000 osób. Infrastruktura jest
bardzo dobrze przygotowana na "najazd" takiej
ilości uczestników. Gigantyczne pola namiotowe
podzielone są na wewnętrzne alejki,
nazwane na cześć wielkich kapel. Wszędzie
rozstawione są toalety oraz wodopoje z pitną
wodą. Nie ma problemu ze znalezieniem jadłodajni
wszelkiej maści oraz ogródków piwnych.
Prawdopodobnie, jak co roku będzie
można też wziąć udział w dodatkowych atrakcjach
typu Metal Yoga, Karaoke Till Death
czy Slam Battle. Impreza jest świetnie przygotowana,
a sama miejscowość Wacken - na co
dzień spokojna, przecięta jedną dużą ulicą, z
cmentarzem, kościołem i jednym marketem -
na tydzień przemienia się w prawdziwą, metalową
stolicę!
Strona festiwalu: www.wacken.com
Katarzyna "Strati" Mikosz
LIVE FROM THE CRIME SCENE 139
Zelazna Klasyka
Thin Lizzy - Thunder & Lightning
1983 Vertigo
Bywały w historii rocka czy metalu takie
zespoły, bez których otwarcie kolejnych furtek
okazałoby się opóźnione w czasie, albo zwyczajnie
niemożliwe. Można by wymieniać kilkanaście
nazw, jakie wywarły wielki wpływ na rzesze
młodych grup i to analogicznie w każdej dekadzie
czy epoce. Jednym z takich zespołów,
szalenie charakterystycznych, niewątpliwie było
irlandzkie Thin Lizzy. Kiedy zastanawiałem się,
jaka pozycja powinna znaleźć się w najnowszej
Żelaznej Klasyce, przemknęła mi ta nazwa, ale
nie od razu się zdecydowałem. Dlaczego? Chociażby
przez to, że nie grali stricte heavy metalu.
Jednak po namyśle stwierdziłem, że co z tego,
jak dzięki tej grupie możemy cieszyć się od lat
doskonałymi harmoniami dwóch gitar właśnie w
naszym ulubionym gatunku. No i stanęło -
przed Wami "Thunder & Lightning" z 1983
roku.
Historia grupy jest długa, ciekawa i
chętnie bym tutaj opisał te dzieje, ale chciałbym
skupić się na właściwej pozycji. Album powstał
w momencie gdy Thin Lizzy właściwie było na
swojej ostatniej prostej, bowiem nałóg Phila Lynotta
w latach 80. wszedł w ciężką fazę. Naturalnie
- pozostał on wokalistą, basistą i autorem
muzyki do końca dni swojego "dziecka" (od
1969 roku), ale po "Thunder & Lightning" jego
organizm był tak wycieńczony przez heroinę
i alkohol, że tylko cud mógłby uratować życie
muzyka jak i sam zespół. Co prawda, Lynott po
rozwiązaniu Thin Lizzy w 1984 roku jeszcze
próbował sił z Grand Slam, ale to było tylko odwlekanie
końca - ostatecznie dwa lata później
zmarł w szpitalnej sali, pod respiratorem, kompletnie
nie przypominając rockowego herosa z
gitarą basową.
Album "Thunder & Lightning" to
rzecz wyjątkowa w dyskografii grupy. Irlandzka
maszyna dotychczas, od 1969 roku, przez całe
lata 70. wyrzucała z siebie intrygujące, albo zwyczajnie
świetne krążki, ale dopiero na samym
końcu drogi Phil z kolegami zabarwili swoje piosenki
na bardziej heavy metalowe. Taki jest więc
ten czterdziestominutowy ciąg dźwięków - znacznie
ostrzejszy i szybszy niż większość twórczości,
jednak mający w sobie tyle samo emocji i
lirycznych momentów, do jakich zespół przyzwyczaił.
Już po okładce widać, że będzie odrobinę
inaczej. Rękawica z ćwiekami, zdradzająca,
że spod ziemi właśnie powstaje jakiś rockowy
hultaj. Być może to metafora samego Lynotta,
który pogrążony w nałogu, gdzieś w głębi serca
jednak wierzył, że jeszcze wszystko będzie dobrze.
W oddali wbita w gle-bę gitara przyjmuje
strzał pioruna z czarnego nieba, łącząc się poniekąd
z tajemniczym bohaterem uwięzionym
jeszcze pod ziemią, czekającego na iskrę, która
go wskrzesi. Choć na chwilę…
Przyjmijmy, że Phil Lynott zrzucił z
siebie ostatki żwiru i kamieni, by stanąć na czele
składu, jaki miał zagrać na tej płycie. Dzierżył
on bas i śpiewał. Po jego obu stronach zajęli swoje
pozycje gitarzyści. Scott Gorham, który przez
lata zjadł zęby na partiach w Lizzy oraz świeży
gniewny, pozyskany dosłownie w ostatniej chwili
z Tygers Of Pan Tang, John Sykes. Za plecami
lidera, otoczony zestawem perkusyjnym
usiadł Brian Downey, jeden z najbardziej charakterystycznych
perkusistów w historii rocka, dysponujący
konkretnym czuciem gry oraz dynamiką.
No i jedyny grający od początku członek
grupy obok Lynotta. Gdzieś wyżej, obok perkusji,
przy "parapetach" stanął sobie Darren
Wharton, klawiszowiec obecny od poprzedniej
płyty "Renegade" (1981), zdradzającej już lekko
chęć zmiany kierunku muzyczne-go.
Dużo na tej płycie ognia. Takiego żywego,
palącego do kości. Nie sposób nie dać się
porwać tej muzyce. Album "Thunder & Lightning"
to jakby podrasowane piosenki zespołu z
lat 70. - zawierają te same, zadziorne i wymienne
partie gitar oraz tę samą moc emocjonalną.
Jest tutaj nawet miejsce na trochę lżejsze motywy,
nawet takie stricte przejmujące i chwytające
za serce, niepokojące balladowe dźwięki. Czasem
zawartość zmusza do refleksji, bo lider nie
zapomniał jak pisze się kapitalne teksty. W tytułowym,
podsyconym mocnym riffem, przenosi
nas do knajpy, gdzie w sobotnią noc musi udowodnić
coś nowemu facetowi swojej byłej. Cały
numer mknie niczym grzmot i trafia prosto w
głowę! To niewątpliwie jeden z najszybszych numerów
grupy i na pewno powoduje niemałe zamieszanie.
Kolejny - "This Is The One" - zaczyna
się charakternym stukaniem Downeya, by zaatakować
nośnym riffem i intrygującą ścieżką
wokalu. W warstwie lirycznej bohater mierzy się
z wewnętrznymi dylematami odnośnie swojej
przyszłości, być może zawodowej. Sam kawałek
jest jednym z ciekawszych i posiadającym fajne
rozwiązania rytmiczne, zwłaszcza w refrenie. Pora
na trochę wytchnienia. Magiczny i nostalgiczny
"The Sun Goes Down" przynosi słuchaczowi
prawie że zapętlony, kapitalny motyw, gdzie dużą
rolę odgrywają subtelne klawisze Whartona.
Do tego punktowy, pulsujący bas i delikatnie zaznaczająca
swoją obecność perkusja. Podniosłości
dodaje też rozdzierające solo gitary. Całości
dopełnia bardzo intrygujący tekst.
Dynamiczny, bardzo melodyjny "The
Holy War" przynosi przemyślenia na temat religii.
W ciekawy sposób Lynott stawia nurtujące
go pytania i podkreśla, że święta wojna między
niebem i piekłem nigdy nie będzie rozstrzygnięta.
Świetnie funkcjonuje tutaj ponownie Downey,
który rzuca charakterne przejścia, a duet
gitarzystów wycina soczyste riffy. To kolejny,
bardzo pulsujący, ognisty numer na tej płycie, a
jesteśmy dopiero na półmetku! Nie ma jednak
wytchnienia, bo atakuje nas świetny riff "Cold
Sweat", kiedy tylko zmienimy stronę winyla.
Uwielbiam tą kompozycję! Ma ona wszystko, co
musi cechować prawdziwy rockowy strzał. Ba!
Czuć tutaj heavy metal, gdzie są żarłoczne partie
gitar, dudniące bębny i pełen pasji wokal niosący
się na szarpanej linii basu. Można poczuć
na karku pot od machania głową, ale na pewno
odczuwać mniej stresu niż bohater tekstu, który
zwierza się z tego, że obstawił potężny hazardowy
zakład…
W następnym, dość hard rockowym
w swoim wyrazie "Someday She Is Going To Hit
Back", z właściwą sobie gracją Phil rzuca linijki
o tym, jak nie należy traktować płci pięknej i
czego nie lubią. Zdradza on, że pewnego dnia
kobieta wróci i się zemści. W pewnych momentach
nieźle poczyna sobie Wharton, a w tle niezawodny
Downey trzyma całość w ryzach. Gorham
i Sykes popisują się sprawnymi solówkami
i po ostatnich zaśpiewach przechodzimy do "Baby
Please Don't Go". Cóż, w warstwie muzycznej
to soczysty, oparty na ostrej pracy gitar numer.
Słychać również cudownie pulsujący bas Lynotta,
wtórujący mu gdy dzieli się niezwykle
smutnym tekstem. Kiedy przychodzi czas na solo
gitary to na moment zapominamy o temacie,
a rozkoszujemy się konkretną partią przecinającą
jak nóż. Tak, to znów wyraźny posmak heavy
metalu w Thin Lizzy.
Zbliżając się do końca albumu nasze
uszy zahacza jeszcze dość frywolny "Bad Habits".
Przypominający lekko "stare" piosenki grupy,
z fajnymi harmoniami gitar i równo pracującą
sekcją. Lynott, jak to Lynott, próbuje przekonać
kobietę, że muszą się znów spotkać, mimo,
że ona już z kimś jest. Tłumaczy to tytułowymi
złymi nawykami i argumentuje, że "chłopcy
zawsze będą chłopcami". Hm, no cóż - język
typowo rockowy, ale jak tu nie kochać jego liryków?!
Ostatni, dziewiąty numer, to jednoczesne
zakończenie płyty i historii zespołu. Bardzo
przejmujący, mimo, że pędzący na złamanie
karku, z naprawdę kapitalnymi gitarami Sykesa
i Gorhama. Wszystko tutaj ze sobą idealnie
współgra - dynamiczne dźwięki sekcji robią
tło dla szczerych i tragicznych wyznań samego
Lynotta. W "Heart Attack" zwierza się swoim
rodzicom, że umiera. Żył mocno, szybko, pił i
ćpał, a kobieta, którą kochał już jest z innym.
Jeszcze tylko zadziorne solo, kolejne harmonie
sześciu strun i Thin Lizzy milknie na zawsze…
Kiedy piszę ten tekst jest dzień po 37
rocznicy śmierci Phila. Zmarł 4 stycznia 1986
roku. Chyba tak musiało być, że pochyliłem się
nad nim dziś, choć cicho przepraszając, że wczoraj
wyleciało mi to z głowy. Uwielbiam Thin
Lizzy, uwielbiam Lynotta i muzyka grupy, w
tym "Thunder & Lightning", pozostanie do
końca moich dni. Dawno temu, gdy jechałem z
wujem, miał w samochodzie album koncertowy
"Live And Dangerous" (1978) i nigdy nie zapomnę
odpalonego na pełną moc radia "Emerald"
z albumu "Jailbreak" (1976) i pojedynków
gitarowych Briana Robertsona i Scot-ta Gorhama.
Nie da się ukryć, że większość tworzących
się w latach 80. załóg czerpała z tej niezwykłej
skarbnicy. Te wszystkie równo grane
partie, harmonie gitar, czy też charakterystyczny
styl basowy Lynotta albo pełna furii, istnie zegarmistrzowska
gra Downey'a - Thin Lizzy niewątpliwie
odcisnęło solidne piętno na rozwój
heavy metalu. A Phil Lynott do dziś jest dla
wielu niedoścignionym wzorem front mena, jak i
wielkiego rozbójnika i romantyka świata rocka.
Adam Widełka
140
ZELAZNA KLASYKA
Historia Bulldozer... i inne herezje
A.C. Wild Hereticvs
Wydawnictwo Monomaniax Production
prezentuje nam dzieło arcyważne dla
każdego fana obskurnego, pradawnego thrashu,
speedu i black metalu. Przed nami Bulldozer!
Tym razem w świat pełen ćwieków,
łańcuchów i prymitywnych dźwięków wprowadzi
nas muza Klio. Alberto Contini, znany
szerzej jako AC Wild, napisał bowiem biografię
grupy. Jest to pozycja zaskakująca. Aby to
wyjaśnić muszę posłużyć się wycieczką osobistą.
Połowa lat 90. to czas dla thrash
metalu straszny. Gatunek podtrzymywany był
przy życiu przez raptem kilka zespołów i nie
zawsze była to reanimacja, która służyła zdrowiu
umierającego pacjenta. Kto w latach 80.
nie zdołał zyskać na tyle dużej grupy maniaków,
aby dzięki nim żyć, zawieszał lub kończył
działalność i słuch po nim momentalnie
ginął. Tak było z Minotaur, Exumer, Infernal
Majesty. Tak było też z Bulldozer. Nic
dziwnego, że Włosi momentalnie zniknęli z
łamów branżowej prasy. Autor niniejszej recenzji,
będąc w 1991r. świeżo upieczonym metalowcem
i jednocześnie uczniem 7. klasy podstawówki
robił to co kazali mu starsi kumple.
A mawiali: "thrash jest fajny, ale to death metal
zgniecie ci flaki!". Była to perspektywa bardzo
kusząca i tak drogi moja i Bulldozer, kapeli jeszcze
niedawno w Polsce kultowej, się minęły.
Po pięciu latach z pomocą przyszedł
black metal, zwłaszcza ta jego północnoeuropejska
odmiana, której wyznawcy mieli
szczególny pociąg do niekoniecznie legalnych
zabaw z ogniem. Jeden z moich znajomych,
bardzo mocno związany ideowo z owym ruchem,
stwierdził iż to hańba nie znać Bulldozer,
bo tak naprawdę to nie jest thrash, ale
bardziej "pierwsza fala black metalu". Jak
hańba to hańba. Kolega niedługo poszedł na
detoks ale zdążyłem przegrać od niego całą
dyskografię. W końcu lubiłem włoski Death
SS, który w podobny sposób został na nowo
odkryty przez black metalowców. Czemu nie
dać szansy ich rodakom?
Pierwsze dwie płyty powaliły mnie
od razu - fana Bathory i Venom. "IX" zaskoczyła
chamstwem i prymitywizmem, choć żaden
black metal to już oczywiście nie był. Byłem
zdziwiony, że w 1988r. można było grać
thrash tak nowatorsko jak na "Neurodeliri".
Ale co tam wyśpiewywano, w zasadzie wywrzaskiwano!
Jakieś stadionowe burdy, wizyty
w burdelach, bliskie, niemal… namacalne
opisy ciała pewnej włoskiej deputowanej, mizoginia,
pochwała pornografii. Moja słaba wówczas
znajomość angielskiego nie pozwalała
na wyczucie ironii, żartu, dystansu. Stwierdziłem
z jakiegoś sobie tylko znanego powodu,
że goście z Bulldozer lubią awantury i tęgie
chlanie, mieszkają pewnie na mediolańskim
dworcu, utrzymując się z dorywczej dilerki,
siedzą w więzieniu, a może już zmarli z przepicia.
Polubiłem ich. Zupełnie inaczej niż niezbyt
rozgarnięty recenzent z brytyjskiego Kerrang,
którego pełną oburzenia recenzję przytacza
w książce AC Wild. Bulldozer, dla tak
zwanej "prasy metalowej" na Zachodzie, z racji
celowo prymitywnej stylistyki i obleśnych tekstów,
był złem najgorszym. Ale cóż chcieć od
dziennikarzy metalowego pisma, którzy programowo
metalu, czyli muzyki która z definicji
ma szokować i grać na najniższych instynktach,
nienawidzili.
Po latach te potworne
wyobrażenia nie
wytrzymały oczywiście
konfrontacji z wiedzą zbieraną
w starych magazynach,
coraz śmielej oplatającym
nasz kraj Internecie, czy w
wywiadach, z których jeden
przeprowadziłem po reaktywacji
Bulldozer, dla magazynu
Heavy Metal Pages.
To wtedy właśnie dowiedziałem
się, iż AC Wild,
ów słynny włoski antychryst,
szykował się niegdyś
do seminarium duchownego!
Ale w biografii,
którą trzymam w ręce,
takich skarbów, burzących
stereotypowe wyobrażenia
"traszmetala po zawodówce"
jest więcej. Otóż ten
sam Alberto, który w listopadzie
1989r. zamienił zabrzańską
halę w piekło, w
liceum uczył się gry na pianinie,
kolekcjonował płyty
z rockiem progresywnym,
chodził na koncerty hinduskiego
wirtuoza sitary Raviego
Shankara i jeździł z
rodzicami na narty w Alpy.
Czegóż w życiu przyszłego
lidera kapeli nie było. Członkowstwo w lewicowych
organizacjach studenckich ale i jednoczesne
awantury z komunistami domagającymi
się "darmowego jedzenia dla proletariatu"
w stołówce. Potem, być może sprowokowana
nieświadomie przez rodziców, nagła katolicka
wolta, pomoc starszym i chorym pielgrzymom
udającym się do pirenejskiego sanktuarium w
Lourdes. To właśnie wówczas Alberto Contini
nieomal został księdzem, to wtedy też został
być pomocnikiem kapłana, w czasie gdy
ów odprawiał egzorcyzm na jakimś opętanym.
Następnie tajemnicze senne wizje, mary, wcale
nie narkotyczne lub alkoholowe. Jedna pod
wpływem umierającej dziewięcio letniej pielgrzymującej
dziewczyny, i druga, która z katolika
zrobiła antychrześcijanina i przyczyniła
się do założenia Bulldozer. Ostatecznie AC
Wild, zamiast filozofię na Katolickim Uniwersytecie
Najświętszego Serca, skończył architekturę
na politechnice. "Cóż to za życie", można
by zapytać z sarkazmem. Z sali prób,
zamiast na popijawę, do stołu kreślarskiego i
książek. Jakże inna to droga, (złośliwi powiedzieliby,
rechocząc : "kreska"), którą w tym
samym czasie szedł, też przecież thrashowiec,
Mustaine.
Przy całej tonie ciekawostek, historii
nieraz śmiesznych czy ponurych, jest to dzieło
nierówne, jakby zbyt pośpiesznie skompletowane,
bardziej zbiór esejów powiązanych tematycznie.
Jest tu zatem zrelacjonowany dwukrotny
pobyt AC Wilda w PRL. Raz na
Metalmanii, jako gościa, potem na jesiennej
edycji Metalbattle w 89r. już z zespołem, jako
główny punkt programu. Czytamy o kilku
perypetiach z wopistami i celnikami, mało jednak
wrażeń z samego koncertu - a tych oczekiwałem
najbardziej.
Cały rozdział książki poświęcony
jest pracy wydawniczej AC Wilda, którą parał
się w latach 90., jego kontaktom z branżami
całkowicie metalowi obcymi, jak rap czy Italodisco.
Warto by owo zagadnienie wspomnieć z
czysto kronikarskiego obowiązku, lepiej jednak
opisać jak historia Bulldozer wyglądała
z perspektywy gitarzysty Andy Panigada czy
słynnego kolekcjonera gazetek pornograficznych,
perkusisty Roba Klistera. Stąd jest to
bardziej swoista autobiografia AC Wilda niż
historia grupy. Tym samym, gdy autor przedstawia
kulisy powstania utworów, to chętniej
dzieli się z nami swoją twórczością jako tekściarza,
niż twórcy riffów - te wszak w większości
wychodziły spod palców Andyego Panigada.
Swoistego osobistego sznytu dodaje
rozdział "Herezja. Moja Nowa Życiowa filozofia".
Alberto opisał tu swój światopogląd,
poglądy na temat religii, polityki, cywilizacji.
Można się z nim nie zgadzać, zwłaszcza gdy
nazwy własne lub imiona pisze małą literą, ale
przyznać trzeba, iż facet jest konsekwentny,
niemal symetrystyczny i całkowicie obce jest
mu stosowanie podwójnych standardów w
oce-nie zjawisk i nurtów, o których pisze.
Mam niestety drobne uwagi do tłumaczenia.
Mamy bowiem zasadę, iż tak długo
jak obcy termin można odnaleźć w języku polskim,
podajemy w tłumaczeniu wersję rodzimą.
Wspomniana przez Alberto "naukowa
szkoła średnia" to włoskie liceum matematyczno
- przyrodnicze. I gorszy błąd - "Charlemagne",
którego tak zawzięcie krytykował AC
Wild, to nikt inny jak cesarz Karol Wielki,
znany wszak i z polskich podręczników do
podstawówki. Niemniej jednak - metalowcy
do księgarń! Brać to.
Jakub "Ostry" Ostromęcki
RECENZJE 141
R'Lyeh # XVIII
"R'Lyeh" ukazuje się ostatnio nader
regularnie, tak mniej więcej raz
w roku. I dobrze, bo jak wiele muzycznych
treści nie oferowałaby
sieć, tak taki tradycyjny, grubaśny
zine - ponad 100 czarno-białych
stron A4, ponownie z kolorową
okładką - to jednak coś całkowicie
odmiennego, jakby zupełnie inny
wymiar tego samego zjawiska.
Magnesem poprzedniego numeru
był wywiad z Frederickiem "Freddanem"
Melanderem, basistą
pierwszego składu Bathory, ale w
kolejnym Adrian w żadnym razie
nie spuszcza z tonu, proponując
jako danie główne równie ciekawych
rozmówców z nie mniej kultowych
zespołów. Wydanie przez
Putrid Cult hołdu dla Carnivore
"Thermonuclear Warriors Of
The Fourth Reich" dało choćby
szansę przepytania byłych muzyków
tej formacji. Perkusista Louie
Beateaux grał na przełomowych
dla nurtu thrash/crossover albumach
"Carnivore" i "Retaliation",
gitarzysta Stan Pills terminował u
boku Petera Steele'a w latach
1982-83, a więc jeszcze przed nagraniem
pierwszego demo Carnivore
- to gratka nie lada, móc poczytać
o tych czasach i poznać je z
pierwszej ręki. Kolejnym zespołem,
który niezbyt często gości na
łamach muzycznej prasy, podziemnej
i oficjalnej, jest niemiecki
S.D.I. Oni również zapisali się
złotymi zgłoskami w historii metalu
lat 80., ale rozpadli się na początku
kolejnej dekady. Powrót
zespołu przed kilku laty dał efekt
w postaci nowego albumu "80s
Metal Band" i zaowocował rozmową
z Reinhardem Kruse. Do
tego mamy tu pełny przegląd metalowej
sceny, od klimatów doom/
hard 'n' heavy (amerykański High
N' Heavy), przez thrash (niemiecki
Knife), aż do death i black metalu.
Z tego nurtu bardziej znaną
nazwą jest Unpure, szwedzka ekipa,
która po blisko 20 latach milczenia
zapowiada piąty album.
Ciekawostką są dwa wywiady z
Atonement, ale to różne zespoły
o tej samej nazwie: polski łoi
black/death metal, szwedzki bardziej
tradycyjny thrash/black.
Reprezentantów rodzimej sceny
jest rzecz jasna więcej, z Teufelsberg
i Wilczycą na czele, a do tego
mamy tu również bardzo obszerne
rozmowy z Erykiem (Old
Temple, kolejna część cyklu "Setka
z…", czyli wywiadów obejmujących
sto pytań) oraz Piotrem
Dorosińskim, autorem "Rzeźpospolitej".
Kolejnym mocnym
punktem tego numeru są recenzje
płyt, demówek i zinów z całego
niemal świata, które dopełniają relacje
z koncertów oraz artykuły,
na przykład kolejna, czwarta już,
część cyklu "Metal i X Muza",
wspomnienie amerykańskiego
Lordes Werre i zmarłego w roku
ubiegłym perkusisty tej grupy
Bena Elliota czy "Śpisz jak kamień",
traktujący o godnych pogardy
reakcjach, nielicznych na
szczęście, oszołomów, na śmierć
Romana Kostrzewskiego. Pasjonującej
lektury jest tu zresztą znacznie
więcej, tak więc jeśli ktoś
jeszcze nie zaopatrzył się w najnowszy
numer "R'Lyeh" nie powinien
zwlekać, tylko pisać do Adriana:
hellishband@o2.pl
Oldschool Metal Maniac #
XXIII
Kolejny angielski numer "Oldschool
Metal Maniac" to niewątpliwy
ukłon w stronę fanów ze
świata, którzy nie władają językiem
polskim, a wielbią Sarcófago,
czy szerzej brazylijską scenę
ekstremalnego metalu. W bodajże
# VIII tego magazynu mieliśmy,
imponujący objętością i zawartością
merytoryczną, blok materiałów
o grupie Wagnera "Antichrista"
Moury Lamouniera, dopełniony
innymi tekstami. Tu formuła jest
podobna; podstawą są trzy części
historii Sarcófago oraz aż sześć
wywiadów. Poza "Oldschool Metal
Maniac" nie ma chyba metalowego
pisma, które gościłoby jednocześnie
na swych łamach aż tylu
muzyków grupy z Belo Horizonte.
Począwszy od lidera, przez
basistę Geralda "Incubusa" Minelli,
który zaznaczył swą obecność
na wszystkich wydawnictwach
zespołu, grającego na
demówkach i LP "INRI" gitarzystę
Zedera "Butchera" Gonçalvesa,
perkusistę Manuela "Jokera"
Henriquesa, znanego przede
wszystkim z "Rotting", gitarzystę
Fábio Jhasko, grającego w Sarcófago
już w latach 90., między innymi
na albumie "The Laws Of
Scourge" oraz kolejnego drummera
Armando "Leprousa" Sampaio,
który był w zespole bardzo
krótko, ale jego nazwisko widnieje
na przełomowej, nie tylko dla
brazylijskiego metalu, kompilacji
"Warfare Noise". Mamy tu więc
kawał historii z bardzo odległych
już czasów, w dodatku wspominanej
przez jej twórców, co czyni te
opowieści jeszcze cenniejszymi. Są
też rzecz jasna recenzje wydawnictw
Sarcófago, niekiedy tych samych,
ale opisywanych przez różnych
autorów, co daje znacznie
szerszą perspektywę. W dodatku,
mimo tego jedynego w swoim
rodzaju, hołdu dla Sarcófago, ten
liczący jakieś 160 stron magazyn
jest równocześnie kompendium
wiedzy o scenie brazylijskiej, zawierając
również wywiady z Grave
Desecrator, Holocausto, Vulcano,
Chakal, Mutilator, Bode
Preto, Insulter, Into The Cave,
Genocidio, Panic czy Komando
Kaos. Starsze z tych grup tworzyły
z Sarcófago brazylijską i światową
scenę lat 80., młodsze trudno
sobie bez ich dokonań wyobrazić,
tak więc ta międzypokoleniowa
sztafeta wciąż trwa. Dochodzi
do tego rozmowa z szefem Greyhaze
Records oraz kolejnym pasjonatem,
José Luisem Cano Barrónem,
autorem książek "Z Hadesu
do Valhalli... Bathory. Epicka
historia" oraz "Cry Out For
Metal!!", wielkim fanem również
brazylijskiego metalu. Nie ma więc
co owijać w bawełnę, ten numer to
tak zwana jazda obowiązkowa,
szczególnie jeśli nie ma się w kolekcji
wspomnianego # VIII bądź
VI, w którym Sarcófago również
poświęcono sporo miejsca.
Oldschool Metal Maniac #
XXIV
Po wersji anglojęzycznej Leszek
Wojnicz-Sianożęcki i spółka
przygotowali, tradycyjnie już, polską
odsłonę "Oldschool Metal
Maniac". W trakcie tych prac nie
obyło się bez pewnego zgrzytu,
mianowicie część redakcyjnego
składu zbuntowała się na wieść, że
jednym z przepytanych na potrzeby
nowego numeru będzie Rob
Darken z Graveland. "Zrezygnowali
z dalszej współpracy ze mną i
wycofali swoje teksty z tego numeru.
Nie zamierzam ulegać żadnemu
naciskowi, dlatego tak czy
inaczej, wywiad z Robem Darkenem
opublikowałem w tym numerze"
napisał Leszek we wstępniaku.
Nie ma co ukrywać, że Graveland
od lat ma łatkę zespołu
neonazistowskiego, a jego koncerty,
również poza granicami kraju,
były odwoływane po protestach
antyfaszystów. Jednak, jak to mówią,
tylko krowa nie zmienia zdania,
a sam wywiad dotyczy kwestii
wyłączenie muzycznych, tak więc
niczego, poza muzyką, nie propaguje
- jedyne czego nie rozumiem
to dziwny nieco pogląd, że Quorthon
przeszedł od blacku do viking
metalu na przekór lewackiej
scenie metalowej, ale OK, każdy
ma prawo do własnej opinii.
Blackowi maniacy nie mogą też
odpuścić bloku materiałów - prawie
12 stron - dotyczących Watain,
w tym długiego wywiadu z
Erikiem. Kolejne rozmowy nie do
pogardzenia to te z liderami czy
frontmanami Cro-Mags, Benediction,
Lik, Barbarian, Grand
Magus, Schizophrenia, Nunslaughter,
Vio-lence, Exhorder,
Faust, Voivod i Heathen, czyli
dla każdego coś miłego, od legend
do zespołów mniej znanych, ale
bez wyjątku grających prawdziwy
metal. Krajową scenę reprezentują
w tym numerze Wij, to jest nowa
nadzieja ciężkiego grania w totalnie
oldschoolowym stylu oraz reaktywowane
niedawno Sacriversum.
Są też artykuły o Venom i
Destruction, koncentrujące się na
najlepszych latach tych formacji
oraz rozmowa z J. Neto, czyli
właścicielem Greyhaze Records,
wytwórni odpowiadającej za wiele
wznowień kultowych płyt sceny
brazylijskiej, z Sarcófago na czele.
Nie brakuje rzecz jasna relacji z
Black Silesia Fest, Mystic Festiwal,
Summer Dying Loud, Brutal
Assault, Metal Doctine Festival
oraz Wacken Open Air,
wzbogaconych licznymi zdjęciami.
Równie dużo jest w tym numerze
recenzji, nie tylko najnowszych,
ale też archiwalnych wydawnictw,
a całość # XXIV "Oldschool Metal
Maniac" to, bagatela, blisko
160 stron - dla każdego fana metalu
to po prostu zakup obowiązkowy.
Kontakt: oldschool_
metal_maniac@wp.pl
Wojciech Chamryk
142
RECENZJE
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Acid Blade - Power Dive
2022 Jawbreaker
W dziale Decibel's Storm publikujemy
zawsze mnóstwo recenzji
płyt reprezentujących rozmaite
style muzyki metalowej. Wierzymy,
że każdy Metalowiec znajdzie
tu coś dla siebie. Zastanawiałem
się kiedyś, jakie podejście do
opisywania płyt powinienem wybrać?
Koncentrować się na samych
dźwiękach, zwracać baczniejszą
uwagę na kontekst wydawnictw,
szukać punktów wspólnych
z innymi podobnymi albumami,
a może próbować identyfikować
emocje i refleksje twórców?
Teraz wierzę, że - biorąc pod
uwagę ogromną liczbę publikowanych
recenzji - najlepiej starać
się mieszać koncepcje, czyli dążyć
do tego, by każdy kolejny tekst
choć w minimalnym stopniu różnił
się od pozostałych. Pojawia
się przy tym dylemat autentyczności.
Nie chodzi przecież o to,
by na siłę wydziwiać, a raczej o
swobodne popuszczenie wodzy
wyobraźni, nie tylko wychodząc
sporadycznie poza przyjęty kanon,
ale nawet ryzykując oskarżeniem
o brak dobrego smaku. W
pierwszej połowie XX wieku autentyczność
w muzyce rozrywkowej
utożsamiało się z wiernością
afroamerykańskiej tradycji bluesowej.
Im więcej czarnego bluesa,
tym bardziej autentycznie. W latach
sześćdziesiątych Brytyjczycy
zaadoptowali czarny blues i stworzyli
na jego bazie własną, odrębną
tożsamość. Wystarczy przypomnieć,
że tak właśnie poczynili
The Beatles i The Rolling Stones.
Nastąpiła kluczowa zmiana.
Odtąd niektórzy rozumieli autentyczność
jako granie po swojemu,
w przeciwieństwie do podążania
za trendami. Krytycy muzyczni
łapali się za głowę, ale młodzież
bardziej ceniła oryginalność niż
folkowe korzenie. Paul Williams
z magazynu "Crawdaddy!" był jednym
z pierwszych "nowożytnych
rockowych recenzentów". We
wstępie do pierwszego wydania
"Crawdaddy!" z lutego 1966 roku,
pisał on: "Nadszedł czas na inteligentne
pisanie o rocku. Wierzymy,
że kogoś w Stanach Zjednoczonych może
zainteresować, co inni myślą o jej
lub o jego ulubionej muzyce rockowej".
Znamienne, że w tym samym
amerykańskim czasopiśmie pojawiły
się cytaty z brytyjskiego pisma
"Music Echo". Ewolucja następowała
jednak stopniowo, a
prasa nie nadążała za gwałtownie
zmieniającymi się upodobaniami
młodzieży. W 1969 roku zadebiutował
proto metalowy zespół
Led Zeppelin. Nieletni ich uwielbiali;
potrafili stać na mrozie po
kilkanaście godzin w kolejce do
kasy biletowej przed koncertem.
Dziennikarze wręcz przeciwnie -
nienawidzili tych zaprzedających
dusze diabłu demoralizatorów.
Pod koniec dekady lat sześćdziesiątych
i jeszcze w pierwszej połowie
lat siedemdziesiątych mało
kto ośmielał się w ogóle pisać publicznie
o fenomenie Jimmy'ego
Page'a, czy też o wzbudzających
zgorszenie jękach Roberta Planta.
Czyżby Anglicy byli zbyt autentyczni?
Przewijając suwak na
osi historycznej do 2023 roku, co
takiego wydarzyło się w międzyczasie,
że Luke Lethal oskarża
dziś zespoły na nowo odkrywające
"true 80's metal" o przewidywalność?
Co takiego nieprzewidywalnego
słychać na debiutanckiej
płycie jego zespołu Acid Blade
pt. "Power Dive"? Jak Acid Blade
wypada na tle legendarnych
dzieł NWOBHM? Dlaczego ktokolwiek
krzywi się na myśl o recenzowaniu
tego albumu na łamach
"Heavy Metal Pages"? Czy
Niemcy przekroczyli granice dobrego
smaku? Może oskarżyli innych
o brak kreatywności, a sami
nie dają powodu, by po przeczytaniu
typowej recenzji załączać
"Power Dive"? Owszem, dają,
Luke Lethal sam popełnił recenzje
własnej płyty w ramach odpowiedzi
na pytanie w wywiadzie,
który możecie przeczytać w niniejszym
numerze HMP. Ja nie
mam już nic więcej do dodania. A
Wy posłuchacie sami, czy oddacie
osąd pod wyłączność innych metalowców?
(-)
After All - Eos
2022 Metalville
Sam O'Black
Kiedyś kibicowałem tej belgijskiej
grupie, ale to dawne czasy, bowiem
z każdą koleją płytą After
All coraz bardziej grzęźli w koleinach
przeciętności. "Eos" wpisuje
się niestety w ten ciąg: niby nie
można tej płycie wiele zarzucić,
ale jako całość jest tylko poprawna,
nie ma tu niczego, co wywołałoby
efekt "wow"! 10 album, ponad
30 lat stażu, tylko pod tą
nazwą - może to wypalenie, albo
niemożność wyrwania się z gatunkowych
schematów? Nowy - śpiewa
od pięciu lat - wokalista Mike
Slembrock jest dobry, są tu też
niezłe pojedyncze numery, jak
"The Judas Kiss" czy ballada
"Waiting For Rain", ale to nie EP
czy MLP, ale album, trzeba wypełnić
czymś ciekawym te 45
minut z okładem. Brzmiące niczym
automat bębny ("Deceptor"
i kilka kolejnych utworów) też w
niczym tu nie pomagają, odzierając
te nieco ciekawsze utwory z
mocy. (2,5)
Algebra - Chiroptea
2022 Unspeakable Axe
Wojciech Chamryk
Nazwa zdawałaby się sugerować
coś technicznego, ale nic z tych
rzeczy; ten szwajacarski zespół, a
tak naprawdę projekt, bo poza
dwoma liderami tworzy go sesyjna
sekcja rytmiczna, gra niezbyt
skomplikowany thrash. Do tego
niestety nad wyraz monotonny,
bo kilka utworów zaczyna się bardzo
podobnie, od pseudo akustycznych
wstępów. Do tego wyraźnie
słychać, że Nick Abery i Ed
Nicod zafiksowali się na punkcie
wczesnej Metalliki, dzięki czemu
kilka utworów z ich czwartego, co
podkreślam, albumu brzmi tak,
jakby pochodziło z wczesnego repertuaru
Jamesa, Larsa i spółki.
Od doświadczonych w sumie muzyków
można już jednak wymagać
czegoś więcej, chyba że za wystarczający
ukłon w stronę nowoczesności
uznamy okazjonalne
blasty czy różnicowanie partii wokalnych,
od ryku do czystego śpiewu.
Mnie takie granie absolutnie
nie wzrusza, może jednak kogoś
zainteresuje. (2)
Wojciech Chamryk
Anguish Force - The W8 Of The
Future
2022 Wanikiya
Włosi obijają się na metalowej
scenie już od połowy lat 90., a
"The W8 Of The Future" jest ich
ósmym albumem. Od takich wyjadaczy
można więc wymagać nieco
więcej niż tylko solidnego
heavy/power/thrashu, nawet jeśli
zawartość tego albumu może się
podobać. Diabeł jednak tkwi w
szczegółach: w rozwleczonym ponad
miarę "Birth Of A New Star"
chórek w refrenie zawodzi niczym
chór żebraków pod kościołem, co
powtarza się niestety w "Saturn's
Rings", a jeszcze dłuższy "The
Kingdom Of The Hidden Planet"
jest zbyt monotonny. Nie wiem
też czym miał być "Metal Disco
Satellite", żartem czy próbą odświeżenia
metalowej formuły, ale
te dyskotekowe wokale w stylu lat
70. są tu zupełnie od czapy. Mamy
jednak również lepsze momenty:
"Stay Away From The
Black Hole" uderza i muzycznie, i
wokalnie, chórki też są zdecydowanie
lepsze; szybki "Pay For The
Mistakes Of Others" ze skandowanym
refrenem i kojarzący się z
wczesnym Helloween "The Weight
Of The Future" też potwierdzają,
że można. Nie wiem od
czego to zależy, może od wnikliwszej
selekcji pomysłów już na
etapie komponowania, samej
aranżacji czy w końcu od braku
producenta z zewnątrz, ale fakt
jest fakem, jako całość "The W8
Of The Future" jest po prostu
nierówna, gdzie tak pół na pół
mamy świetne i takie sobie utwory.
(3,5)
Wojciech Chamryk
Arkham Witch - Swords Against
Death
2022 Metal on Metal
Dziesięć lat wcześniej Arkham
Witch przedstawił się w utworze
"We Are From Keighley" (2012)
jako przedstawiciele klasy robotniczej
dumni ze swego industrialnego
pochodzenia. Trzon zespołu
tworzy małżeństwo gitarzysty rytmicznego
i wokalisty Simon Iff?
oraz perkusistki Emily Ningau-
RECENZJE 143
ble, a także gitarzysty prowadzącego
Aldo "Dodo" Doom. Ostatnio
wyciągnęli miecze, by przeciwstawić
się śmierci. Wszem i wobec
ogłaszają swoje poglądy i podejście
do życia oraz śmierci. Robią
to z lekką ironią i z pikantnym
poczuciem humoru, dlatego
przed wysłuchaniem płyty warto
wrzucić na luz, żeby nie poczuć
się urażonym. Sporo w nich takiej
zaczepnej, punkowej bezpośredniości,
możliwe że typowej dla
mieszkańców Zachodniego Yorkshire,
a może wyjątkowej tylko
dla nich. Lato 2015 roku spędziłem
w Manchesterze, czyli jakieś
50 kilometrów na południowy zachód
od Keighley. Pamiętam, że
nawet stosunkowo zamożne
dzielnice straszyły post-kapitalistycznym
fatalizmem. Pod sympatycznymi
pozorami kryła się
de-grengolada. Pod oficjalnym
uniformem - pasywna agresja. Nie
czułem się tam jak u siebie. Walkę
na miecze z kosiarzem uznaję
więc za dowcip. Co do zawartości
muzycznej albumu "Swords
Against Death", fajnie wyszło im
dziesięć utworów składających się
na tą płytę. Przyznam, że zagrano
je z zyciem. Jestem pełen uznania
za ich pomysłowość i unikalny
styl. Słyszałem kiedyś opinię, że
heavy/doom czerpie przede
wszystkim z Black Sabbath, a
różnice sprowadzają się do niuansów.
Arkham Witch pokazuje, że
niekoniecznie. Tak się ich kategoryzuje,
ale z drugiej strony można
polemizować, czy ich muzyka w
ogóle pasuje do kategorii heavy/
doom. O ile kawałek "Yog-Sothoth"
jak najbardziej tak, to już
następujący po nim świetny banger
"Hammerblow" oraz numer
tytułowy zahaczają o thrash.
Przez niemal całą długość krążka
panuje o wiele żywsza atmosfera
niż w archetypowym, przytłaczającym
doomie. Atmosfera miejscami
wręcz epicka, aczkolwiek
bez popadania w kicz. Prędzej
można zarzucić im zbyt grubiańskie,
niż zbyt sztuczne brzmienie,
co przecież dla wielu słuchaczy
stanowi zaletę. Tu "Intro" znajduje
swe uzasadnienie. Dziecięcym
głosem proszą, by słuchać Arkham
Witch odpowiedzialnie, to
znaczy ostrożnie. Ostrzeżenie
okazuje się uzasadnione przy słuchaniu
złowieszczego "Reap Your
Soul". Parodia czy powaga? (4,5)
Sam O'Black
Arrayan Path - Thus Always To
Tyrants
2022 Pitch Black
Arrayan Path zawsze kojarzył mi
się z epickim power metalem,
gdzie melodyjny symfoniczny power
metal miesza się z epickim
metalem. Oczywiście jakieś inne
dodatki również można było odnaleźć,
chociażby progresywne.
Niemniej to ten melodyjny symfoniczny
power metal wydawał
się, że najbardziej dominował w
twórczości Cypryjczyków. Jednak
na "Thus Always To Tyrants" ta
przewaga przechyla się na korzyść
epickiego metalu. Ogólnie wszystkie
składowe osiągają na nim wyjątkową
równowagę, która tylko
wzmaga zainteresowanie słuchacza
płytą. Być może wynika to z
tematu, jaki podjęli się muzycy
Arrayan Path na najnowszej płycie.
Ogólnie jest to koncept, który
dotyczy się króla Evagorasa z
Salmi żyjącego w latach w latach
410-374 p.n.e. Epickość podkreślają
również pojawiające się co
jakiś czas ozdobniki orientalne i
etniczne. Zresztą wszystkie są
bardzo ciekawe wymyślone i wyeksponowane.
Dość wyraziście
podkreślone są również partie gitarowe.
Wyjątkowo mocno wybrzmiewa
także głos Nicholasa
Leptosa. I to właśnie te czynniki
malują mocne epickie rysy w muzyce
na "Thus Always To Tyrants".
Zresztą pozostałe elementy
typu orkiestracje, czy melodyjne
power metalowe tyrady pracują
na korzyść epickości całego
albumu. Większość utworów jest
długa, jedynie trzy z nich nie dobiega
do pięciu minut. Za to
wszystkie są znakomicie wymyślone
i skonstruowane, w dodatku
są różnorodne i dzieje się w nich
sporo, ale jednocześnie zawsze
jest jakiś temat, który łatwo absorbuje
uszy. Nad każdym można
zatrzymać się dłużej i wypunktować
jego dobre strony, ale mnie
najbardziej pasuje bardzo epicki i
majestatyczny, na początku wręcz
doomowy "The King's Aegis…
They Came From the Taygetos
Mountains". Do tego mógłbym
dorzucić bardzo hard'n'heavy
"Crossing Over to Phoenicia" z ciekawie,
ale incydentalnie wykorzystanymi
Hammondami. Zresztą
mógłbym wymieniać po kolei
każdy kawałek, bo każdy ma coś,
co go wyróżnia. Na albumie znakomicie
wybrzmiewają gitary Socratesa
Leptosa i Christoforosa
Gavriela, panowie grają i współpracują
ze sobą jak w typowych
klasycznych heavymetalowych
formacjach. Oczywiście wszystko
by tak nie brzmiało, gdyby sekcję
rytmiczną obsługiwali mało kreatywni
muzycy, a perkusiście Miguelowi
Trapezarisowi i basiście
Stefanowi Dittrichowi nie brakuje
wyobraźni i talentu. Dopełnia
to już chwalony głos Nicholasa
Leptosa. Po prostu muzykom
Arrayan Path wyjątkowo udało
się napisać dobry materiał. Moim
zdaniem warto sięgnąć po "Thus
Always To Tyrants". (4)
\m/\m/
Astral Experience - Esclavos del
Tiempo - Clepsidra, Pt.1
2022 Art Gates
Astral Experience to hiszpańska
formacja, która istnieje od roku
2009. Do tej pory nagrali dwa
pełne albumy i dwie EP-ki. "Esclavos
del Tiempo - Clepsidra,
Pt.1" jest tą drugą. Hiszpanie
grają progresywny power metal,
czyli coś, co jest zderzeniem ambitnego
power metalu spod znaku
Kamelot czy Angra z progresywnym
metalem, na którego czele
mamy Dream Theater. Do tego
muzycy Astral Experience dodają
elementy współczesnego nowoczesnego
metalu oraz coś z symfoniki
i muzyki klasycznej. Otwierający
utwór "Marionetas de cristal"
jest bardzo dynamiczny i gęsty,
jego moc podkreśla mocno wyeksponowane
współczesne granie.
Do tego w podkładzie przewija się
wiele różnych symfonicznych klimatów,
ale zaaranżowanych tak,
aby nie przebijały się ponad przypisane
im tło. Oczywiście muzycy
nie zapominają o ciekawych riffach,
solach oraz melodiach. "Reloj
de arena" jest bardziej zwiewne
i łagodne, muzyka płynie w nim
od początku do końca na pełnym
luzie. Mamy gdzieś w okolicach
środka utworu trochę mocniejsze
i współczesne gitary, ale nie są
one zaakcentowane z pełną mocą.
W kontraście jest modelowe solo
gitarowe. "Abismo" to taka mieszanka
opisanych powyżej podejść
do muzyki. Mocne bardziej nowoczesne
akcenty opisane są bardziej
lirycznymi dźwiękami. Te
mocne gitarowe partie niekiedy
zagrane są z technicznym podejściem
- tak jak na początku drugiej
części tego kawałka - co dodaje
muzyce jeszcze więcej smaku. Podobną
rolę odgrywa zwolnienie z
kilkoma dźwiękami gitary akustycznej,
choć wykorzystano tu inną
estetykę i emocje. Także kontrasty
to prawdziwa twarz tej kompozycji.
Natomiast "Mil batallas"
to taki miszmasz wszystkich atutów
muzyki Hiszpanów z bardzo
kreatywnym podejściem i dotykiem
niezwykłego telnetu. Jedynie
mogę dodać, że w "Mil batallas"
te wolniejsze elementy są
jeszcze bardziej liryczne oraz mamy
chwilę, gdzie orkiestracja jest
trochę bardziej wyeksponowana.
Bardzo dobrym przewodnikiem
po muzyce Astral Experience jest
wokalista, ze swoim ciepłym, acz
wystarczająco mocnym wokalem.
Poza tym ma smykałkę do świetnych
melodii oraz śpiewa po hiszpańsku,
co dla mnie jest miłą odskocznią
od anglojęzycznej większości
materiałów. O produkcji i
brzmieniu napisze jedynie, że jest
doskonała. Także mamy do czynienia
z kolejnym niezłym progresywnym
zespołem oraz jego całkiem
ciekawą artystyczną wizją.
(4)
\m/\m/
Avantasia - A Paranormal Evening
with the Moonflower Society
2022 Nuclear Blast
Coraz częściej czytam narzekania
na Tobiasa i jego Avantasie. Nie
do końca rozumiem tę sytuację,
bowiem Sammet ciągle śmiało
idzie środkiem obranej przez siebie
drogi. I może właśnie o to chodzi.
Może poniektórzy fani znudzili
się tym kierunkiem i woleliby,
aby Tobias gdzieś tak na
chwilę zboczył w nowe rejony.
Tylko gdzie? Bo przecież Sammet
w swojej muzyce miesza wiele
stylów i podstylów, więc dzieje
się w niej zawsze wiele ciekawego.
Także co jeszcze miałby zrobić?
Być może problemem jest to, że
jego Avantasia skierowała się w
stronę melodii łatwo wpadających
w ucho, niekiedy ocierających się
o stylistykę pop. No to może być
problem, choć Avantasia nigdy
nie uciekała od melodii. Myślę jednak,
że dylemat leży gdzieś indziej,
nie w formule wymyślonej i
tak udanie eksploatowanej przez
Tobiasa, jego kolegów i koleżanki.
Po prostu niektórym przejadło
się słuchanie tak dobrze wyprodukowanej
muzyki z pogranicza melodyjnego
power metalu i symfonicznego
metalu, z elementami
rock-opery, progresywnego metalu,
heavy metalu itd. W tym wypadku
nie dziwię się wcale, bo-
144
RECENZJE
wiem w tej materii jesteśmy zasypywani
niesamowitą ilością propozycji
i to na wysokim poziomie.
Wróćmy jednak do "A Paranormal
Evening with the Moonflower
Society". Zaczyna się bardzo
rozśpiewaną kompozycją "Welcome
to the Shadows", której nigdzie
się nie śpieszy, utrzymaną w stylu
melodyjnego symfonicznego power
metalu ze znakomitym tajemniczym
klimatem. I to w zasadzie
jest kierunek, który obrał ten album.
Kontynuowany jest on
przez chwytliwy "Kill the Pain
Away" (Tobias i Floor Jansen w
roli głównej), singlowy i podniosły
"Misplaced Among the Angels"
(znowu duet z Floor Jansen) z
mniejszą dawką charakteru, wolny
i rzewny "Paper Plane" (z Ronnie
Atkinsem), a także żwawy,
optymistyczny "Scars" (z Geoffem
Tate). Natomiast "The Moonflower
Society" to takie połączenie
melodyjnego symfonicznego power
metalu z rozbrykanym melodyjnym
power metalem, ale robotę
robi tu także głos Boba Catley'a.
Tego rozhasanego power
metalu na "A Paranormal Evening
with the Moonflower Society"
też trochę znajdziemy. Zacznijmy
od "The Inmost Light",
które jest takim melodyjnym połączeniem
Edguy i Helloween, a
to pewnie z tego powodu udzielania
się w tym kawałku Michaela
Kiske. Następnie mamy całkiem
niezły "A Tame The Storm" z
Jornem Lande oraz całkiem
chwytliwy "Rhyme and Reason" z
Erickiem Martinem. Jednak na
uwagę zasługuje utwór "The Wicked
Rule the Night", który zaczyna
się nawet agresywnie, a tę wściekłość
świetnie podkreśla głos Ralfa
Sheepersa. Chwile później kawałek
nieco łagodnieje i wchodzi
głos Tobiasa, ale ciągle jest moc.
I tu taka dygresja, może czas, aby
obudził się Edguy i przypomniał
się krążkiem z taką zadziorną
wersją power metalu. Może to
ożywiłoby fanów Avantasii oraz
pozwoliło im inaczej spojrzeć na
solowe dokonania Tobiasa. Na
koniec tej recenzji zostawiłem sobie
kompozycję "Arabesque". To
jedna z tych, co można nazwać ją
minisuitą. W takich utworach zawsze
kotłuje się od pomysłów i
miesza się w nich wszystko, czym
przepełniony jest sam Sammet.
Ten utwór zaczyna się potężnym i
mrocznym motywem na kobzach
rodem ze szkockich wzgórz, po
czym przechodzi w temat orientalny.
Oba te tematy przemykają
przez całą suitę, utrzymując moc,
przesłania tej pieśni. Nie brakuje
również różnych klimatów oraz
kontrastów. Natomiast całość
przesłania podkreślają głosy Tobiasa
oraz Jorna Lande, oraz
Michaela Kiske. Całkiem niezła
kompozycja o świetnej konstrukcji
i z ciekawymi tematami, jednak
zabrakło w niej fajerwerków
lub innego efektu "wow". To samo
można powiedzieć o samym albumie.
Tym bardziej, że jak zwykle
brzmi on znakomicie, więc aż takie
narzekanie na Tobiasa Sammeta
mija się z celem. (4)
\m/\m/
Battering Ram - Second to None
2022 Uprising!
"Second to None" naprawdę dobrze
się słucha, od pierwszego kawałka
"What I've Become" poczułem,
że ta płytka może mi się spodobać.
Niezwykle cenie sobie melodyjność
utworów i to właśnie
przekonało mnie w Battering
Ram, melodii nie brakuje w wokalu,
nie brakuje jej też w obu gitarach,
świetnie ze sobą pracują
posłuchać tego można w refrenie
"Too Late", ale spokojnie ciężko
też jest, zachęcam do kawałka
"Hold On". Battering Ram od
razu skojarzył mi się z Volbeatem
jednak ten pierwszy jest bardziej
metalowy, cięższy. Nie chce
określić kapeli metalowym popem,
ale rzeczywiście, momentami
jest dość schematycznie, ale
myślę, że ten odłam już to do siebie
ma. Moim osobistym faworytem
jest zamykający "Battering
Ram", nie wytłumaczę, dlaczego,
po prostu numer mi się spodobał,
może fakt, że początek skojarzył
mi się z utworami Seether'a miał
na to wpływ. "Second To None"
to porządny album, jest ciężko i
jest melodyjnie, mimo to brakuje
mi tam duszy i charakteru samego
zespołu, nie słyszę na tej płycie
czegoś osobliwego dla Battering
Ram. Chętnie go puszcze, aby
wypełnić ciszę, czy żeby zająć
czymś myśli, jednak szybko o nim
zapomnę i nie wiem czy jeszcze
do niego wrócę.
Szymon Tryk
Black Hole - Whirlwind Of
Mad Men
2022 Rockshots
Francuski zespół Black Hole powstał
w roku 1995 w miejscowości
Miluza. Jednak intensywniejszą
działalność rozpoczął dopiero w
tym wieku. Najpierw wypuścili
EP-kę "Lost World" (2016), a
dwa lata później wydali pełny album
o tym samym tytule. Po kolejnych
czterech latach możemy
słuchać ich drugiego pełnego krążka
zatytułowanego "Whirlwind
Of Mad Men". Muzycznie Francuzi
manewrują pomiędzy symfonicznym
melodyjnym power metalem
a melodyjnym progresywnym
metalem. Od czasu do czasu
można natrafić na pewne elementy
neoklasyczne. Niekiedy muzyka
może kojarzyć się z Angrą,
Kamelot, Darkwater, Conception
czy Pagan's Mind. Mimo
wszystko muzycy Black Hole starają
się, odcisną na muzyce własne
piętno. Kompozycje są solidne,
nie mają jakichś zawiłych konstrukcji,
są pełne klimatu, kontrastów
oraz melodii. Jednak brakuje
im kropki nad i, aby mówić, że są
intrygujące czy wciągające. Dla
mnie wyróżniają się jedynie bardziej
epicko-progresywny "Legend
of Justine", balladowy i podniosły
z elementami hard rocka "My
Precious Dream" oraz rozhasany i
pełen werwy "My Friend". Ile brakuje
kawałkom Black Hole, wystarczy
posłuchać coverów "Fear
of the Dark" (Iron Maiden) i
"Dream On" (Aerosmith), które
znalazły się na samym końcu krążka.
Myślę, że różnicę czuć od razu.
Niemniej nie ma co narzekać,
francuscy muzycy zrobili wszystko,
aby ich muzyka mogła się podobać
oraz sprostać wymaganiom
ambitniejszym słuchaczom.
Ogromny wpływ na odbiór muzyki
Black Hole z pewnością miał
niesamowity głos wokalisty Fabio
Torrisi. Jak go słuchałem kojarzył
mi się przede wszystkim z Johnnym
Gioeli, następnie z Ronnie
Romero, a czasami z Philem
Moggiem. Może zestawienie nie
jest jakieś najlepsze, niemniej mówi
jakiej klasy jest sam Pan Torrisi.
Chociaż przy okazji "Dream
On" można zauważyć, że ciężko
mu przeskoczyć umiejętności Stevena
Tylera. No, ale z nim niewielu
śpiewaków może się mierzyć.
Ogólnie Fabio Torrisi to
niesamowita ozdoba Black Hole,
jak i samego albumu "Whirlwind
Of Mad Men". Bardzo dobrze
wypadają również instrumentaliści,
świetnie wykonują swoje partie,
co jest słyszalne dzięki doskonałym
brzmieniom i znakomitej
produkcji. Dla przykładu nie
mam problemu ze śledzeniem linii
basu, dobrze brzmiącego basu.
Proporcje instrumentów również
są dobrze ustawione, jednak ze
względu na rodzaj muzyki mamy
do czynienia z dość sporą ilością
partii klawiszy. Myślę, że dla równowagi
przydałaby się druga gitara,
ale co ja tam wiem. "Whirlwind
Of Mad Men" to dobry i
solidny album, nie pcha się przed
szereg, a i tak daje kupę satysfakcji.
Fani progresywnego melodyjnego
power metalu będą mieli
spory problem do rozwiązania, bo
to kolejna propozycja, którą warto
wziąć pod uwagę, przy kolejnych
zakupach. (3,7)
Blackrain - Untamed
2022 Steamhammer/SPV
\m/\m/
Od jakiegoś czasu zainteresowanie
glam/sleaze metalem ponownie
wzrosło, także i do nas z
rzadka coś z tej sceny trafia. Okazało
się, że francuskie Blackrain
też zachwyciło się takim graniem.
Muzyka i kawałki na ich najnowszej
płycie "Untamed" bardzo
mocno nawiązują do klimatów
amerykańskiej sceny rockowej z
lat 80. Można powiedzieć, że
wszystkie utwory są zgrabnie napisanie
według starych receptur,
mają w sobie niezłego zadziora,
kilka fajnych riffów, jakieś trafione
sola, trochę groove'u w sekcji
rytmicznej i przede wszystkim
sporo chwytliwych melodii i refrenów
do skandowania. Także
słucha się tego całkiem fajnie.
Brzmienia odnotowują również
fascynację dawną epoką, jednak
czuć też dotyk współczesnej nagraniowej
techniki, co nie jest nawet
złe. Dużo gorsze są momenty
gdy Francuzi decydują się na
aranżacje na modę współczesnego
disco-metalu. Czasami wyskakuje
to niespodziewanie, jak na początku
kawałka "Kiss The Sky",
ale przeważnie czai się to cudo
gdzieś tam z tyłu, w cieniu głównego
tematu, co niestety nie daje
komfortu takiemu słuchaczowi
jak ja. Najgorzej jednak jest w
"Neon Drift", gdzie taki specyficzny,
klimatyczny disco-metal
rozpanoszył się na dobre. Niemniej
mam nadzieję, że "Untamed"
zapamiętamy dzięki singlowemu
"Summer Jesus" (o dziwo
kawałek ma przesłanie), czy też
"Set The World On Fire" podszytego
rytmiką kojarzoną z
rdzennymi Amerykanami, a nie
przez wspomniany wcześniej
koszmarek. Płyta brzmi przyzwoicie.
Podobają mi się brzmienia gitar
i basu, choć perkusji też niczego
nie brakuje. Wokal jest zacny,
mocny, melodyjny, ale tam, gdzie
trzeba rockowo szorstki. Można
gonić muzyków Blackrain, można
ich chwalić, ale i tak "Untamed"
zdobędzie popularność
wśród współczesnych fanów glam/
RECENZJE 145
sleaze metalu. Ba, pewnie starsi
zwolennicy tej pstrej epoki też sobie
go upodobają. Ja niestety zdecydowanie
wolę te stare klasyki
glam metalu z lat 80. Moim zdaniem
są nie do pobicia. (3)
Black Rose - WTF
2022 Pure Steel
\m/\m/
Ten zespół nigdy nie miał szczęścia
do okładek, o czym przypomina
nie tylko debiutancka płyta
"Boys Will Be Boys", ale również
najnowsza, ale pod innymi względami
"WTF" udała się Black Rose
nad podziw. W latach 80. mieli
pecha, później zanotowali ponad
20-letnią przerwę - może teraz w
końcu zła karta się odwróci?
Byłoby dobrze, bo nawet jeśli nie
jest to jeden z najbardziej znaczących
zespołów nurtu NWOBHM,
to jednak trudno go sobie wyobrazić
bez Steve'a Bardsley'a,
Kenny'ego Nicholsona i Paula
Fowlera, których od początku
reaktywacji wspiera Kiko Rivers.
Od razu rzuca się w uszy, że
Black Rose nigdy tak mocno nie
brzmieli - starsze zespoły zwykle
z wiekiem łagodnieją, oni przeciwnie,
konkretnie dorzucają do
pieca. Atutem tego materiału jest
również jego zamierzona prostota:
nikt tu nie sili się na wirtuozerię
czy wielopiętrowe aranżacje,
muzycy postawili na konkret lat
80. w mocarnej oprawie dźwiękowej,
grając przy tym swobodnie i z
wielkim czujem. Nie znaczy to, że
zapomnieli o urozmaicaniu poszczególnych
kompozycji, różnicując
choćby refreny "Crazy
Mental Bad" i "Devils Candy",
albo dodając więcej melodii, tak
jak w "Pain" czy "Under My Skin",
ale to cały czas jest archetypowy
metal sprzed lat, który równie dobrze
mogliby napisać jeszcze w
końcówce lat 80. Tym większa
szkoda, że wtedy nie zdołali się
przebić - może teraz zyskają w
końcu należny szacunek i status
klasyków, o ile rzecz jasna nie
zmarnują potencjału "WTF", wydając
kolejny album po iluś latach,
tak jak to było teraz. (5)
Wojciech Chamryk
Blackslash - No Steel No Future
2022 Iron Shield
Jasna sprawa, bez stali, koła i kilku
innych epokowych wynalazków
bylibyśmy teraz jako ludzkość
w zupełnie innym miejscu i z
niezbyt ciekawą przyszłością.
Blackslash idą jednak innym
tropem, odnosząc się tym tytułem
do uwielbianych przez siebie gigantów
metalu. I to tego najbardziej
oldschoolowego, zero nowoczesności,
co sugeruje już zresztą
nawet image młodych muzyków,
wyglądających tak, jakby zaczynali
grać w roku 1983, nie 2007.
Najwięcej słyszę tu nawiązań do
Iron Maiden, przede wszystkim
w warstwie gitarowej, ale Christian
Haas i Daniel Hölderle musieli
równie często słuchać Thin
Lizzy, o czym świadczą choćby
melodyjne unisona. Poszczególne
kompozycje są surowe brzmieniowo,
ale jednocześnie całkiem
chwytliwe, a Clemens Haas wokalista
o niskim, zadziornym głosie,
bardzo dobrze się w nich odnajduje.
Jak dla mnie najmocniejsze
punkty czwartego albumu
Blackslash są dynamiczny opener
"Queen Of The Night", wyrazisty
rytmicznie "Midnight Fire" z
dynamicznym riffem oraz bardzo
nośny i zarazem totalnie 80-sowy
"Gladiators Of Rock", ale "No
Steel No Future" zawiera znacznie
więcej miłych dla uszy fanów starego
metalu, równie ciekawych i
dopracowanych utworów. (4,5)
Wojciech Chamryk
Candlemass - Sweet Evil Sun
2022 Napalm
Candlemass to jedna z tych kapel,
które że tak to ujmę, bardzo
ładnie się starzeją. Mimo upływającego
czasu nie gubią nic ze swojej
mocy, a doświadczenie zdobyte
przez dekady potrafią przekuć
w muzyczny majstersztyk.
Szwedzi już po raz trzynasty zabierają
nas w niezwykłą podróż.
Taką, w której z jednej strony aż
się roi od roi i się od posępnych,
wolnych riffów, z drugiej zaś słychać
rockandrollowe podejście do
grania. Słychać je w bardzo melodyjnych
refrenach, które nieźle
potrafią się wryć w banię. Tak, że
później człowiek sam się łapie na
fakcie, że mimowolnie nuci to sobie
pod nosem. Przynajmniej moja
skromna osoba miała tak z takim
"Angel Battle", czy choćby
numerem tytułowym. To jednak
nie jedyne cudeńka ,jakie tu znajdziemy.
Nietaktem wręcz byłoby
niewspomnienie tutaj o niesamowitym
"When Death Sights". Ten
utwór zawiera dosłownie wszystko,
co w twórczości Szwedów, jak
i całym tym gatunku jest esencjonalne.
Strzałem w dziesiątkę
(nie po raz pierwszy zresztą) było
zaproszenie do udziału znanej z
grupy Avatarium wokalistki Jannie-Ann
Smith. Jej głos w połączeniu
ze śpiewem Johana tworzą
kontrast dający wręcz piorunujący
efekt. Prawdziwą bombą jest
też kawałek "Scandinavian Gods".
To właśnie w tym kawałku Johan
Längquist udowadnia swą klasę
potwierdza fakt, że jest on wokalistą
wręcz stworzonym, by dumnie
dzierżyć mikrofon właśnie w
tej, a nie żadnej innej kapeli. Tak
swoją drogą, słuchając omawianego
albumu, zacząłem się zastanawiać,
jakby potoczyła się historia
Candlemass, gdyby Johan po
pierwszym albumie zdecydował
się na kontynuowanie współpracy
z tym zespołem… Tego się nie dowiemy,
ale przyznam, że już w
2018 pierwsze informacje o jego
ponownym wstąpieniu szeregi tego
bandu wywołały niezwykłą radochę
w moim ser duchu. Żeby tu
zbyt długo nie pierniczyć, podsumujmy
krótko. Podobał Wam się
"Epicus Doomicus Metallicus"?
Jeżeli odpowiadacie twierdząco,
to "Sweet Evil Sun" jest albumem
zdecydowanie dla Was. Wszystko
i na temat. (5)
Bartek Kuczak
Chaos Over Cosmos - A Dream
If Ever There Was One
2022 Self-Released
Chaos Over Cosmos kontynuuje
swą progresywno-metalową kosmiczną
wyprawę w klimatach s-f.
Co ważne załoga pozostała ta sama:
odpowiedzialny za całość instrumentalnych
partii gitarowy
wirtuoz Rafał Bowman i wszechstronny
wokalista/tekściarz KC
Lyon. Muzyka jest już wspólnym
dziełem obu panów i trudno się
nią nie zachwycić, bo to faktycznie
wysokie loty. Tak jak na poprzednich
wydawnictwach Chaos
Over Cosmos mamy tu przede
wszystkim długie, wielowątkowe i
rozbudowane utwory, z "A Mantra
Of Opression" oraz "Ebb And
Flow(ers)" na czele. Imponuje
zwłaszcza ta ostatnia, trwająca
blisko 11 minut kompozycja:
swobodna, progresywana w formie,
mająca też w sobie coś z
ducha space rocka lat 70. ubiegłego
wieku i do tego z gościnnym
udziałem wokalisty Keatona Lyona,
brata KC. Nie brakuje też jednak
na tej płycie sporej dawki iście
metalowego ciężaru, takjak
choćby w napędzanym blastami
"Fire-Eater", chociaż sound całości
jest jednocześnie dość sterylny i
jakby mechaniczny. Wrażenie robi
też umiejętne wykorzystanie
syntezatorowych partii, nierzadko
dublujących gitarowe riffy, co tylko
dodaje całości specyficznego
klimatu. Sześć premierowych
kompozycji dopełniają cztery bonusy,
nowe wersje numerów znanych
z "The Ultimate Multiverse".
Zyskały nowe partie wokalne
KC Lyona i niektóre gitarowe
partie, a całość została zremasterowana,
tak więc w wersji CD "A
Dream If Ever There Was One"
to ponad godzina urozmaiconej,
skrzącej się różnymi barwami,
muzyki. (6)
Wojciech Chamryk
Collage - Over and Out
2022 Mystic
Powrót Collage do działalności
wydawniczej, to jeden z tych, o
których mało kto chyba myślał w
kategoriach możliwości. Wszak
ostatni studyjny album "Safe"
grupa wydała w 1996 roku, a potem,
na wiele lat słuch o niej zaginął.
Okazuje się jednak, że o takiej
ewentualności cały czas myśleli
sami muzycy, o czym przeczytać
możecie w zamieszczonym
w tym numerze wywiadem z gitarzystą,
Michałem Kirmuciem.
Darując sobie szczegóły powstania
albumu, należy zadać sobie
pytanie, czy powrót ten jest udany?
Zepsuję napięcie i napiszę od
razu, że tak. "Over And Out" to
dobry a momentami nawet porywający
album, który nie odbiega
za bardzo od wypracowanej przed
laty przez grupę stylistyki. Choć
są tu też niespodzianki, jak w
moim ulubionym, najbardziej
przebojowym kąsku tego zestawu,
czyli "What About The Pain (A
family album)". Utwór ten stanowi
świetną przeciwwagę do poprzedzającego
go, bardzo rozbudowanego
i niezbyt przystępnego,
przy pierwszych przesłuchaniach,
kawałka tytułowego. Jest zwarty,
konkretny i obdarzony wspaniale
wwiercająca się w ucho partią chóru
dziecięcego, który wyśpiewuje
tytułowy refren. Po prostu cudo i
146
RECENZJE
jeśli mielibyście sięgnąć tylko po
jeden kawałek z tej płyty, niech
będzie to właśnie "What About
The Pain". Przy okazji, nie sposób
pominąć w tym momencie wkład,
jaki wniósł nowy w grupie (przynajmniej
wydawniczo), wspomniany
już Michał Kirmuć w muzykę.
Zastąpienie gitarzysty tak
charakterystycznego jak Mirosław
Gil nie mogło być czymś łatwym.
Dobrze więc, że Michał
ani nie stara się kopiować rozwiązań
charakterystycznych dla
swojego poprzednika, ani również
odżegnywać od jego stylu. Szuka
swojej drogi, gdzieś pomiędzy
tymi ścieżkami i wychodzi to bardzo
zadowalająco. Muszę pochwalić
też Bartka Kossowicza,
również albumowego debiutanta
w szeregach grupy, który pełni rolę
wokalisty. Chociaż początkowo
brakowało mi trochę Roberta
Amiriana, szybko usłyszałem w
głosie Bartka odpowiednią emocjonalność
i wszechstronność, tak
potrzebną wielowątkowym kompozycjom
zespołu. Z sumienności
wspomnę o świetnych partiach
perkusji, stworzonych oczywiście
przez Wojtka Szadkowskiego
(chociaż w rozpoczynającym album
utworze tytułowym, momentami
wydają mi się nieco nadmiarowe
i przeszkadzające), charakterystycznych
barwach instrumentów
klawiszowych, obsługiwanych
przez Krzysztofa Palczewskiego
(gdzie trzeba to budują
atmosferę, czasem o kosmicznym,
gdzie indziej filmowym charakterze,
ale potrafią dostarczyć też
dość odjechanego zestawu nut)
czy unoszącego się gdzieś w środku
tego basu Piotra Witkowskiego.
To zawodowi muzycy i
niczego innego niż porządnego
dostarczenia się tu nie spodziewałem.
"Over and Out" to pięć
utworów i niemal godzina świetnego
rocka o progresywnej barwie.
Świetnie, że ten zespół wrócił.
Świetnie też, że ponoć planuje
większą serię koncertów w tym
roku. Muzycy Riverside nie muszą
się przejmować, że tym im zostało
dzierżyć tę pochodnię dalej.
(4,8)
Igor Waniurski
Cruel Bomb - Man Made
2022 Self-Released
To amerykańskie trio najwyraźniej
jest przedstawicielem coraz
powszechniejszego przekonania,
że albumy to przeżytek, wydając
tylko krótsze materiały. Minialbum
"Man Made", dostępny w
wersji cyforwej oraz na CD i kasecie,
to jednak thrash bez cienia
oryginalności, zżynka ze Slayera
czy Nuclear Asaault, a wokalista
Brandon James brzmi niczym
młodszy brat wokalisty tej pierwszej
formacji. Nawiasem mówiąc
John Araya również śpiewa, zaczynał
bowiem jeszcze w latach
80. w Bloodcum, tak więc w tym
kontekście twórczość Cruel
Bomb wydaje się jeszcze mniej
potrzebna. Szkoda, bo są tu momenty
("Dogs Of War") świadczące
o tym, że stać tych młodych
muzyków na coś własnego, ale
skoro wolą imitować innych wolna
droga. (1)
Wojciech Chamryk
Dark Forest - Ridge & Furrow
2022 Cruz del Sur Music
Długo zajęło Brytyjczykom z
Dark Forest przebijanie się do
czołówki sceny podziemnego
heavy metalu, ale chyba możemy
powiedzieć że te 20 lat działalności
nie spełzły w tej materii na niczym.
Nazwa jest rozpoznawalna,
nad zespołem czuwa jedna z bardziej
szanowanych wytwórni w
branży, a kolejne albumy (szczególnie
od czasu "Beyond the
Veil") cieszą się za każdym razem
całkiem sporą uwagą metalowej
braci. Dodatkowo muzycy wypracowali
już bardzo rozpoznawalny
styl - do tego stopnia, że w zasadzie
trudno zaskoczyć się muzyką
prezentowaną na kolejnych krążkach.
I pewnie możnaby rozpatrywać
to w kategoriach zarzutu,
gdyby nie fakt, że za każdym z
nich idzie mniejszy lub większy -
ale zawsze widoczny - progres jakościowy
(a szczególnie songwritingowy).
EPka "Ridge &
Furrow" jest w założeniu wydawnictwem
okolicznościowym, na
okrągłą rocznicę istnienia zespołu.
Panowie odstąpili jednak od
pierwotnego pomysłu re-recordingu
(dzięki Bogu!) i tak od
utworu do utworu udało się wysmażyć
25-minutowy, niemal w
całości premierowy materiał. I tak
naprawdę wszystko to, co napisałem
wyżej mogłoby posłużyć za
jego pełną recenzję. Chciałoby się
powiedzieć, że Dark Forest is Dark
Forest, as it best. "Ridge & Furrow"
to kolejny krok na leśnym,
baśniowym szlaku krainy Albionu,
którym ekipa Christiana
Hortona podąża kolejną dekadę.
Mamy tu więc cztery nowe numery
przepełnione podniosłym
klimatem i chwytliwymi (chyba
jeszcze bardziej niż dotąd!) melodiami,
a także jedno wznowienie
starszego przeboju (bardzo zgrabnie
odegrane "Under the Greenwood
Tree", pięknie wpasowujące
się w konwencję całości). Tym,
którzy z "Ciemnym Lasem" nie
mieli dotąd do czynienia, wyjaśniam:
panowie po prostu kochają
Iron Maiden, więc dostajemy tu
charakterystyczne galopady i gitarowe
harmonie ("Skylark"), "rycerskie"
zaśpiewy (dosłownie w każdej
piosence) czy basowe smaczki
z celtyckim klimatem ("The Golden
Acre"). Do tego dołóżmy sobie
szczyptę power metalowego
uderzenia i sporo folkowego nastroju.
Odsyłam zresztą do rozmowy
z Christianem Hortonem, w
którym ujawnia on jak wielki
wpływ na powstanie materiału
miały jego długie spacery przez
angielskie wsie i obcowanie sam
na sam z naturą. Efektem jest bardzo
spójny materiał, okraszony
idealnie dopasowaną okładką, nasuwającą
skojarzenia z tolkienowskimi
obrazami Shire'u czy po
prostu pięknymi pejzażami brytyjskiej
przyrody, wyczuwalnymi
niemal namacalnie. W zasadzie
każdy utwór (oprócz instrumentalnego
akustyka "Meadowland")
ma tę hymniczną chwytliwość i
podniosłość - bardzo "jasną", pozytywną,
niby triumfalne pieśni
kończące na wieczność czasy mroku
(nomen-omen, na przekór nazwie
zespołu). Nie potrafię wybrać
najlepszego momentu tej
płyty - każdy numer ma swoją
charakterystyczność i każdy wyróżnia
się na plus. Do tego za zaletę
poczytuję długość materiału -
poprzednie krążki Brytyjczyków
bywały dla mnie po prostu za długie
i pod koniec słuchacz miał
prawo czuć się znużony - bo prawdą
jest, że głównym zarzutem w
stronę chłopaków będzie jednak
dość marne zróżnicowanie kompozycji.
Co tu dużo mówić, mimo
wszystkich zalet, gdyby "Ridge &
Furrow" trwało 20 minut dłużej,
mogłoby zacząć zlewać się w
przyjemną dla ucha, ale jednak
zbyt jednolitą masę. Na szczęście
dostajemy tu tylko esencję, która
zatrzymuje uwagę od początku do
końca. Słowem - Dark Forest w
najlepszej, a do tego skondensowanej
formie. Może i bez wielkiej
finezji, może trochę monotematyczna,
ale mimo wszystko ta muzyka
to czysta przyjemność. (4,8)
Dead Lord - Dystopia
2022 Century Media
Piotr Jakóbczyk
U Dead Lord bez zmian, wciąż są
zafiksowani na punkcie Thin
Lizzy. Na "Surrender" sprzed
dwóch lat grali jak na "Chinatown",
a na nowym MLP "Dystopia"
cofnęli się o kilka lat, tak do
połowy lat 70., brzmiąc nieco lżej.
To jednak cały czas jest granie zakorzenione
w dokonaniach Lizzy
tak bardzo, jak to tylko jest możliwe,
co potwierdzają utwór tytułowy
i "I staden som aldrig slumrar
till": unisona, melodie, warstwa
rytmiczna kojarzy się jednoznacznie
z grupą Phila Lynnota. Do
tego w niektórych przeróbkach,
bo mamy tu jeszcze cztery covery,
tak jak w "Sleeping My Day
Away" D-A-D czy w "Hands
Down" Moon Martina jest podobnie,
chociaż w tym ostatnim
Hakim Krim stara się odchodzić
od maniery Lynnota. Dlatego,
chociaż w "Moonchild" Rory'ego
Gallaghera nie ma aż tak wyraźnych
nawiązań do Thin Lizzy, a
"Ace In The Hole" Winterhawk
brzmi tak, jakby The Who próbowali
grać bluesa, to jednak mając
do wyboru oryginał i kopię nie
będę zastanawiać się ani sekundy
- Dead Lord to tylko sprawni, pozbawieni
oryginalności naśladowcy
swych wielkich poprzedników.
(3)
Wojciech Chamryk
Deathgeist - Procession Of
Souls
2022 Punishment 18
Brazylijskie podziemie to niewyczerpalna
kopalnia już od lat 80.
ubiegłego wieku, a ekstremalny
metal wciąż ma się w tym kraju
lepiej niż dobrze. Deathgeist są z
Sao Paulo, istnieją szósty rok i
grają thrash, a "Procession Of
Souls", a jest ich trzecim albumem
- drugi przepadł z powodu
pandemii. Przełomowy czy nie
przełomowy, to ponad 30 minut
solidnego, a momentami wręcz
porywającego thrashu. Nawet nie
w kontekście poziomu, chociaż
umiejętności i warsztat jak najbardziej
są; raczej w znaczeniu energii,
pasji i generalnie entuzjastycznego
podejścia do grania. Dzięki
temu nawet te bardziej oklepane
utwory w rodzaju "Morcocks"
czy "Far From Reality" tylko zyskują,
tym bardziej, że wokalista
Adriano Perfetto staje na wyso-
RECENZJE 147
kości zadania, wywrzaskując zadziornie
brzmiącym głosem kolejne
frazy. A mamy tu przecież
utwory znacznie ciekawsze, jak
choćby opener "The Greed's Inferno",
"Living Dead Melody" z balladową
wstawką, mocarny (kłania
się Black Sabbath) "Nightmare's
Chamber" i najciekawszy z nich,
intensywny, ale też zarazem melodyjny
i bardzo precyzyjny w
warstwie rytmicznej "Depressove
Thoughts" - dobrze, że włoska wytwórnia
wznowiła tę płytę, bo
dzięki temu będzie łatwiej dostępna.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Deaton Lemay Project - The
Fifth Element
2022 Progressive Promotion
Deaton Lemay Project to formacja
założona przez fanów progresywnego
grania, klawiszowca Roby'ego
Deatona i perkusistę
Craiga LeMay'a. Ich muzyka to
progresywny rock/metal, który
roztacza się od AOR-u, poprzez
rocka, rocka progresywnego, hard
rocka, heavy metal, power metal
po progresywny metal. Jak odpaliłem
"The Fifth Element" jej pierwsze
dźwięki skojarzyły mi się z
Yes z okresu "90125", ale tych
skojarzeń jest więcej, bo oprócz
ogólnie Yesów, niektóre dźwięki
przypominają Genesis, ELP czy
UK. Jednak zdecydowanie więcej
powiązań znajduję w amerykańskim
rocku z 70. i w takich zespołach
jak Styx, Kansas, a nawet
Toto. Kolejną ważną składową
muzyki panów Deatona i Lemay'a
dotyczy progresywnego
metalu i tu możemy doszukiwać
się inspiracji Symphony X czy
Dream Theater. Najciekawsze w
tym wszystkim jest świetne mieszanie
tych wszystkich stylów i
wpływów, są one w muzyce tego
duetu wyraziste, ale jako całość
stanowi bardzo intrygującą propozycję.
W ten sposób wręcz pracują
na własny styl. W ich muzyce
zderzają się dynamika oraz
wszelkie ckliwe i bardzo urokliwe
tematy. Dużą rolę odgrywają tu
melodie i głos śpiewaczki. Nie jest
to typowy żeński wokal, do którego
przyzwyczaiły nas wszelkiej
maści divy. Jest nią irańskiego pochodzenia
Hadi Kiani, a barwą
głosu przypomina... Dennisa De
Younga z początków jego kariery.
Dość zajmująca sytuacja. Kompozycje
nie są jakieś króciutkie ani
strasznie długie, a nawet jak są
dłuższe to, absolutnie tego nie odczuwamy.
Każda z nich jest świetnie
wymyślona, zaaranżowana, i
zagrana, więc w czasie słuchania
płyty wciągają swoim nieodpartym
urokiem oraz zarażającym
optymizmem. Być może dlatego
ciężko mi wytypować tą najlepszą,
chociaż taki instrumentalny
zagrany na fortepian "Dragonfly"
może o ten tytuł konkurować.
Natomiast jakiegoś słabego momentu
na "The Fifth Element"
nie usłyszałem. Być może melomani
i najwięksi fani progresu coś
tam wynajdą, chociażby może im
nie podobać się ów zbyt duży
optymizm. Oprócz ojców założycieli
oraz wokalistki na płycie możemy
usłyszeć znakomitą grę gitarzystów
Ehsana Imani i Josha
Marka Raja. Nieraz stanowią o
wyrazistości danego utworu. Poza
tym mamy dwóch basistów Johna
Haddada i Charles'a Berthouda.
Grono instrumentalistów
uzupełnia skrzypaczka Liza
Evans, która zagrała niesamowite
partie w utworze "Air". Brzmienia
i produkcja "The Fifth Element"
utrzymana jest na dobrym poziomie.
Myślę, że fani w tej kwestii
powinni być usatysfakcjonowani
tak jak ogólnie całą płytą. (4,5)
DevilsBridge - Sense Of
2022 Fastball Music
\m/\m/
DevilsBridge i ich płyta "Sense
Of" trafiła do mnie jako heavy
metal. Jednak tego heavy metalu,
tego tradycyjnego jest, jak kot napłakał.
Tak samo jak hard rocka
czy progresywnego rocka. Na
"Sense Of" odnajdziemy te wszystkie
wspomniane elementy, ale
są to bardziej akcenty lub inne ozdobniki.
Domeną DevilsBridge
jest współczesny nowoczesny
heavy metal wymieszany z podobnymi
metalowymi odmianami,
czyli roi się od przedrostków
groove, alt, nu i innych takich.
Niczego nie zmienia głos wokalistki
Dani Nell, który jest mocny
i stricte rockowy. Jest to w zasadzie
jeden jasny promyk w całym
wizerunku Szwajcarów. Także
przez ponad pięćdziesiąt minut
płyta przeskakuje z kawałka na
kawałek i w żaden sposób nie potrafi
mnie sobą zainteresować.
Mojego podejścia nie zmienia
również uporczywe kolejne odtwarzanie
albumu w całości. Nie
wiem, czy w ten sposób nawet
lekko sobie nie obrzydziłem DevilsBridge.
Niemniej muzycy potrafią
grać, nie ma co czynić im z
tego powodu ujmy. Podejrzewam,
że brzmienia uzyskali takie, jakie
chcieli. Także zwolennicy nowoczesnego
ciężkiego grania z pewnością
będą zadowoleni z propozycji
DevilsBridge. Natomiast ja
będę starał się jak najszybciej zapomnieć
o "Sense Of". No i nie
oczekujcie ode mnie oceny...
\m/\m/
Disquiet - Instigate To Annihilate
2022 Soulseller
- Słuchajcie, już najwyższa pora wydać
kolejną płytę, bo ludzie naprawdę
o nas zapomną - zagaił basista. - A
mamy jakieś nowe numery? - dopytywał
wokalista. - Jasne, ale takie co
zawsze, death/thrash - wyjaśnił perkusista.
- To nic z tego, nie chwycą -
zwątpił gitarzysta. - Nie martw się,
napiszemy lepsze, takie pod małolatów,
unowocześnimy brzmienie, zaprosimy
wokalistki, tak jak Kreator i zrobimy
z tego single - będzie dobrze! -
pocieszał go drugi. Niestety zawartość
trzeciego albumu Disquiet
zdaje się potwierdzać, że muzycy
podeszli do "Instigate To Annihilate"
właśnie w taki koniunkturalno/merkantylny
sposób, proponując
metal w wersji light.
Syntetyczny brzmieniowo, z melodyjnymi
refrenami zaczerpniętymi
ze współczesnego popu
("Rise Of The Sycophants"), a nawet
z wycieczkami w stronę rapu
("Destroyance"). To też był numer
singlowy, podobnie jak mdły
"Wrecked" z wokalnym wsparciem
Vicky Psarakis oraz "The Final
Trumpet" z udziałem znanej z Delain
Charlotte Wessels. Ten drugi
jest nieco ciekawszy, pomimo
popowych akcentów, ale i tak najbardziej
zapada z niego w pamięć
wokaliza kojarząca się z "Upiorem
w operze". Są tu rzecz jasna
również numery na poziomie
(mocarny "Sicario" z melodyjną
solówką, siarczysty - blasty - "Demonic
Firenado", ale jakoś dziwnie
wyciszony czy instrumentalny
"A Dying Fall"), jednak fani prawdziwego
metalu mogą bez większej
straty odpuścić tę płytę. (1,5)
Wojciech Chamryk
Distrüster - Sic semper tyrannis
2022 Ossuary
"Sic semper tyrannis" to debiutancki
album tej krakowskiej grupy,
ale muzycy nie należą do nowicjuszy:
Kosa i Uappa Terror
(znany też z Terrordome) grali
wcześniej razem w Deathreat,
nowy perkusista James Stewart
jest powszechnie kojarzony z długoletniego
stażu w Vader, zaś
obecnie jest członkiem Decapitated.
Po takim składzie można
się więc było spodziewać czegoś
co najmniej dobrego i tak też się
stało. Distrüster łoi nad wyraz
kompetentnie speed/thrash/death
metal z punkowymi i crustowymi
naleciałościami. Te ostatnie są
najbardziej słyszalne w utworach
najkrótszych, takich jak "Die!" czy
niespełna półminutowy "A.P.
O.S". W innych metalowa agresja
i potężne uderzenie płynnie splatają
się z prostotą punkowej ekspresji
(świetny "Martyr's Game"!),
albo mamy ostrą jazdę, brzmiącą
tak, jakby Discharge wzięli na
warsztat jakiś kipiący energią numer
Motörhead i jeszcze bardziej
podkręcili tempo. ("Now"). Są też
rzecz jasna utwory bardziej zróżnicowane
aranżacyjnie ("To Live
Beautifully") czy nawet całkiem,
jak na tę stylistykę, melodyjne
("Over And Over"), co czyni zawartość
tego 35-minutowego albumu
jeszcze bardziej urozmaiconą.
Singlowe "Nobody Dares" i
"Burning. Open. Wounds" też są
niczego sobie. No i ten finał, czyli
ponad sześciominutowy kolos
"Calm Under Fire", jak dla mnie
prawdziwa perełka i opus magnum
tej bardzo udanej płyty. (5)
Wojciech Chamryk
Dragonhammer - Second Life
2022 My Kingdom Music
Piąty longplay rzymskiego Dragonhammer
pt. "Second Life" to
koncept album opowiadający o
otrzymywaniu drugiej szansy w
życiu. Odkrywa przed nami refleksje
na temat fundamentalnych
motywacji, demotywacji, wyzwań
i triumfów bohatera pochodzącego
z zamierzchłej przeszłości,
ale kierującego się myślami i uczuciami
wciąż aktualnymi w obecnych
czasach. Ma wymiar uniwersalny,
ale co najmniej w części odzwierciedla
osobiste historie twórców.
Jeśli nawet pojawiają się na
148
RECENZJE
nim jakieś wątki fantasy, zostały
one poddane refleksji próbującej
odnaleźć odpowiedź na pytanie,
co naprawdę liczy się w życiu.
Płytę zarejestrowano w nowym
składzie, który wnosi Dragonhammer
na poziom wyższy niż
kiedykolwiek dotąd. Trzech nowych
muzyków: wokalista Mattia
Fagiolo, gitarzysta Alessandro
Mancini oraz perkusista Marco
Berrertoni wzięło aktywny udział
w procesie twórczym. Pomimo
młodego wieku (poprzedni wokalista
i gitarzysta Max Aguzzi
mógłby być ich ojcem), to właśnie
dzięki ich zaangażowaniu warstwa
instrumentalna Dragonhammer
dorównuje dojrzałością
przekazowi lirycznemu. Utwory
brzmią dynamicznie, a przy tym
są poukładane i mogą z łatwością
zapadać w pamięć. Nie zaskakują
niczym dziwnym, za to mają potencjał,
by natychmiast przypaść
do gustu zwolennikom gatunku i
pozostać na dłużej wśród lubianych
nowości. Z ciekawości
sprawdziłem, jak nowy materiał
prezentuje się w porównaniu do
poprzedniego krążka "Obscurity"
(2017). Poszczególne instrumenty
są obecnie lepiej zharmonizowane,
odgrywają podobną rolę w
całokształcie i klawisze nie wychylają
się już tak bardzo na pierwszy
plan. Dźwięku perkusji nie
skomentuję, bo choć wolałbym
surowsze bębny, to euro - powerowa
grupa docelowa niekoniecznie.
Słuchając "Second Life"
jestem pewien, że wszystkie pomysły
mają swoje uzasadnienie i
znajdują się w perfekcyjnym miejscu,
włącznie z pozostawioną na
sam koniec pięciominutową intstrumentalną
owerturą. Z wywiadu
umieszczonego dnia 25 października
2018 roku na YouTube
wynika, że prace nad albumem
rozpoczęły się co najmniej cztery
lata przed premierą. Nie ulega
wątpliwości, że na jego realizację
przeznaczono mnóstwo czasu, nic
nie pozostawiono przypadkowi i
dołożono wszelkich starań, żeby
efekt wyszedł jak najlepiej. Tym
samym Dragonhammer dołączył
do krajan z Secret Sphere i Trick
Or Treat, którzy również wydali
w 2022 roku jedne ze swych
szczytowych euro - powerowych
dzieł. "Second Life" korzystnie
prezentuje się nie tylko na tle
włoskiej sceny melodyjnego
speed/power metalu. Ciekawe, że
jako pierwszy promocyjny koncert
Dragonhammer wskazał na
polski festiwal Steel Fest 2023.
Można wybrać się na ich występ
26 sierpnia w Stalowej Woli,
ewentualnie jeśli komuś bliżej to
zagrają również w którymś z dni
17-19 sierpnia na festiwalu Rock
Castle 2023, około 36 kilometrów
na południowy zachód od
czeskiego Brna. Na pewno nie będą
to ich jedyne występy, ale potwierdzili
i ogłosili je w pierwszej
kolejności. (4)
Sam O'Black
Dragonland - The Power Of The
Nightstar
2022 AFM
Trudno opisać słowem ten album,
a raczej dzieło sztuki. "The Power
Of The Nightsar" to kompozycyjna
jedność, definicja power
metalu i progresywnego charakteru.
W niektórych momentach,
kiedy odsłuchiwałem płyty, przy
zamkniętych oczach, przenosiłem
się do innej rzeczywistości. Myślę,
że taki właśnie był zamysł twórców,
płyta pozwala nam wyobrazić
sobie całe nowe uniwersum.
Produkcyjnie pełna przestrzeni,
donośna a momentami nawet
podniosła. Fakt, że brzmi jak
soundtrack z filmu czy gry sci-fi
raczej wiernego fana Dragonland
nie dziwi, ale i tak warto o tym
wspomnieć. Jakość muzyki wcale
nie odstaje od całego klimatu jaki
generuje, wirtuozyjne partie gitarowe
czy perkusyjne. W świetny
sposób wykorzystane instrumenty
instrumenty elektroniczne, a do
tego pięknie prowadzone melodie
wokalne, nostalgiczne i momentami
wzruszające. Mam wrażenie,
że muzycy z Dragonland, zostali
stworzenia do komponowania i
grania, a "The Power Of The
Nightstar" tylko to potwierdza.
Nie chcę i uważam, że nie mam
prawa się tutaj czegokolwiek czepiać,
może tylko tego, że trzeba
było na niego czekać 10 lat. Dziękuje
i zapraszam w podróż do innego
świata. (6)
Eleine - Acoustic In Hell
2022 Atomic Fire
Szymon Tryk
Powiem wam szczerze, że parsknąłem
śmiechem, gdy usłyszałem
akustyczną wersję melodyjnego
symfonicznego power metalu
granego przez szwedzki Eleine.
Nieładnie z mojej strony, wręcz
teraz czuję się z tym głupio, ale
odarta muzyka z tej całej masy
dźwięków, tego patosu i tych
przeładowanych aranżacji mocno
Emerald Sun - Metal Dome
2015 Fastball Music
Niedawno pisałem o ostatnim krążku
greckiego Emerald Sun "Kingdom Of
Gods". Płyta nie powaliła mnie na kolana,
ale ujęła ogólną muzyczną solidnością.
Niemniej wystarczyło to, do
podjęcia się odszukania ich wcześniejszych
dokonań. Na pierwszy album, na
który się natknąłem, to właśnie omawiany
"Metal Dome" z 2015 roku. W
sumie muzykę z tego dysku mógłbym
opisać podobnie jak tę z "Kingdom Of
Gods". Zespół muzycznie był już w
pełni ukształtowany. Ich power metal
na "Metal Dome" ciążył ku stylowi
Gamma Ray czy Stratovariusa z lat
90., ale też ku takim kapelom jak Iron
Savior, które wystartowały bliżej nowego
stulecia. Co ważne ich power metal
korzeniami sięga również europejskiego
oldschoolowego power metalu
(w stylu Helloween z okresu Keeperów),
epickiego metalu (tu kłania się
Manowar), a także klasycznego heavy
metalu (w tym wypadku króluje Iron
Maiden). I właśnie te elementy decydują,
że docenia się muzyczna solidność
tej formacji. Rzetelnie jest również
wśród kompozycji, są całkiem fajnie
wymyślone i zaaranżowane, sporo
się w nich dzieje, ale bez progresywnej
przesady. Jest kilka kompozycji co
wciągają słuchacza swoją powerową
szlachetnością, począwszy od openera
"Screamers In The Storm" poprzez "Racing
With Destiny", "Dust Bones", aż do
"Legacy Of Night". Jednak pozostałym
utworom niewiele brakuje dla wyrazistszego
wyeksponowania się na płycie.
Wystarczy posłuchać "Black Pearl",
"No More Fear", "You Won't Break Me
Down", a szczególnie z pięknym balladowym
wstępem "Freedom Call". Jednak
tym utworom niewiele brakuje,
aby zaliczyć wpadkę. Tak jak w wypadku
"Blood On Your Name", który wybrzmiewa
niczym typowy powerek z
początku lat 2000. sygnowanym włosko-fińskim
stemplem. Do wyróżniających
się kompozycji można dodać również
bardziej marszowy i epicki "Metal
Dome". No właśnie, Greccy muzycy
dbają również o różnorodność nie tylko
w samych kompozycjach, które
przeważnie są szybkie, rozpędzone, z
nośnymi melodiami, ale od czasu dodają
trochę odmienny kawałek. Wspomniałem
niedawno o "Metal Dome",
odnotować trzeba też naprawdę dobrą
balladową kompozycję "Mere Reflection"
oraz bardziej "bardowski "Call
Of Nature", w którym wokalistę wspomaga
kobiecy głos. Jeśli chodzi o wykonanie
to, można powiedzieć, że wykracza
ono ponad przeciętność. Znakomite
są partie gitarowe, nie dość, że panowie
Georgiadis i Athanasiadi świetnie
współpracują przy unisonach to, też
potrafią zachwycić partiami solowymi.
Bardzo dobrze pracuje sekcja rytmiczna,
szczególnie świetnie słucha się basowego
klangu Taumanidesa przypominającego
Harrisa z Ironów. Mamy
też klawiszowca Gioldisisa, jego partie
są słyszalne, niekiedy wyraziście, ale są
to bardziej aranżacyjne ozdobniki, niż
jakaś plama bezbarwnej elektroniki. Jednak
najjaśniej wybrzmiewa głos Steliosa
"Theo" Tsakiridesa, bardzo klasyczny
i górujący - w pozytywnym sensie
- nad muzyką Emerald Sun. Brzmienie
"Metal Dome" jest typowe i
ciągle niezłe, choć wydaje mi się, że zaczyna
zalatywać lekko "myszką". Niemniej
to ciągle niezły album dla maniaków
melodyjnego power metalu, ale
tego z klasą. (3,5)
Emerald Sun - Under The Curse Of
Silence
2018 Fastball Music
"Under The Curse Of Silence" to
płyta wydana pomiędzy "Metal Dome"
a "Kingdom Of Gods". Zawiera
ona wszystko, na czym zespół się wzorował
oraz wszystko, co sam wymyślił i
zinterpretował. Jednak ten krążek wyróżnia
się trochę innym podejściem do
produkcji i brzmienia. Tak jak wspomniałem
muzycznie ciągle mieści się to
w melodyjnym o oldschoolowym posmaku
power maetalu z pewnymi
ambicjami. Grecy nadal bardzo poważnie
podchodzą do samego pisania muzyki
oraz jej odegrania. Nie ma zmiłuj
także przy brzmieniach i produkcji.
Niemniej w wypadku "Under The
Curse Of Silence", kompozycje, aranżacje
i brzmienia są mocno dopieszczone,
bardziej to kojarzy się z dokonaniami
Iron Savior czy Firewind.
Można to przyjąć za atut, ale niestety
również zapewne uchybienie. Dla mnie
w ten sposób muzyka Emerald Sun
stała się bardziej powszednia, zwyczajna,
wtapiająca się w cały nurt melodyjnego
power metalu. Są oczywiście
pewne wyróżniki jak dość mocno
akcentujący swoją obecność, rozpędzony
opener "Kill Or Be Killed" czy epicki
w przekazie "Land Of Light". Wyróżnić
powinno się również balladowy
"Juorney Of Liffe", mimo że niekiedy
melodie wpadają w popowe wibracje.
Niezmiennie można zachwycać się
również wykonaniem Greków, jak niesamowitym
głosem "Theo" Tsakiridesa.
Niemniej, jak dla mnie, to "Under
The Curse Of Silence" to jak na razie
najsłabsza propozycja Emerald Sun.
Zespół wydał jeszcze "Escape from
Twilight" (Limb Music 2007) oraz
"Regeneration" (Pitch Black 2011).
Wydaje mi się, że te płyty gościły na
lamach naszego magazynu (choć głowy
nie dam sobie uciąć). Pisze się jeszcze
o "The Story Begins", ale jeszcze nie
natrafiłem na nic konkretnego o tym
wydawnictwie. Niemniej wydaje mi
się, że nazwę Emerald Sun każdy fan
melodyjnego power metalu o oldschoolowych
preferencjach powinien
zapamiętać. Może ich muzyka wam
głowy nie urwie, ale zapewni odpowiedni
komfort z obcowaniem z ich
muzyką. (3)
\m/\m/
RECENZJE 149
mnie rozbawiła. Jednak, gdy
ochłonąłem, zdałem sobie sprawę,
że do takiego opracowania Szwedzi
nie tylko musieli mieć wyobraźnię,
trochę talentu i umiejętności,
ale przede wszystkim niezłej
wiedzy muzycznej. Nie tak
łatwo, tak bogatej muzyce nadać
charakteru za pomocą paru bębenków
i gitary akustycznej, a
muzykom Eleine to się udało.
Dla mnie główną rolę odegrał perkusista,
który na podstawowych
bębenkach, prostymi uderzeniami
wystukuje rytm. Plemienny, hipnotyczny,
okultystyczny, transowy.
W ten sposób wciąga słuchaczy,
zatrącając ich w zniewalającej
pulsacji. Gitara akustyczna
przede wszystkim wspiera owe
natchnione dudnienie, choć bywa,
że zaczyna nadawać muzyce
charakteru. Na tym tle wybrzmiewa
głos Madeleine "Eleine" Liljestam.
To ona kreuje melodie
oraz to dzięki niej pozostajemy
przy świadomości, że to muzyka
Eleine, a nie kogoś zupełnie innego.
Poza tym niedowiarkowie
mogą zorientować się o wartości
głosu tej wokalistki, bowiem głos
Madeleine w tym wypadku wybrzmiewa
w pełnej krasie. Typowym
dla Szwedów jest wspieranie
głosu wokalistki growlem. Bywa
wtedy na płycie straszno i śmieszno,
ale także ten głos znakomicie
wpisuje się w klimaty etnicznookultystyczne
tego wydawnictwa.
Czasami bywa też, że Pani Liljestam
towarzyszy czysty głos
męski (chociażby w "Ava Of
Death" czy "Hell Moon".). Płyta
zawiera osiem pieśni i trwa trochę
ponad pół godziny, więc nie ma
możliwości znudzić się "Acoustic
In Hell". I pozostając przy szczerości,
wolałbym usłyszeć następną
płytę Eleine w wersji akustycznej
niż tej właściwej, orkiestrowej.
Przynajmniej jeszcze ten jeden
raz. (3,7)
Faust - Cisza po Tobie
2022 Szataniec
\m/\m/
Jak już podkreśliłem we wstępie
do wywiadu "Wspólnotą brudnych
sumień" Faust podniósł sobie
poprzeczkę bardziej niż wysoko.
Z tym większą satysfakcją
spieszę donieść, że najnowszym
albumem "Cisza po Tobie" grupa
Tomasza "Kamana" Dąbrowskiego
nie dość, że pokonała ją
bardzo pewnie, to w dodatku ze
sporym zapasem, tworząc kolejne
arcydzieło. Teraz thrash/death/
black metal wyszkowskiej formacji
zyskał zupełnie inne oblicze,
dzięki akcesowi Karoliny Matuszkiewicz
i wzbogacenia brzmienia
nie tylko kobiecym głosem, z
białym śpiewem na czele, ale również
etnicznymi instrumentami.
Efekt jest nad wyraz udany, a do
tego iście kompleksowy, gdyż w
żadnym razie nie jest to tylko koniunkturalny
zabieg aranżacyjny,
mający w jakiś sposób urozmaicić
poszczególne utwory. Odbieram
to jako coś znacznie bardziej zaawansowanego,
tym bardziej, że
jest też ona autorką czysto folkowej,
finałowej kompozycji "Zdążyć
przed deszczem", o której
Kaman nie bez racji mówi, że to
kołysanka i pogrzebowa pieśń jednocześnie:
przejmująca, pełna
rozpaczy, ale też jakiejś nadziei.
W tym momencie trzeba już koniecznie
wspomnieć, że warstwa
tekstowa "Ciszy po Tobie" jest
równie nieoczywista, mamy tu bowiem
zestaw utworów traktujących
o obecnej kondycji moralnej
współczesnego człowieka, gdzie
tradycyjne wartości znaczą coraz
mniej, co sugeruje również bajeczna
w swej perfekcji i wielowymiarowości
okładka/szata graficzna
autorstwa Anny Malesińskiej.
Mroczna, brutalna i różnorodna
muzyka perfekcyjnie to wszystko
ilustruje i dopełnia, czego efektem
są tak udane kompozycje jak "A
jeśli umrę...", "Pokocham tę ciszę po
tobie" czy "Iskra pod śniegiem". Co
napisawszy nie pozostaje mi nic
innego jak dać "Ciszy po Tobie"
(6) - otwarte w tej sytuacji pozostaje
pytanie czym Faust zaskoczy
nas na następnej płycie i jak ją
ocenić, ale abyśmy zawsze mieli
tylko takie dylematy.
Wojciech Chamryk
Freternia - The Final Stand
2022 ROAR
Przygoda szwedzkiej Freternii
rozpoczęła się w roku 1998 w
miejscowości Boraz. Formacja
działa do tej pory, ale między
drugim albumem "A Nightmare
Story", a trzecim "The Gathering"
jest siedemnaście lat zastoju
wydawniczego. Ponoć w roku
2009 wydali EP-kę "Age of War",
ale tak naprawdę nic o tym nie
wiem. Startując z albumem
"Warchants & Fairytales" wydanym
w 2000. roku oraz jego następcą
"A Nightmare Story" z
2002 roku, zwrócili uwagę miłośników
melodyjnego power metalu
i nie tylko. Naszej redakcji również.
Jednak teraz nie jestem pewien,
czy są w stanie powtórzyć
ten wyczyn. Szwedzcy muzycy,
powracając do nagrywania, pozostali
przy melodyjnym power metalu
z początku lat 2000. Owszem
wykonują go z zapałem, z werwą,
zaangażowaniem, jest on dość ciekawie
wymyślony, zagrany naprawdę
dobrze, tworząc wrażenie zespołu
bardziej niż solidnego. Czuć
w nim też germański oldsachool w
stylu Helloween. Niemniej taki
power metal już nie robi na mnie
wrażenia. Muzycy tych ekip muszą
mnie zaskoczyć, zaintrygować,
spróbować wciągnąć w swoje
muzyczne opowieści. Niestety w
wypadku nowej płyty Freternii w
tej kwestii nic się nie dzieje. W
pewnym momencie w "Flame
Eternal" Szwedzi dokładają do
pieca przypominając nieco Primal
Fear, a to praktycznie nic w
kontekście całego krążka. Są też
inne plusy. Przede wszystkim są
to partie gitar, niezłe riffy i sola
(tych ostatnich jest więcej). Bardzo
dobrze spisuje się też śpiewak
Pasi Humppi, dość często brzmi
klasycznie, choć czasami nie potrzebnie
wyciąga swoje wokale. Jednak
ciągle wszystko to mieści się
w ramach: solidny przedstawiciel
europejskiego melodyjnego power
metalu. (3,5)
Galderia - Endless Horizon
2022 Massacre
\m/\m/
Niedawno recenzowałem nową
płytę szwedzkiej Freternii. Ogólnie
rzecz biorąc jest ona podobna
do Galderii, bowiem obie kapele
sprawiają wrażenie, że są z tej samej
półki. Francuzi również prezentują
melodyjnym power metal
z początku lat 2000. oraz chętnie
nawiązują do niemieckiego oldschoolowego
power metalu, ale
oprócz odniesień do Helloween
możemy znaleźć również inspiracje
Running Wild. Od samego
początku czuć, że muzycy Galderii
starają się, aby ich muzyka i
utwory były w miarę interesujące,
miały własne cechy, posiadały
chwytliwe tematy i melodie, odpowiednio
brzmiały oraz żeby
wszystko było dobrze wykonane.
Można powiedzieć, że udaje się
im to wyśmienicie. Fani takiego
melodyjnego europejskiego power
metalu będą z pewnością usatysfakcjonowani.
Niestety na "Endless
Horizon" nie ma nic z efektu
"wow", co raczej wprowadza w formację
do grona grup z potencjałem,
ale jedynie solidnych. Przy
takim stylu dużą rolę odgrywają
wokaliści. Francuski śpiewak Sebastien
Chabot ma świetny tembr,
łatwo kreuje melodie, w jego
głosie jest też trochę mocy, ale
bardziej operuje ciepłem i promieniuje
optymizmem. Na płycie jest
dziesięć kawałków, ich czas trwania
to 44 minuty, więc jest w sam
raz, aby nie poczuć niedosytu,
albo znudzić się krążkiem. Czy
warto było czekać na "Endless
Horizon"? Tę kwestię rozstrzygną
fani Galderii oraz melodyjnego
power metalu kupując płytę
lub zaglądając na serwisy cyfrowe
udostępniające muzykę. Nie sądzę,
aby ktoś poza tej grupy zwrócił
uwagę na Francuzów. (3)
Gravety - Bown Down
2021 Metal On Metal
\m/\m/
Teoretycznie można łączyć thrash
i doom metal; czemu nie w muzyce
trzeciej dekady XXI wieku
wszystko jest możliwe. Gravety
wychodzi to jednak tak sobie, bo
własnych pomysłów nie mają za
wiele, co kończy się trywialnym
połączeniem Metallki i Candlemass,
tak jak w utworze tytułowym.
Są też utwory ciekawsze,
jak zróżnicowany pod względem
tempa "Tower Of Ghenjei", stricte
doomowy "Red Mountain" czy
miarowy, surowy "Braveness Beyond
Fear". Jednak najlepiej niemiecki
kwintet wypada w utworach
o epickim rozmachu, jak
"Carry On The Flame", a i wokalista
Kevin Portz zdaje czuć się
w nich najpewniej. Może więc do
trzech razy sztuka? (3)
Wojciech Chamryk
Green King - Hidden Beyond
Time
2022 The Sign
Heavy/doom starej szkoły - niby
przerabialiśmy to już setki, jak nie
tysiące razy, ale w wydaniu tego
fińskiego kwartetu jak najbardziej
ma to sens. Od razu intryguje mocne,
surowe brzmienie, idealnie
pasujące do takiej stylistyki; słychać,
że ktoś nad nim popraco-
150
RECENZJE
wał, nie poszedł na łatwiznę. Dodajcie
do tego nie tylko ciekawe
riffy, ale całe oparte na nich kompozycje,
gdzie zwłaszcza "Gates
Of Annihilation" i "Steel Of Ice"
robią bardzo dobre wrażenie.
Równie korzystnie wypada Eliel
Salomaa, mający zadziorny, mocny
głos. Doskonale sprawdza się
on w tych mocniejszych, typowo
metalowych i szybszych numerach
z motorycznymi bębnami,
szczególnie w "Tervakiituri" i
"Lifetakes". Ten drugi naprawdę
zachwyca: nie tylko metalowym
uderzeniem czy popisowymi solówkami,
ale też odniesieniami do
metalu przełomu lat 70. i 80.
Udany to debiut, oby więcej takich
płyt. (5)
Wojciech Chamryk
Hammerstar - Hammerstar
2022 Pure Steel
Debiutancki album Hammerstar
to gratka dla tych, którzy pamiętają
zespół Skullview. Amerykanie
grali niesamowicie entuzjastyczny
epicki heavy metal. Zwłaszcza
ich ostatni album "Metalkill
the World" (2010) stanowił
kwintesencję oddania dla metalowej
sprawy. Szkoda, że później
zrobiło się o nich cicho. Widocznie
instrumentaliści nie byli w
stanie pogodzić pozamuzycznych
karier zawodowych z intensywnym
trybem koncertowym. O żadnym
projekcie wokalisty Mike
"Earthquake" Quimby Lewisa
też później nie usłyszałem, aż tu
nagle wpadła do recenzji płytka
nazwana Hammerstar. W pierwszej
chwili pomyślałem, że to
krzyżówka Helstara z Hammerfall.
Na szczęście nie musimy bać
się wampirów ani sztucznego mieszania
powermetalowych odcieni.
Hammerstar brzmi konkretnie, a
co najważniejsze - nie mniej entuzjastycznie
co Skullview. Całość
zaczyna się od porywającego
wrzasku, który bez ostrzeżenia
wprowadza w wojowniczy nastrój.
Quimby od razu daje z siebie najlepsze,
co ma do zaoferowania.
Jeśli ktoś zapytałby mnie o przykład
najbardziej entuzjastycznego
krzyku w historii epickiego heavy
metalu, wskazałbym właśnie na
ten. Oprócz genialnych wokali,
bardzo mocną stroną płyty jest
również żywiołowe wykonanie i
podkreślające ekspresję brzmienie.
Podoba mi się, że wszystkich
muzyków roznosi, jakby chcieli
wyskoczyć z głośnika. Metalowa
ekscytacja udziela mi się niezmiennie,
mimo że słuchałem albumu
niezliczoną ilość razy.
Poszcze-gólne utwory są jednocześnie
bez-pośrednie i
chwytające, a przy tym wcale nie
przewidywalne. Zo-stały mistrzowsko
zaaranżowane. Dominują
szaleńcze tempa, ale zdarzają się
w nich też motywy doom metalowe
("Rise Above The Skies")
czy nawet balladowe ("What
Have I Become"). Ow-szem, to
emocjonujące dzieło, ale stoi za
nim wirtuozerski warsztat i
pomysłowe harmonie, podporządkowane
całokształtowi. Tu i
tam słychać imponujące solówki
gitarowe i wyraziste rytmy. Można
zachwycać się bogactwem
pomysłowych zagrywek. Debiut
Hammerstar pokazuje, jak zrobić
praktyczny użytek z dokładnie
opanowanego rzemiosła. Uchwycono
na nim indywidualną wrażliwość
twórców, która emanuje
istotą amerykańskiego metalu.
Swobodnie wyrażono artystyczną
unikalność, ale z uwzględnieniem
osobistych inspiracji, składających
się na wszystko to, co nazywamy
true epic heavy metalem.
(5)
Sam O'Black
Hammers of Misfortune - Overtaker
2022 Cruz Del Sur Music
W sumie, to nie wiem, co dzieje
się na tym albumie. Moim zdaniem,
"Overtaker" brzmi jak
heavy metal z dwukrotnie przyśpieszonym
tempem. Musiałbym
zainstalować sobie jakąś apkę i
spowolnić nagrania, żeby je wygodnie
słuchać. Ponieważ jednak
muzyka może pełnić funkcję zarówno
użytkową, jak i abstrakcyjną,
a "Overtaker" wypada korzystnie,
jeśli spojrzymy na niego
pod kątem abstrakcyjnym, to pozostańmy
przy oficjalnej wersji.
Płyta dowodzi, że gatunek techno
thrashu nie jest wcale wyczerpany
i że nadal można grać w jego ramach
coś nowego. Słychać, że
John Cobbett wykroczył mocno
poza swą artystyczną strefę komfortu,
bo choć Hammers of Misfortune
był już wcześniej innowacyjny,
to tym razem zaproponował
album nieprzystający nawet
do konwencji własnego zespołu.
To nie było jednak tak, że jeden
utalentowany muzyk zamknął się
na odludziu i doznał wizji, tylko
więcej osób wzięło udział w procesie
twórczym. Blake Anderson
z Vektor zagrał wszystkie blasty i
partie perkusyjne w karkołomnych
tempach, które znacząco
wpłynęły na charakter całości.
Ogromną rolę odegrała również
wokalistka Jamie Myers o przerażająco
- anielskim, żeby nie powiedzieć
demonicznym, głosie.
Bez niej też wydźwięk "Overtaker"
byłby kompletnie inny. Nie
wyszło im dzieło gwarantujące
usatysfakcjonowanie wszystkich
metalowców, ale za to oferujące
sporo nietypowych wrażeń. Gdybyśmy
podeszli do nowego Hammers
of Misfortune ze standardowym
zestawem thrashowych
oczekiwań (np. fajne riffy, old
schoolowy klimat) oraz standardowym
zestawem thrashowych
alergii (orkiestracje, klawisze),
płyta nie zyskałaby zbyt pochlebnej
opinii. Nie jest specjalnie old
schoolowa, ciężko z tego galimatiasu
wyłowić ciekawe riffy, a orkiestracje
i klawisze owszem występują.
Nawet jak instrumentaliści
wymiatają, to poszczególne motywy
wypadają przeciętnie, chociaż
najbardziej podobają mi się progresy
w kawałku "The Raven's
Bell". Elementy składowe kompozycji
są tylko środkiem do pobudzania
słuchaczy, a nie celem samym
w sobie. Zastanawiałem się,
czy niektóre techniczne ozdobniki
pełnią funkcję wyłącznie dekoracyjną,
ale John Cobbett odpowiedział
w wywiadzie, że każdy
dźwięk jest celowy. Wobec tego
"Overtaker" wymaga pełnego
skupienia i lepiej nie sprawdzać
go podczas jazdy samochodem.
(4)
Hei'An - Imago
2022 SAOL
Sam O'Black
Słoweńcy z Hei'An określają swoją
muzykę jako post-progressive/post-modern
metal. Dużo w
tym prawdy, bo przeważa w niej
całe mnóstwo współczesnych odmian
rocka i metalu. Także mamy
głównie alternatywne odmiany
rocka i metalu, czyli przedrostki
post, modern, indie, garage migają
nam w uszach niczym w kalejdoskopie.
A przecież to tylko podstawa
muzyczna Hei'An, bo w ich
muzyce można doszukać się jeszcze
elementów melodyjnego black
metalu, symfonicznego metalu,
melo-deathu, nu-metalu, groove
metalu, progresywnego rocka i
metalu, jazz-rocka, fusion itd.
Słowem uczta dla wrażliwych
uszu i ludzi czułych na wszelkie
dźwięki. W tym niesamowitym
brzmieniowym miszmaszu mimo
wszystko sporą rolę odgrywa progresja.
Myślę, że właśnie ona spaja
ten cały kocioł dźwięków. Dzięki
niej da się ogarnąć te blisko siedemdziesiąt
minut muzyki podzielone
na dwanaście dość długich
kompozycji. Już skupienie
tak wielu podgatunków daje wyobrażenie,
że w utworach musi
dziać się naprawdę wiele. W sumie
Słoweńcy muszą mieć sporą
wyobraźnię, żeby to ogarnąć. No i
ogarniają. Bardzo dużą rolę w muzyce
Hei'An odgrywają również
kontrasty. Jak usłyszymy ciepłe i
pełne blasku dźwięki to możemy
być pewni, że za chwilę zaleje nas
mrok, a może nawet strach. Gdy
część kompozycji niesie pewien
optymizm, albo lekką zadumę czy
melancholię to za chwilę doznamy
uczucia depresji, rozpaczy, a
nawet może paniki. Także obok
zwiewnych, lekkich i rachitycznych
dźwięków swobodnie goszczą
te upiorne, okropne i przerażające.
Na "Imago" przeważa
czysty melodyjny śpiew, ale bez
blackowego skrzeku, growlu czy
innego nowoczesnego krzyku też
nie może się obejść. Całe szczęście
nad wszystkim bierze górę melodia,
to ona ostatecznie przewodzi
całemu albumowi. I chyba
dzięki niej mogłem z przyjemnością
i zainteresowaniem przesłuchać
kilkakrotnie ten krążek.
"Imago" to niesamowicie ciekawa
i wciągająca muzyka, którą w zasadzie
cały czas poznaje się na nowo.
No i płyta ta jest z tych, co
słucha się w całości, ważny jest na
niej każdy moment, każdy
dźwięk. Zresztą za dowolnym
włączeniem "Imago" tych dźwięków
znajduje się coraz więcej.
Wykonanie oraz zestawienie brzmień
też jest obłędne. Właśnie
dzięki tym wszystkim elementom,
mimo że muzyka Hei'An nie należy
do moich ulubionych, tak
bardzo ten krążek przypadł mi do
gustu. (5)
Helios - Touch The Sun
2022 Stormspell
\m/\m/
Niby kolejni debiutanci, ale to
bez wyjątku starzy wyjadacze, ze
znanym z wielu zespołów, przede
wszystkim Control Denied, wokalistą
Timem Aymarem. Jego
partie są bez dwóch zdań najmocniejszym
punktem "Touch The
Sun": śpiewa bardzo pewnie,
świetnie różnicuje partie w po-
RECENZJE 151
szczególnych utworach (żyleta w
tytułowym, niżej w "That's What
You Get", delikatniej w balladzie
"You Knew It All A Long"), ale
muzycznie nie jest już tak ciekawie.
Za dużo mamy tu niestety
ewidentnych zapożyczeń (Black
Sabbath, Dio czy Judas Priest to
przykłady pierwsze z brzegu), a i
czystszy stylistycznie US power
metal też niezbyt Helios wychodzi.
Są tu rzecz jasna pewne
przebłyski potencjału, zwłaszcza
w "Mystery" ze świetnymi organowymi/syntezatorowymi
brzmieniami,
ale jak dodamy jeszcze do
tego syntetycznie pykającą perkusję
to wniosek końcowy jest jednoznaczny:
mamy tu świetnego
wokalistę, który nie za bardzo
może rozwinąć skrzydła. (2)
Wojciech Chamryk
Hellspike - Dynasties Of Decay
2022 Metal On Metal
Na debiutanckim "Lords Of
War" z 2020 Hellspike nieźle
dali czadu, teraz też nie spuścili z
tonu. Schemat niby jest ten sam,
bo przeważają bardzo szybkie,
utrzymane w stylistyce speed/
thrash metalu z pierwszej połowy
lat 80., dynamiczne utwory, z tytułowym
openerem czy "Gone To
Waste" na czele. Ponownie mamy
też kompozycję instrumentalną,
melodyjną niczym stare numery
Running Wild "On Through The
Time" oraz wściekle ekstremalny
numer "Ruthless Invasion", ale jednocześnie
Rick Metal z kolegami
zaczynają z powodzeniem poszukiwać
nowych rozwiązań. I
tak pięknie się rozpędzający
"They Live" ropoczyna iście
domowy wstęp, "Divide To Rule"
to kolej-ny w dorobku zespołu,
siedmio-minutowy, dopracony
kolos, w którym trafiła się nawet
balladowa wstawką, a "Hegemony
De-fied" jeszcze bardziej czerpie z
tradycyjnego metalu lat 80. I
takie podejście rozumiem, tym
bardziej, że grane jest to wszystko
z ogromną pasją. Tyle, że odpadł
element zaskoczenia, więc tym razem
ciut niższa nota. (4,5)
Hemesath - So Schön
2022 Echozone
Wojciech Chamryk
Posłuchałoby się czegoś fajnego,
ale nic z tego, trafiły mi się jakieś
popłuczyny po Rammstein.
Oczywiście to w pewnym sensie
uproszczenie, ale nie ma się co
czarować, bo taki "Elysium" to
praktycznie żywcem ta grupa,
szczególnie w warstwie wokalnej,
chociaż starsi i bardziej utytułowani
koledzy Hemesath grają
rzecz jasna w wyższej lidze. Młodziaki
za sprawą "So Schön" niczym
tej ich pozycji nie zagrożą,
chociaż to płyta skonstruowana w
myśl zasady dla każdego coś dobrego,
rozpiętego pomiędzy rockiem
gotyckim, metalem industrialnym
i nowoczesnym popem.
Takie podejście ma też jednak zasadniczą
wadę, bo grając dla
wszystkich gra się jednocześnie
dla nikogo, a hasło alternatywny
metal nie jest już tak nośne jak w
połowie lat 90. Ktoś z wytwórni
płytowej doszukał się tu gdzieś
nawet chwytliwego hard rocka,
dobre. Jasne, można tego posłuchać,
zwłaszcza "Dies eine Leben"
czy ballady "Flieg", ale jeśli najlepsze
na trwającej 40 minut płycie
utwory są de facto klonami numerów
Rammstein nie ma co zawracać
sobie czymś takim głowy. (2)
Wojciech Chamryk
House Of Lords - Saints And
Sinners
2022 Frontiers
House Of Lords to już rzecz jasna
nie ten sam zespół co w początkach
kariery. Już od blisko 20
lat nie ma w składzie jego założyciela,
bowiem Gregg Giuffria
zajął się zupełnie innymi interesami,
jednak wokalista James Christian
czuwa nad tym, by zespół
nie rozmieniał się na drobne. Dlatego
13 już album House Of
Lords to powrót do wysokiej formy
z czasów debiutu, "Sahary"
czy "Demons Down". "Saints
And Sinners" to melodyjny hard/
AOR rock najwyższej próby: z
jednej strony zakorzeniony w latach
80., ale z drugiej świeży i
porywający energią. Mnóstwo tu
więc przebojowych refrenów i pięknych
melodii (od utworu tytułowego
czy "Roll Like Thunder" trudno
się uwolnić, a to tylko przykłady
pierwsze z brzegu). Są też
mocniejsze, znacznie szybsze
utwory z silniej zaznaczoną gitarą
i ostrzejszym śpiewem lidera
("Take It All", "Razzle Dazzle",
najbardziej z nich surowy "Takin'
My Heart Back"), a do tego mroczne
i podniosłe (świetny "Mistress
Of The Dark"). Instrumenty
klawiszowe nowego w składzie,
znanego z Touch Marka Mangolda,
często są wyeksponowane,
na czym ciut progresywny "House
Of The Lord" czy mający w sobie
coś z ducha Rainbow (wstęp kojarzący
się ze "Stargazer")
"Dreamin' It All" z organową solówką.
Takie brzmienia królują
również w "Road Warrior", zaś
"Avalanche" i "Angels Fallen" to
bardziej balladowe klimaty: pierwsza
z fortepianowym akompaniamentem,
druga znacznie mocniejsza.
Jest więc tak jak kiedyś, a
może nawet i lepiej, zważywszy,
że James Christian to już nie
młodzieniaszek, tak więc (5) jak
najbardziej zasłużone.
Wojciech Chamryk
Hydra Vein - Unlamented
2022 Back On Black
Nagrania tej brytyjskiej formacji
nigdy nie elektryzowały licznych
słuchaczy, zresztą tak naprawdę
nie było na to większych szans, z
racji jej podziemnego statusu i
krótkiego czasu istnienia. Albumy
"Death Than False Of Faith" i
"After The Dream" pozostały jednak
we wdzięcznej pamięci fanów
brytyjskiego thrashu i kolekcjonerów,
zaś teraz dołączył do
nich trzeci. Mogłoby wydawać
się, że powrót po 20-latach milczenia,
w dodatku w składzie mającym
mało wspólnego z tym oryginalnym,
mija się z celem, ale
Hydra Vein, a konkretnie basista
Damon Maddison gitarzysta
Danny Ranger, bo tylko oni pamiętają
początki grupy, wspierani
przez młodszych kolegów, dokonali
niemożliwego. Przede wszystkim
nie mogłem sobie wyobrazić
Hydra Vein bez charakterystycznego
wokalisty Mike'a Keena,
ale jego następca James Manley-
Bird sprostał wyzwaniu i jego partie
są mocnym punktem powrotnego
albumu grupy. Muzycznie
też jest zacnie: to thrash ostry,
siarczysty i bezkompromisowy,
ale niepozbawiony też melodii,
dzięki czemu do "Eradication Zone",
singlowego "Age Of Plague"
czy "Blood Eagle Dawn" chce się
wracać. Dla odmiany "Does The
End Justify The Means?" mógłby
spokojnie trafić na którąś z pierwszych
płyt Hydra Vein, tytułowy
numer na w sobie coś z punkowej
zadziorności, a finałowy
"Twilight" jest mroczny i zróżnicowany.
Dlatego warto sięgnąć po
tę płytę, nie tylko po to, by odbyć
nostalgiczną podróż do czasów
świetności nie tylko Hydra Vein,
ale też Virus, Onslaught czy
Xentrix, ale głównie dlatego, by
przekonać się, że bohaterowie
niniejszej recenzji wciąż są w formie
i mają do przekazania coś ciekawego
muzycznie. (5)
Wojciech Chamryk
Hypnosaur - Doomsday
2022 Revenge Of The Bat
Tytuł i okładka (Rafał Wechterowicz,
a jakże) sugerujące coś tradycyjnie
metalowego czy doomowego,
a tu niespodzianka - warszawski
kwartet pełnymi garściami
czerpie ze skarbnicy nie tylko
hard 'n' heavy, proponując jedyną
w swoim rodzaju, wysokooktanową,
rock 'n' rollową mieszankę.
Bardzo dynamiczną, niekiedy faktycznie
o iście metalowej intensywności
("Godfucker"), ale jednak
zdecydowanie przeważa w niej
hard rock/proto-metal, tak jak w
tytułowym openerze czy w "Circle").
O ich oryginalności stanowią
organowe partie wokalisty
Bartosza Kulczyckiego i gitarowe
Michała Siedleckiego, ale w
tyle nie pozostaje też sekcja Marcin
Jastrzębski/Marcin Szóstakowski,
dzięki czemu "On The
Run (Bang Bang)" czy instrumentalny
"Huisuke" zapamiętujemy jako
całość, a nie tylko z racji imponujących
solówek. Mamy tu też
wpływy punka, stoner czy nawet
gotyckiego rocka, a do tego praktycznie
każdy z tych 10 utworów
to potencjalny przebój, gdzie refreny
choćby "Desert Tornado",
"The Hole" czy "Heart Of Stone"
zapamiętuje się już po pierwszym
odsłuchu. Muzycy deklarują: "lubimy
jak jest głośno i do tego mrocznie,
ale najważniejsze żeby muzyka chwytała,
bujała, a refreny muszą zostawać
w głowie" i na debiutanckim LP
("Doomsday" ukazał się tylko na
winylu i wersji cyfrowej) zrealizowali
to w 100 %. Do tego udała
im się również sztuka nie lada,
gdyż ten album może trafić do
bardzo zróżnicowanej grupy odbiorców,
lubujących się w różnych
odmianach rocka, a do tego każdy
ze słuchaczy może, nie bez podstaw
twierdzić, że to właśnie jego
muzyka jest na "Doomsday" na
planie pierwszym - i nie będzie się
w żadnym razie mylić, ponieważ
152
RECENZJE
wszystko jest tu jednocześnie bardzo
zróżnicowane, ale też zarazem
nad wyraz spójne, a to już
sztuka nie lada. (5)
Wojciech Chamryk
Idol Throne - The Sibylline Age
2022 Stormspell
Chłopaki z Indiany stąpają po
grząskim gruncie. Postanowili
stworzyć zespół, który będzie bazował
na ich inspiracjach z młodości,
jednocześnie wykorzystując
umiejętności, jakich nabyli, grając
w wielu metalowych kapelach.
Efekt? Uzyskanie równowagi między
thrashem, US powerem i prog
metalem. Może i grunt grząski,
ale w błocie jeszcze nie wylądowali.
Receptą na taką skuteczność
jest być może duża samoświadomość.
Muzycy Idol Throne wiedzą,
że muzyka nie jest tworzona
dla muzyki, tylko do słuchania i
wszelkie progmetalowe odjazdy w
porę należy kontrolować, wyhamować
i naprowadzić na prostsze
tory. W efekcie dostajemy dynamiczny
album, w którym jednocześnie
kryją się smaczki rodem
z Symphony X i jednocześnie
chwytliwe melodie. Gitarowo
bardzo wiele się dzieje, ale
riffy, solówki czy ozdobniki w
ogóle nie przesłaniają struktury
kompozycji, przez co kawałki wydają
się nośne i dobrze się ich
słucha jako całości. A ponieważ
proporcje thrashu/poweru i progu
się zmieniają (np. na korzyść
thrashu w "Sacred Fire" lub progu
w "Crown of Fools") płyta wydaje
się naprawdę różnorodna. I to mimo
wielu wspólnych, spójnych
elementów, takich jak ostre jak
brzytwa brzmienie czy melodyjne
linie wokalne. Muzycy Idol
Throne mają już spore doświadczenie
w innych kapelach, ale
"The Sibylline Age" to debiutancka
płyta pod tym szyldem. (4,5)
Incursion - Blinding Force
2022 No Remorse
Strati
EP-ka "The Hunter" z 2020 roku
zapowiadała, że Incursion może
przynieść fanom oldschoolowego
heavy metalu dużo radości. Moim
zdaniem potwierdzeniem tego
jest ich najnowszy, a w sumie debiutancki,
pełny studyjny album
"Blinding Force". Zawarta na nim
muzyka to ciągle dynamiczny i
pełen wigoru tradycyjny heavy
metal utrzymany w klimacie lat
80. zeszłego wieku. Może on kojarzyć
się z Jag Panzer, Omen,
Riot, tylko że Incursion praktycznie
w tym samym czasie prowadził
swoją działalność. Po prostu
chłopaki robili to co ich wtedy nakręcało.
Są też echa innych wpływów,
głównie kapel z Wielkiej
Brytanii, typu Black Sabbath z
Dio, Raven, Judas Priest, Iron
Maiden itd. Amerykanie mogą
też co niektórym przypominać
współczesne zespoły typu Riot
City, Traveler itd. Także środowisko
muzyczne tej formacji jest
naprawdę zacne. Podkreślają to
też same kompozycje, każda inna,
równie ciekawa i z potencjałem,
aby zainteresować sobą swoich
słuchaczy. Jest w nich zadzior, ale
także mamy sporo dobrych melodii.
Mnie akurat najbardziej pasują
te najszybsze, czyli "Vengeance"
ze świetnymi solówkami i prawie
speed metalowy "Master Od Evil".
Niemniej swoich faworytów
mógłbym upatrywać również w
nośnym "Running Out", "judasowskim"
"The Sentinel" czy bardziej
epickim, "maidenowskim"
"Riot Act". Zresztą pozostała
część krążka też ma swój charakter
i można wyłowić z niej dla siebie
coś ciekawego. Heavy metal
Incursion cechuje współczesne
brzmienie, ale takie, którego korzenie
sięgają w lat 80. Mnie takie
podejście mużyków pasuje i jak
najbardziej jest to dla mnie dużym
plusem. Muzycy sprawnie
używają swoich instrumentów,
choć nadmierną wirtuozerią nie
epatują, bowiem ogólnie Amerykanie
bazują bardziej na bezpośredniości,
solidności i konkretnym
podejściem do tematu. Muzycy
Incursion wraz z "Blinding
Force" potwierdzili swój potencjał
i aspiracje. Fani oldschoolu mogą
już teraz cieszyć się, że na półce
przybędzie kolejny udany krążek.
(5)
\m/\m/
Inner Urge - Consume And Waste
2022 Self-Released
Pochodzący z Brytyjskiej Kolumbii
fan Dream Theater o imieniu
Matt Whitehead skomponował
na przestrzeni kilkunastu ostatnich
lat dziewięć heavy metalowych
utworów. Do ich zaśpiewa-
nia zaprosił znalezionego na You
Tube tureckiego wokalistę uwielbiającego
Nevermore, Berzana
Önena. Celowo już w pierwszym
zdaniu podałem ich główne inspiracje,
ponieważ na podstawie samego
słuchania powstałego albumu
"Consume And Waste", nie
wpadłbym akurat na te nazwy. To
dobrze świadczy o kreatywnym
potencjale twórców, gdy grają muzykę
inną od tej, która najbardziej
ich inspiruje. Płyta jest znacznie
bardziej zwarta, bezpośrednia i
konkretna od typowych majstersztyków
Dream Theater. Nie wychwyciłem
zapożyczeń z Nevermore,
choć nie twierdzę, że ich
tam nie ma. Moim zdaniem,
warstwa instrumentalna bardziej
podpada pod melodyjny heavy
metal z epickim zacięciem. Nie
doskwiera mi uczucie obcowania
z kalką żadnego metalowego pioniera,
ewentualne podobieństwa
widzę w pojedynczych niuansach,
np.: do Iced Earth (szczególnie
masywny, z premedytacją wleczący
się akompaniament w refrenie
"I Am Inside", czy też nagłe zmiany
temp w "Liberate Your Mind"),
Black Majesty (specyficznie zamaszysta
melodyka kontrastująca
ze stukaniem melo-powerowego
automatu perkusyjnego w "Stand
Strong" oraz w "Chosen One"),
lub Judas Priest (chociażby harmonie
w dialogach gitarowych).
Poza tym na płycie pojawia się
mnóstwo tradycyjnie heavy metalowych
riffów, daje o sobie znać
skłonność do agresji ("Chosen
One"), ale i balladowa wrażliwość
(początek "Liberate Your Mind",
gwizdany początek oraz końcówka
"A Matter Of Time", wyjątkowo
kunsztowne zwolnienie w
środkowej części "Relentless
Quest"; jako całość wcale nie są to
ballady, ale wskazane fragmenty
noszą znamiona ballad). Jeśli chodzi
o wokale, kojarzą mi się one z
Timem Owensem (gdzież on nie
śpiewał?) oraz z Svenem D'Anna
(Wizard, Feanor), na pewno nie z
Warrelem Danem (Nevermore).
Inner Urge brzmi na "Consume
And Waste" solidnie i teoretycznie
po zwerbowaniu dodatkowych
osób może przekształcić się
w porządny zespół heavy metalowy.
Wygląda jednak na to, że już
zapowiadany drugi album będzie
bardziej progresywny, bo ponoć
składa się z kawałków o długości
7-12 minut. W drugiej części niniejszej
recenzji chciałbym odnieść
się do tekstów utworów z
"Consume And Waste". Warto
się nad nimi samodzielnie zastanowić,
ponieważ restrykcje pseudo-kowidowskie
i po-pseudoszczepienne
zgony nie są jedyną
oznaką dokonywanej tu i teraz
zbrodni przeciwko ludzkości.
"Where is too far? What stage is
enough? This is where we are / There
has been too much" ("Stand
Strong"). Przekaz liryczny jest zatem
stanowczo anty-kapitalistyczny.
Nie dochodzi do źródła tego
zbrodniczego systemu w postaci
sabataizmu ani franksizmu, ale
bardzo precyzyjnie podejmuje poważne
problemy wynikające z
konsumpcyjnego zacietrzewienia
kapitalistów. "(You) consume and
waste, destroying all the land / consumed
by hate, we'll never understand"
("Relentless Quest"). Jasno mówi
nam, że istnieje alternatywa, że
możemy oswobodzić się z ucisku
ludzkości przez archontyczną elitę.
"Still we must not relent / we
haven't lost. Not yet". Żeby tego dokonać,
wszyscy musimy kategorycznie
przeciwstawiać się złu.
"We will not create violence, we'll
rebuild and fill in the holes"
("Never Forsaken"). Świat fizyczny
odbierany przez ograniczone
ludzkie zmysły może wydawać się
pozbawiony nadziei na lepsze jutro,
ale tym właśnie jest - światem
postrzeganym ograniczonymi
zmysłami słuchu, wzroku, smaku,
dotyku i węchu. "Now you put in
your all but it's in the wrong place and
you're suffereing's seen on your body
and face" ("A Matter of Time"). A
przecież ludzkie zmysły są tak
ograniczone, że kompletnie nie
nadają się do pełnego rozpoznania
rzeczywistości. "Killing expectations
makes me free again" ("Liberate
Your Mind"). Wszyscy jesteśmy
istotami ponadmaterialnymi, tylko
musimy nauczyć się mówić kapitalistom
głośne i wyraźne NIE.
"The lies and hatred can be quelled
from all the land / act now and don't
back down, don't cower, take a stand"
("A Matter of Time"). Od momentu,
gdy wszyscy zauważymy, że
rzeczywistość nieskończenie wykracza
poza nasze wrażenia zmysłowe,
żadne ugrupowanie ucisku
gatunku ludzkiego nie będzie już
mieć najmniejszych szans, by zamieniać
nasz świat w piekło.
"We'll never bend / we'll never bow /
Our revolution begins now" ("Never
Forsaken"). (4,5)
Sam O'Black
Iron Allies - Blood In Blood Out
2022 AFM
Istnieją takie płyty, o których nie
trzeba nic mówić ani pisać, bo
bronią się same. Wystarczy je posłuchać
i od razu wiadomo, że to
jest to. Świetne brzmienie, rasowy
styl, groove, roznosząca energia,
fantastyczne riffy, urzekające
solówki, wyborne wokale, genialny
feeling, chwytliwe momenty,
czad - to wszystko znajdziemy na
"Blood In Blood Out". Jednym
słowem: klasa. Oczywiście, za
wydawnictwem stoją nieprzeciętni
muzycy, ale nie nazwiska tu
grają. Wręcz przeciwnie - gdybym
nie wiedział, kto to zrobił,
uznałbym na podstawie samych
dźwięków, że jacyś ludzie o statusie
mistrzów świata. Inaczej być
nie może, bo tak naprawdę formuła
jest typowo heavy metalowa
(aczkolwiek podszyta szacunkiem
do bluesująco hard rockowych
fundamentów), technika niewyszukana,
a jednak wykonawcza
siła rażenia przeszywa na wskroś i
czyni niesamowitą różnicę na tle
mnóstwa zdawałoby się podobnych
albumów. Teoretycznie poszczególne
zastosowane patenty i
rozwiązania muzyczne są często
cliché, ale dzięki temu, że powstałe
na ich bazie dwanaście utworów
o łącznej długości pięćdziesięciu
dwóch minut zostały podane
na świeżo, z pewnością rezonują z
gustem wielu zwolenników tradycyjnego
podejścia do heavy metalu.
Mało tego. Wypadają soczyście,
tryskają życiem i ekscytują.
Mogą sprawić mnóstwo radości
tym maniakom, którym wydaje
się, że wszystko już słyszeli. Mogą
też zawrócić w głowie nastolatkom,
które dopiero co wyrabiają
sobie muzyczne upodobania.
Inspirują do wzięcia udziału w
zabawie. Tylko czekają, by nadać
komuś wkraczającemu w dorosłość
treść i sens życia. Powodują,
że najbardziej nieśmiałe osoby zaczynają
śpiewać i niewerbalnie
okazywać euforię. To jest dojrzały
metal, więc liryki naturalnie nie
niosą szczególnie radosnych ani
naiwnych treści, ale metalowa dusza
płonie przy tym albumie pozytywnie
uskrzydlającym ogniem.
Mimo że mamy do czynienia z
debiutanckim longplay'em nowopowstałego
zespołu, który brzmi
bardzo współcześnie, to moim
zdaniem sound perfekcyjnie łączy
najlepsze cechy nowoczesności i
old schoolu. To tutaj wyznaczane
są potencjalne trendy i wzorce do
naśladowania dla kolejnych pokoleń
heavy metalowców XXI wieku
(nadzieja umiera ostatnia). Masywny
i muskularny, wgniata w fotel
jak analogowe produkcje nigdy
by nie wgniatały, ów dźwięk nie
pozwala jednocześnie zapomnieć,
że pochodzi od ludzi z krwi i kości.
W pewnym sensie "Blood In
Blood Out" jest organiczne, a już
na pewno autentyczne. Szczerze
podano na nim serce na tacy i kazano
się częstować, ile zapragniemy.
A jeśli nasz głód takich
dźwięków jest wiecznie niespożyty,
to tym lepiej. "Bierzcie i pijcie z
niego wszyscy. To jest bowiem kielich
krwi mojej, nowego i wiecznego przymierza,
która za Was i za wielu będzie
wylana na odpuszczenie grzechów.
To czyńcie na moją pamiątkę". (6)
Sam O'Black
Iron Kingdom - The Blood Of
Creation
2022 Self-Released
Już na poprzednim albumie "On
The Hunt" ta kanadyjska grupa
zaproponowała tradycyjny, melodyjny
heavy metal na wysokim
poziomie, znacznie ciekawszy niż
na pierwszych płytach. Teraz, kiedy
skład z nową gitarzystką Megan
Merrick okrzepł, a pandemiczna
przerwa dała dużo czasu na
komponowanie i dopracowanie
materiału, Iron Kingdom weszli
na znacznie wyższy poziom. Inro
jak intro, ale "Sheathe The Sword"
po prostu zachwyca, łącząc wpływy
starego Rainbow z epickim
metalem lat 80. Równie archetypowy
jest "Queen Of The Crystal
Throne", "Hunter And Prey" to dynamiczny
i melodyjny US power,
a "Witching Hour" łączy nie tylko
takie akcenty, ale też echa dokonań
Iron Maiden, szczególnie
w warstwie gitarowej. Mógłbym
tu śmiało wymienić kolejne utwory,
ale mija się to z celem, lepiej
po prostu ich posłuchać. No i finał,
trwający ponad 13 minut,
"The Blood Of Creation", prawdziwy
majstersztyk - jeśli Chris
Osterman, jednocześnie świetny
wokalista i Megan Merrick na
kolejnych płytach pójdą tym śladem,
to o dalsze losy Iron Kingdom
możemy być spokojni. (6)
Wojciech Chamryk
Ironhawk - Ritual of the Warpath
2022 Dying Victims
Brud, obskurność i surowizna. To
pierwsze trzy słowa, jakie przychodzą
mi na myśl podczas obcowania
z pierwszym longplayem
australijskiego Ironhawk. Grupa
ta gra dość specyficzne połączenie
punku, speed metalu i blacku (w
jego wczesnej formie). Jeśli chodzi
o proporcje, to tego pierwszego
jest tu najwięcej, jednak absolut-
154
RECENZJE
nie fakt ten w żaden sposób nie
zaburza metalowego charakteru.
Granie tych gości (i jednej gościówy)
można określić jako spotkanie
archaicznego Bathory z
The Exploited z okolic "Fuck
The System". Dodajmy jeszcze
do tej całej mieszaniny obskurną,
wręcz piwniczną produkcja, która
wcale nie wynika z jakichś ograniczeń
kapeli, tylko jest planowanym,
dobrze skalkulowanym
zabiegiem. Jeśli chodzi o celowe
zohydzanie własnej muzyki, to
Ironhawk osiągnął w tym perfekcję,
wyprzedzając tym samym
nawet niekwestionowanych mistrzów
w tej dziedzinie, czyli
Darkthrone. Ten album brzmi
naprawdę przeokropnie (i przepięknie
zarazem). Jeśli chodzi o
power, to "Ritual of the Warpath"
można śmiało porównać do
spotkania przesympatycznego pana
noszącego markowe ubrania w
jakiejś ciemnej uliczce. Przy czym
trzeba tu zaznaczyć, że owy dżentelmen
nie jest z tych, co bawią
się w jakąś zbędną kurtuazję i
spoufalanie się. Nie jest on ulicznym
psychologiem - wolontariuszem
(nie usłyszysz od niego pytania
"Masz jakiś problem?"). Nie
zamierza on też wchodzić w rolę
darmowego przewodnika dla
zbłąkanych turystów (nie masz co
liczyć na pytanie "Zgubiłeś się?").
Po prostu od razu bez żadnego
pardonu wali w mordę, a gdy już
padniesz na ziemię, to dostajesz
jeszcze parę kopniaków głowę i
brzuch. Na "Ritual of the Warpath"
też nie uświadczysz żadnego
zbędnego pieszczenia się. Dostaniesz
za to serię konkretnych
ciosów. Żadnych ładnych melodyjek,
żadnych ozdobników czy innych
duperel. Ten album to po
prostu jedna wielka cuchnąca
ohyda. I tak ma k***a być!!!
Amen. (5)
Bartek Kuczak
Ivory Gates - Behind The Wall
2022 Green Bronto
Brazylijski Ivory Gates zaliczany
jest do grona zespołów progresywnego
metalu. Na "Behind The
Wall" może tego bezpośrednio
nie słyszymy, ale za to od razu
czujemy, że muzycy tej formacji
podchodzą do swojej muzyki z
dużą dozą ambicji. Większość
kompozycji z tej płyty bije w nas
swoją bezpośredniością, która ma
swoje źródła w klasycznym heavy
metalu i power metalu. W takich
wypadkach dla większości Brazylijczycy
będą kojarzyć się z Iron
Maiden czy Helloween. Ma to
jakieś uzasadnienie. Czasami jednak
mamy nieśmiałe wycieczki
w rejony progresywnego metalu,
które niosą lekkie echa Queensryche,
Fates Warnig czy Symphony
X. Kolejny ważnym wykładnikiem
muzyki Ivory Gates
są melodie, wręcz znakomite, które
są podkreślane niezłym głosem
Felipe Travaglini. Partie instrumentalistów
są wymyślone i zagrane
z naprawdę dużą wyobraźnią,
acz bez nastawienia do jakiegoś
zawiłego gmatwania. Pewnie
dlatego perkusja pracuje konkretnie,
bas miło pulsuje, a gitara
kreuje świetne pasaże i niezłe sola.
Ten efekt podkreśla świetne
brzmienie, dzięki czemu każdy instrument
ustawiony jest w odpowiednich
proporcjach i słyszany
jest naprawdę klarownie. Wszystko
zaś oplata aura przychylności i
pewnego optymizmu. Wystarczy
posłuchać sobie instrumentalnego
"Duality", w który dodatkowo
wpleciono fragment inspirowany
latynoskim folkiem. Swoją drogą
znakomity pomysł. Świadczy to,
że muzycy kładli mocny nacisk na
urozmaicenie swoich kompozycji
i w zasadzie udało im się osiągnąć
ten cel. Na pewno nie można powiedzieć,
że utwory wyszły spod
jednej sztancy. Dla przykładu tą
różnorodność podkreśla coś na
wzór ballady i wolnej klimatycznej
pieśni, jaką jest "The Leaves
of Winter". Album kończą dwa
bonusy. "Betrayal Of The Heart" i
"Devil's Dance". Pochodzą z wcześniejszych
wydawnictw Ivory Gates,
ale po raz pierwszy zaśpiewane
zostały przez Felipe. Poza tym
pierwszy z nich bardzo wyraziście
zaznacza fascynacje Brazyliczyków
melodyjnym progresywny
metalem. Ogólnie "Behind The
Wall" to całkiem niezła pozycja,
tylko czy zdoła zaistnieć w takiej
przepastnej masie nowości z progmetalowego
świata? (3,7)
Jaded Heart - Heart Attack
2022 Massacre
\m/\m/
Weterani melodyjnego hard'n'
heavy trzymają się mocno, a ich
15, tak więc w pewnym sensie
jubileuszowy, album pokazuje, że
wena wciąż im dopisuje. Zespół
podkreśla, że podczas nagrań nie
używano sampli perkusyjnych ani
komputerów, muzycznie jest to
również powrót do lat 80., kiedy
taki melodyjny metal (teraz określany
hard rockiem) był na topie.
Jaded Heart mieli jednak pecha o
tyle, że na poważnie zaczęli działać
pod koniec dekady, kiedy czas
świetności takiego grania właśnie
mijał. Nic sobie jednak z tego nie
robili, wyrastając z czasem na jedną
z ikon melodic rocka nie tylko
w Niemczech, ale też i w Europie.
"Heart Attack" bez dwóch
zdań ugruntuje tę pozycję, bo to
materiał kipiący energią i przy
tym niesamowicie przebojowy.
Co numer, to przebój - nie ma w
tym stwierdzeniu krzty przesady.
Do tego nie jest to jakieś mdłe
pitolenie, bowiem nie brakuje tu
mocnych riffów, soczystej sekcji i
dynamicznego śpiewu Johana Fahlberga.
Więcej, w niektórych
utworach robi się naprawdę ciężko
i mrocznie ("Midnight Stalker"),
a "Lady Spider" to wręcz
speed/thrashowa galopada. I takie
podejście rozumiem - tu nikt, mimo
wieku i stażu, nie rozmienia
się na drobne, nie ma też epatowania
dawno wyblakłymi patentami,
ale jest nowa jakość oparta
na świetnych wzorcach sprzed lat.
(5)
Wojciech Chamryk
Joe Lynn Turner - Belly Of The
Beast
2022 Mascot
Były wokalista Rainbow, Deep
Purple czy Malmsteena ma już
ponad 70. I nie dość, że głos
wciąż mu dopisuje, chociaż śpiewa
już znacznie niżej niż kiedyś,
to jeszcze dojrzał wreszcie do
tego, by przyznać, że praktycznie
całe życie nosił perukę - łysienie
plackowate dla gwiazdy rocka,
szczególnie w latach 80., nie było
czymś komfortowym. Jednak z
włosami czy bez nie ma to żadnego
znaczenia, bowiem Turner
nagrał doskonałą płytę. Jeśli ktoś
spodziewał się, że ten weteran
sceny hard niczym już nie będzie
w stanie zaskoczyć, otworzy ze
zdziwienia gębuchnę: "Belly Of
The Beast" to mocny, rasowy
heavy metal. W warstwie tekstowej
traktująca o tym, jak człowiek
z biegiem lat wpada w pułapkę systemu,
zaś muzycznie dopracowany
i urozmaicony. Czasem, jak
dla mnie, zbyt nowoczesny, podbity
elektroniką ("Rise Up", "Living
The Dream" czy zbyt wypolerowany
brzmieniowo "Tears Of
Blood"), ale numer tytułowy,
mroczny i podniosły "Black Sun"
czy "Desire" o mocy porównywalnej
z Black Sabbath ery Ronniego
Jamesa Dio sprawiają, że
szybko zapominamy o tych zbędnych
w sumie ozdobnikach czy
niedociągnięciach, albo raczej robieniu
oka do młodszej publiczności.
A przecież tuż obok czają
się jeszcze zróżnicowany "Tortured
Soul", wzbogacony chóralną
partią i z mocnym śpiewem lidera,
przejmujący "Dark Night" oraz
iście epicki "Requiem", balladowopodniosły
finał płyty. I tak jak
Turner zwykle nie schodził na
swoich płytach poniżej pewnego,
dość wysokiego poziomu, to na
"Belly Of The Beast" zaproponował
coś odmiennego i do tego ciekawego
- najwyraźniej coś takiego
jak druga, a może nawet i trzecia,
młodość jest jak najbardziej możliwa.
Hughes, Osobourne, teraz
Turner - kto następny? (5)
Wojciech Chamryk
Katatonia - Sky Void of Stars
2023 Napalm
Nigdy nie byłem fanem Katatonii.
Nie wiem, za co podziwia
się ten szwedzki zespół. Podejrzewam,
że za melancholijną
awangardę metalową, ale prawdopodobnie
za coś jeszcze, gdyż
Katatonia zdołała wybić się
komercyjnie spośród silnej konkurencji
i poziomem muzycznym
nie odstaje od należących do tej
samej estetyki formacji Leprous,
Opeth oraz Astrakhan. Zapytałem
kolegę, który siedzi w temacie.
"W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych
dominował death metal,
druga fala black metalu dopiero się
rozpędzała, więc takie granie jak Katatonia
było świeżym powiewem. Ich
początkowa twórczość była zaliczana
do doom metalu, ale doskonale wplatała
elementy death i black metalu.
Do tego wiek, w jakim Blackheim (Anders
Nyström, współza-łożyciel Katatonii)
pisał ten materiał robi wrażenie
- w momencie wydania debiutu "Dance
of December Souls" (1993) miał
18 lat, z czego część napisał już wcześniej.
Bardzo ważną rolę odegrała też
demówka "Jhva Elohim Meth"
(1992). Ale właśnie melancholia i
mroczna atmosfera zapewniły im
RECENZJE 155
sukces. Większość zespołów grała
bardziej doom / death metal, a Szwedzi
dali swojej muzyce i swoim tekstom
taki blackowy sznyt". Czasy się
zmieniały, muzycy Katatonii nie
zamykali się w old schoolowych
szufladkach i intensywnie eksperymentowali.
Korzystając z wyjątkowej
wyobraźni i czerpiąc inspiracje
z obserwacji życia, pozwolili,
by charakter zespołu swobodnie
ewoluował. W efekcie "Sky Void
of Stars" nie przypomina ich pierwszych
dokonań, a wręcz bliżej
mu do progresywnego rocka niż
do dark metalu. Nowa Katatonia
brzmi zbyt elegancko i kunsztownie,
nie chcę użyć słowa "grzecznie",
ale to nie jest dziki wkurw,
tylko poukładana muzyka do grania
w pozycji siedzącej z obowiązkowym
wglądem do tabulatur.
Słucham nowych utworów na
świeżo i wydaje mi się, że ich wadą
jest przerost formy nad treścią.
Brakuje im chwytliwości, elementów
natychmiast zapadających w
pamięci. Brakuje w nich akcji. Miłośnicy
Dream Theater do takich
rzeczy przywykli, ja trochę się męczę.
Nie zniechęcałbym jednak
nikogo do zapoznania się ze "Sky
Void of Stars". Doceniam, że ten
album naprawdę fachowo zrealizowano
- wykazano się na nim
zmysłem do tworzenia niebanalnych
struktur kompozycji, obdarzono
go nietypową atmosferą i
przyzwoitym brzmieniem. Całkiem
możliwe, że wielu ludziom
ta płyta przypadnie do gustu, a
metalowcy z rockmenami będą
gorąco dyskutować o niuansach
poszczególnych utworów. Okazji
do wymiany opinii nie powinno
braknąć, ponieważ Katatonia regularnie
koncertuje w Polsce. Już
24 stycznia 2023 zaprezentuje się
w warszawskiej Stodole wraz z
islandzkim zespołem post-metalowym
Sólstafir oraz shoegaze /
post-metalowym SOM. Cała trasa
obejmie aż 31 występów w Europie
oraz UK. (3)
Sam O'Black
Kill Ritual - Kill Star Black
Mark Dead Hand Pierced Heart
2022 Massacre
Na "Kill Star Black Mark Dead
Hand Pierced Heart" muzycy z
Kill Ritual kontynuują swoja podróż
po amerykańskich odmianach
heavy metalu. W swojski,
oryginalny sposób łączą oni muzykę,
którą próbuje się zamknąć
w kategoriach amerykańskiej odmiany
power metalu, power/
thrashu i thrash metalu. Oczywiście
oprócz tego jakieś inne naleciałości
też się znajdą. Myślę, że
nikt by się nie pogniewał gdyby
użyto wobec nich definicji US
metal. Ich kompozycje są przeważnie
dynamiczne, ciekawie skonstruowane,
dzieje się w nich naprawdę
sporo, w dodatku umiejętnie
poruszają się między zmianami
temp i różnorodnością klimatów.
Niemniej zawsze dążą do tego,
aby trafiły bezpośrednio do fana
oraz ozdobione są całkiem niezłymi,
konkretnymi melodiami.
Do tego dochodzi doskonałe wykonanie,
gdzie instrumenty grają
gęsto, z mocą, ale też z pewną dozą
wirtuozerii. W wypadku albumu
"Kill Star Black Mark Dead
Hand Pierced Heart" jest to
dziewięć różnorodnych kompozycji,
utrzymanych na wysokim poziomie,
przez co ciężko jest wybrać
jakiś jeden, wyróżniający się
fragment. Co prawda mnie wyjątkowo
zauroczyła kompozycja "I
Am The Night", która wyróżnia
się niesamowitym i mrocznym klimatem,
w dodatku bardzo wciągającym.
Ogólnie dzięki tej wysoce
skondensowanej integracji album
znakomicie słucha się w całości,
co jest dla mnie synonimem dobrej
płyty. Teksty również dotykają
ważnych, a nawet trudnych
tematów. Wystarczy sięgnąć po
singlowy "By The Hand Of God",
który niby dotyczy krucjat, a jej
bohater wierzy w boga i zaciekle
walczy z poganami, a tak naprawdę
mówi jak bardzo łatwo jest
nas zmanipulować pod nośnymi i
szczytnymi hasłami dotyczącymi
patriotyzmu czy wiary w jedynego
boga, ale wszystko jedynie dla
zysku i władzy innych, niepohamowanych
w swojej zachłanności
ludzi. Wspominałem już o znakomitej
grze instrumentalistów.
Zwolennicy US metalu będą to
naprawdę usatysfakcjonowani.
Jednak trzeba dodać kilka miłych
słów o wokaliście Chalice Blood.
Zresztą co ja będę się rozwodzić.
Myślę, że dzięki "Kill Star Black
Mark Dead Hand Pierced
Heart" Chalice może stanąć z
podniesiona głową obok innych
utytułowanych śpiewaków realizujących
się w US metalu. Realizacja
płyty, miks i mastrering
również daje radę. Te dwa ostatnie
zabiegi wykonywał sam Andy
LaRocque, co samo w sobie jest
już rekomendacją. Na koniec
"Kill Star Black Mark Dead
Hand Pierced Heart" ma również
niezłe opakowanie w postaci
okładki autorstwa Nathana Thomasa
Millinera. Od początku
recenzji prowadzę dość intensywne
czadzenie odnośnie tego albumu,
jednak US metal od lat ma
już swoje ikony, które zdecydowanie
trudno jest zdetronizować.
Niemniej brawa dla muzyków Kill
Ritual próbują, jest to dobre dla
samego US metalu, muzyków z
tej sceny oraz dla fanów preferujących
ten rodzaj grania. A "Kill
Star Black Mark Dead Hand
Pierced Heart" to po prostu mocny
i bardzo solidny album, który
warto znać. (4)
\m/\m/
Konquest - Time and Tyranny
2022 No Remorse
Alex Rossi sam jest sobie sterem,
żeglarzem i okrętem. W myśl zasady,
że lepiej jest pisać po swojemu
i z nikim nie dyskutować, siada
za sterem i pisze heavy metal.
Heavy metal w stylu Heavy Load
i Running Wild. Ale nie jest, jak
Rolf - napisane przez siebie kawałki
nagrywa sam, od gitar,
przez bas, bębny, aż po wokale.
Całość ubiera w naturalne, nieco
oldschoolowe brzmienie w myśl
kolejnej zasady, że istotą klasycznego
heavy metalu jest brzmienie
i to ono powinno znaleźć się w
centrum płyty. Przyznam, że sama
koncepcja na Konquest i pasja
Alexa jest mi szalenie bliska -
słuchając "Time and Tyranny"
wyczuwam dużą sympatię do tego
gościa. Sęk w tym, że trudno słuchać
mi tej płyty z takim przejęciem
i przekonaniem, jak słucham
innych, współczesnych, ale klasycznie
heavymetalowych wykonawców.
Niby wszystko się zgadza -
gatunek, riffy, linie wokalne, same
kompozycje doskonale spełniają
"kryteria" klasycznego heavy metalu.
Facet ma niesamowite wyczucie
tej estetyki. Paradoksalnie, z
drugiej strony to, co jest zaletą i
co budzi we mnie sympatię, wpływa
też negatywnie na odbiór tej
płyty. Nie jestem w stanie się w
nią wczuć, wkręcić, odbieram ją
jako "płaską" i brakuje mi tej zbiorowej
energii, jaką wytwarzają takie
kapele z prawdziwego zdarzenia,
jak Riot City czy Traveler.
Pewnie takie recenzje "od serca" i
"na czuja" są ćwieka warte, ale
przecież emocje to chyba jedyna
rzecz, którą dziś warto w reckach
przekazać (płyty możecie posłuchać
niemal wszędzie za jednym
kliknięciem myszki). Po cichu
usprawiedliwiam się, że przy tej
pasji, jaką darzę klasyczny heavy
metal i przy tej ilości płyt tego
gatunku, jaką przesłuchałam, chyba
mogę sobie zaufać. A jak nie,
to zawsze zostaje mi obejrzenie
Konquest... na żywo - Alex koncertów
nie gra sam. Może w wersji
zespołowej zespół mnie pozamiata.
(3,7)
Krilloan - Emperor Rising
2022 Scarlet
Strati
Wraz ze szwedzkim Krilloan
kontynuujemy podróż po współczesnej
scenie melodyjnego power
metalu. Formację poznaliśmy rok
temu, gdy wydała EP-kę "Stories
Of Times Forgotten". Odnaleźliśmy
na niej melodyjny europejski
power metal a la lata 2000. z
przebłyskami inspiracji Blind
Guardian, Gamma Ray, Helloween
itd. Sporo w nim także grania
w stylu włoskim, wystarczy
wspomnieć o sztandarowym zespole
Rhapsody (albo Rhapsody
Of Fire jak kto woli). Ten że power
był wtłoczony w kilka szybkich,
rozbrykanych, nośnych i
melodyjnych kompozycji. Nie
inaczej jest teraz, bowiem podstawę
nowej, pełnej płyty stanowi
osiem wartkich kompozycji, plus
orkiestrowe intro "Return to Melnibone"
przed tytułowym utworem
"Emperor Rising". Niby jest
podobnie jak na EP-ce. Niby
wszystkie walory muzyczny zostały
zachowane. Niby brzmienia
są zbliżone (znakomita selektywność),
a rozhasane gitary przy
akompaniamencie galopującej sekcji
rytmicznej prą do przodu
przez cały album. Jednak na "Emperor
Rising" nie czuje tego pewnego
powiewu świeżości, który
był wyróżnikiem debiutanckiego
wydawnictwa Krilloan. Jest tylko
zwyczajnie, solidnie i nic więcej.
Niby czujemy to zaangażowanie
muzyków, a także ich werwę oraz
zdyscyplinowane granie, a jednak
muzycznie nie potrafią dodać czegoś
ekstra, co pozwoliłoby spojrzeć
na ich muzykę trochę inaczej
niż na zwykły zespół. Jest to rozczarowujące
doznanie, bo liczyłem,
że to Krilloan w najbliższym
czasie, przynajmniej lekko, ożywi
i orzeźwi melodyjny power metal
w Europie, a już na samym początku
osiada na laurach. Najbardziej
oddani fani tego stylu z pewnością
inaczej podejdą do "Emperor
Rising". Mają do tego prawo.
Z pewnością znajdą parę momentów,
które sprawią im satysfakcje.
Natomiast dla mnie muzyka
z tej płyty to typowe melodyjne
power metalowe granie, którego
wokół mamy pełno. (3)
\m/\m/
156
RECENZJE
Leather - We Are The Chosen
2022 Steamhammer/SPV
Wokalistka Chastain miała bardzo
długą przerwę, ale jej kariera
po wydaniu przed czterema laty
powrotnego albumu "II" nabrała
rumieńców. Leather Leone nie
zmarnowała pandemicznego przestoju,
stworzyła z Vinnie Tex'em
nowy album, a do tego, ciekawostka,
nagrała go w Polsce, w białostockim
studio braci Wiesławskich.
Rozpędzony "We Take
Back Control" na początek i już
wiadomo, że będzie dobrze: riffy
kąsają, refren jest wyrazisty, a
Leather jak zawsze drapieżna.
Kolejne utwory są bardziej różnorodne:
"Always Been Evil" jest
jeszcze ostrzejszy, a "Shadows" i
"Off With Your Head" bardziej
miarowe, co nie oznacza, że pozbawione
mocy. Może też podobać
się kompozycja tytułowa z
patetycznym refrenem, a kolejnym
mocnym punktem tego albumu
jest mroczna, dramatyczna
ballada "Hallowed Ground", zadedykowana
Ronniemu Jamesowi
Dio. Żeby jednak nie było za dobrze
końcówka albumu jest znowu
ostra, dzięki niemal thrashowemu
"Who Rules The World"
oraz "The Glory In The End". W
ostatecznym rozrachunku trochę
doskwiera mi tu brzmienie perkusji,
którą Braulio Drumond nagrał
w Brazylii, ale mimo tego
Leather Leone śmiało może zapisać
"We Are The Chosen" po
stronie plusów. (4,5)
Wojciech Chamryk
Leatherwolf - Kill The Hunted
2022 ROAR!
Fani heavy/power metalu pamiętają
ten zespół dzięki pierwszym
albumom: dwóm noszącym ten
sam tytuł "Leatherwolf" oraz
"Street Ready". Potem bywało
już różnie, ale od roku 1999
Leatherwolf wciąż działa, zaś
niedawno, po 15-letniej przerwie,
wydał szósty album studyjny. W
składzie nie ma już niestety wokalisty
Michaela Olivieri, co jest
też jednocześnie końcem firmowego
znaku grupy, już w latach
80. występującej z trzema gitarzystami.
Jednak Keith Adamiak to
śpiewak równie wszechstronny i
obdarzony świetnym głosem (posłuchajcie
"Only The Wicked"!), a
do tego jedyny członek oryginalnego
składu Dean Roberts zadbał
o to, by nowy materiał trzymał
poziom. Dlatego "Kill The
Hunted" można śmiało postawić
obok pierwszych płyt zespołu,
skoro zawiera tak udane utwory
jak: "Hit The Dirt", "Medusa", momentami
balladowy "The Henchman"
z gościnnym udziałem gitarzysty
Whitesnake Joela Hoekstry
czy surowy, powerowy "Road
Rage". Są też utwory nośniejsze,
bardziej przebojowe, by wymienić
tylko tytułowy czy "Enslaved" - aż
szkoda, że Leatherwolf przespali
tyle czasu, ale może faktycznie
potrzebowali go aż tyle na stworzenie
materiału niczym nie ustępującego
tym sprzed lat? (5)
Lee Aaron - Elevate
2022 Metalville
Wojciech Chamryk
Trudno nie docenić pracowitości
niegdysiejszej królowej metalu,
ale Lee Aaron już dawno jest na
peryferiach sceny. Starzy fani hołubią
płyty z lat 80., a nowi? Może
kogoś zainteresują mdłe, popowe
piosneczki z "Elevate", ale
zwolennicy metalu czy nawet mocnego
rocka nie mają czego na tej
płycie szukać. Już w openerze
"Rock Bottom Revolution" Aaron
potwierdza bowiem, że hasełko
"powerful, bluesy vocals" z promocyjnej
notki jest tylko pobożnym
życzeniem, zaś sam numer przy
dużej dozie szczęścia może załapałby
się w latach 80. na stronę B
maxi singla ZZ Top. Głosową
słabość i skromniutką skalę demonstruje
też w balladzie "Red
Dress" oraz w numerze tytułowym
- starsza o blisko 10 lat Suzi
Quatro gasi ją wokalnie na luzie.
Są tu też zrzynki z Bad Company
("Freak Show") oraz próby
mocniejszego grania ma modłę
przełomu lat 60. i 70., ale o posmaku
grunge'u ("The Devil U
Know") czy hardrockowego ("Still
Alive"), ale niezbyt udane. Przeważa
jednak nudny pop, jak w
"Highway Romeo" albo "Trouble
Maker" - czasem tylko robi się w
tych lżejszych piosenkach ciekawiej,
jak choćby w zaśpiewanej
wyżej "Heaven's Where We Are",
ale The Bangles czy Belinda
Carlisle robiły coś takiego już
wieki temu i znacznie lepiej. OK,
"Spitfire Woman" może w pierwszej
chwili zaciekawić skrzypcowo-gitarowym
pojedynkiem Karen
Barg - Sean Kelly, ale "wokalne"
wyczyny liderki i tak w
końcu wychodzą na pierwszy
plan. Gdyby Lee Aaron była nauczycielką
czy sprzedawczynią
pewnie mogłaby już przejść na
emeryturę. W show biznesie wygląda
to niestety inaczej, a nie
każdy jest Grzegorzem Markowskim,
tak więc pewnie jeszcze
przez lata będą ukazywać się jej
kolejne, coraz słabsze, albumy,
cieszące jednak tylko coraz mniej
liczne grono najwierniejszych fanów.
(1)
Wojciech Chamryk
Living Wreckage - Living
Wreckage
2022 M-Theory Audio
Określenie supergrupa jest ostatnio
bardzo nadużywane: wystarczy,
że kilku znanych z innych
zespołów muzyków założy kolejny,
już są tak nazywani. Jasne,
Anthrax znają wszyscy fani metalu,
nawet jeśli Jon Donais jest
najmłodszym wiekiem i stażem
członkiem tej grupy, Shadows
Fall też jest rozpoznawalny. Nie
znam jednak Let Us Prey czy Act
Of Defiance, wymienionych na
naklejce zdobiącej okładkę długogrającego
debiutu Living Wreckage,
tak więc podchodziłem do tej
metalcore'owej supergrupy dość
sceptycznie - tym bardziej, że jednym
z tych jej mniej kojarzonych
członków jest wokalista, a
więc postać dla każdej formacji
kluczowa. Jeff Gard daje jednak
radę, chociaż da się wychwycić, że
w tych bardziej melodyjnych partiach
czuje się pewniej. Takowych
zaś na albumie Living Wreckage
nie brakuje: w sumie co utwór, to
przebojowy refren czy jakiś charakterystyczny
haczyk, który praktycznie
od razu zapada w pamięć.
Najefektowniej wypadają pod
tym względem singlowe numery
"One Foot In The Grave", "Breaking
Point" i całkiem ostry "Endless
War", jednak pozostałe w żadnym
razie nie są jakimś tłem.
Wyróżniłbym spośród nich dynamiczny
"Blind Reality", momentami
wręcz ekstremalny "The Voices
Lied" i miarowy "Sink Below" ze
świetną współpracą na linii gitarybas,
ale nie jest na dłuższą metę
płyta dla mnie. (4)
Wojciech Chamryk
Lost Society - If The Sky Came
Down
2022 Nuclear Blast
Tak z 10 lat temu ta fińska ekipa
grała oldschoolowy thrash, a jak
pamiętam z takiego "Fast Loud
Death" wychodziło to jej naprawdę
nieźle. Z każdą kolejną płytą
było jednak coraz nowocześniej,
aż na najnowszym albumie Samy
Elbanna osiągnął dno. Jego zespół
gra więc teraz jakiś nudny,
niewydarzony metalcore/nowoczesny
metal. Syntetyczne brzmienia,
skrecze, riffy przytłumione
elektronicznym pulsem, melodyjne
refreny śpiewane czyściutkim
głosem - czyli standard, mający
się jednak nijak do metalu w
moim rozumieniu tego słowa. (1)
Wojciech Chamryk
Mad Max - Wings of Time
2022 ROAR!
Nie do końca wiem czy "Wings of
Time" mi się podobał, z pewnością
miał kilka naprawdę dobrych
momentów, jak solówka w "Rock
Solid" czy refren z "A Woman Like
That", ale znacznie więcej momentów
które po prostu mnie nudziły,
brakowało mi innowacji za
zestawem perkusyjnym, wydaje
mi się, że można było niektóre
partie bardziej urozmaicić. Czego
nie można Mad Max'owi odebrać
to, pasji i klimatu lat 80-tych, ta
płyta nim żyje i ocieka. Wspomniana
dekada jest jej miejscem i
myślę, że w tamtych czasach zaprowadziłaby
Mad Max znacznie
wyżej niż doprowadzi ich dziś.
Melodyjność to też spory atut tej
płyty, zdarzały się naprawdę porządne
i wpadające w ucho refreny.
Czy posłuchałbym jeszcze
raz? Trudno powiedzieć, raczej
wątpię, ale czy posłuchałbym kolejnej
płyty Mad Max? Z pewnością,
los dla tego zespołu nie był
litościwy, więc podziwiam ich
obecnych i byłych członków kapeli
i cieszę się, że dalej chcą grać
muzykę i się rozwijać. (3.5)
Szymon Tryk
RECENZJE 157
Magical Heart - Heartsonic
2022 Fastball Music
Na płycie "Heartsonic" zespołu
Magical Heart, miałem zetknąć
się z melodyjnym rockiem, a wysłuchałem
całkiem niezłego melodyjnego
heavy metalu, który w
wykonaniu Niemców jest zderzeniem
sleaze czy glam metalu w
stylu Bon Jovi, Mr. Big, Def
Leppard z heavy metalem Scorpions
(z okresu "Blackout"), a nawet
Accept z czasów z Udo Dirkschneiderem
(posłuchajcie głównego
riffu z "It Could Go On
(Forever)". Odnajdziemy też inne
wpływy, jak grunge, gothic, postpunk,
melodyjny rock, ale to są
zaledwie liźnięcia, niewielkie niuanse,
które dodają kolorytu i tak
dość fajnej muzie. "Heartsonic"
to jedenaście całkiem zgrabnych,
dynamicznych, bezpośrednich,
niekiedy zadziornych kawałków,
ze wpadającymi w ucho melodiami,
znakomitymi riffami oraz całkiem
nośnym groovem sekcji rytmicznej.
Nad wszystkim unosi się
lekko chropowaty, rockowy, ale
pełny melodii głos wokalisty
Christiana Urnera. Czasami
przypominał mi on Jo Amore.
Ogólnie "Heartsonic" stało się dla
mnie miłym zaskoczeniem. Myślę,
że tak samo będzie z każdym
innym fanem hard'n'heavy. Tym
bardziej że przysłuchując się każdemu
z kawałków z krążka, dochodzimy
do wniosku, że jakby
jakiś radiowiec trochę się przyłożył,
mógłby je wszystkie spokojnie
wylansować. Album ma też
dobrą produkcję i brzmienia, także
w tych kwestiach fan ma też
sporą strefę komfortu. Jak wiadomo,
aktualnie słuchacz ma całe
mnóstwo możliwości wyboru
wśród podobnych sobie wydawnictw.
Niemniej spróbujcie dać
szansę Magical Heart i ich nowej
płycie "Heartsonic". (3,5)
\m/\m/
Man Machine Industry - Eschaton
I
2022 GMR Music Group
Mam kasetę Slapdash z roku
1996, nagraną z udziałem Jhonnyego
Bergmana. Wtedy był
"tylko" perkusistą, teraz śpiewa w
Man Machine Industry. Nie
mam zbytniego przekonania do
dokonań ludzi, parających się
przed laty nowoczesnym metalem
czy metalem industrialnym, teraz
zaś wykonującym jego bardziej
tradycyjne odmiany, zaś ten muzyk
jest klasycznym przykładem
takiej właśnie postawy. Może to
naturalna ewolucja, może koniunkturalizm,
nie mnie to oceniać,
ale zawartość "Eschaton I" niczym
mnie do siebie nie przekonała.
Proste, surowo brzmiące
utwory, bardzo stereotypowe,
oparte na schematach, bez ciekawych
melodii - dziękuję, to nie
dla mnie. Fakt, że najciekawsze z
nich są te z odniesieniami do industrialu,
tak jak "Reckonig Day",
też o czymś świadczy. (1)
Wojciech Chamryk
Mantic Ritual - Heart Set Stone
2022 M-Theory Audio
W roku 2009 Mantic Ritual debiutował
albumem studyjnym
"Executioner" w barwach Nuclear
Blast. Myślę, że każda formacja
chciałaby tak wystartować. Coś
jednak poszło nie tak i wkrótce
kapela się rozleciała. Dopiero z
rokiem 2020 muzycy z nią związani
zaczęli próbować przywrócić
zespół do życia. Efektem tego rekonesansu
jest tegoroczna EP-ka
"Heart Set Stone". Zawiera ona
trzy autorskie utwory oraz trzy
covery. Owe przeróbki informują
nas, z czym w zasadzie mamy do
czynienia, bowiem prezentują
trzy różne środowiska, które najmocniej
wpłynęły na muzykę
Amerykanów. Tak więc mamy
punk/hardcore w postaci utworu
"Race Against Time" z repertuaru
G.B.H., "Black Funeral" heavy
metalowego Mercyful Fate oraz
"Cross Me Fool" speed/thrash metalowego
Razor. Natomiast słuchając
autorskich kompozycji można
dodać wpływy takich zespołów
jak Municipal Waste, czyli
ogólnie crossoveru. Te wspomniane
trzy kawałki są nawet ciekawe
wymyślone, trochę się w nich
dzieje, potrafią też porwać, w dodatku
są zgrabnie i sprawnie zagrane.
Brzmi to też dobrze, także
zagorzali fani thrash metalu i jego
pochodnych pewnie z chęcią zapozna
się z zawartością "Heart
Set Stone". Nie sądzę jednak, żeby
Amerykanie trafili do czołówki
tej sceny, moim zdaniem jest zbyt
duża konkurencja. Niemniej jak
się zawezmą i wytrwają w postanowieniu,
mogą nam zapewnić
kilka fajnych albumów, a jak przy
okazji wskoczą do tej czołówki to
po prostu tylko ich zysk. Czego w
sumie im życzę. Teraz jednak czekam
na pełniaka. (3,5)
\m/\m/
Mechanic Tyrants - Meanhattan
2022 Cerveza Blanca
"Meanhattan" to dopiero pierwsze
EP Mechanic Tyrants, dlatego
zabierając się do jego słuchania
przyjąłem założenie, że nie
będę zbyt wybredny i zwrócę
uwagę przede wszystkim na autentyczność
i pasję w grze. Natychmiast
zauważyłem, że zespół ma
to coś, co elektryzuje w rock'n'
rollu: epatuje młodzieńczym wigorem,
szaleje na całego, chce coś
światu wykrzyczeć i najlepiej kwitnie
w zabawowej atmosferze. Ich
zagrywki nie wydają mi się szczególnie
pomysłowe, ale chętnie się
z nimi oswajam, bo czuję, jak wiele
sprawiają im frajdy. Taka ekspresyjność
z miejsca mi się udziela.
Przez pierwsze trzydzieści sekund
trwania EP nie wiedziałem
jednak jeszcze, że czeka mnie
proto - speed metalowa gonitwa.
Podejrzewałem, że usłyszę raczej
stylową balladę typową dla nurtu
NWOBHM. Wtem numer "Denied"
zaskoczył jednostajnie piłującym
riffem, po którym wybrzmiały
dwa mini przejścia na
perkusji, zwiastujące tak ekscytujący
zryw, że aż przypomniałem
sobie o debiucie Metalliki. Jejku,
jak ja "Kill'Em All" lubię, a wieki
nie słuchałem. Cały kawałek "Denied"
naszpikowano perkusyjnymi
patentami zupełnie takimi, jakie
zapamiętałem u młodego Larsa
Ulricha (choć pamięć bywa zawodna,
więc możliwe, że gary jakoś
inaczej w "Whiplash" z "Motorbreathem"
kopciły). Najbardziej
jednak porywają spontaniczne
zrywy, zawadiackie okrzyki,
zawodzące solówki gitarowe i postawa:
"jutro koniec świata, dziś
rozrabiamy". Nic to, że gitary w
drugim numerze "Granada" chodzą
jakby identycznie. Szajba nadal
odbija, aż lat człowiekowi
ubywa od słuchania. Tytułowy
"Meanhattan" musi być inny, skoro
trwa sześć minut, przecież prawda?
Chyba organista kościelny
dołączył do parapetówy. Nieważne.
Robi się tajemniczo, bije
dzwon, śpiewają o jakimś pogrzebowym
opłakiwaniu, a nawet wyją
"u-u-u". Gitara łka na tle monumentalnej,
potężnej sekcji. Ależ
się porobiło. A cóż to - solówki
flamenco? Ja Cię kręcę. Ciekawe,
co dalej? O, cover Kansas. Rozpędzona,
nieokrzesana, dzika interpretacja
"Carry On Wayward
Son" daje radę. Myślę, że Mechanic
Tyrants potrafią rozkręcić nawet
ponuraków. Czekam na dużą
płytę. (3,5)
Sam O'Black
Medival Steel - Gods Of Steel
2022 Self-Released
Medieval Steel wraz ze swoją debiutancką
EP-ką z roku 1984
przeszedł do panteonu heavy metalu
i generalnie stał się nieśmiertelny.
Niestety mam wrażenie, że
ci, co są zapatrzeni w nagrania
formacji z tamtego okresu, słuchając
nowej płyty "Gods Of
Steel" będą bardzo rozczarowani.
Wszystko przez to, że Medieval
Steel na nowej płycie bardziej
przypomina Judas Priest z płyt
"Painkiller" i "Firepower", czyli
ogólnie jest bardziej nowoczesny.
Co prawda, słuchając kawałków
"Soldiers of Fortune", "Stargazer"
czy "Satanic Garden" można doszukać
się starego Medieval
Steel. Starzy fani mogą to zaakceptować,
tak samo jak teksty,
które dla mnie zbytnio nie odbiegają
od tych z początku kariery
zespołu. Natomiast utwory "Gypsy
Dancer", "Great White Warrior",
"Maneater" już bardziej
przypominają to co działo się na
początku lat 90. w metalu w
ogóle. Cięższe i ostrzejsze gitary,
mocarniejsza sekcja rytmiczna.
Mamy też metalową balladę "Memories",
o której można powiedzieć,
że jest łącznikiem starej i
nowej wizji muzycznej Amerykanów.
O dziwo odświeżony heavy
metal Medieval Steel mnie odpowiada.
Fakt, coś jeszcze mnie tam
dręczy, żeby dobrze było posłuchać
starego Medieval, ale wiem,
że przyzwyczaję się do kolejnych
nowych albumów Medieval
Steel. Jeżeli w ogóle się doczekam.
Bardzo dobrze wypada również
wokalista Bobby Franklin.
Nie wyciąga tak wysoko jak kiedyś,
ale generalnie daje radę i jest
mocnym punktem zespołu. Całość
płyty brzmi znakomicie, czuć
moc, którą jeszcze podkreśla klarowność
soundu. Zupełne przeciwieństwo
"Dark Castle". Pewnie
nie przekonam zagorzałych fanów
starego Medieval Steel, ale może
158
RECENZJE
niech się trochę wysilą i być może
zaakceptują nowe oblicze i "Gods
Of Steel" da im trochę radości.
(4)
Metalian - Beyond the Wall
2022 Temple of Mystery
\m/\m/
Dwadzieścia lat temu kanadyjski
wokalista i gitarzysta Ian Wilson
uznał, że potrafi krzyczeć i jednocześnie
grać harmonie gitarowe
na wzór Judas Priest. Założył zespół
o chwytliwej nazwie Metalian
i przystąpił do tworzenia
własnych utworów. Demo "Rock'
n'Roll Anthems" (2005) zawierało
aż dwanaście autorskich
utworów, choć zostało wypalone
na CD-R tuż po oficjalnym sformowaniu
kapeli. Wynika stąd, że
Ian Wilson nie chciał robić cover
bandu i od początku chętnie komponował.
Teoretycznie za oficjalny
debiut Metalian uznaje się LP
"Wasteland" (2009), ale trwa on
prawie połowę krócej od wspomnianej
demówki (7 do 12 numerów,
32 do 50 minut) i ukazał się
pod szyldem MetalianMusic,
czytaj: wyszedł własnym sumptem.
Kapela bynajmniej nie spoczywała
na laurach, zmieniała się,
a poprzez EP "Metal Fire & Ice"
(2015) przypieczętowała obecny
skład, w którym od początku
ostał się tylko Ian. Od tego momentu
sprawy nabrały rozpędu.
Odświeżona wersja Metalian zaczęła
intensywnie wzbogacać dyskografie
o kolejne płyty: "Midnight
Rider" (2017), "Vortex"
(2019) i "Beyond the Wall"
(2022). Stylistycznie wpisują się
one w NWOTHM, ale nie zyskały
statusu czołowych przedstawicieli
tego nurtu. Po części z powodu
niechęci Iana do odbywania
zbyt długich tras, ale przede
wszystkim ze względu na mało
wyróżniającą się zawartość. Odnoszę
wrażenie, ze wszystko to
już gdzieś słyszeliśmy w znacznie
bardziej przekonującym wykonaniu.
Moim zdaniem, "Beyond the
Wall" składa się z solidnych kawałków,
tylko że nie wychodzą
ona poza bycie OK. Wierzę, że
akurat entuzjazmu zespołowi nie
brakuje. Grają, bo chcą. Nie udało
się jednak tego entuzjazmu przełożyć
na płytę. W każdym razie
jakoś nie czuje, żeby mi się udzielało.
Z typowego heavy/speed
przywołującego pradawnego ducha
wyłamuje się na wpół hard
rockowa nuta z umiejętnie wykreowaną
atmosferą pt. "Solar
Winds". Słoneczne wiatry sprawnie
przełamują monotonie płyty.
Podoba mi się jeszcze końcówka
w postaci "Dark City", gdyż wydaje
mi się, że trochę bardziej przyłożono
się do jej opracowania.
Jako całokształt płyta nie ma jednak
mocy przebicia Metalian do
wyższej ligi w swojej niszy. (2,5)
Sam O'Black
Mirror - The Day Bastard
Leaders Die
2022 Cruz Del Sur Music
Jeśli szukacie jakiegoś oldschoolowego,
surowego jak śledź amerykańskiego
heavy metalu z epickim
zacięciem to zajrzyjcie na... Cypr.
Ten mroczny, ascetyczny i naturalny
heavy metal wykuwa się pod
słonecznym niebem jednego z
najgorętszych miejsc w Europie.
Aż trudno uwierzyć, że jest w nim
tyle "brudu", kroczących epików
(jak "Stand, Fight, Victory"), a nawet
garść Manilla Road. Z drugiej
strony jest też coś z hard
rocka lat 70., są i maidenowe harmonie
(jak w "All Streets are
Evil"). Organiczny efekt potęguje
celowo nieco "niechlujny" wokal
Jimmy'ego Mavromatisa oraz
brzmienie, które według muzyków
ma intencjonalnie nawiązywać
do złotej ery metalu. Według
zespołu zasadza się ono jedną nogą
w latach 80., a drugą w 70. i
odpowiada za nie nie tylko producent,
Kostas Kostopoulos, ale
też sposób grania i komponowania
Tasa, którego pewnie kojarzycie
z Elecectric Wizard, zespołu,
który kłania się wspomnianej dekadzie
w pas. "The Day Bastard
Leaders Die" to już trzeci krążek
zespołu. Nie jest to płyta łatwa i
chwytliwa, ale dzięki temu nie jest
też banalna i oklepana. Więcej,
jest w niej jakaś szlachetność, która
wciąga słuchacza. (4)
MJM - IV
2020 TomAtom
Strati
Album "IV" to najnowsza propozycja
grupy MJM. Skrót pochodzi
oczywiście od imienia i nazwiska
gitarzysty, Michaela J. Millera,
który zaczynał swoją przygodę w
grupie Rapid Tears jeszcze w
końcu lat 70. Swoją twórczość
opiera głównie na hard rocku i
heavy metalu, co też słychać i w
tymże albumie. Nagrał on "IV" z
towarzyszeniem sekcji rytmicznej
w postaci Zsolta Henczely na basie
i Toma Eakina na perkusji.
Sam też śpiewa, gra oczywiście
wszystkie partie gitar, a wokale
również popełnia Stephany Dudas,
czyli piękniejszy członek zespołu.
Damski głos brzmi łagodnie,
uzupełnia się z Michaelem.
Dużo na "IV" motoryki i mocnych
partii, choć mieszają się one z
lżejszymi motywami, wręcz lirycznymi
czy nostalgicznymi. Na
przykład kończący, instrumentalny
"Feather", kojarzyć się mogący
z "Fluff" Black Sabbath. Trójka
muzyków nie rezygnuje w ogóle z
ostrych, hard rockowych numerów.
Kiedy nie angażuje się mocno
Stephany, jest na "IV" naprawdę
szybko i gęsto! Album
"IV" to rzecz dość rzetelna, w miarę
spójna i dynamiczna. Nie jest
to album rzucający na kolana,
choć zagrany solidnie. Udane łączenie
melodyjności z cięższymi
fragmentami. Dużo niezłych solówek
serwuje nam lider, a sekcja
pracuje niezwykle równo. Może
podobać się elastyczność twórców,
może zyskiwać krążek
otwartym podejściem do mocnego
grania. Szczypta nowoczesności
gdzieniegdzie spada na klasyczne
riffy. Chętnie również sięgają po
ozdobniki klawiszowe, mające
chyba dać trochę przebojowości i
miłych akcentów. Sporo jest tutaj
muzyki zakorzenionej w klasycznym
okresie hard rocka. Naturalnie
podane są te kompozycje z
duchem czasu - brzmią bardzo
nowocześnie. Nie są jednak złe w
swojej konstrukcji. Nie razi mnie
w ogóle na "IV" lekka przebojowość,
ani też jakieś nawiązania do
współczesności, bo produkcja jest
mięsista i na szczęście nie słychać,
żeby album wyglądał jak wyciągnięty
z komputera. Warto posłuchać,
bo to mimo wszystko granie
mogące zaintrygować i przyciągnąć
na dłużej.
Adam Widełka
Mosh-Pit Justice - Crush The
Demons Inside
2022 Punishment 18
U Mosh-Pit Justice bez zmian,
wciąż grają thrash drugiego, a może
nawet trzeciego sortu. Nie da
się nie zauważyć, że w porównaniu
z "The Fifth Of Doom"
sprzed dwóch lat okrzepli, poprawili
warsztat, znacznie mocniej
również brzmią, ale to w sumie
sprawy oczywiste, szczególnie w
przypadku zespołu ze znacznym
już stażem i sześcioma albumami
na koncie. Przypuszczam, że gdyby
nie konieczność napisania recenzji
nie dotrwałbym nawet do
połowy tej płyty, a gdzie mowa o
kilku odsłuchach. I to nie dlatego,
że jest zła, raczej dlatego, że jest
wtórna, przewidywalna - to łojenie
na jedno kopyto z nieliczymi
przebłyskami w postaci "A Moment
Of Silence" i "My Prophecy".
Do tego każdy z tych ośmiu
utworów trwa ponad pięć minut,
co jest zdecydowaną przesadą,
jeśli nie potrafi się zainteresować
słuchacza przez tak długi czas. (2)
Wojciech Chamryk
Mythosphere - Pathological
2022 Cruz Del Sur
Mythosphere to formacja powołana
przez gitarzystę Victora Arduini,
aktualnie podpory znakomitego
duetu Arduini/Balich
oraz byłego muzyka Fates Warning.
A także basistę Rona
McGinnisa, wokalistę i gitarzystę
Dana Ortta oraz perkusistę Darina
McCloskey'a, których kojarzę
głównie z Pale Divine. Panowie
działają i działali również w
innych projektach. Mythosphere
nakierunkowany jest głównie na
heavy/doom utrzymany w jego
klasycznych formach znanych z
lat 70. Jednak czasami można odnaleźć
w nim opary psychodelicznego
rocka, patos epickiego heavy
metalu oraz wyłowić pewne odcienie
progresywnego rocka. Daje to
niesamowity efekt przynajmniej
dla ludzi tęskniących za tą minioną
epoką. A to za sprawą bardzo
kreatywnego podejścia do tematu
wspomnianych muzyków. Mamy
więc rozmach, pasję, namiętny indywidualizm,
a niekiedy po prostu
magię. Już rozpoczynający
"Ashen Throne" bezpowrotnie
wciąga słuchacza. Natomiast wraz
z kolejnymi trzema utworami
"King's Call To Arms", "For No
Other Eye" i tytułowym "Pathological"
to zainteresowanie stopniowo
wzrasta i właśnie wśród
nich szukałbym tego kawałka,
który miałby być najbardziej reprezentatywnym
dla tego albumu.
Wraz z "Walk In Darkness" zespół
uzyskuje swój najwyższy pu-
RECENZJE 159
łap i utrzymuje go do samego
końca płyty. Można pokusić się o
tezę, że muzycy Mythosphere
otarli się o pewną dozę geniuszu i
perfekcji, jednak wszystko w ramach
znanego nam doskonale
stylu muzycznego. No cóż, nie będę
ukrywał, mocno zauroczyła
mnie propozycja debiutu doświadczonych
Amerykanów. Bardzo
podobają mi się ich klasyczne
ciężkie riffy i gitarowe sola, znakomity,
równie klasyczny, pełny
mocy oraz melodii wokal, no i
mroczna oraz hipnotyczna sekcja
rytmiczna, gdzie bas czaruje
swoim pulsem, a perkusja miarowo
i dostojnie nadaje tempo muzyce
(owszem, potrafi też przyśpieszyć).
Bardzo podobają mi się
kompozycje pełne werwy, klimatu,
smaku, a także wyrafinowania.
Oczywiście zdecydowanie pomaga
produkcja oraz pełne i czyste
brzmienia instrumentów. A teksty
też nie należą do tych błahych.
Chyba długo nie oderwę się od
tego krążka. (5)
\m/\m/
Night Lord - Death Doesn't
Wait
2022 Ossuary
Następny debiutant w barwach
Ossuary i kolejne potwierdzenie
faktu, że tradycyjny heavy metal
ma się w Polsce lepiej niż dobrze.
Jeszcze 20-25 lat temu nie było to
wcale tak oczywiste, a tu proszę,
młode zespoły startują teraz od
takiego poziomu, że nie ma
zmiłuj. Night Lord zaczynał od
krótszych, typowo niezależnych
wydawnictw, z których cztery najciekawsze
utwory wykorzystał również
na długogrającym debiucie
"Death Doesn't Wait". Dopełniły
je mroczne intro "Out From
The Darkness" i sześć najnowszych
kompozycji, a całość to siarczysty
speed/heavy z lat 80. rodem.
Surowy, hałaśliwy, piekielnie
dynamiczny, ale niepozbawiony
też melodii, na czym szczególnie
zyskują "Spirit From Hell" czy
"Ostatni śmierci krzyk", jedyny w
tym zestawie utwór zaśpiewany
po polsku. I fajnie, bo słowa Mikołaja
Reja "A niechaj narodowie
wżdy postronni znają, iż Polacy nie
gęsi, iż swój język mają" nigdy nie
przestały być aktualne. Na przeciwnym
biegunie mamy bardzo
intensywny w warstwie rytmicznej,
ocierający się o thrash,
"Power Of The Night" czy jeszcze
ostrzejszy utwór tytułowy - słychać,
że Night Lord nie zafiksował
się wyłącznie na graniu z ósmej
dekady minionego wieku, co
tylko wyszło temu materiałowi na
dobre. Ale taki "Wild", "On
Through The Night" i instrumentalny
"Eclipse" równie dobrze mogłyby
powstać właśnie wtedy, co
tym lepiej świadczy o ich klasie i
stylu. W sumie mógłbym tu wymienić
po kolei wszystkie utwory,
ale nie ma to większego sensu -
każdy może tej płyty posłuchać i
wyrobić sobie na jej temat własne
zdanie. Ja jestem za, nie ma innej
opcji. (4,5)
Wojciech Chamryk
Officer X - Hell Is Coming
2022 Self-Released
Muzycy tej amerykańskiej grupy
w żadnym razie nie wyglądają na
nowicjuszy, a zawartość ich debiutanckiego
albumu tylko to potwierdza.
"Hell Is Coming" to ponoć
heavy rock, ale nic z tych rzeczy,
Officer X grają tradycyjny
heavy, mocno zainspirowany nurtem
NWOBHM. Stąd pewnie te
odniesienia do hard rocka, bo
przecież nowa fala brytyjskiego
metalu nie wzięła się z niczego,
ale generalnie mamy tu więcej tradycyjnego
heavy, typowego dla lat
80. Jest więc jednocześnie mocno,
ale też całkiem melodyjnie
("Moon Man" i "The Red Prince"
nie tylko od razu "ustawiają" płytę,
ale są jej świetną wizytówką), a
lżejsze kompozycje ("Incandescent",
"Hellfire") zyskują z
kolei dzięki agresywnym partiom
wokalnym. Odpowiadają za nie
gitarzysta Rodrigo van Stoli i basista
Peet Golan, tak więc one
również są zróżnicowane. "The
City And The Stars" to ballada zakorzeniona
w bluesie, z kolei
"Sam In Seven" jest bardziej tradycyjnie-metalowa,
chociaż równie
klimatyczna. No i perełka, długi,
mroczny utwór "Lady Soledad" z
patetycznym refrenem i aż trzema
solówkami - nie miałbym nic
przeciwko temu, żeby na kolejnej
płycie Officer X było takich kompozycji
więcej. (4,5)
Osyron - Momentous
2022 SAOL
Wojciech Chamryk
Odpalając nową płytę kanadyjskiego
Osyron liczyłem na konwencjonalną
progresywną muzykę
metalową. Tak kojarzyłem ten
zespół do tej pory. Najwidoczniej
z moją pamięcią coś nie tego, bo
"Momentous" praktycznie od razu
zaatakowało mnie mieszanką
nowoczesnego alternatywnego
metalu i melodyjnego death metalu.
W ten alternatywny metal z
pewnością są dodane elementy
groove metalu, nu metalu itd. Jednak
otwierający płytę utwór
"Anunnaki" zaczyna się mrocznym
folkowo-akustycznym klimatem
pięknie wpasowującym się w
muzykę przygotowaną na ten album.
Ciekawostką jest fakt, że te
folkowe wstawki są autorstwa naszego
rodzimego Percivala (to instrumentalna
wersja Percivala
Schuttenbacha). Kanadyjczycy
wykorzystują tę kooperację jeszcze
w utworach "The Deafening"
oraz w tytułowym "Momentous".
Wróćmy do "Anunnaki". Po tym
klimacie od razu wjeżdża wspomniany
collage nowoczesnego metalu
i melo-deathu. Z czasem dołącza
do tego raz klimatyczny, raz
bardziej techniczny progresywny
metal (z domieszką heavy metalu
i power metalu) oraz bardziej stonowana
i melodyjna wersja alternatywnego
metalu. Wszystko pulsuje,
mknie do przodu, zmienia
się, aż trudno ustalić, kiedy jaki
styl przechodzi w drugi. Także
konstrukcja utworu wskazuje na
progresywną złożoność. Kolejną
ważną stroną "Anunnaki" są melodie,
to one mimo wszystko nadają
wyraz temu utworowi (całemu albumowi
również). Takie kompozycje
stanowią połowę albumu, a
zaliczyć można do nich "Dominion
Day", "The Deafening", "Beyond
the Sun" i "Beacons". Oczywiście
każda jest inna i ma swój
charakter. Na wyróżnienie zasługuje
"The Deafening", który w pewnym
momencie ociera się o freejazz,
co jeszcze mocniej podkreśla
złożoność muzyki Osyron oraz
ciekawego podejścia do niej przez
Kanadyjczyków. Do tego grona
zaliczyłbym jeszcze "Landslide",
jednak ten kawałek jest jedynym
takim bezpośrednim, na który
składa się głównie mieszanka siermiężnego
i rozpędzonego thrashu,
groove metalu oraz melodeathu,
ale zagranego tak, że wiadomo,
iż grają to muzycy, którzy
nie potrafią podejść w prosty sposób
do grania. Jest też kilka kompozycji,
które zdecydowanie są po
stronie progresywnego metalu. I
tak mamy klimatyczny i melodyjny
"Sorrow and Extinction", troszkę
mocniejszy i taki progresywno-power
metalowy "Awake"
oraz "Prairie Sailor" oparty na tle
wykreowany przez elektroniczne
instrumenty, oraz czysty wokal
(tak w tych bardziej współczesnych
kawałkach wokalista potrafi
się drzeć i growlować). Mamy też
najdłuższy, tytułowy, dość ciekawie
wymyślony "Momentous", w
który w końcówce czuć wpływy
nowoczesnością. Podobnie jest w
"Awake", ale na mniejszą skalę. I
tak przedstawia się całość najnowszej
płyty Osyron. W sumie ciekawej
i wciągającej. Nie wiem, czy
wszyscy zdołają przedrzeć się
przez te nowoczesne wpływy. Samemu
nie zawsze udaje mi się docenić
takie zabiegi, ale w wypadku
Kanadyjczyków z czasem przyzwyczaiłem
się do takiej formy
progresywnego metalu. Jest po
prostu trochę inaczej niż zawsze.
Myślę, że sporym ułatwieniem
jest również niezłe brzmienie i
produkcja. Kanadyjczycy nie wyłamują
się z ogólnych wysokich
światowych standardów. Wspomógł
ich Maora Appelbauma,
który zremasterował całość nagrania.
Pochwalić trzeba również
muzyków, świetnie się sprawdzili
na tej płycie, a szczególnie gitarzyści.
No cóż, maniacy metalowego
progresu mają kolejny tytuł
do przesłuchania i zdecydowania
co z nim dalej. (4)
Pearls & Flames - Reliance
2022 Pride & Joy Music
\m/\m/
Zauważyłem dziwną sprawę.
Mam coraz cięższą przeprawę z
zespołami grającymi melodyjny
power metal, a z łatwością wchodzę
w produkcje zajmujące się
AOR-em i melodyjnym rockiem
itd. Oczywiście z tymi lepszymi
produkcjami. Wniosek, jaki mi się
nasuwa to, że po prostu nie jestem
przytłoczony takimi wydawnictwami,
tylko z rzadka po coś
tam sięgnę, co daje zdrowe podejście
do całości takiego grania.
Pearls & Flames został powołany
przez cenionego szwedzkiego
muzyka/twórcę/wokalistę Markusa
Nordenberga. Jego stałymi
współpracownikami stali się gitarzysta
Sven Larsson i klawiszowiec
Tomas Coox. Wkrótce dołączył
też znany szwedzki gitarzysta,
autor tekstów i producent
Tommy Denander. W takim
gronie powstał bardzo dobry debiutancki
album "Reliance". Muzycy
niczego nowego nie odkrywają,
ale udało im się napisać
kilka chwytliwych i melodyjnych
kawałków rockowych, co w dzi-
160
RECENZJE
siejszych czasach nie jest niczym
łatwym. Ich muzykę można kojarzyć
z Toto, Journey, Asia, Survivor,
Heart itd. Oczywiście
szwedzcy muzycy potrafili przygotować
kawałki po swojemu i z
własnym brzmieniem. Najbardziej
podobało mi się to, że mimo
iż operują melodyjnym rockiem
to, czasami potrafią przemycić
hard rockowe inspiracje tak jak w
songu "Wires And Frames". Zresztą
chyba jedyna instrumentalna
kompozycja na albumie. Pozostałe
jedenaście pieśni to typowe radiowe
hity lat 80. Jednak nie tylko
do radia ta płyta się nadaje.
"Reliance" to znakomite tło do
codziennych zajęć, wieczornego
wyciszenia, a o pracach przedświątecznych
nie wspomnę. Oczywiście
jak się lubi melodyjnego
rocka. Pearls & Flames i ich "Reliance"
jest tylko dla fanów AORu,
ale może ktoś się trafi przez
przypadek tak jak ja. Myślę, że co
jakiś czas będę sięgał po ten krążek.
(3,7)
Pursuit - Loose Lips
2022 Self-Released
\m/\m/
Ha, takie granie było w Niemczech
(wtedy RFN) wczesnych lat
80. całkiem popularne, a wiele
grających później mocniej grup
zaczynało właśnie od takiego, melodyjnego
heavy rocka. Teraz historia
zatacza koło i klasyczny
hard'n'heavy znowu zaczyna interesować
młodych muzyków. Pursuit
debiutują "Loose Lips", prezentując
archetypowe dla przełomu
lat 70. i 80. dźwięki. Były to
czasy kiedy hard rock stał się
punktem wyjścia do powstania
mocniej grających zespołów, jednak
wciąż nie zapominających o
melodii. Dlatego zawartość tej
płyty jest bardzo chwytliwa: praktycznie
każdy z tych ośmiu utworów
mógłby wiele lat temu trafić
na radiową antenę, a już szczególnie
"Lovers Have Their Price" i
"Your Last Kiss". Jednocześnie
poszczególnym utworom nie brakuje
mocy - oczywiście w znaczeniu
brzmienia sprzed 40 lat.
Utwór tytułowy ze zdublowaną
linią wokalną jest surowszy, podobnie
jak "Coins On Your Eyes":
nośny ale konkretny. To samo
można powiedzieć o "Roadreaper",
mającym coś z ducha wczesnej
NWOBHM, szybkim, chociaż
ze zwolnieniami, "Porcelain" i
miarowym "Hate Your Darlings",
który z kolei fajnie przyspiesza.
No i finał, mroczny i najostrzejszy
"Beast With Two Backs" - nie
mam pytań ani wątpliwości, zdziwię
się tylko bardzo, jeśli kolejnego
albumu Pursuit nie będzie
firmować jakiś liczący się na metalowym
rynku wydawca. (5)
Wojciech Chamryk
Quartz - On The Edge Of No
Tomorrow
2022 HNE Recordings
Gdyby taką płytę nagrało teraz
Black Sabbath, na całym świecie
po raz wtóry wybuchłaby sabbathomania.
Quartz nie jest jednak
tribute bandem, a kapelą
stojącą na własnych nogach. Słynny
dziennikarz Martin Popoff,
którego chyba tylko Wojciech
Chamryk wyprzedził pod względem
liczby napisanych w życiu recenzji,
wymienił w książce pt.
"Denim And Leather, Historia
Zespołu Saxon", jednym tchem
Quartz, Holocaust i Wytchfynde
tuż obok wzmianki o magii
NWOBHM (patrz: pierwsze wydanie
polskie z marca 2021, str.
78). Nowy album "On The Edge
Of No Tomorrow" też nie jest jednowymiarowy,
ponieważ składa
się z czternastu zróżnicowanych
utworów. Zaśpiewało na nim aż
pięciu wokalistów: Geoff Bate,
David Garner, Geoff Nicholls,
Derek Arnold i Tony Martin (w
"Evil Lies"). Wszystkie numery
mają tą jedną wspólną cechę, że
mogą powodować niesamowity
dreszcz emocji. Na ogół są prostymi
rockerami, ale zagranymi z
feelingiem, na który złożyło się
sześćdziesiąt lat oddychania birminghamskim
protometalem wszystkich
zaangażowanych muzyków.
To nie tylko pomysłowe kompozycje,
opatrzone wpadającymi w
ucho refrenami, konkretnymi riffami
i old schoolowym klimacikiem.
"On The Edge Of No Tomorrow"
jest pozycją pozwalającą
uzmysłowić sobie potęgę korzeni
brytyjskiego heavy metalu, zrealizowaną
w zgodzie ze współczesnymi
standardami studyjnymi. Ta
muzyka brzmi fenomenalnie. Bez
ceregieli oferuje najlepsze, co ma
do zaoferowania. Bezpośrednio,
od razu, natychmiast. Kawałki
"Dead Or Glory", "They Do Magic",
"Master Of The Rainbow" i
"World Of Illusion" (czy tylko mi
ten ostatni kojarzy się z "Sabbath
Bloody Sabbath"?) wymagają
uważniejszego wsłuchania się w
skupieniu, żeby dotrzeć do ich sedna,
ale generalnie Quartz nie
komplikuje muzyki ponad potrzebę
i nie słyszę w niej nic zawoalowanego.
W związku z tym, doskonale
nadaje się jako płyta
wprowadzająca nowe pokolenia w
świat autentycznego heavy metalu.
Quartz może z powodzeniem
pełnić funkcję entry-level bandu,
ale w przeciwieństwie do Sabaton
i Powerwolf, z niego się nie wyrasta
wraz z egzaminem maturalnym.
Bardziej doświadczonym
słuchaczom nie ma czego tłumaczyć
- ci rozpoznają się na "On
The Edge Of No Tomorrow" już
po wysłuchaniu dostępnej na
YouTube zajawki, przygotowanej
przez Classic Metal Records. (5)
Sam O'Black
Razor - Cycle of Contempt
2022 Releapse
Jakby na to nie patrzeć, dwadzieścia
pięć lat to spory kawałek czasu.
Tak spory, że przez ten okres
zmienił się cały muzyczny biznes.
Dave Carlo jest jednak człowiekiem,
który z łatwością adaptuje
się do nowej rzeczywistości. Co
więcej rozumie rządzące rynkiem
prawa, a jego postawa daleka jego
jest od boomerskiego pierniczenia
i obrażania się na cały świat niczym
rozkapryszona księżniczka,
która nie umie się pogodzić z
otaczającymi nas zmianami. Mimo
że gość zdecydowanie nie ma
w życiu lekko, to jego pasja do
muzyki okazała się silniejsza od
wszelkich przeciwności. I tak oto
w nasze ręce trafia pierwsze od
ćwierćwiecza dzieło Kanadyjczyków
zatytułowane "Cycle of Contempt",
które zawiera czterdzieści
trzy minuty thrashowej jazdy bez
krzty zbędnego pieszczenia się.
Zre-sztą ostrzegają nas przed tym
już same tytuły takie, jak "Flames
of Hatered", "Punch Your Face In"
czy "King Shit". Można się zatem
już w tym miejscu domyślić, iż w
warstwie lirycznej nie ma co liczyć
na jakiekolwiek kompromisy. Podobnie
jest zresztą w muzyce.
Otwierający całość wspomniany
już "Flames Of Hatered" można
porównać do huraganu, który
niszczy zaporę w postaci bębenków
usznych (muzyki słucham
głównie przez słuchawki) i robi
totalne spustoszenie w mózgu.
Dalej chłopaki nawet nie myślą
by choć na moment zwolnić. Nie
oznacza to jednak, że na "Cycle
of Contempt" nie uświadczymy
nieco bardziej finezyjnych momentów.
Przykładem takowego
jest numer tytułowy, który zaczyna
się od dość wolnego (a jednak!),
wpadającego w ucho riffu,
nie tracąc przy tym ani grama razorowego,
bezkompromisowego
charakteru. Tak sobie przyjmujemy
kolejne ciosy na mordę, aż do
finalnego "King Shit", który może
nas zaskoczyć fajnie intonowaną,
jak na tą kapelę dość spokojną
melorecytacją. Czy "Cycle of
Contempt" to album, bez którego
współczesna thrashowa scena
byłaby znacznie uboższa? Cóż,
narażę się tu pewnie sporej grupie
osób, ale odpowiem, że pewnie
nie… Dave i jego kumple nie
tworzą kapeli, od której ktoś by
oczekiwał rewolucjonizowania
czegokolwiek. Jakie to ma jednak
znaczenie, skoro słucha się tego
materiału z jak najbardziej makabryczną
przyjemnością. Amen
(4,5).
Redshark - Digital Race
2022 Listenable
Bartek Kuczak
Kolejny konkret, heavy/speed/
thrash z Hiszpanii. "Digital Race"
jest pierwszym albumem Redshark,
ale tworzą go bez wyjątku
doświadczeni muzycy, sam zespół
również ma nielichy, blisko 10-
letni, staż. Słychać to w tych 10
kompozycjach: dopracowanych,
stylowych, ale też agresywnych i
kipiących energią. Trzy pierwsze
utwory, z najciekawszym tytułowym,
uderzają od samego początku
- po takim wstępie od razu
wiadomo, że nie będzie źle. Chwilę
uspokojenia wnosi syntezatorowa
miniatura "Arrival", po czym
Redhark znowu wchodzi na najwyższe
obroty, z kulminacją w
postaci "Burning Angel". Pewnym
zaskoczeniem jest klimatyczny
utwór "Pallid Hands", bo chociaż
wokalista Paw Correas śpiewa w
nim również agresywniej, pojawia
się również gitarowe wzmocnienie,
to akurat w nim perkusista
odpoczywa. Finałowy "I'm Falling"
jest również dość zróżnicowany,
bliższy tradycyjnemu metalowi
lat 80., tak jakby zespół
chciał pokazać, że stać go na więcej
niż tylko jednowymiarowe łojenie.
Udany debiut, więc: (5).
Wojciech Chamryk
Risingfall - Rise Or Fall
2022 Dying Victims Productions
Po kompilacji "Arise From The
Ashes", obejmującej materiał z
RECENZJE 161
singli, EP i niskonakładowych kaset,
podsuwa fanom tradycyjnego
metalu debiutancki album. "Rise
Or Fall" ani nie zachwyca, ani nie
rozczarowuje - fakt, że ten materiał
pasuje do katalogu Dying
Victims Productions, ale też nie
będzie raczej jego wiodącą pozycją.
Japończycy grają jednak
sprawnie: opener "Kamikaze" to
surowy speed/thrash z ostrym wokalem
i melodyjnym refrenem, inspirowanany
latami największej
świetności nurtu NWOBHM
"English Motor Biker" jest bardziej
miarowy, zaś "Rock Fantasy" najbardziej
na pierwszej stronie zróżnicowany.
Na drugiej wyróżnia
się otwierajcy ją "Risingfall", chociaż
G. Itoh trochę za bardzo zainspirował
się Kai'em Hansenem.
Świetny jest też finałowy,
ostry i dynamiczny "Master Of
The Metal", tak więc, chociaż nikt
nie odkrywa tu koła na nowo, fani
takich dźwięków pewnie chętnie
włączą LP lub CD "Rise Or Fall"
do kolekcji. (3,5)
RF Force - RF Force
2022 Black Lion
Wojciech Chamryk
Gitarowe królestwo i czysta wirtuozeria,
to pierwsza rzecz, która
rzuca się w uszy i która zostaje ze
mną do końca płyty. Prawdziwy
brytyjski heavy metal, z domieszką
thrash metalu i hard rocka,
taki jest self titled. Osobiście, jeden
z lepszych debiutów jaki słyszałem,
płyta jest dopracowana
do ostatniej nuty, ciekawa i różnorodna,
a co dla mnie najważniejsze,
zupełnie nieprzewidywalna.
Trudno jest mi się czegoś czepiać,
produkcja również jest
świetna, mocna głośna, ale przejrzysta.
Jeśli mamy mówić o inspiracjach,
słychać Iron Maiden,
Judas Priest i mam wrażenie, że
czasem da się usłyszeć "Kill'Em
All" Metalliki, ale znajdzie się też
coś dla fanów wolniejszych numerów,
"Will You Remmember?" jest
bardziej rockowy i dość spokojny.
Jako gitarzysta muszę jeszcze raz
podkreślić, że praca tego instrumentu
na tym albumie jest arcydziełem
i sprawia, że krążek jest
tak dobry. Weźmy riffy z "Beyond
Life and Death", "Fallen Angel" i
oczywiście "M.O.A.B". Ten ostatni
to zdecydowanie mój ulubiony
numer z "RF Force", zabawa metrum
i współpraca gitary z perkusją
jest wspaniała. Co ciekawe
można by nawet nazwać ten
utwór metalową operą, żadna fraza
w tej kompozycji się nie powtarza,
bardzo imponujące. Jak
można się domyślić krążek mi się
podoba i mam wrażenie, że nie jestem
jedyny, czekam ze zniecierpliwieniem
na kolejną płytę formacji,
było to dla mnie bardzo
pozytywne zaskoczenie, polecam
sobie posłuchać. (5.5)
Szymon Tryk
Roadhog - Gates To Madness
2022 Ossuary
Debiutanckim CD "Dreamstealer"
Roadhog zasygnalizował, że
ma ogromny potencjał. Drugim
albumem "The Oppressors" potwierdził,
że w żadnym razie nie
był to przypadek, a teraz, po ponad
pięciu latach milczenia, przypomina
się kolejną, jeszcze lepszą
płytą. "Gates To Madness" to
ten ponoć przełomowy dla każdego
zespołu album, jednoznaczne
potwierdzenie, że krakowski
kwartet dołączył już do europejskiej
czołówki tradycyjnego heavy
metalu. Kwartet z gościnnym zaciągiem,
dodajmy, bowiem gościnnie
udziela się na tej płycie jeszcze
dwóch, poza Krzysztofem
Taborem, wokalistów. Udział
Tymoteusza Jędrzejczyka ograniczył
się do jednego, mrocznego i
bardziej agresywnego od wcześniejszych
utworu "With Enemy By
My Side", ale Bertrand Gramond
śpiewa aż w czterech numerach, w
tym w tytułowym openerze. Dzięki
temu zabiegowi w warstwie
wokalnej materiał jest bardziej niż
zróżnicowany, bo każdy z tych
śpiewaków to inny głos i inna maniera
czy ekspresja, a do tego są tu
też smaczki aranżacyjne, choćby
dublowanie partii przez Gramonda.
Udział gości w żadnym razie
nie przyćmił też Lawlessa, który
szczególnie w ostrym, ocierającym
się o speed/thrash "Masquerade",
pokazał się z jak najlepszej strony.
Bertrand Gramond najbardziej
zachwycił mnie w finałowym,
trwającym blisko siedem
minut i bardzo zróżnicowanym
utworze "Be Careful What You
Wish For" - i pomyśleć, że na co
dzień śpiewa w niezbyt znanym
poza rodzinną Francją Phoenix -
kiedyś z takim głosem zrobiłby
światową karierę. To też jakiś
znak czasów, ale mimo tego dobrze,
że wciąż ukazują się tak
udane płyty jak "Gates To Madness":
pełne pasji, cudownie
archetypowe, bo większość z tych
utworów mogłaby bez problemu
ukazać się w latach 80., ale też
jednocześnie kipiące energią i
witalnością, której wiele zespołów
sprzed lat, nawet tych najbardziej
kultowych, z racji wieku już po
prostu nie ma. Mamy tu więc 2 w
1, płytę zarazem aktualną, ale też
od razu klasyczną i dojrzałą, w
dodatku bez efektu zbytniego zapatrzenia
w dokonania takiego
czy owakiego zespołu, a to już w
tej stylistyce sztuka nie lada. (6)
Wojciech Chamryk
Rook Road - Rock Road
2022 SOAL
Bywa, że trafiają do naszej redakcji
płyty z hard rockiem. Jednak
wśród tych propozycji ciężko
jest odnaleźć coś, co by udanie
odnosiło się do epoki lat 70. Myślę,
że remedium na tę sytuację
jest tegoroczny album niemieckiego
Rook Road. Fani Deep Purple,
Rainbow czy Uriah Heep powinni
posłuchać sobie tego krążka,
a później może i kupić. Mnie
ta płyta wkręciła od samego początku,
a jak mnie coś zainteresuje
to, chłonę to w całości. Wtedy
też pojawia się problem, którą
część płyty wyróżnić, a którą nie.
Przeważnie nie jestem w stanie
wskazać na którąkolwiek kompozycję,
czy to na plus, czy to na
minus. W wypadku debiutu
Rook Road moja uwaga najpierw
skierowała się na utwory, w których
mocno uwypuklono Hammondy,
a są to znakomity kawałek
"Romeo", singlowy "Kinda
Glow" oraz mocno klimatyczny
"Tower". Niezgorsze są również
kolejne kawałki, drugi singiel "Paradox"
oraz bardziej bluesowy
"Celebration (Feel Like)". Równie
dużo przyjemności sprawiają,
przebojowy z nutką meksykańską
"Sam Rogers", subtelny z ciekawym
mocnym tematem "Deny",
otwierający o wydźwięku hymnu
"Talk To Much", czy w klimacie
lat 80. "Sick To The Bone". No i
zostają znakomita power balladowa
"Sometimes" oraz ballada w
stylu lat 80. "Egyptian Girl", która
nawet trochę zalatuje Aerosmith.
Wszystkie kawałki oczywiście są
dokładnie przemyślane, dobrze
zaprojektowane, tak samo zagrane
i zarejestrowane, co tylko podkreśla
dojrzałość przedsięwzięcia
niemieckich muzyków. Brzmienia,
choć nawiązują do tych lat
70. to, bardziej mają wydźwięk
współczesny. Mnie to odpowiada,
bo czuć, że organizatorzy tego zamieszania
nie oglądają się na cokolwiek
i robią to co uważają. No
cóż, lubię debiut Rook Road i
bardzo go polecam fanom starego
hard rocka. (4,7)
\m/\m/
Sacral Night - Le diademe d'argent
2022No Remorse
Niech Was nie zmyli okładka jak
z "He-Mana", Sacral Night to nie
zespół z puli bezgranicznych miłośników
lat 80. Nawet nie z puli
bezgranicznych miłośników
heavy metalu. Chłopaki wywodzą
się z różnych stylistycznie muzycznych
środowisk, heavy metal
nie jest ich gatunkiem pierwszego
wyboru. Postanowili traktować
swój zespół jako metalową ścieżkę
dźwiękowa do różnych starych
horrorów... i wyszedł heavy metal,
ale okraszony nutą black metalu,
klasycznego angielskiego gotyku,
a nawet odrobinkę klimatem
szwedzkiego melodeathu. Jednak
to ten heavymetalowy trzon zespołu
zwrócił uwagę No Remorse
Records i płyta trafiła w orbitę fanów
heavy metalu. W tym świetle
"Le diademe d'argent", można by
porównać do Portrait, ale raczej
pod kątem samego nastroju czy
linii wokalnych. Do tego mrocznego
nastroju pasuje pewna ciekawostka.
Bębniarz grupy, Mörkk,
jest podobno takim perfekcjonistą
i takim mizantropem, że woli nie
pokazywać się na scenie. Jest stałym
członkiem kapeli, ale na żywo
zawsze ktoś go zastępuje. Co
ciekawe, to druga płyta Sacral
Night. Pierwsza, "Ancient Remains",
która była we "wspólnej
mowie", okazała się dużo mniejszym
sukcesem niż w całości francuskojęzyczny
"Le diademe d'argent".
Stoi pewnie za tym idealnie
spasowana wytwórnia, ale też
fakt, że to nośna i rzeczywiście
klimatyczna płyta. (4)
Satin - Appetition
2022 Art Of Melody Music
Strati
Pod nazwą Satin ukrywa się norweski
multi-instumentalista Tommy
Nilsen. Ten projekt Norweg
162
RECENZJE
wykorzystuje do ujścia swoich fascynacji
związanych z melodyjnym
rockiem, AOR-em, sleaze metalem
itd. Jak zawsze przy takich
okazjach - "Appetition" jest trzecim
albumem Satin - Tommy
wykonuje wszystko sam. Pisze
muzykę, teksty, aranżuje utwory,
gra na wszystkich instrumentach,
nagrywa to, produkuje, miksuje,
masteruje itd. I nie ma co za bardzo
narzekać, bo wychodzi mu to
znakomicie. Wszystko utrzymane
jest na najwyższym poziomie, dopracowane
z pietyzmem i zaopatrzone
klasyczną oraz wyrafinowaną
produkcję. Co najważniejsze
każdy utwór to potencjalny
hit. Nawiązują one do dawnej
epoki, do lat 80. zeszłego wieku,
ale z wykorzystaniem tego, co daje
nam współczesny świat. Przeważają
dynamiczne dźwięki, ale
obowiązkowo są też te delikatniejsze,
nastrojowe i balladowe.
Taki ogólny standard. Oczywiście
rządzi tu melodia, refreny kawałków
naprawdę są chwytliwe. Czasami
ocierają się o stylistykę pop,
ale w wypadku "Appetition" zupełnie
to nie przeszkadza. Tommy
Nilsen tym albumem nie odkrywa
Ameryki, ale Amerykanie
bardzo chętnie przytulą takie granie,
to oni rozpropagowali melodyjnego
rocka na świecie. Pewnie
w Europie, a na pewno w Japonii,
chętnie sięgną po propozycję Norwega.
Ogólnie fani melodyjnego
rocka muszą sprawdzić zawartość
tego krążka. (3)
\m/\m/
Scars Of Atrophy - Nations
Divide
2022 Self-Released
Trudno być fanem thrashu i nie
znać Atrophy, zespołu istniejącego
krótko, ale kilkakrotnie
wznawiającego działalność, znanego
z kultowych albumów "Socialized
Hate" i "Violent By Nature".
Grupa niedawno reaktywowała
się po raz kolejny, ale nie
zdoławszy niczego nagrać podzieliła
się na dwa obozy. Wokalista
Brian Zimmerman działa więc
pod dawnym szyldem, perkusista
Tim Kelly, wraz z dwoma muzykami
z zaciągu 2017-19 i dwoma
nowicjuszami, ma Scars Of Atrophy.
Jak dla mnie to co najmniej
dziwna sytuacja, skoro frontman
najpierw porzucił zespół, po czym
z nowym składem wznowił działalność
pod dawnym szyldem, nie
zważając na to, że pozostawione
przez niego Atrophy wciąż działa,
ale muzyczny biznes widział
nie takie rzeczy, a i tak najważniejsze
jest to, kto ma prawa do
nazwy. Kelly pewnie ich nie posiada,
dlatego jego grupa debiutuje
EP-ką firmowaną Scars Of
Atrophy. Dawni fani grupy na
pewno nie będą rozczarowani poziomem
tych utworów, bo to
wciąż ostry, intensywny i bardzo
gniewny thrash na najwyższych
obrotach. Mike Niggl niczym nie
ustępuje Zimmermanowi, szczególnie
w tych najbardziej brutalnych
partiach w "Cross Contamination",
a tę sporą dawkę sonicznej
agresji równoważą miarowe
zwolnienia i melodyjne solówki.
Jak dla mnie najbardziej udany
numer na tej płytce to zróżnicowany
"DSM-6", ale pozostałe w
niczym mu nie ustępują - jeśli
"Nations Divide" jest zapowiedzią
albumu Scars Of Atrophy warto
na niego czekać, obserwując zarazem
poczynania dawnego frontmana
grupy i jego Atrophy. (4,5)
Screamer - Kingmaker
2022 Steamhammer/SPV
Wojciech Chamryk
Nie od dziś wiadomo, że Szwecja
to królowa melodii. Wraz z Abbą
wprowadziła rewolucyjną jakość
w muzyce pop, wraz z Europe pokazała
nową twarz hard rocka lat
80., a w latach 90. niemal wymyśliła
melodeath. Nic dziwnego,
że muzycy ze Szwecji mają melodię
we krwi i świetnie obracają
się w tej stylistyce. Screamer
wraz ze swoją piątą płytą wspiął
się właśnie na wyżyny melodyjności
w swojej karierze. "Kingmaker"
to płyta miękka, przejrzysta,
okraszona melodiami zaczerpniętymi
z rocka, a nawet popu lat
80., z wyraźnie wysuniętym do
przodu w miksie wokalem. Choć
osadzona jest w estetyce heavy
metalu, bardzo jej blisko do hard
rocka sprzed czterech dekad. Kawałkiem,
który doskonale to obrazuje
jest niemal wyciągnięty za
uszy z lat 80. "The Traveler". Pozostałe
numery obracają się w
średnich tempach (najszybszy z
tego zestawu jest chyba "Burn it
Down") przeciągając linę estetyki
to w stronę Europe, to Whitesnake.
Kawałki są bardzo dobrze
napisane, choć obcują z retro hard
rockową stylistyką, nie ocierają
się o tandetę i kicz, a same kompozycje
nie są łopatologicznymi
przebojami. Szwedzi naprawdę
umieją pisać melodie. Miłośnikom
takiej estetyki nowy
Screamer pewnie się spodoba,
choć ja przyznam szczerze, że jeśli
chodzi o Szwecję i osadzony na
melodiach heavy metal, zdecydowanie
wolę Ambush. Jeśli lubicie
rzeczony zespół i szukacie czegoś
podobnego, to wiedzcie, że nowy
Screamer choć melodyjny, w melodie
Acceptowo-Judasowe nie
idzie. Jeśli lubicie hardrockową
stronę lat 80., być może "Kingmaker"
do Was trafi. (4)
Seax - Speed Inferno
2022 Iron Shield/ Diabolic Might
Strati
Nazwa jakaś taka nie wiadomo jaka,
ale tytuł płyty wszystko wyjaśnia:
jest ostro i konkretnie. Mimo
tego, że początki Seax miał niezbyt
udane, to już piąty album
istniejącego od 13 lat zespołu, tak
więc staż i umiejętności mają
wpływ na efekt końcowy. "Speed
Inferno" to speed/thrash starej
szkoły - takie granie praktycznie
nigdy nie było w Stanach Zjednoczonych
zbyt popularne, nawet w
najlepszych dla metalu latach 80.,
ale jego tradycje są tam nad wyraz
zacne i dobrze, że kontynuują je
również młode zespoły. Chłopaki
łoją więc aż miło, co w sumie nie
dziwi o tyle, że większość z nich
zaczynała od grania death czy
black metalu, mają więc wprawę.
Tytułowy "Speed Inferno" podbija
stawkę dość wysoko: to rzecz jasna
szybki zadziorny numer na
modłę germańskiej sceny speed
metalu lat 80., mający też w sobie
coś z buntowniczego ducha
Helloween okresu debiutanckiego
MLP i "Walls Of Jericho".
"Radiation Overload" jest równie
ostry, ale do tego całkiem melodyjny,
a Helvecio Carvalho i Fife
Samson nie tylko dzielą się solówkami,
ale grają również unisono.
Chwytliwie - oczywiście bez
przesady - jest również w "New
World Crucifixion" i w singlowym
"Return To The Steel", ale w "Barbarians
Of Doom", "Keepers Of
The Blade" i "Shock Combat"
wszystko wraca do normy, a Derek
Jay musi mieć bębny znacznie
wyższonej jakości niż większość
perkusistów, skoro jego zestaw
wytrzymuje tę nawałnicę. Finał w
postaci "Rising Evil" i "Heading
For A Road" jest nieco spokojniejszy,
co jednak nie oznacza, że owe
utwory straciły na intensywości -
nic z tych rzeczy, po prostu są
trochę bardziej melodyjne, co w
latach 80. było normą. (4,5)
Wojciech Chamryk
Seventh Station - Heal The Unhealed
2022 Self-Released
Odpalasz album "Heal The Unhealed"
i wraz z początkiem kawałka
"Unspoken Thoughts" rozpoznajesz
dźwięki, które prowadzą
cię w rejony ścieżek wydeptanych
przez Dream Theater i
Symphony X. Zaczynasz myśleć,
że jesteś już w domu, ale za jakiś
czas wpadasz w szaleńczy progresywny
metal, który kojarzy się z
nieprzewidywalnością Devina
Townsenda (nawet growl się pojawia).
I te dwie składowe stanowią
o wartości tego krążka. Jednak
muzycy Seventh Station
potrafią ciągle zaskakiwać, wplatając
co chwila jakieś ciekawe pomysły,
nie koniecznie oczywiste.
Sporo jest różnych melorecytacji
albo w ogóle mówionych fragmentów
wyciągniętych z różnych filmów
i przemówień. Poza tym natkniemy
się na fragmenty, które
można porównać do wodewilu lub
piosenek w stylu Franka Sinatry,
mamy też jakieś orkiestracje,
wręcz nawiązania do muzyki klasycznej,
elementy fusion, czy też
dość długie partie ciekawej gitary
akustycznej. Mamy więc niesamowitą
mieszankę, za która naprawdę
ciężko nadążyć. Jednak za
którymś tam razem, nawet jak nie
wszystko zdołasz ogarnąć, czujesz
się częścią tej muzyki. Przynajmniej
ja tak się poczułem. Czy
mam jakieś ulubione utwory na
tej płycie? Odpowiem, że nie. Za
to podobają mi się ciekawe fragmenty
utrzymane w stylu progresywnego
metalu, a jest ich sporo.
Lubię, gdy gitarzysta dłużej wykorzystuje
gitarę akustyczną oraz
gdy zespół zaczyna swingować w
klimatach pieśni Franka Sinatry
(tak jak w utworze "Seven Digits").
Czy "Heal The Unhealed"
będzie moją ulubioną płytą? Nie
sądzę. Zbyt dużo na niej muzycznych
zagadek, które ciężko mi
ogarnąć, choć są na tyle intrygujące,
że przyciągają i kuszą. Pewnie
dlatego co jakiś czas chętnie
RECENZJE 163
będę wracał do tej płyty. Jak pisałem
wcześniej, sporo jest na krążku
przegadanych chwil lub cytujących
jakieś filmy fabularne czy też
propagandowe, a że pochodzą z
wczesnych radzieckich produkcji,
to raczej słowo propaganda jest tu
uzasadnione. Ta spora ilość języka
rosyjskiego ma swój sens, bowiem
historia tego albumu kryje
się za okresem II wojny światowej
i osoby Józefa Stalina, ale podejmowane
wątki nie skupiają się na
kwestiach historycznych, a raczej
ciemnej stronie relacji Stalina ze
swoimi najbliższymi (jeżeli dobrze
zrozumiałem). Muzyka i
koncept "Heal The Unhealed"
wypadają nieźle, równie dobrze
jest z samym odegraniem partii
muzycznych. Na wyróżnienie zasługuje
gitarzysta Dmitri Alperovich
oraz klawiszowiec Eren Basbug.
Parę ciepłych słów należy
powiedzieć również o wokaliście
Davidavi "Vidi" Doleva z jego
bogatym wachlarzem umiejętności
naprawdę świetnie słucha się
sporej części tego wydawnictwa.
Brzmienia i produkcja mieści się
w wysokich standardach wypracowanych
przez muzyków tego stylu.
"Heal The Unhealed" to dla
mnie zagwostka, ale pewnie znajdą
się tacy, którzy przyjmą album
z otwartymi ramionami, nie bacząc
na to, że miałem problemy z
zrozumieniem muzycznego świata
Seventh Station. (3,7)
\m/\m/
Shemekia Copeland - Done Come
Too Far
2022 Alligator
Przez wielu nazywana najwybitniejszą
współczesną królową bluesa,
Shemekia Copeland znów
wprawiła swych fanów w głęboki
zachwyt. W sierpniu 2022 roku
ukazał się jej dziesiąty album studyjny
z premierowym materiałem
pt. "Done Come Too Far". Przez
cały świat przetoczył się adoracyjny
ferwor, a jedyny w Polsce
kwartalnik bluesowy "Twój Blues"
umieścił zdjęcie mistrzyni na
okładce 89. numeru. Płyta jest
przesiąknięta niesamowicie ciężkim
bluesem, ale zahacza też o
soul, country, rhythm'n'blues, a
nawet o hard rock. Promocyjny
singiel "Too Far To Be Gone" prezentował
wyborny poziom i
ostrzył apetet na dźwiękową wyżerkę.
Ów silnie bujający numer, z
potężnym groovem, prześlicznym
a jednocześnie doniosłym, przeszywającym
do szpiku kości wirtuozerskim
śpiewem, nie tylko
rozpoczyna zestaw dwunastu
utworów, ale pojawia się ponownie
na początku strony B płyty,
jako "Done Come Too Far", w
jeszcze intensywniejszej, jeszcze
bardziej druzgocącej i mocarnej
postaci, wzbogaconej o dialog
żeńskiego i męskiego głosu (śpiewa
Shemekia Copeland ora Cedric
Burnside). Ten główny motyw,
hook, poznajemy natychmiast.
Drugi w kolejności wałek,
"Pink Turns To Red" wyróżnia się
(sic!) niemalże Motörhead'ową
motoryką. Przekornie zaliczyłbym
go wręcz do wymyślonej na
poczekaniu kategorii speed metal
rock'n'blues - aż tak wyrywa do
przodu. Dla kontrastu przejmujący
"The Talk" ma w sobie coś z
klimatu epokowych dzieł Czesława
Niemena. Shemekia zwraca
się w nim do pięcioletniego syna
Johny'ego: "porozmawiajmy, bo
chcę, żebyś zawsze pamiętał, że możesz
całe życie postępować słusznie, a i tak
będą na Twoje życie czyhać z nożem,
bo jesteś czarny; postępuj ostrożnie,
zachowuj czujność i nie złam mi serca
niewinnym, fatalnie zakończonym
błędem" (interpretacja liryków).
"Gullah Geechee" pokazuje, że
Królowej do rozniecenia żarliwego
ognia wolności wystarczy głos,
niewyszukane brzdąkanie gitary
akustycznej, nucenie i klaskanie.
Traktujące o potrzebie poznania
przyczyny zdrady "Why Why
Why" to pod względem instrumentalnym
urocza balladka (a w
zasadzie cover Susan Werner), ale
uwydatniająca nadzwyczajne warunki
głosowe naszej bohaterki.
Nie każdy tekst jest smętny, bo
"Fried Catfish And Bibles" (country)
w ujmująco wesoły sposób
przedstawia pyszności na stole
otwartego dla gości domostwa.
Dalsza część płyty jest na swój
sposób pozytywniejsza i nastawiona
na swawolę, a w moim odczuciu
- trochę mniej atrakcyjna.
O ile pierwsze utwory albumu
eksplodowały namiętnością graniczącą
z obłędem, to w pewnym
momencie zahipnotyzowani słuchacze
zostają sprowadzeni na
ziemię. Aby nikt nie miał wątpliwości,
że tak właśnie się stało, za
puentę posłużyło do znudzenia
powtarzane wezwanie: "dumb it
down". Na plus wyróżniłbym jeszcze
"Nobody By You" za bardzo
fajną, hard rockową improwizację
na temat kompozycji ojca Shemekii,
Johnny'ego Copelanda.
(4,5)
Sam O'Black
Shining Black - Postcards from
the End of the World
2022 Frontiers
Shining Black to projekt amerykańsko
- włoskiego duetu: gitarzysty
Olafa Thörsena (Labyrinth,
Vision Divine) i wokalisty
Marka Boalsa (Yngwie Malmsteen,
Ring Of Fire, Royal Hunt,
Iron Mask). W 2020 roku ukazał
się ich debiutancki longplay "Shining
Black", a w marcu 2022 następny
album, o tytule tłumaczonym
na polski jako "Pocztówka z
Krańca Świata" (a może z końca
świata?). Zawiera dziesięć kompetentnie
zagranych i zaśpiewanych
utworów, utrzymanych w tzw.
stylistyce "melodyjny hard rock/
heavy metal", choć bliżej im do
rocka niż do metalu. Obaj twórcy
są w formie, ale nie roznosi ich
entuzjazm. Przed odpaleniem
płytki warto wziąć pod uwagę, że
usłyszymy wiele przyjemnych w
odbiorze, lecz nijakich melodii, w
dodatku okraszonych tandetnymi
klawiszami. I nie widziałbym w
tym nic złego, bo zrozumiałe, że
przecież wielu rockmenów też
czasami potrzebuje nienachalnej
muzyki tła do zrelaksowania się.
Problem tkwi w tym, że z założenia
wcale nie miało być miło,
gładko i sympatycznie. Ironicznie,
teksty na "Postcards..." eskalują
stan nostalgii wynikającej z
kończenia różnych aspektów i
etapów życia, lecz niewykluczone,
że już w listopadzie 2022 roku
siła grawitacji przywoła wielu melancholików
z powrotem na ziemię.
Po ośmioletniej przerwie powrócił
bowiem Ring of Fire z LP
"Gravity" z Boalsem za mikrofonem
i tak oto Shining Black
straciło na aktualności. Bardzo
chciałbym uczciwie stwierdzić, że
jakiś utwór z recenzowanej płyty
wydaje się koncertowym evergreenem,
lub że zapisze się w historii
jako jedno z czołowych osiągnięć
Olafa i Marka. Niestety, nie mogę
tego zrobić. Cały projekt kojarzy
mi się z metalowym odpowiednikiem
Morcheeby, bo poszczególne
kawałki w równie żadnym
stopniu do mnie nie przemawiają.
Nie pamiętam ich słuchanych
w teraźniejszości. Po
Internecie krążą memy, że Bóg
komuś pozwolił śpiewać, na co
Rob Halford odpowiada: "nie pozwoliłem".
Inne memy ukazują nastolatka
demonstrującego bas na
konsoli techno, na co Lemmy
odpowiada: "to nie jest bas". Mark
Boals teoretycznie fajnie śpiewa,
ale w praktyce nie przekonuje, bo
gdy np. nadaje utworowi tytuł
"We Are Death Angels", Mark
Osegueda równie trafnie powinien
zaprzeczyć. Czepiam się, dlatego
że gdyby taki longplay zaproponował
undergroundowy zespół,
prawdopodobnie doszukiwałbym
się w nim zalet w postaci fachowej
realizacji i solidnej produkcji, ale
uważam, że od profesjonalistów
można i trzeba oczekiwać więcej
niż przeciętności. (3)
Silent Knight - Full Force
2022 Self-Released
Sam O'Black
Ta płyta to propozycja dla każdego
kto głęboko w sercu nosi zarówno
thrash metal i NWOBHM,
jest symbiozą tych dwóch gatunków.
Z jednej strony pełny krzykliwych
i melodyjnych wokali z donośnym
vibrato, z drugiej naładowany
energią, ciężkimi riffami i
zabójczym tempem. "Full Force"
niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi,
co prawda tym razem
dostaliśmy o jeden utwór
mniej, jednak przy takim natężeniu
i dynamice jaką serwuje nam
Silent Knight, jest to wręcz idealnie.
Osobiście, nie jestem największym
fanem thrashu, jednak
świetne riffy i ciekawe struktury
dużo nadrabiały, może nie posłuchałbym
na wieczornej przejażdżce,
ale z pewnością na intensywnym
treningu. (4)
Sinsid - In Victory
2022 Pitch Black
Szymon Tryk
Przyznam się Wam bez bicia i
żadnych poważniejszych tortur,
że sporą część albumów, którą
otrzymuję, traktuję wyłącznie jako
materiał do recenzji. Słucham
kilka razy, skrobię parę słów (czasem
bez jakiejś wielkiej namiętności)
i często potem do tego
materiału nie wracam. Jest jednak
taka grupa recenzowanych płyt,
co prawda znacznie mniejsza od
tej pierwszej ale jednak, które na
stałe zagościły w mojej play liście.
Jedną z nich jest poprzednie wydawnictwo
norweskiego Sinsid
zatytułowane "Enter the Gates".
Do dziś wracam do tego albumu z
nieskrywaną przyjemnością i lubię
go sobie posłuchać na luzie dla
poprawy nastroju. Co ciekawe, z
upływem czasu postrzegam go
coraz bardziej pozytywnie. Czy
"In Victory" pójdzie w jego ślady?
Odpowiedź na to pytanie poznam
164
RECENZJE
zapewne za jakiś czas, jednak na
ten moment wiele na to wskazuje.
Wcale nie dlatego, że od ostatniego
krążka Sinsid w swej muzyce
oraz swym podejściu do grania
heavy metalu nie zmienił praktycznie
nic (zresztą po kiego grzyba
miałby cokolwiek zmieniać). Na
"In Victory" dalej dostajemy solidny
heavy metal z jednej strony
pełny chwytliwych melodii (do
tworzenia których chłopaki mają
bezdyskusyjny talent), zmian
tempa i zabaw nastrojem, chóralnymi
refrenami, momentami epickim
klimatem oraz innymi takimi
duperelami. Co do brzmienia, to
jest ono dość nowoczesne, co jednak
nie odbiera mu ciężaru, a momentami
trafiają się wręcz fragmenty
dość szorstkie. OK., tylko,
że to co napisałem powyżej można
by odnieść do jakichś osiemdziesięciu
procent albumów młodych
bandów heavy metalowych,
które obecnie trafiają na rynek.
Więc co niby w tym "In Victory"
takiego wyjątkowego? Pytaj się
mnie, a ja Ciebie. Ale sam powiedz
drogi czytelniku, jak tu
tych skurczybyków nie kochać za
tak tandetny, kiczowaty, a jakże
piękny zarazem hymn "Metalheads"?
Jak tu nie słuchać z psychopatyczną
wręcz rozkoszą hiciarskiego
"Headless Grinder"? Jak
tu nie doceniać faktu, że mimo iż
nie grają przesadnie prostej i prymitywnej
muzyki, to czuć w ich
muzykowaniu tą rockendrolową
wyjebkę. Jak tu nie chcieć napić
się browara z Terje Sindh Sighu,
facetem, który w 2022 roku dalej
jest fanem nieodżałowanego Hulka
Hogana. "In Victory" to album,
który zapewnia mi pełny
serwis. Ja macham głową, ja śpiewam,
ja gadam, ja latam… Dobra,
kończę już. Nara. (5)
Bartek Kuczak
dziej, bo więcej się w nich dzieje,
chociaż motoryka "The First Empire"
chyba za bardzo przypomina
"We Rock" Dio. Ani o cal nie odstaje
od nich rozpędzony, surowy
"Bloodwine", ale już "Deeds Of
Honor" niczym nie zachwycił, a
już szczególnie dziwnie brzmiącymi
partiami wokalnymi Jasona
Conde-Houstona. Mimo tego
"Blood Empire" pokazuje, że
Skelator jest w formie, a skład z
nową basistką Leoną Hayward
wciąż ma potencjał. (4)
Wojciech Chamryk
Skull Fist - Paid In Full
2022 Atomic Fire
Przyznam, że Zach Slaughter
nieco mnie rozczarował, nagrywając
ponownie na najnowszy album
dwa starsze utwory z MCD
"Heavier Than Metal" sprzed 12
lat. Jak dobrze by bowiem te numery,
tytułowy i "Blackout", obecnie
się nie prezentowały, to jednak
jest to coś w stylu odgrzewanego
kotleta, na co decydują
się zwykle debiutanci, nie zespoły
z kilkunastoletnim stażem. Jasne,
oba utwory brzmią teraz zdecydowanie
lepiej, muzycznie również
zostały dopracowane, ale
osobiście wolałbym zamiast nich
usłyszeć coś nowego, tak dobrego
jak choćby kipiący energią "Long
Live The Fist", piekielnie chwytliwy
"Madman" czy totalnie surowy
utwór tytułowy. Trudno też
oprzeć się kolejnemu singlowi
"For The Last Time" czy zamykającemu
płytę "Warrior Of The
North", tak więc mimo wszystko
nowy album Skull Fist dostanie u
mnie: (5).
wszym albumie tej formacji znacznie
więcej, co niemal z marszu
ustawia "Ślad" wśród najlepszych
debiutów rodzimego hard'n'
heavy. Nie dziwi to zresztą ani
trochę, skoro zespół istnieje od
2014 roku i dopiero niedawno
zdecydował się wejść do studia w
celu nagrania pierwszego materiału;
najwidoczniej ten brak pośpiechu
wyszedł mu na zdrowie.
Już drugi po intro "Świt", szybki i
bardzo dynamiczny "Ratuj mnie"
pokazuje, że zespół świetnie czuje
się w archetypowym heavy na
modłę lat 80., melodyjny refren
też jest niczego sobie. Równie
udane są oparte na podobnym
schemacie "Heaven" i kompozycja
tytułowa oraz bardziej miarowe
"Nadszedł czas" i "Mój los", zarazem
utwory zróżnicowane i dopracowane
aranżacyjnie, bowiem
poza tradycyjnym metalowym instrumentarium
zespół wykorzystał
również flet, sopiłkę i klawisze.
Nie da się nie zauważyć, że
niektóre utwory, szczególnie "Zagubiona"
zyskałyby po skróceniu o
jakąś minutę, ale w pełni rekompensują
tę chwilową monotonię te
wyróżniające się ponad miarę.
Pierwszy to epicki "Leonardo",
mający w sobie coś z progresywnego
rozmachu, zaś kolejny to
wspomniany już "W obliczu wojny";
ciekawy muzycznie, z wokalną
dramaturgią i jeszcze bardziej
aktualnym od 24 lutego tekstem.
Grzegorz Kupczyk w żadnym
razie nie jest w tym numerze
osamotniony, Marta Biernacka
jest bowiem jego równorzędną
partnerką, zresztą "Ślad" od strony
wokalnej całościowo robi bardzo
dobre wrażenie, co tym bardziej
wpływa na końcową notę.
Liczę więc, że kolejny album Slave
Keeper będzie jeszcze ciekawszy,
skoro już za sprawą pierwszego
pokazali się z tak dobrej
strony i zasygnalizowali tak duży
potencjał. (5)
Wojciech Chamryk
2LP - to bez wyjątku nagrane na
nowo starsze kompozycje grupy
Toma Angelrippera. I jak kultowe
nie byłyby pierwsze płyty Sodom,
to jednak ich brzmienie naruszył
ząb czasu, zresztą jeszcze w
latach 80. LP "Obsessed By Cruelty"
był nagrywany dwukrotnie,
co też o czymś świadczy. Tym razem
nie ma w tej kwestii żadnych
niedomówień, sound "40 Years
At War - The Greatest Hell Of
Sodom" wgniata w podłogę.
Yorck Segatz i Toni Merkel
oczywiście nie mogą pamiętać lat
80., ale Frank Blackfire już tak,
bo to z jego udziałem powstały
przecież kultowe albumy "Persecution
Mania" i "Agent Orange",
a zespół w początkach kariery
mógł tylko marzyć o takich umiejętnościach.
Poza tym wybrano
nieoczywiste utwory z różnych lat
- są rzecz jasna takie "szlagiery"
jak chociażby "Sepulchral Voice"
czy "Better Off Dead", ale sporo
też nieoczywistych pozycji jak
"Jabba The Hut", a do tego zabrakło
"Bombenhagel", "Ausgebombt"
i kilku innych pewniaków
na rocznicowe wydawnictwo. Ponieważ
Sodom nie zmieniał oryginalnych
aranżacji, a zawsze był
wierny obranej przed laty stylistyce,
nie próbując grać grunge'u
czy alternatywnego metalu, dzięki
temu mamy tu spójny stylistycznie,
ujednolicony brzmieniowo
materiał, którego słucha się niczym
kolejnego albumu studyjnego
grupy. Warto też sięgnąć po
limitowany do 3500 kopii box,
zawierający materiał nie tylko w
wersji 2LP, ale też 2CD (na drugim
dysku cztery bonusy, w tym
premierowy numer "1982" oraz
MC (również z dodatkiem, nową
wersją "Equinox"). (5)
Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Skelator - Blood Empire
2022 Gates Of Hell
Zanim pojawi się pełnoprawny
następca "Cyber Metal" Skelator
proponuje EP "Blood Empire".
Fani grupy na pewno nie wzgardzą
tym materiałem, tym bardziej,
że to nie tylko cztery premierowe
numery, żadne odrzuty,
ale też początek konceptu "The
Kahless Trilogy". Muzycznie
mamy zaś prosty podział: dwa
dłuższe, epickie utwory "Good
Day to Die" i "The First Empire"
oraz krótsze, bardziej dynamiczne
"Deeds Of Honor" i "Bloodwine".
Te pierwsze podobają mi się bar-
Slave Keeper - Ślad
2022 Self-Released
Ta lubelska grupa zaistniała szerzej
stosunkowo niedawno, to jest
w momencie premiery teledysku
"W obliczu wojny" z udziałem
Grzegorza Kupczyka, jednak w
żadnym razie nie można postrzegać
Slave Keeper wyłącznie
przez pryzmat tego utworu. Takich
perełek jest bowiem na pier-
Sodom - 40 Years At War - The
Greatest Hell Of Sodom
2022 Steamhammer/SPV
Miła dla oka starych fanów Sodom
okładka skrywa nowy/stary
materiał niemieckiej grupy. Nowy,
bowiem jak wskazuje już sam
tytuł, to wydawnictwo jubileuszowe,
akcentujące 40-lecie
Sodom. Stary, ponieważ nowości
tu nie uświadczymy, przynajmniej
w podstawowej wersji CD/
Sordid Blade - Every Battle Has
Its Glory
2022 Gates Of Hell
Kolejny projekt, tym razem epicki
heavy metal. Nie mam pojęcia po
co Niklasowi Holmowi był potrzebny
następny, ale jeden plus,
że zaprosił do niego perkusistę
Micaela Zetterberga, z którym
gra również w Wanton Attack.
Niby nie ma się na "Every Battle
Has Its Glory" do czego przyczepić,
bo to i stylistyka słuszna, i
klasyczna okładka, ale cały czas
mam uczucie, że czegoś mi tutaj
brakuje. Muzycznie wszystko się
zgadza, są konkretne riffy, świet-
RECENZJE 165
ne solówki (słychać, że liderem i
twórcą materiału jest gitarowy
wymiatacz), a perkusista wypełnia
nawet nie 100, a 120% normy,
jednak całość pozostawia niedosyt,
sprawia wrażenie, że obcuje
się z lichą imitacją, nie szlachetnym
oryginałem. Może dlatego,
że kompozycje są już co najwyżej
poprawne i schematyczne,
a z Holma żaden wokalista? Jeden
plus, że to raptem 35 minut
muzyki - może na kolejnej płycie,
jeśli powstanie, będzie ciekawiej.
Na razie: (2), a dla odreagowania
posłucham Bathory.
Spell - Tragic Magic
2022 Bad Omen
Wojciech Chamryk
Mimo niezaprzeczalnych zalet
czwarty album braci z kanadyjskiego
zespołu Spell pt. "Tragic
Magic" nie jest czymś, co osobiście
chciałbym dokładnie zgłębiać,
ponieważ odnoszę wrażenie, że
po prostu z tej płyty bije przykra
aura. Zawarta na niej muzyka
przywołuje u mnie przygnębiające
wspomnienia, wywołuje smętny
nastrój, zasmuca. Podczas zimowych
dni brakuje mi słońca,
umyślnie sięgam po syntetyczne
suplementy witaminy D, przeznaczam
spore pieniądze, by choć na
chwilę wyrwać się do cieplejszych
i pogodniejszych zakątków świata.
Przytłacza mnie dziwne uczucie,
jakby za chwilę miał skończyć
się świat i dlatego staram się walczyć
o dobry stan ducha. Właśnie
sprawdziłem, że najkrótszy dzień
w Warszawie trwa 7 godzin 42
minuty, w Vancouver (skąd pochodzi
Spell) trwa nieznacznie
dłużej, bo 8 godzin 11 minut, ale
tu na Islandii, gdzie ja mieszkam,
czyli pod kołem podbiegunowym,
tylko 2 godziny 14 minut. Zimy
w Vancouver należą do umiarkowanych,
praktycznie nie pada
tam śnieg, temperatury pozostają
dodatnie, nieboskłon mieni się
odcieniami szarości. W tym czasie
u mnie jest czarno, co pozostaje
nie bez wpływu na mój odbiór
"Tragic Magic". Oczywiście rozumiem,
że ktoś z Was może poszukiwać
w muzyce mroku i lubi
wisielczy heavy metal. "Tragic
Magic" to zestaw dziesięciu konkretnych,
nie za długich utworów,
które wyróżniają się ciekawymi
pomysłami, nieszablonowym podejściem
do heavy metalu i niesamowicie
intensywną melancholią.
Trudno przejść obok nich
obojętnie, gdyż mają potężną moc
oddziaływania na emocje. Są zagrane
z wielką pasją. Zadbano, by
nie zawierały zbędnych dźwięków,
a każdy ich motyw odznaczał
się apokaliptyczną siłą rażenia.
Nie brzmią tak, jakby Spell
na siłę starał się wymodzić coś
alternatywnego, albo jakby naprędce
coś dziwnego kombinował,
tylko jak skondensowany efekt
rozbudowanych eksperymentów.
Co interesujące, nad płytą pracowały
tylko dwie osoby, które wymieniały
się instrumentami, chociaż
można przyjąć, że za bas, gitarę
rytmiczną, większość wokali
oraz klawisze odpowiada Cam
Mesmer, natomiast za perkusję,
gitary prowadzące i niektóre wokale
- Al Lester. Duet określa
swoje starania mianem "hipnotyzującego
heavy metalu". Miejscami
charakterystycznie swingujący
rytm faktycznie może lekko hipnotyzować,
ale żaden kawałek
nie daje słuchaczom szansy na pozostanie
w stanie uśpienia przez
dłuższy czas, bo tam nie ma żadnych
dłużyzn, są same konkrety.
Daruję sobie podawanie przykładów,
natomiast jako całokształt,
"Tragic Magic" uznaję za niesztampowy
album z niecodzienną
muzyką heavy metalową. Możliwe,
że wszystkim wyszłoby na
lepsze, gdyby w przyszłości ktoś
na co najmniej równie wysokim
poziomie muzycznym połączył
siły z braćmi, a następnie stworzył
inny zespół, który wyniósłby
ich potencjał na całkiem nowy poziom.
Szczerze chciałbym, żeby
tak się potoczyło. (4)
Sam O'Black
SpellBook - Deadly Charms
2022 Cruz Del Sur Music
Muzycy SpellBook to fani starego
klasycznego rocka i początków
heavy metalu. Sami przyznają się
do fascynacji wczesnym Black
Sabbath. Ja oprócz tego słyszę
jeszcze echa Led Zeppelin,
Grand Funk Railroad, Teda
Nugenta, Montrose, Wishbone
Ash i innych takich podobnych
kapel. Na "Deadly Charms" czasami
bywa też granie w stylu, chociażby
Jefferson Starship albo
The Doobie Brothers. Niekiedy
przewinie się coś, co określiłbym
jako nawiązania do glam metalu.
No, ale może to tylko moja wyobraźnia.
Odnajdziemy także klimaty
bluesowe, progresywne, psychodeliczne
itd., a wszystko
głównie w nawiązaniu do lat 70.
zeszłego wieku. Muzycy Spell
Book czują się w takich brzmieniach
jak ryba w wodzie i powiem
szczerze, że są bardziej wiarygodni
niż wiele innych, a nawet
słynniejszych kapel z nurtu retro
rocka czy też protometalu. Intro i
osiem dynamicznych kawałków
skrojonych jest naprawdę bardzo
dobrze, a każdy różni się od siebie,
acz jednakowo zachwyca.
Przez co album jest na jednym
wysokim poziomie. Każdy z nich
porywa swoją zaraźliwą energią,
uniwersalnością i luzem. Chociaż
w takim "Her Spectral Armies"
zakrada się też pewnego rodzaju
zaduma. Czasem może zaleci
jakimś schematem, ale niwelowane
jest to zapałem i entuzjazmem
Amerykańskich muzyków. Ciężko
mi na "Deadly Charms" wyróżnić
jakiś utwór, no może na minus,
bo do intro mogliby się bardziej
przyłożyć. Wszystko brzmi wyśmienicie,
niby nawiązuje do lat
70., ale też czuć współczesne
czasy. Wykonanie jest również
bliskie perfekcji. Nie wiem, może
mnie za bardzo poniosło przy tym
krążku, ale nie bardzo chciałem
rozstawać się z "Deadly Charms".
Tym albumem nie tylko powinni
zainteresować się fani
współczesnego protometalu, ale
także fani klasycznego hard rocka
i heavy metalu. (5,5)
\m/\m/
Spirit Adrift - 20 Centuries Gone
2022 Century Media
Spirit Adrift jest obecnie jedną z
najbardziej rozpoznawalnych i
twórczych formacji doom metalowych.
Zainstniała ona w 2015
roku w Teksasie jako solowy projekt
degenerata po odwyku, wokalisty
i multiinstrumentalisty o
imieniu Nate Garrett. Dotychczas
ukazały się jej cztery lonplay'e
studyjne: "Chained To
Oblivion" (2016), "Curse Of
Deception" (2017), "Divided By
Darkness" (2019) oraz "Enlightened
In Eternity" (2020). Debiut
został zagrany w całości
przez Nate, ale w pracach nad kolejnymi
pozycjami wzięli udział
również inni instrumentaliści. W
2022 roku do składu Spirit Adrift
dołączył nowy gitarzysta
Tom Draper, nowy basista Sonny
DeCarlo, a także nowy perkusista
Mike Arellano. Latem dostaliśmy
nowe EP zrealizowane
przez Nate wraz Mike'm, o tytule
większym niż życie: "20 Centuries
Gone". Wydawnictwo wypełniły
dwie premierowe kompozycje
autorskie i sześć coverów. Mimo,
że trudno je traktować jako prawilnego
następcę "Enlightened
In Eternity", postarano się o porządne,
masywne brzmienie. To
nie jest nagrany na prędce, niedbały
jam, lecz solidna porcja
przyzwoitej muzyki. Własne kawałki
zespołu: "Sorcerers Fate" i
"Mass Formation Psychosis" nie
zaskoczyły mnie, ale przyznam,
że trzymają konkretny poziom.
Wypadają szczególnie korzystnie
pod kątem wykonawczym. Zapętlony
riff "Sorcerers Fate" przechodzący
w potężny marsz kojarzy
mi się z grecką szkołą epic metalu.
Krótka przerwa pomiędzy pierwszymi,
monotonnymi partiami
wokalnymi, została rozdarta przeszywającym
solem gitarowym.
Nieco dalej słyszymy zabawy rytmem
i dynamiką, które nie grzeszą
oryginalnością, ale całość wyróżnia
głęboki groove. "Mass Formation
Psychosis" rozpoczyna się
kilkoma niewinnymi akordami
akustycznymi, których zadaniem
jest nadanie kontrastu następującemu
po nich, monumentalnemu
uderzeniu. Mimo, że nic wyjątkowego
w utworze się nie dzieje,
on i tak miażdży mocą. Solówka
w środku znów przeszywa narząd
słuchu, a po niej wkrada się melancholijna
atmosferka, nagle przerwana
uporczywym wierceniem
dziury w głowie przez monstrualną
sekcję rytmiczną. Podoba mi
się, że w części przeznaczonej na
covery znajdziemy kilka nieoczywistych
propozycji. Wprawdzie
granie Metalliki można uznać za
banał, ale Nate sięgnął po jeden z
najmniej komercyjnych utworów
z ich pierwszego okresu, mianowicie
po "Escape" (1984), i fajnie
im to wyszło. Natomiast przerobienie
przez doom metalowców numerów
Thin Lizzy ("Waiting For
an Alibi", 1979) czy też ZZ Top
("Nasty Dogs And Funky Kings",
1975), to już nie lada ciekawostka.
Tutaj odkręcono bas na stówę;
zadbano o ciężar dolnych rejestrów.
Ostatni cover Lynyrd Skynyrd
"Poison Whiskey" buja na
rock'n'rollowo, w zdecydowanie
imprezowym klimacie. Szkoda
tylko, że EP gwałtownie się ucina.
(-)
Sam O'Black
Spitfire MkIII - Shadows Phantoms
Nightmares
2022 Andromeda Relix / Heart of Steel
Przedstawiciele wenecjańskiego
heavy metalu ze Spitfire pamiętają
początki formowania się włoskiej
sceny heavy metalowej, ponieważ
sami zaczynali grać w
1981 roku. I to nie tylko od kowerów,
bo już w kolejnym roku
ukazało się ich pierwsze demo z
166
RECENZJE
trzema autorskimi utworami. Zabawnie
wygląda okładka tej demówki,
bo ziejąca ogniem głowa
dinozaura, czcionka i zakreskowane
na niebiesko tło stylizowane
są na prace plastyczne typowe dla
dzieci z wczesnych klas szkoły
podstawowej. Historia pokazała,
że Wenecjanie potrzebowali mnóstwo
czasu, żeby wydać dużą płytę
studyjną. Nazywała się "Time
And Eternity", wyszła dopiero w
2010 roku, a jej okładka sugerowała
nie mniej epickie naleciałości.
Nigdy tej muzyki nie słyszałem,
nie wiem, gdzie można ją
dorwać i niespecjalnie się do niej
garnę. Wystarczy mi longplay
"Shadows Phantoms Nightmares",
czyli zbiór dwunastu konkretnych
numerów, trwających
blisko godzinę. Zespół dopisał sobie
do nazwy MkIII, aby podkreślić,
że to już trzeci etap ich podziemnej
kariery, ale chodzi o ten
sam Spitfire z dwoma oryginalnymi
muzykami: śpiewającym basistą
Giacomo Giga Gigantelli
oraz gitarzystą Stefano Pisani,
których udanie wspiera perkusista
Luca Giannotta. Brzmienie plasuje
się między współczesnym Saxon
a współczesnym Accept. Podoba
mi się imprezowa atmosfera
wydawnictwa. "Shadows Phantoms
Nightmares" nie jest dopieszczone
ani pod względem
dźwiękowym, ani kompozycyjnym,
ani też wizualnym. Nie ma
tu silenia się na oryginalność, nie
ma puszczania oka do mainstreamowej
publiczności. Od początku
do końca rządzi szczera chęć grania
surowego heavy metalu. Muzycy
zrealizowali najlepiej jak potrafili
to, na czym im zależało, a
do mniej kręcących ich aspektów
nagrywania podeszli ze zdrowym
dystansem. Słychać pasję, a jednocześnie
brak oszlifowania.
Wystarczy posłuchać fragmentu,
żeby przekonać się, jaka to płyta,
bo jest bardzo bezpośrednia i trafia
od razu w sedno. Uważam to
jednocześnie za jej wadę, jak i za
zaletę. Nie gwarantuje żadnych
wyjątkowych wrażeń, ale dobrze
świadczy o włoskim heavy metalu.
Prezentowanie takiej formy
czterdzieści lat po wystartowaniu
budzi szacunek. Niektóre utwory
powstały już w latach osiemdziesiątych
(np. "Gangs Fight", "Phantom
Barrow", "Screaming Steel"),
ale całość jest spójna, co oznacza,
że muzycy pozostali wierni swoim
młodzieńczym upodobaniom.
Prawdopodobnie zespół miał pecha,
że pojawił się w nieodpowiednim
miejscu o nieodpowiednim
czasie, bo gdyby pochodził z
Niemiec lub z USA, to mógłby
działać intensywniej i prawdopodobnie
rozwinąłby się wraz z nabraniem
doświadczenia w studiu z
jakimś genialnym producentem.
Poza tym, taki solidny heavy metal
zyskał we Włoszech na znaczeniu
dopiero w XXI wieku, a w
latach osiemdziesiątych nie wychodził
poza piwnicę. W związku
z tym "Shadows Phantoms
Nightmares" jest udanym uzupełnieniem
dyskografii Spitfire, a
zaangażowani muzycy mają powody
do satysfakcji. (3,5)
Starchaser - Starchaser
2022 Frontiers
Sam O'Black
Historia Starchaser sięga egipskich
piramid i hieroglifów - dosłownie
i w przenośni. Dosłownie,
bo nawiązuje do nich sztandarowy
utwór zespołu pt. "Starchaser",
a w przenośni, bo chodzi o
przestarzały zabytek. Kogo muzyka
Tad Morose nudzi, może sobie
od razu odpuścić Starchaser,
natomiast fani dostali ostatnio album
"March of the Obsequious"
(2022) z Markusem Albertsonem
na gitarze. I tyle. Pan Kenneth
Jonsson po ośmiu latach
spędzonych w Tad Morose
(2012-2019) stracił ochotę na
zajmowanie się muzyką, jak sam
opowiada nie słuchał niczego
przez dłuższy okres czasu i zajmował
się własną rodziną. Tak
mogłoby pozostać, tylko że w pewnym
momencie pomógł córce w
szkolnych lekcjach muzycznych i
od tego momentu wkręcił się w
plumkanie na klawiszach. Z czasem
coś tam zaczął komponować,
aż naszła go ochota na realizację
solowego projektu. Wkrótce dołączył
do niego wokalista M.Ill.Ion
Ulrich Carlsson, a ponieważ napisał
on wiele linii melodycznych
i tekstów, Kenneth Jonsson
zmienił formułę z solowego projektu
na regularny zespół. Później
skład uzupełnili kolejni muzycy
ze Szwecji: klawiszowiec Kay
Backlund (Lion's Share), basista
Örjan Josefsson i perkusista Johan
Kullberg (Wolf, Therion,
Lion's Share). A ponieważ Frontiers
Records lubi lansować takie
supergrupy, podpisano kontrakt i
wydano chwalony z grzeczności
krążek, który kompletnie mija się
z moim gustem. To mdły euro power
metal z irytująco - natarczywym
atakiem plastiku. Ciężko mi
przebrnąć przez ten asłuchalny
gniot, żeby odnaleźć w nim cokolwiek
pozytywnego. (1)
Steelover - Stainless
2022 Escape Music
Sam O'Black
W pierwszej połowie lat 80. polscy
maniacy mieli możliwość cieszyć
się krążkiem "Glove Me" belgijskiego
zespołu Steelover. Wtedy
to nasza rodzima wytwórnia
Pronit wytłoczyła winyle debiutanckiego
albumu tego bandu na
licencji nieistniejącej już Mausoleum
Records. Zawierały one
melodyjny heavy metal wzorowany
na dokonaniach Scorpions,
ale także inspirowany muzyką kapel
typu brytyjskiego Mama's
Boys, francuskiego Fisc, czy też
kanadyjskiego April Wine. Na tegorocznym
krążku, wydanym po
wielu latach, "Stainless" nic się
nie zmieniło, inspiracje pozostały
takie same i krążek wypełnia
dwanaście bardzo dynamicznych
kawałków w stylu melodyjnego
heavy metalu a la lata 80. z refrenami
do skandowania na koncertach.
Powiązania dawnego Steelover
z tym współczesnym podkreślają
ponowne nagrane kompozycje
z debiutu. Zresztą jest ich
niemała reprezentacja. Z tej konwencji
wyłamują się utwory
"Remember" i "What Your Love",
które utrzymane są w stylu rockowych
ballad. Kiedyś był taki niepisany
przymus, że na krążku musi
znaleźć się choć jedna taka ballada.
Brzmi to nieźle, jest moc i
nie ma takich wątpliwości jak
przy "Glove Me". Nawiasem mówiąc,
wystarczy posłuchać sobie
"Give it Up", "Need the Heat" czy
"Forever", czyli kompozycji na nowo
nagranych, aby stwierdzić, że
brzmią one zdecydowanie lepiej i
soczyście niż na debiucie. W tym
miejscu trzeba wspomnieć o Vince
Cardillo, jego głos brzmi zdecydowanie
mocniej i ostrzej i jest
ozdobą Steelovera. Myślę, że
trzeba cieszyć się, że Belgowie postanowili
na nowo zejść się i trzeba
liczyć na to, że starczy im więcej
animuszu i te kilka płyt jeszcze
nagrają. Może jest w tym trochę
sentymentu, ale fani starego
heavy metalu powinni zainteresować
się najnowszą płyta Steelover
"Stainless". (4)
\m/\m/
Steelwings - Still Rising
2022 Pure Steel
Steelwings to szwedzka kapela
działająca od 1982 roku, z dużymi
przerwami, aż do czasów
współczesnych. Trzon zespołu
tworzą dwaj gitarzyści, Gert-Inge
Gustafsson, Michael Lindman
oraz wokalista Tommy Soderstrom.
W 2022 roku wydali swoją,
dopiero, trzecią płytę "Still Rising".
Poprzednich dwóch -
"Steelwings" (1989) i "Back"
(2019) nie miałem przyjemności
słuchać i w sumie nie wiem, czy
grupa odeszła znacząco od swojego
stylu czy raczej go kultywuje.
Wiem natomiast, po zapoznaniu
się z najnowszym materiałem, że
nie jest to muzyka strasznie odkrywcza.
To poprawnie zagrany
hard rock. Bardzo mocno wzorowany
na twórczości Deep Purple,
a maniera wokalu przypomina Iana
Gillana. Trochę to mierzi, bo
ciężko dosłuchać ten krążek do
końca. Jakby jeszcze w pewnych
momentach dodali klawisze to
powstałaby taka mierna kopia
Purpury. Pierwszy numer też mocno
z początku przypomina Judas
Priest, że zastanawiałem się,
czy linia wokalu nie jest jeden do
jeden ściągnięta z "Hell Bent For
Leather". Posypane jest to wszystko
jeszcze duchem AC/DC i mamy
taką nic w sumie nie znaczącą
mieszankę heavy/hard rockową,
która może sobie gdzieś grać w
tle. Generalnie to "Still Rising"
jest takim krążkiem, który kompletnie
niczego nie zmieni w naszym
życiu. Poznajemy te dźwięki,
kończymy słuchać i kładziemy
na półkę by zaraz o tym zapomnieć.
Wykonawczo jest całkiem
okej, ale smakuje ten album jak
niedbale odsmażony kotlet. Cóż,
trudno. (2,5)
Adam Widełka
Stormhunter - Strangle With
Care
2022 G.U.C.
Szkoda, że Stormhunter po wydaniu
świetnie przyjętego trzeciego
longplay'a "An Eye for an I"
(2014) nie stał się intensywnie
RECENZJE 167
nagrywającym i koncertującym po
całym świecie zespołem. Wtedy
uznano ich bawarskim odpowiednikiem
hamburgskiego Stormwarrior,
dlatego że grali podobny
power metal na zbliżonym poziomie.
Dziś w mediach mówi się o
nie w pełni wykorzystanym potencjale.
Jeśli dobrze pójdzie, ich
czwarty duży album ukaże się dopiero
po dziewięcioletniej przerwie
(2023). Niemniej dwie EP-ki
Stormhunter: "Ready for Boarding"
(2020) i "Strangle With
Care" (2022) zawierają łącznie
trzydzieści osiem minut porządnego
materiału, który prezentuje
zespół jako wszechstronny team,
z szerokimi horyzontami muzycznymi.
Dostaliśmy bowiem dziewięć
zróżnicowanych stylistycznie
utworów, nawiązujących do
ich wcześniejszej twórczości, a zarazem
czerpiących z hard rocka,
tradycyjnego heavy metalu, power
metalu, a nawet z punk rocka. Poszczególne
numery nie stanowią
zwartej całości, natomiast mają
indywidualny charakter, tzn. każdy
czymś się wyróżnia i jest inny
od poprzedniego. Ogólnie uważam,
że "Ready for Boarding"
miało więcej przestrzeni i luzu,
zaś "Strangle With Care" brzmi
o wiele intensywniej. Szczególnie
perkusja łomocze na tym drugim
wydawnictwie stanowczo zbyt gęsto.
Nie wiem, po co, ani dlaczego
Andreas Kiechle tak tłucze na
trzy fajerwerki. Najwyraźniej
chciał udoskonalić brzmienie, ale
przy okazji przesunął środek ciężkości
z power/heavy na power/
speed. Na początku "Mind Odyssey"
jeszcze dozuje patataje, ale
jak wchodzi wokal, to jego perkusja
już mnie gubi. Poza tym, refren
wypada tam sztucznie i nazbyt
wesołkowato - nie jestem
przekonany, czy faktycznie "marzenia
rodzą się głęboką nocą, gdy
przeszłość z przyszłością się jednoczą"
("Where future and past
unite/ Deep in the night where
dreams are born"). Potencjał
"Headbanger's Ball" znów tłumi
tępa, za bardzo wysunięta na
front perkusja. Aż chciałoby się
kiwnąć do pałkera, żeby trochę
zluzował, bo psuje imprezowe,
chóralne zaśpiewy. Najbardziej na
nowej EP-ce podoba mi się epicki
sznyt drugiej połówki kawałka
"Remnants Of Society", przede
wszystkim ze względu na atmosferę
i poetycki tekst. Czy po nocy
nastanie dla społeczeństwa dzień,
a może pozytywne przeznaczenie
okaże się zwodnicze i tańczymy
po raz ostatni? (-)
Sam O'Black
Sunless Sky - Prelude To Madness
2022 Pure Steel
Wokalista Juan Ricardo (w wywiadzie
zamieszczonym na str. 56
HMP 80) podzielił się z nami następującą
refleksją na temat swoich
zespołów: "Wretch bardziej podpada
pod euro power metal a Sunless
Sky pod US power metal; Dark Arenę
widzę gdzieś pośrodku". Mimo tego,
że tylko Juan udzielał się na
wszystkich dotychczasowych płytach
Sunless Sky, a pozostali muzycy
są nowi, stylistycznie nowy
krążek "Prelude To Madness"
obiera ten sam kierunek. Sześćdziesięciojednoletni
dziś Juan
śpiewa z manierą typową dla Jamesa
Rivery. Jest równie wampirzy
(czytaj: złowieszczy i ostry),
cechuje się podobnym frazowaniem
i identycznym przeciąganiem
starannie wybranych sylab,
a nierzadko oscyluje w jeszcze
wyższych rejestrach. Na całym albumie
pojawia się sporo niesamowitych
screamów. Doskonale
komponują się one z przeraźliwą
atmosferą budowaną przy pomocy
prostych środków sekcji instrumentalnej.
Za największą zaletę
płyty uważam mistrzostwsko wyważone
aranżacje. Nie ma wiele
drastycznych zmian temp - dominują
średnie bądź walcowate, a
każdy dźwięk wydaje się być dokładnie
na swoim miejscu. Słychać,
że zarówno same kompozycje,
jak i ich kolejność, dopracowano
z głębokim namysłem. Ta
muzyka nie atakuje chaotycznie,
tylko finezyjnie płynie, nawiązując
przy tym do US power metalowej
estetyki. Choć nie mamy do
czynienia z konceptem, to poszczególne
kawałki scala spójne
przesłanie o zagrożeniu końcem
świata w nawiązaniu do zimnej
wojny. "Prelude To Madness"
jest mniej chwytliwą oraz mniej
intensywną płytą w porównaniu
do dzieł Helstara. Nie brzmi tak
gęsto, za to bardziej monumentalnie,
potężniej i masywniej. W moim
odczuciu Helstar nie zbudował
nigdy identycznych klimatów,
jakie odnajdziemy na "Prelude
To Madness". Gdyby nie łudząco
podobny głos, uznałbym,
że Bezsłoneczne Niebo gra po
prostu inaczej niż Piekielna
Gwiazda. Jako swojego faworyta
z recenzowanej płyty wskazałbym
na "Into The Grey". Trwa niespełna
cztery minuty, a wyróżnia się
natarczywym groove'm, obłędnymi
wokalami, a także mnogością
frapujących solówek gitarowych w
tle. Jest to tego typu numer, że
zrazu przemyka niepostrzeżenie,
a dopiero po kilku odsłuchach
robi piorunujące wrażenie. Warto
dać szansę również fajnie pulsującemu
numerowi "Mastodon",
który kojarzący mi się ze skrzyżowaniem
dwóch ostatnich longplay'ów
Metalliki ze stoner metalem.
Juan robi w nim świetny
użytek ze swojej nowej kochanki,
czyli z gitary basowej. Cały album
składa się z dwunastu zwięzłych
utworów. Dobrze słucha się ich za
jednym zamachem, tym bardziej
dzięki udanemu zabiegowi w postaci
epitfium: dwie części instrumentala
"Embers To Ashes" poprzedzają
"In Memoriam" o odchodzeniu
ze świata oraz wieńczą
bezpośrednio następujący "Eternal
Sanctuary" o reflekcji już po
odejściu. Sunless Sky z powodzeniem
utrzymuje napięcie od początku
do końca "Prelude To
Madness". Gitarzysta Ed Miller
wspomniał w naszym najnowszym
wywiadzie, że w ostatnich
sekundach tonacja zmienia się z
minor na major. Sprawdziłem i ja
to słyszę trochę inaczej. Jak dla
mnie, w 1:25 wchodzi dodatkowa,
mocno przesterowana
ścieżka z przeciąganymi synkopami.
Ustępuje ona w 1:45, oddając
pole gitarze już w tonacji major.
Zmiana nie zachodzi drastycznie,
tylko płynnie, przy pomocy starannie
przemyślanej wstawki. A
zatem znów pojawia się finezyjne
przejście, uwypuklające aranżacyjną
doskonałość. (4)
Sword - III
2022 Massacre
Sam O'Black
Zupełnie umknął mi fakt reaktywacji
Sword. Gdy dowiedziałem
się, że będę miał możliwość przygotowania
wywiadu i zrecenzowania
ich powrotnego albumu, zacząłem
pośpiesznie weryfikować
czy nie chodzi aby o amerykanów
z The Sword albo o inną ekipę,
której istnienie po prostu mi
umknęło. Tymczasem powrót legendy
stał się faktem! To fantastyczna
wiadomość, biorąc pod uwagę,
że mówimy o autorach jednego
z najbardziej przebojowych, a
przy tym mocno niedocenionych
albumów amerykańskiego power
metalu (mowa rzecz jasna o
"Metalized" z 1986r.). Na pierwszy
rzut oka, z takim wydarzeniem
powinna wiązać się spora
presja. Po pierwsze "III" to album
powrotny, co zawsze budzi pewien
niepokój - pamiętajmy, że
mówimy tu o ponad 30 latach
przerwy wydawniczej. Rick Hughes
i spółka musieli więc zmierzyć
się z własną legendą (która
jak się okazuje cały czas żyła i
miała się dobrze - polecam popatrzeć
na frekwencje na powrotnych
koncertach). Kolejna sprawa
- płyta powstawała bardzo długo
(od momentu ogłoszenia reaktywacji
minęła ponad dekada, a mamy
podstawy uważać, że proces
kompozycyjny ruszył już wówczas).
Mimo wszystko wygląda na
to, że muzycy Sword zwyczajnie
tę całą presję po prostu olali. Na
tym albumie nie słychać jej ani
grama - jest za to zabawa, czysta
radość z grania i powrotu na scenę.
"Trójka" brzmi jak naturalny
następca "Sweet Dreams", więc
wygodniej ją odnosić do tego albumu
(przy okazji to może dobra
okazja by odświeżyć ten nieco zapomniany
krążek, przyćmiewany
blaskiem kultowego debiutu?).
Mamy tu sporo rock and roll'owego
vibe'u i gitarowego, niemal bujającego
groove (jak w "Dirty Pig"
i "Unleashing Hell"), za to mniej
rozpędzonego poweru (co oczywiście
nie znaczy że nie ma go tu
wcale). Umówmy się, galopady nigdy
nie były specjalnym znakiem
rozpoznawczym Sword i również
tutaj równoważą się ze średnimi
tempami. I tego akurat trochę
szkoda, bo szybsze numery to
chyba najlepsze momenty na płycie.
Mam tu szczególnie na myśli
agresywne "(I Am) In Kommand",
a także "Took My Chances", do
którego szczerze mówiąc wracam
głównie dla świetnego, dynamicznego,
iście maidenowego przejścia
(wcześniejsze i późniejsze bujanie
potrafi już trochę znudzić - a trwa
grubo ponad połowę utworu). Do
tych szybszych numerów zaliczymy
też "Bad Blood" - jak dla mnie
totalny przebój, któremu absolutnie
niedaleko do klasyków w stylu
"F.T.W" czy "Evil Spell" (tak stylistycznie,
jak i jakościowo) - oraz
zamykający "Not Me, No Way"
(niby melodyjny i zapamiętywalny,
ale z drugiej strony nudnawy).
Tak jak na "Sweet Dreams", dużo
tu spotkań typowego dla US poweru
ciężaru (miałem skojarzenia
nawet z Metal Church) i niemal
glamowej przebojowości (tylko tej
bardziej zadziornej, w stylu Skid
Row albo Motley Crue) - tu dobrym
przykładem będzie wspominane
wyżej "Dirty Pig" oraz "Unleashing
Hell" z autobiograficznym
tekstem opisującym rozkręcanie
sceny w Montrealu. A teraz,
żeby zostać dobrze zrozumianym
- "III" to dobry album. Odsłuch
sprawia autentyczną, nie wymuszoną
przyjemność. Nie brakuje
świeżości i wyczuwalnej radości z
grania. Muzycy trzymają dobrą
formę, wokal Ricka Hughesa starzeje
się z klasą. Ale to też najsłabszy
album Sword. Nie zakwestionuję,
że panowie naprawdę
mogli poczuć się jak za młodu i
168
RECENZJE
włożyć w ten materiał maksimum
energii którą dysponują - to słychać.
Jednak słychać też bardzo
wyraźnie, że do energii jaką dysponowali
w latach 80. jest po prostu
za daleko i tylko przebłyski w
postaci 2-3 numerów, mogą startować
do hitów, jakie prezentowali
na poprzednich krążkach.
Pozostałe utwory to dobrze skrojony
hard rock/heavy/power metal
(wybierać w zależności od momentu),
przy którym chętnie potupią
nóżką słuchacze EskiRock.
Niektórym to wystarczy, innym
nie. Mając sentyment do zespołu,
uważam że "III" półki z płytami
na pewno nie oszpeci, gorzej gdybym
liczył na jej ubogacenie. (4)
Piotr Jakóbczyk
Tad Morose - March of the Obsequious
2022 GMR Music Group
Tad Morose od czasów odejścia
Urbana Breeda oraz Daniela
Olssona, to w zasadzie drugi, inny
zespół. Z takim właśnie podejściem
słucham wszystkich płyt
wydanych po "Modus Vivendi".
Podczas gdy tamten duet odegrał
swoje znakomite role jeszcze później
w Trail of Murder, takim
"Tad Morose - light", we "właściwym"
Tad Morose zaszły znaczące
zmiany w kwestii pisania
kompozycji i samych linii wokalnych.
Jeśli znacie którąkolwiek
płytę Tad Morose z Ronnym
Hemlinem na wokalu, wiecie jak
brzmi "March of the Obsequious".
Ten zespół wyrobił sobie
specyficzną markę i charakterystyczne
brzmienie na nowo, właśnie
po korekcie składu. Płyta jest
ciężka, masywna, o nieco dusznym
klimacie, raczej unikająca
chwytliwości, jaką cechowały
przedhemlinowe płyty Szwedów.
Tym definicjom wymyka się pogodniejszy,
lżejszy i ocierający się
melodiami o stary Tad Morose
"Phatntasm", okraszony wyrazistymi
klawiszami "Escape", czy
subtelny "This Perfect Storm".
Całość spaja rozpoznawalny wokal
Ronny'ego, który tak dominuje
nad całą muzyką, że trudno
słuchać jej w izolacji od wokalu.
Sęk w tym, że Hemlin jest nietypowy
i jeśli nie jest się fanem jego
maniery oraz interpretowania linii
wokalnych, może męczyć. Mnie
niestety właśnie trochę męczy,
więc mimo chęci wgryzienia się w
zupełnie przecież dobre riffy czy
same kompozycje, odpadam po
kilku kawałkach. Nie da się jednak
zaprzeczyć, że zespół potrafi
wykreować ciekawy, mroczny klimat,
stworzył własny, nieporównywalny
z innymi zespołami styl
oraz rozdaje nam całkiem fajne
rozwiązania muzyczne. Dzięki temu
wciąż pozostając w estetyce
heavy metalu, Tad Morose nadal
jest niebanalne i nieoczywiste. (4)
Tailgunner - Crashdive
2022 Fireflash
Strati
To wydawnictwo to tylko zawierające
cztery kawałki EPka. Jednak
te cztery kawałki wystarczą, żeby
określić, że panowie z Tailgunner
są wszechstronni, czują heavy metal
i wiedzą, jak pisać dobre kompozycje.
Każdy numer z "Crashdive"
jest nieco inny. "Shadows of
War" ma nutę miękkiego true metalu
w rodzaju Hammerfall,
"Guns for Hire" to klasyczny "europejski"
heavymetalowy
kawałek, w którym inspiracje
plączą się gdzieś między
Helloween, Run-ning Wild, a
szwedzkimi zespo-łami w rodzaju
Nocturnal Rites, tytułowy
"Crashdive" to połączenie
melodyjnych linii wokalnych z riffami
z dalekim echem Mega-deth
i starej Metalliki, z kolei
"Revolution Scream" brzmi "wypisz-wymaluj",
jak... Enforcer. Jak
się okazuje, nie ma w tym przypadku,
bo EP miksował Olof
Wikstrand. Odsłonięcie tej karty
pozwoliło mi zresztą połączyć
przysłowiowe punkty. Aha! To
stąd te świetnie napisane melodie,
które przewodzą każdemu z
utworów. Rzeczywiście we wszystkich,
wszak różnorodnych kawałkach
z "Crashdive" dobrze napisane
melodie są wspólnym mianownikiem.
Drugim zaś jest dobre,
przejrzyste brzmienie. EP
Tailgunner brzmi naprawdę profesjonalnie
i zapowiada w przyszłości
dobry materiał. (4,5)
Talas - 1985
2022 Metal Blade
Strati
William Billy Sheehan był pięciokrotnie
ogłaszany "najlepszym
rockowym basistą świata" przez
amerykański magazyn Guitar
Player. Urodził się 19 marca
1953 roku w Nowym Jorku i zasłynął
m.in. ze współpracy z gitarowymi
wirtuozami Michael
Schenker czy Steve Vai. Brał ponadto
udział w projekcie G3, a
także wchodził w skład zespołów
Mr. Big i Niacin od początku ich
istnienia. Nagrywał również solowe
płyty. Nie mylcie go z klawiszowcem
o imieniu Derek Sherinian
(Dream Theatre, Black
Country Communion, Joe Bonamassa,
Alice Cooper, Yngwie
Malmsteen). Pierwszy znaczący
zespół Billy'ego nazywał się
Talas i działał jakoś na przełomie
lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
z bazą w Nowym Jorku.
Talas pozostawił po sobie dwa
longplay'e: "Talas" (1979) oraz
"Sink Your Teeth Into That"
(1982). W 1985 roku miał ukazać
się trzeci album Talas pt.
"Lights, Camera, Action", ale nagrano
jedynie demo, ponieważ
Billy dołączył wtedy do solowego
projektu David'a Lee Rotha (wokalisty
Van Halen). W sierpniu
2020 roku zapowiedziano wznowienie
prac nad niewydaną płytą.
Za mikrofonem stanął mało znany,
bo robiący karierę głównie sesyjną,
amerykański wokalista,
kompozytor i producent Phil Naro,
który wprawdzie spisał się w
swojej roli, ale niestety zmarł w
maju 2021. W związku z tym
Talas dopisało dodatkowy utwór
instrumentalny "7IHd h" ku pamięci
Phila i umieściło go na
ostatniej pozycji nowego LP pt.
"1985". Taka rekomendacja powinna
wystarczyć, aby część spośród
Was już sięgnęła po album.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym
nie skomentował na przekór. Podczas
pierwszego odsłuchu zastanawiałem
się, dlaczego nie słyszę
żadnych klawiszy. Podczas drugiego
odsłuchu cieszyłem się, że
materiał brzmi mięsiście. Spodobał
mi się potężny sound dynamicznej
sekcji rytmicznej. Podczas
trzeciego odsłuchu stwierdziłem,
że niektóre melodie są nawet
fajne i w poszczególnych
utworach sporo się dzieje, mimo
że wszystkie trwają poniżej czterech
i pół minuty. Ogólnie "1985"
jest ciekawe i przyjemne w odbiorze,
ale takich płyt mamy na pęczki
i głównym magnesem przyciągającym
do niej słuchaczy okazuje
się jednak nazwisko basisty.
(3,5)
Sam O'Black
Tankard - Pavlov's Dawgs
2022 Reaper Entertainment
Tankard zasila grono kapel, którym
stuka czwórka z przodu. Ileż
to złotego trunku przez te wszystkie
lata się przelało, to tylko oni
raczą wiedzieć. Zostawmy już
przeszłość i cały ten alkohol, którego
nadmiar zapewne został już
dawno zwrócony (zarówno poprzez
układ wydalniczy, jak i
otwór gębowy) i zostańmy jednak
w roku 2022. "Pavlov's Dawgs"
to już… Poczekajcie, niech no się
trochę zanurzę w skomplikowanych
działaniach matematycznych
i to sobie policzę… Jeden,
dwa, trzy… To już kolejna płyta
w dyskografii tego niemieckiego
bandu. Łagodnie w jej klimat
wprowadza nas poniekąd tytułowy
numer "Pavlov's Dawg". Słowo
"łagodnie" w tym wypadku
może jest użyte trochę na wyrost,
gdyż to około trzydziestosekundowe
basowe intro gładko przechodzi
w czysto thrash metalowy
riff. Mocny jest nie tylko ten riff,
ale też tekst. Zgadnijcie proszę, o
czym Tankard może śpiewać. No
brawo! Wszak motywy chlania i
wszelkich perypetii z nim związanych
to główny temat ich twórczości.
Zacytujmy może: "Hear the
bottle open/It takes me away/ Can't
control my body/ So I must obey".
Prawda, że milusio? Na szczęście
nawet dla tych gości życie nie
kończy się na napojach wyskokowych.
Są tu też o dziwo poruszane
tematy społeczno-gospodarcze
w… Momencik, jak ten
utwór się zwał… "Beerbarians",
acha. Jakżeby inaczej. Oczywiście
można sobie z całej tej otoczki
śmieszkować, ale sami musicie
przyznać, że ma ona pewien swój
urok. Jeżeli ktoś natomiast posłuchać
o nieco poważniejszych sprawach,
to niech omija Tankard z
daleka sprawdzi sobie na przykład
"Ex-fluencer" dość dobitnie piętnującym
wpływ mediów społecznościowych
na dzisiejszą młodzież (i
nie tylko). Jak już wgłębiliśmy się
w temat liryków to warto jeszcze
zwrócić uwagę na "Diary of the
Nihilist" w dość intrygujący sposób
opisujący wewnętrzną przemianę
człowieka. Teksty tekstami,
ale to muzyka jest znacznie
bardziej istotna (nie każdy pewnie
się tu ze mną zgodzi, ale
mam to w dupie). "Pavlov's Dawgs"
to jeden z tych albumów, na
którym znajdą coś dla siebie zarówno
miłośnicy typowo thrashowej
młócki (wspomniany "Beerbarians"
czy "Lockdown Forever"),
jak i te osoby, które cenią
nieco bardziej zróżnicowane formy
(dość wolny i na swój specyficzny
sposób melodyjny "Veins
RECENZJE 169
of Terra"). Mimo wszystko, nie
polecam abstynentom. Oni za
psiego dzyndzla nie będą potrafili
się wczuć w klimat (4,5).
Bartek Kuczak
The Riven - Peace And Conflict
2022 The Sign
Przed trzema laty The Riven zadebiutował
świetnym albumem
studyjnym "The Riven" (ibid).
Okres oczekiwania na jego następcę
mógł się trochę dłużyc fanom
proto metalu, choć w międzyczasie
Szwedzi zagrali sporo
koncertów w różnych europejskich
krajach i dobrze wykorzystali
dostępny czas na dopracowanie
dalszej wizji artystycznej.
"Peace And Conflict" został wiec
przygotowany sumiennie, tak pod
względem estetycznym, jak i rozrywkowym.
Okładka zwraca uwagę
efektownym wykorzystaniem
pustej przestrzeni, symbolicznym
dualizmem i geometrią piękna.
Większość poszczególnych elementów
grafiki sprawia wrażenie
symetrycznych (romb z piramidami)
lub antysymetrycznych (płomienie
świeczki, logo zespołu
względem nazwy albumu), lecz
jeśli przyjrzymy się bliżej, wcale
tak nie jest. Zespół celowo zaburzył
też harmonię muzyczną, stawiając
na spontan, niekontrolowany
entuzjazm i graniczące z poezją
szaleństwo, zamiast na jedwabistą
aksamitność finezyjnego
kunsztu. Pierwsze utwory: "On
Time", "The Taker", "Peace and
Conflict" porywają rock'n'rollowym
zacięciem. Ale nie tylko one,
bo nawet gdy The Riven sięga po
łagodniejsze dźwięki (iberyjski
instrumental "La puerta del tiempo"),
to i tak słychać w ich graniu
wigor. Patetyczny utwór "Fly
Free" świadczy o nieco większym
wyrafinowaniu wykonawczym,
ale również o tym, że patetyczność
nie musi być taka zła, jeśli
muzycy świadomie nią operują i
szczerze czuja klimat. Polemizowałbym
z przypisywaniem longplay'a
"Peace And Conflict" do
nurtu retro, vintage bądź proto -
metalu. W moim odczuciu płyta
wcale nie pachnie antykwariatem
i brzmi w miarę współcześnie, na
czasie. Niewykluczone, ze ktoś
skojarzy "Death" z wybrykami
Patti Smith na koniach sprzed
półwiecza, ale raczej ze względu
na strukturę, a nie egzekucję kompozycji.
Końcówka płyty w postaci
"Sundown" i "Death" jest bardziej
romantyczna, przez co tworzy
intrygujący kontrast względem
jej początku. W notce prasowej
wokalistka Totta Ekebergh
proponuje, żeby dosłuchać całość
i spróbować odpowiedzieć na pytanie,
kto tam umiera. Nie trzeba
mi tego dwa razy mówić, bo bardzo
chętnie słucham. Próbowałem
i nie potrafię wskazać konkretnej
osoby po imieniu i nazwisku,
ale w sumie to chyba nie muszę;
wszak mój ulubiony pisarz
Ernest Hemingway zalecał, by
nie pytać, komu bije dzwon, bo za
każdym razem bije on Tobie. (5)
Sam O'Black
Threshold - Dividing Lines
2022 Nuclear Blast
"Dividing Lines" to już dwunasty
studyjny album, gdzie zespół równie
intensywnie i intrygująco
obrazuje swój niezwykły progresywny
świat muzyczny. Niemniej
wydaje się, że tym razem zdecydowanie
bardziej postawiono na
bezpośredniość i melodyjność,
choć o tym ostatnim Brytyjczycy
nigdy nie zapominali. Zresztą mogli
sobie na to pozwolić, bo mają
w szeregach kapitalnego nowegostarego
śpiewaka Glynna Morgana.
W tym wypadku Glynn
robi niesamowitą robotę. Tę przystępną
część najtrafniej reprezentują
otwierające "Haunted" i "Hall
of Echoes", a nawet ponad jedenastominutowy
utwór "The Domino
Effect". Trochę gęstsze i złożone
są "Silenced", "Complex" czy "King
of Nothing". Natomiast w takich
wypełnionych emocjami "Lost
Along the Way" i "Run" bardziej
wyeksponowana jest melancholia.
Za to "Defence Condition" to
ostatnia, ponad dziesięciominutowa
kompozycja, gdzie muzycy już
nie hamują swoich progresywnej
wyobraźni. Tym samym komunikują,
że taka muzyka jest ich
właściwą bazą. Także "Dividing
Lines" prezentuje bardziej melodyjne
i przystępne podejście muzyków
Threshold, którzy co
chwilę podsuwają nam zaraźliwie
brzmiące harmonie. Niemniej nie
zapominają oni o swojej prawdziwej
twarzy, czyli szeroko rozumianej
ciężkiej progresji. Podają
ją często dyskretnie, niejednoznacznie,
aby w końcu, w jasny
sposób zaakcentować z kim mamy
do czynienia. Jak zawsze bardzo
podoba mi się brzmienie formacji.
Pełne, klarowne, ciepłe, a
zarazem mocne i niekiedy współczesne.
Niezmienny jest gitarzysta
Karl Groom, który wspaniale
czaruje, a to ciężkimi riffami, a to
perfekcyjnie dopracowanymi popisami
solowymi. Podobnie basista
Steve Anderson i perkusista
Johanne James ciągle zachwycają
pomysłowością i po mistrzowsku
dyktują rytm. Klawiszowiec Richard
West ma swoje momenty,
szczególnie gdy zachwyca fortepianowymi
akcentami, ale przy
syntezatorowych plamach niestety
nie robi najlepszego wrażenia.
O Glynnie Morganie już pisałem,
więc wiecie, że to niesamowity
kozak. "Dividing Lines" jest
ciut inna, ale ciągle spójna, pomysłowa
i ponadprzeciętna, jak to w
wypadku Threshold bywa. Fanów
nie trzeba namawiać. (4,5)
\m/\m/
Thundermother - Black And
Gold
2022 AFM
Na początku myślałem, że Thundermother
to kobiece i europejskie
AC/DC i rzeczywiście tak
jest, ale z domieszką lat 80-tych,
brzmieniem Bon Jovi czy Def
Leppard. Wyczuć to można również
na nowej płycie "Black and
Gold", a szczególnie w piosence o
tym samym tytule, którą swoją
drogą polecam. Odnoszę wrażenie,
że panie ze Szwecji znalazły
naprawdę ciekawy sposób na łączenie
klasycznego hard rocka z
glam metalem. Dzięki temu nowy
krążek brzmi bardzo interesująco
i może się podobać zarówno staremu
rockowemu wyjadaczowi z
brodą do podłogi, ale i młodszemu
słuchaczowi, który po prostu
lubi przyjemne dla ucha melodyjne
brzmienia. Wracając do inspiracji
AC/DC, momentami jest go
dla mnie zbyt wiele i nie czuje się
jakbym słuchał autorskich utworów,
ale to szczegół, szczególnie w
gatunku, w którym wiele utworów
opiera się na bardzo zbliżonych
schematach. Bardzo doceniam jakość
produkcji "Black and Gold"
płyta jest świetne nagrana i zmiksowana,
potężne gitary, dobre
brzmienie perkusji i niesamowity
performance wokalny. Krążek też
nie nudzi, utwory są całkiem
zróżnicowane, jest klasycznie
rockowego "Stratosphere", typowy
hit song "The Light in the Sky" i
mamy też dwie ballady "Hot
Mess" i "Borrowed Time", z czego
to tą pierwszą darzę większą sympatią.
"Black and Gold" to udana
płyta, jednak dla mnie jest to za
mało, brakuje mi większej odskoczni
od "Heat Wave", ale to opinia
osoby, która ceni sobie, kiedy zespoły
stale eksperymentują i starają
się rozwijać swoje brzmienie.
Niezależnie od tego uważam, że
jest to warty posłuchania album,
jednak przy najbliższej okazji,
kiedy najdzie mnie ochota, żeby
posłuchać klasycznego rocka, wybiorę
Grete Van Fleet. (4.5)
Szymon Tryk
Traitor - Exiled To Surface
2022 Violent Creek
Andreas Mozer z kumplami
wciąż łoi thrash jak się patrzy -
ostry, surowy, ale też całkiem melodyjny,
tak jakby lata 80. wciąż
trwały w najlepsze. Fakt, poszli
trochę na łatwiznę, powtarzając
na swym czwartym albumie cztery
utwory, które pierwotnie zamieścili
na rocznicowym "Decade
Of Revival" przed trzema laty.
Mamy tu również nową wersję
numeru z albumu "Venomizer"
(2015), opisaną jako "Teutonic
Storm (2021)", a do tego średnio
udaną przeróbkę popowego szlagieru
"Careless Whisper" George'a
Michaela, tak więc można by na
tej podstawie wysnuć wniosek, że
z nowymi pomysłami u Niemców
nietęgo. Jednak jako całość "Exiled
To Surface" broni się, szczególnie
dzięki wściekłej kompozycji
tytułowej oraz nie odstającym
od niej nawet na jotę "Total
Thrash" i "Zormrak". "Metroid",
"Into The Nightosphere", "Space
Seed" i "Decade Of Revival (Traitor
Part IV)" nie są rzecz jasna od
nich słabsze, ale jak wspomniałem
to żadna nowość. Trudno zresztą
nie mieć do Traitor słabości, bo
to faktycznie maniacy, co potwierdza
nie tylko zawartość tej
płyty, ale też tekst "Teutonic
Storm", w którym wykorzystano
tytuły kilkunastu kultowych albumów
Kreatora, Sodom, Destruction
i innych niemieckich
grup oraz pojawia się deklaracja,
że thrash to ich sposób na życie.
(4)
Trauma - Awakening
2022 Massacre
Wojciech Chamryk
Trauma konsekwentnie pozbywa
się łatki zespołu jednego albumu,
wydanego jeszcze w latach 80.
"Scratch And Scream" - "Awakening"
jest już trzecim długogrającym
wydawnictwem Amerykanów
od czasu reaktywacji przed
blisko 10 laty, a w dodatku trzy-
170
RECENZJE
ma poziom "Rapture And
Wrath" oraz "As The World
Dies". Niestety jest to pierwszy
album Traumy bez zmarłego
przed dwoma laty Donny'ego
Hilliera, ale jego następca Brian
Allen jest klasowym i doświadczonym
wokalistą - choćby niemal
10 lat spędzonych w Vicious Rumors
o czymś świadczy. Do tego
nad wszystkim czuwa jedyny
członek oryginalnego składu, perkusista
Kris Gustofson, grający
w sekcji z nie lada basistą, bo z
Gregiem Christianem, a gitarzyści
Steve Robello i Joe Fraulob
również nie trafili do zespołu
z łapanki. Okres pandemicznego
zastoju muzycy wykorzystali na
stworzenie materiału nie tylko
ciekawego w sensie muzycznym,
ale też znacznie mroczniejszego i
mocniejszego niż wcześniejsze.
Spoto tu więc thrashowej intensywności,
tak jak w singlowym
"Walk Away" i "End Of Everything",
a utworom utrzymanym w
stylistyce power/speed metalu
również nie zbywa na agresywności,
na czym "Death Of The Angel"
czy "The River Red" tylko zyskują.
Równie dobrze mógłbym wyróżnić
miarowy "Meat" z chóralnym
refrenem, fajnie przyspieszający
"Burn" lub balladę "Falling Down",
a mamy tu przecież jeszcze
mroczny "Voodoo" z etnicznymi
zaśpiewami i rytmami oraz finałowy,
nad wyraz zróżnicowany
"Death Machine" z popisami obu
gitarzystów, tak więc Trauma
kończy rok 2022 w wielkim stylu
i liczę, że nie jest to jej łabędzi
śpiew. (5,5)
Wojciech Chamryk
Trial (Swe) - Feed The Fire
2022 Metal Blade
Czwarty album szwedkiego Trial
(Swe) jest męczącą płytą, bo choć
zawiera poprawnie zagraną i wyprodukowaną
muzykę, to brakuje
jej feelingu, świeżości i żywej
energii. Poprawność w heavy metalu
jest nawet gorsza od przeciętności
- po uważnym wysłuchaniu
albumu zupełnie nic nie utkwiło
mi w pamięci. "Feed The Fire" niczym
szczególnym mnie nie porwało,
ani nie zachwyciło, a za to
przytłoczyło swą matową, zimną
aurą. Zespół istnieje od 2007 roku,
ale wywiad świadczy o tym, że
ludzie się w nim obijali, zamiast
intensywnie rozwijać potencjał.
W trakcie słuchania zastanawiałem
się - a może by tak cover?
Trial mógłby funkcjonować jako
fajny cover band, ale jako pionierzy
ewentualnej przyszłej sceny
THNHM w najlepszym razie
przejdą do historii na zasadzie:
"aha, wykopalisko archeologiczne, no
spoko się nazwali". Często metalowcy
wyrabiają sobie pierwsze skojarzenie
z płytą na podstawie
okładki. Patrząc na tą szpecącą
"Feed The Fire" wychodzi mi, że
oni chyba sami nie wiedzą, jak się
nazywają, bo niby używają opatrzonego
przedwiasem i zawiasem
akronimu kraju pochodzenia:
"(Swe)", ale na frontowej grafice
go nie widać. Cały obraz uważam
za połączenie przerażającego komiksu
z chaotyczną wariacją na
temat estetyki gotyckiej. Niezbyt
wiernie oddaje, czego można spodziewać
się po muzyce, ale sugeruje
prawie religijny kontekst liryczny.
Kawałek tytułowy wyjawia:
"In those foreign eyes - It takes a life to
feed the fire". Nie jestem zainteresowany
dalszym zgłębianiem tematu.
(2)
Sam O'Black
Upiór - The Forest That Grieves
2022 Case Studio
Dwóch muzyków gotycko/metalowego
Auri Sacra wróciło po latach
do grania, jednak pod zainspirowaną
twórczością Adama
Mickiewicza nazwą Upiór poszli
w kierunku symfonicznego death/
black metalu. To w dodatku projekt
międzynarodowy, bo poza
Tomaszem Jaskułą (gitary) i Sebastianem
Stachowiakiem (klawisze)
tworzą go Brytyjczyk
Chris Bone (śpiew) i Francuz Kévin
Paradis (perkusja). Na swej
pierwszej, długogrającej płycie zaproponowali
nad wyraz ciekawe
połączeni ekstremalnego metalu z
mniej oczywistymi wpływami. To
choćby jazz i flamenco ("Project
Maruta"), ale też momenty akustyczne
("Neural Decay") czy patetyczne
i pełne rozmachu ("Dagon
Sleeps"). Bardzo wiele wniosło
tu zaproszenie do udziału w
sesji świetnego perkusisty, bo z
automatem zarówno blasty, jak
też te bardziej zróżnicowane partie
nie zabrzmiałyby nawet w połowie
tak efektownie. Nie brakuje
też ciekawych solówek gitarowych,
ale dużo do powiedzenia
ma również klawiszowiec: nie tylko
w siedmiu kompozycjach
powiedzmy właściwych, ale przede
wszystkim w poprzedzających
je, klimatycznych introdukcjach.
Nie jest to w żadnym razie jakiś
nowy patent, ale w przypadku
"The Forest That Grieves" sprawdził
się doskonale. (5)
Wojciech Chamryk
Venom Inc. - There's Only Black
2022 Nuclear Blast
Trochę byłoby przykrą sprawą,
gdyby zespół Venom Inc. zdecydował
się konsekwentnie realizować
swe pierwotne postanowienie.
Twór ten bowiem w początkowej
fazie działalności miał jedynie
wałkować na koncertach
stary materiał Venom. Dobrze, że
ostatecznie nie poszli w tym kierunku
i w roku 2017 zdecydowali
się wydać świetny pod każdym
względem album "Ave". Przyznam,
że poprzednie dzieło Mantasa
i Demolition Mana (Abaddon
zdążył zdezerterować) wzbudziło
we mnie przeogromny zachwyt,
zatem z dużymi nadziejami
podchodziłem do nowej produkcji
grupy. Pewne obawy pojawiły
się w mojej głowie jeszcze
przed zapoznaniem się z muzyczną
zawartością tego krążka. W
oczy rzuciła mi się zmiana logo
(ciekawe, czy to jest zabieg celowy,
czy też maczali w tym palce
prawnicy Cronosa) i zmiana stylu
grafiki okładki. Jednak już pierwszy
kontakt z muzyką z tego
albumu rozwiał wszelkie moje
wątpliwości. Na swym drugim
krążku Venom Inc. prezentuje
estetykę doskonale znaną z płyty
"Ave". Może miejscami jest tu nieco
bardziej thrashowo niż poprzednio.
Taki "Infinitum" spokojnie
mógłby się znaleźć w repertuarze
Slayera. To pozornie drobne
stylistyczne odświeżenie tknęło
jednak w tą kapelę odrobinę nowego
życia. W bardzo podobnym
klimacie utrzymane są otwierający
ten album kiler "How Many
can Die" czy bardzo agresywny w
swym ogólnym wydźwięku "Come
to Me". Ostre jak brzytwa riffy,
intensywne solówki oraz gęsta gra
perkusji to ewidentnie recepta
Venom Inc. na dobry numer.
Nieco większej dawki klimatu
możemy się spodziewać w numerze
tytułowym. Ma to miejsce za
sprawą szeptanych partii Demolition
Mana. Nie jest to jednak
balladka dla grzecznych dziewczynek,
tylko dość zintensyfikowany,
choć niepozbawiony melodii
kawałek. Sporo niepokojącego
nastroju znajdziemy też we
wstępie do "Don't Feed Me Your
Lies". Swoją drogą jest to chyba
największy perkusyjny popis Jeramie'go
Klinga ukrywającego się
pod pseudonimem War Machine.
Na "There's Only Black" znalazł
się jeden numer, w którym
Demolition Man rezygnuje na
moment ze swej charakterystycznej
maniery i możemy usłyszeć
jak brzmi jego czysty głos. Mam
tu na myśli niesamowicie rozwijający
się "The Dance". Venom Inc.
drugą płytą udowadnia… Kurwa,
czy ci muzycy naprawdę jeszcze
muszą coś komuś udowadniać?!
Panie Cronos, czekamy na pańską
odpowiedź. Poprzeczka zawieszona
jest bardzo wysoko. (5)
Venus - Project Lamda
2022 Pure Steel
Bartek Kuczak
Grać każdy może, czy jakoś tak...
Jasna sprawa, ale do wszystkiego
trzeba mieć jakieś predyspozycje,
a Giorgos Verginis i Antonis
Avtzis wzięli się za techniczny
metal, mimo tego, że wychodzi im
to tak sobie. Zaispirowani dokonaniami
Voivod, Vektor i tym
podobnych zespołów uznali najwidoczniej,
że nie będą gorsi, ale
sorry panowie, to nie ta liga. Rozwleczony
ponad miarę "Art Of
Illusion" brzmi tak, jakby Away i
Snake z kolegami postanowili
grać prościutki black, "Multilingual
Monstrosities" podobnie, ale
co z tego, skoro najwyraźniej "pyka"
tu bez mocy perkusyjny automat.
Prawie 10-minutowa kompozycja
tytułowa oparta jest na
podobnym, bardzo już nużącym,
schemacie, a do tego odpowiedzialny
za czyste wokale Avtzis
zupełnie sobie z nimi nie radzi.
Pewnym światełkiem w tunelu
jest co prawda "Helios Abandoned",
ale to już nie te czasy, że
zespół z jednym dobrym utworem
na debiutanckim wydawnictwie
dostawał kolejną szansę - zresztą
już fakt, że Pure Steel Records
"wydała" ten materiał tylko w wersji
cyfrowej też o czymś świadczy.
(1)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 171
takich płyt słucha się w całości i
tylko takie słuchanie pozwala docenić
jakość muzyki Virtual
Symmetry, a ona jest znakomita.
(5)
\m/\m/
Vibrant - Trying To Survive
2022 Self-Released
Vibrant pochodzi z Siedlec i
działa od roku 2013. W roku
2015 zadebiutowali albumem
"The Hell is Around Me", aby w
roku 2022 wydać swój drugi krążek,
właśnie omawiany "Trying
To Survive". Ogólnie Vibrant zalicza
się do formacji stoner metalowych.
To nie moja bajka, a to,
że jakiś czas temu napisałem coś o
Death Denied wcale nie ułatwia
mi zadania. Na stoner metal przeważnie
składa się wiele elementów.
W takim graniu znajdziemy
rock'n'rolla, bluesa, southern
rocka, hard rocka, heavy metal,
doom metal oraz trochę współczesnego
metalu, powiedzmy coś z
groove metalu czy innego grunge.
Tak właśnie jest na "Trying To
Survive", jednak muzycy Vibrant
potrafią to złączyć w jedną nierozerwalną
całość, w dodatku nadać
swój własny sznyt. Na tej płycie
doszukamy się sporo fajnych riffów,
ogólnie dobrych gitar, wspartych
mocną i kreatywną sekcją
rytmiczną. Także te siedem kompozycji
nieźle buja, a że trwa to
mniej niż pół godziny to, z pewnością
nikomu się nie znudzi.
Niestety wspomniane kołysanie
wcale mnie nie rusza. No cóż, taki
już jestem i to nie wina muzyków
Vibrant czy ogólnie tego gatunku
muzycznego. Po prostu brak mi
tej częstotliwości, na której nadają
wszystkie te stonerowe kapele.
Niemniej nie mogę odebrać muzykom
Vibrant, serca, talentu,
umiejętności itd., bo przygotowali
"Trying To Survive" z oddaniem.
I to czuć. Nie znalazłem jakiejś
fałszywej nuty w tym co zrealizowali
dla słuchaczy. Wiele pracy
włożyli również w dopieszczeniu
brzmień instrumentów i ich selektywności.
Muzyka ma nie tylko
fajne flow, ale także klimat, także
fani stonera pewnie przesłuchają
z zainteresowaniem tę płytę. Być
może też przyjmą ją przychylnie,
ja niestety nie dorosłem do takich
brzmień, więc nie powinienem
poddawać "Trying To Survive"
pod swoje osądy. (-)
\m/\m/
Vinodium - Involucion (Edicion
DeLuxe)
2022 Art Gates
Vinodium to hiszpański zespół,
który powstał w roku 2005.
"Involucion" to ich drugi album z
roku 2019. Tegoroczne wydanie
Art Gates to lekko podrasowana
wersja tego krążka, ze zmienioną
okładką i z dodatkowymi nagraniami
"Aguardan" i "Bueno O Malo".
Muzycy Vinodium grają siarczysty
thrash metal, napompowany
gniewem, który bazuje na wczesnych
dokonaniach Exodus, Metalliki
czy Megadeth. Niemniej
często podkręcają tempa, zbliżając
się wtedy do crossoveru. Sporadycznie
pojawia się zdecydowanie
mocny wokal (coś a la growl),
jednak ciągle jest sporo melodii, a
utwory mają tę płynność, dzięki
której bez przeszkód przeskakujemy
z kawałka na kawałek. Tą bezpośredniość
podkreślają również
wykrzykiwane teksty po hiszpańsku.
O dziwo sporo jest w tym
także techniki i oczywiście mocy.
No cóż, Hiszpanie starają się, aby
jednak to wszystko miało ich cechy
charakteru. Także po intro
dostajemy szybkie i krótkie fangi
prosto w nos, w sumie seria dziesięciu
uderzeń, aby po skończeniu
płyty lekko oszołomieni chwilę
zastanowić się, czy ponownie odpalić
"Involucion". Przeważnie
decyzja jest jedna, ponowne naciśnięcie
przycisku "play". Trochę
dziwnie jest z brzmieniem. Niby
wszystkie instrumenty brzmią,
mocno, selektywnie, i to mimo że
pracują na najwyższych obrotach.
Tak, tak, znakomicie słyszę również
bas. Jednak ogólnie jakby
tłamsiło ono całe brzmienie zespołu.
Nie pomaga nawet zwykłe
podkręcenie potencjometru. Najbardziej
to słychać przy samym
intro, które wydaje się głośniejsze
od rozpoczynającego płytę kawałka.
Co ciekawe, ponoć jest to trochę
poprawiona wersja "Involucion".
Co gorsza, ta kwestia może
przesądzić, że o Hiszpanach szybko
zapomnimy. Inni dołożą, że
więcej jest kalek niż własnej inwencji
i będzie po zawodach. Moim
zdaniem Hiszpanie na tonie
zasługują. (3,5)
\m/\m/
Virtual Symmetry - Virtual
Symmetry
2022 Sensory
Gdzieś cztery lata temu miałem
przyjemność przybliżyć sylwetkę
tego szwajcarsko-włoskiego zespołu.
Od tamtego czasu nagrali album
"Exoverse" i koncertówkę
"Exoverse Live - Out Of The Shadow".
Oczywiście te wydawnictw
ominęły naszą redakcję. Szkoda,
bo pewnie parę pochwal popłynęłoby
w stronę Virtual Symmetry.
Niemniej tegoroczne wydawnictwo
dotarło do nas, a to
pewnie dzięki obrotności ludzi ze
sztabu promocyjnego Sensory
Records. I całe szczęście! Zaczynając
opowieść o tej formacji, użyłem
m/w takiego zdania, że to
młodsi kuzyni Dream Theater,
którzy idą dokładnie tą samą drogą,
lecz starają się zostawiać na
niej swoje własne ślady (coraz
bardziej wyraźne). I w zasadzie
nic się nie zmieniło. Jedynie ich
muzyka stała się bardziej dopracowana,
perfekcyjna, gęstsza, a
zarazem zyskała na wigorze i rozmachu.
Znajdziemy w niej także
więcej uwodzicielskich melodii, co
zdaje się, jest w "rękach" wokalisty
Marco Pastorino. Niemniej
Marco nie dałby rady bez wsparcia
instrumentalistów. To oni pilnują
tego, aby muzyka była idealnie
zbalansowana między melodią
a technicznymi strukturami kompozycji.
Tak jak pisałem, utwory
formacji nadal są złożone, rozbudowane,
wielowarstwowe, klimatycznie
różnorodne, często w filmowej
atmosferze, gdzie swoich
sił próbują melodia i technika instrumentalistów,
nostalgia i ogólna
dynamika. I gdy wydaje się, że
któraś z nich zaczyna przeważać
to, natychmiast druga strona
przejmuje inicjatywę. Kompozycje
na "Virtual Symmetry" są
długie albo bardzo długie, jednak
ich budowa stwarza wrażenie, że
słuchamy normalnych pieśni. Co
ciekawe tak samo mogę potraktować
utwór sztandarowy "Virtual
Symmetry", który w zasadzie
jest blisko dwudziestominutową
suitą. Zresztą znakomitą. Także
sześćdziesiąt dwie minuty tego
krążka mija mi błyskawiczne. Jednak
bardzo pomocne jest to, że
lubię takie progresywny metal i że
wykonanie tej muzyki jest na najwyższym
poziomie. O znakomitym
wokalu Marco Pastorino już
pisałem, ale instrumentaliści też
powinni być wyróżnieni. Począwszy
od niesamowitej sekcji rytmicznej
Alfonso Mocerino (perkusja)
i Alessandro Poppale
(bas), poprzez subtelnego, acz z
wielką wyobraźnią klawiszowca
Marka Bravi, po filar i gitarzystę
Valerio Aesira Villę, który czaruje
nie tylko swoją grą, ale także talentem
do komponowania oraz
muzyczną wyobraźnią. Brzmienia
też mnie satysfakcjonują. Za to
nie będę wyróżniał utworów wypełniających
ten album, bowiem
Walls of Babylon - Fallen
2022 Wanikiya
Walls of Babylon powstało pod
koniec roku 2013 we Włoszech.
Do tej pory wydali albumy "The
Dark Embrace" (2015) i "A Portrait
of Memories" (2018). Prawdopodobnie
znajdziemy tam mieszankę
różnych wpływów, w tym
thrash, black, punk rock, skandynawski
death metal, które równoważyły
power metal i progresywny
metal. Przynajmniej tak piszą
muzycy w swojej króciutkiej
biografii. Nie mogę tego zweryfikować,
bowiem nie słyszałem
tych wydawnictw. W tym roku
włoscy muzycy wydali krążek
"Fallen", który zdecydowanie jest
pod wpływem klasycznych odmian
heavy metalu, power metalu,
a przede wszystkim progresywnego
metalu. Z tego powodu
muzykę z "Fallen" można porównywać
do tej z płyt Dream Theater,
Vanden Plas czy Evergrey.
Włosi zdecydowanie czerpią wzory
z wielu najlepszych tuzów z
metalowej progresywnej sceny.
Umiejętnie je kompilują i dodają
własny talent oraz wyobraźnię.
Ogólnie należą do tych, którzy fachowo
balansują między technicznym
aspektem ich muzyki a jej
melodyjnością. Wychodzi im to
całkiem-całkiem. Niestety brakuje
im jeszcze jednej jednostki talentu,
aby przeskoczyć do pozycji,
która by ich wyróżniała. W ten
sposób "Fallen" plasuje się wśród
niezliczonych wydawnictw o wysokim
poziomie, acz dalekich od
dodatkowego zainteresowania
słuchacza. Nie wystarczą bowiem
znakomite kompozycje, świetne
brzmienie, dobre miksy, wyśmienite
odegranie swoich partii przez
instrumentalistów, rewelacyjny
śpiew i melodie, czy też intrygująca
opowieść. Ano właśnie, "Fallen"
to koncept-album o upadku
społeczeństwa wywołanym ukrytym
gruczołem, którego hormon
wyłącza racjonalność i wyzwalający
najbardziej brutalne i zdziczałe
ludzkie impulsy. Teraz taki
"Fallen" to jedynie szara rzeczywistość
progresywnego metalu,
rewelacyjna, ale zwyczajna. Myślę,
że albumem będą w stanie
rozkoszować się jedynie ci, którzy
172
RECENZJE
są jeszcze w stanie słuchać i zachwycić
się taka muzą. Pozostałym
propozycja Walls of Babylon
może być obojętna. (3,5)
\m/\m/
Warpath - Disharmonic Revelations
2022 Massacre
Z Warpath jest niejaki problem,
bo to jeden z tych zespołów, które
zaczęły łoić thrash zdecydowanie
zbyt późno, wydając debiutancki
album w 1992 roku, kiedy nawet
w zawsze życzliwych dla takiego
grania Niemczech królowały
grunge i alternatywa, na wyrost
zwana metalem. Można i tak
podziwiać, że muzykom starczyło
werwy i samozaparcia na wydanie
aż czterech płyt, ale w roku 1998
Warpath był już historią. Powrót
w roku 2015 przyniósł dwa następne
albumy, ale zespół wciąż
grał zaledwie poprawny thrash
niezbyt wysokich lotów - solidność
w dzisiejszych czasach to
zdecydowanie zbyt mało. Już
siódmy w dyskografii "Disharmonic
Revelations", pierwszy efekt
współpracy zreformowanego składu
Warpath, również niczym
szczególnym nie porywa, mimo
tego, że zespół ma teraz dwóch
gitarzystów. W większości z tych
aż 14 utworów jest więc brutalnie
jak zwykle, a momentami nawet
deathmetalowo, Dirk "Digger"
Weiss ryczy niczym opętany, a
brzmienie jest odpowiednio surowe.
Ciekawostką jest to, że Warpath
zaczyna eksperymentować:
pojawiają się momenty post-rockowe
("Decisions Fall") czy mroczne
patenty kojarzące się z gotykiem
czy The Cure ("The Unpredictable
Past"), czysty thrash też
starają się urozmaicać, choćby połamanymi
rytmami ("Egos Aspire")
czy mocarnym, doomowym
riffem ("MMXX"). Do tego lider
również wzbogaca wokalną paletę,
brzmiąc momentami w "Digitized
World" niczym David Bowie.
Jako całość "Disharmonic
Revelations" jest więc najlepszą
płytą Warpath od lat, chociaż cały
czas trzeba mieć świadomość,
że to wciąż druga liga niemieckiego
czy szerzej nawet europejskiego,
thrashu. Na LP trafiło 12
utworów, na CD jest ich więcej:
wściekły "Innocence Lost" i
"MMXX" w alternatywnej, nieco
inaczej zmiksowanej wersji. (3)
Wojciech Chamryk
Wij - Przeklęte wody
2022 Piranha Music
Zaintrygowali debiutanckim "Demo
2019", pierwszym albumem
"Dziwidło" błyskawicznie zdeklasowali
konkurencję spod znaku
retro/heavy rocka/protometalu
(niepotrzebne skreślić, jeśli ktoś
nie lubi wszelkich etykietek), teraz
zaś zaskakują nową EP-ką.
"Przeklęte wody" są z jednej strony
pewnym odejściem od formuły
wypracowanej na debiutanckim
albumie, bowiem środek ciężkości
w tych czterech numerach przesunął
się w kierunku mocniejszego
grania, zakorzenionego już
nie w latach 70., ale w kolejnej
dekadzie. Ta naturalna ewolucja
w cięższą stronę dała efekt końcowy
w postaci zróżnicowanego i
robiącego wrażenie materiału. Już
singlowy "Narwal" uderza mocarnym
riffem i surowszym brzmieniem,
chociaż nie brakuje mu też
pewnej dozy przebojowości. "Wilczy
nów", czyli polskojęzyczny
cover "Wolf Moon" Type O Negative,
jest jeszcze bardziej melodyjny,
a do tego niezwykle mroczny,
nie tylko za sprawą tekstu -
takie przeróbki to ja rozumiem,
nie ma bowiem nic gorszego niż
odgrywanie znanych numerów
jeden do jednego. "Jutra nie ma"
to rzecz bardziej zwarta i jednorodna
stylistycznie, do tego utwór
dynamiczny i ponownie nośny,
mimo surowego brzmienia. Finałowy
"Metabunkier" jest jeszcze
cięższy; brzmi tak, jakby Black
Sabbath wzięli się za granie archetypowego
doom metalu, ale
również nie brakuje w nim ciekawych
patentów, jak choćby refren
czy nieoczywiste aranżacje partii
wokalnych. Generalnie zresztą,
mimo skromnego składu i takiegoż
instrumentarium, w kompozycjach
Wija dzieje się sporo.
Atutem są też oryginalne, zdecydowanie
odstające od rockowej/
metalowej średniej teksty, a kolejnym
fakt, że zespół nagrywa na
setkę, unikając tym samym mielizn
syntetycznego brzmienia i
powielani brzmieniowych patentów,
co jest obecnie prawdziwą
zmorą wielu zespołów. Po takim
wprowadzeniu z tym większą ciekawością
będę więc czekać na
drugi album Wija - wygląda na to,
że ten zespół może już wkrótce
jeszcze bardziej namieszać, i to
nie tylko na naszej scenie. (5)
Wojciech Chamryk
Witchunter - Metal Dream
2022 Dying Victims
"Back On The Hunt" był jedną z
moich ulubionych płyt z tradycyjnym
heavy wydanych w roku
2016, ale najnowszym "Metal
Dream" Witchunter przebili ją
pod każdym względem. Poprzednio
tam i ówdzie było jeszcze słychać
jakieś zapożyczenia czy
wpływy, zaś teraz Włosi mogą już
mówić o wykrystalizowaniu własnego
stylu, nawet jeśli gdzieś w tle
pobrzmiewają echa dokonań Judas
Priest czy Mercyful Fate. Na
dobrą sprawę każdy z tych utworów
brzmi tak, jakby powstał
gdzieś w 1984 roku - to klasyczny
i archetypowy heavy najwyższej
próby. Zwykle szybki, kiedy na
plan pierwszy wysuwa się szaleńczy
speed metal (kompozycja tytułowa,
"Rolling Queen"), ale nie
brakuje tu też utworów wolniejszych,
osadzonych w miarowych
rytmach (mroczny "Black Horror",
"Devil Preacher") oraz szybszych,
ale bliższych tradycyjnemu
heavy ("Crimson Skies", "Legion").
Są też brzmienia klawiszowe, ale
niezbyt nachalne, stosowane z
wyczuciem, na czym bardzo zyskują
"Restless" oraz finałowy, najbliższy
brzmieniu przełomu siódmej
i ósmej dekady ubiegłego wieku,
"Hold Back The Flame". Przykład
Witchunter potwierdza
więc, że determinacja i konsekwencja
w końcu dają efekty - z
takim podejściem spodziewam się
po nich kolejnych, równie dobrych
płyt, bo wciąż stać ich na
jeszcze więcej. (5)
Wojciech Chamryk
Wolf Counsel - Initivm
2022 Self-Released
Wolf Counsel wywodzi się ze
Szwajcarii, ale chyba obecnie wylądował
w Irlandii. Ich album
"Initivm" skupiony jest na klasycznym
doom metalu, ociężałym,
powolnym, monumentalnym,
epickim, z korzeniami sięgającymi
do lat 70. i 80. Candlemass,
Solitude Aeturnus, Trouble,
Black Sabbath to chyba podstawa
inspiracji muzyków tego zespołu.
Także każdy fan doom metalu
bardzo swobodnie odnajdzie
się na "Initivm". Wszystkie z
dziewięciu kompozycji uzbrojone
są w mocarne riffy, ociężałe i pełzające
linie basu oraz potężne
groove perkusji. Nad całością króluje
hipnotyczny, ale zarazem
majestatyczny i podniosły wokal
Con Doyle. W dodatku każda
niesie ze sobą ciekawe pomysły,
które zagrane są z polotem oraz
technicznym zacięciem. Ta technika
momentami bywa karkołomna,
a niby doom to taka prosta
muzyka. Dość ciężko wyróżnić
jest którąś z kompozycji. W zasadzie
może to być każda z osobna.
Niemniej proponowałbym
zwrócić uwagę na złowieszcze, ale
przestrzenne "Aeons", potężne,
smoliste, ale prące do przodu "The
Od Aways", epicki, ale nośny
"Raven Dawn", oraz ociężały i
tłusty zamykający album doomer
"Farewell". Niemniej dla mnie radości
dostarczył cały album. Zresztą
"Initivm" wydaje się przemyślanymi
i bardzo dojrzałym albumem,
który utrzymuje doom metal
na wysokim poziomie. Podkreśla
to znakomite wykonanie oraz
świetne brzmienie. W moim przekonaniu
wydaniem i promocją tego
albumu powinna zająć się konkretna
wytwórnia, no ale zrobili
to sami muzycy. Takie czasy. W
ten sposób zdecydowanie mają
trudniej i muzycy, i ewentualni
odbiorcy. Ci ostatni mają niesamowity
problem, bo nie zawsze
wiedzą, co mają wybrać z tej całej
masy przeróżnych propozycji.
Moim zdaniem nowy album Wolf
Counsel "Initivm" jest wart zainteresowania.
(4,5)
Xentrix - Seven Words
2022 Listenable
\m/\m/
A to skurczybyki z tych Angoli.
Po wywołującym we mnie dość
mieszane uczucia "Bury The
Pain" jakieś wielkiej rewelacji się
nie spodziewałem. A tu moi mili
Państwo dupa! Nie miałem racji. I
szczerze Wam powiem, że w takich
sytuacjach lubię jej nie mieć.
"Seven Words" to jeden z tych albumów,
które już przy pierwszym
odsłuchu wywołały u mnie szerokie
rozdziawienie otworu gębowego,
który zresztą dość długo w
owym stanie pozostawał. Niemal
taka sama rekcja miała u mnie
miejsce, gdy po raz pierwszy w życiu
widziałem tych gości w akcji
na scenie. Było to, gdy Jay Walsh
był już w składzie tego bandu.
RECENZJE 173
Myślę, że facet ten swymi umiejętnościami
już dawno zamknął
mordy wszystkim tym, którzy dookoła
opowiadali różnej maści
pierdolety, że Xentrix bez Chrisa
Astleya nie powinien się ową nazwą
mienić. A takiego wała! Podczas
słuchania "Seven Words",
od razu widać i słychać, że ten
album nagrał właśnie ten konkretny
band. Można ich lubić albo
nie, ale na pewno nie można im
odmówić pewnego charakterystycznego
stylu. Thrash uprawiany
przez Xentrix od zawsze był przepełniony
melodiami i charakteryzował
się nienaganną jak na ten
gatunek produkcją. Nie inaczej
jest tym razem. Dostajemy tutaj
bowiem prawdziwe thrashowe
hity ("Behind the Walls of Teachery"),
rzeczy nieco bardziej stonowane
("Everybody Loves You
When You're Dead"), jak i zdecydowanie
bardziej agresywne w
swym wyrazie ("Kill And Protect").
Na koniec panowie serwują
nam chyba najbardziej epicki i
najbardziej apokaliptyczny numer
w swej karierze ("Anything but
the Truth"). Nie wiem, czy uwierzycie,
ale wszystkie te elementy
naprawdę zajebiście trzymają się
kupy. W czasach, gdy wiele starych
kapel thrashowych pożera
własny ogon, a wiele młodych nie
pokazuje nic wychodzącego poza
utarte schematy, nowe dzieło
Xentrix jest krążkiem tym bardziej
godnym polecenia (5).
Bartek Kuczak
Zeke Sky - Intergalactic Demon
King
2022 Atomic Fire
Mam wrażenie, że decydenci z
Atomic Fire szukają zespołu, który
mógłby być ich pierwszym,
własnym sztandarowym artystą.
Prawdopodobnie dzięki takim
przesłankom zdecydowali się na
wydanie albumu amerykańskiego
multiinstrumentalisty Zeke Sky.
Tego artystę zalicza się do grona
wykonawców progresywnego
rocka i metalu. Oczywiście pewne
elementy tradycyjnych odmian
tych stylów odnajdziemy na "Intergalactic
Demon King", ale
mam wrażenie, że Zeke bardziej
preferuje nowoczesny, szalony
progresywny metal zbliżony do
tego, co robi Devin Townsend.
Wystarczy posłuchać kawałka
"Light The Sky" aby zorientować
się, o co chodzi. Zresztą Zeke Sky
uwielbia mieszać ze sobą różne
gatunki. Do wspomnianego nowoczesnego
progresywnego metalu
chętnie dodaje trochę melodeathu,
nowoczesnych odmian
metalu, od jego alternatywnych
odmian po nu-metal. Jednak to
nie wszystko, bo równie chętnie
wykorzystuje wspomniany klasyczny
rock progresywny i takiż metal.
Z równą gorliwością dorzuca
ciekawostki rodem z symfonicznego
power metalu, melodyjnego
power metalu, neoklasycznego
hard rocka, klasycznego
hard rocka i heavy metalu itd.
Poza tym "Intergalactic Demon
King" niesie również znamiona
typowej produkcji gitarzysty wirtuoza.
Także dzieje się na tym albumie
bardzo wiele. Niestety -
przynajmniej dla mnie - nie przechodzi
to w jakość. Niekiedy
brzmi to sztucznie i ogólnie mało
wiarygodnie, choć bywały momenty,
że coś tam mi się podobało.
Dla przykładu wymienię
utwór "Endlessly Forever". Taka
mieszanka tradycyjnego rockowego
i gitarowego grania, z lekkim
posmakiem nowoczesnego progresywnego
metalu i rocka, z ciekawym
i klimatycznym podkreśleniem
refrenu. W sumie lubię, jak
artyści mieszają w swojej muzyce,
ale tym razem propozycja Zeke
Sky nie przekonała mnie do siebie.
Brzmi to przyzwoicie, mimo
że Pan Sky odpowiada sam za
wszystko oprócz perkusji (Adam
Pierson). Jestem pewien, że ta
płyta znajdzie swoich odbiorców,
ja jednak do nich nie będę należał.
(3)
\m/\m/
Black Sabbath - Heaven And
Hell/ Mob Rules - Deluxe Edition
2022 BMG
Zdaje się, jakby było to raptem
rok albo dwa lata temu, a to już
minęło dwanaście lat, gdy mięliśmy
do czynienia z reedycjami albumów
"Heaven And Hell" i
"Mob Rules" w wersji "Deluxe
Edition" (pod redakcją Universalu).
Dlatego nie wiem, czy BMG
nie podeszło za szybko do ponownego
wznowienia tych tytułów.
Nie wiem też, czy ich bonusy będą
jakimkolwiek lepem dla potencjalnego
nabywcy. Na "Heaven
And Hell" w wydaniu BMG mamy
wszystko to, co zaproponował
nam Universal, ale ich edycja
rozszerzona jest o kolejne cztery
nagrania z "Live at Hammersmith
Odeon", koncertu z roku
1982. Jego pewna część znalazła
się już jako bonus na wspomnianym
wydaniu "Mob Rules" sygnowanym
przez Universal z roku
2010. Myślę, że dla fanów ogólnie
będzie ciekawsza wersja "Live at
Hammersmith Odeon" zawierająca
całość koncertu, a wydana
przez Rhino Records w 2007 roku.
Natomiast tegoroczna edycja
BMG "Mob Rules" zawiera wszystko
to, co ma wersja Universal z
roku 2010, ale rozszerzona jest o
nowy mix utworu "Mob Rules" (z
2021r.) oraz o koncert "Live In
Portland" z roku 1982. Ten koncert
to nawet ciekawa sprawa,
choć na moje ucho ma pewne
uchybienia jeśli chodzi o brzmienia.
Niemniej wydaje się, że te nagrania
nie były jeszcze publikowane
i prezentują zespół w znakomitej
formie, więc na te lekkie defekty
można przymknąć uszy.
Niestety redaktorzy tego wydania
nie popisali się i podzielili ten
koncert na dwie części, dwa pierwsze
utwory znalazły się na pierwszym
dysku, a pozostałe kawałki
na drugim. Może za jakiś czas
będzie sposobność to, wydadzą
"Live In Portland" jako samodzielne
wydawnictwo. Myślę, że
byłoby warto, teraz jednak trzeba
korzystać z tego, co wymyśliła
sobie kierownicza świta z
BMG. Mam takie wrażenie, że
"Heaven And Hell" powinien
mieć każdy maniak i prawdopodobnie
tak jest. Podejrzewam też,
że wszyscy znakomicie znają i pamiętają
o zawartości tego albumu.
Mają również o nim swoje zdanie.
Także co by o "Heaven And
Hell" nie napisać, to każdy i tak
zostanie przy swoim osądzie. Ja
jedynie napiszę, że w momencie
wydania krążka wywarł on na
mnie ogromne wrażenie.
Wiem, że nie byłem osamotniony
w swoich odczuciach.
Wtedy zdawało się, że epoki
Sabbs z Ozzy'm nic nie zdoła
przebić, a Iommi z kolegami oraz
Dio właśnie to zrobili. Niektórzy
zwracali uwagę, że ze względu na
dopracowany muzycznie i brzmieniowo
materiał stracił on na
ciężarze. Ja jednak miałem i mam
odmienne wrażenie, a na pewno
wraz z przyjściem Dio muzyka
Black Sabbath zyskała na dynamice,
rozmachu, klimacie i świeżości.
Ogólnie "Heaven And
Hell" to jest moc, jak dla mnie nie
ma na niej słabych momentów,
no może leciutkie wahnięcia
("Wishing Well", "Walk Away"),
jednak bez nich pozostałe kompozycje
nie wybrzmiałyby tak mocno,
epicko i wyraziście. Wydany
rok później "Mob Rules" dla
wielu był ciut gorszą kontynuacją
"Heaven And Hell". Dla mnie
był jedynie cieniem tego znakomitego
krążka. Niemniej na "Mob
Rules" znalazły się doskonałe
utwory, rozpędzony "Run Up The
Night" oraz pełen mrocznego
epickiego patosu "The Sign Of
The Southern Cross", które chyba
jako jedyne z podniesioną głową
mogłyby stanąć obok kompozycji
z "Heaven And Hell". Owszem są
jeszcze niezłe, tytułowy i dziarski
"Mob Rules" oraz ociężale motoryczny
"Voodoo". Może można
byłoby dołączyć do tego grona instrumentalny
lekko eksperymentalny
syntezatorowo-gitarowy
"E5150", ale nic więcej. Niestety
pozostałe kawałki to już cień dotychczasowych
utworów, co
wzbudza spore rozczarowanie.
Przynajmniej u mnie. Niemniej
"Heaven And Hell" i "Mob Rules"
to dla mnie nierozłączna para,
jednocześnie jedne z najlepszych
momentów, Dio i Black
Sabbath. W sumie wstyd nie
znać tych krążków.
\m/\m/
174
RECENZJE
Apocalypse - Apocalypse
2022 Divebomb
Ten zespół nie należy dziś do
czołówki najbardziej rozpoznawalnych,
ale przecież nie pozycjami
w ankietach na zakończenie
roku potwierdza się swój poziom.
Szwajcarzy podczas swojej krótkiej
kariery wydali demo i dwa
albumy (lata 1985-1993). Firma
Divebomb Records w listopadzie
2022 roku wypuszcza jeszcze
bardziej specjalną edycję reedycji
debiutu Apocalypse - "Apocalypse"
z oryginalną okładką pierwotnego
winylowego wydania, przedstawiającą
jeźdźców, być może,
apokalipsy. Wcześniej, w maju,
wyszła reedycja z nietoperzem, ta,
która była dostępna na edycjach
kompaktowych. Fajnie, że ten album
z 1987 roku nadal u kogoś
budzi emocje po ponad 30 latach
od premiery. Do właściwego materiału
dodano utwory z Fuckin'
Demo 1985, jakby komuś było
mało. Materiał debiutu to dziewięć
kompozycji, niecałe czterdzieści
minut muzyki. Dawka optymalna,
zwłaszcza, że Apocalypse
prowadzi nas w rejony naprawdę
absorbującego speed/thrash
metalu. Nie zawsze śmiertelnie
poważnie (patrz: końcówka "Fuck
off And Die!!!"), ale głównie jest
to solidna instrumentalna uczta z
dobrym śpiewem. Może nie przez
cały czas kwintet stara się wkręcać
na najwyższe obroty, ale słuchacz
nie ma prawa narzekać. Krążek
ładnie pędzi i wymusza na odbiorcy
zachowanie czujności. Bo
gdzieś pojawia się fajne solo, bo
gdzieś jakaś wstawka melodyjna,
a i jakieś klimatyczne zwolnienie
się znajdzie. Utwory bogate są w
zmiany nastrojów, dobrze napisane
i odegrane z prawdziwą pasją.
Czuć, że muzycy nie żartują i
"Apocalypse" to zdecydowanie jedna
z ciekawszych płyt końca lat
80. Odkąd pamiętam lubię ten album.
Ujął mnie melodyjnością
połączoną z zadziornością. Udanymi
kompozycjami, nasączonymi
żrącymi riffami i trudną do
okiełznania sekcją rytmiczną. Jeśli
pozwolimy otulić się temu albumowi,
pozwolimy wejść do wnętrzna
i płynąć w żyłach - jestem
pewien, że będzie to za każdym
razem wyjątkowa przygoda. Płyta
liczy sobie 35 lat i wciąż potrafi
zaskoczyć, potrafi być bezwzględna,
ale i w jakiś sposób urocza tą
swoją delikatną melodyjnością.
Zdecydowanie polecam!
Aragon - Aragon
2022 Divebomb
Adam Widełka
W oryginale wydanym w 1988 roku
album ten liczył sobie… 22
minuty! Wyobrażam sobie, że
słuchając go wtedy, można było
czuć się niczym w rakiecie okrążając
Ziemię. Reedycja, przygotowana
przez Divebomb Records,
została wydłużona o dziesięć
kolejnych minut przez wsadzenie
dodatkowych nagrań. Nie
psują one jednak klimatu całości i
debiut amerykańskiej formacji
Aragon nadal chłoszcze po twarzy
jak dziki! Jak się pyszczek
cieszy w kontakcie z tak wściekłą
i szczerą muzyką! Prawdziwy
thrash metal, gdzie jest wszystko -
moc, prędkość i tony emocji.
Aragon pędzi na złamanie karku.
Każdy kolejny numer to kolejny
strzał w kierunku sparaliżowanego
słuchacza. Nie masz się nawet
siły bronić! Bach! Bach! Bach! Już
leżysz na deskach, krwawi nos, a
umysł zostaje wzięty do niewoli
przez absolutnie absorbujący album,
przez bliską śmiertelnej dawkę
opętanego thrash metalu!
Nawet nie wiem co mogę tutaj
jeszcze napisać. Trochę też ciężko
korzysta się z klawiatury, kiedy
głowa lata w górę i w dół, ha ha…
Przyznam się, że wcześniej z tym
zespołem i ich jedyną płytą nie
miałem żadnego kontaktu. Bardzo
się cieszę, że mogłem poznać
tak intensywny album, tak nabuzowane
pozytywną energią kompozycje
nowojorskiego kwartetu.
Naprawdę jestem porwany i urzeczony!
Cudownie zagospodarowane
leciuteńko ponad pół godziny!
No i ten cytat z Iron Maiden w
zamykającym oryginalnie "Aragon"
kawałku "Killing The Innocent"
- po prostu poezja!!!
Adam Widełka
Ayreon - Universal Migrator Pt
1 & 2 (2022 Remixed & Remastered)
2022 Music Theories / Mascot
W roku 2000 w odstępie miesiąca
ukazały się albumy "The Universal
Migrator Part I: The Dream
Sequencer" i "The Universal Migrator
Part II: Flight of the Migrator".
Były to kolejno krążki
numer cztery i pięć w dyskografii
Ayreon. Aktualnie Arjen Lucassen
przygotował nam odświeżoną
wersję tych albumów, jako całość,
gdzie ważnym uzupełnieniem
płyt jest komiks. Niestety do wersji
promocyjnej nie dodano komiksu
w wersji pdfów, więc nie
wiem, o co caman, a pliki nie wiele
mi mówią o jakości pracy, jaką
włożył Arjen w odrestaurowanie
obu wersji "The Universal Migrator".
Pozostała muzyka, wspaniała,
niesamowita i potężna. Niektórych
mogła nawet przygnieść,
bo ciężko jest udźwignąć dwie godziny
i dwadzieścia minut muzyki,
nawet tej najbardziej doskonałej.
Muzyka Lucassena to swoista
mieszanka klasycznego rocka,
rock-opery, hard rocka, rocka progresywnego
i heavy metalu, która
zbudowała niesamowity i oryginalny
"lucassenowski" progresywny
metal. Nie inaczej jest na
"The Universal Migrator", gdzie
w zasadzie Arjen uzyskał swoje
apogeum wykonawczo twórcze.
Słowem majstersztyk. Pierwsza
część albumu jest bardziej melodyjna
i klimatyczna, dzięki czemu
na pierwszy plan wypływają różne
formy progresji. Oczywiście nie
brakuje tu też odniesień do klasycznego
rocka, heavy metalu itd.
Na tym dysku zwraca uwagę wiele
momentów inspirowanych Pink
Floyd, oczywiście na modę i talent
Lucassena. Taki swoisty
hołd dla tej grupy. Gdzieniegdzie
odnajdziemy także coś związanego
z The Beatles. Natomiast
drugi dysk charakteryzuje się cięższą
progresją. Oczywiście nadal
pozostaje klimat znany z pierwszej
części "The Universal Migrator",
ale na pierwszy plan wysuwają
się cięższe rzeczy typu
hard rock czy heavy metal. Niektóre
z utworów mogą przypominać
takich tuzów hard rocka, jak
Deep Purple, Uriah Heep czy
Rainbow. Odnajdziemy także
odniesienia do klasycznego rocka,
ale tym razem bardziej przypominają
mi one ekipę Jeffa Lynne,
czyli ELO. Obie części mają niesamowite
kompozycje, ciężko wymienić
jakąś jedną szczególną, bowiem
całość "The Universal Migrator",
nie dość, że stanowi monolit
to, przekaz jego w ten sposób
jest zdecydowanie bardziej
skondensowany. Przynajmniej teraz
to tak odczuwam. Jeżeli dobrze
pamiętam to poprzednich
wydawnictwach Ayreon zaproszeni
wokaliści wchodzili w interakcję
w przestrzeni jednej kompozycji,
tym razem każdy wyśpiewuje
sam przez cały przeznaczony
mu utwór. A propos zaproszonych
gości, tym razem jest też ich
spora gromadka. Wymieńmy,
chociażby kilku ze śpiewaków i
instrumentalistów: Bruce Dickinson
(Iron Maiden), Floor Jansen
(Nightwish), Edward Reekers
(Kayak), Damian Wilson
(Headspace/Threshold), Neal
Morse (Spock's Beard/Transatlantic/Flying
Colours), Russell
Allen (Symphony X), Andi Deris
(Helloween), Michael Romeo
(Symphony X) itd. Także z pewnością
jest to też atrakcja "The
Universal Migrator". Oczywiście
jeśli chodzi o opowieść, jest ona
kontynuacją historii ostatniego
żyjącego człowieka, kolonisty na
Marsie i jego decyzji o użyciu maszyny
Dream Sequencer, aby cofnąć
się do czasów sprzed uformowania
się wszechświata. Zresztą
ta treść sci-fi ma też swoje odbicie
w samej muzyce, która przemyca
kosmiczny sound. "The Universal
Migrator" ciągle tworzą oszałamiający
spektakl i zupełnie nic
nie stracił na swojej renomie.
Absolutny fundament progresywnego
metalu.
Betrayel - Offerings
2022 Divebomb
\m/\m/
Patrząc na okładkę można się
uśmiechnąć. Ktoś zaraz powie -
hola, hola, taka konwencja, thrash
metal i w ogóle. Jasne, wszystko
RECENZJE 175
rozumiem. Mówię jednak, że można,
się, uśmiechnąć. Może to będzie
jedyny ludzki odruch w kontakcie
z "Offerings" grupy Betrayel?
Betrayel pochodzi z Kalifornii
i działał w latach 1985-1990,
a po długiej przerwie powrócił
całkiem niedawno, bo w 2019 roku
i pozostaje aktywny. Płyta, z
którą mam do czynienia ukazała
się w roku późniejszym, zawiera
ona zresztą dwa kawałki napisane
jeszcze w starych czasach. Generalnie
to całość brzmi jak taki niedożywiony
Exodus. Wokal sprawia
wrażenie, jakby ktoś chciał
wcielić się w Zetro Souse. Riffy i
praca sekcji to też takie typowe
thrashowe łojenie, jednak przez
większość czasu brzmiące bez
siły. Te dziesięć kompozycji na
"Betrayel" to poprawne numery,
często utrzymane w średnich tempach,
jakby grupa bała się rozpędzić.
Niby wszystko jest w porządku.
Jednak wieje tutaj nudą i
wtórnością. Panowie coś tam grać
potrafią, tylko proponują bardzo
zachowawczy thrash metal, bez
ikry, bez agresji. Ta muzyka sobie
jest i nie wywołuje żadnych emocji.
Zamiast kołnierza ortopedycznego
Betrayel funduje raczej
drzemkę, która przyjść może
nagle jeszcze przed ostatnim
dźwiękiem wystrzelonym z głośnika…
Adam Widełka
Birth Control - Jungle Life -
Getting There
2013 MIG Music
Dzięki MIG Music miałem możliwość
poznania muzyki niemieckiej
formacji Birth Control, która
swoją działalność rozpoczynała
już w drugiej połowie lat 60. Ponownie
dzięki MIG Music mogę
poznać kolejne dwa albumy. Jednak
tym razem nagrania pochodzą
z końca lat 90., a chodzi o
krążki "Jungle Life" (1996) i
"Getting There" (1999). Mimo
blisko dwóch dekad odstępu
między "Count On Dracula"
(1980) i "Deal Done At Night"
(1981), a wspomnianymi na początku
płytami, muzyka Niemców
zbytnio się nie różni. Jest to
ciągle specyficzne zderzenie klasycznego
rocka, hard rocka i rocka
progresywnego mających swe korzenie
w latach 70. W zależności
od spojrzenia na temat przez muzyków
bywa, że jeden z tych nurtów
jest mocniej wyeksponowany.
Czasami muzycy dokładają króciutkie
wstawki aranżacyjne, w
których wykorzystują inne style,
chociażby bluesa, boogie, rock-
'n'rolla, funky, soul, fussion,
heavy metal itd. Płyta "Jungle
Life" rozpoczyna się kompozycją
"Valley Of Darkness Part!", która
znakomicie równoważy trzy główne
składowe muzyki formacji, w
dodatku niesie ze sobą znakomity
progresywny klimat. Druga w kolejności
kompozycja "I Send My
Mind On Vacation" jest zdecydowanie
bardziej bezpośrednia i kojarzy
się z mieszanką dynamicznego
sounthern rocka oraz brytyjskiego
hard rocka z Hammondami
w roli głównej. Przypomina
to utwory z płyty "Deal Done At
Night". Jednak kreatywność niemieckich
muzyków jest naprawdę
spora, dzięki czemu umiejętnie, a
także sprawnie potrafią budować
naszą ciekawość. I tak trzeci w kolejności
"Desert Storm" jest bardziej
epicki i niesie ze sobą wyrazisty
klimat, aby w jego drugiej
części zdecydowanie uwypuklić
organy, gdzie klawiszowiec popisuje
się swoją biegłością, a przy
okazji zahacza o pewną progresywną
improwizację. "A Chance To
Lern" to masywny i wolny utwór,
spajający ze sobą rokową i progresywną
duszę kapeli, a ich motywem
scalającym jest ciężki biały
blues. Oczywiście świetnie wybrzmiewają
Hammondy, ale rozbudowane
popisy gitarowe nie
ustępują im. "Jungle City" byłoby
niezłym hard rockowym kawałkiem,
gdyby nie wykorzystane w
środkowej części progresywne
pejzaże, gdzie na równi koegzystują
organy jak i syntezatory. Natomiast
"Call Me" to już w pełni
hard rockowy czadzior z pewnym
rock'n'rollowym zacięciem. Zresztą
riffy pewnie poradziłyby sobie
w jakimś heavy rockowym, a
może nawet heavymetalowym kawałku.
"Percherman" to kolejny
świetny, pulsujący hardrockowy
utwór z krótkim solem na organach
w stylu Keitha Emersona z
ELP. "Automatic World" znowu
moje myśli kieruje ku heavy rockowym
brzmieniom, ale pełno w
nim innych muzycznych osobowości
zespołu. Album kończy się
drugą częścią "Valley Of Darkness".
Jest to utwór w pełni instrumentalny,
ma w sobie więcej elektroniki
i niesie zdecydowanie bardziej
rozmarzony klimat. "When
The Night Falls" to pierwszy
utwór z albumu "Getting There".
Jest zdecydowanie bezpośredni,
gdzie hard rock i rock wiodą
prym. W tym wypadku progresywne
elementy są jako dodatki
aranżacyjne. Owszem usłyszymy
w nim Hammondy, ale jest też
miejsce na syntezatory i elektronikę
podobną do tej, co znalazła się
w ostatniej kompozycji krążka
"Jungle Life". Mam wrażenie, że
większość kompozycji z "Getting
There" jest przygotowana właśnie
w ten sposób. Z tym że nieskończona
wyobraźnia i ciągle kreatywny
talent muzyków Birth Control,
nie pozwala im popełnić takiego
samego utworu. Także fani
Niemców zdecydowanie mają
komfort, że nigdy nie będą się nudzić
i zawsze będą się cieszyć ciekawą
muzyką w stylu Birth Control.
Ta bezpośredniość i dynamika
pozwala mocniej wybrzmieć
takim kompozycjom, jak progresywnej
i z charakterem "Love
Strike", wolnej i balladowej "The
Rose", lekko monotonnej, o
doomowym zabarwieniu "Will
Someone Know My Name" czy też
instrumentalnemu i progresywnemu
"After 360 Degrees Of The
Cycle". Ogólnie "Getting There"
to kolejna dobra płyta tego niemieckiego
zespołu, ale o dziwo
muzycy popełnili też i skuchę.
Jest nią dla mnie tytułowa kompozycja,
instrumentalna, wolna,
ale również z pewną swoją energią.
Niestety wygląda dla mnie na
niedopracowaną, tak jakby jej
charakter z czasem trwania utworu
gdzieś sobie uleciał. Niemniej
nie jest to powód, aby pominąć
ten album, albo nie zawracać
sobie nim głowy. Po prostu pozostałe
utwory zawierają zbyt wiele
dobrej muzyki, aby tak postąpić.
Także poza mną kolejne udane
spotkanie z kapelą z niemieckiej
przebogatej rockowej sceny lat
70. i nie tylko.
\m/\m/
Birth Control - Two Eggs - Two
Concerts
2013 MIG Music
MIG Music dała mi szansę poznania
niemieckiej formację Birth
Control, wydając reedycję dwóch
płyt z lat 80. i dwóch z lat 90. Do
każdego z tych albumów osoby
odpowiedzialne za ich edycje dodały
nagrania bonusowe, które w
sporej części były nagraniami zarejestrowanymi
na żywo. Stąd też
wiedziałem, że scena dla Niemców
to naturalne i przyjazne środowisko.
Czuć było, że na koncercie
muzycy Birth Control czują
się wyśmienicie, grają swobodnie,
na luzie, dają więcej czadu i nie
unikają większej lub mniejszej
improwizacji. Z tego też powodu
z przyjemnością sięgnąłem po
wydawnictwo "Two Eggs - Two
Concerts". Zawiera ono rejestrację
dwóch koncertów. Pierwszy z
nich pochodzi z Stadthalle w
Korbach z roku 1977. Drugi natomiast
z centrum kulturalnego
Fabrik w Hamburgu z roku 1983.
Inne epoki, inne składy i inne
podejście do muzyki. Na pierwszym
dysku przeważają opasłe
kompozycje, mowa o dwóch długich
suitach, ponad dwudziestodwuminutowej
"Meta Vantiloator"
oraz dwudziestopięciominutowej
"The Work Is Done", a także
minisucie blisko jedenastominutowej
"Backdoor Possibilities". To
akurat było typowe dla lat 70.
Tak samo jak popisy solowe na
basie czy perkusji. W sumie nie
ma co dywagować nad zawartością
tego dysku, bo muzycy Birth
Control zaprezentowali się w czasie
tego występu znakomicie. Co
ciekawe, mimo rockowej mocy
kompozycji to całość zdecydowanie
wybrzmiewa progresywnie.
Generalnie jest to cudowna sentymentalna
podróż dla fanów rocka
progresywnego, którzy kiedyś
uwielbiali słuchać takich płyt jak
Genesis - "Seconds Out" czy Yes
"Yessongs". Koncert z Hamburga
jest zdecydowanie bardziej rockowy.
Utwory są też krótsze, choć
mamy dwie kompozycje ponad
dziewięciominutowe ("The Day
Of Doom Is Coming", "Pick On
Me") i jedną ponad piętnastominutową
("Gamma Ray"). Jest oczywiście
sporo progresji, ale jak
wspomniałem, większy jest nacisk
na rocka, gdzie często pięknie wybrzmiewają
organy. Zresztą zgodne
jest to z pewną przemianą samego
zespołu. Poza tym niesamowita
jest swoboda i radość, z jaką
grają muzycy tego bandu. Nie zapominają
też o typowych koncertowych
grypsach rodem z lat 70.
czyli o solówce na perkusji i innych
improwizacjach. Naprawdę
można poczuć się, jak na świetnym
rockowym koncercie. No cóż
"Two Eggs - Two Concerts" jest
kolejnym potwierdzeniem, że
warto było zainwestować w poznanie
Birth Control.
\m/\m/
Manilla Road - Atlantis Rising
2022 Golden Core
Neudi nie ustępuje i ciągle przypomina
o Manilla Road. Tym razem
na nowo przygotował nam
album z roku 2001, czyli "Atlantis
Rising". Krążek, który opublikowano
po prawie dekadzie od
poprzedzającego go "The Circus
Maximus". W momencie jego
ukazania się podchodzono do niego
ze sporą ostrożnością, ale te
176
RECENZJE
obawy dość szybko usunęły się w
cień. Zespół wrócił do swoich typowych
epickich klimatów. Nadal
preferował bezpośredniość, ciężkie
riffy, stawiał na klimat oraz na
surowe i brudne brzmienie.
Wszystko w stylu szeroko rozumianego
epickiego metalu. Ogólnie
Sheltonowi udało się przygotować
jeden z bardziej przystępnych
albumów Manilla Road, ale
nie najlepszych. Na płycie są znakomite
momenty, jak tajemniczy i
złowieszczy "March of the Gods",
są też chwile wręcz magiczne, jak
w wypadku akustycznej i balladowej
"Flight Of The Ravens". Dość
dobrymi chwilami są również postępujące
po sobie kompozycje,
ponura i klimatyczna "Sea Witch"
oraz dość potężna i posępna "Resurection".
Pozostałe utwory
"Atlantis Rising" może nie są
równie wciągające, ale tej płyty
zawsze słuchałem w całości, bez
oznak jakiegoś zniecierpliwienia
czy innej dekoncentracji. Zresztą
teraz gdy ma się świadomość, że
Mark z ekipą nic nowego nie nagra,
krążków Manilla Road słucha
się zupełnie inaczej, z większą
otwartością. Poza tym wydaje się,
że to był dobry star po takiej
długiej przerwie i solidne fundamenty
pod dalszą działalność.
Neudi do swojej wersji "Atlantis
Rising" dołożył parę bonusów,
wstępne wersje "Resurection" i
"Sea Witch" oraz wersje live
"March of the Gods" i ponownie
"Resurection". Niby fajna sprawa,
ale wołałbym, aby pozostał przy
oryginalnej wersji tego albumu.
Fani Manilla Road tę płytę pewnie
już dawno mają, ale może z
ciekawości ktoś z nich sięgnie po
odświeżone i zremasterowane wydawnictwo,
nad którym piecze
miał Neudi.
\m/\m/
Celtic Frost - Danse Macabre
2022 Noise/BMG
W momencie ogłoszenia przez
odrodzone Noise Records i
BMG informacji o wydaniu boxu
Celtic Frost "Danse Macabre"
pewnie większość fanów Szwajcarów
miało mokro. Natomiast w
momencie, gdy już nabyli wspomniane
wydawnictwo, szczególnie
ci, co zaopatrzyli się w pudełko z
winylami, z pewnością z dumą
nosili żółty ślad w majtach. Nie
dziwota, obie wersje mocno przyciągają
wzrok i zmysły. "Danse
Macabre" zawiera najważniejsze
wydawnictwa Celtic Frost z pierwszego
okresu ich działalności. W
wersji z dyskami CD mam następujące
tytuły: "Morbid Tales",
"Emperor's Return", "To Mega
Therion", "Into the Pandemonium"
oraz "Grave Hill Bunker
Rehersal". Natomiast w wersji na
winylach mamy podobnie, z tym
że "Grave Hill Bunker Rehersal"
jest w wersji kasetowej, a dodatkowo
na winylach mamy EP-ki
"Tragic Serenades" i "I Won't
Dance" oraz singiel "The Collector's
Celtic Frost". Oczywiście do
każdego pudelka są dołączone jeszcze
jakieś dodatki, chociażby jest
seria ze świecącymi w ciemności
winylami, to muzyka jest w sumie
najważniejsza. A właśnie te
tytuły zadecydowały, że dzisiaj o
Celtic Frost mówi się, że to formacja
kultowa. Zanim jednak
przejdziemy do próby omówienia
muzyki, przypomnę, że Martin
Eric Ain i Tom Gabriel Fischer
(vel Tom G. Warrior) współtworzyli
kapelę Hellhammer i oprócz
kilku demówek wydali EP-kę
"Apocalyptic Raids". Tam już
zdążyli zadeklarować swoje fascynacje
Venom, Black Sabbath i
Motörhead, oraz swoją muzykę
skierowali w kierunku ekstremalnych
odmian metalu, wykorzystując
elementy thrashu, death,
doom i black metalu. Jednak panowie
wiedzeni przez swoje ambicje
postanowili założyć nowy projekt,
który miał być doskonalszą
wersją tego wszystkiego, czego podjęli
się w Hellhammer. I uprzedzając
fakty, udało się im to!
"Morbid Tales" było wydawnictwem,
które zapowiadało to co
miało wkrótce nadejść. Zawiera
ono kawałki proste, bezpośrednie,
dzikie, mroczne, zalatujące siarką
i utrzymane w stylu bezkompromisowej
ekstremalnej muzyki metalowej.
Niby nie ma niczego nowego,
ale wszystko jest przygotowane
według wyobraźni i umiejętności
Szwajcarów, które pociągnęły
za sobą spore grono fanów. Na
płycie atakują nas wściekłe riffy
("Into The Crypts Of Rays"),
doom/death metalowe brzmienia
("Procreation (Of The Wicked)")
oraz pierwsze podejścia do awangardy
("Danse Macabre"). A całość
opowiedziane jest szorstkim i
dzikim wokalem Toma G. Warriora.
W dodatku wykonanie jest
pełne zaangażowania i pasji. Pod
względem przekonań również.
Kolejna pozycja "Emperor's Return"
to jest nic innego jak bezpośrednia
kontynuacja "Morbid
Tales". Jedynie co ją wyróżnia to,
że Szwajcarzy testują nowego perkusistę
Reeda St.Marka (zastąpił
on Stephena Priestly). Z albumem
"To Mega Therion" formacja
ostatecznie wkracza w majestat
ciemności. Muzycy ciągle wykorzystują
do tego swoją surowość
i prymitywną dzikość, ciężkie
riffy oraz chrapliwy wokal
Warriora. Dzięki czemu mrok
coraz bardziej
wyczuwalny
jest w ich muzyce.
Dopada
nas już w rozpoczy-
nającym intro, pompatycznym i
nieco orkiestrowym "Innocence
And Wrath". Ten symfoniczny
posmak można też odnaleźć w
"Dawn Of Meggido" czy "Necromantical
Screams". Niemniej to
rozpędzone i gwałtowne kawałki
(m.in. "The Usurper", "Circle Of
The Tyrants", "Fainted Eyes" itd.)
nadają wyrazu całemu "To Mega
Therion". Kolejny album Szwajcarów
"Into the Pandemonium"
zamyka złotą erę Celtic Frost.
Płyta idealnie równoważy dotychczasową
muzyczną prostotę, dzikość
i brzydotę, z pewną awangardowością
i klasyczną bombastycznością
oraz rockową energią
i chwytliwością, która do niedawna
była spotykana u Szwajcarów
jedynie sporadycznie. W ten sposób
stworzyli coś wyjątkowego i
niepowtarzalnego, co w dodatku
trudno jest opisać słowami. Swego
czasu krążek towarzyszył mi
bardzo długo, ciągle rozpalając
moją wyobraźnię. Pisząc o zawartości
"Danse Macabre" nie można
zapomnieć o innych dodatkowych
wydawnictwach, czyli o
"Grave Hill Bunker Rehersal",
"Tragic Serenades", "I Won't
Dance" i "The Collector's Celtic
Frost". Są to uzupełnienia, ale dają
szerszą perspektywę na to, co
działo się w szeregach Celtic
Frost na początku ich kariery.
Nie będę ukrywał, z czasem zapomniałem
o zespole. Ich ponowne
zejście na początku nowego wieku,
czy nowa formacja Toma,
Triptykon, jakoś nie zdołały
mnie przekonać do przywołania
sobie wspomnień o Celtic Frost.
W końcu box "Danse Macabre"
odświeżył mi to, za co lubiłem tę
szwajcarską grupę. Ogólnie to wydawnictwo
jest rewelacyjnym sposobem
na przypomnienie o formacji
ich dawnym fanom oraz
przybliżenie Szwajcarów tym,
którzy dopiero co chcieliby dowiedzieć
się, dlaczego tak ceniony
jest ten zespół.
\m/\m/
Morbid Jester - Until The Battle
Is Won
2022 Golden Core
Morbid Jester to niemiecka formacja,
która działa od roku 1988
roku i uparcie trzyma się podziemia.
Do tej pory wydali cztery
pełne albumy, gdzie "Until The
Battle Is Won" to ich debiut początkowo
wydany własnym sumptem
w roku 1994. Aktualnie możemy
na nowo cieszyć się tym
krążkiem dzięki staraniom Neudiego
oraz wytworni Golden
Core Records/ZYX Music. Znalazłem
gdzieś określenie opisujące
RECENZJE 177
Guns N' Roses - Use Your
Illusion I / Use Your Illusion II
2022 Universal Music
Bardzo dawno nie słuchałem
"Use Your Illusion", ani pierwszej,
ani drugiej części. Jednak
hity z tych wydawnictw nie dawały
mi wytchnienia, bo zawsze
gdzieś w eterze, jakaś z radiostacji
wyemitowała któryś z tych utworów,
więc ciężko było wyprzeć je z
pamięci. I tak nie można było zapomnieć
o "Live And Let Die",
"Don't Cry", "November Rain",
"Yesterdays", "You Could Be Mine"
czy "gunsowej" wersji "Knockkin'
On Heaven's Door". Aktualnie
promuje się zremasterowane wersje
Deluxe Edition tychże wydawnictw,
więc nadarzyła się okazja,
aby przypomnieć sobie nie tylko
przeboje, ale całość "Use Your
Illusion". Zaskoczyło mnie to, że
wymienione szlagiery miały niesamowite
muzyczne fundamenty, w
postaci pozostałych kompozycji
wypełniające oba krążki. Prawdopodobnie
gdyby nie one wymienione
hity tak by nie błyszczały.
Praktycznie wszystkie te utwory
to znakomity kunszt amerykańskich
muzyków tworzących zespół,
przecież takie rozpoczynające
pierwszą część "Richt Next Door
To Hell", "Dust N' Bones" czy też
openry drugiej części "Civil War"
i "14 Years" również mogłyby być
przebojami. Chociaż "Civil War"
faktycznie było singlem,
ale nie pamiętam, aby wyładowało
gdzieś wysoko na
szczytach list przebojów.
No cóż, chłopaki mieli
wtedy jakiś przypływ talentu
i kreatywności, bo
wymyślić tyle
wartościowej
muzyki i to w
niszy już mocno
wyeksploatowanej
to po
prostu błysk geniuszu,
który zdarza
się raz na całe
życie. I to nie są jakieś
tam piosenki z
gatunku sleaze/glam
metal, ale znakomite
pieśni, w których możemy odnaleźć
wszystko, co amerykańskie,
czyli specyficzną mieszankę rock'
n'rolla, bluesa, boogie, country,
klasycznego rocka, sounthern
rocka, hard rocka, glam metalu,
a nawet troszeczkę punk rocka.
Niby w tej muzyce jest pełno
rockowego brudu,
ale wszystko jest perfekcyjnie
zaaranżowane,
dopracowane
i brzmi
bardzo klarownie.
Kompozycje
wydają się bezpośrednie,
ale dzieje się w
nich sporo, na pewno nie można
się przy nich nudzić. Posłuchajcie,
chociażby "Double Taking'
Jave" niby typowy dla Gunsów
czadzior, ma świetny riff, pomysłowe
solo gitarowe, no i na końcu
kawałek przechodzi w akustyczny
hiszpański pełen pasji balladowy
temat. No właśnie, jak zawsze w
wypadku takiej muzy w uszy rzucają
się znakomite gitarowe riffy
oraz ich solowe popisy. No i ten
skrzeczący i jęczący wokal Axl
Rose'a. Teraz to już klasyka.
1991 rok to nie był najlepszy czas
dla glam rocka/metalu, a Guns N'
Roses ponownie wprowadzili tę
muzykę na salony a może nawet
dalej, choć może po raz ostatni.
Nie ważne, grunt, że obie części
"Use Your Illusion" robią do tej
pory wrażenie. Wersje podstawowe
wydawnictw Deluxe Edition
uzupełniają dyski z niepublikowanymi
nagraniami w wersji na żywo.
Zawierają one kompilacje nagrań
zebranych z różnych części
świata podczas trasy Use Your
Illusion Tour 1991/1992. To
kolejna gratka dla fanów, tym
bardziej że Gunsi to istny żywioł
na scenie. Jednak istnieje specjalna
wersja wznowienia "Use Your
Illusion", gdzie możemy odnaleźć
aż siedem dysków CD i jeden Bluray.
W sumie zawiera ona 97
utworów, w tym 63, których nie
wydano nigdy wcześniej. Także
jak ktoś jest szalony do oporu,
może sięgać po to właśnie wydanie.
Tak czy inaczej,
tytuł ten - w
takiej czy innej
formie - to żelazna
część każdej
kolekcji fana
hard'n'heavy.
\m/\m/
muzykę Morbid Jester, że to traditional
true metal teutoński w
charakterze. Na pewno jest coś na
rzeczy, choć ja muzykę Morbid
Jester bardziej kojarzę z NWO
BHM z Iron Maiden na czele.
Inni, opisując Niemców, sięgali po
argument, że podążyli śladem
epickich brzmień i melodii amerykańskich
zespołów grających
heavy metal w latach 80. Ja jakbym
miał iść tym torem myślenia,
bardziej wskazałbym na epickość
kompozycji kapel, które ciążyły
ku progresji i mam na myśli takie
grupy jak Queensryche czy Heir
Apparent. Przynajmniej tak było
na początku kariery tych zespołów.
Czego by się nie doszukiwać,
muzyka Niemców z pewnością
jest to ambitny tradycyjny heavy
metal, ze znakomitymi pomysłami
i doskonałymi melodiami, w
dodatku wykwintnie zaaranżowanymi.
Każda kompozycja to balsam
dla uszu fana true metalu,
znakomicie zagrana przez każdego
z instrumentalistów. Niezły
też jest wokalista Matthias Georg
ze swoim ochrypłym głosem.
Jednak dla mnie Matthias ma za
mało plastyczny wokal i trochę
wprowadza nim atmosferę jednostajności.
Rozpoczynający utwór
"In Co-Operation" jako jedyny
niesie pewien posmak speed/thrashu.
Pozostałe kawałki jednak są
już bardziej utrzymane w tradycyjnym
stylu. Riffy i melodie z
"Revenge" nie mogą być bardziej
oldschoolowe. Natomiast "Go
Away" nabiera teutońskiego charakteru
i zachęca do machania
głową. W "Soul Doctor" zespół
proponuje więcej melodii. Wraz z
początkiem "In the Night" chłopaki
rozpędzają się i jest prawie
speed metalowo, ale dość szybko
wracają do średniego tempa i nośnego
tematu. "No Name City" za
to ma coś z amerykańskiego nośnego
heavy metalu z lat 80. z pewnym
progresywnym posmakiem.
"Another Life" jest równie nośny,
ale mimo swojej surowości ma
zdecydowanie najwięcej kopa na
całym albumie. Za to "Warriors"
niesie trochę ponurego i epickiego
klimatu. Amerykańscy muzycy z
80. z pewnością chcieliby mieć takich
kumpli. Tytułowa kompozycja
to instrumentalna miniatura z
wykorzystaniem syntezatorów.
Tym utworem też kończy się oryginalny
album "Until The Battle
Is Won". Niemniej Neudi dorzuca
jeszcze dwa kawałki "Peace And
Liberty" i "There's No Place". Oba
pochodzą z dema, mają gorsze
brzmienie oraz są bardziej bezpośrednie
i tradycyjne. Jednak fani
oldschoolu powinni je docenić tak
jak całość "Until The Battle Is
Won". Neudi znowu zrobił dobrą
robotę.
\m/\m/
Mystery - Mystery
2022 Golden Core
Debiutancki, a zarazem jedyny
krążek zespołu Mystery został
wydany w roku 1988. Był promowany
jako produkcja muzyków
pochodzących ze Stanów. Recenzent
Kerrang! o albumie pisał
"Mamy tutaj najciekawszy progresywny
crossover/thrash, jaki kiedykolwiek
słyszałem". Także sprawa musiała
być intrygująca, ale świadczy
też o tym, że nie bardzo wiedziano,
jak podejść do propozycji Mystery.
Po pierwsze okazało się, że
formację tworzyli muzycy z Niemiec
i nie byli powiązani ze środowiskiem
metalowym, bliższe
były im sceny rockowe i bluesowe.
Po drugie swoją muzykę oparli na
hard'n'heavy często sięgając po
hard rocka rodem z lat 70. Być
może dla tego co jakiś czas bywa
kwadratowo. Niemniej muzycy
rozruszali swoją muzykę, podchodząc
do niej kreatywnie, dodając
pewne elementy funky, soulu i
klasycznego rocka. Z rzadka ocierają
się też o pewne eksperymenty.
To może przypominać ówczesne
dokonania Faith No More
czy Mordred (stąd też pewnie te
skojarzenia dziennikarza Kerrang!).
Niemniej tak jak pisałem
fundamentem w muzyce Mystery
jest hard'n'heavy. Płyta nie jest
jakaś długa, 31 minut, osiem kawałków
plus outro. Niemniej każdy
utwór to niezły czad, zagrany
jest z werwą i zapałem, tak że nieraz
buty spadają ("Forces Of
Evil"). Brzmienie jest niezłe, bliskie
temu, jakie obowiązywało w
ówczesnych czasach. Jednak dla
mnie leciuśko trąci myszką. Dawno
przestałem słuchać Faith No
More, czasami sięgam po Mordred,
tak samo będzie z Mystery.
Myślę, że od czasu do czasu warto
będzie przypominać sobie o tym
zespole. Także mamy za sobą kolejną
udaną odsłonę zapomnianej
historii hard'n'heavy.
Prowler - Reactivate
2022 Hear No Evil Recordings
\m/\m/
Prowler był jednym z pierwszych
zespołów Nowej Fali Brytyjskiego
Heavy Metalu (NWOBHM). Powstał
w 1975 roku w Essex, czyli
tuż za północno-wschodnią granicą
Londynu. Istniał wiele lat,
ale pozostawił po sobie jedynie
singiel "Heartbreaker" / "Victim
Of The Night" (1985). Dopiero
kilka dekad po rozpadzie ukazało
178
RECENZJE
się więcej materiału Prowler: w listopadzie
2020 roku cyfrowy singiel
"Bad Child Running"/
"Gotta Get Back To You", a w
maju 2022 kompilacja "Reactivate".
Mieszkający obecnie w Dubaju
wokalista i basista Prowler,
Trev Pattenden, stwierdził publicznie,
że celem wydania pierwszego
pełnego krążka nie było wywarcie
wrażenia na znajomych, a
raczej zrealizowanie życiowej ambicji
i dokończenie zadania, które
formacja próbowała wykonać
przez te wszystkie lata. Realizatorzy
płyty dołożyli starań, żeby
archiwalne nagrania zabrzmiały
wyraźnie, soczyście i dynamicznie.
Dźwięk jest pełen, wszystko
doskonale słychać, a jednocześnie
wyeksponowano pierwotny
żywioł. Prowler grał nieskomplikowany,
bezpośredni heavy rock
z pazurem. W utworach dominowały
proste rytmy na cztery i barowa
atmosfera. Wokal nie był
operowy jak u niektórych legendarnych
krzykaczy tamtych czasów,
za to Trev śpiewał naturalnie,
z perfekcyjną dykcją, z lekkim
zadziorem i z niewymuszoną
melodyką. Aż siedem spośród
dziewięciu tracków pochodzi z sesji
z okresu 1980 - 1981, a jedynie
dwa są współczesne. Singlowy
"Gotta Get Back To You" z orientalną
solówką gitarową zaprezentowano
zarówno w wersji starszej,
jak również w specjalnej interpretacji
z okazji jej trzydziestej rocznicy:
30th Anniversary Version
2010. Najnowsze podejście do
"Heavy Metal Hero" nagrano zaś
w ramach 40th Anniversary Version
2020. Kawałek "Rocksong
Part II / Heavy" pochodzi z odświeżonej
taśmy koncertowej (live
1980), tak samo jak "Samurai"
(live 1981). Nie krzywię się na
brzmienie, bo mimo że formalnie
są to bootlegi, to zostały fachowo
nagłośnione i uznaję je właśnie za
bardzo sympatyczne w odbiorze.
Przy okazji dopowiem jeszcze, że
w okresie 1981 - 1982 Prowler
działał pod nazwą Samurai, więc
musiała to być jedna z kluczowych
kompozycji w ich repertuarze.
Przyjemnie słucha mi się "Reactivate".
Nie przywołuje mi ta
muzyka żadnych wspomnień ani
skojarzeń, uważam ją za prostoduszną,
a jednak czuję zadowolenie,
gdy wypełnia ona mój pokój.
Cieszę się, że na nią natrafiłem.
Polecam!
Sam O'Black
Rampage - Veil Of Mourn
2022 Relics From The Crypt
Człowiek co chwile poznaje nowe
płyty. W sumie nie sposób jest
znać wszystko, co zostało nagrane
- nawet, kurczę, z jednego gatunku.
Wśród całego zalewu różnych
tytułów zawsze jednak wpadnie w
ręce jakiś ciekawy procent i to jest
wielki plus tej zabawy. Niektóre
krążki robią zwyczajnie tło dla innych,
co też pomaga w weryfikacji.
Relics From The Crypt
wypuściło na przykład kolejną
świetną reedycję - australijski
Rampage i ich jedyny ślad w postaci
"Veil Of Mourn" z 1988
roku. Trio pochodzące z Melbourne
nie miało więcej szczęścia.
Swoją karierę Bruno "Anticros"
Canziani (perkusja), Dave Frew
(bas)oraz George Mitrov (wokal,
gitara) skończyli szybko, ale musieli
odchodzić z poczuciem niedosytu,
bo zostawili po sobie naprawdę
ciekawy materiał. Możliwe,
że dopiero po latach, wielu
latach, "Veil Of Mourn" okazuje
się interesującym półgodzinnym
zapisem progresywnego speed/
thrash metalu, a wcześniej nikt się
na grupie nie poznał. Tak czy siak
- szkoda. I to wielka. To, co zarejestrowali
panowie na swoim debiucie,
jest jednym z ciekawszych
jakie miałem przyjemność poznać.
Sporo się w tych ośmiu kompozycjach
dzieje. Muzycy nie zadowalają
się banalnymi rozwiązaniami,
choć wciąż jest to dość szybki
i agresywny speed/thrash. Jedno
więc nie wyklucza drugiego.
Umiejętnie regulują tempo płyty,
bo przy całej prędkości umieją w
odpowiedni sposób zwolnić i zaintrygować.
Dużo wywija gitara,
co rusz pojawiają się pomysłowe
riffy czy sola. Sekcja rytmiczna
rozplanowana jest z dbałością o
każdą sekundę materiału. Zarówno
w tych "lżejszych" jak i rozpędzonych
fragmentach. Płyta potrafi
zaskoczyć i też nie jest tak do
końca bardzo prostą w wydźwięku
- fajnie jest poświęcić jej trochę
więcej czasu, a na pewno na twarzy
słuchacza pojawi się uśmiech.
Adam Widełka
Sacrifice - Soldiers Of Misfortune
2022 High Roller
Do wznowień popełnionych
przez High Roller Records
dwóch pierwszych albumów kanadyjskiego
Sacrifice dołącza też
trójeczka - "Soldiers Of Misfortune"
z 1990 roku. Tak samo ładnie
przygotowana, zrealizowana
i gotowa, by rozsadzić nam głowy.
Równo chłopaki grają i album nakręca
się z każdym dźwiękiem.
Bardzo spójny i generalnie dobrze
wyważony zestaw utworów. Naturalnie
to wciąż, po poprzedniczkach,
thrash wysokiej próby.
Mimo, że minęło trzy lata od
"Forward To Termination" to
grupa nie zmieniała swojego podejścia
do twórczości. Nie zapragnęła
nagrać czegoś przebojowego
albo wpleść do kompozycji więcej
elementów, które dałyby gwa-ancję
komercyjnego sukcesu. Gdyby
się tak stało, byliby chyba idiotami.
Dzieje się tutaj sporo choć na
pierwszy rzut ucha to bardzo "wąskie"
kompozycje. Po kilkuminutowym
kontakcie z "Soldiers Of
Misfortune" jednak wątpliwości
zostają rozwiane. Riffy prują aż
miło, brzmienie gitar jest pełne
zaciętości, sekcja trzyma całość w
ryzach i daje gazu. Wokal charakterny,
pełny pasji i chcący wywalić
membrany w głośnikach.
Czterdzieści minut soczystego
thrash metalu, pełnego energii,
emocji, pomysłów oraz mocy.
Może czasem jest na trójce mniej
wściekłości, czy też chętniej panowie
wprowadzają stonowane tempa,
ale cholernie trudno wytrzymać
przy tej płycie do końca nie
machając głową. No i sama końcówka
w postaci ostatniego, dziesięciominutowego
utworu. Nie,
żeby wszystko przed było jakimś
preludium, bo "Soldiers Of Misfortune"
to zamknięta całość, ale
nie można powiedzieć, że ten
numer nie przykuwa uwagi. Dużo
zmian nastrojów, ciekawe i połamane
partie instrumentalne, ładnie
dozowane emocje i tempo.
Naprawdę konkret. To jedna z
tych płyt gatunku, do jakiej chce
się wracać. Nie dość, że zostawia
ona po ostatnich dźwiękach w
osłupieniu, to jeszcze w trakcie
umiejętnie zaprasza na ponowne
odsłuchy. Zawsze te czterdzieści
minut nastraja pozytywnie i stawia
na nogi. Solidny thrash metal
pukający do lat 90., wnoszący do
nich klasyczne wzorce.
Adam Widełka
Sacriversum - The Shadow Of
The Golden Fire - Early Days
2022 Thrashing Madness Productions
Wydana oryginalnie w roku 2001
przez Serenades Records kompilacja
"The Shadow Of The Golden
Fire - Early Days" portretuje
Sacriversum z początków kariery,
jeszcze jako zespół grający
death/doom/thrash metal. Nic
więc dziwnego, że Leszek Wojnicz-Sianożęcki
zadbał o wznowienie
tego materiału, bo jest on
niezwykle trudno dostępny, co
przekłada się na jego obecną cenę,
podobnie sytuacja wygląda w
przypadku oryginalnych kaset z
pierwszej połowy lat 90. Debiutanckie
demo "Dreams Of Destiny"
po edycji własnej zespołu w
roku 1993 doczekało się wznowienia
przez Carnage i wtedy na
rodzimym rynku to było coś.
Chociaż w "fachowym" magazynie
przeczytacie, że "to nigdy nie był
zespół szczególnie istotny dla polskiej
sceny", można tę opinię spokojnie
włożyć między bajki. Te
cztery właściwe numery "Revenger",
"Defended Land", "Dreams Of
Destiny" i "Taste Of Defeat" wciąż
mają bowiem moc, a do tego nieźle
brzmią. Akurat mnie najbardziej
podobają się utwory łączące
elementy doom i death metalu, z
majestatycznymi zwolnieniami,
ale niepozbawione też agresji.
Szybsza kompozycja tytułowa też
jest jednak niczego sobie, a do
tego warto zwrócić też uwagę na
znak rozpoznawczy łódzkiej formacji,
to jest wykorzystywanie instrumentów
klawiszowych. Debiutancki
album "The Shadow
Of The Golden Fire", wydany w
roku 1994 przez firmę Baron tylko
na kasecie, to już Sacriversum
na kolejnym, znacznie wyższym
etapie rozwoju. Dwa lata był to
wtedy kawał czasu, szczególnie
jeśli nie szczędziło się go na próby,
dlatego zespół okrzepł, zarówno
kompozycjnie, jak też wykonawczo.
Poszczególne utwory są
więc ciekawsze, lepiej zaaranżowane
(Whispers"), więcej też w
nich melodii ("Pure Evil") i mniej
oczywistych rozwiązań ("In Emotional
Garden"). Mocy też jednak
nie brakuje, choćby za sprawą
"Across The Dust" czy "From Your
Blood", tak więc te trzy kwadranse
muzyki nie są w żadnym razie
tylko archiwalną ciekawostką dla
40-50-latków. Nowe wersje "Defended
Land" i "Taste Of Defeat" z
roku 1994 w sumie niczego nie
wnoszą, może poza lepszym brzmieniem,
ale w sumie lepszego
miejsca dla takich rarytasów jak
kompilacja nie ma.
Wojciech Chamryk
RECENZJE 179
Shatter Messiah - Hail The
New Cross
2022 MDD
Mimo, że grupa Shatter Messiah
istnieje około dwudziestu lat, to
nigdy nie miałem przyjemności
pieścić uszy ich muzyką. Aż do
teraz. W moje ręce wpadł album z
2013 roku, "Hail The New
Cross". Szybki research w necie i
wyszło, że grupa para się power/
thrash metalem, a ten krążek nie
jest jedynym w ich dyskografii.
Zajmuje on miejsce trzecie i
ukazał się w momencie, gdy grupa
miała parę dobrych lat stażu. Cóż
więc wyniknęło z tego spotkania?
Muszę napisać, że to dość osobliwe
granie. Mieszanka power metalu
z thrashem brzmi intrygująco.
Tu i tu mamy siłę i prędkość, ale
dochodzą w międzyczasie charakterystyczne
wokale, które już nie
do końca pasują. Takie, no wiecie,
power metalowe, podniosłe… A,
no właśnie! W thrash wkrada się
tutaj trochę patosu, co nie dla
każdego ucha będzie zdrowe. Wykonawczo
jednak Shatter Messiah
sprawia pozytywne wrażenie.
Nie jest to jakaś wybitna płyta,
ale też nie jest czymś, co stara
się ewidentnie ranić zmysł słuchu.
Niecałe czterdzieści minut materiału
mija bez jakichś incydentów.
Chłopaki dają radę, proponując
swoją mieszankę stylów, do której
można absolutnie przywyknąć,
jeśli da się tej płycie szansę. Mnie
jedynie irytowały znacznie te
właśnie podniosłe fragmenty, zarówno
wokalne jak i instrumentalne,
bo akurat kompletnie mi się
to gryzie. Jednak poza tym "Hail
The New Cross" to znośny krążek.
Możliwe, że nie wrócę do
niego, ale też kłamstwem byłoby
błagać Was, byście tego nie czynili.
Adam Widełka
Sortilege - Larmes De Heros
2022 Relics From The Crypt/Dying Victims
W końcu jest! Reedycja wydana
przez Relics From The Crypt, na
kompakcie i winylu. Naprawdę te
nagrania są wskrzeszone z grobu -
ostatni raz poddał wznowieniu
ten materiał Axe Killer w 2007
roku i dziś ciężko je zdobyć! Choć
i z tymi za niedługo może być podobnie,
a wszystko przez bardzo
ścisły limit… No, trudno, ale trzeba
się cieszyć, że są! Grupa Sortilege
to jedna z najlepszych francuskich
ekip heavy metalowych,
jakie istniały. Mimo, że w latach
1983-1986 wydali tylko EP i dwa
pełne materiały, to i tak dźwięki,
jakie po sobie zostawili, miażdżą
po dziś dzień. Ten krążek był
ostatnim przed zawieszeniem zespołu
- "Larmes De Heros" ukazał
się w 1986 roku (był też odpowiednik
angielski "Hero's Tears",
ale nie miał takiego klimatu). Nagrany
został w składzie: sekcja
Bob Snake (perkusja) oraz Daniel
Lap (bas), gitarzyści Didier
Demajean i Stephane Dumont,
a wokalistą był charyzmatyczny
Christian "Zouille" Augustin.
Czterdzieści pięć minut soczystego
heavy metalu. Album zwarty,
mocny i dynamiczny w swym wyrazie.
W ogóle nie czuć, że za
chwilę Sortilege miało przestać
istnieć na wiele lat. Słuchając tych
numerów ciężko usiedzieć spokojnie.
Riffy, solówki i rozpędzona
sekcja rytmiczna - każdy utwór
przynosi kapitalne granie. Do tego
jeszcze teksty wyśpiewane w
ojczystym, dźwięcznym języku.
Jaki to ma klimat! Nawet te spokojniejsze
fragmenty, zagrane w
średnich tempach, unoszą gdzieś
wysoko. Niesamowicie to wszystko
żre. Po 36 latach od premiery
ten album nadal jest żywy i broni
się w każdej sekundzie. Cóż można
więcej pisać? Bezsprzeczna
klasyka gatunku. Wiadomo - każdy
może inaczej patrzeć, ale oddać
trzeba Sortilege, że stworzyli
naprawdę kapitalne krążki, a
"Larmes De Heros" jest jednym z
topowych nagrań w ogóle. Laczki
z nóg, czapki z głów!
Adam Widełka
Stygian Shore - Ultra Psychic
Nightmares
2021 Golden Core
Stygian Shore powstało w roku
1982 w Wichita (Kansas). Wydali
EP-kę "Stygian Shore" w
roku 1984, po czym po siedmiu
latach działalności rozpłynęli się
w niebycie. Do świata żywych
wrócili w roku 2004 i trzy lata później
na rynek wypuścili swój
pierwszy pełny album studyjny
zatytułowany "The Shore Will
Arise". Większość płyty była
oparta na utworach, które powstały
w latach 80. Niestety od
tamtej pory nie mamy żadnego
nowego wydawnictwa Amerykanów,
a szkoda, bo jeśli dobrze pamiętam
"The Shore Will Arise"
zbierało w miarę dobre opinie.
Natomiast w roku 2021 pojawiło
się wydawnictwo zatytułowane
"Ultra Psychic Nightmares". Zawiera
ono nagrania zarejestrowane
w roku 1985, które miały
stanowić właściwy duży debiut
amerykańskich muzyków. W jego
skład wchodziło dziesięć kompozycji
utrzymanych w naturalnym i
prostym stylu amerykańskiego
metalu. Gdzieś czytałem, że Stygian
Shore to bardziej bezpośrednia
i mniej epicka wersja Manilla
Road. I jakaś prawda w tym jest.
Do inspiracji Manilla Road można
dodać jeszcze Omen czy też
Anvil. Poza tym nawiązań do
Manilla Road jest jeszcze trochę.
Jak ktoś był uważny to, wyłowił,
że Stygian Shore pochodzi z tej
samej miejscowości co Mark
Shelton i jego ekipa. A sam Mark
jest producentem "Ultra Psychic
Nightmares" i nie tylko, bo bonusowych
nagrań też. Utwory są
proste, niezbyt długie, klasyczne
w swojej budowie, z niezłymi riffami
oraz wpadającymi w ucho
melodiami. Nie brakuje gitarowych
solówek, choć na pewno nie
są to jakieś shredy, a raczej organiczne
pomysły. Wokale są szorstkie,
ostre, czasami krzykliwe.
Podobnie jak brzmienie zespołu,
takie bardzo undergroundowe. W
ucho wpadają głównie klasyczne
w swoim wyrazie heavy metalowe
"Who Is He Now" i "Stagnant
Mist". Świetnie wybrzmiewają też
kawałki, które sporo przemycają
w sobie klasycznego hard rocka.
Mam na myśli "Branding Iron",
"Can't Get Away", "Bloodbath"
oraz "Just a Dream". Bardziej hard
rockowe są utwory, które pochodzą
z sesji zrealizowanej w roku
1989. Jest to taka swoista podróż
w czasie, bo właśnie te utwory wykorzystano
an płycie "The Shore
Will Arise" z roku 2007. Zresztą
- nie jestem tego pewien - te nagrania
z 1989r. prawdopodobnie
też były prezentowane pod takim
samym tytułem. Ogólnie "Ultra
Psychic Nightmares" to świetna i
warta zachodu sprawa. Jak ktoś
jest fanem starego metalu i nie ma
go jeszcze dosyć, powinien poszukać
sobie tego albumu Stygian
Shore.
\m/\m/
Sudden Darkness - A German
Thrash Story - The Recordings
1985 - 1992
2022 Golden Core
Gdzieś tak rok temu recenzowaliśmy
wydawnictwo zespołu Economist
zatytułowane "Iceflowered
- Complete Works". Zawierało
ono większość dorobku tej
niemieckiej kapeli i było to coś na
kształt progresywnego thrashu z
klimatami ze środkowego okresu
Voivod. Jednak wcześniej, w latach
1983 - 1993, niemieccy muzycy
używali nazwy Sudden
Darkness. Można powiedzieć, że
była to również thrash metalowa
formacja, choć zdecydowanie bardziej
bezpośrednia i zadziorna.
Sporo w nim było również speed
metalu, ale z czasem uwidoczniały
się ich techniczne preferencje.
Ciekawie było też na początku
kariery Sudden Darkness, bo z
utworów oprócz speed metalu i
thrashu często wyzierały na
wierzch inspiracje tradycyjnym
heavy metalem. I tak na pierwszym
demo nawet znalazł się
cover Judas Priest "Brekin' The
Law". Od początku muzycy dbali,
aby ich kompozycje były dobrze
przygotowane i interesujące. Z
czasem wychodziło im to coraz
lepiej, aż w końcowej fazie potrafili
ciekawie zaakcentować ich
techniczne ciągotki. Wydawnictwo
zaczyna się od nagrań, które
były przygotowane na album
"Fear Of Reality" (1988). Krążek
miała wydać Gama Records i nawet
zostały przygotowane testpressy.
Zawiera on osiem kompozycji
ciekawych i dopracowany,
pełnych dynamiki, zadziorności
oraz znakomicie opracowanych
technicznie. Brzmią one nawet
przyzwoicie, choć do ówczesnych
najlepszych produkcji trochę brakuje.
Pozostała część pierwszego
dysku i drugi dysk wypełniają różne
nagrania zawierające wstępne
miksy kawałków z "Fear Of Reality",
zawartość dem "Advanced
Madness" (1987), "Fear Of Reality"
(1987), "Lord Nightmare"
(1986), "Iceflowered" (1992),
nagrania z prób i koncertów (jakość
bootlegowa). Sound tych nagrań
jest różny, ale charakteryzuje
je słowo: undergroundowy. Raz
jest lepiej, raz jest gorzej. Niemniej
jak w latach 80. i 90. działało
się aktywnie w środowisku, to
takie brzmienia to żadna nowość.
Ogólnie "A German Thrash
Story - The Recordings 1985 -
1992" to kolejny tytuł, który
przybliża nam część zapomnianej
historii. W tym wypadku ekipy
Sudden Darkness.
\m/\m/
180
RECENZJE
Taramis - Queen Of Thieves/
Stretch Of The Imagination
2022 Golden Core
Taramis to Australijska kapela,
która działa od roku 1986. Tak
naprawdę niewiadomo kiedy zakończyła
swoją działalność. Prawdopodobnie
był to rok 1993.
Wiadomo natomiast, że reaktywowała
się w roku 2017 i ponoć
nadal działa. Muzycznie nawiązywali
do progresywnego heavy/
power metalu, gdzie można odnaleźć
inspiracje przede wszystkim
Fates Warning i Iron Maiden
oraz trochę Queensryche. Jednak
po prawdzie zespół działał już
wcześniej w latach 1983-1985, ale
używał nazwy Prowler i nawet
nagrał demo "Blood & Honour"
(1984). Można więc pokusić się o
tezę, że Taramis wraz z Fates
Warning i Queensryche współtworzył
rodząca się globalną scenę
progresywnego metalu. W trakcie
szukania materiałów na temat
zespołu znalazłem jego porównania
do Mekong Delta,
Realm, Anacrusis czy Psychotic
Waltz. Być może takie zestawienie
wynikło z tego, że drugi krążek
"Stretch Of The Imagination"
(1991) miał lepszą produkcję
i zawierał jeszcze bardziej
techniczną muzykę. Jednak thrashu
słyszę tam niewiele, co najwyżej
pojedyncze wstawki, które
w dodatku nie można jednoznacznie
określić jako thrashowe, a
co najwyżej jako thrashujące.
Pierwszy album Taramis "Queen
Of Thieves" został wydany w
roku 1987, zawiera on osiem długich
kompozycji, utrzymanym w
stylu progresywnego heavy/power
metalu z fantastycznym technicznym
zacięciem. Także w muzyce
Australijczyków, dzieje się naprawdę
dużo ciekawego z dość zawiłą
i intrygującą mieszanką tematów
muzycznych wpadających w
przeróżne kontrasty i klimaty brzmieniowe.
Nie brakuje w nich szalonych
i nieszablonowych aranżacji.
Jak ktoś lubi taką zagmatwaną
muzykę, słuchając "Queen Of
Thieves" poczuje się jak we własnym
wariackim śnie. Pomimo zagmatwanej
muzyki mamy sporą
ilość melodii. W tym świecie ułatwia
nam poruszanie się wokalista
Shane "Joel" Southby, ale to też
nie przychodzi z jakąś tam łatwością.
Shane ma mocny i bardzo
wysoki wokal, co wyzwala nie tylko
melodyjność, ale i dzikość.
Zresztą w jego głosie jest więcej
emocji, a mnie najbardziej pasuje,
jak pojawia się w nim coś na
kształt epickości. Śpiewak nie jest
jedynym utalentowanym muzykiem
Taramis. W zasadzie każdy
pozostały instrumentalista jest
mistrzem swojego fachu. Można
tylko podziwiać, jak współgrają ze
sobą gitarzyści albo muzycy z sekcji
rytmicznej. Słuchając ich, ma
się wrażenie, że ich wyobraźnia
oraz kreatywność nie ma granic.
Kolejnym wydawnictwem Taramis
było demo zrealizowane w
roku 1988, które zawierało cztery
kolejne kompozycje. I właśnie te
nagrania uzupełniają dysk z
"Queen Of Thieves". Może są
trochę gorszej jakości, ale muzycznie
to ciągle pogmatwany, acz
przepiękny świat progresywnego
metalu. Na drugim dysku znalazła
się wspominana już druga
płyta "Stretch Of The Imagination"
pierwotnie wydana w roku
1991. Jeśli chodzi o kompozycje
to muzycy zdobywają kolejny poziom
jeśli chodzi o trudność swojej
muzyki. Coraz częściej dochodzi
do wręcz jazz-rockowych albo
zbliżonych do fusion aranżacji.
Rozpalają one zmysły nie tylko
muzyków, ale również ich fanów.
Całe szczęście słucha się tego
dobrze, a to dzięki znakomitym
melodiom. A wybrzmiewają one
tak znakomicie dzięki wyśmienitemu
brzmieniu i produkcji. Choć
muzyka i utwory są mocno skomplikowane
to, instrumenty brzmią
swoją pełnią i bardzo klarownie.
Wystarczy posłuchać basu. Nie
ma z tym najmniejszego problemu.
Słyszymy go od razu, wyraźnie,
ale jego sound i gra w ogóle
nas nie rozprasza, jedynie podkreśla
sens muzyki Taramis.
Właśnie w takiej oprawie możemy
przekonać się o niesamowitej
kreatywności muzyków, ich niesamowitej
wyobraźni, a przede
wszystkim o wyczuciu, bowiem
mimo majestatu muzyki i jej karkołomności
słuchamy zawartości
"Stretch Of The Imagination"
na luzie, choć cały czas na niej
jesteśmy skupieni. Nowa, świeższa
produkcja albumu uwypukliła
również niesamowity głos Shane'a
Southby. Jak dla mnie ten
album to bardzo dobra i ważna
pozycja ze świata progresywnego
metalu. Powstała ona po "When
Dream and Day Unite", a przed
"Images and Words" wiadomego
zespołu. Nie ustępuje ona tym pozycjom
w żaden sposób, ale to
Dream Theater zdobył światowy
rozgłos. Ja jedynie żałuję, że Australijczycy
nie pozyskali takiego,
aby pozostali z nami na stałe.
Jestem przeświadczony, że co jakiś
czas raczyliby nas wyśmienitą
dawką muzyki rozpalającą nasze
zmysły. Jeśli ktoś jest fanem progresywnego
metalu, a nie zna Taramis,
czas najwyższy, aby to naprawić.
\m/\m/
UFO - High Stakes & Dangerous
Man / Lights Out In Tokyo
1992
2022 HNE Recordings
Jeśli mamy w pamięci to, co znalazło
się na albumie "Misdemeanor"
(1986), to słuchanie
"High Stakes & Dangerous
Man" z 1992 roku to prawdziwa
przyjemność. Album to też szczególny
z powodu składu, jaki to
dzieło popełnił. Wyjątkowo, tylko
raz w karierze UFO, gitarzystą
był tutaj Laurence Archer
(współpraca m.in. z Philem Lynottem)
a perkusistą, znany z
Wild Horses, Cive Edwards. Bas
znów, po długiej przerwie dzierżył
Pete Way. Wokal - tutaj akurat
niezmiennie od lat - należał do
Phila Mogga. Generalnie te dwanaście
kompozycji przypomina
stare czasy zespołu. I fajnie. Nie
jest to w żaden sposób krążek odkrywczy.
Przynosi jednak sporo
uśmiechu spragnionym hard
rocka słuchaczom. Bez zbędnych
cudów, z naprawdę odczuwalnym
zaangażowaniem członków zespołu.
Słychać, że UFO wtedy
wracało na właściwe tory. Mimo,
że jeszcze nie z młodym Schenkerem,
ale z ciekawym Archerem,
który nieźle sobie radzi w
tych klimatach. Może odrobinę
skróciłbym tą płytę, bo są małe
fragmenty, kiedy odnosiłem wrażenie
lekkiego rozwleczenia. Każdy
jednak będzie oceniać własnym
uchem, więc proszę się tym
za bardzo nie sugerować. To,
summa summarum, udany materiał.
Teraz Hear No Evil Recordings
wznawia tę pozycję dodając
na drugim dysku pełny koncert z
Japonii. Znany już wcześniej,
choć teraz ciężko dostępny,
"Lights Out In Tokyo" to świetny
dodatek do studyjnego materiału.
Zwłaszcza, że utwory z
"High Stakes…" nieźle wypadały
na żywo. To też ciekawe, historyczne
wydawnictwo - nigdy później
grupa nie grała koncertów w
tym składzie. Brzmią one również
wybornie. Słychać, że wznowienie
przygotowane było porządnie,
lecz pewnie ułatwiło pracę to, w
jaki sposób pierwotnie występ
został zrealizowany. W końcu to
Japonia. Dobrze, że pojawiło się
to wznowienie. Możliwe, że trochę
więcej ludzi dowie się o "High
Stakes…". Ukazywał się on w
końcu w okresie jaki nie do końca
jest kojarzony z dużymi sukcesami
grupy. UFO wtedy dopiero
rozkręcało się na nowo, choć następne
płyty nie były też jakieś totalnie
lepsze. Ja też nie wracam do
tego albumu zbyt często - miło
było więc znów zarzucić te paręnaście
kompozycji. Ma w sobie ta
płyta niezły feeling, ciekawe kompozycje
i niezłe brzmienie. Spoko,
nie jest to rzecz na miarę "No
Heavy Petting" czy "Lights Out",
ale po tak przeciętnych nagraniach
(albo nawet słabych) znanych
z "Making Contact" czy
wspomnianym "Misdemeanor"
musiała być świeżym oddechem
UFO w tamtym czasie. Współcześnie
nie stracił nic ze swojego
wyrazu, więc można zaryzykować,
że muzycznie broni się do
dziś i tym bardziej zachęca. Warto
go sobie przypomnieć.
Adam Widełka
Waysted - Heroes Die Young -
Waysted Volume 2 2000-2007
2022 HNE Recordings
Kiedy gra się całe życie głównie w
jednym zespole reprezentującym
na swoich płytach podobną stylistykę
to ciężko jest się od niej
uwolnić. Pete Way - basista angielskiej
formacji UFO odszedł z
niej po wielu latach w 1982 roku,
robiąc sobie przerwę na dziesięć
lat. Powróciwszy na album "High
Stakes And Dangerous Men" w
1992 roku grał z dawnymi kolegami
aż do 2006 roku, kiedy to zrezygnował
z UFO definitywnie. W
międzyczasie powrócił do swojej
kapeli Waysted, jaką powołał do
życia w latach 80. W najnowszym
boksie "Heroes Die Young -
Waysted Volume 2 2000-2007"
dostajemy pięć dysków z ostatniego
okresu tejże formacji, bardzo
zresztą bogate w muzykę bliską
jego macierzystej grupie. Mamy w
zestawie "Wilderness Of Mirrors"
z 2000 roku, co jest w rzeczywistości
materiałem sesji na
trzeci album "Save Your Prayers"
z 1986 roku, na nowo remiksowany
przez Paula Chapmana. Trochę
więc powtórka z rozrywki. Z
kompilacji możemy sięgnąć po
"Boot From The Dead" - czyli
oficjalny pirat nagrywany podczas
londyńskiego koncertu w 2005
roku. W dość krótkim zapisie nie
zabrakło utworów UFO. Już zupełnie
inaczej został zrealizowany
kolejny koncert, tym razem z
Glasgow (2005). Słychać profesjonalną
robotę Robina George'a,
a "Organized Chaos…Live"
zawiera trochę dłuższy materiał.
Dla fanów to smakowite kąski,
RECENZJE 181
więc już chociażby dla tych
dwóch płytek warto poszukać
"Heroes Die Young…". Są oczywiście
w tym pudełeczku pełne albumy.
Dwa ostatnie, jakie popełniła
grupa. Mowa tutaj o "Back
From The Dead" (2004) oraz
"The Harsh Reality" datowany
na trzy lata później. Oba to bardzo
klasycznie brzmiące albumy.
W żadnym wypadku odkrywcze,
choć zawierające świeżą porcję
hard rocka. Zrealizowane i nagrane
według ponadczasowych receptur
gatunku. Soczysty, żwawy
rock wypełnia je po brzegi. Słychać,
że zespół dobrze się bawił
podczas tworzenia. Nie są to krążki
drastycznie odbiegające od tego,
co przez całe życie grał lider
Waysted - nawet odnieść wrażenie
można, że odrobinę przenikające
się z tym, co w latach 2002-
2006 prezentowało UFO. Boks
"Heroes Die Young - Waysted
Volume 2 2000-2007" to rzecz
adresowana dla fanów talentu
Pete Way'a i jego twórczości poza
najsłynniejszą formacją. Dobierał
sobie ciekawych muzyków, ale też
byli koledzy nie żywili urazy, by
wystąpić na płytach Waysted
(tych starszych). Paul Chapman,
Andy Parker czy Paul Raymond
dołożyli swoje trzy grosze, choć
nie mogli przyćmić tych, którzy w
Waysted zagrzali dłużej miejsce.
Warto tu wspomnieć wokalistę
Fina Muira (lata 1982-1985,
2003-2020), gitarzystę Chrisa
George'a (2004-2020) czy perkusistę
Paula Haslina (2003-2020)
- oni głównie współcześnie dbali o
brzmienie grupy. Naturalnie muzyków
przewinęło się wielu, ciężko
ich tutaj wszystkich wymienić.
Rzecz interesująca, choć muzycznie
nie wyróżniająca się na tle
dziesiątek podobnych sobie albumów.
Myślę, że miłośnicy hard
rocka będą zadowoleni, ale też
pozostałym można polecić żeby
chociaż chwilę poświęcili tym
współczesnym, mniej chyba znanym,
płytom Waysted.
Whiplash
Years
2022 Dissonance Productions
Adam Widełka
- The Roadrunner
Fajnie, że pewne wytwórnie chcą
wydawać dawno niedostępne
pozycje. Tak było dotychczas z
amerykańskim Whiplash, legendą
już speed/thrashu. Ich trzy
pierwsze albumy, pierwotnie wydawane
przez Roadrunner, nigdy
nie doczekały się tak naprawdę
porządnych, osobnych wznowień
w formacie kompaktowym. Jedynie
Japończycy robili coś w tym
kierunku oraz firma Displeased
Records, umieszczając po dwa tytuły
na krążku. Teraz jednak nie
ma co patrzeć wstecz. Dissonance
Productions postanawia poddać
ponownej edycji ogólnodostępny
trój pak, pierwotnie
przygotowany w 2020 roku przez
X5 Music Group. Każdy z krążków
umieszcza osobno, jednak w
wspólnym opakowaniu, co może
kogoś drażnić. No, ale cieszmy
się, że chociaż w ten sposób
"Power And Pain", "Ticket To
Mayhem" i "Insult To Injury"
można będzie kupić za jakieś w
miarę normalne pieniądze i w oryginale,
a sama muzyka prawdopodobnie
odda niedogodności!
Poza tym nieszczęsnym digipackiem
rozkładanym na trzy, wszystko
jest już w jak najlepszym porządku.
Każda z trzech płyt to
absolutny klasyk gatunku. Szybka,
atakująca zmysły muzyka.
Gęste, rwące riffy. Szorstkie wokale,
drapiące słuch. Trzymająca
za twarz sekcja rytmiczna. Gdzie
trzeba - pokombinowane, zwolnione
lub zaraz gwałtownie przyspieszone
dźwięki. Okładki idealnie
współgrają z tym, co zaklęto
na tworzywie. Autentycznie możemy
poczuć jak coś zgniata naszą
głowę, albo czujemy się jak
ten jegomość na wózku bezbronny
przed nadjeżdżającym pociągiem
- umknąć przed niszczycielską
siłą Whiplash da radę tylko
poprzez wyłączenie z prądu
sprzętu grającego. No, ale do wtyczki
też trzeba się jakoś dostać…
Konkretne płyty umieszczone w
jednym opakowaniu to w zasadzie
duży plus tego wznowienia. Kwestią
dyskusyjną jest, oczywiście,
samo podanie zawartości, ale czy
to jest najważniejsze? Spoko, temat
na rozmowę. Natomiast bez
zająknięcia naszą skórę okłada
zespół Whiplash, któremu forma
jest totalnie obojętna. Swoją powinność
czyni z niesamowitą
agresją i zaangażowaniem. Cudowna
trójca! A siniaki? Jakie siniaki?
Winterkat - Winterkat
2022 Cult Metal Classics
Adam Widełka
Winterkat pochodzi ze Stanów
(Teksas), wydali tylko dwie płyty,
EP-kę "Winterkat" (1983) i album
"The Struggle" (1985). Zawartość
"Winterkat" to taka mieszanka
AOR-u i melodyjnego
hard rocka, zresztą dość miła dla
ucha. Wobec takiego grania używano
kiedyś jeszcze terminów
pomp rock, arena rock czy stadium
rock. Niby każdy kawałek jest
dynamiczny, ale tak naprawdę
przepełnia je melancholia i zaduma.
Takie podejście może sprowokować
posądzenie zespołu o pewną
progresję. Jednak ostatecznie
formacja nie wychodzi poza granice
melodyjnego rocka. Wszystko
jest fajnie wymyślone i zagrane,
nie brakuje ciekawych aranżacji.
Za to brakuje czegoś, co przechyliłoby
szalę w stronę hitu. A w
takiej muzyce to szalenie ważne.
Nawet rozpoczynający "The Dreamer"
pod tym względem nie daje
rady. Niemniej fani takiego Journey
mogą płytę Winterkat spokojnie
przytulic dla swoich potrzeb.
Ciekawostką tego wydania
jest utwór "Cry For The King" w
wykonaniu zespołu Liquid Sky,
na bazie którego powstał właśnie
Winterkat. Dodatkowo śpiewa w
nim Steve Coopere, którego znany
z SA Slayer.
Wuthering Heights - Salt
2022 Nagelfest Music
\m/\m/
Erik Ravn kontynuuje swój pomysł
pełnego przypomnienia swojej
kapeli Wuthering Heights.
Tym razem mamy do czynienia z
remasterowaną wersją albumu
"Salt". Krążek ukazał się w roku
2010 i jest jak do tej pory ostatnim
wydawnictwem tej formacji.
Zawiera muzykę, do której
Wuthering Heights nas przyzwyczaił,
czyli coś z pogranicza
melodyjnego power metalu oraz
progresywnego power metalu,
gdzie melodia została umieszczona
na piedestale. Muzycy nie zapomnieli
o wątkach neoklasycznych,
folkowych, etnicznych,
symfonicznych czy filmowych.
Pomysły na utwory, jak i wykonanie
jest na bardzo wysokim
poziomie. Jak zawsze znakomicie
brzmi wokal Nilsa Patrika Johanssona.
Elementami, które wyróżniają
to wydawnictwo, są pojawiające
się niekiedy cięższe gitary
oraz zdecydowanie najmroczniejszy
klimat całości. Zdecydowanym
wyróżnikiem jest również
ponad szesnastominutowa suita
"Lost At Sea". Zawiera ona wszystko,
co najlepsze w tej kapeli
oraz dobrze wyeksponowane
wpływy progresywne. Do podstawowej
zawartości krążka dodano
jeszcze dwa niezłe bonusy "Sympathy"
oraz "Discovery". Pierwszy
to cover Uriah Heep, a drugi
Mike'a Oldfilda. Mamy też drugi
dysk. Znalazło się na nim intro i
pięć kompozycji. "Hunter In The
Dar" pochodzi z debiutu
"Within". Natomiast "Lost Realms",
"See Tomorrow Shine" oraz
"Through Within To Beyond" z
drugiej płyty "To Travel for
Evermore". Nowymi kawałkami
są intro "Wind On The Moors" i
"Nothing In Forgotten". Co ciekawe,
nagrane są one współcześnie
przez lidera Erika Ravna,
wokalistę Nilsa Patrika Johanssona
oraz perkusistę Mortena G.
Sorensena. No i brzmią świetnie
oraz klasycznie. Można byłoby
się rozmarzyć, że to zwiastun powrotu
zespołu do żywych. Jednak
prawdopodobnie jest to możliwe,
chyba że Erik Ravn wyleczy swoją
dość poważną kontuzję. W sumie
tego mu życzę.
\m/\m/
182
RECENZJE