07.03.2023 Views

HMP 85 Iron Allies

New Issue (No. 85) of Heavy Metal Pages online magazine. 61 interviews and more than 160 reviews. 184 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Iron Allies, Candlemass, Roadhog, Xentrix, Tankard, Sacrifice, Razor, Faust, Hydra Vein, After All, Leatherwolf, Kill Ritual, Iron Kingdom, Leather, Crazy Hammer, Night Lord, Skelator, Steelover, Medieval Steel, Witchunter, Incursion, Sword, Stormhunter, Dark Forest, Hammers Of Misfortune, Idol Throne, Sunless Sky, Acid Blade, Arkham Witch, Mechanic Tyrants, Midas, Arrayan Path, Slave Keeper, Konquest, Metalian, Prowler, Quartz, Tailgunner, Wij, The Vintage Caravan, Spellbook, Spell, Thundermother, Aerodyne, Mirror, Arkenstone, Sacral Night, Trial, The Riven, Collage, Dragonland, Venus, Distrüster and many more. Enjoy!

New Issue (No. 85) of Heavy Metal Pages online magazine. 61 interviews and more than 160 reviews. 184 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Iron Allies, Candlemass, Roadhog, Xentrix, Tankard, Sacrifice, Razor, Faust, Hydra Vein, After All, Leatherwolf, Kill Ritual, Iron Kingdom, Leather, Crazy Hammer, Night Lord, Skelator, Steelover, Medieval Steel, Witchunter, Incursion, Sword, Stormhunter, Dark Forest, Hammers Of Misfortune, Idol Throne, Sunless Sky, Acid Blade, Arkham Witch, Mechanic Tyrants, Midas, Arrayan Path, Slave Keeper, Konquest, Metalian, Prowler, Quartz, Tailgunner, Wij, The Vintage Caravan, Spellbook, Spell, Thundermother, Aerodyne, Mirror, Arkenstone, Sacral Night, Trial, The Riven, Collage, Dragonland, Venus, Distrüster and many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Transform your PDFs into Flipbooks and boost your revenue!

Leverage SEO-optimized Flipbooks, powerful backlinks, and multimedia content to professionally showcase your products and significantly increase your reach.



Spis tresci

74 Mechanic Tyrants

76 Sordid Blade

78 Midas

80 Arrayan Path

82 Slave Keeper

84 Rising Fall

85 Konquest

85 Metalian

88 Prowler

90 Quartz

92 Tailgunner

94 Wij

97 The Vintage

Caravan

100 Spellbook

102 Spell

104 Thundermother

106 Aerodyne

107 Mirror

108 RF Force

109 Hammerstar

110 Arkenstone

3 Spis treści

4 Iron Allies

8 Candlemass

10 Roadhog

12 Xentrix

13 Tankard

14 Sacrifice

16 Razor

18 Faust

22 Hydra Vein

24 After All

26 Leatherwolf

30 Kill Ritual

32 Iron Kingdom

34 Leather

36 Crazy Hammer

38 Night Lord

42 Skelator

44 Steelover

48 Medieval Steel

50 Witchunter

52 Incursion

54 Sword

56 Stormhunter

59 Dark Forest

62 Hammers Of

Misfortune

64 Idol Throne

66 Sunless Sky

70 Acid Blade

72 Arkham Witch

111 Sacral Night

112 Trial

114 The Riven

118 Hypnosaur

120 Collage

122 Chaos Over

Cosmos

124 Katatonia

128 Mad Max

129 Dragonland

130 Venus

132 Distrüster

134 Metalowiec

Gawędziarz

136 Live From The

Crime Scene

140 Zelazna Klasyka

143 Decibels` Storm

174 Old, Classic,

Forgotten...

3


David Reece: Herman Frank jest nieobecny,

więc widzisz się dzisiaj tylko ze mną.

HMP: Jak dokończyłbyś zdanie: "two for..."

Jak bym dokończył to zdanie? Raczej powiedziałbym,

że Iron Allies nagra wkrótce drugi

album. (śmiech)

Herman Frank użył ostatnio zwrotu: "two for

a lie".

Oh, w tytule swojego ostatniego albumu.

Zgadza się. Podobno wyjawiła się ostatnio

Muzyka to część naszego DNA

Najfajniejszy niemiecko - amerykański zespół w całej historii gatunku

ludzkiego wydał bardzo udany album. Oczywiście, nie mam na myśli Accept "Eat

The Heat" (1989), a coś znacznie lepszego. Trzydzieści trzy lata po próbie zamerykanizowania

germańskiego heavy metalu nareszcie doszło do udanego połączenia

międzykontynentalnych sił. Wokalista David Reece, gitarzysta Herman Frank,

perkusista Francesco Jovino, gitarzysta Michael Pesin i basista Malte Burkert

rozwalili system za sprawą Iron Allies "Blood In Blood Out".

Herman nawiązał ze mną kontakt za pośrednictwem

Facebooka. Zapytał mnie on-line, czy

byłbym zainteresowany wspólnym stworzeniem

utworów. Odparłem: "pewnie, a jakie masz

pomysły?". Wysłał mi dwa zabójcze utwory.

Dopisałem do nich teksty i melodie, a po

dwóch lub trzech dniach odesłałem z powrotem.

Spodobało mu się i chciał więcej. Wszystko

działo się za pośrednictwem Internetu. Powstały

co najmniej cztery kawałki, zanim postanowiliśmy

powołać Iron Allies. Potrzebowaliśmy

najpierw przetestować, jak dobrze będzie

układać się nasza współpraca. Okazało

"Spotkaliśmy się niedawno. Wchodzimy do

studia 10 marca i robimy nowe EP". Czy

chwilę przed wejściem do studia faktycznie

zamierzaliście nagrać EP, nie LP?

Mhmmm. Do naszego spotkania doszło latem

2021 roku w moim włoskim domu. Przyjechał

do mnie wraz ze swoją żoną. Przyjemnie spędziliśmy

czas, mieliśmy udaną rozmowę biznesową

i ustaliliśmy, że będziemy nagrywać w

marcu 2022 w Hanowerze (Niemcy). Pamiętam,

że zależało mu, by użyć wiele partii gitarowych.

Reasumując: to prawda, tak to działa.

Brzmi całkiem fajnie. Planowaliście EP czy

LP?

Longplay. Nie zdziwiłbym się, gdyby na pewnym

etapie Herman chciał tylko EP, ale ja o

czymś takim nie słyszałem. Dysponowaliśmy

aż 18 kompozycjami, słuchaliśmy ich i wybieraliśmy

najlepsze. Moim zdaniem, 6 pozostałych

numerów, które nie weszły na płytę, były

równie udane, ale podczas spotkania z udziałem

całego zespołu wspólnie zadecydowaliśmy,

że tym razem nie przyszła na nie jeszcze

kolej.

Czy zarejestrowaliście wszystko w marcu

2022?

Tak. Nagrywaliśmy też demówki. Ja u siebie

we Włoszech, Herman w Niemczech. Później

pokazaliśmy demo perkusiście Francesco Jovino.

Nauczył się ich. Następnie materiał

przeszedł do basisty Malte Burkerta oraz do

gitarzysty Michaela Pesina. W marcu pojechałem

wraz z Francesco do Hanoweru. Nagraliśmy

utwory w tamtejszym Horus Sound

Studio. Francesco ukończył swoje partie perkusji

w zaledwie dwa dni (śmiech). Jest niesamowity.

Zagrał wszystko trzy razy, wybraliśmy

najlepsze podejścia i gotowe.

4

taka mała tajemnica, że po raz pierwszy zetknąłeś

się z muzyką Hermana jeszcze przed

pojawieniem się na Ziemi dinozaurów.

Chodziło mi o to, że słucham go od bardzo dawna.

Na przełomie dekady lat 80. i 90. wpadły

mi w ucho albumy Victory. Gdy w 1988 /

1989 roku śpiewałem w Accept, dokładnie zapoznałem

się z jego partiami, które grał wcześniej

w Accept (album "Balls To The Wall",

1983 - przyp. red.).

W notce prasowej dołączonej do debiutanckiej

płyty Iron Allies pt. "Blood In Blood

Out" wyczytałem, że idea połączenia przez

Was sił pojawiła się podczas jego pobytu we

włoskim miasteczku Piacenca, w którym obecnie

mieszkasz.

IRON ALLIES

się, że sprawy idą do przodu jak burza.

Foto: Iron Allies

Aczkolwiek według notki prasowej Herman

osobiście przyjechał do Piacenca.

Zjawił się w moim domu. Spotkaliśmy się już

po tym, jak mieliśmy gotowych kilka utworów.

Usiedliśmy, przedyskutowaliśmy plany na

przyszłość i upewniliśmy się, że podążamy w

tym samym kierunku muzycznym. Wspaniałe

spotkanie. Od tej chwili wszystko zaczęło się

dziać pełną parą. Powstało około 18 utworów,

spośród których na płycie umieściliśmy 12 najlepszych.

W wywiadzie dla "Heavy Metal Pages"

przeprowadzonym na początku 2022 roku (autorstwa

Katarzyny "Strati" Mikosz, HMP

83, str. 109 - przy. red.) Herman mówił:

Iron Allies "Blood In Blood Out" nagrywaliście

w tym samym studiu, w którym powstało

Victory "Gods Of Tomorrow" (2021).

Tak, Horus Sound Studio w Hanowerze to

piękne miejsce. Istnieje od wielu lat.

Wasza muzyka nie opiera się tylko na Twoim

głosie i Hermana gitarze, lecz wielką wagę

odgrywa w niej również wsparcie silnym

groovem sekcji rytmicznej. Skoro szkielet

kompozycji powstał przed przekazaniem ich

Francesco, to znaczy, że Ty i Herman zadbaliście

o kwestie rytmiczne.

Użyliśmy automatu perkusyjnego na użytek

początkowej fazy procesu twórczego. Francesco

dodał od siebie nieco bluesowego charakteru,

tzn. połączył metalowe zacięcie z bluesowym

feelingiem. Pierwiastek ludzki wszystkich

muzyków wyniósł początkowe idee na

znacznie wyższy poziom. Z basistą Malte pracowałem

wcześniej przy innych okazjach, więc

od razu rozumiałem, czego mu trzeba i czego

mogę się po nim spodziewać.

Słychać to już w pierwszym skomponowanym

przez Was utworze, tj. w "Freezin". Jego

początek opiera się na wyraźnym rytmie,

nawet bardziej niż na melodii.

Ten motyw jest zakorzeniony w latach osiemdziesiątych

(David nuci - przyp. red.). Herman

przysłał mi to w pierwszej kolejności. Natychmiast

napisałem liryki i melodię. O ile pamiętam

jako drugie dostałem "Selling Out". Skończyłem

tworzyć te dwa numery, zaśpiewałem,

Herman dodał partię basu, zaprogramował

perkusję, ale dopiero finalna wersja, grana


przez cały zespół Iron Allies, zabrzmiała tak

potężnie, jak powinna.

Czy uważasz, że stworzona przez Wasz

duet muzyka bardziej pasuje do barwy Twojego

głosu niż Victory "Gods Of Tomorrow"?

Tak. To zupełnie inne brzmienia. Oczywiście,

słychać pewne wpływy zarówno Victory, jak i

mojego solowego dorobku. Pojawiają się też

elementy stylu Francesco. Niemniej, jestem

pewien, że udało nam się wypracować coś nowego

i świeżego. Iron Allies nie da się pomylić

z Victory, czy z Accept. Równie dobrze ktoś

mógłby zauważyć podobieństwo do Judas

Priest. "Blood In Blood Out" mieni się różnymi

barwami tych wszystkich stylów. Jedna

rzecz, która bardzo mi się podoba - album ma

unikalny charakter całości. Stanęliśmy na

wysokości wyzwania. Podczas pierwszego osobistego

spotkania dyskutowaliśmy nasze

wpływy, zapoznawaliśmy się wzajemnie z naszymi

muzycznymi upodobaniami, celami

artystycznymi. Przyjęliśmy założenie, że nie

możemy kopiować czegoś, co już dawniej zrobiliśmy.

Herman chciał tego samego. Myślę,

że nam się udało.

Zdecydowanie tak. Od razu słychać np., że

"Blood In Blood Out" brzmi masywniej.

Otóż to. Herman Frank z pomocą ko-producenta

Arne Neurand wyprodukowali podstawową

wersję utworów. Herman powiedział w

studiu, że chce ponownie nagrywać wszystkie

swoje gitary. Nie czuł się zadowolony z pierwszych

wersji właśnie dlatego, że wolał masywniejsze

brzmienie. Wiesz, on jest wspaniałym

gitarzystą, chciał uzyskać potężny sound.

Później, gdy przyszła kolej na mix, skojarzyłem,

że kilka lat temu pracowałem (Wicked

Sensation "Adrenaline Rush", 2014 - przyp.

red.) z inżynierem dźwięku Dennisem Wardem,

który jest Amerykaninem, ale mówi po

niemiecku i mieszka w Niemczech. On jeszcze

bardziej wzmocnił uderzenie płyty.

Co konkretnie oznacza motto i tytuł debiutanckiego

albumu "Blood In Blood Out"?

Oglądałem film dokumentalny o życiu w więzieniu.

Na jego podstawie napisałem tekst

utworu oraz tytuł. W więzieniu panuje segregacja

rasowa, a dalej ludzie skupiają się w gangi.

Trzeba należeć do jakiegoś gangu, żeby

przetrwać. Panuje zasada: "Blood In Blood

Out", zwłaszcza, jeśli ktoś chce jako tako żyć

w tym więzieniu. Wspomniałem o tym Hermanowi,

a on wystrzelił: "blood in blood out"

(David śpiewa główną część kawałka tytułowego

- przyp. red.).

"Blood in blood out - hey!" (śpiewa Sam -

przyp.red.).

Dokładnie. Uznałem, że brzmi cool i poprosiłem,

żeby dał mi czas na opracowanie całego

utworu. Liryki nie dotyczą jednak pobytu w

więzieniu, a raczej zobowiązania wobec rock-

'n'rollowego stylu życia. Wielokrotnie usiłowałem

wyrwać się ze świata muzycznego, ale nigdy

mi się to na dobre nie udało, zawsze wracałem

do muzyki. Stanowi ona część mojego

DNA i Hermana DNA. Bywaliśmy sfrustrowani

i zmęczeni, rzucaliśmy wszystko w cholerę,

ale po kilku tygodniach strasznie za tym

tęskniliśmy. Czuliśmy nieodpartą potrzebę

powrotu na scenę, nagrywania kolejnej płyty.

Jednym z moich ulubionych utworów Iron

Allies jest

"Nightmares

In My Mind".

Z w r ó c i ł e m

uwagę, że

śpiewasz w odmiennej

tonacji,

podczas

gdy wkracz do

Krainy Nieznanego,

ale

zanim wchodzisz

do Strefy

Mroku.

Jestem wokalistą,

nie krzykaczem

(David

krzyczy: "aaargh!"

- przyp.

red.). Nie potrzebuję

wydzierać

się w

każdym utworze.

Uwielbiam

Davida Bowie,

uwielbiam Sama

Petty'ego.

Dostrzegam

Foto: Iron Allies

rozmaitość

barw, jakimi mogą cechować się męskie głosy.

Można ostro warknąć, ale można też wesoło

pośpiewać (David bawi się strunami głosowymi

- przyp. red.). Jeśli wokalista potrafi pokazać

różne oblicza, to znaczy, że się rozwija.

Naprawdę nie ma potrzeby wciskać gazu do

dechy na 100% w każdym kawałku. Gdybym

potraktował całe "Nightmares In My Mind"

pełnym głosem, zabiłoby to istotę melodii

(David karykaturalnie śpiewa "Nightmares In

My Mind" - przyp. red.). Widzisz? Nie działa.

A teraz pomyśl o Davidzie Bowie, a nawet o

Freddie Mercury'm w niższych rejestrach. To

zupełnie inne barwy głosu. Fani je rozróżniają.

Zmieniasz tonację naturalnie, czy z lekkim

wysiłkiem?

Na moich solowych albumach: "Resilient

Heart" (2018), "Cacophony Of Souls"

(2020), "Blacklist

Utopia"

(2021) można

usłyszeć mój

głos w niskich

rejestrach, ponieważ

sporo

nad nim pracowałem.

Moja

żona to uwielbiała.

Czerpałem

wzór z wokalistów

typu

Paul Rodgers.

Nie poszedłem

w pełni za nim,

ale udałem się

w połowę drogi

w jego kierunku.

Potrafię

śpiewać bardzo

nisko mroczne

melodie, po

czym wskakiwać

w żwawy

refren.

Może chciałbyś

zapraszać

gości do

Foto: Iron Allies

wspólnego śpiewania "Nightmares In My

Mind" na żywo? Czy to dobry pomysł?

Sądzę, że sprawdziłoby się to. Utwory typu

"Nightmares In My Mind" można wzbogacać o

dodatkowe, interesujące fragmenty, które doskonale

nadają się do uatrakcyjniania koncertów.

Na żywo wcale nie trzeba non stop walić

metalem fanów po czaszkach, lepiej jest zaproponować

również bardziej liryczną nutę, zwolnić,

pokazać wizualizację, kreatywnie wykorzystać

oświetlenie. W połowie koncertu można

trochę oszczędzić głos, zademonstrować

inny aspekt talentu wokalnego, pozwolić widzom

wczuć się w sztukę na innym poziomie, a

następnie znów podgrzać atmosferę metalowym

killerem. Aby naprawdę zdobyć serca

publiczności, nie powinno się traktować show

płasko, tylko stopniowo zmierzać ku fenomenalnemu

finałowi. "Nightmares In My Mind"

IRON ALLIES 5


napisaliśmy od serca, ten kawałek dobrze pasuje

do całości, pod względem instrumentalnym

i wokalnym wypada wybornie. Nazwałbym

go jednym z moich ulubionych utworów.

Refren "Nightmares In My Mind" też bardzo

pozytywnie się wyróżnia.

Tak (David śpiewa - przyp. red.). Kocham to.

W pewnym sensie, w riffie słychać echo Judas

Priest. Ktoś mi powiedział, że również

Queen. Sam o tym tak nigdy nie pomyślałem,

ale ciekawe spostrzeżenie.

Nawiązujesz do Judas Priest. Akurat wczoraj

ogłosili, że gitarzysta Ritchie Faulkner i

perkusista Scott Travis powołują całkiem

nowy zespół.

Elegant Weapons. Cool. Faulkner jest wspaniałym

gitarzystą, Scotta Travisa też uwielbiam.

Nie jestem

pewien, co myślę

o Ronnie

Romero, daje

radę, ale bliższy

jest mi basista

Rex Brown.

Dorastałem

na takich

dźwiękach.

Ciekawy skład.

Zobaczymy, co

się wydarzy.

Ekscytujące.

Tak, i ekscytująca

jest również

reaktywacja

Pantery z

Zakkiem Wylde'm.

Wspaniale,

że znów

chcą grać.

Wracając do

Iron Allies, zastanawiam

się,

ile namysłu

Foto: Iron Allies

włożyliście w

dobór godła na

okładce "Blood In Blood Out".

No wiesz, metal. IA to inicjały Iron Allies.

Jeśli uważnie przypatrzysz się, co znajduje się

za nimi, ujrzysz twarz. Nigdy sam na to nie

wpadłem. Dopiero trzy dni temu mój brat

zadzwonił z pytaniem, czyja to twarz. Jaka

twarz? On popatrzył bardzo blisko na wydanie

winylowe. Tam jest maska! Tarcza symbolizuje

zjednoczenie zespołu w metalu. Mamy w

składzie dwie osoby z Włoch, jedną osobę z

Rosji, dwóch Niemców, a wszyscy świetnie się

dogadują. Lecz gdy popatrzysz bliżej, prawdopodobnie

też zauważysz brązową twarz.

Nie wiem, skąd to się wzięło. Niespodzianka.

Hermana nie ma w pobliżu, za kilka dni go

zapytam. Grafika idealnie będzie pasować na

koszulkę.

Foto: Iron Allies

Użyjecie tej

samej symboliki

na okładce

drugiego albumu?

Najpewniej

tak, bo to element

budowania

naszej marki.

Judas

Priest i Saxon

mieli na okładkach

powtarzające

się elementy,

które były

błyskawicznie

kojarzone

przez fanów.

Iron Maiden

ma Eddy'ego.

My chcemy tak

samo, w myśl

zasady: "o, znam

ten zespół". Na

moich solowych

albumach

jest głowa przywódcy

rdzennych

Amerykanów

i duży napis: Reece, z odwróconym

drugim "e". Później dodałem jeszcze imię

"David", ponieważ organizatorom koncertów

myliło się z braćmi o tym samym nazwisku.

Opowiedz mi proszę o Waszych wideoklipach.

Herman i ja kochamy pierwszy singiel "Full

Of Surprises". Zawarliśmy w nim groove w

stylu Michaela Schenkera, którego Herman

uznaje - wraz z Tony'm Iommi'm - za swojego

idola. "Full Of Surprises" otwiera album

"Blood In Blood Out" (David śpiewa - przyp.

red.). Wierz lub nie, wypluwam słowa jak

prawdziwy karabin maszynowy. Inspirowałem

się System Of A Down, ponieważ wywarli na

mnie wielkie wrażenie dopasowaniem timingu

wokalnego z muzyką. Podoba mi się, że sprawnie

połączyli styl muzyki armeńskiej z metalem.

"Blood In Blood Out" oraz "Destroyers Of

The Night" nakręciliśmy tego samego dnia w

Hanowerze, bo nie mieliśmy na to więcej czasu.

Powiedziałem Hermanowi podczas filmowania,

że jeśli uda nam się utrzymać tą samą

energię na scenie, to wyobrażasz sobie, jaki

będzie czad? Rozsadzała nas adrenalina.

Przyznam, że szybkość migania ujęć, zwłaszcza

w "Destroyers Of The Night" uważam

za niedoskonałość tych video. Nie mogę na

nich zbyt wiele zobaczyć.

To żaden problem. Dawno temu Accept też

zrobiło takie video, na którym kamera szalała

i ciężko się było na nim skoncentrować. Słyszałem

już taką opinię o "Destroyers Of The

Night". Ale cóż, zależało nam, żeby zrobić to

trochę inaczej niż "Blood In Blood Out". Byliśmy

w tym samym studiu, więc trzeba było coś

na szybko wymyślić, żeby się nie powtarzać.

Rozumiem Twoją opinię, ale grunt, że muzyka

jest porządna, ludziom się podoba i będzie super

na żywo (David śpiewa - przyp. red.).

Jakieś dziewczyny jeżdżą na motocyklach w

video "Destroyers Of The Night".

(śmiech) Zauważyłem je dopiero podczas edycji

i stwierdziłem: "ok, niech już zostaną". Tekst

opowiada o imprezowaniu i zatracaniu się w

nocnej rozrywce. Każdy ma jakiś tam dzień,

więc w nocy trzeba się rozerwać, ludzka rzecz.

Producent myślał prawdopodobnie o dziewczynach,

o motocyklach, o Las Vegas, o Nowym

Jorku, itd. Dałem mu wolną rękę, żeby

zrobił tak, jak poniesie go wyobraźnia. Ten

sam producent jest każdego roku głównym

wideografem festiwalu w Wacken. Wyszło, jak

wyszło, i git. Prawdopodobnie powstanie jeszcze

kilka video w ciągu następnych miesięcy.

Do których utworów?

Chciałbym "Blood On The Land", z heavy metalową

animacją. Możliwe, że "Martyrs Burn",

ale w innym stylu, żeby podkreślić sabbathowski

groove. Zależy od AFM Records i od

wyników sprzedaży, bo też trzeba liczyć się z

kosztami.

A jest jeszcze taki świetny strzał jak "We

Are Legend (You And I)".

Wszystkim się podoba. To perfekcyjne zakończenie

płyty. Obaj zgodziliśmy się, że "Full

Of Surprises" rozpocznie album, a "We Are

Legend" go zakończy. Herman pozwolił, żebym

sam wybrał kolejność pozostałych utworów.

Powiedział mi: "Nie mogę tego zrobić.

Wszystko mi się podoba. To Twój problem, David".

W tekście opowiadam o wszystkich ludziach i

6

IRON ALLIES


o każdym człowieku z osobna; o Tobie, o

mnie. Wszyscy wkoło tworzymy własną legendę.

Wszyscy jesteśmy wyjątkowi, przepełnia

nas unikalna energia. Dokładnie takie słowa

pragnę kierować w stronę metalowej społeczności,

która stoi na koncercie z ramionami

wyciągniętymi w górę. To, co muzyka robi z

ludźmi na żywo, jest plemienne. Osobliwe

zebranie fanów na koncercie (śmiech)…

Rock'n'roll to dziwne zwierzę. W każdym razie,

bez względu na wybór kariery przez jednostkę,

cokolwiek ktoś robi, jest legendarne.

Jeśli kochamy swoje zajęcie i wysyłamy w

świat pozytywny przekaz, to nasze zajęcie jest

legendarne.

Można też nie wybierać żadnej kariery, a

robić coś legendarnego.

To znaczy?

Np. moja mama wybrała zajmowanie się domem

i rodziną ponad karierę zawodową.

To prawda, tak samo moja włoska żona - rodzina

jest dla niej wszystkim. Ma dwóch

synów i żyje dla rodziny. Obdarzyła dobrą

radą, dobrym przewodnictwem i miłością

dzieci, które wyrosłych na dobrych, młodych

mężczyzn, wiedzących, co dobre, a co złe. Ona

jest też wspaniałą żoną. Uczyniła mnie lepszym

człowiekiem. Analogicznie jest z moją

mamą. Nie pochodzę z łatwego do wychowania

pokolenia. Skoro teraz jestem żywy i

zdrowy, to znaczy, że moja mama zrobiła najlepsze,

co mogła zrobić. Zależy mi, by też robić

najlepsze, co potrafię, czyli tworzyć wspaniałe

utwory, być częścią świetnego zespołu,

jeździć w trasy koncertowe. Oto moja wola.

W jakim zakresie przeprowadzka do Włoch

uczyniła Ciebie lepszym człowiekiem?

Miłość - coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem.

Kiedy spotkałem swoją przyszłą

żonę, zabrałem ją ze sobą w trasę koncertową,

nawet nie raz, a trzy razy. Poznawałem ją. Jeśli

kobieta znajdzie się w trasie z rock'n'rollowym

zespołem, doświadczy tego stresu, zobaczy te

wszystkie miejsca, zaznajomi się z planem

wydarzeń itp., to możesz obserwować, czy ona

naprawdę akceptuje rock'n'rollowy styl życia.

Przekonałem się, że rozumie mnie jako artystę

i jako zwykłą osobę. Dowiedziałem się wiele

na jej temat. Wzajemnie uczyliśmy się reakcji

w życiowych sytuacjach. W 2014 roku podjąłem

lekką decyzję o przeprowadzce z USA

do Włoch. To było proste, ponieważ wiedziałem,

w co się pakuję. Nie ma między nami

żadnego dramatu. Nasza relacja jest zdrowa i

uczciwa. Oboje kochamy rock'n'roll. Ona jest

fanatykiem muzyki, a jej ulubiony zespół nazywa

się Shinedown. Nie chodzi na wiele

moich koncertów.

Zagramy

na Wacken i

na Sweden

Rock, gdzie

ona będzie

nam towarzyszyć,

gdyż

uwielbia atmosferę

wielkich festiwali,

ale

mniejsze sale

koncertowe czy

teatry to niekoniecznie.

Trasa koncertowa

to dla nas

prawie wyjazd

wakacyjny.

Mam pracę do

wykonania,

ona jest obecna,

ogląda występy

swoich

ulubionych kapel,

doświadcza

muzycznej magii.

Jestem zadowolony

z ta-

Foto: Iron Allies

kiego układu.

Nie miałem wątpliwości odnośnie przeprowadzki

do Włoch.

Masz na pewno mnóstwo wspaniałych

wspomnień, a jaką przyszłość wiążesz z Iron

Allies? Druga płyta? Trasa koncertowa?

Właśnie piszemy nowe utwory. Współpracujemy

z agencją koncertową z Berlina, która załatwia

nam wiele ofert występów. Na początku

2023 roku wybierzemy się w trasę po Europie,

później po Kanadzie. A skoro będziemy już w

Kanadzie, to koniecznie musimy zagrać i w

Stanach Zjednoczonych - to mój kraj. Dalej

Ameryka Południowa. Oczywiście letnie festiwale

w Europie. Reakcje na "Blood In Blood

Out" są gorące, a recenzje świetne. Niektóre

recenzje nie są tak entuzjastyczne, ale to w

porządku. Nie można oczekiwać samych perfekcyjnych

opinii o każdym albumie. Akceptuję

je, czytam i dobrze się z tym czuję. Na

szczęście 90% mediów pozytywnie odnosi się

do naszego albumu. Promotorzy biorą pod

uwagę reakcje odbiorców. Gdy dochodzą do

wniosku, że bilety się sprzedadzą, to organizacja

trasy przebiega błyskawicznie. Jeśli masz w

składzie dwóch ex - muzyków Accept oraz

perkusistę U.D.O. i Primal Fear, ma to wartość

marketingo...

...Przestań! Iron Allies nie odcina kuponów

od nazwisk! Wydaliście świetny album i w

tym tkwi Wasza siła!

Dziękuję. Cieszę się, że mi przerwałeś. Muzyka

na pierwszym miejscu. Ale ciekawe jest też

to, że uznani muzycy tworzą prawdziwy nowy

zespół, a nie tylko projekt. Z perspektywy promotorów

istnieje mnóstwo rozmaitych projektów,

a promotorzy chcą prawdziwy zespół.

Dwóch ex - muzyków Accept posiada grupę

wiernych fanów z przeszłości. Ludzie przyjdą

nas zobaczyć. Ale na pierwszym miejscu, tak

jak powiedziałeś, jest świetny album. Bo płyta

zrobiona przez projekt nie byłaby tak szczera,

ludzie by to słyszeli. Muzyka jest najważniejsza.

Otaczanie się znakomitymi artystami

wydaje się atrakcyjne w oczach wielu metalowców.

Perkusiści podziwiają styl bębnienia

Francesco Jovino. Nieustannie otrzymuję

wiadomości w stylu "o mój Boże, chwyciłem za

pałeczki ze względu na Francesco, jest tak niezwykły".

Udajemy się zagrać koncert, pojawiają się

ci muzycy, ci fani, jest głos Davida Reece, są

metalowe killery, jest Herman Frank ze swoją

fascynującą karierą muzyczną. Ludzie zachwycają

się akumulacją talentów w jednym miejscu

i czasie. "O, to jest Herman Frank z Accept! O,

David Reece. Muszę to zobaczyć i usłyszeć". Następnie

sięgają po album i uznają, że to jest to.

Iron Allies "Blood In Blood Out" jest wspaniałym

albumem.

Doceniam to. Kiedy materiał się ukaże,

oznacz mnie na Facebooku, a ja podzielę się

tym tekstem z całym światem. Mogę przetłumaczyć

to na język angielski, chyba że już

będzie po angielsku. Doceniam Twój czas, wyrazy

uznania i dobre pytania. Mówiłeś o niektórych

utworach, więc jestem przekonany, że

słuchałeś Iron Allies "Blood In Blood Out".

Bardzo dziękuję za wywiad. Wszystkiego

dobrego dla Ciebie, Hermana, Malte, Francesco

i Mike.

Może pójdziemy na lunch, kiedy przylecę

zwiedzić Islandię. Byłoby wspaniale. Gdzie

mieszkasz? W Reykjaviku?

W centrum Reykjaviku. Za jakiś czas polecę

do Włoch na Twój koncert.

Daj znać, kiedy przylecisz do Włoch. Zagramy

koncert, wpiszę Cię na listę gości, dostaniesz

przepustkę na backstage.

Bardzo dziękuję.

Sam O'Black

IRON ALLIES 7


Gość wygrzebany z jaskini

Był to jeden z najtrudniejszych wywiadów, jaki zdarzyło mi się przeprowadzić.

Nie dlatego, że rozmówca był małomówny, bucowaty czy też miał gorszy

dzień. Nic z tych rzeczy. Johan Langquist to bardzo przemiły i cholernie wygadany

facet. Jak się okazało, również bardzo cierpliwy. Problemem było tutaj

połączenie. Johan ledwo co słyszał moje pytania. Próbowałem różnych sposobów,

by choć częściowo zaradzić tej złośliwości przedmiotów martwych. Wyłączenie

kamery, reset komputera, przejście na słuchawki, przeniesienie się bliżej routera,

przełączenie się na Internet z telefonu… Niestety, wszystko to było daremne. Jeżeli

Johan rzeczywiście słyszał mnie, tak jak ja siebie słyszę na nagraniu (czyli

prawie wcale) to naprawdę dziwię się, że już na samym początku nie "walnął

słuchawką". Jakoś jednak mimo wszelkich przeciwności dociągnęliśmy ten wywiad

do końca. Poniżej zapis tej rodzącej się w bólach rozmowy.

HMP: Cześć Johan! Jak tam dzionek mija?

Johan Langquist: A dzięki, bardzo miło!

więćdziesiątych. Podobne odczucia mają zapewne

pozostali członkowie tej kapeli. Mamy

w sobie sporo miłości do oldschoolowych metalowych

klimatów. Myślę zresztą, że słychać

to bardzo wyraźnie na naszym najnowszym

albumie "Sweet Evil Sun". Usłyszysz tam

mnóstwo oldschoolowych dźwięków, które są

jednak podane w dość nowoczesny sposób.

Ma na to wpływ chociażby fakt, że podczas

nagrywania używaliśmy znacznie nowocześniejszej

technologii, niż ta, którą stosowano w

latach osiemdziesiątych. Jednak naszą ambicją

było stworzenie czegoś, co jednoznacznie będzie

w stanie oddać klimat tamtej epoki. Dlaczego?

Bo to właśnie takie granie jest zakorzenione

głęboko w naszych serduchach. Zatem

wizja samej muzyki oraz upodobań z nią

związanych w moim przypadku w jakiś znaczny

sposób się nie zmieniły. Dalej najbardziej

rajcują mnie rzeczy stworzone w latach siedemdziesiątych

i osiemdziesiątych.

byłbym przypadkiem zainteresowany powrotem

szeregi zespołu. Poczułem wówczas, że

właśnie nadszedł idealny moment, by to zrobić.

Zgodziłem się bez większego zawahania.

Potem jednak chciałem posłuchać utworów,

które zamierzali nagrać na najbliższym planowanym

albumie. Z punktu widzenia wokalisty

takie zapoznanie się z materiałem jest dość istotną

kwestią. Kiedy tego posłuchałem, stwierdziłem,

że to świetny materiał i chcę brać

udział w tym udział. Potem wszystko się potoczyło

w zupełnie naturalny sposób. Czas

nam zdecydowanie nie sprzyjał, gdyż mieliśmy

tylko trzy tygodnie na nagranie albumu. Nie

muszę chyba wspominać, jaki się z tym stres

wiązał. Wyszliśmy jednak z tego wszystkiego

obronną ręką. Kiedy album "The Door to

Doom" był wreszcie gotowy, zagraliśmy parę

koncertów. Ogólnie mimo całego stresu i ciągłych

nacisków, jakie nam wówczas towarzyszyły

niemal z każdej strony, bardzo miło

wspominam ten okres. Pamiętam również, jaką

nerwówkę miałem przed moim pierwszym

koncertem po powrocie do zespołu. To był w

ogóle mój pierwszy występ na scenie po ładnych

paru latach. Jednak już po paru minutach

śpiewania przed publicznością, wszystkie

negatywne emocje opadły poczułem, że jestem

we właściwym miejscu. Czułem też, że fani

zgromadzeni pod sceną całkowicie akceptują

mój powrót w szeregi Candlemass. Nie patrzą

na mnie jak na jakiegoś starego gościa wygrzebanego

z jaskini. Było to dla mnie niezwykle

ważne przeżycie. Poczuliśmy wszyscy, że jesteśmy

gotowi na nowy początek Candlemass.

W końcu jesteśmy starymi przyjaciółmi.

Myślę, że doskonale słychać to na albumie.

Dobrze się czujemy w swoim towarzystwie

również poza sceną, a to jest niezwykle

ważna rzecz. Według mnie konieczna do prawidłowego

funkcjonowania zespołu.

8

W takim razie proponuje przejść do rzeczy.

Pewnie masz już tego tematu powyżej uszu,

ale wybacz, nie mogę go nie poruszyć. Otóż

udzielałeś się jako wokalista na debiutanckim

albumie Candlemass "Epicus Doomicus

Metallicus" z roku 1986. Przypuszczam

jednak, że twoja wizja muzyki uległa od tego

czasu znacznej zmianie, czyż nie?

Dla mnie jako osoby urodzonej w latach sześćdziesiątych

kluczowy okres muzycznych fascynacji

przypada na lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte

oraz sam początek dekady lat dzie-

CANDLEMASS

Foto: Linda Akerberg

Zostańmy zatem jeszcze na moment w tamtych

czasach. Po nagraniu "Epicus Doomicus

Metallicus" serio nie było żadnej opcji,

byś kontynuował współpracę z Candlemass?

Nie. W czasach, gdy Candlemass nagrywał

ten album, ja miałem swój własny zespół, i to

właśnie jemu starałem się poświęcać maksimum

swojej uwagi. Chłopaki z Candlemass

oczywiście znali moje stanowisko, gdyż wielokrotnie

poruszaliśmy ten temat w różnych

rozmowach. Powiedziałem im, że owszem,

chętnie zaśpiewam na ich albumie i będzie to

dla mnie ogromny zaszczyt, nie mniej jednak

potem wolę się skupić na swojej kapeli. Przystali

na te warunki.

Jednak co się odwlecze to nie uciecze. Po latach

zostałeś pełnoetatowym wokalistą

Candlemass.

Zaczęło się od tego, że w 2018 roku Mappe

zadzwonił do mnie i otwarcie zapytał, czy nie

Taki stary wyjadacz jak Ty miał tremę?

Wiesz, tu zaszły dość specyficzne okoliczności.

Na ogół nie mam z tym jakiegoś wielkiego

problemu. Dla mnie naprawdę nie ma żadnego

znaczenia to, czy występuję w małym klubie,

czy na ogromnym letnim festiwalu. Dobrze się

bawię każdą jedną chwilę na każdym jednym

występie. Dla mnie koncert to coś naprawdę

niezwykłego. Tego lata graliśmy na Hellfest.

Mają tam naprawdę ogromną scenę. To chyba

mój ulubiony festiwal tego typu.

Skoro jesteśmy przy tematyce koncertów, to

na scenie wykonujesz sporo utworów z okresu,

gdy za mikrofonem w Candlemass stał

Messiah Marcolin. Interpretujesz je jednak

na swój specyficzny sposób.

Dla mnie wszystkie utwory pochodzące z tego

okresu są czymś wspaniałym. Nigdy w życiu


nie zgodziłbym się zaśpiewać na scenie żadnego

kawałka, którego osobiście bym nie lubił.

Gdy zdecyduje się już coś wykonać, muszę to

w stu procentach czuć. Tak jest właśnie ze

starymi utworami Candlemass, które na stałe

zagościły w naszej koncertowej set liście. Co

do interpretacji, to faktem jest, że wiele z nich

wykonuję po swojemu, ale dostaję też masę

informacji, że fanom się to naprawdę podoba.

Foto: Candlemass

Miałeś już kiedyś okazję spotkać Messiah'a

osobiście?

Przyznam Ci się, że nie. Jest to chyba jedyny z

muzyków Candlemass, którego nigdy nie poznałem

na żywo. Na szczęście za niedługo to

się zmieni. W przyszłym tygodniu (wywiad

był przeprowadzany na początku listopada -

przyp. red.) organizujemy dość spore party z

okazji premiery albumu "Sweet Evil Sun" i z

tego, co wiem, Messiah zapowiedział tam

swoją obecność. Zatem bardzo chętnie się z

nim przywitam i zamienię parę słów. Mam naprawdę

wielki szacunek do tego gościa.

Impreza będzie pewnie ostra! (śmiech)

Na pewno! (śmiech)

Porozmawiajmy zatem waszym nowym albumie

"Sweet Evil Sun". W przypadku "The

Door to Doom" z oczywistych względów nie

brałeś pełnego udziału w procesie twórczym.

Tym razem jednak było inaczej.

Jasne. Wszystkie utwory zaczęliśmy tworzyć w

okresie pandemii. Mappe wysłał mi kilka nagrań

demo z utworami, które stworzył i zaczęliśmy

je wspólnie dopracowywać. Kiedy wszystkie

utwory były już w pełni gotowe, standardowo

weszliśmy do studia, gdzie praca szła

naprawdę nadspodziewanie sprawnie. Podczas

tego procesu trochę eksperymentowałem ze

swoim wokalem. Do każdego z tych utworów

starałem się podejść na kilka różnych sposobów,

by ostatecznie porozumieniu ze wszystkimi

wybrać najlepszą opcję. Na szczęście

wszyscy członkowie Candlemass to ludzie o

bardzo otwartych umysłach i szerokich horyzontach,

zatem nie mamy żadnego problemu z

dogadaniem się.

Foto: Candlemass

Skąd się wziął pomysł na ten monolog w

końcówce "Angel Battle"?

To jest nawiązanie do któregoś ze starych numerów

Candlemass. Nie powiem Ci niestety

zbyt wiele na ten temat, bo było to wszystko

robione bez mojego udziału, ale facet, który to

mówi, potrafi naprawdę swym głosem zrobić

niesamowitą robotę.

Przyznam Ci się, że bardzo dobre wrażenie

zrobił na mnie wstęp do utworu "Devil

Voodoo". Na waszym poprzednim albumie

"The Door to Doom" znalazła się ballada

"Bridge of the Blind". Nie braliście tym razem

pod uwagę nagrania całkiem balladowego

kawałka?

Uważam, że żeby stworzyć dobrą balladę, trzeba

w danym momencie być w odpowiednim

nastroju. Szczerze ci powiem, że nie do końca

jestem przekonany do utworów w stylu "Bridge

of the Blind". Staram się raczej tworzyć rzeczy

nieco bardziej energiczne w swym ostatecznym

kształcie.

Wygląda na to, że tematyka skandynawskich

bogów już zdecydowanie bardziej Cię

kręci.

"Scandinavian Gods", bo zapewne do tego

utworu uderzasz, to coś w rodzaju hymnu bitewnego.

Jest to jeden z tych kawałków, które

mają za cel dodawać ludziom siły tworzyć w

nich poczucie dumy z tego, kim są. Generalnie

uważam ten utwór za naprawdę budujący i

cieszę się, że znalazł się na naszym albumie.

Jednak taki "When Death Sights" ma już nieco

inny wydźwięk.

Kiedy stajemy się coraz starsi, zazwyczaj coraz

częściej myślimy o śmierci i przestaje być ona

dla nas swego rodzaju tematem tabu. Mimo że

niektórzy ludzie będą bardzo mocno temu

zaprzeczać, to jednak ta wizja jest dla nich

przerażająca. Natomiast zarówno śmierć, jak i

myślenie o niej, jest czymś, czego nie unikniemy

i czy prędzej, czy później każdy z nas

będzie musiał się zmierzyć. Często pojawia się

też strach przed przedwczesnym odejściem z

tego świata. Jest to moim zdaniem podświadoma

fobia przed tym, że umrzemy, zanim zrobimy

wszystko, co mamy w życiu do zrobienia.

Moja babcia, gdy była już po osiemdziesiątce,

często mi powtarzała, że nie boi się

umrzeć. Ona po prostu miała poczucie, że

spełniła swoją misję w życiu. Życzę każdemu,

żeby też doszedł do tego punktu.

W utworze tym możemy usłyszeć głos Jennie-Ann

Smith. Nie jest to pierwsza wasza

współpraca.

Dokładnie. Jej głos możemy również usłyszeć

na poprzednim albumie. Kiedy album "Sweet

Evil Sun" był już praktycznie gotowy, mieliśmy

poczucie, że akurat w tym kawałku czegoś

brakuje. Tym wspomnianym czymś były właśnie

kobiece partie wokalne .Jak zapewne

wiesz, Jennie jest żoną mojego wieloletniego

przyjaciela Marcusa Jidela. Znam ich oboje

już kupę czasu. Jednak niebył to jedyny czynnik,

który zdecydował o naszej współpracy. Po

prostu uważam, że jej głos oraz styl śpiewania

idealnie się wpasowały w ten numer. Zrobiła

tam kawał dobrej roboty.

Niestety, nasz czas dobiega końca. Dziękuję

Ci zatem za rozmowę i sorry za te wszystkie

problemy z łączem.

Ja również dziękuję za wsparcie dla Candlemass!

Nie ma sprawy. Grunt, że żeśmy się nie

poddali i mimo wszystko dociągnęliśmy tą rozmowę

do końca. I to najlepiej, jak się w tych

okolicznościach dało.

Bartek Kuczak

CANDLEMASS

9


Właściwy vibe

Najnowszym albumem "Gates To Madness" Roadhog potwierdza swój

akces do ścisłej czołówki tradycyjnego metalu. Naprawę mało jest bowiem zespołów,

które w tak przekonujący i zarazem stylowy sposób potrafią grać stary,

dobry heavy z lat 80.: z szacunkiem do tradycji, ale jednocześnie po swojemu i z

ogromną werwą. Do tego trzeci album krakowskiej formacji powstał z udziałem

aż trzech wokalistów, tak więc ten aspekt płyty jest również bardzo urozmaicony

i dopracowany.

HMP:"The Oppressors" ukazał się latem

2017 roku, tak więc ten album od najnowszego

"Gates To Madness" dzieli ponad pięć

lat. Pandemia, a do tego odejście wieloletniego

perkusisty Michała Kozioła, spowolniły

tempo prac nad waszym trzecim albumem?

Przemek "Pemo" Murzyn: Tak długi okres

pomiędzy albumami to składowa wielu czynników.

Oprócz tych w miarę oczywistych, które

wymieniłeś, dochodzą jeszcze pewne prywatne,

które skutecznie uniemożliwiały nagranie

płyty. Na szczęście, w końcu się udało.

Ta długa przerwa była frustrująca również dla

nas, ponieważ spora część materiału była gotowa

już w 2018 roku! Niestety musiała swoje

przeleżakować, przez co, mam wrażenie, wystarczająco

dojrzała i okrzepła. Może tak musiało

być, żeby ta płyta nabrała tożsamości i

brzmiała wiarygodnie… kto wie?

Zwykle muzycy deklarują, że nie ma dla nich

większego znaczenia fakt, że to akurat trzecie,

ponoć przełomowe dla każdego zespołu

wydawnictwo, ale pewnie w tyle głowy zawsze

kołacze myśl, że dobrze byłoby stanąć

na wysokości zadania, spełnić nie tylko oczekiwania

słuchaczy, ale przede wszystkim

swoje?

Zdecydowanie masz rację! Trzecia płyta to

bardzo ważna rzecz. Albo ugruntuje twoją

pozycję i ją wzmocni, albo skutecznie ostudzi

twoje ambicje. To taki egzamin czy warto ciągnąć

to dalej, czy lepiej dać sobie na luz. Oczywiście

nie liczę, że "Gates To Madness" wyniesie

nas na nie wiadomo jakie estrady, czy

też nagle staniemy się rozpoznawalni, ale

znam jej wartość i jeśli będę widział, że ludzie

ją zaakceptowali i docenili, to będzie dla mnie

sygnał, że to ma sens. Z efektu końcowego jestem

na tyle zadowolony, że pierwszy raz z

całą pewnością mogę powiedzieć, że udało się

stanąć na wysokości zadania.

Prace nad nową płytą zyskały pewnie na intensywności

po zelżeniu pandemicznych

Foto: Roadhog

ograniczeń i zwerbowaniu nowego drummera

Karola Garbiarza?

Tak, zdecydowanie Karol wniósł wiele świeżości,

co przełożyło się na prace nad albumem.

Nowa krew w zespole, to nowe motywacje i

chęci do działania. Mając nowego perkusistę

było dla nas oczywiste, że nasze działania muszą

już twardo iść w kierunku finalizacji nagrań,

na które tak długo czekaliśmy.

Mieliście jakieś założenia dotyczące tego

materiału, czy też był to niejako naturalny,

bardzo swobodny proces, zakończony stworzeniem

akurat tych ośmiu utworów, składających

się na "Gates To Madness", które

następnie dopracowaliście i nagraliście?

Konkretnych założeń nie było. Proces był

bardzo naturalny i każdy kawałek powstał w

odpowiednim dla niego czasie. Całość to

swoisty koncept, który przeprowadza nas

przez różne stadia odczuwania negatywnych

emocji. Album nie epatuje złymi emocjami,

lecz bardziej je opisuje. Czasem można się z

nimi utożsamiać, innym razem nie. Wszystko

zależy w jakim miejscu naszej drogi jesteśmy.

Im mniej zrozumiesz z tego albumu tym lepiej

dla ciebie. Uwierz mi.

Zostają wam po czymś takim jakieś

niewykorzystane pomysły czy nawet całe

utwory, czy przeciwnie, pracujecie do

momentu, kiedy macie już dość materiału na

płytę i później nie marnujecie już energii ani

czasu, w myśl zasady, że lepiej mieć 10

konkretów niż 30 utworów o różnym

poziomie, z których część i tak ostatecznie

trafi do kosza?

Jak dotąd nigdy nie było sytuacji, żebyśmy

mieli zbyt wiele numerów i musieliśmy

wybierać, co wchodzi na płytę, a co nie.

Zawsze wiemy, kiedy kończy się etap komponowania

kawałków. Wiemy to

podświadomie i skupiamy się na szlifowaniu

materiału, żeby był spójny i jak najlepiej

zgrany. Lepiej mieć parę konkretnych, przemyślanych

strzałów, niż dziesiątki niesprecyzowanych

koncepcji. Jakość nie ilość przede

wszystkim.

Odbieram "Gates To Madness" jako waszą,

do tego bardzo udaną, próbę wpisania się w

heavymetalowy kanon lat 80. Przede wszystkim

doceniam fakt, że korzystając z patentów

znanych od ponad 40 lat nie kopiujecie

ich 1:1, ale staracie się stworzyć coś

własnego, chociaż jednocześnie zakorzenionego

w tradycji. To efekt muzycznej

pasji, wielkiej fascynacji takimi dźwiękami, a

do tego krytycznego podejścia do tego co

robicie, wskutek czego odrzucacie na

przykład riff, który brzmi zbyt podobnie do

nagranego już wcześniej przez inny zespół?

Tradycja jest dla nas niesamowicie ważnym

aspektem, jeśli chodzi o kreowanie własnego

materiału. Doskonale zdajemy sobie sprawę z

tego, że nie wymyślimy już nic nowego, dlatego

skupiamy się nad tym, aby nasz wkład w

spuściznę gatunku był po prostu dobrze zrobiony

i solidny. Akurat w przypadku "Gates

To Madness", mam wrażenie, że tym razem

mocniej weszliśmy nawet w lata 90. Nie podchodzimy

do materiału aż tak bardzo analitycznie

i nie rozkminiamy czy coś jest do czegoś

na tyle podobne, żeby to odrzucić. To nie

apteka, żeby wszystko analizować i rozkładać

na czynniki pierwsze. Zdarza się, że najlepszym

patentem okazuje się ten, który jest

najbardziej oczywisty. Nie ma nic złego w

klasycznych motywach czy zagraniach. Ważne

natomiast jest to, żeby uchwycić właściwego

vibe'a. I o to właśnie chodzi! Czasem możesz

nieświadomie coś skopiować, ale jeśli ma to

określony feeling i pasuje do charakteru kompozycji,

to nie widzę w tym nic złego.

Analizowania każdego dźwięku oduczyłem się

już dawno. Liczy się emocja i żeby to wszystko

sprawnie płynęło. Zatwardziałych analityków

odsyłam do innej muzyki niż metal.

Czy coś takiego jak kanon, niezależnie od

muzycznego gatunku czy stylistyki, w trzeciej

dekadzie XXI wieku i przy nieograniczonym

dostępie do muzyki jest jeszcze

10

ROADHOG


komukolwiek potrzebny? Tym bardziej, że

młodzi ludzie mają teraz łatwy dostęp do

instrumentów, w sieci jest multum szkółek

czy filmików, a programy do rejestracji i

obróbki dźwięku są czymś oczywistym. Często

słyszę więc młode zespoły, które bez

kompleksów grają metal czy punka, nie znając,

nawet z nazwy, takich gigantów jak

Black Sabbath czy Sex Pistols, albo sięgają

po ich muzykę dopiero wtedy, kiedy ktoś podrzuci

im taki trop - to już chyba swoisty znak

czasów, co kiedyś było nie do pomyślenia?

No, znowu masz niestety rację. Obecnie żeby

coś stworzyć, wcale nie musisz być obeznany z

klasyką czy kanonem. Wszystko masz na wyciągnięcie

ręki. Jeśli nie jesteś zbyt dobry, to

program pomoże ci wygenerować to, co byś

chciał. Nie trzeba się wysilać. Nie masz pomysłu

na tekst? Żaden problem, są od tego

strony generujące treści. Riff? Też można to

obejść, bo są algorytmy które pomogą ci coś

stworzyć. Jeszcze paręnaście lat temu było to

nie do pomyślenia. No cóż, znak czasów!

Kiedy zaczynałem swą przygodę z metalem

nie było jeszcze tak zarysowanych podziałów,

które pojawiły się dopiero wraz z powstawaniem

kolejnych podgatunków, od

thrashu począwszy. Teraz jest "specjalizacja",

tak jak wszędzie, wskutek czego fan

tradycyjnego heavy unika zwykle death czy

blacku, a ich zwolennicy z zasady odrzucają

lżejsze brzmienia, argumentując, że to nie

metal. Tymczasem i jedni, i drudzy najwyraźniej

nie wiedzą co tracą, w myśl zasady,

że muzyka dzieli się tylko na dobrą i złą, niezależnie

od stylistyki?

Tu z kolei bym polemizował. Chyba zależy w

jakim środowisku się obracasz. Sam dawno

przestałem radykalnie schematyzować muzykę.

Oczywiście jestem w stanie zarysować

określone ramy gatunkowe, ale nie mam problemu

ze słuchaniem szerokiego spektrum muzyki

rockowej czy metalowej. Z przyjemnością

po odsłuchu Malevolent Creation puszczę

sobie Roxette czy Litę Ford.

Klasyczny metal w wydaniu Roadhog nie

wyklucza jednak swoistych, urozmaicających

całość, skoków w bok, tak jak choćby w mającym

coś z thrashu czy speed metalu "Masquerade"?

Pewnie, że nie. Jeśli coś fajnie współgra, to nie

mam z tym najmniejszego problemu. Najgorzej

jest łączyć rzeczy na siłę, takie które są

absolutnie niespójne i ich fuzja może prowadzić

wyłącznie do niestrawności i konsternacji.

We wszystkim trzeba mieć wyczucie i smak.

Jeśli masz nienaganne poczucie estetyki, dobre

ucho, ale także odwagę - to śmiało, eksperymentuj.

Takiego podejścia mamy zresztą na "Gates

To Madness" więcej, bo owszem, na poprzedniej

płycie wokalistów mieliście znacznie

więcej, ale jednak chórzystów. Tym razem

jest ich tylko trzech, ale pierwszoplanowych

- skąd pomysł na takie akurat rozwiązanie?

Pomysł narodził się w sumie dość naturalnie.

Na początku był koncept, aby zrobić tylko jeden

gościnny wokal w jednym numerze, lecz

wyszło tak fajnie, że postanowiliśmy pociągnąć

to dalej. Faktem jest, że nie do każdego

kawałka pasował głos Krzycha. Mając możliwość

zaangażowania w ten projekt kilku świetnych

wokalistów, stwierdziliśmy, że nie jest to

zły pomysł i paradoksalnie będzie to wpływać

pozytywnie na spójność albumu. Każdy głos

idealnie oddaje charakter i nastrój kompozycji,

do której został przyporządkowany.

Udział Tymoteusza Jędrzejczyka nie jest żadnym

zaskoczeniem, ale już Bertranda Gramonda

jak najbardziej. Jak się poznaliście i

jak doszło do tej współpracy - nie tylko wyłącznie

sesyjnej, skoro jest również współautorem

tekstu "Unleashed"?

Z Bertym znam się już kilkanaście lat. Kiedyś

grali mini trasę, ze swoim macierzystym zespołem

Phenix, po Polsce. Na ich koncert trafiłem

przypadkiem, nie mając pojęcia czego się

spodziewać. No i rozjebali. Jego głos zmiótł

mnie z planszy. Dobór coverów, które wówczas

grali, również sporo mi mówił o jego profilu

artystycznym i tak zostaliśmy znajomymi.

Foto: Roadhog

Przez wiele lat utrzymywaliśmy kontakt, czasem

się widywaliśmy podczas jego wizyt w Polsce

i tak krok po kroku narodził się pomysł zaangażowania

go w Roadhog. Jeśli chodzi o

"Unleashed", to miałem od dawna gotowy refren,

jednak nie potrafiłem za żadne skarby

świata sklecić ciekawych zwrotek. Wysłałem

mu pomysły i trochę (wówczas) niespójnych

wersów, a on to poskładał do kupy i dołożył

nieco od siebie.

Do tego można powiedzieć, że metal łączy

pokolenia, skoro Bertrand jest od was starszy

(śmiech). Zaś na serio: jak dzieliliście partie

w poszczególnych utworach? Od początku

były pisane pod konkretnych wokalistów, czy

też wprowadzaliście zmiany już podczas

nagrań, kiedy okazywało się, że na przykład

głos Tymka najlepiej pasuje do "With Enemy

By My Side"?

Przydział następował dopiero jak kawałek był

gotowy. Głos poszczególnych wokalistów musiał

odpowiadać ogólnemu klimatowi kompozycji

i tekstowi.

Jesteście też konsekwentni co do anglojęzycznych

tekstów - skoro tradycyjny heavy to u

nas nisza niszy nie ma co tego zmieniać, bo

jednak muzyka Roadhog chyba bardziej interesuje

zagranicznych odbiorców?

Czy najbardziej to nie wiem… Jest jakaś tam

rzesza naszych zwolenników za granicą, ale

cały czas mówimy o głębokim undergroundzie.

W każdym razie każdy z dotychczasowych

(dwóch! - śmiech) koncertów zagranicznych,

cieszył się doskonałym przyjęciem i

świetną frekwencją, z którą w Polsce różnie

bywa…

Jednak po przygodzie z amerykańską Stormspell

Records i krótkim epizodzie z rodzimą

Thrashing Madness Records, firmującą

wznowienie "Dreamstealer", podpisaliście

kontrakt z kolejną polską firmą, to jest Ossuary

Records? Skąd taka właśnie decyzja?

Mateusz to nasz stary znajomy i fakt, że założył

wytwórnię bardzo nam pomógł. Na wiele

rzeczy patrzymy w podobny sposób. On jest

ambitny, chce promować muzykę, lubi heavy

metal… Decyzja była prosta.

Plusem tej współpracy wydaje mi się też to,

że doczekacie się swojej płyty również na

kasecie i na winylu, a do tego Mateusz

współpracuje również z Helicon Metal Promotions,

możecie więc liczyć na wsparcie w

zakresie organizacji koncertów czy zagranie

w charakterze supportu przed jakimś bardzo

znanym zespołem?

To się okaże. Szczerze mówiąc bardzo na to liczymy,

bo chcemy wrócić do wzmożonego

koncertowania. Bardzo nam tego brakowało i

mamy nadzieję, że uda nam się sporo pograć w

2023 roku!

Można też powiedzieć, że zrobiliście sobie,

chociaż nie tylko, tą płytą prezent na 10-lecie

zespołu - co planujecie dalej, oczywiście poza

promowaniem "Gates To Madness"?

Nie mamy skonkretyzowanych planów. Przede

wszystkim chcemy więcej grać. Na razie tyle.

Reszta pewnie sama się jakoś ułoży.

Wojciech Chamryk

ROADHOG 11


W białych rękawiczkach

O Xentrix można pisać dużo. Historia tego zespołu w wielkim skrócie

wygląda całkiem standardowo Kapela ta miała dość udane początki, następnie

przeszła fazę eksperymentów, które w niemały sposób przyczyniły się do bardzo

długiej przerwy w jej działalności. Nagle powrót w odświeżonym składzie, od

strony muzycznej zaś zwrócenie się ku swoim korzeniom itp., itd… Dobra, walić

to. Mamy rok 2022 (kiedy to piszę te słowa oczywiście), Xentrix wydaje nowy album

zatytułowany "Seven Words",a my z tej okazji możemy sobie pogadać z

Jayem Walshem. Z jego perspektywy wiele kwestii różni się od punktu widzenia

starszych członków tego bandu.

"Seven Words" to drugi album Xentrix nagrany

z Twoim udziałem. Jak się czujesz będąc

od pięciu lat częścią tej wesołej załogi?

Czuję się wystarczająco zadowolony z dotychczasowych

działań. Nagraliśmy już drugi album

w tym składzie osobowym i póki co jest

on stabilny. Cieszę się, że publiczność pozytywnie

podchodzi do naszej działalności po reaktywacji.

Dobrze jest wiedzieć, że tworzymy

muzykę, której ludzie chcą słuchać. To dla nas

naprawdę wiele znaczy. Z niecierpliwością czekamy

na koncerty, na których zagramy nowe

kawałki.

"Ghost Tape Number 10" to numer, który już

samym tytułem nawiązuje do wojny w Wietnamie.

Fascynuje Cię ta tematyka?

Słyszałem o tym lata temu i zawsze ciekawiły

mnie wydarzenia związane z tą wojną. Pewnego

wieczoru siedziałem przed telewizorem i

bez celu przerzucałem z kanału na kanał. Zupełnie

przypadkiem trafiłem na bardzo ciekawy

film dokumentalny o amerykańskiej interwencji

w Wietnamie, który był bezpośrednim

impulsem do napisania tego numeru.

HMP: Witam. Właśnie rynek muzyczny

wzbogacił się o wasz szósty pełnowymiarowy

album zatytułowany "Seven Words".

Czy mieliście jakąś wizję tego albumu, zanim

w ogóle podjęlibyście prace nad tym materiałem?

Jay Walsh: Nie. Nie było żadnych zdecydowanych

planów ani koncepcji co do samego albumu.

Po prostu kontynuowaliśmy pisanie

muzyki według schematu, który sprawdził się

przy tworzeniu "Bury The Pain". Wszystko

od samego początku przebiegało gładko. Niestety

z powodu pandemii, byliśmy zmuszeni

pracować zdalnie. Z drugiej jednak strony zyskaliśmy

dodatkowy czas oraz mogliśmy na

spokojnie ułożyć swoje myśli.

"Seven Words" to dość ciekawy tytuł jak na

szósty album.

Tytuł albumu został wybrany właściwie w

ostatniej chwili. Mieliśmy wszystko gotowe

prócz właśnie tego nieszczęsnego tytułu. Na

szybko zdecydowaliśmy się użyć w tym celu

nazwy jednego z zawartych na płycie utworów.

"Seven Words" wydawało się najbardziej

do tego odpowiednie. Co prawda jest to szósty

pełny album wydany pod nazwą Xentrix, ale

jeśli wliczyć "Dilute to Taste EP", to jest to

siódme wydawnictwo tej kapeli. Moim zdaniem

tytuł ten jest zatem jak najbardziej adekwatny

Bardzo podoba mi się gitarowe intro do kawałka

"Behind the Walls of Treachery". Czy

to jest improwizacja?

Nie. Uwierz lub nie, ale tam nie ma ani grama

improwizacji. To intro było od początku częścią

tego numeru , jeszcze na etapie demo.

Intro robi duże wrażenie, ale jeszcze większe

robi sposób, w jaki się ono rozwija.

"Everybody Loves You When You Are

Dead" to bardzo ciekawy tytuł. Swoją drogą

nie byłbym chyba sobą, gdybym nie zapytał,

czy serio zgadzasz się z tym stwierdzeniem.

Nie. Tekst mówi o tym, że nie wszyscy zasługują

na szacunek. Nawet jeśli nie żyją.

Ten utwór ma również świetne gitarowe

intro. Dość lekkie na początku, ale po kilku

sekundach daje solidnego kopniaka.

Foto: Xentrix

To kolejne intro, nad którym pracował Stan.

Tego typu urozmaicenia zawsze dodają utworowi

smaku. Wiesz, mam na myśli bezpośredni

kontrast ciężkiego riffu melodyjnym wstępem.

Cieszęsię, że tobie też takie podejście się

podoba.

Przypuszczam, że inspiracji do tekstów szukasz

też poza telewizją.

Szukam ich wszędzie, gdzie to tylko możliwe.

Jeśli coś wpadnie mi do głowy, zostanie przetworzone

przez mój umysł, nie widzę powodu,

by to odrzucać. Czasem takie pomysły wpadają

zupełnie niespodziewanie. Od razu wtedy

zapisuję je na skrawku papieru lub notatniku

w telefonie. Mam sporą ilość notatek z luźnymi

szkicami, ale też gotowymi tekstami. Kiedy

przychodzi moment, że na poważnie bierzemy

się za tworzenie albumu, zazwyczaj od razu

tam sięgam.

Nagraliście swoją wersję klasycznego już

numeru "Billion Dollars Babies". Czy Alice

Cooper jest artystą, który ma duży wpływ na

Waszą muzykę?

Owszem, lubię Alice'a Coopera. Pozostali

członkowie Xentrix także. Choć nie cała jego

dyskografia jest dla mnie do zaakceptowania.

Słucham głównie tego, co ponagrywał w latach

osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Myślę,

że Alice bardziej wpływał na muzyków i zespoły,

które z kolei wpłynęły na mnie i innych

muzyków z mojego pokolenia. Mieliśmy kilka

pomysłów na ewentualne covery. Na pewno

chcieliśmy, żeby był to kawałek, którą wszyscy

lubimy i który ma już parę lat. Stan zrobił kilka

krótkich próbek demo, żeby zobaczyć, który

utwór będzie brzmiał najlepiej w naszym

wykonaniu. Ciężki gitarowy riff "Billion

Dollar Babies" najlepiej zdał ten egzamin.

Jak uzyskaliście ten efekt na początku "Anything

But the Truth"? To keyboard?

Myślę, że jest to dźwięk syntezatora, który

został dodany na samym końcu. Stan dodał to

na późniejszym etapie, w okolicach nagrywania

wokalu. Nie jestem pewien, czy użył prostego

keyboardu, czy stał w dużym pokoju w

białych rękawiczkach i w świetle laserów jako

Jean-Michel-Stan.

Jako singiel promocyjny postanowiliście wykorzystać

utwór "Reckless with a Smile".

Dlaczego Twoim zdaniem ten kawałek najbardziej

oddaje istotę tego albumu?

Pierwszym singlem było "Seven Words". Następnie

wytwórnia poprosiła nas o drugą propozycję,

do której mogliby zrobić teledysk. Wybraliśmy

"Reckless with a Smile", ponieważ jest

on utrzymany nieco w innym klimacie i budzi

w słuchaczu odmienne odczucia.

Wspomniałeś o koncertach. Czy macie jakieś

konkretne plany?

12

XENTRIX


Foto: Xentrix

Synonim wielkich jaj

"Piwo wzmacnia, piwo leczy, piwo dodaje radości…" śpiewała kiedyś pewna

stara polska oiowska kapela. I owszem, można żyć bez piwa. Ale na cholerę

komu takie życie. Chłopaki z Tankard pod powyższą sentencją zapewne podpiszą

się wszystkimi kończynami. Okazją do rozmowy była premiera nowej płyty Tankard

zatytułowanej "Pavlov's Dawgs". Olaf Zissel - perkusista Tankard do zbyt rozmownych

nie należny. Pewnie myślami był już przy swoim ukochanym trunku.

Gramy w Cardiff w najbliższy piątek. "The

Headbangers Ball European Tour" rozpoczyna

się w przyszłym tygodniu. Gramy w

towarzystwie Vio-Lence, Whiplash i Artillery.

Trasa potrwa do początku grudnia. Następnie

marzec 2023 roku. To czas na Wyspy

Brytyjskie. Teraz, kiedy album się ukazał, na

pewno zaczniemy się zastanawiać nad opcjami

tras koncertowych, które po marcu będą kontynuowane.

Czy zamierzacie na tych koncertach jakieś

utwory z albumów "Kin" i "Scourge"? Te albumy

są zazwyczaj krytykowane, ale mają

też pewną grupę swoich zwolenników.

Lubię "Kin", podobał mi się już wtedy, kiedy

się ukazał, mimo że był stylistycznym odejściem

od poprzednich albumów. Byłbym

skłonny dorzucić do naszej setlisty "Order of

Chaos", "All Bleed Red" czy "Another Day".

Niestety, nasze koncerty zazwyczaj są ograniczone

czasowo i tu rodzi się problem.

Bartek Kuczak

HMP: Cześć Olaf! Niedawno ukazał się

wasz nowy album zatytułowany "Pavlov's

Dawgs". Swoją drogą fajna gra słów.

Olaf Zissel: Hej Bartek, jeśli po drodze zdarzyły

się jakieś opóźnienia przy odpowiedzi na

ten wywiad, to bardzo Cię przepraszam i biorę

całą winę na siebie. Co do tytułu, to postanowiliśmy

użyć tej gry słów, gdy dowiedzieliśmy

się, że języku angielskim słowo "dawg" to jedno

z określeń kumpla.

Wiem, ze numer tytułowy jest o chlaniu, nie

mniej jednak nie masz wrażenia, że dziś

wielu młodych (i nie tylko młodych) w wielu

sytuacjach zachowuje się niczym psy eksperymentu

Pawłowa?

Oczywiście. Gdy jest grupa ludzi i jednemu

zadzwoni telefon, wszyscy automatycznie sięgają

do kieszeni. Nawet jeśli wiedzą, że mają

ustawiony zupełnie inny sygnał.

Tekst utworu "Exfluencer" jest dość intrygujący.

Zapewne jesteś świadomy, że dziś

dla sporej grupy młodzieży idolami są postaci

z social mediów, które nie mają zbyt wiele

doza oferowania.

Przypuszczam, że tak jest. Niestety, dla gościa

z mojego pokolenia jest to co najmniej niezrozumiałe.

Temat piwa jest dla was chyba bardziej zrozumiały.

Na najnowszym albumie poruszacie

go choćby w kawałku "Beerbarians".

Swoją drogą czy śpiewanie o piwie od tylu lat

nie wydaje wam się już trochę oklepane.

Akurat ten kawałek mówi o rozwoju przemysłu

browarniczego i jego wpływie na ogólny

całokształt gospodarki. Tematem tym zajmuje

się wielu szanowanych i cenionych ekonomistów.

Dobra, dobra. Ty się lepiej przyznaj, ile beczek

wypiłeś podczas lockdownu.

Niezliczoną ilość.

Zatem myślę, że jesteś właściwą osobą, która

jest w stanie rozstrzygnąć ważną ideologiczną

kwestię. Otóż czy piwo bezalkoholowe

to rzeczywiście jeszcze jest piwo?

Zgodnie niemieckim prawem czystości z roku

1516, dopuszczalne jest sprzedawanie tego

produktu pod nazwą "piwo", jednak jego smak

to jakaś porażka. Tylko kilka piw bezalkoholowych

autentycznie mi posmakowało.

Serio uważasz, że "Lockdown Forever" to

dobry pomysł?

Niekoniecznie, ale w ograniczonym stopniu

miało to całkiem dobry efekt. Ja na przykład

spędziłem więcej czasu z rodziną, a także podniosłem

swoje kwalifikacje w gotowaniu oraz

warzeniu piwa. Ponadto oglądałem mnóstwo

Foto: Tankard

TANKARD

13


Foto: Tankard

piłki nożnej i snookera. Próbowałem nie przytyć

za dużo, ale to mi akurat nie wyszło.

Pewnego dnia wszyscy zrobiliśmy dość szaloną

rzecz i w całkowitej konspiracji spotkaliśmy

się na kilka piwek. Skończyło się to dla mnie

zwichniętą kostką i sporą liczbą blizn na nodze.

Nie był to chyba zbyt dobry pomysł.

Nihilizm jest jednym z tematów, które przewijają

się przez album "Pavlov's Dawgs".

Czym ta idea jest dla Ciebie?

Hej stary, rozmawiasz z perkusistą, do którego

dotarło, że religijność jest czymś sprzecznym

z wartościami ludzkimi.

Ostatni utwór na albumie nosi tytuł "On

The Day I Die". Często myślisz o tym dniu?

Niezbyt często, ale tu chodzi o coś innego.

Chodzi o spojrzenie w przeszłość i przeanalizowanie

wszystkich okazji, które ci w życiu

uciekły i już raczej się nie powtórzą.

Chyba trochę zwlekaliście z pisaniem tego

materiału.

Tak, jak zwykle zaczęliśmy późno. Właściwie

wzięliśmy sie za to na parę miesięcy przed

tym, jak mieliśmy zarezerwowany termin w

studio. Jak zwykle również musieliśmy zacząć

nagrywać bez gotowych tekstów. Większością

pomysłów dzieliliśmy się z pomocą maila. Być

może zmieni się to przy okazji następnego

albumu.

Dobra, teraz najważniejsze pytanie odnośnie

najnowszego albumu. Czemu te psy z okładki

mają takie wielkie uszy?

Pewnie to synonim wielkich jaj.

"Pawlov's Daugs" to nie jedyny album Tankard,

który ukaże się w tym roku. Na rynek

trafi też składanka "Alcoholic Metal 40

Years in Thrash - Extended Version".

Na tym albumie znalazły się głównie niepublikowane

numery z naszych taśm demo.

Wasz skład jest ustabilizowany od 1998

roku. Pewnie świetnie się rozumiecie.

Kłótnie czasem się zdarzają, ale im starsi

jesteśmy, tym bardziej staramy się nie nadepnąć

drugiemu na odcisk. Lubię tych gości

jak swoich braci. Chcę, by ten zespół trwał i

nie myślę o emeryturze.

Andy Gutjahr w przeszłości grał w kilku

chrześcijańskich kapelach. Czy jego poglądy

nie stoją w opozycji z gloryfikowaniem chlania

Nie!

Mieliście kiedyś jakieś problemy z antyalkoholowymi

ruchami?

Nie przypominam sobie nic takiego.

Bartek Kuczak

HMP: Cześć Rob. Sacrifice powstało w

Toronto w 1985 roku. Nigdy nie ukrywaliście,

że początkowa faza Waszej działalności do

najłatwiejszych nie należała

Rob Urbinati: Prawda. Powodem takiego

stanu rzeczy był głównie nasz młody wiek. Byliśmy

gówniarzami i żaden z miejscowych klubów

nie traktował nas poważnie. W związku z

tym ciężko było załatwić jakikolwiek sensowny

koncert. Nasze rodziny również do najbogatszych

nie należały, więc jak się nietrudno

domyślić, nie mieliśmy funduszy na dobry

sprzęt. Mieliśmy jednak spore pokłady motywacji,

dzięki którym radziliśmy sobie w nawet

tak niesprzyjających warunkach.

W tak dużym mieście jak Toronto nie było

klubów zainteresowanych promowaniem

młodych lokalnychtalentów?

Jakieś tam były. Należy jednak pamiętać, że

muzyka, którą graliśmy była czymś świeżym

jak na tamte czasy. Nie każdy ją rozumiał.

Ciężko było znaleźć zespoły, które chciały w

ogóle dzielić z nami scenę. My też nie bardzo

chcieliśmy występować jednego wieczoru obok

kapel glam metalowych.

Jednak wygląda na to, że coś z tego wyszło.

Jako młody zespół graliście jeden koncert z

jednym z pierwszych zespołów Sebastiana

Bacha.

Szczerze? Nie przywiązuję do tego koncertu

zbyt wielkiej wagi.

Pamiętajmy jednak, że było kilka kanadyjskich

zespołów thrashowych, które zaczęły

grać mniej więcej w tym samym czasie co

Wy. Czy śledziliście ich kariery od samego

początku?

Tak, byliśmy świadomi istnienia wszystkich

młodych kapel thrashowych w Kanadzie.

Razor, Voivod, Slaughter, itd. Wspólnie z

nimi tworzyliśmy tą scenę. Śledziliśmy też zespoły

takie jak Exciter i Anvil, gdyż to one

podłożyły w naszym kraju iskrę, która zmieniła

się potem w większy ogień.

Na dobre jednak rozkręciliście się dopiero po

wydaniu debiutanckiego albumu, czyż nie?

Zaliczyliśmy kilka świetnych występów jeszcze

przed wydaniem naszego pierwszego albumu,

ponieważ nasze demo krążyło po metalowej

społeczności. Dość szybko zaczęliśmy dostawać

dobre propozycje występów z zespołami

spoza miasta.

High Roller Records wyda reedycje waszych

trzech klasycznych krążków. Jak w ogóle doszło

do tej kooperacji?

Ludzie z High Roller byli bardzo zainteresowani

tym projektem. Sam Dave Carlo z Razor

gorąco polecał nam tę wytwórnię. Spodobały

nam się pomysły na reedycje i wszystko

wyszło lepiej niż się spodziewaliśmy. Wytwórnia

ta odwaliła kawał dobrej roboty.

Czy w związku ze wspomnianymi reedycjami

możemy spodziewać się czegoś ekstra

(bonusowe utwory, booklety z rzadkimi zdjęciami

itp.)?

Nie jestem pewien co do bonusowych utworów,

ale książeczki i wszystko wyszło naprawdę

niesamowicie. Pozwoliliśmy wytwórni poskładać

wszystko do kupy, pomogliśmy trochę

dostarczając zdjęcia i informacje itd. Mieliśmy

jedynie kilka drobnych uwag, które wzięli sobie

bardzoi do serca.

14

TANKARD


Osąd należy do fanów

High Roller Records robi kolejną dobrą robotę. Jak inaczej można nazwać

wydanie reedycji trzech pierwszych, niewątpliwie uznawanych dziś za klasyczne

albumów z dorobku tych kanadyjskich thrasherów? Razem z Robem Urbinatim

zrobiliśmy sobie małą wspominkową wycieczkę do czasów, gdy owe płyty trafiały

na rynek. Ach, te wspomnienia!

Pierwszym wznowionym albumem jest wasz

debiut zatytułowany "Torment in Fire". Został

on wydany w 1986 roku. To niewątpliwie

był dobry rok dla thrash metalu. Jak wspominasz

go ze swojej perspektywy?

To był przełomowy rok. Karta zaczęła się w

końcu odwracać. Ekscytujący był fakt, że

wyszło wtedy tak wiele albumów, które dziś są

kultowe. Jako zespół zdecydowanie rozwinęliśmy

się pod kątem technicznym. Dużo więcej

energii poświęcaliśmy próbom i rozwojowi

własnych umiejętności.

Zarówno w tamtym momencie, jak i dziś niczego

bym w nich nie zmieniał. W tamtym

czasie byłem z nich zadowolony i tylko to się

liczy.

Trzeba przyznać, że w tamtych czasach z

wydawaniem kolejnych płyt szliście jak burza.

Zastanawia mnie czasem, jak to jest, że

w dzisiejszych czasach niektóre zespoły wypuszczają

nowe albumy co pięć albo nawet

więcej lat. Jakie są według Ciebie powody

takiej sytuacji?

Ten album został nagrany w tym samym

studio, w którym Rush nagrywali jeden ze

swoich albumów.

O ile pamiętam, wbrew powszechnym opiniom,

Rush nigdy nie nagrywali w Phase

One, ale faktycznie jego ściany były ozdobione

złotymi płytami. Przejrzenie ich wszystkich

i uświadomienie sobie, kto tam grał przed

nami to naprawdę fajne uczucie.

Album został wydany w 1990 roku. Po tym

czasie klasyczne formuły metalu jak speed,

thrash czy heavy ustępowały miejsca grunge'owi

itp. Jak Wasz zespół czuł się w tej

nowej rzeczywistości?

Grunge dopiero raczkował, więc nie miał on

jeszcze aż takiego wielkiego wpływu na scenę.

Co innego death metal. On wówczas zaczynał

przejmować kontrolę nad metalowym światem,

ponieważ zespoły thrashowe dużej mierze

były zajęte gonieniem sukcesu Metalliki.

Dopiero kilka lat później mogliśmy to naprawdę

poczuć.

Co z nowym albumem Sacrifice? Wasz

ostatni pełnowymiarowy album "The Ones I

Codemn" został wydany w 2009 roku. To

było trzynaście lat temu.

To było Twoje pierwsze studyjne doświadczenie

na tak dużą skalę.

To nie było nasze pierwsze studyjne doświadczenie,

ale można powiedzieć, że wciąż byliśmy

w tym laikami. Mieliśmy bardzo niski

budżet na te nagrania. Studio było tanie, zlokalizowane

w piwnicy, ale doskonale uchwyciło

to ducha epoki. Młodsze zespoły, takie

jak my, wciąż uczyły się swoich instrumentów,

a poszczególni członkowie uczyli się ze sobą

zgrywać. To jest powód, dla którego te albumy

są nadal cenione. Wszystko jest tam całkowicie

szczere i można usłyszeć wszystkie techniczne

niedociągnięcia. Jednak poza tym, usłyszysz

też energię i prawdziwe, nieudawane

emocje.

Raptem rok później ukazał się album "Forward

to Termination". Przypuszczam, że

doświadczenie zdobyte podczas pracy i nagrywania

debiutu w znaczny sposób pomogło

Wam w pracy nad drugim.

Wszyscy chcieliśmy wykorzystać w pełni drzemiący

w nas potencjał i usłyszeć, czego możemy

dokonać w pełni profesjonalnym studio.

Zdecydowanie też rozwinęliśmy się jako twórcy.

Po naszym pierwszym albumie czuliśmy,

że musimy być bardziej zgrani oraz znacznie

lepiej obsługiwać nasze instrumenty. Moim

zdaniem same kompozycje też były bardziej

interesujące.

"Forward to Termination" już w chwili premiery

został wydany na całym świecie. Czy

mieliście jakiś odzew z miejsc, których się nie

spodziewaliście?

Mieliśmy wiele dobrych opinii dosłownie z

każdego miejsca na świecie. Ameryka Północna

i Europa wiedziały o naszym istnieniu, ale

teraz zdobywaliśmy nowych fanów w Azji,

Ameryce Południowej czy Australii, co było

dla nas jako młodych muzyków niezwykle ekscytujący

przeżyciem.

Czy porównując oba Wasze pierwsze albumy

z perspektywy 1987 roku mieliście poczucie

pójścia do przodu, czy może czuliście,

że coś mogło być zrobione lepiej.

Foto: Sacrifice

Myślę, że tak naprawdę wbrew pozorom tworzenie

nie szło nam tak gładko, jak powinno.

Nigdy nie chcieliśmy mieć na albumie utworów-wypełniaczy,

więc jakkolwiek długo by to

nie trwało, chcieliśmy być zadowoleni ze

wszystkiego, co nagramy. Wtedy jeszcze

wszyscy łudziliśmy się, że prędzej czy później

uda nam się z tego utrzymywać, ale teraz w

2022 roku to bardzo odległe marzenie dla większości,

nawet starych zespołów. Myślę, że to

może być główny powód.

Właśnie. Potrzebowaliście trochę więcej

czasu na wydanie swojego trzeciego albumu

zatytułowanego "Soldiers of Misfortune".

Nie mogę dać jednej konkretnej odpowiedzi,

dlaczego tak się stało. Długo pisaliśmy te kawałki,

a potem, kiedy już je nagraliśmy, trochę

to trwało, zanim w końcu się ukazały. Wydaje

mi się, że mieliśmy więcej pracy przy graniu

koncertów i to mogło być powodem.

Pracujemy nad nowym materiałem, który

mamy nadzieję wkrótce nagrać. Nie ma żadnej

presji, w tym momencie naprawdę nie musimy

za wszelką cenę wydawać kolejnego albumu.

Jeśli tak się stanie, to tylko dlatego, że uznamy

nasze utwory, które ludzie powinni usłyszeć.

Rzeczy, które napisaliśmy moim zdaniem są

dobre, nie będę jednak ich przesadnie tu zachwalał.

Ocenę zostawmy słuchaczom. Każdy

zespół, podczas pracy nad płytą lub zaraz po

jej wydaniu, mówi, że to ich najlepszy, najcięższy,

najszybszy, najdojrzalszy album itd. Ale

pamiętajmy, że ostateczny osąd należy do fanów.

Bartek Kuczak

SACRIFICE 15


HMP: Cześć Dave!

Dave Carlo: Siema Bartek. Na początku bardzo

chcę Cię przeprosić, za swoje spóźnienie,

ale niestety poprzedni wywiad trochę mi się

przedłużył. Zatem sorry za te parę minut obsuwy.

Wszystko to przez

Internet i media

społecznościowe

Okoliczności tego wywiadu

nie były zbyt sprzyjające.

Dave Carlo był zaledwie

kilka dni po śmierci swojej żony.

Trochę się bałem, że głowę ma zaprzątniętą

czymś innym, zatem ten wywiad potraktuje

jako "odbębnienie" przykrego obowiązku i nie spodziewałem

się, że będzie zbyt wylewny. W takich sytuacjach

lubię się mylić. Okazało się, że Dave pomimo dość

przykrych okoliczności, uciął sobie z nami całkiem przyjemną

pogawędkę. Było o czym rozmawiać, bo następnego dnia na światło dzienne wychodził

pierwszy od dwudziestu pięciu lat album Razor zatytułowany "Cycle of

Contempt"

Ważne jest, żeby sobie radzić z problemami i

z nimi wygrać. Ale kurde, Stary! Tak swoją

drogą się zastanawiam, co za czort Cię podkusił,

żeby przy tym wszystkim po tylu latach

wracać z nowym albumem Razor. Co w

ogóle się z wami działowo wydaniu albumu

"Decibles"?

Praktycznie nasza formacja przestała wówczas

istnieć. Zagraliśmy jeszcze na kilku festiwalach

między innymi w Wacken Open Air w 1999

roku. Jedynym powodem, dla którego zdecydowaliśmy

się powrócić, jest rozwój Internetu

i mediów społecznościowych. Daje on ludziom

znacznie łatwiejszy dostęp do muzyki oraz

nieograniczoną możliwość słuchania jej właściwie

wszędzie i o każdej porze. To właśnie ten

nieograniczony dostęp przyczynił się do faktu,

że młodsze pokolenie słuchaczy bez problemu

Nie mogę się już doczekać swojej fizycznej

kopii. Wiesz, jednak dwadzieścia pięć lat to

naprawdę kawał czasu. Nie masz poczucia,

że jako muzykowi przeszedł Ci on trochę

przez palce?

Wbrew pozorom nie, gdyż w latach dziewięćdziesiątych

muzyka, jaką gra Razor zaczęła

być traktowana niecono macoszemu. Zupełnie

inaczej niż ma to miejsce w dniu dzisiejszym.

Powtórzę się, ale głównym powodem takiego

stanu rzeczy jest powszechna dostępność

Internetu. Przez to rola stacji radiowych i

telewizji muzycznych jest dziś minimalna. To

nie one wyznaczają trendy i kreują gusta słuchaczy.

Dawniej to właśnie te rozgłośnie oraz

cały muzyczny establishment trzęsły rynkiem.

Dziś właściwie w każdym miejscu na świecie

może eksplorować dosłownie każdy gatunek

muzyczny i samodzielnie decydować, czego

chce słuchać, a czego nie. To jest coś wspaniałego

dla wszystkich współczesnych zespołów,

gdyż ich zasięg nie jest ograniczany przez

żadne zewnętrzne czynniki. My na dobrą sprawę

mamy w tej chwili gdzieś to, że żadne radio

nas nie puszcza. Nie jest to nam już do niczego

potrzebne. Wróćmy do lat dziewięćdziesiątych.

Owszem, takie zespoły jak Metallica

czy Slayer osiągnęły sukces, ale one miały za

sobą wsparcie dużych wytwórni i potężnego

managementu. Dla kapel thrashowych, które

nie miały takiego zaplecza, muzykowanie w

tamtych czasach to była prawdziwa orka na

ugorze.

Wychwalasz Internet pod niebiosa, jednak

nie wierzę, że nie dostrzegasz żadnych negatywnych

wpływów jego rozwoju na rynek

muzyczny.

Na pewno takie są. Nie mówię, że nie. Dla

zespołów pokroju Metallicy obecna sytuacja

na pewno jest daleka od ich ideału. Jak zapewne

wiesz, kiedyś sprzedaż ich albumów

szła w milionach. Obecnie poprzez powszechny

dostęp do muzyki w sieci ludzie nie muszą

już kupować fizycznych nośników. Jasne, ja

też się liczę z tym, że sprzedam mniej płyt, ale

jest to koszt wzrostu zasięgu i dotarcia do

większej liczby słuchaczy, zatem myślę, że gra

jest warta świeczki. Po prostu model dystrybucji

muzyki się zmienił. To, co było kiedyś,

już nigdy nie wróci i trzeba się z tym po prostu

pogodzić. Dzisiaj nie zarabia się już na

sprzedaży płyt, tylko na graniu koncertów

oraz sprzedaży gadżetów. Im szybciej muzycy

to zrozumieją, tym lepiej dla nich.

Nie ma sprawy! Przyjmij moje kondolencje z

powodu śmierci żony. Myślę, że nie jest to

łatwo okres dla ciebie.

Masz rację, to naprawdę ciężki okres dla mnie.

Jednak faktem jest, że moja żona zmagała się

z chorobą od dłuższego czasu. Byliśmy małżeństwem

przez dwadzieścia pięć lat. W chwili

śmierci miała sześćdziesiąt jeden lat. Raka zdiagnozowano

u niej jakieś dwa lata temu. Mamy

razem dwójkę dzieci, które niestety wymagają

specjalnej opieki. Mój syn cierpi na autyzm,

moja córka natomiast ma pewne problemy

natury psychicznej, które często prowadzą

ją do myśli samobójczych. Ma za sobą już kilka

na szczęście nieudanych prób. Ja sam kilka

lat temu pokonałem raka. Widzisz, słuchając

tego, co mówię, można uznać, że całe moje życie

to pasmo tylko i wyłącznie problemów. Ale

jednak daję sobie z tym radę.

16 RAZOR

Foto: Razor

odkrywa starsze zespoły, w tym między innymi

Razor. Nie sądzę, by w innych okolicznościach

się o nas dowiedzieli. Zaczęło to do nas

docierać gdzieś w okolicach roku 2010 roku.

Zdaliśmy sobie wówczas sprawę, że warto się

wziąć garść i powrócić do koncertowania. Niestety,

jak już wspomniałem, w 2012 dostałem

raka, więc zmusiło to nas do zwolnienia tempa.

Po półtorarocznej przerwie wróciliśmy do

intensywnego koncertowania. Wtedy też zapadła

decyzja o nagraniu nowego albumu.

Oczywiście było po drodze sporo perypetii,

które wydłużyły ten czas, ale album finalnie

jutro trafia sklepowe półki na całym świecie.

Co mnie cholernie cieszy.

Pomówmy może trochę o "Cycle of Contempt".

Kiedy w ogóle zaczęliście tworzyć

numery, które ostatecznie trafiły na ten album?

Prawdę mówiąc napisanie całości albumu

zajęło nam jakieś sześć tygodni. Przynajmniej

jeśli chodzi o muzykę. Teksty to już nieco inna

historia. Zostały one napisane nieco później,

gdyż cały ten proces wymagał mniejszej ilości

czasu. Muzykę napisałem maju roku 2018. Są

tam jednak dwa wyjątki, które powstały już

kilka lat temu. Mam tu na konkretnie na myśli

"Punch Your Face In" oraz "All Fists Fighting".

Grywaliśmy je na żywo, jednak wersje, które

finalnie pojawiły się na albumie są znacznie

bardziej dopracowane w porównaniu do swych

pierwowzorów.

Utwory dość świeże, jednak brzmią bardzo

oldskulowo.

Moim głównym założeniem było stworzenie


albumu, którego sam namiętnie bym słuchał z

prawdziwą i szczerą przyjemnością. Jak zapewne

wiesz, jestem fanem starego thrash

metalu. Nie tylko go gram, ale bardzo kocham

go słuchać. Oczywiście słucham też wielu

innych gatunków, nie zamykam się w jednej

estetyce, ale to właśnie thrashowe granie jest

moim numerem jeden. To była główna idea,

która mi przyświecała podczas tworzenia tego

materiału.

Może nam zdradzisz swój patent na

napisanie dobrego kawałka?

Mój proces pisania nowych kawałków prawdopodobnie

trochę odbiega od sposobu, w jaki

robią to inni muzycy. Otóż ja robię wszystko

od początku sam. Pracuję tak niemal od samego

początku, gdyż to pomaga mi się naprawdę

skoncentrować na procesie twórczym.

Jestem wtedy sam na sam ze swoją gitarą oraz

własnymi myślami.

Powiedziałeś, że teksty na płytę powstały

nieco później, niż muzyka. Sam je napisałeś?

Napisałem teksty do siedmiu utworów. Pozostała

piątka jest autorstwa naszego basisty

Mike'a Campagnolo oraz naszego krzykacza

Boba Reida. Zawsze wychodzę z założenia, że

warto dać szansę każdemu się wypowiedzieć.

Gdzie tym razem szukałeś inspiracji?

Wiesz, jak wsłuchasz się w słowa utworów,

bardzo łatwo poznasz, który tekst jest czyj.

Mike napisał trzy teksty, które opowiadają o

końcu świata i rychłej zagładzie ludzkości. Po

prostu ten temat bardzo go kręci. Moje teksty

zazwyczaj dotyczą ogólnej kondycji społeczeństwa,

ludzkich uczuć oraz emocji. Również

tych nie do końca pozytywnych, jak złość czy

gniew. Bob natomiast lubi śpiewać o brutalności.

I to dosłownie.

Takiej, jaką widzimy na okładce?

Okładka to jeszcze inna historia. Jej autorem

jest pochodzący z Finlandii Jan Yrlund. Jest

on również muzykiem. Ogólnie jest to człowiek

o wielu talentach. Chciałem współpracować

właśnie z kimś takim. Ogólnie "Cycle of

Contempt" w moim założeniu miał być albumem

całkowicie pozbawionym jakiejkolwiek

amatorszczyzny. Wszystko miało tu być na

najwyższym poziomie. Jeśli chodzi o reakcje

na okładkę to jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć

osób na sto jest nią zachwyconych. Tylko

jedna osoba miała z nią problem, choć nie do

końca umiała nam wyjaśnić jaki. Szczerze mówiąc,

pieprzę to! Mnie się podoba.

Muzykę tworzysz samemu, ale jeśli chodzi o

teksty to najwidoczniej cenisz sobie współpracę

z kolegami. Jak w ogóle opisałbyś relacje

panujące w zespole?

Muzykę pisałem samemu i byłem bardzo zdeterminowany,

żeby wydać ten album. Jeśli

mam być szczery, to nagrałbym go nawet

innymi ludźmi, gdyby obecni członkowie

Razor nie chcieli brać w tym udziału. Choć

byłaby to dla mnie trudna decyzja, bo naprawdę

lubię tych gości i świetnie mi się z nimi

Foto: Razor

współpracuje. Nasze wspólne granie to jedna

wielka zabawa. Robimy to od wielu lat, zjechaliśmy

razem ładny kawałek świata i jeszcze

ostatniego słowa żeśmy nie powiedzieli.

"Flames of Hatered" to naprawdę potężny,

nokautujący wręcz cios na początek. Pisałeś

ten numer z intencją użycia go jako pierwszego

utworu na płycie?

Brałem pod uwagę dwa numery. Właśnie

"Flames of Hatered" oraz kawałek tytułowy.

Miałem dylemat, ale znalazłem sposób, jak

mógłbym z tego wybrnąć. Potraktowałem ten

album nie jako jedną całość na zasadzie płyty

CD, ale podzieliłem go na dwie części. Coś w

rodzaju "strony A" i "strony B", jak to ma

miejsce w przypadku kaset czy winyli. "Flames

of Hatered" otwiera pierwszą "stronę", natomiast

"Cycle of Contempt" drugą. Zatem mamy

tu sytuację, w której jest wilk syty i owca cała.

Skoro już wspomniałeś utwór tytułowy, to

riff, który go rozpoczyna moim zdaniem jest

jednym z najbardziej wyrazistych momentów

tego albumu.

Też tak uważam. Wiesz, czasem trzeba trochę

zwolnić, ale nawet wtedy słyszysz, że to jest

Razor! Ale nawet taki zespół jak nasz nie

może cały czas napierdalać. Trzeba czasem

muzykę czymś urozmaicić. Niektórzy ludzie

po usłyszeniu tego kawałka mówili mi "hej

Dave! Kiedy zwalniacie, brzmicie naprawdę zajebiście!

Czemu nie robicie tego częściej?" Kurde, nie

wiem. Może dlatego, że gdybyśmy to robili

częściej, to już nie byłby wtedy Razor. Chociaż

z drugiej strony się starzejemy i pewnego

dnia być może będziemy chcieli redefiniować

nasz styl. Tego nie wiem. Na ten moment jest

dobrze, jak jest.

Z tytułami poszczególnych kawałków też

żeście pojechali. Wystarczy przytoczyć chociażby

zamykający album "King Shit" czy

"Punch Your Face In".

Przecież Razor to nic innego, jak solidna pięść

wymierzona prosto w twarz (śmiech). Te tytuły

idealnie się komponują z naszym graniem.

Oczywiście trzeba na to wszystko patrzeć z

odrobiną zdrowego dystansu oraz humoru.

Sami siebie nie traktujemy zbyt serio. Dla nas

muzyka to przede wszystkim zabawa.

Jesteś przedstawicielem starego pokolenia

thrasherów. Ciekawi mnie, czy śledzisz

poczynania sporo młodszych kolegów po

fachu.

Poniekąd tak, choć zdecydowanie bardziej

chciałbym się wgłębić w młodą scenę

thrashową. Niestety, mam pewien problem ze

wzrokiem, który nieco ogranicza mi możliwość

korzystania z Internetu. Co prawda używam

specjalnych aplikacji przystosowanych dla

ludzi z ograniczonym widzeniem, ale i tak nie

mogę spędzać w sieci zbyt wiele czasu, który

mógłbym poświęcić na przykład na wyszukiwanie

ciekawych młodych kapel. Często różni

znajomi wysyłają mi wiadomości z linkami do

kawałków ich zdaniem dobrych kapeli z sugestią,

że powinienem tego właśnie posłuchać.

Zazwyczaj trafiają idealnie w mój gust. Jednak

zdecydowanie częściej wracam do starych zespołów

thrashowych z lat osiemdziesiątych.

Uwielbiam Slayer, Onslaught, Destruction i

tym podobne.

Bartek Kuczak

RAZOR 17


Opowiedzieć jeszcze jedną historię

Powrotnym albumem "Wspólnota brudnych sumień" Faust niewiarygodnie

wysoko podniósł sobie przysłowiową poprzeczkę. A tu proszę, kolejny materiał

"Cisza po tobie" trzyma równie wysoki poziom, zaś pod pewnymi względami

nawet przebija poprzednią, świetną płytę. Lider grupy Tomasz "Kaman" Dąbrowski

opowiada jak doszło do nagrania tego zaskakującego materiału, jak można

grać brutalny metal z ludowymi czy etnicznymi instrumentami i nie zrobić z tego

trywialnego folk metalu oraz jakie ma plany na przyszłość.

HMP: Trzy lata temu za sprawą albumu

"Wspólnota brudnych sumień" odnotowaliście

wspaniały powrót po 15 latach milczenia.

Domyślam się, że z racji tego, co wydarzyło

się wkrótce na całym świecie, koncertów promujących

tę płytę zbyt wielu nie zagraliście,

ale wydaliście ją nie tylko w wersji CD, ale

również na LP i kasecie, a świetne recenzje

tylko upewniły was, że rzecz warta jest kontynuacji?

Tomasz "Kaman" Dąbrowski: Płyty CD,

winyle, a nawet kasety poszły bardzo fajnie.

Pojawiły się nawet reedycje dwóch pierwszych

albumów w Kazachstanie. Debiutancki album

"Król moru i perła" w ciągu roku został wznowiony

przez trzy różne wytwórnie płytowe.

Jeden z fanów z Wielkiej Brytanii tak bardzo

chciał mieć ten materiał na winylu, że w całości

pokrył jego produkcję. Dziękujemy ci

Czasu na twórczą pracę nie brakowało w

ostatnim okresie chyba nikomu, ale wy wykorzystaliście

go nadzwyczaj owocnie, czego

efektem jest nie tylko poszerzenie składu, ale

też nagranie najlepszej płyty w dyskografii

zespołu?

Dziękujemy za taką opinię na temat nowej

płyty. Tym bardziej z ust takiego weterana jak

ty. Wydawało nam się, że "Wspólnotą brudnych

sumień" poprzeczkę postawiliśmy sobie

tak wysoko, że nigdy jej już nie przeskoczymy.

Tymczasem "Cisza po tobie" zbiera jeszcze

lepsze recenzje, choć poprzednia zbierała prawie

wyłącznie maksymalne noty. Nowy album

powstał spontanicznie jakoś w grudniu 2021,

w ciągu niecałych dwóch tygodni skomponowałem

cały ten materiał. W tym samym

miesiącu nagraliśmy bębny, a potem reszta

ekipy robiła swoje aranżacje tych kompozycji.

wtedy związuję się z nią najbardziej. Ale i same

dźwięki potrafią malować fantastyczne

opowieści i emocjonalne krajobrazy. Dla relaksu

słucham wiatru, deszczu, ptaków itp. Gdy z

angielskiego rozumiałem tylko "yes" i "no" samym

dźwiękiem urzekał Pink Floyd, a agresja

wylewająca się z muzyki Slayer była jak terapia,

choć nie miałem pojęcia o czym są teksty.

Czy opcja nr 2 charakteryzuje Fausta, tego

mi oceniać nie wypada. Mam nadzieję, że tak

jest i może nadal będzie.

Skąd pomysł na wzbogacenie brzmienia Fausta

etnicznymi instrumentami i kobiecym

głosem?

Gdy komponuję muzykę wymyślam sobie najpierw

bohaterów. Wyobrażam sobie jak oni

wyglądają, w jakim są wieku, jakie są między

nimi relacje i jakie relacje mają oni sami z

otaczającym ich światem. Potem wyobrażam

sobie, że ten świat zawala się im z jakiegoś powodu

i zgaduję, co wówczas z nimi może się

dziać, jak to przeżywają. W tym przypadku

zaczyna się od retrospekcji - grupa ludzi ucieka

przed… wojną, prześladowaniem, wykluczeniem

- słuchacz sam sobie wybierze opcję. W

mojej historii uchodźcy to matka z małym

dzieckiem. Ich relacje opisuje ostatni utwór

"Zdążyć przed deszczem". Słychać, że jest tam

miłość, troska i świadomość tego, że jedyną

drogą ucieczki pozostała już tylko śmierć.

Tekst tego utworu to jednocześnie kołysanka i

pieśń pogrzebowa. Nie wyobrażałem sobie w

tym numerze przesterowanych gitar, itd. Cała

rzecz dzieje się w górach, w otoczeniu majestatycznej,

nieśmiertelnej przyrody. Naturalne

okazało się więc użycie instrumentów etnicznych,

które są najbliżej źródeł, najbliżej natury.

Tak trafiliśmy na Karolinę Matuszkiewicz

- mistrzynię świata w tworzeniu magii za

pomocą głosu i kilkusetletniego instrumentarium.

Karolina jest muzykiem po akademii z

bardzo bogatym dorobkiem artystycznym. Nie

liczyliśmy za bardzo na to, że się zgodzi. Gdy

jednak dostała pierwszy tekst, weszła w to bez

zastanowienia, dla samej przyjemności twórczej

pracy. To, o czym robimy płytę chyba

bardzo ją poruszyło, na co wpływ niewątpliwie

miał fakt, że sama kilka miesięcy wcześniej została

mamą. Miło było patrzeć, jak wielką

przyjemność czerpie z nagrywania płyty z metalowym

zespołem.

Paweł - to co zrobiłeś było totalnie szalone!

Udało nam się zagrać na przełomie roku

2021/22 siedem koncertów, w tym z fantastycznymi

ekipami z Dragon, Destroyers oraz

jeden z Hate. Gig przed Kreator, Sodom, Sinister

i Malevolent Creation, obok Turbo,

miał być ukoronowaniem tej serii, jednak festiwal

United Arts został odwołany trzy tygodnie

przed startem. To wszystko nie miało

jednak żadnego wpływu na to, że postanowiliśmy

nagrać kolejną płytę: po prostu czuliśmy

potrzebę opowiedzenia jeszcze jednej historii.

Nie gramy tylko dla grania. Gdy poczujemy,

że nasza muzyka może stać się formą bez treści,

wówczas Faust zniknie na kolejne lata lub

na zawsze.

18 FAUST

Foto: Ewa Szczepanowska

Ze względu na terminy studyjne nagrywanie

tej płyty trwało znacznie dłużej bo kolejne

półtora roku.

W sumie sam nie wiem co jest lepsze: nagrywać

co dwa lata trzymający poziom, ale jednak

przewidywalny i w sumie niezbyt oryginalny

materiał, dzięki czemu przez 25 lat istnienia

taki zespół dysponuje już dość obszerną

dyskografią, czy może mieć tych płyt

mniej, ale takich, obok których nie da się

przejść obojętnie - obstawiam, że wybierzesz

drugą opcję?

Jestem zwolennikiem opcji drugiej, tym bardziej,

że jak powiedziałem na wstępie, muzyka

dla mnie musi mieć treść, musi być o czymś,

Zasklepienie się w jednej stylistyce czy brzmieniowej

konwencji uważasz więc za początek

końca, twórczej stagnacji, stąd nagranie

płyty odmiennej od "Wspólnoty brudnych

sumień", na której podążacie nieco innymi,

chociaż wciąż metalowymi, ścieżkami?

Twórczej stagnacji nigdy nie odczułem, bo nigdy

w życiu nie próbowałem nic skomponować,

tylko dlatego, że muszę. Nie odczuwam

najmniejszego ciśnienia na to, żeby grać w zespole,

żeby wychodzić na scenę. Przed nagraniem

"Wspólnoty..." np. 15 lat nie wziąłem

ani razu gitary do ręki. Pomiędzy koncertami

też nie gram, nie ćwiczę - sama gra dla grania

mnie nie interesuje, nie uważam siebie nawet

za muzyka i myślę, że niewiele potrafię. Ale

masz rację - gdy Karolina dołączyła do ekipy,

mój horyzont patrzenia na to, co można zrobić

w oparciu o metal, ogromnie się poszerzył.

Ramy gatunkowe pękły. Okazało się, że można

nadal grać brutalny death metal czy ultra

szybki thrash z wplecionymi instrumentami

etnicznymi i nie zrobić z tego folk metalu, za

którym osobiście niezbyt przepadam. A Karo-


lina jak zauważyłeś, skocznych melodyjek nie

gra i mimo wszystko folk metal to nie jest.

Bardzo podobają mi się pierwsze recenzje, gdy

widzę jak w jednym tekście dziennikarze zestawiają

ze sobą klimat starego Kat, Morbid

Angel, Dead Can Dance z Testament i muzyką

etniczną.

Dobrym przykładem takiego podejścia jest

choćby kompozycja "Iskra pod śniegiem", bo

przecież nawet kiedyś, kiedy mieliście w

składzie klawisze, wykorzystywaliście je

inaczej, ich partie nie były tak wielowymiarowe?

Kiedyś podchodziliśmy do tematu bardziej

stereotypowo. Zakładaliśmy, że klawisz ma

być po to, żeby robić plamy, dodawać przestrzeni.

A że klawisz niezbyt pasuje do wizerunku

"skóra i dżinsy to my, źli metale" to z

założenia był dyskryminowany. Dziś jest keyboard,

fortepian, suka biłgorajska, fidel płocka,

kazachski kobyz, trochę industrialnych

sampli, białe głosy i ludowe chóry a nawet australijskie

didgeridoo. A wszystko to okraszone

piekielnymi blastami Pavulona.

Death/thrash nie wyklucza też czerpania z

dorobku największych sprzed wielu lat, zespołów,

które pół wieku temu zapoczątkowały

metalowe granie - to dlatego w "Pogardzie"

słyszę echa Black Sabbath, od takich wpływów

nie da się uciec?

Od wpływów muzycznych na jakich się wychowaliśmy,

nigdy nie uciekniemy. Moją wyobraźnię

muzyczną kształtowały raczej Slayer,

Kat, Testament czy Iron Maiden, ale i

kolekcję Sabbath mam na półce. Gdy pierwszy

raz usłyszałem "Pogardę" pomyślałem sobie,

że ten utwór brzmi raczej, jakby był wyjęty

z pierwszej płyty Six Feet Under. Ale twoje

porównanie do Sabbath bardziej mi się podoba.

Jeszcze o wpływach… dyskutowaliśmy o

tym z naszym realizatorem z Heinrich House

Studio. Filip twierdził, że muzycy z mojego

pokolenia komponują w oparciu o zupełnie

inne podziały rytmiczne niż np. młodsi, którzy

wychowali się na innej muzyce. I tego nie

da się przeskoczyć, to jest zakodowane w podświadomości.

Nigdy nie zagrasz bluesa, jakiego

robiło się latach 60., jeśli nie żyłeś w latach

60. i ten klimat nie przenikał cię na każdym

Foto: Misiacza

Foto: Misiacza

kroku.

Znowu wyszła wam krótka, zwarta płyta,

niewiele przekraczająca 30 minut. W sumie

można powiedzieć, że za wyjątkiem, nieco

tylko dłuższej, "Misantrophic Supremacy" to

już taka wasza tradycja - przy tak intensywnej,

chociaż też zróżnicowanej, warstwie

muzycznej nie ma lepszego rozwiązania, lepszy

jest niedosyt niż przesyt?

W planach byłe EP-ka, więc i tak się zdziwiliśmy,

że wyszło aż 32 minuty. Jakoś tak to zawsze

samo wychodzi. Pomysł się zamyka i

wtedy dopiero patrzymy na czasówkę. Ale może

to i dobrze - sam nie jestem w stanie wysłuchać

dziś dłuższych metalowych albumów

niż 30 - 40 minut. Tym bardziej, że w kolejce

czeka tysiąc kolejnych. Takie mamy czasy. A

jeśli niechcący po zakończeniu ostatniego

utworu na płycie słuchacz czuje niedosyt zamiast

przesytu, to chyba obydwu stronom

wyjść może to tylko na zdrowie.

"Wspólnota brudnych sumień" intrygowała

nie tylko od strony muzycznej, bo warstwa

słowna tego albumu była zwartą całością,

traktującą o skali problemu pedofilii w Kościele

katolickim. Mieliście jakiś odzew na te

teksty, pojawiły się reakcje świadczące, że

daliście komuś do myślenia?

O tak. Mnóstwo ludzi pisało do nas w sprawie

tych tekstów. Jedni dopytywali o szczegóły

tych historii, jeszcze inni deklarowali, że skłoniło

to ich do tego, żeby wreszcie dokonać

apostazji, co wreszcie i ja sam zrobiłem, żeby

skończyć z wygodną hipokryzją. Kilka osób

pisało do mnie, że w ich parafiach są księża

podejrzewani o pedofilię, lecz nikt nic z tym

nie robi, bo to małe miasteczka. Były i sygnały

od osób w bardzo słabej kondycji psychicznej,

czy wręcz list od fana z zakładu psychiatrycznego.

Na skutek jakich przeżyć ci ludzie

znaleźli się w takim stanie jako osoby dorosłe,

nawet nie chcę się domyślać. W każdym razie

dało się odczuć, że ludzie traktują to co zrobiliśmy

bardzo poważnie i osobiście. Świadomość

tego, że potem mamy wyjść na scenę i

zagrać te numery ludziom "do tańca" była dosyć

przytłaczająca. Nie chcieliśmy wyjść na

smutnych panów. Okazało się, że na żywo publiczność

odbiera je jednak na luzie i wszyscy

mogliśmy sobie poskakać.

Po takim temacie ciężko wymyślić coś równie

mocnego, ale wam się to udało. Tyle, że nie

jest tak dosłownie, bo wręcz w filozoficzny

sposób pokazujecie, że rodzaj ludzki ma okrucieństwo

niejako zakodowane w genach,

wojna wywołuje tylko jego eskalację i żadna

religia tego nie zmieni, niezależnie od tego,

czy jest się osobą niewierzącą, chrześcijaniniem

czy buddystą?

Religia tego nie zmieni, bo to katalizator całego

tego syfu. Zacznijmy jednak od tego, że

według mnie mnie słowa "chrześcijanin" i "katolik"

coraz częściej się wykluczają. Uważam,

że nie możesz dziś określać siebie chrześcijaninem,

jeśli nadal pozostajesz katolikiem, wiedząc

ile zła i okrucieństwa ta organizacja uczyniła

i czyni dalej. Żeby być dobrym chrześcijaninem

nie potrzebujesz żadnego kościoła. Jeśli

jesteś katolikiem, należysz do organizacji, która

na sumieniu ohydne zbrodnie i śmierdzi

trupem, strachem i korupcją. Każdy człowiek

jest z natury dobry. To socjalizacja robi z ludzi

potwory. A jeśli w procesie edukacji i socjalizacji

pojawia się religia, to mamy już kierunek

na totalitaryzm. Każdy totalitaryzm, tak jak i

religia, dąży do tego, żeby przejąć kontrolę

nad całym twoim światopoglądem, ukształtować

twoje życie prywatne według jednego jedynego,

słusznego wzorca. Ci, co są poza na-

FAUST

19


Foto: Misiacza

wiasem kończą jako obiekt drwin, jako śmieci,

wszy, zaraza. Jednym słowem należy im się

wyłącznie "Pogarda", upokorzenie i gwałt. Doskonale

pokazuje to wojna na Ukrainie - nazistowska

Rosja z jednej strony cierpi na kompleks

niższości, z drugiej uważa się za naród

wybrany. Tam religią jest nieświadomy nazizm.

W efekcie Rosja nienawidzi wszystkich z

sobą samą włącznie. Rosja to "kraj systemowo

chory psychicznie". Pytasz jeszcze o buddyzm.

Wielkie religie stawiają człowieka w roli władcy

świata, obiecują mu też życie po śmierci.

Buddyzm idzie pod prąd. Tu człowiek nie jest

najważniejszą istotą na planecie, a po śmierci

zostanie unicestwiony, osiągnie cel, jeśli rozpuści

się w niebycie i w ten sposób zjednoczy

się z planetą.

Foto: Misiacza

W sumie polityka jest powiązana z religią od

tysięcy lat, już od starożytności, wypraw

krzyżowych czy choćby znanej nam doskonale

ekspansji Krzyżaków na ziemie polskie,

odbywającej pod pretekstem krzewienia

chrześcijaństwa - problem w tym, że ten problem

jest cały czas aktualny, a przecież czasy

średniowiecza mamy już przecież dawno za

sobą?

Bez względu na epokę, zawsze w żyłach będziemy

mieli testosteron, a ludzie zwichnięci

psychicznie będą dążyć do osiągnięcia absolutnej,

autorytarnej władzy. Głównie dlatego, że

nie radzą sobie sami ze sobą, mają za małego

ptaka w rozporku albo innego rodzaju zaburzenie

na tle seksualnym, w tym nienawiść do

kobiet. Każda ideologia, czy to krzewienie

światowego komunizmu, jedynej słusznej religii

czy kultu Wodza-Boga będzie dobra jako

narzędzie do osiągnięcia celu. Im gorzej wyedukowane

społeczeństwo, im więcej przemocy

w stosunku do najmłodszych dzieci, tym cel

taki uda się osiągnąć łatwiej. Największy syf

jaki zbiera się w człowieku to ten, jaki pakujemy

w jego głowę w pierwszych latach jego życia.

Kolejność utworów wydaje mi się nieprzypadkowa,

a finał w postaci utworu "Zdążyć

przed deszczem" zdaje się nieść, mimo

wszystko, pewną nadzieję, nawet jeśli traktuje

o śmierci?

Nadzieja w tym, że śmierci nie ma. Jeśli spojrzeć

na to z odpowiednio szerokiej perspektywy.

Jest tu taka zwrotka: "Otulą nas korzenie

drzew, liście nakarmią słońcem. Przestanie mieć

znaczenie czas, i koniec i początek". Bohaterowie

tego utworu już nie chcą dalej uciekać. Ich

ludzkie życie kończy się pod drzewem, pod

którym stanęli w trakcie swojej wędrówki.

Energia rozpuści się w przestrzeni, zamieni w

ciepło, wiatr. Ciała zostaną wchłonięte przez

tysiącletnie drzewo, które wyda owoce. Tymi

owocami nakarmi inne stworzenia. Ale i to

kiedyś przeminie. I tak w kółko. To jest jedyna

sensowna religia, jedyna realna wizja wiecznego

życia bez śmierci. Tak na marginesie

tego tematu: pierwszymi organizmami na ziemi

były grzyby - ni to rośliny, ni zwierzęta. Po

każdą naszą stopą znajdują się setki tysięcy

kilometrów grzybni, która oplata naszą planetę

siecią połączeń przypominających neurony.

Wielu naukowców uważa, że wszyscy jesteśmy

potomkami grzybów i po śmierci wrócimy

do macierzy, staniemy się grzybnią. Nawet

ta wizja wydaje mi się dużo bardziej rozsądna

od pieprzenia o bramie do raju lub piekielnych

kotłach. I o skazaniu własnego dziecka

na tortury w imię teoretycznej miłości do

reszty klientów stojących w kolejce po buziaczka

od tatusia z długą, siwą brodą To jakieś

bzdury dla imbecyli. Wolę towarzystwo grzybów.

"Wspólnota brudnych sumień" zwracała też

uwagę niesamowitą szatą graficzną. Anna

Malesińska jest również autorką oprawy

graficznej "Ciszy po tobie" - nie było innej

możliwości?

Nie było. Po pierwsze idealnie wie o co chodzi

w naszej muzyce i tekstach, więc od razu proponuje

swoją graficzną interpretację naszego

tematu. Jej obrazy współistnieją z naszą muzyką

i tworzą jedną spójną całość. Nad tymi

grafikami pracowała rok. Poza tym to nie tylko

malowanie, ale i studiowanie źródeł historycznych.

Tu żaden element, szczegół, kolor

czy kąt nachylenia dowolnej literki w ręcznie

spisanych tekstach nie jest przypadkowy i

wszystko to ma oparcie w studiach na temat

epoki, do jakiej się odnosi.

Matka Boska z Dzieciątkiem są na głównym

planie okładkowej ilustracji, ale ich otoczenie

budzi niepokój: owoce gniją, miasto w oddali

płonie, wszystko pęka, a te owady też dają do

myślenia - w ten symboliczny sposób chcieliście

pokazać, że współczesny świat chyli się

ku upadkowi, a kondycja moralna jego mieszkańców

pozostawia wiele do życzenia?

Owoce, roślinne ornamenty, zwierzęta czy

owady - to wszystko miało w malarstwie konkretne

symboliczne znaczenie. W wersji Ani

Malesińskiej te znaczenia zostały odwrócone.

Coś co symbolizowało np. życie, tu umiera,

gnije, koroduje. Najważniejszy duchowny

Rosji układa się z chciwości z nazistą Putinem.

Katolicki papież nie zauważa porwań tysięcy i

śmierci setek ukraińskich dzieci i nie dostrzega

różnicy między agresorem a ofiarą. A świat

za ich plecami płonie. Słowa religijnych przywódców

to nic nie warte, infantylne i puste

frazesy. Oczywiście gdy powstała ta okładka, a

my nagraliśmy już wersję demo płyty, nikt nie

myślał jeszcze o tym, że wybuchnie wojna w

Ukrainie, która jest w gruncie rzeczy także

naszą wojną. Jeśli Ukraina jej nie wygra, za 15

20

FAUST


lat to my będziemy siedzieć w okopach.

Zestawienie w książeczce barwnego świata

roślinnego z miłymi dla oka owadami z tymi

wszystkimi pająkami, ćmami, karaluchami

czy kleszczami też nie jest przypadkowe, ten

album to znacznie więcej niż tylko jeden komunikat

do słuchacza, atakujecie go z różnych

stron?

W koronie kobiety z okładki jest np. żyjący u

nas owad, chrząszcz grabarz. Kilka razy jako

dziecko widziałem jak pracuje, gdy mieszkałem

na wsi. Pod martwym ciałem np. myszy

kopie on jamę, aż ciało się w niej zapada. Potem

to ciało staje się pokarmem dla potomstwa

grabarza. W ten sposób śmierć daje życie

pięknie wybarwionemu owadowi. Te wszystkie

źle kojarzące nam się stworzenia robią kapitalna

robotę oczyszczając nasz świat z martwych

szczątek i zgnilizny i zamieniając to na

powrót w życie. Jeśli zapytasz o kleszcza, to

nie będę potrafił ci powiedzieć w jakim celu

stworzyła go natura. Może jego zadaniem jest

wyłącznie roznoszenie chorób? Podsumowując

twoje pytanie - ilustracje mają skłaniać

do refleksji na temat przemijania, ciągłej ewolucji

życia z jednej formy w drugą. Jak to zaakceptujesz,

przestajesz bać się śmierci, bo dociera

do ciebie, że ona nie istnieje. Bardzo fizyczne

są tylko związane z nią odczucia bólu,

pustki i smutku jaki ona niesie dla bliskich,

którzy nagle zostają sami.

Do tego tym leniwym oferujecie rzecz jasna

cyfrową wersję albumu, ale dla bardziej

wymagających jest CD z grubą książeczką i

slipcase; mieliście też w ofercie kolekcjonerskie

boxy, na przykład w drewnianych pudełkach.

Sprzedały się błyskawicznie, tak

więc wciąż są fani zwracający uwagę na takie

unikalne wydania?

Fani są zawsze, jeśli traktować ich poważnie.

Po cóż ktoś miałby kupować płytę CD, jeśli w

kartonowym digipacku znajdzie cztery strony

książeczki? Przecież i tak będzie słuchał ze

Spotify lub YouTube. Dziś płyta jest prawie

wyłącznie przedmiotem kolekcjonerskim, ładnym

artefaktem i fizycznym uosobieniem

wartości, które cenimy. Dlatego wydajemy te

fizyczne nośniki maksymalnie napakowane

zawartością. Żeby pokazać ludziom, jak bardzo

ich szanujemy i jak bardzo wdzięczni jesteśmy

za to, że doceniają to co robimy na

tyle, żeby za to zapłacić. Dla jasności - nigdy

jeszcze nie zwróciło nam się studio, nigdy nie

zarobiliśmy na muzyce tyle, żeby choć pokryć

koszty powstania którejkolwiek naszej płyty.

Płyty sprzedają się dziś w małych nakładach, a

im bogatsze wydanie, tym koszt produkcji

większy. Ale warto to robić. Z wersji cyfrowych

kiedyś nic nie zostanie, a plastik i papier

są wieczne. Ten album wydała firma Szataniec.

Piotr nie przestraszył się kosztów produkcji

bookleta do CD, który składa się z 28

stron w czasach, gdy papier jest koszmarnie

drogi. Do tego włożył to w piękne, kartonowe

etui. A to dlatego, że jest on przede wszystkim

fanem muzyki, a nie tabelek w Excelu.

Chociaż gdyby ktoś powiedział ci na przełomie

wieków, że po 20 latach znowu będziecie

aktywni i będziecie wydawać świetne

płyty, ale w nakładach 200-500 sztuk, trudno

byłoby w to uwierzyć, mimo tego, że wtedy

królowało fonograficzne piractwo i zaczynał

się boom na muzykę w sieci?

Gdy przyjechała do mnie paleta z płytami

Foto: Artur Przyłucki

"Wspólnoty…" nie oczekiwałem, że ktokolwiek

o nas pamięta i że ktokolwiek napisze recenzję,

w której dostaniemy więcej jak 50%

punktów. Cały nakład chciałem rozdać w

Warszawie za darmo przed koncertem Kat na

trasie Legendy Metalu. Tyle, że płyty dotarły

do mnie kilka dni później. I tak zaczęliśmy je

rozprowadzać. Tymczasem nie było ocen poniżej

80% i trafiło się kilka "pełniaków". Granie

koncertów w ogóle było abstrakcją - a już

półtora roku później zagrałem przed moimi

idolami z Dragon i Destroyers, o propozycji

koncertu przed Kreator i Sodom nie wspominając.

Co do nakładów, to 500 kopii "Misantropic

Supremacy" już się rozeszło, zostało z

pięć sztuk tej płyty. Zniknęło też 700 sztuk

CD "Wspólnoty..." i "Cisza po tobie" ma

szansę pójść w tym samym kierunku. Podobno

dziś 200 kopii to spore osiągnięcie jak na taki

band jak Faust. Póki co znacznie przekraczamy

te progi, ale jak wspominałem wcześniej,

nie znaczy to, że zarobiliśmy na muzyce choćby

złotówkę na plus.

Dobrze przynajmniej, że ludzie wciąż chcą

chodzić na koncerty. Planujecie jakieś występy

w sezonie jesienno-zimowym, żeby pograć

nowy materiał na żywo, i to z obu powrotnych

płyt?

Zagramy, ale będzie to luty/marzec 2023 roku.

Foto: Martyna “Seth” Pawłowska

Na początek będzie to kilka koncertów ze

Sceptic Jacka Hiro - podobnie jak my wrócili

z nowym materiałem po kilkunastu latach przerwy.

Ponadto mamy tego samego wydawcę,

więc wspólne granie to naturalna kolej rzeczy.

Być może powtórzymy coś z Dragon i Destroyers.

Bardzo fajna była ta ostatnia trasa z

nimi.

A co w dalszej perspektywie, kolejny album

za dwa-trzy lata, skoro tak wam się udał ten

powrót po 15 latach milczenia?

Tego nikt nie wie. Obecnie widzę dwie zupełnie

odrębne ścieżki, którymi ja osobiście

chciałbym podążyć. Jedna z nich to prosty,

tradycyjny thrash/death metal. Druga nie ma z

metalem wiele wspólnego i ciąży bardziej w

stronę teatru. Ale jak to w życiu często bywa -

z konkretnych planów zazwyczaj wychodzi

coś, co ostatecznie jest ich kompletnym przeciwieństwem.

Wojciech Chamryk

FAUST 21


Przeszłość i

teraźniejszość

- Gdybyś mi powiedział w

1990 roku, kiedy zespół się rozpadł,

że będziemy mieć nowy

album w 2022, to, po pierwsze,

byłbym zaskoczony, że wytrzymałem

tak długo i po drugie, uznałbym

cię za wariata - nie kryje basista

Damon Maddison. Tymczasem

prowadzona przez niego i gitarzystę

Danny'ego Rangera, ostatnich

w składzie weteranów z lat 80., grupa Hydra Vein nie dość, że trzy lata temu

wróciła do gry, to jeszcze dorobiła się nowego albumu "Unlamented". Z jednej

strony szkoda, że Brytyjczykom nie było dane nagrać go przed laty, ale w sumie

thrash najwyższej jakości i teraz ma liczne grono zwolenników, a do tego stare

przysłowie głosi, że lepiej późno, niż wcale.

które najzwyczajniej w świecie nie były w

stanie was wypromować?

W sumie, to było to wszystko po trochu. Jak

już mówiłem, pojawiliśmy się dość późno na

scenie, a to zawsze oznaczało, że musieliśmy

gonić inne zespoły. Prawdą jest też to, że brytyjska

scena thrashowa nie miała takiego międzynarodowego

rozgłosu, w porównaniu, na

przykład, ze Stanami Zjednoczonymi czy

Niemcami. Jest też tak, że mniejsze, niezależne

wytwórnie nie są w stanie inwestować w

swoje zespoły w takim stopniu, w jakim robią

to większe, choć bardzo by tego chciały. Z

w brodę, że grunge i was rozłożył na łopatki,

bo musieliście odpuścić wcześniej?

Właściwie, to ja wciąż grałem wtedy thrash, aż

do 1995 lub 1996 roku. Grałem wtedy z innym

zespołem po przeprowadzce do Holandii.

I tak, byłem świadomy tego, że część ludzi

przerzuciła się na coś innego. I nie mówię tu

tylko o grunge'u, ale też o bardziej ekstremalnych

gatunkach metalu. A inna część ludzi

słuchała bardziej tradycyjnego rocka i metalu,

który po latach hair metalu na nowo odkrył

swój potencjał. Myślę, że niektórzy mogli nawet

trafić na scenę rave'u. Rzadko jest jeden,

prosty powód lub odpowiedź na cokolwiek.

Miałeś przez tych ponad 20 lat poczucie, że

zespół rozpadł się za szybko, stąd pomysł

reaktywacji w roku 2019? Gdyby nie propozycja

występu na festiwalu Brofest pewnie by

do tego nie doszło?

To bliżej trzydziestu lat! (śmiech). W momencie

pierwotnego rozłamu, prawdopodobnie

zabrnęliśmy jako grupa tak daleko, jak tylko

było to dla nas możliwe. W tamtym czasie i w

miejscu, w którym wszyscy się znajdowaliśmy,

była to naturalna decyzja i rozstanie odbyło

się na dobrych warunkach. Nie pokłóciliśmy

się, ani coś w tym stylu. Z pewnością, bez oferty

zagrania na Brofest, powrót byłby mało

prawdopodobny. Wydawało się, że to będzie

bardzo fajna rzecz do zrobienia, szansa na

wspólne opuszczenie kurtyny, trzydzieści lat

później i w tamtym czasie nie było mowy o

zrobieniu czegoś więcej niż zagranie tego jednego

koncertu. Potem weszliśmy razem do sali

prób, by pracować nad setem i poczuliśmy się

tak, jakbyśmy prawie się ze sobą nie rozstawali.

To była dość niezwykła i zaskakująca

chwila. W tym momencie pomyśleliśmy, że

mamy jeszcze trochę do zaoferowania.

HMP: Kiedy zaczynaliście grać jako Hydra

Vein thrash stawał się właśnie muzyczną potęgą,

również pod względem komercyjnym.

Jednak wy zbytnio na tym boomie nie skorzystaliście,

mimo tego, że w krótkim czasie wydaliście

aż dwa udane albumy "Death Than

False of Faith" i "After The Dream"?

Damon Maddison: Niestety nie. "Rather

Death Than False of Faith" był wydany tuż

po szczycie thrashowego boomu w 1988 roku

i było wiele zespołów, którew tamtym czasie

miały nad nami przewagę i do tego o wiele lepszy

budżet na nagrania. Thrash metal prawdopodobnie

osiągnął punkt przesycenia wśród

publiczności, z liczbą nowych zespołów walczących

o uwagę, więc trudno było każdemu,

kto pojawił się w tym czasie, dokonać znaczącego

przełomu. Jedyne co udało nam się osiągnąć,

to ugruntowanie pozycji jako undergroundowy,

kultowy zespół, o którym wiedzieli

tylko maniakalni fani thrashu. Ale to dobrze,

możemy z tym żyć.

Jak sądzisz, co zdecydowało o waszym ówczesnym

niepowodzeniu, brak zainteresowania

angielskich fanów thrashem w wydaniu

rodzimych grup czy bardziej fakt, że współpracowaliście

wtedy z podziemnymi wytwórniami

Metalother Records i R.K.T. Records,

Foto: Nance Heskes

drugiej strony, byliśmy w stanie rozpowszechnić

naszą muzykę i wydaje się, że utrzymaliśmy

zainteresowanie wśród naszych fanów na

tyle, że obie płyty były sukcesywnie wznawiane,

a także daliśmy impuls do stworzenia najnowszej,

więc brak dużego sukcesu komercyjnego

nie jest koniecznie jedynym miernikiem,

którego można użyć przy ocenie tych albumów.

Szczerze mówiąc, fakt, że jesteśmy w

stanie nadal to robić, po trzydziestu paru latach,

uznaję za sukces.

Jedynym plusem tej niekorzystnej sytuacji

jest to, że kiedy po roku 1991 nie tylko thrash,

ale też metal jako taki, niemal zupełnie poszedł

w odstawkę, nie musieliście pluć sobie

O powrocie z dawnym wokalistą nie było

mowy, bowiem Mike Keen nie żył od lat, ale

James Manley-Bird sprostał wyzwaniu i jest

z wami do dzisiaj?

James zdecydowanie sprostał zadaniu i bardzo

się cieszymy, że mamy go w składzie. Pracowałem

z nim już wcześniej przy jednym z

projektów kilka lat temu, dogadujemy się na

poziomie osobistym, więc kiedy powiedział, że

jest chętny do współpracy z nami przy Hydra

Vein, decyzja była bardzo łatwa do podjęcia.

Przyszedł i świetnie zrobił kawałki na Brofest

oraz podczas sesji do albumu, więc jesteśmy z

niego bardziej niż zadowoleni.

Pomysł pójścia za ciosem i stworzenia nowego

materiału pojawił się od razu, czy też

dojrzewaliście do niego stopniowo, a pandemia

dała wam wszystkim nieco więcej czasu

na komponowanie?

Pomysł, by spróbować napisać coś nowego

przyszedł po koncercie w Newcastle. To było

w lutym roku 2020. Niedługo później w Europie

wybuchła pandemia. Nie jestem pewien,

czy to, że puby były zamknięte sprawiło, że

spędziliśmy więcej czasu na pisanie muzyki

niż zazwyczaj, ale mogło tak być! Tak naprawdę

utwory przyszły dość szybko i łatwo, a

skończyło się na tym, że mieliśmy ich o kilka

więcej niż znalazło się na płycie.

"Unlamented" to klasowy, brytyjski thrash,

album jaki moglibyście spokojnie nagrać

przed laty, ale w żadnym razie nie jakieś

archaiczne wykopalisko - akcentując więzi z

przeszłością chcieliście też pokazać, że ma-

22

HYDRA VEIN


my jednak rok 2022?

Dzięki! Tak, nie interesowało nas to, by spróbować

brzmieć jak Hydra Vein z późnych lat

80. Tu zdecydowanie chodzi o to, kim jesteśmy

teraz i jak teraz gramy. To powiedziawszy,

myślę, że nadal brzmimy zdecydowanie jak

Hydra Vein, co nie jest tak naprawdę zaskakujące,

biorąc pod uwagę, że autorzy utworów

są ci sami. Ale to Hydra Vein z 2022 roku, na

dobre i na złe, i to było dla nas ważne. Nie

można po prostu wymazać ostatnich trzydziestu

lat.

Powrót czarnych płyt zakończył kompaktowe

rozpasanie, kiedy albumy często trwały

50-70 minut, a były też zespoły zapełniające

srebrne krążki po brzegi. Od razu wiedzieliście,

że wydacie "Unlamented" również na

czarnym krążku, stąd ten "winylowy" czas

trwania?

Krótko mówiąc: tak. Od początku Back to

Black zakładał, że ten album zostanie wydany

na CD, winylu i kasecie, a to oznaczało, że

musieliśmy mieć około 40 minut materiału.

To nie tylko wpływa na całkowity czas trwania,

ale także na czas trwania każdej strony

oraz na kolejność utworów na stronach A i B,

więc płyta zdecydowanie została tak skomponowana,

by "grać" słuchaczowi jak płyta winylowa.

Nawet jeśli mieliście jakieś obawy co do racjonalności

tego powrotu, to pewnie pierwsze

odsłuchy już gotowego do wydania materiału

rozwiały ostatnie wątpliwości, Hydra Vein

wróciła w formie nie gorszej, a może nawet i

lepszej niż w latach 80.?

Osobiście uważam, że jest chyba lepiej niż

ustawa zakładała, zero wątpliwości. Zegarów

nie cofniemy, ale bawimy się naprawdę świetnie,

więc będziemy się tego trzymać tak długo,

jak tylko możliwe. Gdybyś mi powiedział wtedy

w 1990 roku, kiedy zespół się rozpadł, że

będziemy mieć nowy album w 2022, to, po

pierwsze, byłbym zaskoczony, że wytrzymałem

tak długo i po drugie, uznałbym cię za wariata.

Jak to mówią, życie dzieje się, gdy jesteś

zajęty robieniem innych planów, a ostatnie

kilka lat z pewnością to potwierdziły.

Mimo wszystko chyba jednak łatwiej być

muzykiem teraz niż kiedyś, bo przecież i tak

w latach 80. gwiazdami stawały się nieliczne

zespoły metalowe, reszta musiała walczyć o

przetrwanie. Teraz tłok na scenie jest ogromny,

ale macie jednak znacznie lepsze możliwości,

również promocyjne, bo jednak sieć to

wspaniałe narzędzie, dające szansę dotarcia

do fanów na całym świecie?

Właściwie, to w dzisiejszych czasach bycie

mu-zykiem jest jeszcze trudniejsze, jeśli traktujesz

to poważnie, a przecież było to już

ekstremalnie trudne w tamtych czasach. Hurtowa

kradzież muzyki i spadek sprzedaży płyt

skutecznie sprawiły, że wiele zespołów musi

sprzedawać merchandising, aby w ogóle przetrwać,

a obecnie widzimy, że niektóre miejsca

próbują nawet domagać się marż od tych

skromnych zysków. Nawet średniej wielkości

zespoły muszą koncertować do upadłego, jeśli

chcą mieć jakąkolwiek nadzieję na utrzymanie

się z tego, co robią, a bardzo często to właśnie

Foto: Nance Heskes

sprzedaż t-shirtów sprawia, że mogą wlać do

baku benzynę, żeby zagrać następny koncert.

Dodatkowo, wiele opcji dostępnych do samodzielnego

publikowania oznacza, że w przestrzeni

publicznej znajduje się ogromna ilość

materiału o bardzo zróżnicowanej jakości, co

sprawia, że nowym zespołom trudno jest wybić

się ponad konkurentów. W latach 80.

przemysł muzyczny był bardzo zły, ale do pewnego

stopnia funkcjonował jako filtr kontroli

jakości i istniała szansa dla młodych zespołów,

by mogły się rozwijać i zdobywać popularność,

pracując przynajmniej na pół etatu. Oczywiście,

jeśli nie oczekujesz, że będzie to twoja

praca, to teraz jest łatwiej niż kiedykolwiek

wydać własny materiał i to wszystko, zasadniczo,

dotyczy muzyki, ale tam, gdzie jesteśmy

teraz, muzycy skutecznie subwencjonują

wszystko, co jest wydawane, co jest ostatecznie

nie do utrzymania, jeśli nie są w stanie

mieć dobrego zwrotu z inwestycji, aby reinwestować.

Pamiętaj też, że każda godzina spędzona

w pracy, a nawet w sieci, na marketingu

i promocji, to godzina mniej, którą można

poświęcić na pracę nad swoją sztuką. Jeśli chodzi

o nas, jesteśmy już dawno poza punktem,

w którym jest to problemem, ale jeśli chcemy

zobaczyć nową, świeżą muzykę tworzoną

przez prawdziwych muzyków, obecny model

musi się zmienić. Szczerze mówiąc, trudno sobie

wyobrazić, żeby to się stało teraz, kiedy

dżin wyszedł z lampy, ale bez ulepszonej

struktury, która lepiej wspierała by nowych

artystów, nie jestem zbyt optymistycznie nastawiony

do muzyki jutra.

Widzę, że pozadrościliście Iron Maiden i

również macie od niedawna w składzie

trzech gitarzystów - sporo jest na "Unlamented"

różnych nakładek, więc to niejako

naturalna decycja, żeby brzmieć na żywo tak

jak na płycie?

(śmiech) Nie, raczej nie Iron Maiden, chociaż

byłbym zachwycony mając podobny poziom

sprzedaży albumów! Trzech gitarzystów było

początkowo wynikiem Brofest, po prostu dlatego,

że chcieliśmy mieć wszystkich żyjących

członków zespołu zaangażowanych w zespół.

Ale tak, wiele z naszych utworów zawiera sporo

partii gitarowych, więc miało to dodatkowy

bonus w postaci umożliwienia nam zbliżenia

się do nagranego materiału. Kiedy przygotowywaliśmy

zespół do pracy nad nowymi

utworami, musieliśmy również poradzić sobie

z faktem, że jeden z gitarzystów wciąż mieszka

w Wielkiej Brytanii i nie mógł latać na próby,

więc posiadanie dwóch gitarzystów na

miejscu miało sens podczas pracy nad aranżacjami,

więc nie zamierzaliśmy wyrzucać

Dana!

To prawda, że jakiś czas temu przenieśliście

się z Brighton do Holandii? Holendersko

brzmiące nazwiska nowych muzyków zdają

się to potwierdzać?

Tak, przeprowadziłem się krótko po rozpadzie

zespołu, czyli pod koniec 1990 roku. Dan i

James są nadal w Wielkiej Brytanii, a Henry,

John i Jonas (dwóch Holendrów i Belg) są ze

mną w Holandii. Muzyka jest językiem międzynarodowym,

ale zawsze trzeba radzić sobie

z dystansem.

W kontynentalnej Europie metalowemu brytyjskiemu

zespołowi po Brexicie jest łatwiej,

choćby pod względem organizowania koncertów?

Brexit, a dokładniej jego forma, która została

narzucona wszystkim przez zaniedbanie i niekompetencję,

z pewnością sprawiła, że takie

sprawy stały się o wiele trudniejsze, bardziej

czasochłonne i kosztowne dla zespołów z siedzibą

w Wielkiej Brytanii, aby wyruszyć w trasę

po Europie, a także oznacza to, o wiele

więcej formalności i kłopotów dla zespołów z

Europy, gdy grają w Wielkiej Brytanii. Bycie

zespołem z siedzibą w UE zdecydowanie

ułatwi nam granie na kontynencie, nawet jeśli

będzie to oznaczało dodatkowe kłopoty, gdy

będziemy chcieli wrócić do UK, a ponieważ

HYDRA VEIN 23


spodziewałbym się, że będziemy mieli więcej

okazji do grania tutaj niż tam, myślę, że mamy

sporo szczęścia.

Pewnie nie możecie się już doczekać pierwszych

występów promujących nowy materiał?

Obstawiam, że postawicie na najnowsze

numery, ale kilku starszych, choćby

"Crucifier", nie będziecie mogli odpuścić, bo

starsi fani nie darowaliby wam tego?

Nasz następny koncert jest w Den Haag w

grudniu i czekamy na niego z niecierpliwością.

Zagramy wszystko z "Unlamented", plus ponad

połowę albumu "Rather Death Than False

Of Faith" i coś z "After The Dream". "Crucifier"

jest zdecydowanie na setliście i myślę, że

masz rację, że nie moglibyśmy pominąć tego

utworu.

Odzywają się do was czy przychodzą na koncerty

ludzie pamiętający was jeszcze z lat

80., mówiący, że mają jeszcze w kolekcjach

płyty czy kasety Hydra Vein, czy przeważa

już jednak młodsza generacja słuchaczy,

minęło bowiem zbyt wiele lat?

Spotkaliśmy i rozmawialiśmy z kilkoma starszymi

fanami, co zawsze jest miłe i dość wzruszające.

Jednak przeważnie jest to młodsza publika.

Czasami mają nasz album, co jest jeszcze

bardziej rozczulające! Muszę przyznać, że

posiadanie młodych fanów śpiewających nasze

teksty jest fantastyczne.

Jakie nadzieje wiążecie z "Unlamented"?

Wiadomo, że ta płyta nie zapewni wam

wielkiej kariery, bo to już nie te czasy, ale

wydaje mi się, że już zrealizowaliście swój

cel, dorzucając do dwóch klasycznych albumów

sprzed lat kolejny, równie udany?

Mam po prostu nadzieję, że ludziom ta płyta

się spodoba. Tak, oczywiście masz rację, to nie

jest album, który zapoczątkuje wielką karierę i

nigdy nie było to naszym zamiarem. Po prostu

czuliśmy, że mamy w sobie to coś, by wyprodukować

kolejny LP i dostaliśmy szansę,

by to zrobić. To była oferta, której nie mogliśmy

odrzucić. Nigdy nie wiesz jak dużo

masz czasu i czy kiedykolwiek będziesz w stanie

stworzyć kolejny album. Byłoby wspaniale,

gdyby odbiór "Unlamented" był nadal pozytywny.

Bonusem byłoby, gdyby wytwórnia odzyskała

swoje pieniądze i była przekonana do

tego, żebyśmy nagrali dla niej kolejny krążek.

Mamy więcej niż wystarczająco nowych kompozycji,

które pozwoliłyby nam to zrobić, a

poza tym można się świetnie bawić, siedząc w

studiu nagraniowym. Szansa na zagranie kilku

koncertów po wydaniu albumu byłaby oczywiście

również dobra - możliwość zagrania

większej ilości koncertów po Brofest była częścią

procesu myślowego przy tworzeniu nowych

utworów, jako że wolimy grać krótsze

sety niż te przekrojowe z trzydziestu lat. Tak

więc są to średniej wielkości nadzieje, jak sądzę!

Przyszłość jest więc otwarta i może okazać

się, że powstanie kolejny album Hydra Vein,

jeśli ten powrotny zostanie dobrze przyjęty i

zainteresuje wystarczającą grupę odbiorców?

Bardzo chcielibyśmy zrobić kolejny album,

absolutnie! To tylko kwestia znalezienia kogoś

chętnego do podpisania czeku!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

Dries Van Damme: Hej! Dzięki, doceniamy

wasze zainteresowanie.

HMP: Ten rok zwieńcza 30-lecie od wydania

pierwszej EP-ki After All. Jeśli dobrze liczę,

to będzie dziesiąta płyta waszym dorobku…

co jest niezłym wynikiem jak na thrashową

kapelę. Co sprawia, że nadal przecie naprzód?

To bardzo proste. Robimy tylko to, co chcemy.

Zrobiliśmy te płytę, bo czuliśmy, że już

czas. Nie dlatego, że menadżer czy księgowy

nam kazał. To czyni sporą różnicę. Jednocześnie,

wciąż czujemy, że możemy być w tym

lepsi. To nas motywuje do działania.

Jak wyglądało tworzenie utworów na "Eos"?

Tak samo, jak w przypadku dziewięciu poprzednich

albumów. Każdy przynosi pomysły

na próbę, po czym rzeźbimy temat. Czasem

numer wychodzi po paru dniach, czasem potrzeba

miesięcy, by dotrzeć kawałek jak trzeba.

Jak wam jest razem w obecnym składzie?

To najlepszy skład, jaki mieliśmy, serio!

Christophe (gitara) i ja (Dries, gitara) byliśmy

od początku. Frederik (bas) od 2010-ego.

Bert na perkusji od około siedmiu lat, on pomógł

nam podnieść poprzeczkę. Tak samo

Mike, który dołączył pięć lat temu. Mike jest

klasycznym metalowym wokalistą, dodającym

ciekawego klimatu do naszego speed metalu.

Czy są jacyś muzycy, z którymi chcielibyście

ponownie pograć?

Foto: After All

Nieszczególnie, wszyscy z nich odeszli lub zostali

zwolnieni nie bez powodu. Muszę jednak

zaznaczyć, że mamy teraz dobre relacje z nimi

wszystkimi. Niektórzy nadal przychodzą na

koncert.

Jak znaleźliście "nowego" perkusistę i wokalistę?

Berta poznaliśmy przez wspólnego znajomego.

Szukał zespołu, my szukaliśmy drummera.

Czasami to aż tak proste. Mike to co innego,

jego musieliśmy namawiać, bo na początku

miał opory, myślał, że to nie do końca zespół

dla niego. Lecz oczywiście, był w błędzie.

Będąc tak kompetentnym wokalistą, zdaje

się, że moglibyście grać cokolwiek zechcecie.

Jakie są jego korzenie?

Jak wspomniałem, Mike to klasyczny metal:

Iron Maiden, Queensryche, Helloween, takie

rzeczy. Jego umiejętności zdecydowanie

otworzyły nam jako kompozytorom nowe horyzonty.

Z nim nie ma żadnych limitów! Zachęcaliśmy

go do pójścia na całość, co zaskutkowało

zajebistymi liniami, harmoniami i

chórkami.

Ta kosmiczna okładka wygląda na zupełny

zwrot w stylu, w porównaniu do ostatnich

kilku płyt. Czy chciałbyś opowiedzieć o tej

nowej estetyce?

Poprzednie okładki zaprojektował Ed Repka.

Idealne pod thrashową muzykę na płytach.

Dla "Eos" chcieliśmy czegoś innego, pracowaliśmy

z Travisem Smithem. To prawda, zupełnie

co innego, ale jego styl pasuje dokładnie

do naszego pomysłu: gwiazda poranna symbolizująca

nowy rozdział w karierze zespołu.

Styl grafiki na okładkach zmieniał się znacząco

przez lata, tak samo jak muzyka. Jakie

słowa mogły by najlepiej opisać styl After

All?

Nasza muzyka odzwierciedla to, co czujemy…

Kiedy zaczynaliśmy pod koniec lat 80., graliśmy

szybki heavy thrash metal. Później dodaliśmy

więcej hardrocka i doomu. Ogólnie ująłbym

After All jako zespół metalowy. Na

"Eos", zdaje mi się, głównie gramy speed metal,

z wieloma elementami old-schoolowego

heavy.

24

HYDRA VEIN


Jak to jest być w wytwórni Metalville Records?

Jak dotąd, całkiem nieźle! Cały czas udzielam

wywiadów, tak więc zdaje się, że ciężko pracują

nad promocją albumu i jestem pewien, że

pójdzie dobrze.

Czasami fani wspominają podobieństwa

waszego brzmienia do kapel Paradox, Artillery

i King Diamond. Co sądzisz? Z pewnością

King Diamond musiał mieć na was

wpływ?

Zawsze uroczo o tym poczytać, z czym się to

ludziom kojarzy. Oczywiście, Mercyful Fate i

King Diamond to moje dwie najukochańsze

kapele. Dumnie wspominam, jak parę lat temu

zostaliśmy zaproszeni na krótką trasę z Kingiem

po Niemczech, Holandii i Anglii. Jestem

też bardzo dumny z faktu, że Andy LaRoque

nagrał solo na naszym albumie "Cult of Sin".

Gwiazda poranna

Belgijskie After All wydali w październiku album "Eos" pod szyldem wytwórni

Metalville, która słynie obecnie z wydawnictw brzmiących bardzo "kultowo"

oraz w stylu speed/NWBHM. To jeden z tych zespołów, który nie mógł być w

większym poważaniu przez dłuższy czas u docelowych słuchaczy. Kto wie dlaczego?

Może to nazwa, może to logo, a może wciąż zmieniające się nurty, które

kompozytorzy Dries Van Damme i Christophe Depree atakowali przez okrągłe

trzy dekady. To jeden z tych zespołów, które ktoś, kto widział okładki i zasłyszał

dwa numery - określa stwierdzeniem: "OK grają… metal". Prawda taka, że w ich

przypadku wynika to jednak raczej z różnorodności, aniżeli z miałkości. Początki

tego zespołu to muza w swej syntezie gatunków lat 90. niosąca - być może - więcej

klimatu niż hitów oraz estetykę niejednoznaczną. Tym, którzy wolą jasno zdefiniowany

kofeinowy festiwal falsetowo - gitarowy, namawiam do przesłuchania

"Eosa". Co i tak entuzjastycznie wyjaśnia gitarzysta i założyciel zespołu Dries Van

Damme.

Czy zdarzało się, że sprawy wyglądały krucho?

Jasne, zdarzają się wzloty i upadki. Zaczynaliśmy

jako kapela thrashowa, w czasie gdy popularność

zdobywał death metal. Potem grunge,

black metal, gotyk… Przez lata 90. próbowaliśmy

tego i owego, tylko po to, żeby wrócić

do speed/thrashu, który mamy we krwi. Od

A jak się czujecie po erze covidu? Planujecie

trasę ASAP?

Ruszamy w trasę z Satan tydzień po wydaniu

płyty, covid u nas od zeszłego lata zdaje się

tylko odległym wspomnieniem. Miejmy nadzieję,

że przez zimę tak pozostanie.

Z kim chcielibyście jeszcze raz wyjść na scenę?

Graliśmy z King Diamond i fajnie było by to

powtórzyć, lub może z Mercyful Fate tym razem…

Supportowaliśmy Judas Priest na wielkim

stadionie w Belgii parę lat temu, to byłoby

czadowo zrobić ponownie. Mieliśmy wystąpić

przed Dio, ale ta trasa została odwołana,

straszna szkoda. Wszystkim chyba go nam

brakuje.

Czego życzyłbyś sobie więcej w świecie muzyki

metalowej?

Ciężko teraz być fanem, bo jest tyle kapel i tyle

albumów. Za naszych czasów było prościej.

Nie wychodziło po trzysta płyt miesięcznie,

tylko dwadzieścia, trzydzieści. Dziesięć koncertów

rocznie, a nie dziennie. Więc może

chciałbym, żeby fani poświęcali więcej czasu

na "studiowanie" płyt, ale rozumiem, że nie ma

czasu. Jeśli chodzi o kapele, to być może lepiej

Osobiście kojarzycie mi się z Agent Steel.

Czy przykładacie dużą wagę do bycia w nurcie

o niszowej stylistyce speed-metalu?

Byłem fanatykiem Agent Steel od początku,

od 1985-ego. Zagraliśmy z nimi dwie długie

trasy po Europie. Bernie Versailles i Juan

Garcia również zagrali solówki na "Cult of

Sin", tak więc - jak najbardziej. Osobiście nawet

wolę określenie speed metal, bo jest u nas

sporo melodii tak jak u Agent Steel lub Flotsam

and Jetsam. Dark Angel to thrash metal.

Super muza, ale nie do końca to co robimy w

After All.

Która płyta, poza najnowszą rzecz jasna, byłaby

kluczową w karierze After All?

Pierwsza płyta "Wonder", bo pierwsza płyta

jest zawsze kamieniem milowym każdego zespołu.

"Mercury Rising" - czwarta - bo była to

pierwsza płyta wydana globalnie. Ugruntowało

się na niej nasze brzmienie, a także ruszyliśmy

po niej w pierwsze trasy z Anthrax i

Overkill. Ósma, "Dawn of the Enforcer".

Zatrudniliśmy nowego wokalistę, co dało nam

nowego impetu.

Wspomniana wcześniej płyta "Cult of Sin" z

roku 2009-ego też bardzo solidna pozycja, nie

sądzisz?

To świetna płyta, jednak wytwórnia poległa

zaraz po jej wydaniu, tak więc nie odniosła tak

dużego sukcesu, jak by mogła.

Jak wygląda twoja współpraca z Christophem?

Jak pracujecie nad partiami gitary,

harmoniami, itd.?

Christophe i ja znamy się 38 lat. Dorastaliśmy

razem, słuchając tych samych zespołów.

Większość rzeczy, typu kto co gra, dzieje się

automatycznie.

Foto: After All

czasu albumu "Mercury Rising" nie odchodzimy

od naszych korzeni.

Jakie znaczenie ma obecnie thrash metal?

Metal nigdy nie był tak popularny, zwłaszcza

tutaj w Belgii. Stare kapele wciąż to ciągną.

Tak więc heavy metal nie zostaje zapominany?

Przeciwnie, tutaj popularność wciąż rośnie. W

Belgii, w mainstreamowym radio leci Iron

Maiden, Judas Priest. W latach 80. tak nie

było, teraz jest najlepiej. 180 000 ludzi na

Graspop, to niedorzeczne!

by było gdyby zespoły traktowały się jak

wspólnicy, a nie jako konkurencję. Cóż…

Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla naszych

czytelników?

Jasne: After All - "Eos" jest zajebista, natychmiast

ją kupcie(śmiech) Na poważnie: graliśmy

w Polsce tylko raz: w Warszawie razem z

Heathen, Overkill i Destruction. To był chory

gig! Mamy nadzieję wrócić do was, byłoby

naprawdę fajnie!

Wielkie dzięki!

Nie ma problemu, dzięki za wsparcie! Stay

heavy!

Johnny Sag

AFTER ALL 25


Bez chodzenia na skróty

- Nie postrzegaliśmy tego albumu jako wszystko albo nic - po prostu

chcieliśmy nagrać zajebisty heavymetalowy album - podkreśla Dean Roberts. I ta

trudna sztuka udała się Leatherwolf bez dwóch zdań, mimo tego, że z oryginalnego

składu pozostał już tylko nasz rozmówca, a poprzedni studyjny materiał ukazał

się w roku 2007, tak więc ponad 15 lat temu. "Kill The Hunted" jest nowym

otwarciem dla tej amerykańskiej formacji, oby tylko kolejne zawirowania personalne

nie utrudniły jej nagrania kolejnej, równie udanej płyty.

Byliśmy bardzo podekscytowani podpisaniem

kontraktu z firmą Island, która w tamtym czasie

odnosiła sukcesy i miała w swoim katalogu

kilka dużych projektów, przede wszystkim U2

i Roberta Palmera. Mieliśmy również zainteresowanie

ze strony innych wytwórni, ale w

końcu zdecydowaliśmy się na Island. Anthrax

dobrze sobie radził, więc myśleliśmy, że

mamy szansę na rozgłos, a fakt, że Island nie

ma w swojej ofercie kilku kolejnych metalowych

zespołów będzie działał na naszą korzyść.

Niestety, tak się nie stało i nigdy nie

otrzymaliśmy od nich wsparcia, które pozwoliłoby

nam przebić się na wyższy poziom.

Oni naprawdę nie wiedzieli co z nami zrobić.

Stało się to bardzo frustrujące i przyczyniło się

Zawsze mnie nurtowało dlaczego wasze

wszystkie pierwsze płyty, wliczając w to wydany

wkrótce po debiucie MLP, noszą niewyszukany

tytuł "Leatherwolf" - chcieliście

może w ten właśnie sposób zaakcentować w

roku 1987 nowy rozdział w historii zespołu,

przejście od statusu zespołu podziemnego do

takiego z liczącym się kontraktem?

Po prostu nie myśleliśmy nad tym za bardzo i

kiedy się zorientowaliśmy, było już za późno.

Zdecydowanie nie było dobrym pomysłem zatytułowanie

EP-ki "Leatherwolf", następnie

wykorzystanie tytułu "Leatherwolf" na pierwszym

LP i w końcu użycie go jeszcze raz,

przy debiucie dla Island Records. Przynajmniej

Heavy Metal America w Wielkiej Brytanii

miało na tyle rozsądku, żeby zatytułować

swoją wersję "Endangered Species".

Bardzo lubię waszą wersję "Bad Moon Rising"

CCR. Był to wasz pomysł, czy może

ktoś z wytwórni uznał, że warto wzbogacić

autorski materiał Leatherwolf nową wersją

tego przeboju?

Island nie mieli z tym nic wspólnego, że zrobiliśmy

"Bad Moon Rising". Z tego co pamiętam,

to był pomysł Geoffa, ale Mike też mógł

mieć z tym coś wspólnego.

Przy kolejnym albumie "Street Ready" nie było

już o czymś takim mowy, nagraliście wyłącznie

własne utwory. Opatrzona teledyskiem

ballada "Hideaway" przyniosła wam

pewną popularność, dotarliście z koncertami

również do Europy, cała płyta też cieszyła się

zainteresowaniem fanów. Chyba jednak nie

na tyle dużym, by pozwolić wam utrzymać

się w Island, tym bardziej, że w zespole doszło

do kolejnych, ale tym razem znaczących,

zmian składu?

Po "Street Ready" zaczęliśmy pisać kolejną

płytę. Moim zdaniem wyglądało to tak, że

wszyscy byli trochę zagubieni i nie wiedzieliśmy

co robić. Nie zaszliśmy zbyt daleko z

komponowaniem, zanim Paul Carman i ja

zostaliśmy poinformowani, że nie jesteśmy już

w zespole. Geoff, Carey i Mike po prostu zrezygnowali

z Leatherwolf i poszli w innym kierunku

muzycznym. Nie jestem pewien, co stało

się potem z Island Records. Nie byłem zachwycony

tą wytwórnią i perspektywą nagrania

kolejnej płyty w sposób, w jaki robiliśmy

to wcześniej.

HMP: Niedługo minie 40 lat od wydania

waszego kultowego debiutu "Leatherwolf".

Mając niewiele ponad 20 lat zapewne nie

myśleliście o takim rozwoju sytuacji, ważne

było to, że macie swoją płytę wydaną na winylu,

dostępną w lokalnych sklepach, etc.,

którą można było podarować dziewczynie lub

kumplowi?

Dean Roberts: Jak to pewnie bywa w przypadku

większości zespołów, zaczyna się od

grupy chłopaków, którzy chcą po prostu razem

grać i dobrze się bawić, bez komercyjnych

aspiracji czy myśli o wielkiej karierze. Tak

właśnie było z Leatherwolf. Graliśmy na imprezach,

potem awansowaliśmy na scenę klubową

hrabstwa Orange, gdzie koncertowaliśmy

z takimi tuzami jak Metallica i Slayer, a

następnie podpisaliśmy kontrakt z Tropical

Records. I bam! - mieliśmy płytę i zaczęliśmy

zdobywać fanów poza hrabstwem i południową

Kalifornią. Koncerty zaczęły być coraz większe

i w końcu zaczęły węszyć wokół nas duże

wytwórnie, aż doszło do podpisania umowy z

Island Records. A reszta to już historia.

W drugiej połowie lat 80. metal był potęgą

nie tylko w sensie artystycznym, ale również

pod względem komercyjnym. Pamiętasz waszą

pierwszą reakcję na wieść, że zainteresował

się wami fonograficzny gigant Island

Records, wydawca choćby Anthrax? Poczuliście,

że droga na szczyt stoi przed wami

otworem, bo przecież wasz drugi materiał był

znacznie ciekawszy od debiutanckiego?

Foto: Ron Lyon

do rosnących napięć w zespole, podobnie jak

nadużywanie substancji, które towarzyszyły

Foto: Flames

imprezowemu stylowi życia. Miałem poważny

problem z alkoholem i musiałem wytrzeźwieć

- i tak się stało, gdy odszedłem z zespołu w

1990 roku.

Epizod z lat 1991-93 pod nazwą HailMary

okazał się tylko epizodem głównie z tego powodu,

że nagle grunge stało się czymś tak popularnym,

że metal przestał kogokolwiek interesować

- dlatego daliście sobie spokój z

Leatherwolf na kilka ładnych lat?

HailMary był zupełnie innym zespołem

Mike'a, Geoffa i Carey'a po tym, jak postanowili

wyrzucić mnie i Paula. Byli razem

przez kilka lat, próbując zdobyć kontrakt. Nagrali

dema, ale nie mogli podpisać kontraktu i

w końcu się rozpadli. Ja wydałem wtedy singla

"Bodyheater" jako The Rod Squad z Rotten

Rodem Carlockiem z Knightmare II na wokalu.

Potem odszedłem od muzyki i założyłem

własną firmę dekarską, którą prowadzę do

dziś. Wróciłem za perkusję kiedy Leatherwolf

zjednoczył się w 1998 roku i od tamtej pory

znów to robię.

Koniec lat 90. były to już nieco inne czasy,

tradycyjny metal zaczął wracać do łask słuchaczy,

wasze albumy były poszukiwane

przez kolekcjonerów - uznaliście, że warto

wrócić, dać sobie i zespołowi drugą szansę?

W tamtym czasie impulsem do ponownego

spotkania było to, że zostaliśmy poproszeni o

zagranie na przyjęciu urodzinowym w Troubadour

w West Hollywood dla naszej byłej

współmenedżerki, Jennifer Perry. Pracowała

ona wtedy dla Sharon Osbourne i zarówno

Sharon jak i Ozzy byli wśród gości imprezy.

Ten występ to była świetna zabawa i wszelkie

animozje między nami sprzed lat zostały odło-

26

LEATHERWOLF


żone na bok. Postanowiliśmy więc kontynuować

i zarezerwować więcej koncertów, a następnie

wydać "Wide Open".

Pomimo świetnie przyjętych koncertów i

wspomnianego albumu live "Wide Open"

znowu zaczęły prześladować was problemy

ze składem - dopiero powrót Michaela Olivieri

sprawił, że nagraliście z nim nową wersję

albumu "New Asylum", zatytułowaną

"New World Asylum"?

Cóż, nagraliśmy na nowo tylko wokale do

"New World Asylum", mimo że Carey również

wtedy powrócił do składu. Mike odszedł

z zespołu około 2001 roku, żeby pracować

nad swoimi pomysłami. Zrobiliśmy dema z

kilkoma różnymi wokalistami, w tym z niejakim

Chrisem Adamsem (niech spoczywa w

pokoju), Jeffem Martinem z Racer X, a nawet

Ronem Keelem, zanim dostaliśmy Wade'a

Blacka. Mike dorzucił kilka partii w

"World Asylum" i ponownie zainteresował się

Leatherwolf. Kiedy rozstaliśmy się z Wade'm

po "Bang Your Head" w 2006 roku, sensowne

wydawało się ponowne dołączenie Michaela.

Tak więc zaktualizowaliśmy "World Asylum",

aby mieć album, który odzwierciedlał aktyalny

w tamtym czasie skład. Potem przeszliśmy

przez etap kilku różnych gitarzystów i ostatecznie

mieliśmy kolejne duże przesianie po powrocie

z Europy w 2018 roku. Co ostatecznie

doprowadziło do obecnego składu.

Później znowu zrobiło się o was cicho, bo

jeden album koncertowy w ciągu kilkunastu

lat trudno uznać za coś spektakularnego.

Paradoksalnie jednak chyba kolejne rozstanie

z Michaelem dało wam szansę na stworzenie

czegoś nowego?

Tak, rozstanie z Mikiem zdecydowanie posłużyło

jako motywacja do wydania nowego albumu.

Mike zapowiedział mi, że "napisze nowy

album Leatherwolf" z ostatnim koncertowym

składem, ale beze mnie! Oczywiście, nigdy

tego nie zrobił - to wszystko było tylko czcze

gadanie. Więc nagle zostałem bez zespołu -

poza Robem Mathem, który nie mógł zagrać

tych kilku europejskich koncertów w roku

2018. Zadzwoniłem więc do Geoffa Gayera,

by sprawdzić czy jest chętny na kolejną współpracę,

jak to miało miejsce w przypadku

"World Asylum", gdzie obaj byliśmy współproducentami.

Geoff był zainteresowany, więc

zaczęliśmy pisać. Nawet Carey był w to krótko

zaangażowany i współtworzył jeden utwór,

zanim znowu zniknął. Później dowiedziałem

się, że w tym czasie wpadł w poważne kłopoty.

Wygooglujcie sobie "Carey Howe FTC" jeśli

chcecie dowiedzieć się więcej. Niestety, problem

z alkoholem Geoffa znów stanął na przeszkodzie

- zniknął na kilka tygodni, kiedy miał

przygotować gitary, więc zdecydowaliśmy się

iść dalej bez niego. Geoff jest genialnym muzykiem,

ale jest też niespokojnym człowiekiem

i tak naprawdę jest swoim najgorszym wrogiem.

Foto: Ron Lyon

Przyjmując do składu Keitha Adamiaka w

sumie nic nie straciliście, wręcz przeciwnie,

bo to wokalista bardzo wszechstronny i obdarzony

świetnym głosem. Zmieniło się jednak

coś, co wyróżniało Leatherwolf na metalowej

scenie na długo przed tym, zanim na

pomysł przyjęcia trzeciego gitarzysty wpadli

Iron Maiden, bo wy stosowaliście to rozwiązanie

znacznie wcześniej?

Tak, Keith jest utalentowanym wokalistą z

niezłą energią. Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy

kogoś jego kalibru w naszej okolicy. Ma

silniejszy głos większą skalę niż Mike, który

tak naprawdę został naszym wokalistą tylko

dlatego, że mieliśmy trzech gitarzystów i ktoś

musiał śpiewać. Tym kimś był Mike. Leatherwolf

to w zasadzie muzycy z dwóch różnych

zespołów, które grały na tych samych imprezach

w liceum i połaczyły swoje siły. Carey i

ja graliśmy razem, podobnie Geoff i Jerome,

nasz oryginalny basista. Carey i ja chodziliśmy

do Ocean View High School, Mike był w

tej samej klasie gitary z Geoffem w Fountain

Valley High School. Zatrudniliśmy go początkowo

do gry na gitarze, ale potem odkryliśmy,

że potrafi też całkiem dobrze śpiewać. Właściwie

mielismy przed nim więcej niż pięciu wokalistów.

Pierwszym facetem, który z nami

śpiewał był brat Geoffa, Wendell.

Kto był waszą bezpośrednią inspiracją przy

stworzeniu triple axe attack? Może Lynyrd

Skynyrd ze świetnej koncertówki "One More

From The Road", albo inne takie wydawnictwo

"Bring It Back Alive", równie popularnych

w latach 70., The Outlaws?

Oczywiście wiedzieliśmy o Skynyrd i Molly

Hatchet, którzy też mieli trzech gitarzystów,

ale nasz trzygitarowy skład naprawdę nie był

planowany - to był raczej przypadek. Zaczynaliśmy

jako cover band grający kawałki Iron

Maiden, Judas Priest, Scorpions, Riot itd.,

wszystkie te dwugitarowe zespoły, które dogrywały

partie gitar w studio. Słuchaliśmy

więc tego wszystkiego i trzech gitarzystów było

sposobem na wierniejsze odtworzenie tych

partii na żywo. Co zabawne, na początku byliśmy

zespołem sześcioosobowym, tak jak teraz

i z wokalistą.

Zdaje się, że wspierający was klawiszowiec

Wayne Findlay gra również na gitarze, tak

więc podczas koncertów macie szansę na powrót

do waszego trademarkowego patentu?

Wayne jest przede wszystkim trzecią gitarą

Triple Axe Attack. Grał też jednak na klawiszach

w kilku utworach na "Kill The Hunted"

i oprócz gitary gra też na nich na żywo. Daje

nam to możliwość wstawienia do programu

konkretnych utworów, zwłaszcza z albumu z

1987 roku, które mają klawisze i wiernego odtworzenia

ich na żywo. Tak więc Wayne jest

fajnym dodatkiem do zespołu na więcej niż

jeden sposób.

Adamiak to polskie nazwisko. Ciekawe czy

Keith wie o tym, że w naszym kraju ogromną

popularnością w latach 80. i 90. cieszył się

rockowy zespół Rezerwat, którego zmarły

przed dwoma laty lider, basista i wokalista,

nazywał się Andrzej Adamiak?

Bardzo wątpliwe, żeby Keith wiedział o Rezerwacie

czy Andrzeju Adamiaku. Keith nie

urodził się w latach 80., a w latach 90. był

małym dzieckiem. My, Amerykanie, zazwyczaj

nie orientujemy się, co jest popularne w

innych krajach, tym bardziej w czasach przedinternetowych

i zanim opadła żelazna kurtyna.

Europa Wschodnia była jak inny świat.

Keith stał się ostatnim, brakującym elementem

personalnej układanki Leatherwolf - teraz

macie skład złożony z młodszych, ale już

doświadczonych muzyków, udało się wam

też zwerbować kogoś takiego jak basista

Barry Sparks, w którego przypadku łatwiej

jest chyba napisać z kim nie grał, tak więc

wszystko ułożyło się idealnie?

Tak, w końcu wyszło to całkiem dobrze - mamy

teraz w zespole dobrą mieszankę młodości

i doświadczenia. Ale "Kill The Hunted" było

zdecydowanie trochę taką układanką z powodu

zmian personalnych w trakcie nagrywania,

pandemii Covid, która rozdzieliła nas fizycznie

i innych czynników. Pozyskanie

Barry'ego do grania na basie okazało się

prawdziwym błogosławieństwem, ponieważ

jest on prawdziwym potworem! Kiedy Paul

postanowił się wycofać, potrzebowaliśmy

basisty. Nasz manager znał Barry'ego z czasów

jego działalności w Cosmosquad, więc

skontaktowaliśmy się z nim. To było podczas

lockdownu, Barry był w domu, biorąc udział

w sesjach. Naprawdę spodobały mu się nasze

kawałki i zaangażował się w cały projekt. Napisał

nawet maidenowskie outro do "Enslaved",

które jest ostatnią rzeczą, jaką słyszysz

na albumie. Barry nie jest jednak naszym

basistą na żywo - obecnie pomaga nam Brice

Snyder z Art Of Shock. Wcześniej grał w lokalnym

zespole Railgun z naszym drugim gitarzystą,

Luke Manem.

LEATHERWOLF

27


Pandemia dała wam upragniony czas na

stworzenie i dopracowanie nowego materiału

- "Kill The Hunted" miał być dla was albumem

typu wszystko albo nic, zero półśrodków

czy wypełniaczy?

Nie postrzegaliśmy tego albumu jako wszystko

albo nic - po prostu chcieliśmy nagrać zajebisty

heavymetalowy album. Kropka. Nie sądziliśmy,

że ukończenie płyty zajmie nam tyle

czasu, ale nie zamierzaliśmy iść na skróty i

wydać czegoś w połowie kiepskiego. A ponieważ

nie mieliśmy wtedy kontraktu płytowego,

nie było też żadnych ustalonych terminów oddania

płyty. Więc po prostu poświęciliśmy tyle

czasu, ile potrzebowaliśmy, żeby zrobić to

dobrze - pisanie, aranżowanie, nagrywanie,

miksowanie.

Z radością stwierdzam, że udało się wam

stworzyć kolejny, świetny album, który

śmiało można postawić obok waszych klasycznych

płyt z lat 80. Nie ma chyba nic gorszego

dla zespołu o takim stażu, kiedy nie

spełni oczekiwań, a długoletni fani powiedzą,

że to już nie to - tego staraliście się uniknąć,

jak widać z powodzeniem?

Dzięki za komplement! Wierzcie lub nie - są

recenzenci, którzy uważają, że "Kill The Hunted"

zupełnie nie brzmi jak Leatherwolf.

Najzabawniejsze jest to, że ci ludzie nie zdają

sobie sprawy, że Geoff był współautorem

wszystkich utworów na tym albumie oprócz

dwóch, a to on zawsze był głównym autorem

muzyki w Leatherwolf. Więc jak "Kill The

Hunted" może nie brzmieć jak Leatherwolf?!

(śmiech). Ale wiesz, nie można zadowolić

wszystkich. Jestem naprawdę zadowolony z tego,

jak wyszedł ten album. Nie brzmi jak nasze

płyty z lat 80., ale pod względem stylistycznym

jest to wyraźnie album Leatherwolf.

Każdy materiał Leatherwolf brzmi inaczej,

ale wszystkie brzmią jak Leatherwolf, ponieważ

ucieleśniają pewne elementy, które nadają

nam naszą tożsamość.

Foto: Ron Lyon

Ciekawostką jest to, że odnowiliście przy tej

płycie współpracę z Randy Burnsem, który

wspierał was już przy debiutanckim albumie;

odpowiedzialny za mastering Tom Baker

również nie jest w otoczeniu Leatherwolf

kimś nowym, bo pracował przy "Unchained

Live" - każdy szczegół musiał być tu dograny,

niczego nie pozostawiliście przypadkowi?

Zgadza się. Cały proces pracy był pod każdym

względem bardzo drobiazgowy. Wiedzieliśmy,

że Tom Baker będzie naszym masteringowcem,

ponieważ nie tylko pracował przy

"Unchained Live", ale także przy utworach na

żywo z Keep It True Festival 2015, które

wydaliśmy jako teledyski po tym, jak zmiksował

je wspaniały Chris Tsangarides (Thin

Lizzy, Judas Priest, Gary Moore). Chris najprawdopodobniej

byłby naszym pierwszym

wyborem do zmiksowania także nowego albumu,

gdyby nie odszedł. Naprawdę podobała

nam się praca, którą dla nas wykonał. Powrót

do Randy'ego Burnsa był trochę przypadkowy.

Szukaliśmy kogoś odpowiedniego, kiedy

nasz menadżer dowiedział się przypadkiem,

że Randy powrócił do pracy po długim

czasie z dala od muzyki. Skontaktowaliśmy się

więc z nim i poprosiliśmy go o zrobienie kilku

próbnych miksów. Byliśmy pod wrażeniem

utworów, które nam odesłał, więc nie było

wątpliwości, że to on zajmie się albumem.

Randy jest zajebisty!

Nie możemy pominąć gościnnego udziału w

"The Henchman" Joela Hoekstry z Whitesnake,

tym bardziej, że coś takiego, nie licząc

udziału sesyjnego klawiszowca przed laty,

zdarzyło się wam po raz pierwszy?

Tak, Joel jest pierwszym gitarzystą w Leatherwolf,

jeśli chodzi o gościnne występy. Zasadniczo

stało się tak, że po tym jak rozstaliśmy

się z Geoffem, chcieliśmy mieć innego gitarzystę,

który mógłby wykonać kilka zagrywek

jako odpowiednik Roba, który jest głównym

prowadzącym na "Kill The Hunted". Zwróciliśmy

się do kilku różnych osób i Joel był

tym, który najlepiej pasował stylistycznie.

Utknął w domu z powodu Covid i współpracował

wirtualnie z różnymi muzykami. Pomyśleliśmy

więc, że zapytamy go o to, a on się

zgodził. Wysłał nam swoje solówki w przeciągu

około tygodnia i dostarczył nam kilka

niesamowitych zagrań. Jest na "The Henchman"

i bonusowym utworze na edycjii japońskiej,

nowej wersji "Thunder", plus kilka innych

rzeczy, które wydamy w przyszłości.

Świetny muzyk!

Pierwsze recenzje "Kill The Hunted" są bardzo

dobre, do tego płyta wzbudziła zainteresowanie

fanów, o co teraz jest szczególnie

trudno. Widzę, że zadbaliście też o odpowiednią

dystrybucję tego wydawnictwa, za

którą odpowiadają w różnych regionach

świata aż trzy wytwórnie, mianowicie Rock

Of Angels Records, Hellion Records i Rubicon

Music?

Cztery wytwórnie, jeśli liczyć nasz własny

label, N.I.L.8 Records, na Stany Zjednoczone

i Kanadę. Myślę, że znaleźliśmy dobrych partnerów

w Rock Of Angels, Hellion i Rubicon

Music i mam nadzieję, że nadal będziemy mogli

to powiedzieć za sześć miesięcy lub rok.

Dobrą rzeczą jest to, że zachowaliśmy pełne

prawa cyfrowe do "Kill The Hunted" na całym

świecie, co daje nam pewną swobodę, której

nie mielibyśmy przy standardowej umowie

licencyjnej. Jesteśmy z tego zadowoleni. I tak,

wczesne recenzje "Kill The Hunted" były w

większości bardzo pozytywne. Chociaż widzieliśmy

kilka złych, napisanych przez ludzi,

którzy nie mogą sobie poradzić z faktem, że to

już nie jest rok 1987, skład się zmienił, a muzyka

w pewnym stopniu ewoluowała. Jednak

dla mnie "Kill The Hunted" wciąż ma wiele

klasycznych elementów Leatherwolf. Inni ludzie

mogą słyszeć to inaczej, ale nic nie możemy

na to poradzić.

Czyli streaming streamingiem, to coś przydatnego,

ale fana nic nie cieszy bardziej niż

kompaktowa czy winylowa płyta - a propos:

doczekamy się "Kill The Hunted" również w

takiej wersji?

Tak, "Kill The Hunted" ukaże się na winylu -

mam nadzieję, że gdzieś w pierwszej połowie

2023 roku, wraz z większością innych utworów

z katalogu, do którego kontrolujemy prawa.

Streaming jest świetny dla konsumentów,

ale to gówniany interes dla mniejszych zespołów,

takich jak my, ponieważ nie zarabia się na

tym prawie żadnych pieniędzy. Spotify jest

świetnym narzędziem promocyjnym, aby dać

ludziom znać, że masz nową muzykę, ale to

wszystko. Więc to jest to, do czego używamy

serwisów streamingowych - wydaliśmy cztery

single w formie cyfrowej, ale jeśli chcesz cały

album, musisz go kupić. Tak jak powinno być.

Nikt nie pracuje za darmo, muzycy też nie powinni.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

28

LEATHERWOLF



Jest mi z tym dobrze

Kill Ritual jak dotąd nagrał swoją najlepszą płytę o dość dziwacznym

tytule "Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced Heart". O jej zawartości - ale nie

tylko - rozmawiałem z liderem i gitarzystą formacji, Steve'em Rice'em. Być może

ta rozmowa zachęci Was, drodzy czytelnicy, do zapoznania się z jej zawartością.

Zresztą z taką nadzieją przygotowałem właśnie tę rozmowę...

HMP: Kiedyś wyczytałem, że na początku

lat 80. nie wszyscy muzycy amerykańscy

chcieli grać thrash metal. Byli bardzo przywiązani

do klasycznego heavy metalu, który

w zasadzie dopiero co wybuchł. Słyszałeś o

takiej tezie? Jak uważasz, jest w niej coś z

prawdy?

Steve Rice: Cóż, kiedy po raz pierwszy zainteresowałem

się thrashem, byłem już wielkim fanem

Judas Priest, Iron Maiden, Saxon,

Scorpions itp. i po prostu myślałem, że zespoły

takie jak Metallica, Exodus itp. były

przedłużeniem wspomnianych kapel i naprawdę

nie miałem z tym problemu. To powiedziawszy,

zawsze uwielbiałem zespoły z Bay

Ponoć w ten sposób narodził się US power

metal albo to co w innych źródłach podają

jako US metal. Działało wtedy bardzo wiele

takich zespołów. Wymieńmy, chociaż kilka z

nich: Riot, Helstar, Jag Panzer, Medieval

Steel, Omen, Liege Lord itd. Czy przyznajecie

się, że ta scena jest dla Was jedną z inspiracji?

Inspiracja? Nie. Grałem już tego typu styl w

moim pierwszym zespole Gotham z Bay Area,

nie wiedząc nawet co to za zespoły. To było

tylko przedłużenie, manifestacja tego, co działo

się w tamtym czasie i robienie czegoś podobnego

równolegle. Dziwne, ale była to zdecydowanie

ewolucja wszystkiego, co słyszeliśmy

w tamtym czasie i w czym trawiliśmy w ówczesnej

podziemnej scenie metalowej.

Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły

działać zespoły, które z czasem zaczęto określać

mianem power/thrash. Mam na myśli

takie zespoły jak Metal Church, Sanctuary,

Nasty Savage, Laaz Rockit, Iced Earth itd.

Chyba wam najbliżej właśnie do tych zespołów?

Tak, patrząc na to, chyba tak. Wszystkie te

zespoły są zajebiste i jeśli utrzymujemy ten

styl, to nie mam nic przeciwko temu. Dla mnie

wszystkie moje ulubione zespoły są brytyjskie,

utrzymywać maksimum agresji przez cały

czas. Jest wiele zespołów, które robią to z większym

przekonaniem i zaangażowaniem niż

Kill Ritual, więc musimy mieć swój własny

sposób na bycie tym, kim jesteśmy i brzmieć

przy tym prawdziwie. Nasz styl jest dla nas

całkiem wygodny. Lubimy być w stanie czerpać

z różnych wpływów i stylów, nie brzmiąc

przy tym wymyślnie.

Niemniej od samego początku działalności

jako Kill Ritual staraliście się wprowadzić do

tworzonej przez was muzyki swoje własne

wizje. Ciekawi mnie, na co wasi fani i krytycy

zwracali uwagę, na to jak dobrze (lub źle)

interpretujecie swoje muzyczne inspiracje,

czy jak i jakie własne pomysły i rozwiązania

przemycacie do swoich kompozycji?

Mówiłem, że nigdy nie spodobamy się wszystkim,

ale to dobrze. Jest mi z tym dobrze. Mamy

fanów, którzy naprawdę lubią nasz pomysł

na metal i innych, którzy uważają, że nie jesteśmy

nawet naprawdę metalowi i obie te rzeczy

są ważne, ponieważ przede wszystkim będziemy

tworzyć i robić to, co nam się podoba.

Jeśli innym się to podoba to super i dziękuję za

wejście do pociągu towarowego, który zmierza

do piekła!

Dla jasności. Co w muzyce Kill Ritual można

uznać za rzeczy własne i charakterystyczne

dla was? Z czego jesteście najbardziej

dumni?

W rzeczywistości gram muzykę, którą lubię i

która jest hołdem dla wielu zespołów, które

kocham i które na mnie wpłynęły, ale ponieważ

mogę grać w wielu różnych stylach, od

jazzu, przez country, blues, aż po klasykę, zawsze

gdzieś się to pojawi w mojej twórczości.

Uważam się przede wszystkim za autora piosenek.

Tak się składa, że potrafię grać na kilku

instrumentach na tyle biegle, że mogę realizować

te pomysły.

30

Area, które miały więcej melodii jak Vicious

Rumors i Forbidden. Bardzo lubiłem też takie

zespoły jak Ratt, Malice, Warrior, Armored

Saint itp. Po prostu cała atmosfera w tamtym

czasie i zespoły były świetne.

KILL RITUAL

Foto: Bryce Cain

ale będąc Amerykaninem i pochodząc z Bay

Area nie ma możliwości, żeby to nie zalazło mi

za skórę i nie wpłynęło na moje wyobrażenie o

metalu i jego znaczeniu. Byłem już dobrze zaznajomiony

z wielkimi zespołami hardrockowymi,

jak Kiss, UFO, Rainbow, Y&T i komercyjnymi

jak Journey, Foreigner, Styx itp.

więc starałem się mieć to wszystko w mojej

koncepcji tego, co chcę grać.

Wspomniałem już, że kiedyś niektórzy amerykańscy

muzycy mieli problem z thrash metalem.

Wy takiego problemu nie macie, a nawet

zdaje się, że bardzo lubicie i chętnie go

wykorzystujecie w swojej muzyce...

No jasne. Słucham od cholery thrashu. Niektóre

z pozycje bywają jednowymiarowe i nie

mógłbym grać w ten sposób cały czas, bo szybko

stałyby się dla mnie nudny. Za bardzo lubię

melodię, chwytliwe tematy i refreny, żeby

W zasadzie każdy artysta / zespół wydając

swój nowy album, mówi, że jest on najlepszy

w ich karierze. Z pewnością tak samo powiecie

teraz. I wiecie co, ja wam tylko przytaknę.

Uważam, że "Kill Star Black Mark

Dead Hand Pierced Heart" jest waszą najlepszą

płytą w waszej dotychczasowej karierze.

Ma niesamowitą jakość, jest wyrównana,

choć każdy kawałek jest inny i mocno

urozmaicony. Trudno jest wybrać któryś jako

ten najlepszy, ale dzięki temu słucha się albumu

w całości i to z przyjemnością. Bardzo

lubię takie płyty. OK, a może wy jednak macie

jakichś swoich faworytów?

Przede wszystkim dziękuję za miłe słowa. Bardzo

to doceniam. Staram się, aby nasze albumy

nigdy nie były jednowymiarowe, ale spójne

jako całość. Wiem, że to może być dziwne w

dzisiejszych czasach, kiedy konsumuje się muzykę

na zasadzie "one and done", ale uważam,

że ważne jest, aby album miał pewien przepływ,

odczucia i klimat jako całość. Moim ulubionym

utworem na albumie jest "The Devil,

The Mist, The Flame". Lubię go za epicką

atmosferę i teksty, które z przyjemnością pisałem,

zwłaszcza że mają one nieco osobiste znaczenie.

Lubię również "The Smell Of Death".

No dobra, przyznam się, że jest jednak jeden

utwór, bardzo wyjątkowy dla mnie. Jest nim

"I Am The Night". Wyróżnia się on niesamowitym

i mrocznym klimatem, w dodatku

bardzo wciągającym...


Super! Ten kawałek został całkiem dobrze

przyjęty przez wielu ludzi, którzy słuchali albumu.

Właściwie to był utwór, o którym myślałem,

żeby go porzucić, ale cieszę się, że go

zachowałem, bo dał płycie miły powiew zmiany

i świeżego powietrza. Ten utwór jest o tym

małym głosie, który wszyscy mamy w głowie,

który mówi do nas, gdy kończymy nasz dzień.

Dobrze lub źle.

Wypuściliście wideo do utworu "By The

Hand Of God" i lyric-video do "The Whore

Of War". Dlaczego wybraliście właśnie te

kawałki?

Pomyślałem, że są one na tyle mocne lirycznie

i bezpośrednie muzycznie, że dają słuchaczom

ogólne pojęcie, o czym jest ta płyta. Dodatkowo

mają pewne liryczne powiązania, które

sprawiają, że działają razem.

"By The Hand Of God" dotyczy krucjat, a

jej bohater wierzy w boga i zaciekle walczy z

poganami. Jednak z czasem orientuje się, że

po drugiej stronie są tacy sami ludzie jak on,

którzy są podobnie zmotywowani, tylko w

imię innego boga. Ogólnie można rzec, że

bardzo łatwo jest nas zmanipulować pod

nośnymi i szczytnymi hasłami dotyczącymi

patriotyzmu czy wiary w jedynego boga, ale

wszystko jedynie dla zysku i władzy innych,

niepohamowanych w swojej zachłanności

ludzi...

Dokładnie. Będąc ateistą, to naprawdę niesamowite

dla mnie, jak ludzie mogą być łatwo

doprowadzeni do przemocy przez jakąś koncepcję

boga lub niektórych dogmatów religijnych.

Zabijanie w obronie kraju lub w celu

ochrony rodziny jest czymś oczekiwanym, ale

zabijanie w imię boga, aby wziąć to, co nie jest

twoje, jest po prostu zwykłą chciwością.

Inne kawałki też mają ciekawe teksty. Chociażby

wspomniany "The Whore Of War"

pokazuje prawdziwe oblicze ludzkiej rasy i jej

niekończące się misje, aby wojną wymusić

wolę na innych. Natomiast "Get In Line" i

"The Smell Of Death" po części dotyczą niedawnej

pandemii oraz ogarniającej nas atmosfery

bycia kontrolowanym przez władzę,

oraz manipulowania nas przez media. Zawsze

staracie się, aby teksty waszych kompozycji

dotyczyły rzeczy ważnych?

Myślę, że ważne jest, aby wydobyć te rzeczy

na światło dzienne i pasuje to do naszej muzyki,

więc dla mnie idą one w parze. Jaki jest sens

posiadania świetnego kawałka poważnej muzyki,

jeśli zamierzasz cały czas pisać o cipce?

Jest mnóstwo zespołów, które piszą muzykę, z

którą taki styl liryczny współgra, ale nigdy nie

będzie to Kill Ritual.

Jak mamy rozumieć tytuł płyty "Kill Star

Black Mark Dead Hand Pierced Heart"?

To trochę niedorzeczny tytuł, ale podoba mi

się jego klimat. Ma silny obraz i jest czymś, co

wyskakuje znienacka i sprawia, że zastanawiasz

się, o co chodzi. Koncepcja utworu jest o

dziewczynie urodzonej w klasztorze czarownic,

która buntuje się przeciwko swojej rodzinie

i zostaje zakonnicą, ale zdaje sobie sprawę,

że nie może uciec od swojej przeszłości, ponieważ

była już obiecana diabłu. Głupie rzeczy,

ale zabawne i pasujące do muzyki.

Utwory na "Kill Star Black Mark Dead

Hand Pierced Heart" powstały już dość dawno

temu. Czy w ogóle ich napisanie było

dla was jakimś problemem? Robiliście to w

ten sam sposób jak wczesnej, czy też udało

się wam wypracować jakieś inne podejście do

samego tworzenia muzyki i utworów?

Piszę cały czas i to były kawałki, które po

prostu zostały wybrane, ale pracowaliśmy nad

nimi przez dłuższy czas, ponieważ bzdury z

Covidem wciąż utrudniały nam podjęcie konkretnych

działań. Jednak to również zostało

zrobione w ten sam sposób, w jaki robimy

wszystko inne, po prostu robię dema do punktu

ukończenia i aranżuję utwory dokładnie

tak, jak chcę, a wspólnie nagrywamy perkusję

i wokal, aby ukończyć całość utworów. Ponieważ

mieszkamy w całych Stanach to, takie

postępowanie sprawdza się w naszym wypadku,

Wasze kompozycje nie należą do najprostszych.

Zawsze staracie się, aby działo się w

nich naprawdę sporo. Jednak dbacie też, aby

zachować ich bezpośredniość oraz wtłoczyć

w nie jak najwięcej melodii. Tak już macie we

krwi...

Tak, mam tendencję do tworzenia warstw i

dodawania zwrotów akcji do kompozycji, ale

zawsze najpierw myślę o wokalu i refrenach.

Melodia jest również kluczem i tym, co sprawia,

że to działa dla mnie bez względu na to,

jak ciężki jest riff. W riffach jest mnóstwo

dźwięków, kiedy trzeba, ale nie mam ochoty

grać na 8-strunowej gitarze, ponieważ inne zespoły

robią to lepiej niż ja, więc po co.

Gdzie nagrywacie swoje płyty? Jaki macie

wypracowany styl nagrywania?

Znaczna większość wszystkich naszych wydawnictw

jest zazwyczaj nagrywanych w moim

skromnym domowym studio tutaj w Kalifornii.

Bębny były czasem nagrywane w innych

miejscach, ale w większości przypadków odbywało

się to u mnie w domu. Potem wysyłamy

to do pana LaRocque, żeby wypolerował to

wszystko i zazwyczaj otrzymywaliśmy całkiem

dobry rezultat. Jestem stary jak cholera, więc

mam teraz całkiem niezłe pojęcie o tym, co robię

w dzisiejszych czasach.

"Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced

Heart" miksował i remasterował wspomniany

Andy LaRocque w Sonic Train Studios.

Czym zdobył Andy aż tak wielkie wasze

zaufanie?

Cóż, Andy jest ze mną od czasów Imagiki i

zawsze sprawiał, że każda płyta brzmiała nieco

inaczej i ewoluowała. Łatwo nam się ze sobą

pracuje, on rozumie, skąd pochodzę i oczywiście

będąc fanem jego pracy z King Diamond

ufam jego opinii w pewnych kwestiach,

kiedy przychodzi czas na zrobienie miksu.

Dodatkowo gra dla mnie wszystkie moje riffy,

więc mogę iść do pubu.

Okładkę zaprojektował amerykański artysta

Nathan Thomas Milliner. Skąd pomysł na

współpracę z nim i jak bardzo okładka odzwierciedla

zawartość albumu?

Pomógł nam w tym nasz basista David (Alusik

- przyp. red.). Jest on fanem konwentów komiksów,

horrorów i filmów i poznał go na jednym

z nich i utrzymywali kontakt. Nathan

chciał wykorzystać utwory Kill Ritual do swojego

filmu, który właśnie reżyserował, więc

trochę się potargowaliśmy i namówiłem go do

zrobienia okładki. Chciałem czegoś, co przypominałoby

mi plakat z horroru lub fajną

okładkę komiksu, dałem mu historię tytułowego

utworu i oto jest. Myślę, że wygląda to

fajnie i jednocześnie retro.

To już wasz szósty studyjny album. Z każdym

kolejnym zrobiliście kolejny krok do

przodu w swojej karierze i powoli zdobywacie

coraz większy rozgłos. Niemniej aktualnie

większość zespołów prowadzi swoją działalność

dla przyjemności. Myślę, że u was jest

podobnie. Jak budujecie sobie warunki do pracy

w zespole, aby ciągle mieć dla niego czas,

zaangażowanie i chęci do dalszej pracy...

To proste. Nie zmarnowałem tyle czasu, by

stać się tak biegłym muzykiem, by przestać, bo

chodzi o kasę. Gdyby nasza płyta wyszła z

nazwą Iron Maiden lub Judas Priest lub Iced

Earth, to byłoby to wielkie halo, bo szczerze

mówiąc i nie będąc egoistą, piszę tak samo dobre

kawałki, jak te wszystkie zespoły obecnie.

Bez dwóch zdań. Nie mamy takich samych

zasobów, ale mamy cholerny talent.

Myślę, że ważne jest też wsparcie najbliższej

rodziny oraz dobra i stabilna praca. Nie

macie z tym problemu?

Absolutnie i mam na tyle sprawny mózg, żeby

mieć wszystko pod kontrolą. To jest po prostu

upewnienie się, że masz wszystko stabilne i

niezawodne, więc to zdejmuje stres z pracy z

zespołem w profesjonalny sposób. Ludzie wokół

ciebie muszą wiedzieć, jak ważne jest to

dla ciebie.

Sprawiacie wrażenie grupę ludzi dobrze zorganizowanych

i rozważnie planujących swoje

kolejne kroki. Jak w najbliższym czasie zamierzacie

promować "Kill Star Black Mark

Dead Hand Pierced Heart"?

Mamy nadzieję, że w przyszłym roku będziemy

koncertować. W tej chwili zastanawiamy

się, co możemy zrobić w tej sprawie. Może

zrobimy kilka koncertów w Europie, jeśli będzie

nas na to stać. Jeśli nie, to na pewno będą

to Stany.

Myśleliście już nad następnym albumem?

Macie już jakieś pierwsze kompozycje? Zaskoczycie

nas czymś nowym?

Właściwie, skomponowałem już większość

muzyki na nowy album i wkrótce rozpocznę

proces tworzenia dem i wstępnych ścieżek. W

obecnej formie utwory będą zwykłym tyglem

pomysłów i chciałbym zwiększyć tempo w

kilku utworach, a także wnieść nieco więcej

technicznych aspektów do gitar i perkusji wraz

z utrzymaniem utworów w nieco bardziej

zwartej formie. To jest mój podstawowy pomysł,

więc zobaczymy, jak to się ułoży. Prawdopodobnie

skończę pisząc płytę typu emocore

pop synthwave disco. (śmiech)

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

KILL RITUAL 31


32

HMP: Inne zespoły często zmieniają się, unowocześniają

brzmienie, starając przypodobać

się jak najszerszej publiczności, ale wy

wciąż jesteście zwolennikami heavy metalu

w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych

i z tego co słyszę na "The Blood Of Creation"

dobrze wam z tym?

Chris Osterman: Gramy to, co uważamy za

naszą ulubioną wersję heavy metalu, a tak się

składa, że jest ona zakorzeniona w starym stylu.

To zrozumiałe, nie każdy będzie się z tym

zgadzał lub lubił to, co robimy, ale dlaczego

mielibyśmy grać muzykę, w którą nie wierzymy?

Albo muzykę, którą nie chcemy się dzielić

z innymi? To jest styl, który kochamy słuchać

i grać oraz myślę, że to jest wszystko, co każdy

zespół powinien robić, w przeciwnym razie nie

marnowałbym więcej czasu na granie muzyki,

której nie uwielbiam.

Próby jakiegoś zaistnienia poza metalową

sceną, choćby w programie "Canada's Got

Talent", utwierdziły was w przekonaniu, że

to już nie te czasy i nie macie czego w nich

szukać?

Nie jestem pewien, czy postrzegałbym to w ten

sposób. Tak, wystąpiliśmy w kanadyjskim

"Mam talent!", ale to było tylko dla zabawy.

Nie spodziewaliśmy się, że cokolwiek z tego

wyniknie, a już na pewno nie tego, że zostaniemy

pokazani w telewizji. Spróbowaliśmy

czegoś, zdobyliśmy trochę rozgłosu i było całkiem

fajnie grać przed dużą publicznością.

Czyż właśnie nie to powinniśmy robić jako

muzycy? Występować dla ludzi? Dzielić się

naszym rzemiosłem? Myślę, że jest jeszcze

wiele do zrobienia, nie uważam niczego za

IRON KINGDOM

Z miłości do metalu

Iron Kingdom nieustępliwie prą do przodu: są wciąż niezaleźni, ale wydawca

nie jest im w sumie do niczego potrzebny, skoro i tak docierają do coraz liczniejszej

rzeszy fanów tradycyjnego metalu. Z nowym, bardzo udanym, albumem

"The Blood Of Creation" będzie im jeszcze łatwiej - tym bardziej, że Chris Osterman

planuje sporo promujących go koncertów, w tym powrót do Europy, a przede

wszystkim do Polski.

ostateczne, albo że to czy tamto było najlepszym

doświadczeniem i że od tego momentu

jest już tylko z górki. Nie, nie można na to

patrzeć w ten sposób, muzyka jest sztuką i

kiedy łączymy się z ludźmi i ich uczuciami

wszystko może być możliwe. Zresztą, zaledwie

tydzień temu jeden z naszych nowych utworów

z "The Blood Of Creation" był grany w

NHL podczas Hockey Night in Canada! Nie

spodziewaliśmy się tego, ani nawet o to nie

prosiliśmy, po prostu spodobał im się ten

utwór i to było niesamowite jak cholera! Nie

Foto: Iron Kingdom

sądzę, że to oznacza, że to był nowy szczyt

naszego istnienia, to był po prostu kolejny fajny

moment po drodze.

Ta wierność wybranej przed laty stylistyce

może nie jest dla was zbyt korzystna w tym

sensie, że wciąż jesteście zespołem niezależnym,

ale niewątpliwy plus tej sytuacji jest

taki, że sami decydujecie o wszystkim, od

kwestii artystycznych do biznesowo/dystrybucyjnych?

Można na to spojrzeć w ten sposób, że "wciąż"

nie jesteśmy związani z żadną wytwórnią, albo

można powiedzieć, że kurde, ten zespół zrobił

wiele bez żadnego wsparcia i wygląda na to, że

wciąż się rozwija. Oczywiście, przez lata oferowano

nam sporo kontraktów płytowych, ale

nie byliśmy pewni, czy te kontrakty są realistyczne

dla tego, gdzie byliśmy jako zespół w

tamtym czasie, więc nie podpisaliśmy żadnej

umowy. Tak samo jak jestem pewien, że wytwórnie

są w stanie przenieść nas na wyższy

poziom, tak samo nie uważam, że wytwórnie

są już jedyną opcją. Jasne, Iron Kingdom może

nigdy nie osiągnąć poziomu Saxon czy sławy

Helloween, i tak, chociaż to może być

nasze marzenie, wolimy być mniejszym zespołem

z kilkoma zabójczymi koncertami tu i

tam, kilkoma fajnymi trasami i mieć wielu

szczęśliwych fanów wiedząc, że wydajemy

utwory, które chcemy grać i robimy to z miłości

do tego wszystkiego. Oczywiście, przeanalizujemy

każdą nową ofertę, która pojawi

się na naszej drodze, a przy odpowiedniej

umowie na pewno ją podpiszemy, ale jak dotąd

nie byliśmy zadowoleni z żadnej z ofert,

które widzieliśmy.

"On The Hunt" wydaliście jesienią 2019 roku,

tak więc nie mieliście szans na szerszą

promocję tego albumu. Jednak i tak byliście w

znacznie korzystniejszej sytuacji niż wiele

innych zespołów, bo zdążyliście przynajmniej

zagrać sporo koncertów, dzięki czemu no-wy

skład okrzepł, dotarł się w najbardziej naturalnych,

scenicznych warunkach?

Właściwie, to tak naprawdę mieliśmy dużo

szczęścia z trasami koncertowymi w ramach

"On The Hunt". Zagraliśmy chyba 45 koncertów

w całej Ameryce Północnej między jesienią

a zimą 2019 roku, a następnie wiosną

2020 roku odbyliśmy trasę po Europie tuż

przed tym, jak wszystko zostało zamknięte

przez Covid. Cóż, straciliśmy jeden koncert na

samym końcu naszej trasy po Europie, ale to

było wszystko. Podczas tych występów, jak

mówisz, byliśmy w stanie stać się bardzo zgrani

jako grupa, głównie Megan, Leighton i ja,

budując coraz lepsze show i przyzwyczajając

się do tego, jak wszyscy lubimy współpracować

na scenie. Po powrocie z Europy (z zastępczym

perkusistą) nasz ówczesny perkusista z

płyty "On The Hunt" odszedł i potrzebowaliśmy

kogoś na jego miejsce. Tak więc, co zabawne,

mimo że Covid powstrzymał nas w kwestii

wielu rzeczy, mieliśmy czas na znalezienie

nowego muzyka, którym okazał się Max Friesen,

i pracowaliśmy bez wytchnienia nad napisaniem

nowego albumu "The Blood Of Creation".

Było miło, naprawdę nie spieszyliśmy

się i myślę, że wykorzystaliśmy przerwę, którą

dał nam Covid w najlepszy możliwy sposób, a

teraz jesteśmy gotowi, by wrócić na scenę i pokazać

światu, co może zaoferować nowy skład

z Maxem na perkusji. Myślę, że jest to coś naprawdę

fajnego i nie mogę się doczekać, by wyruszyć

w trasę.

Praca nad kolejnym materiałem w pandemicznym

czasie była pewnie dla was czymś nad

wyraz pozytywnym, pozwalała zapomnieć,

chociaż na krótko, o tej fatalnej sytuacji?

Tak, to było naprawdę wspaniałe móc skupić

naszą energię na czymś pozytywnym, a nie na

polityce i wszystkim, co działo się na świecie.

Oczywiście, nadal doświadczaliśmy wszystkich

rzeczy jak inni, i nadal słyszeliśmy te wszystkie

wiadomości, ale jednocześnie mogliśmy się

od czasu do czasu wycofać i tworzyć naszą

sztukę. To było terapeutyczne i dawało nam

cel, kiedy wydawało się, że życie nie ma już żadnego.

Pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając,

że jesteście jednym z zespołów preferującym

pracę na żywo w pełnym składzie na próbach

- ta pierwsza po miesiącach lockdownów musiała

być dla was czymś niesamowicie pozytywnym?

O, zdecydowanie! Jesteśmy zespołem nastawionym

na jamowanie i tak, w końcu znalezienie

się w jednym pomieszczeniu i wymyślanie

utworów było niesamowite, to było wszystko


czego chcieliśmy. Miło było mieć przerwę na

krótką chwilę, ale miło było też wrócić do tego

wszystkiego, kiedy już mogliśmy to uczynić.

Właśnie wtedy materiał na "The Blood Of

Creation" zaczął nabierać ostatecznego kształtu

i nie pozostało już nic innego jak tylko

go zarejestrować?

Kiedy wróciliśmy do regularnych prób, spędziliśmy

kilka miesięcy na szlifowaniu naszych

nowych pomysłów i dopracowywaniu szczegółów.

Zaczęliśmy nagrywać "The Blood Of

Creation" w marcu 2021 roku, jednak nie

spieszyliśmy się z tym procesem, wszyscy pracowaliśmy

w normalnych godzinach każdego

tygodnia i nagrywaliśmy co się dało w weekendy

i wieczorami. To był bardzo długi proces,

ale myślę, że wyszło świetnie; po części

dlatego, że daliśmy temu materiaowi czas, którego

potrzebował, aby w pełni się rozwinąć.

Podoba mi się nie tylko to, że jesteście zespołem

jednorodnym stylistycznie, chociaż

nie ograniczającym się tylko do jednego stylu,

bo czerpiecie przecież i z NWOBHM, i z

US power/speed metalu, żeby wymienić

tylko te najważniejsze wpływy, ale do tego

brzmicie bardzo klasycznie, powiedziałbym

stylowo - to kolejny cel, jaki sobie założyliście,

konkretny, mocny sound?

Myślę, że wiele z naszych brzmień pochodzi z

tego, co uważamy za interesujące, a każde z

nas prawdopodobnie czerpie z nieco innych

rzeczy. Myślę, że aspekt klasyczny również pojawia

się w różny sposób u każdego z członków

zespołu. Osobiście dorastałem z muzyką klasyczną

w domu i myślę, że w większości wszyscy

doceniamy wiele elementów, które są w muzyce

klasycznej i to zdecydowanie pojawia się

w naszej muzyce, ale jak powiedziałeś, nie jest

to główny element. Mamy wiele wpływów power

metalu, thrash metalu, heavy metalu,

speed metalu, metalu progresywnego i wielu

innych. Myślę, że to co jest fajne w Iron Kingdom,

to fakt, że możemy brać różne elementy,

łączyć je i kształtować w to, co jest naszym

brzmieniem.

Na etapie powstawania "On The Hunt"

Megan dopiero do was dołączyła, ale pamiętam,

że miała pewien kompozytorski wkład w

ten materiał. Tym razem zapewne silniej zaznaczyła

swą obecność w tym aspekcie funkcjonowania

zespołu?

Megan pojawiła się mniej więcej w połowie

tworzenia "On The Hunt" i oczywiście odcisnęła

na tej płycie swoje piętno, ale z pewnością

miała dużo większy udział w tworzeniu

"The Blood Of Creation". Naprawdę uważam,

że to wspaniałe mieć w grupie kolejnego

kompozytora, który ma tyle pomysłów, a czasem

po prostu inny sposób patrzenia na dany

temat. Kiedy pisaliśmy "The Blood Of Creation"

było naprawdę fajnie, bo przychodziłem

na próbę z riffem lub dwoma, a Megan

robiła to samo, cały czas mieliśmy więc nad

czym pracować. Napisaliśmy też więcej utworów,

które nie weszły na ten album i planujemy

przerobić je na następną płytę, kiedy już

rozpoczniemy ten proces.

Warstwa tekstowa jest na tym wydawnictwie

równie ważna, chociaż nie jest to typowy

album koncepcyjny?

Tak, to zdecydowanie nie jest album koncepcyjny,

ale ma pewien rodzaj tematu, który

przewija się przez niego, składający się z relatywnie

mrocznych historii, wojny, cierpienia i

strachu, by wymienić tylko kilka. Powiedziałbym,

że doświadczenie lockdownu z Covid

przyniosło wiele mrocznych pomysłów, ale

myślę, że pasuje to do tej grupy całkiem dobrze.

Z jednej strony mamy kawałek taki jak

"Witching Hour" o opętaniu przez demona, z

drugiej strony mamy bardziej mroczną stronę

fantasy z utworem takim jak "In The Grip Of

Nightmares" opowiadającym o mieczu Stormbringer

i relacji Elrica z nim. Ale tak naprawdę

motyw przewodni przewija się przez wszystkie

kompozycje, coś złego, coś mrocznego przyciągnęło

te tematy do siebie.

Dla ciebie jako frontmana i gitarzysty posiadanie

takiego muzyka w składzie to pewnie

bardzo duże wsparcie, szczególnie na scenie,

tym bardziej, że nie macie przecież typowego

podziału na gitarę solową i rytmiczną, lubicie

też grać unisono, co czego potrzeba już

nielichego zgrania?

Megan i ja pracujemy dość dużo nad tym, żeby

nasze solówki się uzupełniały. Czasami zagłuszam

jakieś partie harmoniczne i zamieniam

je w koncepcję typu dual lead. To naprawdę

interesujące, ponieważ Megan jest w

swoich pomysłach dość zorganizowana, podczas

gdy ja działam zazwyczaj pod wpływem

chwili, ale to, co lubię to fakt, że Megan

zmusza mnie do zastanowienia się nad tym co

robiłem i jak to poprawić, a ja czasami pomagam

jej działać w chwili gdy widzę, że przemyślała

jakiś pomysł. Tak więc, nawet przy

bardzo różnych sposobach tworzenia, myślę,

że jesteśmy w stanie wspierać się nawzajem i

naprawdę pomagać w równoważeniu każdego

z naszych podejść, co, jak sądzę, w ostatecznym

rozrachunku, przekłada się na całą płytę.

Na trzecim i czwartym albumie nie mieliście

długiego, epickiego numeru. Teraz takowy

jest, to trwający ponad 13 minut numer tytułowy.

Co decyduje o tym, że jedna kompozycja

trwa 5-6 minut, a inna 13-15?

Po naszym trzecim albumie, "Ride For Glory",

pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zrobić dwa

krótsze epiki, stąd "The Veiled Knight" i "Leif

Erikson", jednakże te "epiki" nie są tak długie

jak inne, które napisaliśmy na inne wydawnictwa.

Zazwyczaj przystępujemy do takiej kompozycji

z myślą, że będzie ona dłuższa, ale

staramy się nie wtłaczać jej w żadne konkretne

ramy czasowe, pozwalamy, by rozgrywała się

naturalnie, gdy jeden riff prowadzi do następnego.

Zacząłem pisać takie utwory na debiutancki

album, ponieważ chciałem, żeby nasze

płyty miały coś więcej niż tylko utwór 1, utwór

2 i tak dalej, żeby słuchacz miał trochę więcej

doznań. To powiedziawszy, myślę, że epickie

numery sprawdzają się tylko wtedy, gdy masz

odpowiednie pomysły. Jeśli piszesz je tylko po

to, by mieć coś takiego na każdym albumie,

łatwo mogą stać się mało interesujące, a my

tego nie chcieliśmy, stąd różne podejścia - dwie

krótsze epickie kompozycje na "Ride For

Glory" i ballada na "On The Hunt". Można

wymieniać wszystkie za lub przeciw do każdego

z tych wyborów, ale po prostu chcieliśmy

spróbować na tych płytach czegoś innego.

Jestem pewien, że w przyszłości znów zrobimy

coś innego, tak jak powiedziałem, muzyka jest

sztuką, nie sądzę, że powinna być formułą.

Piąty album to już nie żarty, jesteście zespołem

o sporym dorobku, nawet jak na podziemne

standardy. Planujesz w jakikolwiek

sposób przyszłość Iron Kingdom, czy też na

obecnym etapie funkcjonowania grupy i przy

bardzo niepewnych czasach mija się to z celem?

Obecnie planujemy trasy koncertowe na 2023

rok i mamy nadzieję, że dzięki nowemu albumowi

otworzą się przed nami jakieś drzwi.

Myślę, że ztą płytą i składem, mamy coś całkiem

fajnego, z czym możemy koncertować i

myślę, że nasi fani docenią nowe show, który

się z tym wiąże. Tak więc przed nami dużo

planowania i zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi.

Uważam, że sytuacja na świecie dla zespołów

jest o wiele bardziej stabilna niż jakiś

czas temu, więc myślę, że to dobry czas, aby

spróbować.

Amerykańskie, nierzadko bardzo znane, zespoły

mają obecnie ogromne problemy z dotarciem

do Europy na koncerty, na co decydujący

wpływ mają inflacja i wzrost cen praktycznie

wszystkiego, również biletów lotniczych,

kosztów wynajmu busa czy sprzętu.

Wy jako Kanadyjczycy macie pewnie podobne

trudności, a domyślam się, że chcielibyście

wrócić do nas z nową płytą?

Myślę, że zespoły, które mają największe problemy

są przyzwyczajone do pewnego sposobu

życia w trasie. My nie jesteśmy jeszcze na etapie,

w którym mamy wiele ułatwień, więc mam

przeczucie, że nie będziemy tak bardzo poszkodowani

przez inflację. Oczywiście, jest pewnie

kilka rzeczy, które będą dla nas nieco

trudniejsze, ale myślę, że fani również będą

nas wspierać, więc mam nadzieję, że nie będzie

to dla nas aż tak duży problem. Obecnie

staramy się sprawdzić, jakie możliwości mogą

pojawić się dla nas w Europie, choć nie ma

gwarancji, że cokolwiek się wydarzy.

Przed laty mieliście już okazję koncertować w

Polsce, jeszcze z Amandą w składzie - myślę,

że wydanie "The Blood Of Creation" byłoby

dobrą okazją do przypomnienia się również

polskim fanom metalu?

Uwielbiamy koncertować w Polsce, jedyną rzeczą,

która nas powstrzymuje jest znalezienie

kontaktów, które pomogłyby nam zarezerwować

kilka występów! Mam szczerą nadzieję, że

wraz z wydaniem "The Blood Of Creation"

będziemy mogli powrócić do Polski. Myślę, że

w Polsce mieliśmy jeden z pierwszych w naszej

historii wyprzedanych koncertów, tam

także mieliśmy kilka naszych pierwszych bisów.

Więc tak, powiedziałbym, że powrót do

Europy, a w szczególności do Polski, jest wysoko

na naszej liście priorytetów, to tylko kwestia

porozumienia się z odpowiednimi ludźmi,

aby coś się wydarzyło!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

IRON KINGDOM 33


Polski portal kreatywności i właściwy czas

Co starsi fani pamiętają Leather Leone z kultowych płyt Chastain z lat

80. I chociaż wokalistka jakiś czas temu powróciła do tej formacji, to niemal od

razu rozwiewa wątpliwości co do szans powstania jej kolejnego albumu. Mówi się

trudno, bowiem Leather nie próżnuje jako solistka, podsuwając fanom świeżutki

i bardzo udany album "We Are The Chosen". Nam zdradza jak doszło do jego powstania

i jak pracowało się jej w Polsce, konkretnie w białostockim studiu Hertz.

HMP: Na nowy album Chastain czekamy

już od siedmiu lat i chyba się na niego nie

zanosi, tak więc okres przymusowego, pandemicznego

przestoju spożytkowałaś w najlepszy

możliwy sposób, tworząc materiał na

kolejną płytę solową?

Leather Leone: (śmiech) Nie czekałabym na

kolejną płytę Chastain. Od czasu wydania

"Leather II" moim priorytetem jest i była moja

solowa muzyka. Tak, pandemia dała mi dużo

czasu i przestrzeni na napisanie "We Are The

Chosen", ale cieszę się, że to już za nami.

Fajnie jest mieć w składzie kogoś tak pełnego

energii jak Vinnie Tex, bo to ponoć on był inicjatorem

wzięcia się do roboty, skoro i tak nie

mogliście grać koncertów?

To był wspólny kolejny krok dla naszej dwójki.

Mamy muzyczną chemię, którą trudno

znaleźć. Oboje chcieliśmy odkryć inne rejony,

bardziej melodyjnej muzyki. Wierzę, że udało

nam się to osiągnąć. Mieliśmy wiele do powiedzenia.

Tak, to błogosławieństwo mieć w

składzie Vinniego Texa.

Gdyby nie te wszystkie trudności "We Are

The Chosen" ukazałby się pewnie wcześniej,

ale przy obecnej sytuacji w muzycznej branży

cztery lata wydawniczej przerwy z niewielkim

okładem nie są jeszcze niczym nadzwyczajnym,

bo zespoły potrafią milczeć i kilkanaście

lat?

Trudno powiedzieć, co by było, gdyby… Mój

muzyczny krajobraz zawsze ewoluuje. Mam

otwarty umysł i pozwalam, by sytuacje po prostu

się zdarzały. Pandemia powstrzymała wiele

pomysłów, ale wyszliśmy z tego silniejsi.

I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno nowy

album co roku był swego rodzaju normą, co z

powodzeniem przerabialiście również w

Chastain, a były też zespoły wydające w jednym

roku nawet dwie płyty, choćby Saxon

czy Motörhead - zmienił się muzyczny biznes,

więc i odejście od tego dawnego modelu

jest czymś naturalnym, szczególnie, że nagranie

albumu wiąże się jednak ze sporymi

kosztami?

Zawsze uważałam, że tworzenie płyt co roku

to za dużo. Ale to był wtedy w branży standard.

Nauczyłam się piękna kreowania przerw

między tworzeniem muzyki. Uważam, że nagrywanie

w tamtych czasach było za drogie,

stąd nagrywanie w domu… Uważam, że nagrywanie

poza Stanami jest przystępne i bardziej

inspirujące.

Już przy okazji "II" nawiązaliście współpracę

z polskim studio Hertz, gdzie zmiksowaliście

i zmasterowaliście partie woklane. Przekonawszy

się do tego studia uznałaś, że warto

zaufać braciom Wiesławskim w nieco szerszym

wymiarze, stąd nagranie "We Are The

Chosen" właśnie u nich?

Bracia Wiesławscy są niezmiernie utalentowani

i napędzani przez metal. Dzięki nim

czułam się jak w domu i byłam niezwykle zrelaksowana.

Vinnie

znał ich ze swojej

historii związanej z

ekstremalnym metalem.

Z kolei ja

znałam ich pracę z

Behemoth i Hate,

tak więc również

odnalazłam się w

tej atmosferze. W

końcu znalazłam

kogoś, kto naprawdę

mnie słyszał i

nagrał mój głos jak

należy. Nigdy nie

przestanę ich chwalić.

Foto: Rockin Ryan Richardson, Marisol Richardson

Jak pracowało się

wam w Białymstoku,

wszystko

poszło szybko i

sprawnie? Z tego

co wiem przyjechaliście

tam tylko we

dwójkę, pobyt całego

składu nie

wchodził w grę?

W Polsce było chłodno, ale wygodnie... Powodem,

dla którego tylko ja i Vinnie przyjechałyśmy

do Polski było to, że jesteśmy zespołem...

Braulio Drumond nagrał ścieżki

perkusji w Brazylii. Następnie udaliśmy się we

dwójkę do studia Hertz, gdzie Vinnie nagrał

bas i wszystkie gitary, a ja oczywiście wokal.

Orkiestracje Douglas Pinella wykonał w Brazylii.

Tak, wszystko poszło bardzo gładko i

bezstresowo. Szalenie nam się tam podoba. Po

prostu portal kreatywności.

Mieliście trochę czasu na zwiedzanie, choćby

synagogi w Tykocinie, tatarskiego meczetu

w Kruszynianach czy odwiedzenie słynnej

góry Grabarki, świętego miejsca prawosławia,

czy też skupiliście się na pracy i o niczym

innym nie było już mowy?

Moim głównym celem była praca. Ale omówiliśmy

już, że następnym razem znajdę czas,

aby zobaczyć w Polsce więcej niesamowitych

miejsc. Udało się nam pospacerować po

Warszawie, to było piorunujące uderzenie

energii. Absolutnie musimy tam wrócić...

Siarczysty "We Take Back Control" chyba

nieprzypadkowo otwiera płytę, ponieważ

powstał jako pierwszy, wytyczył jej dalszy

kierunek?

Tak, to idealnie nadało ton całej płycie. Całym

motywem przewodnim mojego sposobu myślenia

było to, aby skupić się na odzyskaniu mojej

mocy, mojego kierunku, mojej kreatywności.

Koniec z zakładaniem, że wszystkim leży

na sercu moje dobro.

Też tak masz, że najtrudniej jest zacząć, ale

po udanym początku praca idzie już jak z

płatka?

Myślę, że najtrudniejszą częścią jest znalezienie

ludzi, którzy chcieliby zacząć robić coś z

tobą, a do tego nadają na tych samych falach

co ty. Czyny mówią głośniej niż słowa. Większość

ludzi nie chce angażować swojej pracy

w jakieś projekt. Kiedy jednak planety ustawiają

się w odpowiedni sposób, praca po prostu

płynie.

Pod względem muzycznym "We Are The

Chosen" jest materiałem bardzo urozmaiconym:

nie chcieliście ugrzęznąć w metalowych

schematach, stąd takie utwory jak podniosła

kompozycja tytułowa czy mroczna, dramatyczna

ballada "Hallowed Ground"?

Nie nastawiamy się na pisanie w jakiś szczególny

sposób. Pozwalamy naszej kreatywności

mówić. Ja oczywiście zawsze będę metalówą,

mój głos zawsze będzie to reprezentował, ale

czasami pozwalam, by inspiracja wzięła górę. I

wciąż bardzo lubię dramatyczne ballady.

Zadedykowałaś ten utwór Ronniemu Jamesowi

Dio. Wnoszę, że skoro poświęciłaś jego

pamięci cały album "II" to był on osobą wiele

dla ciebie znaczącą i jego śmierć bardzo cię

zasmuciła?

Zaparło mi dech w piersiach, kiedy dowiedziałam

się, że odszedł. Był dla mnie mentorem

i inspiracją. Ciągle mogę tworzyć, więc ten

przywilej dedykuję jemu. Staram się, żeby był

ze mnie dumny. Dio trwa i będzie trwać…

Jesteś w o tyle dobrej sytuacji, że miałaś

pewnie szansę spotykania go na różnych koncertach

czy festiwalach na dłużej, porozmawiania,

etc. - takie wspomnienia są bezcen-

34

LEATHER


ne?

Wiele wersów w

moich piosenkach

to cytaty, które powiedział

mi po drodze.

On jest jedynym

powodem, dla

którego zaczęłam

śpiewać w metalowym

zespole. Pozostawił

wspomnienia

i muzykę,

którą wszyscy mamy

na zawsze.

Dziękuję Ronniemu

za wszystko.

Nie ma co się czarować,

nikt z nas

nie młodnieje, stąd

coraz więcej nekrologów

muzyków,

których pamiętamy

jeszcze z

lat 70. i 80. Tylko

co będzie dalej,

gdy ci wszyscy

wielcy już odejdą,

Foto: Leather

albo nie będą w stanie, z racji wieku lub stanu

zdrowia, dłużej grać? Młodych zespołów jest

mnóstwo, ale kandydatów na nowy Black

Sabbath czy Iron Maiden nie widzę... Jak ty

to postrzegasz?

Myślę, że tak jest, ale, szczerze mówiąc, nie

śledzę tej nowej sceny za bardzo. Na ten moment

podobają mi się Arch Enemy, Spiritbox

i Lamb Of God.

"We Are The Chosen" nie jest klasycznym

albumem koncepcyjnym, ale jednak składające

się nań utwory mają pewną cechę wspólną

- są bardzo pozytywne w wymowie, tak

jakbyś chciała zmotywować nimi słuchaczy.

Świat jest obecnie i tak bardzo ponurym

miejscem, nie ma więc co się dodatkowo

dołować? Przeciwnie, trzeba szukać pozytywów

i prowadzących do nich rozwiązań?

Ja tak robię. Każdy dzień, w którym się budzimy,

jest dobrym dniem. Negatywne podejście

może tak łatwo nas dopaść, potrzebujemy

więc zapewnienia o naszej sile. To jest walka,

którą sama toczę w tym szalonym świecie. Ale

kiedy zapada noc, księżyc świeci, magia przychodzi...

W sumie sama jesteś przykładem pozytywnego

efektu takich działań, bo po latach zastoju

twoja kariera ruszyła z miejsca, wróciłaś

też do Chastain - nie ma problemów nie

do rozwiązania, to wszystko kwestia podejścia

i odpowiedniej motywacji?

Wystarczy dużo ciężkiej pracy i jeszcze więcej

szczęścia. Bycie we właściwym miejscu o właściwym

czasie. Wybór celu, modlitwa i odrobina

talentu. (śmiech)

Vinnie Texa. Zdecydowanie z Brazylią łączy

mnie więź. Znowu: właściwe miejsce, właściwy

czas.

Skoro współtworzycie Leather już od kilku

lat musicie nieźle się między sobą dogadywać

- wspólne koncerty są w takiej sytuacji czymś

fantastycznym, mimo konieczności pokonywania

setek-tysięcy kilometrów, czy generalnie

trudów życia w trasie?

Lubię tę drogę. Bawimy się świetnie i oczywiście

zdarza się też, że wszystko idzie źle... Ale

ja jestem tego częścią, dzielenie się muzyką i

bycie jej posłańcem to szalony czas. Doświadczanie

energii i miłości od metalowej społeczności

jest cudowne. Chłopaki z mojego

ostatniego składu koncertowego połączyli się

w tak głęboki, muzyczny sposób. To był zaszczyt

dzielić z nimi scenę. To jedyne miejsce,

w którym naprawdę czuję się jak w domu.

Teraz pewnie będzie tych koncertów więcej,

bo po tych wszystkich lockdownach i z taką

płytą na koncie marzy się tylko o tym, żeby

prezentować ją na żywo jak najczęściej?

Absolutnie. Granie koncertów na żywo jest

moim głównym celem. Zobaczycie mnie w

2023 roku. Trzymajcie się. Dziękuję bardzo!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

Ciekawe jest to, że twój zespół tworzą obecnie

muzycy z Brazylii - to przypadek, czy raczej

kwestia tego, że młodzi, dobrze grający

Amerykanie myślą teraz przede wszystkim o

zrobieniu kariery, a metalowy zespół im tego

nie zapewni?

W 2014 roku skontaktował się ze mną promotor

z Brazylii, aby zrobić kilka koncertów. To

wprawiło wszystko w ruch. Oczywiście poznałam

tam wielu muzyków i od nich zaczęła się

moja nowa praca. Co doprowadziło mnie do

LEATHER 35


W Waszej muzyce można odnaleźć pewne

elementy zaczerpnięte z oldschoolowego

power metalu kojarzonego z np. Helloween.

Czy takie granie to też dla Was inspiracja?

Mathieu Papon: Tak. Pod koniec lat 80. muzyka

Helloween była dla nas objawieniem.

Wszyscy byliśmy ich fanami i nadal nimi jesteśmy.

Uwielbiamy utwory Helloween, ich

melodie, linie wokalne, podwójne gitary, a trasa

Pumpkins United była wielką niespodzianką.

Nie mogę się doczekać lutego, aby

zobaczyć ich ponownie w Barcelonie. W szczególności

Michael Kiske i Kai Hansen są swego

rodzaju moimi idolami.

Francuski akcent

Nie obiecywałem sobie wiele po "Roll The Dice" francuskiego Crazy

Hammer, a okazało się, że są to weterani, którzy zaczynali w roku 1987, większa

część z nich związana była z Manigance, a teraz nagrali bardzo solidny album z

klasycznym heavy metalem, acz z wykorzystaniem współczesnych technologii i

brzmień. Także fani klasycznego heavy metalu mają upieczonych kilka pieczeni

przy jednym ogniu. Jednak "Roll The Dice" największe zainteresowanie powinien

wzbudzić wśród fanów francuskiej sceny tradycyjnego heavy metalu rodem z lat

80. O formacji, płycie i o kilku innych kwestiach opowiada głównie gitarzysta

Mathieu Papon, ale od czasu do czasu wspomaga go wokalista Didier Delsaux.

Także zapraszam do prześledzenia zapisu przeprowadzonej rozmowy...

HMP: Gdy włączyłem album "Roll The

Dice" miałem wrażenie, że gdzieś to słyszałem.

Spojrzenie do line-upu uświadomiło

mi, że mam do czynienia jakąś tam częścią

Manigance. Szczególnie głos Didiera Delsaux

kojarzy się z tą formacją...

Mathieu Papon: Rzeczywiście, trzech byłych

członków Manigance wchodzi w skład grupy

Crazy Hammer. Szczególna gra Dany'ego i

Marco i moja oraz głos Didiera mogły dać takie

odczucie.

Słuchając dalej "Roll The Dice" miałem też

pewne skojarzenia z francuskim Sortilege.

Jak myślicie, skąd to wynika? Czy to przypadkiem

nie jest sprawa akcentu francuskiego,

który nadaje specyficznego charakteru

Manigance kojarzy mi się z bardziej progresywnym

podejściem do heavy metalu. Natomiast

heavy metal Crazy Hammer skierowany

jest bardziej w "prostsze" i tradycyjne brzmienia,

typu Judas Priest, Iron Maiden Saxon

itd. Jak wielki wpływ miały na Was te

zespoły i ogólnie klasyczny heavy metal?

Mathieu Papon: Albumy z początku lat 80.

naprawdę naznaczyły naszą młodość. "Back

in Black", "British Steel", "Strong Arm Of

The Law", "High'N'Dry", "Number Of The

Beast", "Balls To The Wall", ...i cała masa innych.

Użyłem słowa "prostszy", ale Wasza muzyka

skrywa również Wasze ambicje...

Mathieu Papon: Jak to się mówi, złożoność

Wymieniłem kilka zespołów, wskazując na

Wasze inspiracje, ale muzyka Crazy Hammer

wyróżnia się Waszym oryginalnym podejściem

do heavy metalu...

Mathieu Papon: Może różne style muzyczne,

które na nas wpływają, wnoszą tę oryginalność

do naszej muzyki? Mówimy o heavy metalu,

ale doceniamy też inne style. Ze swojej strony

jestem fanem Trivium, Bullet For My Valentine,

Five Finger Death Punch, In Flames,

Queensryche, Amaranthe, Papa Roach,

Sum 41, Anthrax itd...

Muzycznie nawiązujecie do heavy metalu

znanego z lat 80., ale brzmienie jest bardziej

współczesne, nie staracie się na siłę brzmieć

oldschoolowo. Powiem Wam, że mnie to bardzo

odpowiada...

Mathieu Papon: Nie próbujemy brzmieć ani

wyglądać jak ktokolwiek inny. Robimy muzykę,

która wychodzi z naszych trzewi i daje

nam przyjemność. Nie moglibyśmy grać kawałków,

które nie dają nam emocji.

Gdy w roku 2018 pytałem Bruno Ramosa,

dlaczego Didier zdecydowałeś się na odejście

z Manigance, stwierdził, że każdy ma prawo

odejść z zespołu nawet bez podania konkretnej

przyczyny. Snuł też przypuszczenia, że

po ostatniej trasie Manigance, miałeś lekkie

problemy z głosem i być może dlatego chciałeś

na jakiś czas zrobić sobie rozbrat z muzyką.

Jakie były faktyczne przyczyny twojego

odejścia z Manigance?

Didier Delsaux: To prawda, że czasami mam

problemy z głosem, dla przykładu, gdy jestem

przeziębiony lub chory, powiedziałbym, że jak

każdy. Opuściłem grupę Manigance, ponieważ

nie pasował mi już harmonogram grupy i

nie chciałem już intensywnie koncertować. To

był osobisty wybór, który popchnął mnie do

odejścia. A potem na dłuższą metę moja pasja

do metalu wyczerpała się, nie miałem ochoty

angażować się w działalność i w życie grupy,

nie było to już moim priorytetem. Bardziej

uczciwe z mojej strony było opuszczenie na

jakiś czas świata muzyki.

melodiom i ogólnie wiąże się to charakterystycznym

francuskim poczuciem melodii?

Didier Delsaux: To prawda, że język francuski

ma swoją śpiewną naturę, która nadaje mu

szczególną konotację, co z pewnością jest odczuwalne

w sposobie interpretacji utworów

śpiewanych w języku angielskim. To właśnie

ten francuski akcent, który odbiorca wyczuwa

podczas słuchania francuskich wokalistów,

którzy w dodatku mają szczególny sposób

artykułowania słów. Intensywność języka

francuskiego jest inna niż angielskiego i oddanie

jej w warunkach studia nigdy nie jest taka

sama.

36 CRAZY HAMMER

nie gwarantuje jakości.

Foto: razy Hammer

W Manigance Didier śpiewałeś po francusku.

Dla mnie był to dodatkowy atut. Dlaczego

w Crazy Hammer postanowił śpiewać

po angielsku?

Didier Delsaux: Po tych wszystkich albumach

z Manigance i tych 23 latach spędzonych

w grupie, myślę, że powiedziałem to, co

miałem do powiedzenia po francusku. Angielski

pozwolił mi podejść do innych tematów,

spojrzeć na teksty z innej perspektywy i w ten

sposób napisać inne teksty. Ponadto była to

metoda na odróżnienie się od Manigance i

uniknięcie porównań. Crazy Hammer to zupełnie

inna grupa, która komponuje inaczej i

nie gra w tym samym stylu co Manigance!

Mocno zdziwiłem się, że początki Crazy

Hammer sięgają roku 1987. Nawet okazuje

się, że nagraliście wtedy materiał na debiutancką

płytę oraz kilka dem. Co się stało, że

wtedy Wam nie wyszło?

Mathieu Papon: Myślę, że brak menedżera,

który dbałby o promocję i o grupę, w połączeniu

z naszą młodością oraz entuzjazmem był

dla nas zgubny. (śmiech)

Co stało się z materiałem na debiutancką


płytę, tym z 1987r.? Z tego co wiem utwory

nagrane były po francusku. Czy jest szansa,

aby ten materiał oraz ten z demówek w oryginalnej

formie ukazał się na CD albo winylu?

Mathieu Papon: Nie, nie sądzę. Na tę chwilę,

nie myślimy o czymś takim.

Po reaktywacji w 2015 roku debiutancki album

"Resurrection" (2020) nagraliście z utworami,

które były napisane w latach 80., ale

nagraliście je współcześnie. Jak bardzo one

różnią się od oryginałów? Jak dobieraliście repertuar

na tę płytę?

Mathieu Papon: Wybraliśmy kilka utworów i

chcieliśmy je przerobić przy użyciu nowych technologii,

które nadałyby im bardziej aktualne

brzmienie. Utwory są bardzo zbliżone do tych

oryginalnych z pewnymi modyfikacjami związanymi

z naszym nabytym przez te wszystkie

lata doświadczeniem.

Każdy klasyczny zespół heavy metalowy ma

niesamowity duet gitarowy. To samo można

powiedzieć o gitarzystach Crazy Hammer.

Karim Alkama i i ty Mathieu na "Roll The

Dice" znakomicie się uzupełniacie...

Mathieu Papon: Gram z Karimem na gitarze

od ponad 35. lat. Wciąż pamiętam czas, kiedy

przyszedł do domu moich rodziców (byłem

jeszcze dzieciakiem), aby zaproponować mi

granie w Crazy Hammer. Zagraliśmy razem

kilka utworów na moim małym kombo Gallien-Krueger

250ML, a w następnym tygodniu

miałem iść z nimi na próbę. Karim nauczył

mnie prawie wszystkiego, co wiem. Dziś, z biegiem

czasu, znamy się doskonale, czujemy muzykę

w ten sam sposób. Naprawdę lubimy razem

grać. Dotyczy to również wszystkich pozostałych

członków grupy.

Myślę, że Crazy Hammer nie brzmiałby tak,

gdyby nie znakomita sekcja rytmiczna w postaci

basisty Marca Duffau i perkusisty Daniela

Pouylau. Budują oni bardzo solidną

podstawę dla gitarzystów jak i dla melodii

wyśpiewywanych przez Didiera Delsaux...

Mathieu Papon: To prawda, że duet Dany-

Marco jest jak para Karim-Mathieu, ale w

wersji perkusja-bas. Są bardzo kompatybilni

muzycznie i nagle dla reszty grupy jest to super

wygodne, że mogą się oprzeć na tej solidnej

podstawie.

Po rozpadzie Crazy Hammer w roku 1991

większość z Was kontynuowała muzykowanie

w Alcylon, Blind Panther, Manigance.

Generalnie cały czas rozwijaliście się muzycznie.

Myślę, że ma to wpływ na to jak funkcjonuje

obecnie w Crazy Hammer...

Mathieu Papon: Oczywiście, każdy z nas

miał różne doświadczenia w innych zespołach,

w różnych stylach (country rock, blues rock,

hard rock covery...). Nasza ewolucja w różnych

światach przyczyniła się do wzbogacenia

nas samych i ukształtowania naszej obecnej

muzyki.

Jak powstaje muzyka Crazy Hammer? Korzystacie

ze współczesnej techniki i pracujecie

w swoich domach, a swoimi pomysłami

dzielicie się za pomocą różnych komunikatorów?

Czy też jak za dawnych lat spotykacie

się w sali prób i wspólnie jammujecie?

Mathieu Papon: Pierwsze utwory Crazy

Hammer były tworzone przez Karima i Jean-

Michela, byłego perkusistę. Następnie, wraz z

uformowaniem się grupy (Didier, Karim, Daniel,

Alain i ja) nasze kompozycje powstawały

głównie w sali prób w piwnicy. Utwory edytowaliśmy

na żywo i nagrywaliśmy na radio-odtwarzaczu

K7, aby archiwizować nasze kolejne

próby. Od czasu naszego reunionu, metoda

pracy jest trochę inna. Często proponuję fragmenty

zwrotki/refrenu ze wstępną partią perkusji,

które nagrywam, gdy tylko trzeba, i wysyłam

innym. Następnie każdy wyraża swoją

opinię i swoje pomysły. W ten sposób utwór

powoli nabiera kształtu. Marco również dużo

komponuje. Zabawne jest to, że kiedy on proponuje

mi partię basu, ja dodaję gitarowe riffy,

których on w ogóle sobie nie wyobrażał. I odwrotnie,

kiedy ja proponuję mu riffy, on wymyśla

linię basu, która nie przyszłaby mi do

głowy. Nasze mózgi spojrzenie na muzykę są

różne, ale bardzo dobrze się uzupełniają.

Jak nagrywacie muzykę. Korzystacie z dobrodziejstw

współczesnej techniki i wykorzystujecie

domowe studia czy też nagrywacie w

profesjonalnych i stacjonarnych studiach?

Jak jest z innymi aspektami typu miks i mastering?

Mathieu Papon: Nagrywamy naszą muzykę

w domu. Używamy Cubase jako cyfrowej stacji

roboczej. Partie gitar, rytmiczne i solowe,

nagrywamy w DI, a następnie HK robi reamping

w Vamacara Studio. Marco nagrywa

swoje partie basowe w domu. Dany również

nagrywa perkusyjne w domu, ale czasami przychodzi

do mnie nagrywać na TD30. Podobnie

Didier przychodzi nagrywać swoje wokale u

mnie, choć nie mam zbyt optymalnych warunków.

Podobnie jest z chórami, wszyscy spotykają

się u mnie i dobrze się bawią. Następnie

HK wykonuje dla nas niesamowitą pracę przy

miksowaniu i masteringu w Vamacara Studio.

Bardzo dobrze rozumie naszą muzykę,

która różni się od zespołów, które ma w zwyczaju

nagrywać, i wie, jak sprawić, żeby to

wszystko brzmiało dla nas wspaniale. Ten facet

jest świetny.

Bardzo podoba mi się całość albumu "Roll

The Dice" i ciężko mi jest wyróżnić jakieś

konkretne kawałki. Jednak gdyby ktoś mocno

mnie przycisnął, wskazałbym na "All For

One" (bardzo lubię takie szybkie strzały w

prosto w twarz), tytułowy "Roll The Dice"

(bardzo Judasowy) i rozpoczynający album

"Wondering" (mocno nawiązuje do Iron Maiden).

A wy jakie kawałki byście wyróżnili?

Mathieu Papon: Osobiście nie mam preferencji

co do takiego czy innego utworu. Jak już

mówiłem, nie moglibyśmy nagrać kompozycji,

która nam się nie podoba. One wszystkie są

ekstra. Różnią się od siebie, ale wszystkie należą

do Crazy Hammer.

Jak odebrali "Roll The Dice" krytycy i fani?

Mathieu Papon: Myślę, że dobrze. Różne recenzje

albumu, które widzieliśmy w internecie,

są naprawdę fajne, a niekiedy bardzo pozytywne.

Jestem zachwycony takim entuzjazmem

wobec naszej muzyki. Fakt, że Crazy Hammer

tworzy oryginalny heavy metal, jak powiedziałeś

powyżej, stwarza sytuację, że potrafimy

wyróżnić się na tle większości obecnych

zespołów, co być może jest powodem dobrego

przyjęcia "Roll The Dice".

Album jest ozdobiony świetną okładką. W

jaki sposób koresponduje ona do utworów zawartych

na płycie. Kto był pomysłodawcą

okładki i jej wykonawcą?

Mathieu Papon: Myślę, że to nasz przyjaciel

Jeep Moncorger zasugerował nam współpracę

ze Stanem W. Deckerem. Didier znał Stana

z Manigance i skontaktował się z nim, by dowiedzieć

się, czy mógłby zrobić dla nas małe,

ładne dzieło sztuki. O ile dobrze pamiętam,

zaproponował mu oględnie tę historię o ręce,

która rzuca kostkami. Potem Stan dał nam tę

wspaniałą okładkę. To świetny artysta i nie na

darmo mówi się, że ma dużo pracy.

W show bussinesie nigdy nie było łatwo wypromować

zespół i jego muzykę, a później

utrzymać jego popularność. Jakie największe

trudności pod tym względem są w dzisiejszych

czasach?

Mathieu Papon: Dziś grupa musi mieć hiperłącza,

aby być widocznym i móc przyciągać fanów.

Trzeba też grać, żeby spotkać się z publicznością.

Trzeba też umieć zainwestować finansowo,

aby uczestniczyć w pewnych ambitnych

projektach (trasy otwierające dla znanych

grup), a to może mocno obciążyć każdy

zespół. Bez budżetu trudno jest wytrzymać

ten szok!

Jak zamierzacie promować "Roll The Dice"?

Jakieś teledyski,? Jakaś trasa?

Mathieu Papon: Nasza wytwórnia M&O

Music jest odpowiedzialna za promocję płyty

we wszelkich mediach (stacje radiowe, magazyny

itp.). My staramy się ożywić nasze strony

na Facebooku i Instagramie. Nagraliśmy dwa

teledyski do "Wondering" i "Roll the Dice". Za

nagranie i montaż tych dwóch klipów odpowiada

nasz przyjaciel, fotografik David Milhe.

To bardzo oddany facet w tym co robi.

David zrobił też świetne zdjęcia (te na płycie

w szczególności).

Jak w ogóle czujecie się na scenie jako zespół?

Mathieu Papon: Lubimy występować na scenie,

a publiczność docenia nasze zgranie i zaangażowanie,

co widać podczas naszych występów.

W każdym razie takie opinie przekazują

nam ludzie, którzy przychodzą na nasze

koncerty.

Jakie będą wasze posunięcia w najbliższym

czasie?

Mathieu Papon: Mamy kilka planów dotyczących

dat koncertów w Greater South West

na rok 2023, ale nic nie zostało jeszcze w pełni

sfinalizowane. Mamy nadzieję, że bardzo szybko

znajdziemy publiczność i podzielimy się z

nią naszym albumem! Dziękujemy za zainteresowanie

i stay Crazy!

Michal Mazur

Translation: Szymon Paczkowski

CRAZY HAMMER 37


Szybciej i mocniej, ale wciąż klasycznie

Katalog Ossuary Records regularnie powiększa się o kolejne wydawnictwa.

Sporo wśród nich płyt młodych zespołów, a długogrający debiut Night Lord

jest jedną z ciekawszych. "Death Doesn't Wait" to siarczysty i zarazem melodyjny

speed/heavy z lat 80. rodem, prawdziwa kwintesencja takiego grania. Fani tradycyjnego

heavy nie mogą więc tego albumu przegapić, a do tego Night Lord zapowiada

również koncerty, co cieszy jeszcze bardziej.

Może to tylko zbieg okoliczności, ale przyszliście

na świat akurat w okresie wielkiego

renesansu tradycyjnego heavy metalu, zapoczątkowanego

w 1997 roku i trwającego przez

kilka kolejnych lat. Jak to wyglądało: dorastaliście

z taką muzyką od najmłodszych lat,

dzięki rodzicom czy starszemu rodzeństwu,

czy metal pojawił się w waszym życiu niezależnie

od nich?

Zainteresowanie tą muzyką nie wzięło się znikąd.

W domu każdego z nas metal był obecny

od dziecka. Zaszczepili to w nas rodzice, wujkowie,

ciotki. Pierwsze płyty i kasety z ich

młodości podarowali nam już w dzieciństwie,

nasze pierwsze płyty i kasety pochodziły właśnie

z ich młodzieńczych lat. W naszych domach

rodzinnych było dużo muzyki, nie tylko

metalowej, ale również wiele podgatunków

rocka. Jednak tradycyjny metal to muzyka,

którą od zawsze chcieliśmy grać i tak pozostało

do dzisiaj. W obecnym składzie jesteśmy

bardzo zgodni w tym przekonaniu.

Coś takiego kończy się często tak zwanym

słomianym zapałem, ale nie u was, tradycyjny

metal zawładnął wami na dobre?

Zdecydowanie. Gramy razem od pięciu lat.

Były momenty zwątpienia, ale po premierze

albumu i koncercie na "Heavy Artillery Vol.

1" nie mamy wątpliwości, że to właśnie tradycyjny

speed/heavy przynosi nam najwięcej frajdy,

a ludzie którzy przychodzą na nasze koncerty

bawią się razem z nami.

Dla wielu młodych ludzi to jakieś wykopalisko,

wolą grać black, death czy post-metal,

jednak wy okazaliście się tradycjonalistami -

co fascynuje was w klasycznym heavy/speed

metalu najbardziej, a jednocześnie stanowi o

jego oryginalności i niepowtarzalności?

Doceniamy klasyczny heavy metal, ponieważ

jest on podstawą innych podgatunków, które

się z niego wykształtowały. Był on na tyle oryginalny,

że swoją siłą przebicia zrewolucjonizował

muzykę rockową i stworzył subkulturę,

która trzyma się bardzo dobrze po dziś dzień.

W Polsce i na świecie jest wielu maniaków zakochanych

w tradycyjnych ciężkich dźwiękach

tak jak my. Od nagrania pierwszego

heavymetalowego albumu minęło już 50 lat,

lecz wciąż powstają nowe zespoły, które chcą

grać na starych zasadach. Wystarczy przejrzeć

kanał NWOTHM na YouTube, jest w czym

przebierać. Sami zaczynaliśmy od słuchania

klasycznego heavy jak Iron Maiden, czy Judas

Priest, tak więc zostało z nami przekonanie,

że to właśnie lata 80 pozostaną naszą największą

inspiracją. Z biegiem czasu do klasycznych

riffów dodaliśmy prędkości i wyszedł

heavy/speed, w którym się odnajdujemy i czerpiemy

maksimum przyjemności z adrenaliny

wydzielanej przez szybkość.

38

HMP: Nie da się ukryć, śmierć nie czeka na

nikogo, ale skąd w was, przecież bardzo młodych

ludziach, tyle pesymizmu? Taki "Speed

Metal Shock" nie pasował na utwór tytułowy,

musiało być mrocznie, adekwatnie do

obecnych, bardzo niespokojnych czasów?

Night Lord: Według nas to raczej realizm niż

pesymizm. Śmierć jest nieodłącznym elementem

życia na naszej planecie i trzeba to zaakceptować.

Tytuł płyty pasuje do każdej epoki,

każdego pokolenia. Warto mieć z tyłu głowy,

że żniwiarz z kosą nie zamierza czekać, kiedy

będziemy gotowi na jego przyjście, lecz może

nas odwiedzić w każdej chwili - tej mniej lub

bardziej spodziewanej. Od nas zależy jak wykorzystamy

ten dany nam czas.

NIGHT LORD

Foto: Night Lord

Jak szybko od etapu fanów przeszliście do

aktywnego muzykowania? Z tego, że Night

Lord jest waszym pierwszym poważnym zespołem

wnoszę, że zaczynaliście grać w bardzo

młodym wieku?

Przed Night Lordem były inne składy, w których

graliśmy mając 15/16 lat. Szymon i Artur

poznali się na salce prób w inowrocławskim

klubie należącym do jednostki wojskowej.

Był to rok 2012. Graliśmy wtedy w innych

zespołach, które nie przetrwały próby

czasu. Utrzymywaliśmy przez kilka lat sporadyczny

kontakt, żeby w lipcu 2017 roku założyć

Night Lorda. Pierwszy tydzień graliśmy

we dwóch, wymyślając kawałki (Artur - wokal,

gitara rytmiczna, Szymon gitara prowadząca).

Następnie przyjęliśmy do zespołu byłych już

członków na bas i perkusję. Pierwsze pijackie

próby w pełnym składzie odbywały się w garażu.

Graliśmy regularnie w upalne lato i szlifowaliśmy

materiał na pierwsze demo.

Jednocześnie słychać też na "Death Doesn't

Wait", że nie jest to jakaś archiwalna produkcja

z roku 1983, że w metalu od tego czasu

wydarzyło się bardzo wiele - o taki efekt również

wam chodziło, bo zespół musi zaznaczyć

swą obecność tu i teraz, nawet jeśli pod

względem inspiracji odwołuje się przede

wszystkim do przeszłości?

Każde czasy mają swoje charakterystyczne

brzmienie. Podczas nagrywania albumu nie

chodziło nam o to, żeby na siłę odwzorować

odschoolowe dźwięki z tamtych lat. Na

"Death Doesn't Wait" nie chcieliśmy brzmieć

jak "ktoś kiedyś", tylko jak "my teraz". Inspiracje

inspiracjami, ale w studiu pracowaliśmy

nad własnym brzmieniem, choć oczywiście

założenie było takie, żeby dźwięki przypominały

te bardziej tradycyjne.

Nie da się jednak nie zauważyć, że chociaż

płytowych premier jest multum, to jednak

największe zainteresowanie fanów, niezależnie

od ich wieku, wywołują jakieś niepublikowane

perełki sprzed lat, albo nowe wersje

klasycznych albumów, tak jak choćby ostatnio

"The Number Of The Beast" z nieznacznie

zmodyfikowaną listą utworów i dodatkiem

- koncertowym albumem, tak więc ta

przeszłość wciąż znaczy bardzo wiele, jak

bardzo młode zespoły nie starałyby się tego

zmienić?

Dla wielu fanów zespoły publikujące "perełki

sprzed lat" mają wartość sentymentalną i przyciągają

uwagę słuchacza, który chce dowiedzieć

się co zostało jeszcze nagrane w czasach

jego ulubionego albumu. Nie da się tego zmienić.

Każdy kiedyś zaczynał od zera. My jesteśmy

na etapie walki o uwagę fana. W tych czasach

jest wiele możliwości na wypromowanie


się przez młode zespoły. Ciągła praca i dążenie

do celu to podstawa, lecz nie można zapominać

o dobrej zabawie. Na publikację bonusowych

utworów sprzed lat przyjdzie czas.

Fakt faktem, że jakoś nie widać nowych

Maiden, Priest czy TSA, ale też czasy

mamy zupełnie inne - to szansa dla młodych

zespołów, takich jak wasz, czy przeciwnie,

przysłowiowy gwóźdź do trumny, bo o

jakimkolwiek rozwinięciu skrzydeł na ich

miarę nie możecie nawet marzyć?

Wszystko jest możliwe, jedynym ograniczeniem

jest nasz umysł. Tak jak wspominaliśmy

wcześniej - możliwości jest wiele, od nas zależy

jak je wykorzystamy. Promowanie zespołu

jest zupełnie inne niż robili to na początku

swojej kariery: Maiden, Priest, czy TSA w

Polsce. Słuchacz ma inne oczekiwania i zespół

musi starać się do niego trafić, adekwatnie do

danej epoki.

Liczy się więc przede wszystkim frajda z grania,

a pierwsze nagrania demo z lat 2018-19

tylko utwierdziły was w przekonaniu, że to

dobry kierunek, tym bardziej, że kilka z tych

utworów okazało się na tyle udanych, że nagraliście

je również z myślą o debiutanckim

albumie?

W pierwszych latach istnienia Night Lorda

graliśmy znacznie wolniej. Szukaliśmy tego, w

czym czujemy się najlepiej. Przyspieszyliśmy

tempo w 2019 roku, na dwóch wydanych

utworach, ale są one nadal wolniej zagrane niż

na płycie. Kawałki z demo i singla na albumie

pojawiły się wszystkie oprócz jednego i niektóre

zmieniły się nie do poznania. Zamysł

jest ten sam, ale są szybsze i ulepszone o nowe

riffy. Uważamy, że wszystkie utwory z singla i

demo było udane, ale trzeba było je solidnie

dopracować. Nie lubimy odrzucać tego co już

kiedyś nagraliśmy, jesteśmy dość sentymentalni.

Niektóre riffy pochodzą z nieistniejących

już naszych projektów, na przykład większość

"On Through The Night" została napisana w

2015 roku, podobnie było z "Freezing Time".

Foto: Night Lord

Foto: Night Lord

Pewnie ta płyta ukazałaby się szybciej, gdyby

nie pandemia i zawirowania w składzie

Night Lord?

Zgadza się. Planowaliśmy ją wydać przed pandemią,

ale obsuwa w czasie, koniec końców,

wyszła nam na dobre.

Ponoć nagrywaliście ten materiał dwukrotnie

- pierwsza wersja nie spełniła waszych

oczekiwań, to nie było to?

W zasadzie to nagrywaliśmy go trzykrotnie.

Zaczęliśmy w 2019 roku, w studiu, które znajdowało

się w małym mieście blisko naszej rodzinnej

miejscowości. Realizator, który nas nagrywał

szybko okazał się być bardzo nieprofesjonalny

i notorycznie przedkładał sesje nagraniowe.

Straciliśmy w ten sposób kilka cennych

miesięcy na próbie umawiania się z nim

na nagrywki. Po zerwaniu współpracy wpadliśmy

na pomysł nagrania albumu na własną

rękę. Na wiosnę 2020 roku pojawiła się możliwość

zbudowania własnego studia od podstaw.

Po skończonych pracach zaczęliśmy

działać. W momencie nagrania większości materiału

nastąpiła awaria w budynku, w którym

mieściło się nasze studio. Na salce pojawiło się

jeziorko z pływającą żabą, dosłownie. Wody

było ponad kostki. Całe szczęście udało się

nam ewakuować cały sprzęt. Po akcji ratunkowej

musieliśmy wrócić na naszą starą salkę,

która chwilę później została zamknięta powodu

pandemii. Niedługo potem zakończyliśmy

współpracę z perkusistą. Po tej serii zdarzeń

postanowiliśmy zacząć wszystko od początku.

W 2021 roku nawiązaliśmy kontakt z perkusistą

Maksem Matusewiczem, który nagrywał

ścieżki na album. W zasadzie cały ten rok

spędziliśmy na ogrywaniu materiału we własnych

domach i na współpracy z Maksem. Rok

później nagraliśmy całą resztę z Erykiem w

jego studiu/stodole i tak 11 listopada 2022

"Death Doesn't Wait" ujrzał światło dzienne.

Preferujecie angielskie teksty, ale mamy tu

jeden wyjątek, "Ostatni śmierci krzyk".

Chcieliście w ten sposób zaakcentować, że

jesteście polskim zespołem czy też z czasem

będzie takich utworów więcej?

Stwierdziliśmy, że tekst po polsku będzie ciekawym

smaczkiem na albumie i pewnym

ukłonem w stronę polskich kapel metalowych,

jak Turbo, TSA, czy Kat, które po polsku

robiły to bezbłędnie. Mimo to jesteśmy zdania,

że heavy metal po angielsku brzmi lepiej.

Aktualnie nie mamy w planach pisać w ojczystym

języku, ale kto wie, nigdy nie mów nigdy.

Koniec końców Artur musiał wrócić do gitary,

a brak stałego perkusisty załatwiło

zastępstwo w osobie Maxa Matusewicza.

Było to jedyne możliwe rozwiązanie, bo między

metalem w waszym wydaniu, a automatem

perkusyjnym nie ma znaku równości, to

dwa wykluczające się pojęcia?

Po usłyszeniu coverów Maxa stwierdziliśmy,

że chcemy, żeby zagrał na naszym albumie i

odezwaliśmy się do niego, czy jest zainteresowany.

To bardzo utalentowany perkusista z

wielkimi umiejętnościami. W tamtym czasie

nie pomyśleliśmy nawet, aby użyć automatu.

Pojawiła się możliwość współpracy z kimś, kto

idealnie nadawał się na to stanowisko i potrafił

odwzorować sposób grania utworów, który

mieliśmy w głowach. Koniec końców wyszło

tak, jak chcieliśmy, żeby od dawna było.

Eryka Kulę znaliście pewnie już wcześniej,

skoro to właśnie on zajął się nagraniem i produkcją

"Death Doesn't Wait", ale zastanawia

mnie jak doszło do tego, że znany jako

NIGHT LORD

39


gitarzysta Okrütnika zdecydował się dołączyć

do was jako perkusista?

Eryka poznaliśmy w drugiej połowie 2021 roku

przez naszego przyjaciela. Mieliśmy nagraną

większą część bębnów na album i szukaliśmy

studia, w którym moglibyśmy wbić całą

resztę. Okazało się, że Eryk w miejscu zamieszkania

posiada, całkiem przytulną stodołę, w

której mieściło się własnej roboty studio i wyraził

chęć nagrania nas. W 2022 roku zaczęliśmy

współpracę. Podczas pewnej sesji nagraniowej

Eras chwycił pałeczki i wpadł na pomysł,

żebyśmy coś zagrali. Początki były ciężkie,

bo wcześniej grał rzadko na perkusji i na

pewno nie tak szybko. Później co sesję próbowaliśmy

coś zagrać i wychodziło coraz lepiej.

Szukaliśmy wtedy perkusisty bez skutku,

a Erykowi spodobało się bębnienie i tak dołączył

do składu. We wrześniu graliśmy już regularnie

próby w Poznaniu. 12 listopada, dzień

po premierze albumu, zagraliśmy pierwszy

koncert z Erykiem na stanowisku pałkera.

Macie już więc pełny skład na koncerty, a do

tego Eryk poznał wasz materiał od tak zwanej

podszewki podczas sesji nagraniowej czy

miksów, miał więc ułatwione zadanie podczas

jego opanowywania?

Fakt, że Eryk był osłuchany bardzo ułatwił

nam próby. Znał cały materiał na pamięć i

musiał odwzorować to za zestawem. Największym

wyzwaniem na początku było dla niego

kondycyjnie zagrać 10 szybkich kawałków

pod rząd, ale odrobił lekcję i teraz robi to bez

problemu.

Foto: Night Lord

Młode zespoły narzekają, że muszą liczyć

przede wszystkim na siebie, a tu proszę, pierwsze

poważne wydawnictwo i już pod szyldem

coraz bardziej liczącej się wytwórni.

Czym Mateusz was skusił, czyżby kasetową

wersją "Death Doesn't Wait"?

Wcześniej śledziliśmy trochę poczynania Mateusza

w Ossuary Records. Robi to profesjonalnie

i kocha tradycyjny heavy metal.

Spotkaliśmy się z nim kiedy byliśmy podczas

nagrywania płyty i przedstawił nam konkretne,

uczciwe warunki. Stwierdziliśmy, że to

będzie dobra droga, a propozycja wydania

kasetowej wersji "Death Doesn't Wait" tylko

nas w tym utwierdziła.

Muzyka w sieci czy wersje cyfrowe to obecnie

podstawa, CD to swoisty relikt, ale

wciąż cieszący się zainteresowaniem - stara,

poczciwa taśma, znacznie tańsza od płyty

winylowej, jest dla takiego zespołu jak

Night Lord nośnikiem wymarzonym, nawet

jeśli niskonakładowym?

Staramy się dotrzeć do każdego słuchacza. Są

fani, którzy nie uznają muzyki w wersji cyfrowej

i słuchają tylko taśm. Jest ich zdecydowanie

mniej niż kiedyś, stąd mniejszy

nakład, ale nie można o nich zapominać. Sami

kolekcjonujemy kasety i każdy z nas chciał

mieć na półce taśmę z naszym debiutem, więc

byliśmy zgodni, żeby wytłoczyć nieduży nakład

tego jakże sentymentalnego nośnika.

Streaming zmienił również sposoby odbioru

muzyki, bo algorytmy działają i ludzie często

nawet nie wiedzą czego słuchają, szczególnie

kiedy dźwięki są dla nich tylko tłem, nie

koncentrują się na nich. Z kolei fizyczne nośniki

wymuszają na odbiorcach coś takiego

jak głębokie słuchanie, szczególnie kiedy nie

ma się w magnetofonie autorewersu, albo

trzeba przełożyć winylową płytę na drugą

stronę, co również jest ich ogromnym autem?

Fizyczne nośniki uwrażliwiają na muzykę,

którą możesz dosłownie dotknąć. Fani metalu

są sentymentalni, jak mało która subkultura.

Zespoły metalowe nie muszą się martwić, że

ich fani ograniczą się tylko do cyfrowych wersji

utworów. Tak naprawdę każda forma słuchania

muzyki jest dobra, a zespół motywują

tak samo wyświetlenia, jak i sprzedane płyty

czy kasety.

Zakładam przy tym, że nie zapomnicie o

nowym materiale, w myśl zasady, że trzeba

kuć żelazo póki gorące? Choćby Okrütnik

przypomina o sobie regularnie nowymi,

cyfrowymi singlami - może faktycznie to dobra

metoda na te streamingowe czasy, a

kiedy zbierze się dość utworów można wydać

album, również w fizycznej postaci?

Single to dobra forma przypomnienia o sobie,

że jesteśmy tu i cały czas bawimy się muzyką.

Mamy kilka pomysłów na nowy rok, ale teraz

przede wszystkim stawiamy na promowanie

płyty i na szlifowanie materiału, pod koncerty,

które będziemy grali w 2023 roku.

Zawartość "Death Doesn't Wait" utwierdza

mnie w przekonaniu, że lepszej promocji tego

materiału od koncertowej nie można sobie

wyobrazić - planujecie większą liczbę występów

z tym materiałem, mniejszych i większych

koncertów, takich jak choćby ten przed

Holy Mother?

Założenie na 2023 rok jest takie, żeby grać

koncerty i dobrze się bawić. Na pierwszą połowę

roku mamy już trochę planów, także zachęcamy

do obserwowania nas na wszelkich

social mediach. Planujemy też ruszyć z wydarzeniem

Heavy Artillery, organizowanym

przez naszych przyjaciół Łukasza i Jakuba,

poza granice Poznania. Na pierwszej edycji

graliśmy premierowo cały, album, druga będzie

odbywać się w marcu, a trzecia niedługo

później, lecz w innym mieście.

Można powiedzieć, że jesteście teraz na początku

swej drogi - ten pierwszy, ale znaczący

krok w postaci debiutanckiego albumu

macie już za sobą, teraz więc wszystko w

waszych, ale też słuchaczy, rękach, bo nawet

najlepszy zespół jest bez nich nikim?

Muzyka to przede wszystkim ludzie. To dla

nich udostępniamy nasze wypociny, sprzedajemy

płyty, kasety i ich chcemy widzieć jak

walczą pod sceną. Bez ludzi nie byłoby nas i

mamy nadzieję, że na nadchodzących koncertach

spotkamy wielu maniaków z którymi będziemy

mogli pogadać, napić się i nadwyrężyć

kark w rytmie speed metalu pod osłoną nocy.

Tasting metal sound!

Wojciech Chamryk

40

NIGHT LORD


Foto: Frightful


Pandemiczne dołki i prawdziwy metal

Robbie Houston nie kryje, że kolejne lockdowny były trudne dla

członków Skelator. Zespół jednak przetrwał i przypomina o sobie EP "Blood

Empire" z czterema nowymi utworami. To jednocześnie zapowiedź kolejnego albumu

- są plany wydania go w przyszłym roku, na 25-lecie formacji.

HMP: "Cyber Metal" ukazał się latem 2019

roku, tak więc już jakiś czas temu. Czyżby

akurat w przypadku Skelator pandemia nie

była czasem sprzyjającym dla tworzenia, nie

byliście w stanie skupić się na pisaniu, kiedy

cały świat musiał ulec jednemu, ale śmiercionośnemu

wirusowi?

Robbie Houston: Jesteśmy zespołem, który

najlepiej pracuje razem. Zazwyczaj Jason lub

ja piszemy kilka części, takich jak riff lub melodia

refrenu i kilka bardzo podstawowych

tekstów. Ale żeby przekształcić to w kompozycję,

potrzeba wiele wspólnego grania i

wymiany pomysłów. Robienie tych rzeczy na

wszystkich, bez względu na to, kto w którym

kraju jest.

mnóstwo szczegółów do dyskusji na temat

szczepionek. Ale ja naprawdę cieszę się, że nie

umarłem na polio czy prawdziwą ospę, kiedy

byłem dzieckiem.

W tak zwanym międzyczasie mieliście też

zmianę na stanowisku basisty i od dwóch lat

gra z wami Leona Hayward, co pewnie również

miało wpływ na pewne zakłócenia w

waszej działalności?

Przyjęcie nowego członka zawsze jest wyzwaniem.

Potrzeba czasu, aby nauczyć się współgrać

muzycznie. Następnie ponowna nauka

utworów jako nieco inny zespół wymaga czasu.

Na szczęście Leona jest naprawdę świetna

i te kroki były dość łatwe. Ale mam wrażenie,

że od 2020 roku mieliśmy już kilkanaście falstartów.

Liczę jednak, że w pewnym momencie

znowu zaczniemy się rozkręcać.

odległość było dla nas co najmniej trudne.

Rzeczy, które zajęłyby godzinę we wspólnym

pokoju, zajmowały nam tygodnie. Dodatkowo

cała ta sytuacja wpłynęła na zdrowie psychiczne

i zdolności twórcze każdego z nas.

Do niedawna o czymś takim mogliśmy poczytać

w książkach S-F czy podręcznikach

historii, ale wydawało się, że coś takiego jak

masowe epidemie to już wspomnienie. Wygląda

na to, że nic bardziej mylnego i w trzeciej

dekadzie XXI wieku stanęliśmy z dnia

na dzień przed ogromnym wyzwaniem?

Świat jest bardziej połączony teraz niż kiedykolwiek.

Od tej pory sprawy będą dotyczyć

42 SKELATOR

Foto: Skelator

W tym całym zamieszaniu pojawiają się

oczywiście różne niejasności, co daje pole do

popisu zwolennikom różnych teorii spiskowych.

Są one od lat bardzo rozpowszechnione

w waszej ojczyźnie, ale teraz można już

mówić o ich szczególnym nasileniu - co sądzisz

o takim podejściu, to efekt niedoinformowania

czy zwykłej bezmyślności, albo też

szukania sensacji?

Rządy od zawsze robiły coś podejrzanego i zawsze

byli ludzie, którzy umiejętnie spekulowali

szczegółami. Teraz z internetem informacje

mogą dotrzeć do ludzi łatwo jak nigdy dotąd.

Niestety fałszywe informacje mogą rozprzestrzeniać

się jeszcze szybciej. To nie jest

łatwy problem do rozwiązania.

Poza tym można mieć różne zdanie na temat

szczepionek, ich skuteczności czy nawet szybkiego

tempa ich wprowadzenia, ale gdyby

nie one to pewnie branża muzyczna do dziś

nie ruszyłaby z koncertami, co dla jeszcze

większej liczby zespołów oznaczałoby koniec

funkcjonowania?

Tak. Gdyby nie szczepionki, wątpię, by istniała

teraz scena muzyczna. Oczywiście jest

Nie da się nie zauważyć, że w latach wcześniejszych

byliście zdecydowanie bardziej

produktywni, wydając w latach 2008-14 aż

cztery albumy. Teraz trudno już o ten młodzieńczy

entuzjazm i aż taką kreatywność,

szczególnie, że model funkcjonowania muzycznego

biznesu w ostatnich 10 latach zmienił

się diametralnie?

Pasja tylko nieznacznie się zmniejszyła. Jednak

kiedy byliśmy młodzi wszystko było o

wiele łatwiejsze, nie mieliśmy innych zobowiązań

i byliśmy gotowi żyć za mniejsze pieniądze,

z większą liczbą współlokatorów, gorszymi

samochodami itp. Bycie dorosłym,

związki, praca i rachunki nie ułatwiają tego, a

nieraz stanowią przeszkodę. Ale kontynuujemy,

niezależnie od tego wszystkiego, tylko

trochę wolniej. Dodam, że nasze standardy jakości

produkcji idą w górę z każdym albumem,

więc ich tworzenie również trwa dłużej!

Uderzyło mnie również coś innego: kiedy

zaczynaliście grać w latach 90. mało który

muzyk udzielał się w jakimś innym zespole,

a już o większej ich ilości nie było mowy.

Teraz Leona poza Skelator gra jeszcze w

czterech innych grupach - to również jakiś

znak czasów?

Większość muzyków, którzy kiedykolwiek

grali w Skelatorze, wcześniej udzielała się co

najmniej w jednym innym zespole, jeśli nie w

dwóch lub trzech. Myślę, że w dzisiejszych

czasach łatwiej jest się dowiedzieć o tych

wszystkich projektach. Rob, Jason, Patrick i

ja działamy również w innych zespołach.

Czy taki zespół jak Skelator ma jakiekolwiek

korzyści ze streamingu, poza ewentualnym

promocyjnym znaczeniem tego, że ktoś po

posłuchaniu waszej muzyki w sieci ewentualnie

wybierze się również na koncert czy


kupi koszulkę?

Streaming jest świetny w dostarczaniu muzyki

do uszu ludzi, ale fatalny w zarabianiu pieniędzy,

chyba że jesteś już na szczycie. Potrzebne

jest nowe rozwiązanie.

Kiedyś dodałbym jeszcze do tego zestawu

również i płytę, ale teraz, kiedy miliardy

utworów są dostępne w sieci "za darmo",

większość słuchaczy, nierzadko mieniących

się nawet fanami danej grupy, nie myśli już o

czymś takim jak jej kupienie. Znacznie gorszy

jednak wydaje mi się fakt, że nie dociera

do nich fakt, że aby coś nagrać musicie, jako

zespół, ponieść określone koszty, których

nikt wam przecież nie zwróci?

To jest stwierdzenie, nie pytanie. I jest ono

prawdziwe.

Dlatego zdecydowaliście się teraz na wydanie

EP, żeby przypomnieć o Skelator, niejako

zapowiedzieć kolejny album?

Wydaliśmy EP-kę, ponieważ stało się jasne, że

ukończenie nawet tych utworów w czasie

trwania pandemii zajmie nam przynajmniej

dwa lata. To było wszystko, co mogliśmy zrobić,

a chcieliśmy coś wydać, zamiast popadać

w jeszcze większą stagnację. Prawdopodobnie

nadal byśmy pracowali nad albumem, gdyby

nie decyzja, którą podjęliśmy.

Wygląda na to, że tradycyjny/epicki metal

wciąż kręci was najbardziej i tak już pozostanie,

bo w tej formule czujecie się najlepiej i

wypowiadacie najpełniej?

Absolutnie. Prawdziwy metal na zawsze. Nadal

regularnie słuchamy Iron Maiden, Judas

Priest i Grave Digger oraz wszystkich innych

zespołów, które miały na nas wpływ. To jest

rodzaj muzyki, który kochamy.

"Blood Empire" będzie chyba wydawnictwem

unikalnym w tym sensie, że te cztery utwory

trafiły tylko na to wydawnictwo - choćby z

tego powodu, że to początek większej całości.

Opowiesz nam więcej o koncepcie

"The Kahless Trilogy"? Zostanie on zapewne

rozwinięty na kolejnych albumach Skelator?

Planujemy zrobić kolejny album epicki w

chuj. Więc może…

Foto: Skelator

To musi być dla was ekscytujący moment,

kiedy zaczynacie prace nad takim większym

projektem, chociaż nie da się ukryć, że wyzwanie

też wiąże się z tym nieliche, bo nie

możecie przecież zawieść fanów, a do tego

chcecie też spełnić, przede wszystkim, własne

oczekiwania co jakości tego materiału?

To jest wspaniałe, że znów możemy wspólnie

jammować i pisać utwory w sposób, który kochamy.

Jak więc będą wyglądać wasze najbliższe

miesiące? Ewentualne koncerty, żeby pograć

na żywo utwory z "Blood Empire" i do tego

wytężona praca nad nową płytą?

Dokładnie. Chcemy zagrać każdy nowy kawałek

na żywo przed nagraniem kolejnego

albumu, więc po drodze odbędzie się wiele

koncertów w Seattle i miejmy nadzieję, także

w innych miejscach.

Kiedy zamierzacie ją zarejestrować i wydać?

Przyszły rok byłby idealny o tyle, że będziecie

świętować 25-lecie zespołu, tak więc lepszej

okazji dla płytowej premiery nie można

sobie wymarzyć?

Byłoby wspaniale wydać płytę w przyszłym

roku, ale wydamy ją dopiero, jak wszystko będzie

pewne i ukończone. Nie możemy iść na

skróty. Metal musi być przetestowany. To

musi być prawdziwe.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski


HMP: W okolicach 1984 roku Mausoleum Records

odsprzedało licencje kilku swoich wydawnictw

polskim wytwórniom płytowym, w

tym był wasz album "Glove Me", który wydal

Pronit Records. Wiedzieliście o tym?

Vince Cardillo: Nie, nie wiedzieliśmy o tym,

dowiedzieliśmy się dużo później, ponieważ

otrzymaliśmy oświadczenie o 76 000 sprzedanych

płyt "Glove Me", ale to bez naszej wiedzy,

w dodatku nie dostaliśmy z tego ani grosza.

Steelover to wciąż Steelover

Jakimś cudem w Polsce w latach 80. zeszłego wieku pojawiło się kilka

licencyjnych albumów kapel heavy metalowych. Wśród nich była płyta "Glove Me"

belgijskiego zespołu spod znaku hard'n'heavy Steelover. Przyznam się, że wtedy

bardzo kręciłem na nią nosem, a to z powodu fatalnej produkcji. Jednak z czasem,

ba po wielu latach, powróciłem do tego krążka i zdziwiłem się, że jednak to kawał

niezłej muzy, która nie miała szczęścia do czasu i produkcji. Potwierdzeniem tych

przemyśleń okazał się niedawny i niespodziewany powrót Steelover. Zespół nagrał

album "Stainless", który w połowie zawiera na nowo nagrane kawałki z krążka

"Glove Me". Ależ one brzmią. Jednak najlepiej przekonać się o tym samemu przesłuchując

wspomniany "Stainless". Wcześniej zapraszam was do rozmowy ze starym

składem kapeli, czyli z wokalistą Vince Cardillo, basistą Nicolasem Gardi i gitarzystą

Patem Fresonem, którzy wspominają stare dzieje, niełatwe początki odrodzenia

i o całej swoje muzyce z najnowszym albumem włącznie.

Scorpions, ale także znajdziemy podobne elementy

co w brytyjskim Mama's Boys, czy też

francuskim Fisc. Oprócz tego można doszukiwać

się cech znanych z takiego April Wine. A

wy sami, do jakich fascynacji się przyznajecie,

jakie zespoły wtedy słuchaliście i jakie płyty

robiły na was wrażenie?

Vince Cardillo: Moim ulubionym zespołem

był Deep Purple, ale słuchałem większości

hardrockowych zespołów z lat 70.

Pat Freson: Bardzo lubiłem Black Sabbath,

dowód na to, że wszystkie gatunki muzyczne

prędzej czy później się łączą.

Kawałki z "Glove Me" są zgrabnie napisane

oraz świetnie i sprawnie odegrane. Do muzyki

bardzo dobrze pasuje również wokal Vince

Cardillo, melodyjny, ale z rockową chrypką.

Jedna wtedy nie do końca podobało mi się brzmienie,

brakowało mi w nim soczystego soundu

jak, chociażby na Scorpionowskim "Blackout".

Jak sami wtedy ocenialiście produkcje i

brzmienie waszego debiutu?

Vince Cardillo: Nie mieliśmy takiego budżetu

jak Scorpions! Album został nagrany i zmiksowany

w dwa tygodnie, musieliśmy improwizować

większość solówek i tekstów na miejscu, bo

z powodu braku budżetu wszystko musiało być

zrobione jak najszybciej.

Nicolas Gardi: Tak, musieliśmy nagrywać bardzo

szybko, a część prac związanych z nagrywaniem

dźwięku i miksowaniem została spartaczona

przez wytwórnię z powodu braku czasu

i budżetu. Nie chcieli zatrudnić producenta

artystycznego ani fachowca od miksu, więc byliśmy

pozostawieni sami sobie.

Nicolas Gardi: Z mojej strony, informacja,

którą otrzymałem, była taka, że "Glove Me"

zostało wydane w waszym kraju przez Pronit i

sprzedała się w ponad 400 000 egzemplarzy

(!?). Nigdy nie mogłem zweryfikować czy to

prawda, ale wiemy, że Mausoleum było bardzo

nieuczciwe.

Tak był to spory nakład, także sporo polskich

maniaków miało go w swoich kolekcjach. Wasza

muzyka mogła im przypaść do gustu, bo

moim zdaniem inspirowana była dokonaniami

Foto: Steelover

Led Zeppelin i Teda Nugenta za rock'n'rollową

energię.

Nicolas Gardi: Z mojej strony zespoły, których

słuchałem to Humble Pie, Lynyrd Skynyrd,

Deep Purple. Lista jest bardzo długa i

wszyscy ci basiści mnie inspirowali, ba nawet

pozwoliłem sobie na mrugnięcie okiem do Rogera

Glovera, ale jeśli miałbym zabrać na bezludną

wyspę tylko jeden album, to byłby to

"Spectrum" Billy'ego Cobhama, gdzie Lee

Sklar i Tommy Bolin wykonują niezwykłą

pracę. Tommy Bolin po dołączeniu do Deep

Purple po odejściu Ritchiego Blackmore'a, to

Jak wam szła promocja "Glove Me"?

Vince Cardillo: Zrobiliśmy kilka koncertów, w

tym otwarcie dla Kiss i Bon Jovi w Forest National.

Było kilka występów w popularnych

programach w telewizji w Belgii i Luksemburgu.

Pat Freson: Wszystko poszło bardzo szybko,

koncerty, telewizja i promocja z innymi zespołami

z tej samej wytwórni.

Jakie były realia w Belgii dla zespołów taki

jak Wasz?

Vince Cardillo: W tamtych czasach bardzo

trudno było eksportować cokolwiek jako produkt

belgijski.

Pat Freson: Ale byliśmy bardzo dumni z tego,

że wyrażaliśmy się muzycznie, my Belgowie,

kosmici, graliśmy z europejskimi zespołami i

przede wszystkim wykuwaliśmy duszę Steelovera.

Nicolas Gardi: Tak, zgadzam się z Vince'em,

w naszym kraju nie było żadnej infrastruktury

do wyrażania muzycznie samego siebie, a to

sprawiało, że eksport poza nasze granice był

prawie niemożliwy.

Muszę się przyznać, że choć lubiłem słuchać

"Glove Me" to, już wtedy miałem innych bohaterów.

Swoje płyty wydali również, chociażby

Running Wild, Metal Church czy

Metallica i moja uwaga była coraz bardziej

skupiona na takim graniu. Ciekawi mnie czy

odczuliście, że tradycyjny heavy metal traci

popularności na rzecz innych podstylów typu

power metal, thrash metal itd.

Vince Cardillo: Myślę, że melodyjne hard'n'

44

STEELOVER


heavy jest nadal popularne i że fani power czy

thrash metalu, również go słuchają.

Nicolas Gardi: Nawet jeśli w pewnym momencie

mentorzy hard rocka czy metalu stracili posłuch

lub popularność, wielu młodych ludzi nadal

szuka bardziej tradycyjne zespoły z bardziej

melodyjnymi wokalami, które rozumieją, i

mogą śpiewać razem z muzykami i budować na

koncertach chwile uniesienia, tak jak w tekście

utworu "Need The Heat"; "fani są tam, jesteście

krwią przechodzącą przez moje żyły, czerwoną jak

miłość, którą dzielimy". Wszystko jest powiedziane

w tym wersie, który napisał Vince.

W sumie dość długo się nie poddawaliście, bo

działalność skończyliście w 1986 roku. Przez

ten czas zagraliście wiele koncertów?

Vince Cardillo: Nie mogę odpowiedzieć na to

pytanie, ponieważ opuściłem Steelover w

1986 roku z powodu nieporozumień z niektórymi

członkami zespołu.

Pat Freson: Muzyka powinna być tworzona po

ludzku, z jednym celem "jak zabawa to, bez niepotrzebnych

tarć". W tamtym czasie, owszem,

zagraliśmy kilka koncertów, ale straciliśmy

ogólnie zainteresowanie, które było niezbędne

do ożywienia naszej muzyki.

Nicolas Gardi: Było kilka koncertów, ale straciłem

motywację ze względu na Vince'a i tym

samym do Steelover również.

Czy któryś z nich miał dla was specjalne znaczenie?

Pat Freson & Nicolas Gardi: Nie.

Czy pracowaliście nad materiałem na waszą

drugą płytę?

Vince Cardillo: Pracowałem nad drugim albumem

do samego końca, ale potem zdecydowałem

o opuszczeniu zespołu.

Pat Freson: Tak, oczywiście, pracowaliśmy z

Vince'em nad drugim albumem, zanim odszedł

z zespołu. On stworzył wszystkie melodie i byliśmy

świadomi, że nie będą one łatwe do zaśpiewania

przez kogoś innego, ale mimo to

kontynuowaliśmy naszą działalność. Musieliśmy

się dostosować i czasami zmienić niektóre

melodie, ponieważ zastąpienie mojego najdroższego

Vince'a na wokalu nie było łatwym zadaniem.

Dlaczego nie udało się jej nagrać i wydać?

Pat Freson: Drugi album Steelover został nagrany.

Nagranie odbyło się w ICP, ale z Dannym

Kleinem na wokalu. Nie mieliśmy już

Foto: Steelover

Foto: Steelover

wytwórni i musieliśmy przejść do działania na

własną rękę, co wtedy było bardzo drogie! Przetrwaliśmy

tak długo, jak pozwalały na to nasze

finanse.

Nicolas Gardi: Pat powiedział wszystko...

Co ostatecznie skłoniło was, aby rozwiązać

działalność zespołu?

Pat Freson: Niestety motywacja gdzieś się rozpłynęła

z powodów, które zostały już wyjaśnione.

Nicolas Gardi: Nasze starania o znalezienie

wytwórni nie powiodły się, więc zespół został

zmuszony do rozwiązania swojej działalności i

dlatego album nigdy nie został wydany. Co

więcej, odejście Vince'a spowodowało zbyt mocny

wstrząs. W wyniku tych wszystkich rozczarowań

niektórzy członkowie zespołu zaczęli

pracować nad innymi projektami i Steelover

przestał być w centrum uwagi.

Co robiliście po odwieszeniu instrumentów

na kółku?

Pat Freson: Po prostu żyliśmy innymi marzeniami

bez muzyki, ale z dużym żalem.

Nicolas Gardi: Z mojej strony nigdy tak naprawdę

nie przestałem grać, dalej udzielałem się w

kilku formacjach blues-rockowych, ale tylko dla

przyjemności.

Wróciliście w 2016 roku, po trzydziestu latach,

co było impulsem, aby na nowo powołać do

życia Steelover?

Nicolas Gardi: Na początku byłem bardzo entuzjastyczny,

ponieważ wiedziałem, że rozpoczęliśmy

pracę, która nie została ukończona.

Prace nad reaktywacją podjęliście we trójkę

Rudy Lenners, Nick Gardi i Pat Freson. Dlaczego

nie dołączyli do was wtedy Mel Presti i

Vince Cardillo?

Vince Cardillo: Skontaktował się ze mną Rudy,

który poprosił mnie o spotkanie w celu

obgadania reaktywacji Steelover i nie wiem, co

się wydarzyło podczas tego spotkania, ale w

końcu Rudy powiedział mi, że projekt zostanie

zrealizowany beze mnie.

Nicolas Gardi: Byłem zaskoczony wyborem

Rudy'ego, kiedy powiedział mi, że ma wokalistę

i gitarzystę, którzy zastąpią Vince'a i Mela,

zawsze byłem pełen szacunku dla ludzi starszych

ode mnie, nawet gdy ich doświadczenie i

wiedza była trudna do udowodnienia.

Do współpracy zaprosiliście Johna Lemoine

oraz Pheela Coibona. Dlaczego wybraliście

właśnie ich?

Pat Freson: Ja nie specjalnie wierzyłem wtedy

w powrót Steelover i prawdę mówiąc, myślę, że

nie byłem do końca świadomy tego projektu,

po prostu ufałem wyborom Rudy'ego.

Nicolas Gardi: Jak powiedział Pat, to był wybór

Rudy'ego. Na pierwszej sesji nagraniowej,

kiedy słuchałem utworów, powiedziałem "Veto,

to nie jest Steelover, idziemy w złym kierunku...", ale

Rudy umiał nas podejść i zaufaliśmy mu.

W 2016 roku wypuściliście EP-kę "Back from

the 80's". Niestety nie mogłem znaleźć w internecie

niczego o tym wydawnictwie, możecie

coś sami o nim powiedzieć?

Pat Freson: Potrzebowaliśmy po prostu czegoś,

co pomoże nam w powrocie do grania koncertów.

Steelover potrzebował nagrać trochę

nowego materiału, zrobiliśmy to w małym nakładzie,

dlatego jest to trudno znaleźć.

Nicolas Gardi: Tak, to była limitowana edycja

do zaprezentowania się potencjalnym promotorom,

ale muszę przyznać, że nie było w tym

serca.

Aktualnie nie ma z wami już Rudy'ego Lennersa,

czemu opuścił was ponownie?

Pat Freson: To chyba po prostu zasłużona

emerytura!

Nicolas Gardi: Na to pytanie może odpowiedzieć

tylko on...

STEELOVER 45


Na jego miejsce pojawił się Mario Zolo, jak

go poznaliście i dlaczego zdecydowaliście się

na współpracę z nim?

Pat Freson: Po odejściu Rudego, Steelover

był już trochę znany i to pozwoliło nam przetestować

kilku perkusistów, w tym Mario.

Nicolas Gardi: Jestem zaskoczony, że padło

imię Mario, bowiem wziął udział w kilku próbach,

ale nie był zaangażowany w pisanie utworów,

koncerty czy nagrania. Nie wyklucza to

jednak jakości jego poziomu!

Nowy album "Stainless" nagrywaliście już z

nowymi muzykami. Nowym gitarzystą został

Calin Uram, a perkusistą Nikko Popoulos...

Na nowo jest również Vince Cardillo...

Już słuchając singla "Don't Know Why" byłem

pod wrażeniem, śpiewał jeszcze lepiej,

mocniej i ostrzej...

Nicolas Gardi: Calina Urama poznaliśmy w

studio i to Marc Tombal, nasz manager,

przedstawił nam Nikko Popoulosowi i bardzo

szybko zaczęliśmy z nim pracować. Nagraliśmy

"Don't Know Why", gdzie Vince faktycznie się

wyróżnia.

Muzyka na nowym krążku nie odbiega od tego

co graliście od waszego początku, ciągle

można mówić, że jest inspirowana była dokonaniami

Scorpions, ale także takimi zespołami

jak brytyjskim Mama's Boys, francuskim

Fisc, czy też kanadyjskie April Wine. Po

prostu, mimo tylu lat nic się nie zmieniliście,

to wasze muzyczne DNA...

Nicolas Gardi: Sześć niewydanych nigdy

wcze-śniej utworów z albumu "Stainless" powstało

niemal w tym samym okresie co "Glove

Me", więc możemy powiedzieć, że nawet jeśli

znajdujemy podobieństwa do innych zespołów

to, Steelover to wciąż Steelover.

Wszystkie wasze utwory to przede wszystkim

bardzo dynamiczne kawałki w stylu melodyjnego

heavy metalu a la lata 80. z refrenami

do skandowania na koncertach... Z tej konwencji

wyłamują się dwa utwory utrzymane

w stylu ballady "Remember" i "What Your

Love". Kiedyś na początku lat 80. to był mus,

że na płycie musi znaleźć się choć jedna taka

ballada... Poza tym wykorzystanie na nowym

albumie waszych kawałków z debiutanckiego

albumu jest też dowodem na to, że zasługiwały

one na lepsze brzmienie...

Nicolas Gardi: Powrót do utworów z "Glove

Me" był wyzwaniem i zwycięskim zakładem,

by pokazać, że w tamtym czasie album "Glove

Foto: Anne Stelen

Me" zasługiwał na lepszą produkcję, a wybór

dwóch ballad pokazuje naszą przynależność do

lat 80.

Trochę minęło czasu od wydania "Stainless"

jakie opinie zbiera album wśród recenzentów,

a jakie wśród fanów?

Vince Cardillo: Recenzje są bardzo pozytywne.

Fani są zadowoleni, że album brzmi jak w

latach 80., a zwłaszcza z tego, że Steelover to

wciąż Steelover.

Nicolas Gardi: Recenzje albumu "Stainless" są

bardzo pozytywne, zarówno w europejskich

mediach, jak i z drugiej strony Atlantyku, a nawet

z Japonii, a to wszystko dzięki ogólnoświatowej

dystrybucji. Jedna z nich, którą zapamiętałem

to ta, którą otrzymaliśmy z Hiszpanii;

"Im więcej słuchasz "Stainless", tym dłużej chcesz go

słuchać, co z łatwością możesz uczynić ponownie, ponieważ

refreny są bardzo chwytliwe", a recenzje od

publiczności to głównie są w stylu, "powrót Steelover

na scenę jest zwycięskim powrotem". To wszystko,

koło się dopełniło!

Parę koncertów już zagraliście. Jak to było ponownie

znaleźć się na scenie?

Vince Cardillo: Wyobraź sobie, co to znaczy

dla mnie po 35 latach całkowitego wyłączenia z

grania! Problem podobny jak dla dziecka uczącego

się chodzić.

Nicolas Gardi: Długo wierzyłem, że Steelover

może powstać z popiołów. Od 2016 roku nigdy

w to nie wątpiłem. Teraz wraz z powrotem

Foto: Anne Stelen

Vince'a przyjemność z grania w Steelover jest

dobrze widoczna na zdjęciach, które pokazują

nas na scenie jak i za kulisami. Zespół po prostu

potrzebował konkretnych ludzi na odpowiednich

miejscach.

Jakie macie aktualne plany na promocje

"Stainless"?

Vince Cardillo: Drugi teledysk.

Pat Freson: Zrobiliśmy kilka koncertów, kilka

festiwali i kilka bardzo dobrych otwierających

koncertów, na których graliśmy "Stainless", a

dla nas gra na żywo to między innymi bardzo

dobry sposób na promocję albumu.

Nicolas Gardi: Jak powiedział Vince, zamierzamy

rozpocząć zdjęcia do naszego drugiego

teledysku, a Marc, nasz menadżer, kontaktuje

się z kilkoma miejscami i organizatorami festiwali,

więc może wpadniecie do nas?

Czy Escape Music jest pomocna w tych planach?

Vince Cardillo: Oczywiście! Podpisaliśmy roczny

kontrakt plus dodatkowe opcje z Escape

Music. Mamy więc nadzieję na więcej!

Nicolas Gardi: Tak, pan Kallil Turk, współzałożyciel

i współwłaściciel Escape Music, skontaktował

nas z Fredrikiem Folkare, który zmiksował

nam album.

Mam nadzieję, że tym razem się nie poddacie

i w najbliższych latach będziemy mogli cieszyć

się kolejnymi kawałkami i płytami Steelover...

Vince Cardillo: Przybycie naszego gitarzysty

Calina Urama aka Piciu i naszego perkusisty

Nikko Popoulosa, wzmocniło nas w realizacji

naszego albumu "Stainless", ale także w codziennym

życiu Steelover.

Pat Freson: Dojrzałość, a zwłaszcza pewność

siebie daje nam wszystkim dobrą pozytywną

energię na scenie i w studio. Vince i ja staramy

się dawać z siebie wszystko przy pisaniu nowych

kompozycji, a "nowa krew" dwóch nowych

członków - Nikko i Calin, przynosi nam

w końcu jednorodny, muzyczny i ludzki Steelover.

Teraz przygotowujemy się do 2023 roku

i już planujemy nowy album.

Nicolas Gardi: Potwierdzam, przybycie dwóch

nowych członków wzmacnia tę rodzinę i jedność

wokół projektu Steelover.

Steelover: Dziękujemy za zainteresowanie

Steelover i niech żyje Rock'n'roll!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Tryk

46

STEELOVER


Foto: Gallower


HMP: Na początku roku 2022 wydaliście album

"Gods Of Steel", więc pewnie macie już

orientację jak fani przyjęli to, że gracie nowocześniej,

ale ciągle tradycyjny heavy metal?

Bobby Franklin: Tak, właśnie w taki sposób

chcemy to utrzymać. Zdecydowanie chcemy

Zdecydowanie chcemy

mieć oko na przyszłość

i nie zapominać o

przeszłości

Dzięki ich EP-ce "Medieval Steel" z 1984

roku chyba na zawsze pozostaną w pamięci

fanów klasycznego heavy metalu.

Szczególnie wśród tych, co mają odchył

na US metal i epicki metal.

Niestety po złych doświadczeniach

z ewentualnymi wydawcami, bardzo

ostrożnie podchodzą do współpracy z innymi. Nie działa to na ich korzyść. Prawdopodobnie

z tych powodów ich druga płyta "Dark Castle" wydana po reaktywacji

ma fatalne brzmienie, a ich kolejne działania mają bardzo słabą promocję. Kojarzy

się to z partactwem, niż z profesjonalizmem. Tak jak Bobby Franklin określił

w wywiadzie, o ich najnowszej płycie "Gods Of Steel" można było dowiedzieć się

jedynie pocztą pantoflową. Może jednak zmądrzeją, bo pewne symptomy można

już zauważyć. Choć Bobby nie jest szczególnie wygadanym gościem to, zapraszam

do przeczytania tego wywiadu, bowiem parę ciekawych informacji zostało w nim

przekazane.

utwory muzyka powstała w około trzy godziny.

Wcześniej miałem już napisane teksty.

No właśnie, Bobby ciągle masz notes, w którym

zapisuje swoje pomysły na teksty?

Oczywiście, że tak bracie. Mam jeden notes na

tytuły, drugi na pomysły, do których będę

Do wpływów starego Medieval Steel można

zaliczyć także metalową balladę "Memories"...

"Memories" napisałem o Chucku Jonesie,

współzałożycielu Medieval Steel, który odszedł

w lutym 2014 roku, spoczywaj w pokoju

mój bracie.

Natomiast utwory "Gypsy Dancer", "Great

White Warrior", "Maneater" to już nowsze

oblicze formacji, które inspiracje czerpie z

początku lat 90. gdzie riffy wybrzmiewają

ciężarem i ostrością, a sekcja ma jeszcze większy

groove. W pewnym sensie przypomina

mi to, co zrobiło Judas Priest na "Painkiller"...

Stary, traktuję to jako wieki komplement.

Priest jest jednym z moich ulubionych zespołów

wszech czasów. Nasza nadchodząca płyta

będzie właśnie w tym stylu.

Za to ty Bobby ciągle trzymasz fason, może

nie wyciągasz wysokich rejestrów, jak na

początku swojej kariery, ale twój głos ciągle

ma moc i przyciąga uwagę...

Dziękuję za ten komplement. Nie muszę być

super krzykaczem śpiewającym bardzo wysoko,

ale od czasu do czasu przemycam tego

trochę.

Album wydaliście sami. Jakie są tego powody?

Czy to jest związane z niemiłymi konsekwencjami

współpracy z Megaforce Records

z początku kariery Medieval Steel,

przez co teraz nie macie zaufania do kogokolwiek

innego niż do samych siebie?

Jestem zdania, że niewiele jest porządnych wytwórni.

Doświadczenie, które mieliśmy z MegaForce

mogło być wspaniałe, ale po prostu

nie wyszło, może to był czas, aby zrobić krok

do tyłu. Być może są świetne wytwórnie, ale

po prostu nie potrafiliśmy się z nimi dogadać.

mieć oko na przyszłość i nie zapominać o

przeszłości.

Czy krytycy mają inne spojrzenie na "Gods

Of Steel" niż fani?

Powiedziałbym tak, mają inną perspektywę

tylko dlatego, że kiedy gramy nowe kawałki na

żywo, mieszamy je z naszymi klasykami.

Przyznam się, że nie miałem problemów z zaakceptowaniem

waszej wizji tradycyjnego

heavy metalu z "Gods Of Steel". Tym bardziej

że w waszych utworach, takich jak "Soldiers

of Fortune", "Stargazer" czy "Satanic

Garden" można doszukać się także starego

Medieval Steel...

Doceniam to, że myślisz w ten sposób, ale to

nie było naszym zamiarem. Kiedy pisaliśmy te

Foto: Medieval Steel

wracał i trzeci na teksty. Najpierw przeglądam

notatnik z tytułami, znajduję tytuł, który pasuje

do niektórych pomysłów z mojego drugiego

notesu, a następnie przechodzę do trzeciego,

tego z gotowymi tekstami.

Teksty wydają się, że utrzymane są w podobnych

klimatach, co te z EP-ki czy "Dark Castle"...

Zgadzam się z tym i mam nadzieję, że tak

będą wyglądały wszystkie nasze przyszłe wydania.

A może to Internet dał wam pewności siebie?

Macie świadomość, że dzięki niemu dotrzecie

do tych, co chcecie i w ten sam sposób, co

współczesne metalowe wytwornie typu No

Remorse, Pure Steel czy High Roller...

Zabawne, że wspomniałeś o High Roller. Z

okazji 40. rocznicy działalności Medieval

Steel mają wydać naszą debiutancką EP-kę z

1984 roku w wersji oryginalnej na winylu w

2024 roku. My również w 2023 roku mamy

zamiar wydać kolejną płytę zatytułowaną

"Blood Moon".

W 2013 roku wydaliście album "Dark Castle"

w nakładzie 200 sztuk, a nośnikiem był CDr.

Moim zdaniem płyta ta przepadła i dlatego

mimo wszystko dobrze byłoby dogadać się

z kimś z wcześniej wymienionych wytwórni.

To już nie są bezdusznymi biznesmenami, a

raczej to oddani całym sercem fani i to oni by

dbali o to żeby tytuł był ciągle dostępny, nie

tylko jako wytłoczone CD, winyl, ale także

jako kaseta oraz nośniki cyfrowe...

Czytasz chyba w moich myślach. Właśnie rozmawiamy

z grecką wytwórnią Eat Metal Records

i być może dojdziemy do porozumienia

w sprawie wydania "Dark Castle" na winylu i

kasecie.

Aktualnie tradycyjny heavy metal to żaden

biznes, większość zespołów traktuje swoją

działalność jako hobby i z tego co zauważyłem

to, najlepiej wiedzie się tym zespołom, w

których muzycy potrafią ułożyć działalność

w zespole w harmonii ze swoim życiem codziennym,

rodzinnym i pracą. Co w sumie

nie jest łatwe, bo to albo pandemia, albo kryzys

Rosja vs Ukraina, albo jeszcze inne kryzysy.

Jak w tej kwestii sobie radzicie?

To wszystko co wymieniłeś to prawda, kilka

48

MEDIEVAL STEEL


kwestii jeszcze można byłoby dodać, ale ogólnie

moja żona i ja prowadzimy własny biznes.

Dodatkowo piszę, nagrywam, robię próby i

wydaję albumy, a także zajmuję się merchem.

Jesteśmy więc dość zajęci, ale masz rację, że

zespoły muszą się sporo namęczyć, żeby robić

to, co kochają.

Wróćmy do albumu "Dark Castle". W czasie

Keep it True XVI ty i Chuck udzieliliście

nam wywiadu. Byliście bardzo rozentuzjazmowani

jeśli chodzi o "Dark Castle". Wspominaliście,

że często odwiedzają lokalne studio,

że kawałki są niesamowite, a brzmienie

jest mocarne. Niestety, gdy w końcu posłuchałem

"Dark Castle" byłem rozczarowany

brzmieniem. Jak myślicie, co poszło nie tak?

Można było zrobić coś lepiej w tej kwestii?

Całkowicie się z tobą zgadzam. Posłuchałem

zbyt wielu niewłaściwych ludzi, którzy mówili

mi jak mam prowadzić swój biznes. To się już

nie powtórzy.

Muzycznie "Dark Castle" było wyśmienite.

Zresztą nie mogło być inaczej, bo to chyba

utwory, które powstały na początku kariery.

Nie myśleliście, aby nagrać je na nowo?

Tak, myśleliśmy o tym, żeby móc nagrać i zmiksować

te kawałki na nowo, ale tak się złożyło,

że pliki z tej sesji jakoś tak wyparowały ze studia,

w którym je rejestrowaliśmy. Zgadzam się

z tobą, że są to naprawdę dobre utwory, które

nie doczekały się odpowiedniej produkcji.

Już wspomniałeś o tym. Na początku 2014

roku zmarł Chuck Jones. Bardzo trudne były

to dla was chwile?

O mój Boże, nie masz pojęcia bracie, on był

moim najlepszym przyjacielem przez bardzo

długi czas. Chuck Jones... obaj kochaliśmy

muzykę i mieliśmy instynktowną chemię do

pisania utworów. 9 lutego 2014 roku, podczas

polowania, zmarł na tętniaka serca.

W 2014 roku pojawia się gitarzysta Jeff Miller.

Dlaczego podjęliście akurat z nim współpracę

i czy był to początek zmian w muzyce

Medieval Steel?

Ponieważ jest świetnym gitarzystą oraz doskonałym

autorem muzyki i tekstów.

Foto: Medieval Steel

A teraz opowiedz o Fire Choir. To ten zespół,

który po namowach Jona Zazuli miał

być amerykańskim odpowiednikiem Def Leppard?

Napisaliście wtedy jakieś kawałki, w

ogóle robiliście cokolwiek w tym kierunku?

Myślę, że Jon Z (niech spoczywa w pokoju)

miał nawet dobry pomysł na amerykańską

wersję Def Leppard, ale nie czułem się w tym

komfortowo, chciałem grać ciężej i ostrzej, niemniej

dałem się namówić, aby napisać kawałki

do tego projektu. Moja frustracja narastała, aż

w końcu postanowiłem wrócić do domu i ponownie

uruchomić Medieval Steel.

EP-kę "Medieval Steel" wydała wytwórnia

Sur Records, co o niej możesz powiedzieć?

Powiedziałbym, że to był dla mnie wspaniały

czas, byłem już w Steel ze dwa lata, byliśmy

surowi i kopaliśmy tyłki. Sur Records pozwoliło

nam wejść do studia w czasie przerwy i nagrywać.

Podobało mi się to, że było to przed

erą cyfrową. W rzeczywistości oryginalne

utwory z EP-ki były nagrane na 2-calowych

taśmach.

W zasadzie w chwili wydania o "Medieval

Steel" wiedziało niewielu fanów, ale dzięki

Internetowi przypomniano sobie o niej i w sumie

dzięki temu płyta ta trafiła na zawsze do

panteonu heavy metalu. Pewnie nieoczekiwana

sytuacja, ale dumę i satysfakcję z tego powodu

czujecie?

W tej chwili tytułowy kawałek jest grany na

całym świecie, ma ponad 550,000 odsłuchów i

zmierza po milion. Pomyśleć, że kiedy go napisałem,

nie miałem pojęcia, że aż tak odpali,

a to otworzyło wiele drzwi dla zespołu.

Życie w kapeli miało wam w zawrotnym

tempie, czy też byliście świadomi, że dzieje

się coś ważnego i warto było pamiętać o każdej

chwili?

Tak naprawdę wszystko zaczęło się układać w

2005 roku, kiedy w nasze ręce wpadło kilka

starych taśm z naszą muzyką i to sprawiło, że

znów się tym zainteresowaliśmy. Ale zanim to

nastąpiło, spotykaliśmy się, robiliśmy próby i

jammowaliśmy.

Może warto byłoby spisać te wszystkie

wspomnienia?

Moja żona i ja wiele razy rozmawialiśmy, że

powinienem napisać książkę. Tylko nie wiem

jak się za to zabrać.

Wróćmy do "Gods Of Steel". Jakie mieliście

pomysły na promocję tego albumu i co z tego

wam wyszło?

Wieści o tym albumie rozchodziły się pocztą

pantoflową. Ogólnie nie był zbytnio promowany,

ale dobrze sobie radzi.

Po nagraniu "Gods Of Steel" znowu doszło

do zmian personalnych. Czy ta personalna

niestabilność będzie miała wpływ, że na

kolejny album będziemy czekać równie bardzo

długo?

No to tak, mój długoletni perkusista postanowił

śpiewać i zostać frontmanem. Zastąpiliśmy

go gościem o imieniu Jake Feld, który jest

młodszą i jeszcze bardziej agresywną wersją

bestii za bębnami. Pójdę dalej i powiem wam,

że mój długoletni przyjaciel Steve Crocker,

oryginalny basista Medieval Steel, powrócił

do zespołu. Wniósł on do zespołu wspaniałą

energie a la Steve Harris. Poza tym Jeff Miller,

który grał w Survivor i Black 59 jest

nadal ze mną na gitarze. Wszystkich tych muzyków

odnajdziecie na nowym albumie zatytułowanym

"Blood Moon", który wydamy w

2023 roku.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Tryk

Foto: Medieval Steel

MEDIEVAL STEEL 49


HMP: Wygląda na to, że długie przerwy pomiędzy

waszymi albumami nie są w żadnym

razie przypadkiem - potrzebujecie tych sześciu

lat na przygotowanie i nagranie kolejnego

materiału?

Silvio "Chuck" Verdecchia: Właściwie naszym

życzeniem było wydanie tego albumu

szybciej, ale czasami pewne rzeczy prowadzą

do niechcianych opóźnień. Obiecuję, że postaramy

się przyspieszyć i wydać nasz czwarty album

do końca 2024 roku!

Niesamowita pasja

Zawsze będziemy grać heavy metal w najlepszym wydaniu! - deklaruje

gitarzysta Silvio "Chuck" Verdecchia. Po zapoznaniu się z trzecim albumem "Metal

Dream" Witchunter trudno nie przyznać mu racji, bowiem Włosi postarali się w

przypadku tego materiału jeszcze bardziej niż na naprawdę udanym "Back On The

Hunt". Dlatego, jeśli ktoś wielbi tradycyjny heavy z lat 80., nie może tej płyty

przegapić, bo to wypadkowa nurtu NWOBHM oraz kontynentalnego heavy z tego

okresu, muzyka surowa, mroczna, ale też melodyjna.

przypadku każdego albumu od "Crystal Demons",

naszym punktem odniesienia dla nagrań

był Manuele Mara z Mara's Cave, który

zawsze był w stanie zrozumieć i zoptymalizować

nasze intencje.

W sumie w pandemii i tak nie było się gdzie

spieszyć, płyt i tak ukazywało się multum -

odetchnęliście z ulgą, że "Metal Dream" może

w końcu ujrzeć światło dzienne?

Tak! Absolutnie nie mogliśmy się doczekać!

Pomimo opóźnień zdecydowaliśmy się nie wydawać

go podczas pandemii, ponieważ granie i

promowanie nowego albumu na żywo jest

wśród naszych priorytetów! Teraz jesteśmy tutaj

i jesteśmy gotowi z naszym metalowym

kontekście pochwał, chociaż one zawsze

cieszą, ale bardziej w tym sensie, że słuchacze

zauważają rozwój Witchunter?

Zdecydowanie tak, ale wiesz, nie żałujemy tego,

co zrobiliśmy wcześniej i dlatego doceniamy

komplementy i aprobatę, które są związane

z nowym albumem lub z tym, co zrobiliśmy

w przeszłości. W rzeczywistości, pomimo

zdro-wej i naturalnej ewolucji, jaką może mieć

zespół, zawsze będziemy grać heavy metal w

najlepszym wydaniu!

Co ciekawe udaje się wam coś takiego, mimo

formalnych ograniczeń stylistycznych, bo w

końcu poruszacie się po terytorium zawężonym

do tradycyjnego metalu lat 80. i NW

OBHM, co z góry wymusza sięganie po

określone rozwiązania kompozytorskie czy

aranżacyjne?

To nie jest żadna tajemnica. Jesteśmy z pewnością

zespołem głęboko przywiązanym do

kanonów metalu lat 80., a w szczególności

NWOBHM. Jednak zawsze staraliśmy rozwijać

własne brzmienie i podejście, które nadawało

nam osobowość. Niestety, wiele obecnych

zespołów nie jest tym zainteresowanych.

Też jesteście zdania, że pomiędzy 1982 a 1987

rokiem powstały najciekawsze albumy z nurtu

tradycyjnego metalu, a kolejne udane wydane

w następnych dekadach to już tylko wyjątki?

Ech... w latach, które wymieniłeś, naszym

zdaniem metal miał swoje apogeum świetności.

Choć tak naprawdę jesteśmy też bardzo

przywiązani do hard rocka i ukształtowanego

wcześniej "protometalu". Ale nawet po tych

latach powstały wspaniałe płyty, które kochamy

do dziś.

Wielu fanów zdaje się też zapominać o tym,

że zespoły muszą same pokrywać koszty sesji

nagraniowych, etc., tak więc nie ma co

udawać, trzeba zebrać pieniądze, żeby myśleć

o rejestracji kolejnego albumu?

Szczerze mówiąc, w tej chwili pokryliśmy

wszystkie koszty albumu z góry. Sami możemy

zarządzać wydatkami i przy wydaniu płyty

mamy satysfakcję, na którą zasługujemy.

Jesteście w tej dobrej sytuacji, że możecie

pracować u siebie, to znaczy u ciebie, ale to z

kolei wiąże się z sytuacją przedłużania całego

procesu w nieskończoność, bo przecież zawsze

można coś zmienić lub poprawić - również

ulegaliście tej pokusie?

Właściwie, w porównaniu do "Back On The

Hunt", "Metal Dream" został nagrany w studiu

poza miejscem, w którym zazwyczaj odbywamy

próby i w którym nagrywaliśmy w przeszłości.

Mimo to owszem, wierzymy, że czasami

warto zmienić miejsce i eksperymentować z

nowymi pomysłami. W każdym razie, jak w

snem spalić sceny w całej Europie!

Foto: Witchunter

Dziwnym trafem to wasz trzeci album - czujecie,

że jest właśnie tym przełomowym, po

nieopierzonym jeszcze debiucie "Crystal Demons"

i znacznie ciekawszym "Back On The

Hunt", czy nie przywiązujecie wagi do takich

spraw, zostawiając takie dywagacje innym?

Każdy album ma swoją własną historię. Samo

demo z 2008 roku nadal cieszy się dużą aprobatą

większości fanów. Kochamy "Metal

Dream", ponieważ wszystko, co napisaliśmy,

napisaliśmy z prawdziwą pasją, przyjemnością

i wylanym potem. "Metal Dream" reprezentuje

to, kim jesteśmy dzisiaj.

Przyznasz jednak, że fajnie jest usłyszeć od

fanów coś w stylu, że poprzednia płyta była

OK, ale ta to dopiero jest coś? Nawet nie w

Czasy mamy w tej chwili lepsze o tyle, że

mało kto, tak jak te 40 lat temu, wykrzykuje

już hasła typu "prawdziwy metal nie toleruje

syntezatorów", a wy korzystacie z nich w celu

dodania niektórym kompozycjom tajemniczości

czy mrocznego klimatu?

No nie wiem. Z jednej strony, uwielbiamy bezkompromisowość

metalu wyrażaną w ostatnich

latach. (śmiech)... Nie uważamy, że to

było coś bardzo złego...

Sporo też w waszych utworach melodii - jeśli

ktoś wychowywał się na muzyce z lat 70. i 80.

to nie ma zmiłuj, nie ucieknie od tego, pewne

patenty ma już po prostu wpisane w DNA?

Uważamy za normalne i piękne, że muzyka,

przy której się wychowaliśmy i która do dziś

towarzyszy naszemu życiu, jest zauważana też

w naszej muzyce. Jest to symbol pasji i przywiązania

do pewnych dźwięków.

Plusem tej sytuacji jest również fakt, że dzięki

takiemu podejściu macie aż kilka potencjalnych

singli, nie byłoby też problemu w sytuacji,

gdybyście postanowili wydać coś w 7"

formacie?

Tak, ale szczerze mówiąc, uwielbiamy pracować

nad pełnowymiarowym materiałem.

Zachowaliście na stronę B jakiś nieopublikowany

na "Metal Dream" utwór, bo nie pasował

do reszty materiału lub po prostu nie

zmieścił się na winylową płytę?

Nie, nie odrzucaliśmy żadnych utworów z tego

albumu. Wszystko, co na nim słyszysz jest

stworzone, by tam być.

50

WITCHUNTER


Fani lubią jednak takie ciekawostki. Sami też

jesteście kolekcjonerami, zbieracie te wszystkie

winylowe single, EP, MLP czy splity, a

do tego macie sentyment do kaset, starych i

tych nowych?

Tak, miłość do metalu w oczywisty sposób

oznacza również miłość do związanego z nim

fizycznego wsparcia. Wśród nas są tacy, którzy

wolą jeden format od drugiego. Oczywiście,

preferujemy winyl. Kasety również odgrywają

ważną rolę w naszych kolekcjach.

Można więc spodziewać się wznowień waszych

poprzednich albumów i wydania "Metal

Dream" w wersji kasetowej, nawet w niewielkim

nakładzie, tym bardziej, że jest to

nośnik znacznie tańszy od winylu?

Oczywiście, bardzo tego chcemy. Najpierw porozmawiamy

o tym z naszą wytwórnią, Dying

Victims, z którą mamy świetne relacje i dogadujemy

się naprawdę dobrze.

W sumie jakbym miał zespół i okładki jego

płyt przygotowywał mi Paolo Girardi też

zależałoby mi na tym, żeby ukazywało się to

na winylu - wszystko musi być spójne i dopracowane,

okładka musi współgrać z warstwą

muzyczną i tekstową?

Okładka jest dla nas bardzo ważna. Uwielbiamy

okładki i uważamy, że są one integralną

częścią płyty. Paolo Girardi, nasz wielki przyjaciel

i prawdziwy metalowiec, reprezentuje

maksymalny wyraz tego, co chcemy przekazać.

Zawsze miał też odpowiednią wrażliwość,

aby zrozumieć nasze pomysły i ulepszać je,

dochodząc do idealnego efektu końcowego.

Trzeci album i trzeci wydawca - takie z was

niespokojne duchy, czy raczej czasy niezbyt

sprzyjają regularnej współpracy, szczególnie

na scenie tradycyjnego metalu, gdzie nakłady

płyt czy generalnie zyski nie są zbyt wysokie?

Jesteśmy w doskonałych relacjach z wytwórniami,

z którymi współpracowaliśmy w przeszłości

i z którymi nie było szczególnych problemów

ani niczego takiego. Czasami jednak

pewna dynamika może doprowadzić do zmiany

pewnych rzeczy i dziś jesteśmy dumni, że

jesteśmy częścią rodziny Dying Victims Productions.

Można jednak powiedzieć, że idziecie w górę,

bo Dying Victims Productions wydaje się

wydawcą wymarzonym dla takiego zespołu

jak Witchunter. Jest jeszcze High Roller Records,

ale z nimi współpracowaliście już przy

okazji winylowego wznowienia "Crystal

Demons", tak więc na brak zainteresowania

nie możecie pod tym względem narzekać?

Mieliśmy szczęście i możemy powiedzieć, że

zasłużyliśmy na współpracę z doskonałymi

wytwórniami. Nasz profesjonalizm, połączony

z niesamowitą pasją do metalu był, jak sądzimy,

jednym z powodów tych kooperacji.

Liczycie, że uda się wam zagrać jak najwięcej

promujących "Metal Dream" koncertów,

chcecie jak najsilniej zaznaczyć swą obecność

na metalowej scenie po czasach przymusowej,

pandemicznej przerwy, przypomnieć

się fanom?

Granie na żywo jest tym, co lubimy najbardziej

i być może jest to coś, co robimy najlepiej.

Metal, skóra, ćwieki, uczucie, krew, duża

głośność… Chcemy zagrać jak najwięcej koncertów,

aby zaoferować wszystkim fanom

heavymetalowy pokaz w najlepszej tradycji!

Życzę wam więc spełnienia tych planów i

dziękuję za rozmowę!

Dziękujemy za wywiad! Głośne granie "Metal

Dream" na żywo w Europie będzie w przyszłym

roku naszym priorytetem! Nie możemy

się doczekać, kiedy będziemy mieli okazję

przyjechać znowu do Polski i tam zagrać! Jeśli

jest dla ciebie za głośno to znak, że się starzejesz!

Niech żyje heavy metal!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski


Stara szkoła realizacji

Zaczynali w latach 80. Wtedy im się nie udało. Teraz są na dobrej drodze,

aby to zmienić. Wystarczy posłuchać ich EP-ki "The Hunter" z 2020 roku i najnowszej

dużej płyty "Blinding Force" (2022). Zanim to jednak uczynicie przeczytajcie

wywiad z basistą Maxxem Havickiem, który wraz z gitarzystą Michaelem

Lashinskym zakładali Incursion w 1982r. w Miami.

Rozpoczynaliście karierę w roku 1982.

Przetrwaliście tylko cztery lata. Jak wspominacie

tamte czasy? Powiedzcie coś o muzyce,

którą wtedy słuchaliście, na jakie koncerty

chodziliście. Co było impulsem, żeby założyć

grupę? Czy na próbach bardziej skupialiście

się na pracy, doskonaleniu swoich

umiejętności, pisaniem muzyki, czy woleliście

bajerować panienki i pić piwo? Jak załatwialiście

sobie koncerty i jak one wyglądały.

Musiały być to szalone czasy dla

was...

Byliśmy wtedy dzieciakami, ja miałem 16 lat,

a Michael 14, kiedy założyliśmy zespół. Nie

mieliśmy takiej sceny jak w LA, SF czy NY,

gdzie można było być super młodym jak

Death Angel, a ludzie brali cię pod swoje

skrzydła i mogłeś się rozwijać. Graliśmy

głównie z zespołami punkowymi i hardcore'owymi,

ponieważ lokalna scena metalowa

była bardziej nastawiona na Van Halen czy

Motley Crue, więc tak naprawdę nie mieliśmy

żadnego wsparcia poza naszą chęcią grania z

każdym. Dopiero gdy zobaczyliśmy Nasty Savage,

przekonaliśmy się, że ktoś robi coś zbliżonego

do tego, co sami próbowaliśmy zrobić.

Tampa była lata świetlne od nas, ponieważ nie

było wtedy internetu, więc po prostu ćwiczyliśmy

i pisaliśmy swoje kawałki. Niektóre z

nich trafiły na "Blinding Force", ale inne są

zupełnie nowe.

52

HMP: Jakiś czas temu Nergal z Behemoth w

wywiadzie zaproponował młodym ludziom,

aby zamiast grac muzykę i zakładać zespoły

poświęcili się nauce, podróżom i zabawie, a

to dlatego, że jest coraz więcej zespołów,

którymi się nikt nie interesuje, a te, co zdobyły

popularność, borykają się z problemami,

bo coraz mniej ludzi przychodzi na koncerty i

coraz mniej kupuje muzykę na płytach. To

tak pokrótce. Opinia ta nie ma przychylnych

komentarzy w sieci, a wy jak ją odbieracie?

Maxx Havick: No cóż, to jego opinia. To

trochę dziwne, bo pochodzi z zespołu, który

ma niszową publiczność nawet w świecie metalu.

Jest mnóstwo przedsięwzięć, które nie są

nastawione na zysk finansowy, a które warto

robić. Jeśli tworzenie muzyki, którą robisz,

przynosi ci satysfakcję na którymś z czterech

podstawowych poziomów (emocjonalnym, intelektualnym,

fizycznym czy współpracy) to,

powinieneś do tego dążyć. Nigdy nie było

czasu, w którym większość muzyków miała

odnieść sukces, po prostu kontrast jest większy

w przypadku zespołów, które "wybuchają"

i stają się milionerami, podczas gdy większość

artystów nie uzyskuje stabilności finansowej z

bycia kreatywnym.

Niemniej wypowiedź dotyka ważnej sprawy,

która dotyczy aktualnej kondycji showbiznesu.

Może macie pomysł jak uzdrowić

sytuacje na rynku? W jakim kierunku to

wszystko powinno pójść?

INCURSION

Foto: Incrusion

Teraz każdy czuje, że jego pomysł powinien

mieć "platformę". Jesteśmy w erze trofeów

uczestnictwa, gdzie każdy czuje się uprawniony

do sukcesu, który według niego należy się

mu i już. Świat muzyki jest w porządku. W tej

chwili jest tak wiele wspaniałych zespołów. To

jest biznes muzyczny, który jest trochę na

bakier. Brak zespołów wywodzących się z

podziemia i przenoszących się do głównych

wytwórni jest zaskakujący. Najwyraźniej istnieją

odbiorcy dla zespołów niebędących ciastkowymi

potworami lub zespołami w maskach

bądź innym make up metalem. No Remorse

ma dwa z tych zespołów. Jeśli jest publiczność

dla zespołu, który brzmi jak grupa z

początku lat 70., to powinno być miejsce dla

zespołów, które brzmią jak kapele z lat 80.

Tak czy inaczej, muzyka zawsze będzie z

człowiekiem, w domu, w pracy, gdziekolwiek.

Jedni będą śpiewali cudze piosenki, inni będą

tworzyć swoje. Zawsze będą nowe zespoły,

zawsze ktoś będzie chciał występować na

scenie, ktoś z nich zdobędzie popularność.

Mnie najbardziej cieszy, że w tym całym galimatiasie

jest miejsce dla tradycyjnego heavy

metalu, że ciągle znajdują się młodzi ludzie,

którzy chcą grać ten rodzaj muzyki...

Dokładnie. Muzyka zainspirowała grupę ludzi,

którzy starają się posunąć epokę do przodu!

Chociaż jesteśmy starymi facetami w lidze

młodszych zespołów, jesteśmy całkiem szczęśliwi,

że jesteśmy w tej ferajnie z kilkoma

świetnymi zespołami.

W waszej muzyce można znaleźć brzmienia,

które kojarzą się z Jag Panzer, Omen, Riot,

czyli heavy metalem w formie najbardziej

tradycyjnym z możliwych i tak, jak zapewne

było u was na początku kariery w latach 80.

Jednak spod tych wpływów wyzierają także

wzorce zaczerpnięte z Black Sabbath z Dio,

Raven, Judas Priest, Iron Maiden itd. Wydaje

mi się, że ówcześni młodzi amerykańscy

muzycy bardzo byli zafascynowani tym, co

robiła ekipa Iron Maiden...

Kiedy formowaliśmy się jako zespół to, Jag

Panzer i Omen albo nie istniały, albo nie były

jeszcze na naszym radarze. Kiedy usłyszeliśmy

"Ample Destruction", byliśmy zdumieni, ale

faktycznie Maideni mieli wtedy na nas

ogromny wpływ. Nauczyliśmy się wiele od

Sabbathów z Dio, Judas Priest i Raven, ale

słuchaliśmy też dużo Venom, Mercyful Fate,

Anvil i Rush. Myślę, że wszystkie te zespoły

plus lokalne punkowe i hardcorowe kapele, z

którymi graliśmy, dały nam mieszankę klimatów,

które słyszysz na naszych płytach.

Na EP-ce "The Hunter" wykorzystaliście

utwory, które powstały w latach 80. Czy istnieją

jakiekolwiek nagrania z tamtego czasu,

które są dobrej jakości i moglibyście wydać

na płycie?

Tak istnieją, ale w tamtym czasie nasz wokalista

nie był zbyt dobrze dopasowany do naszej

muzyki, więc wątpię, żeby kiedykolwiek

ujrzały one światło dzienne.

"The Hunter" to także koncept-album, więc

wasze inspiracje muzyczne to nie tylko Iron

Maiden, ale Mercyful Fate czy nawet Rush,

które specjalizowali się w takich opowieściach...

Tak rzeczywiście. Cały pomysł był inspirowany

utworami "At War With Satan" Venom

i "Run Silent Run Deep" Raven. "2112" Rush

jest moim ulubionym albumem wszech czasów,

do dziś, więc pomysł podjęcia konceptu

był nieunikniony, choć nie zrobiliśmy z tego


jednego wielgaśnego materiału.

Natomiast "Blinding Force" pod względem

lirycznym to raczej zbiór niepowiązanych ze

sobą utworów. Skąd taka zmiana i czy w

ogóle na tym albumie chcecie coś przekazać

swoim fanom poprzez teksty?

Nie jesteśmy zespołem, który próbuje trzymać

się pomysłu albumu koncepcyjnego. Mieliśmy

pewien zamysł i napisaliśmy kilka utworów,

które dobrze ze sobą współgrały, a pod względem

tekstowym też wyszło to całkiem nieźle.

Tak było na "Hunter", ale nie jest to coś, co

zamierzamy kontynuować. Jeśli kiedykolwiek

tak się stanie, to będzie wspaniale, ale to się

jeszcze okaże. W przypadku "Blinding Force"

pomyśleliśmy, żeby zebrać garść utworów, które

nie mają ustalonego tematu, ale mogą ze

sobą dobrze współpracować. Myślimy, że w

przyszłości nasze albumy będą bardziej zbliżone

do "Blinding Force", ale jeśli będziemy

mieli jakiś wybitny pomysł liryczny, który

pozwoli nam głęboko zanurkować, nie będziemy

się przed tym wzbraniać.

Muzycznie to ciągle tradycyjny, dynamiczny

i energetyczny heavy metal mocno zakorzeniony

w latach 80. Także każdy znajdzie coś,

o czym mówiliśmy wcześniej, ale może jest

coś nowego, na co nikt nie zwrócił uwagi, a

powinien?

Mam nadzieję, że ludzie słyszą, że staramy się

tworzyć muzykę, która jest wierna temu, kim

jesteśmy i co kochamy w zespołach, które nas

zainspirowały. Staramy się po prostu dodać

coś od siebie do leksykonu muzyki i mamy

nadzieję, że pewnego dnia zasłużymy na prawo

do wymienienia nas wśród wielkich.

Na "Blinding Force" bardzo podobają mi się

te szybkie fragmenty jak "Vengeance" ze

świetnymi solówkami i prawie speed metalowy

"Master Od Evil". Jednak niczego nie

brakuje innym kompozycjom z nośnym "Running

Out", "judasowskim" "The Sentinel" czy

bardziej epickim, "maidenowskim" "Riot Act"

na czele. A wy które kawałki najbardziej

lubicie grać?

Uwielbiam "Master Of Evil", "Hang 'em High",

"Vengeance" i "Strike Down". Zresztą wszystkie

kawałki są znakomite do grania. Jest jeszcze

"Running Out", który tak naprawdę powstał

podczas nagrywania tej kompozycji. Utwór

była trochę inny, dopóki nie nadszedł czas

jego nagrania, więc jestem naprawdę szczęśliwy,

że udało nam się osiągnąć taki efekt.

Brzmienie na "Blinding Force" jest podobne

do tego, które powstało na EP-ce "The Hunter".

Nawiązuje do soundu heavy metalu z

lat 80., ale swobodnie wykorzystuje też to, co

proponuje współczesna technika. Mnie akurat

podoba się takie podejście do brzmienia

tradycyjnego heavy metalu...

Na obu płytach nie używaliśmy tzw. click

tracków, więc jest to stara szkoła realizacji.

Mieliśmy korzyści z robienia wielu ujęć bez

martwienia się o taśmę, ale staraliśmy się trzymać

rzeczy w krótkim czasie przed wysłaniem

ich do zmiksowania przez Jorga Ukena. Myślę,

że zrobiliśmy cały album wokoło dwa tygodnie,

więc czuć, że jest surowy i spontaniczny.

Tym razem na album przygotowaliście zupełnie

nowe utwory. Nie mylę się? Jak powstawały?

Zrobiliście to tak jak kiedyś, czy

też wcieliliście w rzycie nowe pomysły, które

ułatwiły wam pisanie muzyki?

"Vengeance" i "High 'em High" pochodzą z

naszego pierwszego demo. Mniej więcej z tego

samego okresu są też "The Sentinel" i "Blinding

Force". W większości przypadków pisaliśmy

tak jak w przeszłości. Mieliśmy riff i pomysł

na tekst lub melodię i od tego zaczynaliśmy.

Nie nagrywaliśmy pomysłów w naszym garażu

czy w inny sposób oraz nie pisaliśmy tekstów

do tzw. pętli.

Mimo że zaczynaliście w latach 80. jesteście

też częścią nurtu NWOTHM, do którego

należy cała masa młodych i trochę starszych

zespołów. Jak się czujecie w tej gromadzie i

co was wyróżnia spośród całej masy tych

wszystkich kapel?

Jesteśmy dumni, że jesteśmy częścią tego ruchu.

Mam nadzieję, że wspinamy się po naszej

ścieżce kariery coraz wyżej. Jesteśmy szczęśliwi,

że nasz zespół zaczyna być uważany za formację,

na którą warto zwrócić uwagę. Oczywiście,

jestem zdania, że nasza muzyka nas

wyróżnia, ale mamy nadzieję, że kiedy już

damy kilka koncertów, stanie się jasne, dlaczego

tak uważam.

Na YouTube dużą popularnością cieszy się

kanał NWOTHM Full Albums. To obecnie

jeden z najlepszych sposobów na promocje

młodej kapeli, ale nie tylko, które grają oldschoolowy

heavy metal. Drugim sposobem

są oczywiście koncerty. Co aktualnie kapela

grająca heavy metal powinna zrobić, aby

zainteresować sobą fanów?

Róbcie dobrą muzykę! Wszystko zaczyna się

właśnie od tego. Nawet przy tak dużej ilości

wydawanej muzyki, musisz mieć coś, co przykuje

uwagę fanów.

Początkowo promocję "The Hunter" prowadziliście

sami, z czasem zaczęliście współpracować

z No Remorse Records. Dlaczego

na partnera biznesowego wybraliście właśnie

tę wytwornię i jak się wam z nią współpracuje?

No Remorse to najlepsza wytwórnia dla takich

zespołów jak nasz. Są jak Megaforce

współczesnej sceny. Naprawdę trzymają rękę

na pulsie nurtu NWOTHM. Jesteśmy im wdzięczni

za pomoc oraz danie nam szansy do

wybicia się wśród tej całej masy świetnych

zespołów. Zdołaliśmy zdobyć trochę uwagi,

ale to dzięki No Remorse skierowano na nas

światło reflektorów, które okazało się bardzo

pomocne.

"The Hunter" zebrało dobre recenzje. Myślę,

że z "Blinding Force" jest podobnie...

Nie wydaje mi się, żebyśmy byli jeszcze recenzowani

przez Heavy Metal Pages....

No i tu się mylisz mój drogi kolego. Ale, ale,

zdaje się, że Covid odpuścił i teraz jest

trochę łatwiej z organizacją koncertów. Macie

już jakieś konkretne plany co do występów

na żywo?

Jeszcze nie, ale mamy nadzieję, że wkrótce

będziemy mieli coś do ogłoszenia.

Myślę, że mimo iż aktualnie jesteście nastawieni

na promocję "Blinding Force" to już

myślicie nad jego następcą. Macie może już

jakiś zarys waszego kolejnego albumu?

Będzie dużo bardziej techniczny. Myślę, że w

naszych nowych utworach nieco bardziej

zademonstrujemy nasze inspiracje Mercyful

Fate i Rush, a przy okazji jeszcze bardziej

ugruntujemy nasze unikatowe brzmienie.

Znajdzie się na nim kompozycja "Crown of

Thorns" znana z naszego dema z roku 1984.

Mamy już kilka utworów, które są bliskie

ukończenia. Zobaczymy, jak to wszystko się

ułoży.

Michal Mazur

Tłumaczenie: Szymon Tryk

INCURSION 53


HMP: Na początek pytanie, które jak podejrzewam

słyszycie ostatnio dosyć często -

trzeci album Sword był zapowiadany na koniec

2018 roku. Niektórzy już wtedy mieli

szczęście usłyszeć kilka premierowych numerów

na żywo. Dwa lata później pojawia się

singiel, a potem znowu cisza. Co się działo

przez ostatnie lata w Waszym zespole, że

Niech muzyka mówi

sama za siebie

Pamiętam swoje pierwsze zetknięcia

z muzyką Sword. O ile

nie było to dla mnie odkrycie

Ameryki, o tyle od początku zachodziłem

w głowę jak to jest,

że przekopując się przez tony zespołów z

tamtego czasu o wiele łatwiej natknąć się na formacje może

nie tyle gorsze jakościowo, co wiele trudniejsze w odbiorze.

Czego by nie mówić, oprócz świetnych riffów czy energii, muzyka

ekipy z Montrealu charakteryzuje się naprawdę sporym potencjałem komercyjnym,

który powinien zapewnić jej sporo większą rozpoznawalność. Jak się okazuje,

panowie faktycznie mieli swoje 5 minut na rodzimym rynku, ale nie wystarczająco

by wymieniać ich jednym tchem z "gwiazdami" ówczesnej sceny, typu

Armored Saint czy Metal Church. No i nie wystarczająco, by utrzymać zespół na

powierzchni burzliwych dla tradycyjnego heavy metalu wód lat 90. Teraz, gdy

Sword powraca niczym Excalibur wydobyty z kamienia, można żywić nadzieję że

coś w tym temacie się zmieni. Fani coraz częściej odkurzają nie tylko klasyczną

"Metalized", ale i naprawdę udane "Sweet Dreams". Zdaje się, że Rick Hughes i

spółka wrócili już na dobre, bo po latach od ogłoszonego powrotu, wreszcie doczekaliśmy

się kolejnego krążka, zatytułowanego po prostu "III" i wcale nie zaniża on

jakościowej poprzeczki ustawionej lata temu. Cóż, mówiąc szczerze frontman

Sword nie okazał się wybitnie rozmowny, ale trochę szczegółów i opinii na temat

rzeczonej "trójki", a także kilku niedopowiedzeń nt. historii grupy udało się z

niego wyciągnąć… Zapraszam do lektury.

W zasadzie to możnaby rozciągnąć ten czas

oczekiwania na ponad dekadę. Sword reaktywował

się już 11 lat temu. Od początku wspominaliście

o nowym albumie, pamiętam nawet

że na Waszych mediach społecznościowych

pojawiały się nagrania z prób, gdzie wyłapałem

choćby fragment z "Took My Chances",

stąd mój wniosek że pewnie byliście gotowi

do zrealizowania tego materiału sporo

wcześniej. Więc jaki był "plan A" względem

nowej płyty zaraz po Waszej reaktywacji?

Plan był taki, że nie mieliśmy żadnych planów.

Po prostu popłynęliśmy z prądem. Każdy

biorąc pod uwagę, że sprzedaż płyt drastycznie

spadła, a trasy koncertowe stały się bardzo trudne

do zarządzania, musieliśmy ograniczyć

budżet i wydać dwa teledyski. Oto rezultat.

Szczególnie chętnie zobaczyłbym wizualną

interpretację do "Dirty Pig" - czy traktować

ten tekst ogólnie czy może jest ktoś, kto powinien

odczytać go personalnie?

"Dirty Pig" odnosi się do tych, którzy idą przez

życie depcząc po innych, aby osiągnąć własne

cele. Wszyscy spotykamy w swoim życiu takie

"brudne świnie". Ta piosenka stawia w perspektywie

krzywdy wyrządzane przez tych, którzy

są prawdziwymi złoczyńcami wobec społeczeństwa.

Z tego co rozumiem całość materiału na "III"

powstała jeszcze przed rozpadem Sword?

Czy to oznacza że wyciągnęliście gotowy

materiał z szuflady i wystarczyło go "tylko"

nagrać, czy były to raczej pojedyncze pomysły?

Zaczęliśmy proces pisania od przesłuchania kilku

starych pomysłów. Niektóre zachowaliśmy,

inne nie. Do tego doszły nowe pomysły, nowe

teksty i nowe melodie. To trochę mieszanka

staroci z dużą ilością nowego.

Skoro tak, muszę przyznać że te starocie w

ogóle się nie zestarzały! Album brzmi bardzo

świeżo i jest pełen energii!

Dziękuję, to pewnie dlatego, że włożyliśmy w

to wszystkie nasze pomysły i dużo serca.

Co z trzema utworami, które ukazały się premierowo

na kompilacji z 2006 roku (mam na

myśli: "Get It While You Can", "Leather

Lust" i "If You Want It")? Czy jest szansa że

pojawią się kiedyś na innych wydawnictwach?

Te bonusowe utwory zostały wydane bez naszej

zgody i pozwolenia. Tak, nagraliśmy je, ale

nigdy nie mieliśmy zamiaru ich wydać. To decyzja

wytwórni płytowej.

Pokusicie się na zrealizowanie dla nas czegoś

a la "making of" z przygotowań studyjnych

płyty?

Zaczęliśmy pracować nad piosenkami w domowym

studiu, które zbudowaliśmy w garażu i

to niezbyt odizolowanym. Było więc zimno i

wszędzie unosił się zapach gazu, oleju i brudu.

Żadnych luksusów. To był totalny powrót do

korzeni.

54

kazaliście czekać fanom tak długo?

Rick Hughes: Ze względu na sytuację pandemiczną

musieliśmy zatrzymać presję i poczekać,

aż stanie się ona przeszłością. Nie chcieliśmy,

aby nasz album wyszedł w czasie, gdy

świat był poddany blokadzie.

SWORD

Foto: Sword

miał swoje sprawy do załatwiania więc czas

płynął tak jak zawsze... i powoli, i szybko.

Na single promujące nowy album wybraliście

chyba najchwytliwsze utwory (choć wg mnie

"Bad Blood" ma ogromny potencjał by stać się

hitem na miarę "F.T.W." czy "Children of

Heaven") i zrealizowaliście do nich przyjemne

dla oka klipy. Ale muszę przyznać, że aż się

prosi, żeby dodać do nich jakiś element fabularny,

jak to miało miejsce przed laty w

"Trouble Is".

Zrobienie teledysku jest bardzo kosztowne, a

Skoro wyjaśniliśmy już kwestie z historii najnowszej,

to chciałbym teraz zajrzeć do bardziej

zamierzchłej przeszłości - ale nawiązując

do nowej płyty. Zaintrygował mnie tekst

do "Unleashing Hell", bo z początku pomyślałem

że opisujecie w nim pośrednio narodziny

Sword - ale te miały przecież miejsce 6

lat wcześniej?

Narodziny Sword przypadają na początek lat

80-tych. Do 1986 roku wydaliśmy album i zrobiliśmy

co najmniej 500 koncertów, ale ten tekst

jest autobiograficzny.

Czy faktycznie, tak jak to jest w tekście były

to dla Was czasy przebiegające pod znakiem

"sex, drugs and rock and roll"? Domyślam się

że gdy jesteś w trasie z takimi postaciami jak

Lemmy czy chłopaki z Metalliki, było to nie

do uniknięcia? (śmiech)

Jak wszyscy młodzi ludzie którzy mają przed

sobą życie, tak i my doświadczyliśmy wiele. Ale

podróż jeszcze się nie skończyła, więc pewne


próby i trudności będą kontynuowane, tyle że

w bardziej trzeźwej formie.

Śpiewacie o tym niejako z nostalgią (nawet

gdy mowa o kokainie, łatwych dziewczynach,

czy bójkach), ale tak na poważnie - co z perspektywy

czasu myślicie o takim stylu życia?

Z jednej strony bez niego i energii która mu

towarzyszyła nie ma ogromnej części rockowej

i metalowej kultury którą tak kochamy,

ale z drugiej - nie ma się co oszukiwać - doprowadziło

to masę ludzi do kompletnego upadku.

Nostalgia jest wszędzie. Wszyscy mamy do

opowiedzenia jakąś historię, niektóre są ładniejsze,

inne brzydsze, ale to nasze dzieje. Jeśli

mamy opowiedzieć jakąś historię, to równie

dobrze możemy opowiedzieć naszą.

Skoro mowa o ekscesach i przygodach, Bardzo

zaciekawiła mnie anegdota o tym, jak zostałeś

aresztowany za noszenie karwasza w

klubie The Moustache. Opowiedz proszę jak

to dokładnie było? I jak zakończyła się ta historia?

W tamtych czasach intensywnie koncertowaliśmy

tutaj, w Quebec. Nosiłem rekwizyt sceniczny,

który w tamtych czasach był nielegalny

i trzeba było być prawnikiem, żeby o tym wiedzieć.

To była bransoletka z ćwiekami. Każdy

metalowy zespół miał ją na sobie, więc kiedy

wyszedłem złapać trochę świeżego powietrza

na zewnątrz budynku w przerwie między dwoma

setami, policjant przejeżdżający obok aresztował

mnie na miejscu. Koncert musiał odbyć

się beze mnie, więc moja młodsza siostra

dokończyła występ jak zawodowiec. Rano wypuścili

mnie z więzienia.

W waszych dziejach fascynuje mnie szczególnie

jeszcze jeden fakt - niesamowicie mało

jest zespołów, które przetrwałyby tyle lat w

niezmienionym składzie. Po pierwsze chciałbym

żebyście potwierdzili - czy naprawdę od

1980 roku w szeregach Sword nie zaszła ani

jedna zmiana personalna?

Sword to od zawsze ta sama czwórka przyjaciół.

Znamy się od liceum, a Sword to nasz

pierwszy zespół.

Jak myślisz, w czym tkwi sekret tej trwałości?

Kiedy znajdziesz dobrą chemię z pewnymi ludźmi,

trzymaj się tego, bo to się zdarza bardzo

rzadko w życiu.

Na Waszej stronie internetowej czytamy, że

gdy "…rozpoczęliście pracę nad swoim trzecim

albumem. Rozpętało się piekło i nastąpiło

rozstanie…". Nigdy nie dotarłem do żadnego

wyjaśnienia, czym owe piekło było?

Słowem - co doprowadziło do rozpadu Sword

w 1989 roku?

To była mieszanka gorączkowego życia z rodziną

i przyjaciółmi, plus przemysłu muzycznego

przechodzącego zmiany, wraz z nadejściem

grunge.

Z tym okresem wiąże się jeszcze jedna nieścisłość

- metal archives podaje lata Waszej

ówczesnej aktywności od 1980 do 1995 roku.

Gdy patrzę na Waszą aktywność koncertową,

widzę że ustała już w 1989 roku i została

wznowiona na jeden występ w 1996 roku.

Więc jak to było?

Byliśmy przyjaciółmi od zawsze, więc to nigdy

nie miało jako takiego końca. Nadal tworzyliśmy

razem muzykę pod innymi pseudonimami,

ale w głębi duszy wiedzieliśmy, że nadejdzie

dzień, w którym ponownie "uniesiemy

miecz".

Skoro już mowa o nieomylnej Encyclopaedia

Metallum, to znajduję tam informację, o

alternatywnej nazwie zespołu, czyli Sword of

Justice - to fakt czy mit?

Zawsze nazywaliśmy się Sword. Ale dobrze pamiętam,

że gdy magazyn Kerrrang, robił pełną

stronę na podstawie naszego koncertu w legendarnym

Hammersmith Odeon w Anglii, gdy

otwieraliśmy występ Motörhead, nagłówek

brzmiał "Sword of Justice".

Foto: Sword

Jeśli nie macie nic przeciwko, chciałbym żebyśmy

zabawili się nieco w "co by było gdyby".

Czy jesteście w stanie popuścić wodze

fantazji i przedstawić swoją wizję, jak mogłaby

wyglądać Wasza trzecia płyta, gdyby

została wydana w latach 90.? Mam na myśli

to, jak reagowaliście na pojawiające się wówczas

trendy w muzyce - z jednej strony grunge,

z drugiej zdobywająca Europę ekstrema.

Czy sądzicie że te gatunki mogłyby wpłynąć

na Waszą muzykę, gdybyście nagrywali ją w

tamtym czasie?

To był po części powód, dla którego przestaliśmy

nagrywać. Nie chcieliśmy iść w grunge i nie

chcieliśmy iść w ekstremę. Wydaje mi się, że

potrzebowaliśmy przerwy.

Pytam o to również dlatego, że na "Sweet

Dreams" słychać pewien zwrot w stronę zróżnicowania,

jeszcze większy nacisk na przebojowość

i jakąś odpowiedź na to, co działo się

na ówczesnej scenie. Słuchając np. "Life on

the Sharp Edge", mam spostrzeżenie że to

takie spotkanie Metal Church ze Skid Row -

czy był to świadomy zabieg?

Wcale nie. Podchodzimy do muzyki jak do formy

sztuki, która nie ma granic. Czasami lepiej

jest milczeć niż się powtarzać.

Mam wrażenie że "III" odwołuje się znacznie

wyraźniej do "Sweet Dreams", co mnie cieszy.

Głównie dlatego, że o ile "Metalized"

jest płytą dość dobrze znaną w środowisku

metalowym (żeby nie powiedzieć kultową), o

tyle mam wrażenie, że jego następca przeszedł

niemal bez echa. Jeśli mam być szczery

do niedawna sam żyłem w nieświadomości o

istnieniu tej płyty. To dosyć zastanawiające,

bo to naprawdę bardzo dobry materiał.

Dokładnie o to mi chodzi - gatunki muzyczne

przychodzą i odchodzą. Kiedy wydaliśmy

"Metalized" w 1986 roku, był to zenit tradycyjnego

heavy metalu. W 1989 i na początku

lat 90-tych był on już u schyłku swojego cyklu.

A zaczynał się pojawiać grunge.

I znów wracamy do Waszego reunionu - muszę

przyznać, że choć nigdy nie wątpiłem że

jesteście zespołem kultowym, to jednak postrzegałem

Was jako taki "ukryty klejnot"

amerykańskiego metalu lat 80. Tymczasem

widząc zainteresowanie jakim cieszycie się po

powrocie, byłem nieprawdopodobnie mile zaskoczony!

Gdy patrzyłem np. na zdjęcia i

nagrania z Club Soda w Montrealu sprzed

czterech lat, pomyślałem że wygląda na to, że

Wasza ojczyzna nie zapomniała o Was i

umiała oddać legendzie należną cześć!

Nasi fani są wierni i głośni. To sprawia, że podczas

koncertów na żywo dzieją się wspaniałe

rzeczy.

W czasie "nowej ery Sword" nastąpiła jeszcze

jedna zastanawiająca mnie przerwa - między

rokiem 2012 a 2017 nie odnotowałem żadnego

Waszego występu na żywo.

Powoli i starannie przygotowywaliśmy powrotny

album, a w międzyczasie wciąż nagrywaliśmy

i koncertowaliśmy z innymi projektami.

Zbliżając się już do końca wywiadu, nie

chciałbym żebyście pozostali w poczuciu że

zrobiłem Wam wielkie przepytywanie z historii,

więc zapytam Was jeszcze o przyszłość

- tym bardziej że wszystkich nas ona bardzo

ciekawi. Macie już jakieś plany na najbliższy

czas? Jak będziecie promować płytę? Może

zechcielibyście wybrać się za ocean? Bylibyście

bardzo mile widziani w Polsce!

Nasza filozofia to: "niech muzyka mówi sama

za siebie". Więc zamierzamy pozwolić albumowi

trochę pożyć swoim życiem i będziemy

czekać na oferty, które pojawią się na naszej

drodze. I tak, bardzo chcielibyśmy przyjechać

do Polski.

Piotr Jakóbczyk

SWORD 55


Jeśli dusić, to z wyczuciem

Pamiętacie Stormhunter? W 2014 roku Niemcy rekomendowali ich trzeci

longplay pt. "An Eye for an I". Mijały lata, a żadna kolejna płyta z ich strony się

nie pojawiała. Taki stan rzeczy ciągnął się aż do grudnia 2020 roku, kiedy wyszło

EP "Ready for Boarding" z trzema nowymi kawałkami i z jednym coverem. Fani

Helloween i Gamma Ray nabrali apetytu na pełen longplay, ale obecnie jak go nie

było, tak nadal nie ma. W sierpniu 2022r kazała się za to kolejka EPka "Strangle

with Care", tym razem nieco dłuższa i zawierająca pięć autorskich kompozycji. Do

tego longplay wciąż jest zapowiadany. Mamy nadzieję, że okaże się co najmniej

równie fajny. Tymczasem przypominamy Stormhunter słowami jego założyciela i

gitarzysty, Stefana Müllera.

HMP: Cześć. Jak się masz?

Stefan Müller: Ogólnie dobrze. Dzisiaj byłem

zajęty porządkowaniem mieszkania, bo ostatnio

przeprowadziłem się z powrotem do okolic

Balingen z miejscowości Freiburg im Breisgau

(Baden-Württemberg, południowo-zachodnia

część Niemiec, obok granicy Niemiec z Francją,

Szwajcarią i Lichtensteinem - przyp. red.).

Te miejscowości zapiszą się w historii

niemieckiego metalu dzięki Bang Your Head

Festival oraz działalności Stormhunter. W

przyszłym roku obchodzicie ćwierćwiecze istnienia

zespołu.

Bo ja wiem, ćwierćwiecze? Mieliśmy przerwę

między 2002 a 2007 rokiem. Nie przejmujemy

się wiekiem. W 2021r. wydaliśmy specjalną,

winylową edycję naszego drugiego longplay'a

pt. "Crime And Punishment" z okazji

dziesiątej rocznicy jego ukazania się, ale nie

planowaliśmy specjalnie tego wznowienia.

Okładka przedstawiała pierwotną grafikę w

kolorze, która nigdy wcześniej się nie ukazała

(okładka "Crime And Punishment" w 2011r.

była czarno-biała). Nie zmienialiśmy brzmienia

płyty, a jedynie nadaliśmy barw oprawie

graficznej, zaś sam dysk przygotowaliśmy w

postaci "picture LP". Fajnie, ale nie podniecamy

się na zasadzie: "wow, rocznica, zróbmy

coś wyjątkowego!".

Jak miewa się Wasz perkusista Andreas

Kiechle?

Znacznie lepiej, niż jeszcze niedawno. Gra już

z nami. Ostatnio w ramach sprawdzenia własnej

formy wystąpił na gigu lokalnego zespołu

popowego. Bardzo mu zależy, jest niezwykle

zmotywowany. Planowaliśmy zagrać w tym

roku pięć koncertów, z czego odbędzie się

tylko ostatni, dnia 10 grudnia 2022, w ramach

Foto: Stormhunter

Endtimefestival w Brackenheim. Damy radę

pokazać się przynajmniej na tym jednym. Następnie

porozmawiamy o planach na rok

2023.

Stormhunter nie wydał jeszcze pełnego,

czwartego albumu, ale Wasze dwie najnowsze

EP-ki: "Ready for Boarding" (2020) i

"Strangle with Care" (2022) zawierają materiał

o łącznej długości trzydzieści osiem

minut. Praktycznie wychodzi więc na to, że

ukazał się czwarty longplay, ale podzielony

na dwa krótsze wydawnictwa.

Możesz tak powiedzieć. Niezależnie od tego,

nagraliśmy również kolejną dużą płytę.

Utwory z "Strangle with Care" rejestrowaliśmy

w tym samym czasie, co następny LP. Nie

ukończyliśmy jednak całości, ponieważ zabrakło

wolnych terminów w studiu. W pewnym

momencie postanowiliśmy skupić się na EP, a

LP dokończyć później. Chcieliśmy coś wydać,

bo czas zbyt szybko uciekał po ukazaniu się

"Ready for Boarding". Musimy jeszcze dograć

detale, zmiksować i dokonać masteringu dużego

albumu. Postępy prac zależą od dostępności

studia. Będziemy też szukać firmy fonograficznej.

Kusiło Was, żeby w poszczególne dni pozostawać

więcej godzin w studiu i dokończyć

wszystko?

Nie wybieramy się do studia z planem rejestracji

dwóch utworów za jednym zamachem, a

reszty przy innej okazji. Nagraliśmy wszystko,

co mieliśmy, w jednym ciągu. W przeciwieństwie

do niektórych innych zespołów, nie gramy

wszyscy razem w studiu, tylko nad każdym

instrumentem pracujemy oddzielnie. Zaczynamy

od perkusji. W dwóch przypadkach ("Paralyzed"

z nowego EP oraz utworu, który dopiero

się ukaże) zarejestrowaliśmy gary, mimo

że ani liryki, ani partie gitar nie zostały jeszcze

w pełni ukształtowane. Potrzebujemy całego

dnia, aby ustawić i omikrofonować zestaw perkusyjny.

Gdy już to zrobimy, Andreas nagrywa

w mig. Potrafi ukończyć dwa numery w

godzinę. Uznaliśmy więc, że najlepiej zrobić

całą perkę za jednym zamachem. Gdybyśmy

nie ukończyli "Paralyzed", to nic, najwyżej

ścieżki pozostałyby niewykorzystane. No ale

wyszło świetnie. W związku z tym, nie budzi

się w nas żadna pokusa, żeby przesiadywać

dłużej w studiu. "Oh, zostańmy godzinę dłużej, to

będziemy mieć extra utwór" - nie myślimy w taki

sposób. Jeśli powstaje dodatkowy numer, to

należycie się nim zajmujemy, nie na szybcika.

Przeznaczamy na wszystko dokładnie tyle

czasu, ile potrzeba, byśmy czuli się w pełni

usatysfakcjonowani z rezultatów. Wyjątkowo,

Andreas usłyszał francuski utwór z nadchodzącej

płyty po raz pierwszy dopiero w studiu

i zabrał się za niego od ręki. Nagraliśmy bębny,

a dopiero później kombinowaliśmy, żeby

wszystko do siebie pasowało.

Jak trudnym wyzwaniem było dla Andreasa

nagrywanie perkusji do nowego utworu, którego

nigdy dotąd nie słyszał, tak od ręki?

Przedstawiając nowy utwór, zaskoczyłem go.

Na początku zareagował: "oh, Stefan, co Ty w

ogóle robisz?" (śmiech). On uwielbia tworzyć.

Nie sądzę, żeby sprawiło mu to szczególną

trudność. Nie wywarłem na nim wtedy presji,

żeby koniecznie zrobił swoje tego samego

dnia. Tylko zaproponowałem, a on doskonale

sobie poradził.

56

STORMHUNTER


Ile nowych utworów napisaliście?

Na LP wejdzie jedenaście, w tym intro i outro,

czyli dziewięć regularnych kawałków z lirykami.

Zostaną one utrzymane w typowym dla

nas stylu, z jedną lub dwiema niespodziankami,

które nie zaskoczą fanów znających całą

naszą twórczość, lecz jeśli ktoś poznał Stormhunter

niedawno, to może uznać, że eksperymentujemy.

Czasami dają u nas znać wpływy

thrash metalu, a innym razem melodic metalu.

Stylistycznie LP przypomina EP.

Z tym, że Wasze dwie ostatnie EP-ki są bardzo

zróżnicowane. Owszem, brzmią jak

Stormhunter, ale poszczególne utwory pokazują

różne Wasze oblicza. Ponadto w dwóch

kawałkach przejąłeś rolę wokalisty i zaśpiewałeś

po francusku.

Tak, i dla fanów to nowość. Ale nie dla mnie.

Jestem pół-Niemcem, pół-Francuzem z pochodzenia

i sporo w życiu pisałem po francusku.

Nie mieliśmy dotąd okazji, by wykorzystać

moje francuskie liryki w Stormhunter. Podczas

koncertów graliśmy cover Trust "Antisocial".

Świetnie się bawiłem, śpiewając go, dlatego

nagraliśmy go na "Ready for Boarding".

Następnie wykonaliśmy jeden francuskojęzyczny

utwór na "Strangle with Care" oraz

jeden na nadchodzący longplay.

Jakim kluczem kierowaliście się podczas

podejmowania decyzji, które numery wejdą

na EP, a które na LP?

Nie jest to koncept, ale w pewnym sensie,

longplay posiada temat przewodni, mianowicie

"śmierć". Podchodzimy do niej z różnych

perspektyw, dobrych lub złych. Utwory z EPek

nie pasowały do tej formuły, bo na przykład

"Headbanger's Ball" to wesoły utwór.

"Balles Masquées" też podejmuje kompletnie

inny temat. Nie chcemy umieszczać więcej niż

jednego numeru po francusku na żadnej płycie,

ponieważ wolimy zachować ich wyjątkowość.

Czy wierzysz w to, że wesoły utwór nie

pasuje do zagadnienia śmierci, skoro różne

kultury różnie interpretują przemijanie, np.

Meksykanie cieszą się, że zmarła osoba

odchodzi do lepszego świata.

Zależy. Ktoś ma prawo uznać, że "Headbanger's

Ball" zachęca do wesołego imprezowania,

jakby jutro miał skończyć się świat. W

porządku, ale nie taka jest nasza intencja.

Foto: Stormhunter

Foto: Stormhunter

Niemniej, przedstawiamy w tekstach kilka

różnych podejść do tematu śmierci. Zauważamy,

że może ona zwiastować ulgę. Dla mnie

to jest osobisty temat. W ostatnich latach straciłem

wielu członków mojej rodziny. Skłoniło

mnie to do przemyśleń na temat życia, śmierci

i priorytetów. Nie panikuję, tylko staram się

myśleć rozważnie. Koncept tematyczny albumu

jest dość luźny, pojawiają się w nim też

wątki poboczne.

Jakie różnice w podejściu do śmierci zauważasz

pomiędzy niemiecką a francuską kulturą?

W obu krajach dominują różne wzorce kulturowe,

ale uważam, że kulturę jednostki w największym

stopniu kształtuje rodzina, a nie

kraj zamieszkania. Fakt, że mój ojciec był

Niemcem, a moja mama Francuzką, ale trudno

byłoby mi rozdzielać, które spośród moich

poglądów są niemieckie, a które francuskie.

Mogę powiedzieć, że w obu krajach żyje się

inaczej, a jak się umiera? Trudno powiedzieć.

Wydaje mi się, że tak samo. Nie słyszałem o

zasadniczych różnicach w podejściu do śmierci

we Francji i w Niemczech. W dzieciństwie

uczęszczałem na nabożeństwa do kościołów

katolickich w tych dwóch krajach. Francuskie

msze bardziej mnie przerażały. Stare dzieje.

Nie chodzę do kościoła, odkąd dorosłem.

Jak należy rozumieć tytuł "Strangle with

Care"?

To tylko zabawa ze słowami. Prawdopodobnie

znasz taką płytę Nuclear Assault "Handle

with Care" (1989). Nasz pomysł narodził się

wieki temu. Dopasowaliśmy do niego okładkę.

Nie kryje się za nim żadne podwójne przesłanie,

ale pozostawiamy interpretację słuchaczom.

Każdy może inaczej zrozumieć tytuł, w

zależności od osobistych doświadczeń życiowych.

Możesz powiedzieć, że wszędzie na

świecie zwykli ludzie są poddawani opresji

przez tyranów, którzy powinni mieć się na

baczności, bo pewnego dnia może odbić im się

to czkawką. Takie ostrzeżenie pasuje do wielu

różnych sytuacji.

Ze słowami w nawiązującym do Running

Wild tytule "Ready for Boarding" też się bawiliście?

Nie każdy prawidłowo je zrozumiał. Nawiązywaliśmy

w nich do okładki, a jednocześnie do

problemów z organizowaniem koncertów.

Muzycznie inspirowaliśmy się Running Wild,

ale przesłanie nazwy "Ready for Boarding"

wykraczało poza tą inspirację, wkraczając w

mroczne rewiry. Ten tytuł faktycznie miał podwójne

znaczenie.

Pozwól, że powrócę jeszcze do utworu

"Headbanger's Ball", ponieważ znalazłem

gdzieś informację, że najpierw przyniosłeś

wraz z perkusistą Andreasem Kiechle połowę

utworu, a dopiero później cały zespół dopracował

go do obecnej postaci. Jak właściwie

wyglądała jego ewolucja?

Zazwyczaj piszę i aranżuję całą muzykę. Następnie

przesyłam demo z elektroniczną perkusją

do Andreasa, dzięki czemu on może sobie

wyobrazić, jak powinny brzmieć jego partie.

W tym przypadku miałem pomysł na

część utworu, aż do solówki gitarowej. Chciałem

usłyszeć to zagrane z prawdziwą perkusją,

zanim rozwinę dalszą część. Andreas odegrał

ogromną rolę w powstawaniu "Headbanger's

Ball". Już wcześniej zdarzało mu się nadawać

kawałkom całkowicie nowy kierunek, gdyż

czasami wpada na własne pomysły. Lubię, gdy

to robi. Chciałem więc usłyszeć jego bębnienie

w "Headbanger's Ball". Zagraliśmy wspólnie

od początku do końca, a kiedy nadeszła pora

na solo, po prostu powtórzyliśmy całość od

nowa. Tak już zostało. Jeśli się wsłuchasz, na

pewno zauważysz, że po solówce powtarzamy

STORMHUNTER

57


wcześniejsze motywy. Żadnych fajerwerków,

gramy dokładnie to samo. W naszym odczuciu

tak brzmi idealnie.

Czasami odnoszę wrażenie, że Andreas gra

zbyt gęsto, np. w utworze "Mind Odyssey".

Możliwe, ale ja słuchając muzyki nigdy nie

koncentruję się na pojedynczym instrumencie.

Dla mnie liczy się całokształt kompozycji i jej

feeling. Jestem w pełni zadowolony z "Mind

Odyssey". Nie wiem, czy odpowiedziałem na

Twoje pytanie.

Zmierzałem do spostrzeżenia, że postrzegam

Stormhunter jako zespół balansujący

pomiędzy tradycyjnym heavy metal a europejskim

powerem. Wasze nowe EP skłania się

zdecydowanie bardziej ku temu drugiemu gatunkowi.

Rozumiem, ale my w ogóle nie zastanawiamy

się nad takimi rzeczami. Trudno byłoby mi

jednoznacznie zaklasyfikować twórczość

Stormhunter. Słychać u nas inspiracje speed

metalem, thrashem, heavy, powerem, itd.

Poza tym definicje tych gatunków też się

zmieniały na przestrzeni dekad. Jeśli obecnie

powiesz "power metal", większość ludzi pomyśli

o tandetnych klawiszach, a my na takich

nie gramy. Uważamy Stormhunter za zespół

heavy metalowy. Owszem, lubimy melodie,

ale muszą być podane na surowo.

Foto: Stormhunter

Ale przecież słychać, że tempo w "Mind

Odyssey" jest bardziej podkręcone niż w typowym

heavy metalu.

Oczywiście, jednak nie analizujemy tego formalnie.

Lubię improwizować na gitarze, cieszę

się, gdy wpadnie mi fajny riff, utrwalam go i

później wykorzystuję, bądź nie. Czasami

śpiewam w nocy riffy do telefonu (śmiech).

Nigdy jednak nie kalkuluję: "czas na napisanie

speed metalowego utworu", albo "czas na dodanie

bardziej doomowego motywu". Istnieją numery

Stormhunter, które zaczynają się powoli i

kończą się powoli. Utwór tytułowy "Crime

And Punishment" przez prawie trzy minuty nie

powala prędkością, a dopiero w dalszej części

przeradza się w galopadę. Na następnej płycie

usłyszysz kawałek, który nazwiesz doomem,

epickim metalem, lub jeszcze inaczej, nie

wiem jak. Powstał naturalnie. Nosiłem w

głowie jakieś specyficzne zdanie, bądź melodię

- nie wytłumaczę procesów stojących za komponowaniem,

zwyczajnie pomysły same wpadają.

Nie istnieje reguła. Bywają mniej kreatywne

miesiące, jak i okresy, gdy każdego dnia

tworzę mnóstwo świetnych rzeczy. Możliwe,

że zależy to od mojego samopoczucia i nastroju.

Czy jesteście zadowoleni z reakcji słuchaczy

na "Strangle with Care"?

Nie mieliśmy okazji zagrać jeszcze nowego

materiału na żywo, więc nie widzieliśmy

reakcji fanów. Oczywiście, dostajemy recenzje

i komentarze znajomych, ale nie widzieliśmy

jeszcze na oczy reakcji publiczności. Cóż,

myślę, że "Strangle with Care" się podoba

(Stefan wzruszył ramionami - przyp. red.).

Niektórzy recenzenci zarzucają nam, że nie

robimy nic nowego. Wygląda na to, że najlepiej

trafiamy do tych, którzy cenią old schoolowy

metal, typu Running Wild lub Helloween.

Zdajemy sobie z tego sprawę. Nie

staramy się na siłę zaimponować oryginalnością,

ani na siłę zadowolić innych ludzi. Gramy

to, czego sami chcielibyśmy słuchać. Jeśli

innym się podoba, to fajnie. Gdyby ktoś skomentował,

że nie lubi "Strangle with Care",

odpowiedzielibyśmy, że w porządku, ale nagraliśmy

tą płytę w pierwszej kolejności dla

siebie, dokładnie tak jak chcieliśmy. Nie ogranicza

nas presja zewnętrzna.

No i prawidłowo. Jak wyglądają Wasze plany

koncertowe?

Przetestujemy naszą formę koncertową w

grudniu w Brackenheim. W tym momencie

nie mamy sprecyzowanych dalszych planów.

Zobaczymy. Musieliśmy odwołać kilka występów,

ale promotorzy wykazują zainteresowanie,

żebyśmy zagrali w tych samych miejscach

w przyszłym roku. Będziemy z nimi rozmawiać

o szczegółach na początku 2023 roku.

Komponujesz następne utwory?

Mam już następne, ale na razie trzymam je dla

siebie. Najpierw skończmy zapowiadany longplay.

Wszystko w swoim czasie. Nigdy nie

graliśmy na żywo utworów z EP "Ready for

Boarding" ani z EP "Strangle with Care", nie

możemy się doczekać sposobności. Wprowadzimy

też do setlisty przynajmniej jeden numer

z następnego LP. Nie wspominając już o

tym, że mamy rozmaite zobowiązania rodzinne

i chcemy spędzać czas z bliskimi. Dlatego

nagrywam w domu demówki, ale jest jeszcze

zbyt wcześnie, żeby rozmawiać o dwóch przyszłych

LP.

Podsumowując, liczymy w przyszłym roku

na jeden longplay Stormhunter i na koncerty.

Może pojawicie się w Polsce?

Byłoby wspaniale zagrać w Polsce. Jak dotąd,

poza Niemcami wystąpiliśmy tylko jeden raz

we Francji i jeden raz w Belgii. Mam kontakty

we Włoszech, więc możliwe, że wkrótce tam

pojedziemy. Okaże się. Możemy sobie planować,

a życie pisze własne scenariusze (śmiech).

Sam O'Black

Foto: Stormhunter

58 STORMHUNTER


sword & sorcery. Na pierwszy rzut poszedł

"Excalibur" z 1981 r. W czasie jego oglądania

miałem spostrzeżenie, że mógłbym wyłączyć

dźwięk w telewizorze i użyć dowolnego Waszego

albumu jako ścieżki dźwiękowej!

(śmiech) Czerpiecie inspiracje z kinematografii?

Rzeczywiście bardzo lubię te filmy, ale myślę,

że to przypadek, bo czerpiemy z tych samych

lub podobnych inspiracji co autorzy filmów, a

nie bezpośrednio z ich dzieł. Czytam dużo literatury

arturiańskiej i jestem głęboko zainteresowany

magią i tajemnicami tej krainy. Zawsze

znajdą się artyści, którzy wyrażają swoje

przywiązanie i dopasowanie do mitycznych i

heroicznych archetypów oraz chcą badać i portretować

tę sferę wyobraźni.

HMP: Witaj Christian! Na wstępie składam

na Twoje ręce gratulacje i serdeczne życzenia

z okazji jubileuszu 20-lecia zespołu!

Mam wrażenie, że Dark Forest niczym wino

dojrzewa i z wiekiem nabiera coraz większej

siły! Ostatnie lata to chyba największa

"hossa" w historii zespołu?

Christian Horton: Witam, dziękuję bardzo!

Tak, zauważyliśmy rosnące zainteresowanie

zespołem w ciągu ostatnich kilku lat. Zaczęło

się ono od wydania "Beyond the Veil" w 2016

roku i myślę, że od tego czasu stopniowo wzrasta

z każdą płytą. Oczywiście nadal jesteśmy

bardzo undergroundowym zespołem, ale to

wspaniałe, że docieramy do coraz większej

liczby osób, które potrafią docenić naszą muzykę.

Wiejskość i Wolność

Jak ten czas leci! Czy Wam też nie mieści się w głowie, że dożyliśmy już

lat, w których kolejni przedstawiciele tego "młodziutkiego ruchu" o nazwie Nowa

Fala Tradycyjnego Heavy Metalu będą obchodzić jubileusze 20-lecia? A skoro jubileusze,

to i różnego rodzaju celebracje. Brytyjczycy z Dark Forest na ten przykład

wydali z tej okazji minialbum "Ridge & Furrow". Forma jak się zdaje niepozorna,

a jednak przestrzegam by jej nie przegapić! Nie zbrakło tu bowiem dobrej

jakościowo muzyki, odwołań do minionych dwóch dekad historii zespołu i wszechobecnego

"ducha Albionu", którego ekipa Christiana Hortona potrafi zaklinać w

dźwięki jak mało kto. Myślę jednak, że zamiast przydługich wstępów, najlepiej do

sięgnięcia po ten krążek zachęci Was rozmowa z jego głównym twórcą.

Chyba nie przesadzę gdy powiem, że Wasza

dyskografia wręcz obfituje w minialbumy.

Zawsze ciekawią mnie idee czy motywacje

ich wydawania, bo bywają one bardzo różne.

Jak było w przypadku "Ridge & Furrow"? 25

min materiału to już całkiem sporo, w zasadzie

jeszcze 2-3 utwory i moglibyście zrobić z

tego LP.

Cóż, pierwotnym pomysłem na uczczenie

dwudziestolecia było zrobienie kolekcji re-recordingów

z katalogu naszych utworów, ale nikomu

z nas się on nie spodobał. Wydawał się

dość nudny i bezsensowny. Woleliśmy drogę

opublikowania nowych numerów, aby pokazać,

że wciąż jesteśmy aktywni, kreatywni i

patrzymy w przyszłość. W 2020 roku pisałem

materiał, po którym czułem, że mógłby być

wykorzystany do małej EPki lub singla. To

były wtedy tylko dwie piosenki: "Skylark" i

"The Golden Acre" - obie miały szczególny klimat

wiejskości i wolności. Nasza wytwórnia

chciała, aby na płycie znalazło się więcej niż

tylko dwa utwory, więc napisałem też piosenkę

tytułową, a Pat dopisał akustyczny numer.

Przez chwilę zastanawiałem się nad porzuceniem

tego projektu i przekształceniem go w

pełnowymiarowy album, ale wydawało mi się,

że te nowe utwory mają szczególną atmosferę,

że należą same do siebie, czułem, że reprezentują

pewną specyficzną epokę, która zostałaby

utracona, gdyby czas minął i powstał pełen

album. Postanowiliśmy dopełnić materiał jednym

re-recordingiem naszego klasyka i tak oto

EPka została ukończona.

"Ridge & Furrow" nastroiło mnie do przypomnienia

sobie kilku klasyków kina z gatunku

Chyba jako najbardziej reprezentatywny

soundtrack do wspomnianego filmu wskazałbym

Wasz debiut, jako ten najsurowszy, w

moim mniemaniu wyjątkowo epicki i potężny.

Ostatnie albumy zilustrowałbym znowu

czymś mniej majestatycznym, a bardziej

przygodowym, w stylu "Ladyhawke" albo

"Robin Hood: Prince of Thieves". Czy to

tylko moje spostrzeżenie, że Dark Forest było

kiedyś nieco bardziej "dark", a jego "epickość"

zdaje się przekształcać w "baśniowość"

otoczoną bardziej pozytywnym vibe'm?

Nie jestem pewien. Myślę, że na ostatnich

dwóch albumach napisaliśmy jedne z najbardziej

epickich utworów. "Lore of the Land" i

"Oak, Ash & Thorn" są w moim odczuciu dość

epickie, ale rozumiem do czego zmierzasz. Dla

mnie każdy album ma swój szczególny feeling

i koloryt czy atmosferę. Debiut był zdecydowanie

surowy i może nawet trochę naiwny.

Inne albumy, takie jak "The Awakening", po

przemyśleniu sprawiają wrażenie mrocznych,

podczas gdy "Beyond the Veil" jest bardziej

intensywny. Myślę, że to wszystko kombinacja

tego, w jakim nastroju jesteś podczas procesu

pisania, a także tego, jak wiele muzycznej

współpracy ma miejsce.

Czy macie jakieś dodatkowe plany lub niespodzianki

związane z jubileuszem?

1 października zorganizowaliśmy imprezę z

odsłuchem EP, w lokalnym pubie w South

Staffordshire, gdzie fani i przyjaciele zostali

zaproszeni na noc z heavy metalem przy ognisku

i prawdziwym piwie Ale. Był to pub, w

którym graliśmy koncerty na początku naszej

działalności, więc ma on specjalne miejsce w

naszych sercach i był idealny na obchody dwudziestej

rocznicy istnienia.

Foto: Dark Forest

Taki klimat wyłapuję już konsekwentnie,

szczególnie od czasu "Beyond the Veil". Czy

można powiedzieć, że był to moment w

którym ostatecznie odnaleźliście pewien kierunek

brzmienia którym chcecie podążać, czy

raczej widzicie się jako zespół wciąż poszukujący?

Tak. To był punkt zwrotny, ponieważ to właśnie

wtedy zaczęliśmy pisać więcej jako zespół,

z dużym wkładem Pata i Josha, i myślę, że to

miało wpływ na brzmienie i klimat muzyki.

Jednak niekoniecznie sądzę, żeby wszystko to

było wesołe i pozytywne. Utwory takie jak

"Ridge & Furrow" czy nawet "Eadric's Return"

mają w sobie pewną melancholię. Powiedziałbym,

że nigdy tak naprawdę nie byliśmy po-

DARK FOREST 59


szukujący i tak naprawdę nigdy nie osiądziemy.

Zawsze pisaliśmy i graliśmy z głębi serca i

tak jak wszyscy się zmieniamy i doświadczamy

życia, tak i nasza muzyka będzie się zmieniać

z płyty na płytę, odzwierciedlając naszą życiową

podróż, ale zawsze pozostanie Dark Forest.

Foto: Dark Forest

Chwilkę o tekstach - po nawet pobieżnej

analizie treści zawartych na "Ridge & Furrow",

pierwsze co nasuwa się na myśl to

umiłowanie do ziemi z której pochodzicie.

Można więc powiedzieć że główną inspiracją

był tu pewien rodzaj patriotyzmu? A może

po prostu stawiacie na podobną tematykę

dlatego że historia, krajobraz czy mitologie

związane z Waszą ojczyzną zwyczajnie dostarczają

dobrego kontentu?

Główną inspiracją dla tej EP były spacery po

wsiach, które kontynuowałem przez większość

2020 i 2021 roku. Zawsze kochałem wieś, ale

w tym bardzo mrocznym okresie reprezentowała

ona coś innego - wolność i światło przewodnie.

Jeśli spędzisz dłuższy czas spacerując

i przebywając na łonie Natury, zdasz sobie

sprawę, że może ona nauczyć Cię wszystkiego,

co chcesz wiedzieć, dostarcza idealnych

analogii dla każdej sytuacji w życiu. Staje się

też metaforą Życia Wewnętrznego. Świata, do

którego nikt inny nie może się wtrącać, przestrzeni

sacrum. To była i jest bardzo łącząca i

ukorzeniająca Cię siła, umieszczająca rzeczy w

perspektywie, a także bardzo wzmacniająca i

rekultywująca. W rzeczywistości myślę, że jest

to niezbędne dla ludzi, aby ponownie połączyć

się z ziemią.

Nie mogę nie zapytać o okładkę - po raz kolejny

wyszła ona spod Twojej ręki. Pomysł był

przygotowany pod teksty i klimat albumu

czy wykorzystałeś coś, co miałeś już w zanadrzu?

Muszę przyznać że pasuje doskonale!

Tworzyłem grafikę mniej więcej w tym samym

czasie, w którym pisaliśmy muzykę. Wydaje

mi się, że miałem wtedy napisane już trzy

główne piosenki, ale nie było jeszcze zbyt

wielu tekstów. Ale jak wspomniałem, feeling

tej muzyki reprezentował pewną epokę, długie

spacery, powracanie w zachodzącym słońcu i o

zmierzchu, a także poczucie, że istnieje pewne

święte wnętrze, które nigdy nie będzie naruszane

i kontrolowane - wewnętrzna wolność.

Wszystko to miało dla mnie pewien kolor i

atmosferę, i przełożyłem je na to, co widzicie

jako gotową okładkę EP.

Okładki mają swoje bardzo ważne miejsce w

wizerunku Dark Forest. Powiedziałbym, że

większość grafik towarzyszących Waszym

albumom, jest po prostu bardzo spójna.

Foto: Dark Forest

Szczególnie te, które tworzyłeś Ty oraz

Duncan Storr. To część pewnego konceptu?

Tak, uważam że oprawa graficzna jest ważna.

Musi ona odpowiednio odzwierciedlać muzykę

i stanowić część pewnej całości. Duncan

ma swój własny, rozpoznawalny styl i dobrze

nam się razem pracuje. Czuję, że rozumie on

ducha Dark Forest i wykonuje niesamowitą

robotę, przelewając na obraz swoją wizję naszej

muzyki. Zdecydowałem się jednak na samodzielne

wykonanie grafiki do EP-ki, ponieważ

nadaje ona fajny charakter pewnej cykliczności.

Robiłem to już we wczesnym okresie

działalności zespołu i reszta zespołu chciała,

abym zrobił to ponownie - jako ukłon w stronę

tych dwudziestu lat, a także dlatego, że ta płyta

była dla mnie bardzo osobistym projektem

od początku do końca.

Szczerze mówiąc, jedynie obrazy Tawdry'ego

Piffle'a prezentują nieco inny klimat. Właściwie

zawsze mnie to ciekawiło, bo tekstowo i

nastrojowo, "Dawn of Infinity" i "The Awakening"

nie różnią się aż tak od pozostałych

płyt.

Will (prawdziwe imię Tawdry'ego Piffle'a -

przyp. red.) był w tamtym czasie naszym dobrym

przyjacielem, a przy tym świetnym artystą.

Zgodził się zrobić dla nas okładki po wydaniu

debiutanckiego albumu. "Dawn of Infinity"

miało dużo tematów kosmicznych i scifi,

co było dla nas inne, ale powstały one z powodu

spotkania z UFO, którego doświadczyłem

w 2008 roku. Mimo to, Will był nieugięty,

żeby grafika nadal w jakiś sposób odzwierciedlała

leśnego ducha zespołu i ukierunkował

to poprzez użycie odpowiedniej kolorystyki.

Na "The Awakening", wprowadził go bezpośrednio

leśną grafiką, co było dobrym pomysłem.

Potem przeniósł się do Niemiec i straciliśmy

kontakt, ale w końcu odkryliśmy Duncana,

którego styl, jak sądzę, jeszcze lepiej

współgrał z naszą muzyką.

Słuchając współczesnych zespołów heavy

metalowych z Wysp Brytyjskich mam poczucie,

że w Waszym DNA bardzo mocno zakodowane

są wpływy lat 70. Popatrzmy

choćby na Wytch Hazel, Amulet czy Seven

Sisters. Również u Was słyszę choćby duży

wpływ Thin Lizzy. To tendencja jakiej nie

zaobserwowałem chyba w żadnym innym

kraju.

Myślę, że to z pewnością dotyczy tych zespołów,

które wymieniłeś i zgaduję, że wiele z tego

to świadomy wybór tego, jak chcą brzmieć.

Osobiście, chociaż kocham Deep Purple i

Black Sabbath, czerpię więcej wpływów z lat

80-tych, 90-tych i późniejszych. I chociaż brzmi

to banalnie, nigdy świadomie nie próbowaliśmy

brzmieć w określony sposób. Ludzie

wskazują na różne wpływy, które mogą usłyszeć

w naszej muzyce - niektóre z nich z pewnością

są, a innych nigdy w życiu nie słuchałem,

więc to zależy od słuchacza i to jest właśnie

piękne. Muzyczne doświadczenia każdego

z nas są unikalne.

Dark Forest to dla mnie takie spotkanie tych

hard rockowych, nawet folkowych brzmień z

energią europoweru. Czerpiecie z tego - przez

wielu wyklętego - nurtu?

Tak, lubię wiele europejskich zespołów power

metalowych. Lubiłem ten gatunek szczególnie

we wczesnych latach 2000, kiedy odkrywałem

więcej muzyki, więc jest tu pewien wpływ.

Iron Maiden zawsze pozostawało naszym

60

DARK FOREST


największym wpływem, ale widzę power metal

jako pewien sposób na rozwinięcie ich stylu.

Ale masz rację, lubię też takie zespoły jak

Steeleye Span i bardziej folkowe płyty Jethro

Tull. Nawet tradycyjną muzykę ludową i klasyczną.

Wg mnie wspólnym mianownikiem dla tych

inspiracji jest pewna "epickość". I znów wracamy

do tematu Waszej Ojczyzny. Brytyjskie

zespoły wprowadzały tematykę Sword

& Sorcery już od lat 70. Wspomnijmy choćby

Wishbone Ash, Rainbow czy Led Zeppelin.

Z powodzeniem kontynuowały te tradycje

zespoły NWOBHM. Czy dostrzegacie

związek między ich pochodzeniem a zamiłowaniem

do tematyki fantasy?

Może coś w tym jest. Lubię myśleć, że to duch

Albionu - te archetypiczne obrazy, które dobrze

pasują do takiego gatunku jak ciężki rock

i metal. Jest jakaś esencja magii i oczarowania

w tej krainie, którą kreatywni ludzie będą kanalizować

i dawać jej wyraz. Myśląc w ten

sposób, jesteśmy być może najnowszą generacją

ludzi, którzy zostali dotknięci magią i włączyli

się w Materię Brytanii w jakiś mały, ale

wyjątkowy sposób.

Wspomniałeś już o fascynacji Iron Maiden,

ale mam wrażenie, że na początku Waszej

działalności była ona nieco bardziej "ukryta"

pod płaszczem surowszego brzmienia i nieco

prostszych kompozycji? Obecnie słychać tę

miłość wiele wyraźniej i można powiedzieć,

że przechodzicie podobną ścieżkę muzycznego

rozwoju - od prostszych, chwytliwych

utworów, do bardziej rozbudowanych kompozycji,

przy dochowaniu wierności swojemu

stylowi i zamiłowaniu do melodii.

To najprawdopodobniej wynika z tego, że rozwijamy

się jako muzycy i twórcy piosenek.

Gdybym miał zdolność pisania takich piosenek

jak "Skylark" jeszcze w 2007 roku, robiłbym

to, ale taka jest po prostu naturalna kolej

rzeczy. Na początku masz tendencję do komponowania

prostszych, surowszych piosenek,

ponieważ nie masz doświadczenia w pisaniu,

wciąż uczysz się, jak dać wyraz swoim wewnętrznym

uczuciom. Ale jest też pewien szorstki

urok tej wczesnej muzyki. Ponownie, to wszystko

odzwierciedla, na jakim etapie życia się

znajdujesz. Pierwsze próby pisania piosenek są

jak próba wyrażenia swoich uczuć, gdy nie nauczyłeś

się jeszcze poprawnie mówić. Dopiero

z czasem możesz w końcu nauczyć się być wystarczająco

przyzwoitym oratorem.

Skoro mowa o tym zespole nie mogę nie spytać

co myślicie na temat "Senjutsu", co do

którego zdania są mocno podzielone. Czuję

po Waszym graniu, że nie należycie do konserwatystów,

uznających tylko stare wcielenie

Maiden?

Osobiście uwielbiam Maiden całościowo. Co

prawda uważam, że najnowszy album jest lepszy

od poprzedniego, ale niestety żaden z nich

nie zawładnął szczególnie moją wyobraźnią.

Dla mnie najlepsze ze współczesnej ery Maiden

są "Brave New World" i "Dance of

Death". Przy czym ten pierwszy jest z pewnością

w mojej pierwszej trójce ulubionych albumów

tego zespołu, obok "The Number of

the Beast" i "Somewhere in Time".

Jeszcze raz co do tracklisty "Ridge &

Furrow" i tego, że zdecydowaliście się nagrać

ponownie "Under the Greenwood Tree".

Chciałbym, żebyś po pierwsze dodał parę

słów o samym w sobie pomyśle re-recordingu.

Zdajesz sobie sprawę, że w myśleniu

wielu metalowców to praktyka z góry skazana

na porażkę?

Cóż, ogólnie się z tym zgadzam, tak jak mówiłem

wcześniej - pomysł zrobienia kolekcji rerecordingów

na EP-kę szybko upadł, ponieważ

tego typu przedsięwzięcie ma po prostu klimat

stagnacji. Mimo to, czuliśmy, że jedno takie

nagranie zdecydowanie pasowałoby do tematu

płyty, przy okazji dwudziestej rocznicy. Do

tego zawsze czuliśmy, że nasze pierwsze kilka

albumów ucierpiało na produkcji, więc wybranie

czegoś z wczesnego katalogu nie byłoby

takim złym pomysłem - w końcu mogliśmy

zrobić to uczciwie, przynajmniej w naszych

własnych głowach.

Foto: Dark Forest

Wg mnie, "Under the Greenwood Tree" nadal

świetnie się broni, również w nowym wykonaniu.

Opowiedzcie jak to się stało, że wybór

padł akurat na niego? Planujecie poszerzanie

tematu re-recordingu w przyszłości?

"Greenwood" zawsze był w pewnym sensie naszym

sztandarowym utworem, zarówno na żywo,

jak i jako reprezentant ogólnego ducha

Dark Forest. Ale nigdy nie byliśmy zadowoleni

z produkcji "Dawn of Infinity" i zawsze

myśleliśmy sobie, że to szkoda - zwłaszcza, że

zawierała tak dobre, porywające utwory jak

ten. Kiedy zdecydowaliśmy się na re-recording,

był to oczywisty wybór i podjęcie decyzji

zajęło nam może pięciu sekund. Wspomniałeś

wcześniej o tym, jak bardzo rozwinęliśmy się

w naszym brzmieniu. Więc to była szansa, aby

zastosować je do klasycznego utworu - z wokalem

Josha, gitarami Pata i wieloma dodatkowymi

harmoniami i zmianami w całym

utworze. Ale to wyjątkowe, jednorazowe ćwiczenie,

na potrzeby EP-ki i w tym momencie

nie mamy żadnych dalszych planów na ponowne

nagrania. Następny album będzie zawierał

całkowicie nowy materiał.

Na koniec jeszcze jeden nurtujący mnie

wątek, który zacznę trochę nietypowym pytaniem

- czy w dzieciństwie (a może i w życiu

dorosłym) bawiliście się klockami LEGO?

Tak, kiedy miałem sześć lat, zbudowałem pub

i nazwałem go "Martwy Mors".

Skąd moje pytanie: to dość mało znany fakt,

ale w serii LEGO Castle z lat 90., pośród

wielu rycerskich frakcji, na krótko pojawiła

się nazwa Dark Forest. Byli to leśni rozbójnicy

wzorowani na legendach o Robin Hoodzie.

Z niewiadomych przyczyn seria nie

zdobyła dużej rozpoznawalności i jej kariera

zakończyła się tak szybko jak i zaczęła, w

1996 roku, nie wychodząc poza rynek amerykański.

Niemniej ciekawi mnie czy wiedzieliście

o niej i czy zbieżność nazw jest tu

całkowicie przypadkowa? (śmiech)

Całkowicie przypadkowa! Nie byłem tego

świadomy teraz, ani jako dziecko, ale wiesz,

widziałem pewien nieświadomie trafny komentarz

na youtube pod naszym EP mówiący,

że przywołuje ono wspomnienia z dzieciństwa

o filmach fantasy z lat 80/90. W twórczości

każdego artysty - pisarza czy muzyka, musi

być duży wpływ dzieciństwa. Te lata Cię formują

i nigdy nie opuszczają. Ja na przykład,

już dorastając w latach 80. i 90., zawsze byłem

zafascynowany Robin Hoodem, Królem Arturem,

fantasy i folklorem.

Wypada mi już tylko podziękować za poświęcony

czas i wyczerpujące odpowiedzi.

Dodam tylko, że Waszych fanów w Polsce

nie brakuje i bardzo chętnie zobaczylibyśmy

Was tu na żywo! A teraz oddaję Wam ostatnie

słowo!

Bardzo dziękuję Tobie i wszystkim polskim

Forestmaniakom!

Robyn bent a full goode bowe

An arrowe he drowe at wyll ;

He hit so the proude sherife

Upon the grounde he lay full still.

Christian zacytował późnośredniowieczną, angielską

balladę ludową "A Gest of Robyn Hode",

której tłumaczenia się nie podejmuję, by uniknąć

profanacji (przyp. red.)

Piotr Jakóbczyk

DARK FOREST 61


Wizja wściekłego thrashu

Ponad trzydzieści lat po pojawieniu się technicznego thrashu, Hammers

of Misfortune dołącza do grona wizjonerskich zespołów reprezentujących ów gatunek.

Nie jako naśladowca, lecz jako wściekły nonkomforimista. Niektórzy fani

oburzają się, że nowy album "Overtaker" nie powinien w ogóle ukazywać się pod

tym samym szyldem, bo za bardzo różni się od poprzednich sześciu albumów

Amerykanów. Inni zachwycają się i chwalą unikalne podejście. Tymczasem gitarzysta

i wokalista John Cobbett przekazuje nam artystyczne oświadczenie.

Tak mijał Ci czas, a nowa płyta ukazała się

dopiero po sześciu latach.

Tutaj spotykamy się z pojęciem "wolnego czasu".

Mamy go sporo i co z nim robimy? Myślę,

że wiele osób spędza swój "wolny czas" patrząc

w ekrany (gry wideo, filmy, telewizja, telefon).

Tak się składa, że "wolny czas" to jedyna okazja,

kiedy mogę zajmować się muzyką. Tak jak

wszyscy inni, budzę się każdego dnia z listą

rzeczy, które muszę zrobić. Muzyka czeka, aż

te obowiązki zostaną spełnione. Zdecydowanie

największym wyzwaniem przy tworzeniu

"Overtakera" było po prostu znalezienie czasu

na pracę nad nim. W ciągu ostatnich ośmiu lat

pełniłem funkcję pełnoetatowego rodzica wobec

swojego syna. Sprawy stały się łatwiejsze,

aby dowiedzieć się, jaki instrument tworzył

dźwięki, które pamiętam z dzieciństwa (piosenki

takie jak np. "Dream Weaver")... To kolejne

brzmienie klawiatury vintage, które

chciałem mieć w naszym zestawie narzędzi.

Ponownie musiałem użyć wersji cyfrowej, ale

to zostanie rozwiązane następnym razem.

Tytuł "Overtaker" (2022) sugeruje, że coś może

się wydarzyć nagle lub niespodziewanie

dla Hammers Of Misfortune. Co to takiego?

Co to znaczy, że materiał "Overtaker"

nie miał początkowo ukazać się pod szyldem

Hammers Of Misfortune?

Początkowo myślałem o "Overtakerze" jako o

fajnym tytule utworu, bo to rodzaj kalamburu

z "Undertakera". W miarę upływu czasu zdecydowałem

jednak, że świetnie nada się na tytuł

całego albumu. Kawałki zaczęły powstawać

bez wyraźnego celu, po prostu pisałem to, co

chciałem słuchać. Bawiłem się muzyką. Mówi

się, że logo Hammers of Misfortune zostało

lekkomyślnie umieszczone na tym albumie.

To nieprawda. Długo się nad tym zastanawiałem.

Decyzja zapadła po wielu dyskusjach z

rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. Teraz zdaję

sobie sprawę, że Hammers of Misfortune

jest tym, czym chcę, żeby było. To ja decyduję,

co jest, a co nie jest Hammers of Misfortune.

Po co tracić czas i energię na tworzenie

kolejnego pobocznego projektu? Zwłaszcza, że

pracuję z domowego studia w górach. To nie

jest tak, że tworzę zespół i mam próby ze składem.

W przyszłości chciałbym pozostać przy

nazwie Hammers of Misfortune dla wszystkiego,

co wydam.

HMP: Po wydaniu Waszego poprzedniego

albumu "Dead Revolution" (2016) planowałeś

przenieść się z Kalifornii na wieś i uprawiać

większość swojego jedzenia. Jak tam Twoja

plantacja?

John Cobbett: Przeprowadziliśmy się w góry

zachodniej Montany, do strefy rolniczej 5b.

Trudno byłoby uprawiać tu całe nasze jedzenie.

Ostatnie przymrozki zdarzają się w czerwcu,

a pierwsze pojawiają się w połowie września.

Aby prowadzić prawdziwie samowystarczalną

zagrodę w tym klimacie, musielibyśmy

polegać na zwierzętach gospodarskich (kozach,

świniach, bydle itp.). Mamy tylko kurczaki,

które dostarczają jaj przez większość

roku. Podczas trzymiesięcznego okresu wegetacyjnego

uprawiam tyle, ile mogę. Najlepiej

sprawdzają się rośliny zimnolubne, takie jak

cebula, czosnek i zielenina. Pomidory i papryka

okazują się trudniejsze. Używam zimnych

ramek do uprawy papryki (uwielbiam marynowaną

paprykę!), a pomidory muszę dobrze

zaplanować w czasie, ponieważ jeden przypływ

mrozu potrafi je zabić. Nieuchronnie

pierwszy przymrozek uderza zanim większość

z nich dojrzeje, więc muszą zostać wyrwane i

wniesione do środka jesienią. W październiku

konserwuję zbiory. Robię tyle pikli i konserw,

ile mogę, ale na pewno nie aż tyle, żeby wszystkich

domowników wykarmić przez zimę!

Polowanie jest tutaj naprawdę powszechne.

Prawie każdy poluje, bo to opłacalny sposób

na odłożenie mięsa na zimę. My jeszcze nie

poszliśmy tą drogą, ponieważ zostałem ojcem

i nagrywałem nową płytę. Wokół żyje mnóstwo

jeleni, ale jak na razie radzimy sobie dobrze

bez polowań.

Foto: Hammers Of Misfortune

gdy zaczął chodzić do szkoły, dzięki czemu

miałem trochę wolnego czasu w ciągu dnia.

Podejrzewam, że odkryłeś też ostatnio nowe

instrumenty, takie jak mellotron albo solina.

Jak je wykorzystałeś w Hammers Of Misfortune?

Zawsze uwielbiałem mellotron, ale ten instrument

był tak rzadki i niedostępny, że nie miałem

okazji go używać, aż do teraz. Okazuje się,

że mellotrony są produkowane w Szwecji w

formie cyfrowej, a wydobywane dźwięki brzmią

identycznie jak prawdziwy instrument.

Zazwyczaj stronię od wszystkiego, co cyfrowe,

jak tylko się da, ale w tym przypadku uznałem

to za uzasadnione. Dostałem w swoje ręce

Mellotron 4000D Mini i jestem z niego naprawdę

zadowolony. Natomiast Arp Solina

String Ensemble to prymitywny syntezator

smyczkowy z lat siedemdziesiątych o ikonicznym

brzmieniu. Musiałem trochę poszukać,

Czy to przypadek, że data wydania Waszego

nowego albumu ma tak wiele cyfr "2"?

Zamiast czekać na winyl do stycznia 2023

roku, wypuściliście edycję cyfrową dokładnie

2.12.2022. To apokaliptyczna data, dobry kandydat

na koniec świata, czy coś w tym stylu.

Czysty przypadek. Nawet nie zauważyłem,

dopóki nie zwróciłeś na to uwagi (śmiech)! To

było dla mnie bardzo ważne, aby wydać album

w 2022 roku, dla mojego własnego zdrowia.

Chciałem rozpocząć rok 2023 z "Overtakerem"

skończonym, wydanym i wypuszczonym

na wolność.

Czy ukażą się tylko edycje cyfrowe i winylowe?

CD jest według ciebie przestarzałym

formatem?

Sam wytłoczyłem kilka płyt CD i wystawiłem

na sprzedaż na Bandcampie. W grudniu ukaże

się japońskie tłoczenie CD poprzez wytwórnię

Spiritual Beast Productions. Nie sądzę, żeby

płyty kompaktowe były przestarzałe. Wiem,

że wiele osób nadal je lubi. Sam czasami kupuję

CD. Są pewne albumy, które są dostępne

tylko na kompakcie, a czasami kupno płyty

jest tańsze niż kupno kopii cyfrowej. Nie mogę

po prostu streamować wszystkiego tam, gdzie

mieszkam, ponieważ zasięg Internetu nie jest

tutaj zbyt duży.

Wasze nowe utwory są krótkie (większość

trwa trzy do pięciu minut), a jednocześnie

brzmią nonkonformistycznie. Skąd się to bierze?

Co jest źródłem ich osobliwości?

Postanowiłem napisać krótsze kawałki. Pierwszy

powód jest taki, że przejadły mi się ponad

ośmiominutowe kolosy, które wszyscy proponują

w dzisiejszych czasach. Drugi powód - te

numery są szybkie. Dwunastominutowy thrashowy

killer nie miałby jak dla mnie sensu.

62

HAMMERS OF MISFORTUNE


"Wejdź, rozpieprz i wyjdź" to nasza obecna

filozofia. Dobry utwór potrzebuje tylko kilku

pomysłów, aby zadziałać. Dwa muzyczne pomysły

można rozwinąć w kompletną, udaną

kompozycję. Dłużyzny często wynikają z upychania

zbyt wielu riffów w jednym utworze,

bądź z niekończących się powtórzeń. Przyznam,

że wciąż pracuję nad tym, by znaleźć

pod tym względem balans. Poza tym, album

nie zawiera żadnych przypadkowych momentów.

Kiedy tworzy się zespół lub pisze album,

kluczowe jest wypracowanie świeżego brzmienia.

Świat z pewnością nie potrzebuje więcej

OSDM czy atmosferycznego black metalu. To

do artysty należy wyrażenie czegoś, co nie

zostało jeszcze wyrażone przez milion innych

ludzi. Wiele myśli włożyliśmy w brzmienie i

kierunek wszystkich naszych albumów. Nie po

to, by brzmieć "inaczej", ale po to, by odnaleźć

konkretną wizję tego, co chcemy przekazać

światu. Może mam pomysły, których nikt inny

nie ma? To chyba czyni mnie osobliwym.

Fajnie.

Dlaczego Wasz heavy metalowy album

"Overtaker" ma tak dużo grindcore'owych

temp?

"Thrash" to słowo, którego bym użył (śmiech).

Jeśli w ogóle, to jest to płyta thrashowa. Chciałem

stworzyć nie stary thrash, który galopuje

w tempie 185bpm, a raczej porwać się na szybsze

tempa i naprawdę sprawdzić swoje możliwości.

Thrash może wyróżniać się wściekłością,

czego najlepszym przykładem jest wczesny

Sadus, a nie tylko być szybki i techniczny.

Na tej stronie thrashu skupiłem się najbardziej.

Pieprzona furia!

A jak dużo technicznych smaczków zastosowałeś

wyłącznie dla ozdoby?

W ogóle, mam nadzieję! Chodzi mi o to, że na

każdy użyty fragment przypada dwa razy więcej

odrzuconej muzyki. Zdecydowanie skupiłem

się na tym, by wszystko było krótkie i do

rzeczy. Starałem się zredukować aranżacje do

najistotniejszych elementów. Przyświecał mi

cel, by każda część się liczyła. Wszystko powinno

mieć powód, żeby trafić na album. To

trudne i wciąż szukam sposobu, by w pełni to

osiągnąć. Od początku stawiałem na krótsze,

bardziej skondensowane utwory. "All killer no

filler", jak mówi powiedzenie.

Czy niepokojący klimat towarzyszący LP

"Overtaker" pełni jakąś inną rolę niż tylko

zwrócenie uwagi słuchaczy?

Nie chcieliśmy wykreować niepokojącego klimatu.

To ciekawe, że niektórzy ludzie tak to

odbierają. Ale rozumiem, dlaczego. Wściekła

energia była ważnym składnikiem od początku.

Chciałem zrobić wściekłą płytę. Być może

w połączeniu z wokalami Jamie brzmi trochę

niepokojąco. W większości sama wymyśliła

swoje partie wokalne i posiada ten cudownie

czarodziejski, niesamowity sposób śpiewania.

Myślę, że to działa bardzo fajnie w zestawieniu

z wściekłą muzyką.

Co lub kto zainspirował Cię do ostrzeżenia

nas przed podążaniem za światłem (utwór

"Don't Follow the Light")?

Gollum. To jest cytat z Golluma w "The Two

Towers". Tu wracamy do pytania o "wolny

czas". Co tak naprawdę dzieje się, gdy patrzymy

na nasze ekrany? Nasz czas, uwaga, energia

i dane są zbierane przez gigantyczne korporacje

i inne potężne podmioty. Manipuluje

się naszymi umysłami, manipuluje naszymi

emocjami i odbiera nam się życie. Wszystko

po to, aby wzmocnić i wzbogacić oligarchów,

którzy uważają się za właścicieli tego świata.

To może dać Wam jakieś pojęcie, co myślimy

w tym temacie...

"Overtaker" jest fenomenalny i dziwny zarazem.

Czy spodziewasz się ekstremalnych

reakcji: "albo uwielbiam, albo nienawidzę"?

Dzięki, cieszę się, że Ci się podoba! Do tej

pory otrzymałem kilka wspaniałych opinii, ale

także kilka osób rozczarowało się. Rozumiem

to: nie takiej płyty ludzie oczekiwali, więc naturalnie

nie zadowoli ona wszystkich. Ludzie,

którzy chcieli więcej "Dead Revolution"

(2016) czy "17th Street" (2011) mogą się niemile

zaskoczyć. Chciałem wydać mocne

oświadczenie, więc powinienem spodziewać

się reakcji "Love/Hate", jak wspomniałeś.

Sam O'Black


Równowaga między prog, thrash i

power metalem

Odpowiedzi, jak udzielił nam Jason Schultz,

współzałożyciel i drugi gitarzysta prowadzący

Idol Throne są naprawdę precyzyjne i

przemyślane. Uznałabym, że to przypadek

(sami wiecie, że czasem trafiają się odpowiedzi

"na odczep", a czasem wręcz przeciwnie),

ale chyba nie w tym wypadku. To, jak Jason

analizuje muzykę Idol Throne, jak rozkłada

sens kawałków na czynniki pierwsze, doskonale

koreluje z jego odpowiedziami. W zalewie

młodych okołoprogowych zespołów, które po prostu "grają muzykę", ale nie

tworzą spójnych i sensowych kawałków, Idol Throne wydaje się być wyjątkiem.

Wszyscy jesteśmy zdania, że utwór ma być

tym, czym ma być, więc jeśli kawałek jest krótki

i bezpośredni, nie będziemy próbowali sztucznie

wydłużać czasu trwania solówkami i

przejściami instrumentalnymi. Z drugiej strony,

jeśli utwór jest konceptualny lub warunkuje

go muzyczna "historia", którą staramy się

opowiedzieć, możemy go uczynić dłuższym.

To delikatna równowaga, ale ostatecznie zawsze

dążymy do silnej melodii i silnego refrenu,

tak, żeby nawiązać więź z tymi słuchaczami,

dla których prog nie jest gatunkiem pierwszego

wyboru. Mamy nadzieję, że spodobają

niesamowite rzeczy, a kiedy je gra, wygląda,

jakby przychodziło mu to z największą lekkością.

Słucham niektórych riffów oraz linii

wokalnych w Idol Throne i zastanawiam się,

czy jest w gronie wzorów do naśladowania

dla gitarzystów Idol Throne?

Michael Romeo i w ogóle Symphony X mają

ogromny wpływ na zespół, a dla mnie osobiście

jest on jednym z ulubionych muzyków.

Gra Romeo na gitarze jest bezkonkurencyjna

pod względem technicznym, ale to, co naprawdę

do mnie przemawia, to jego zdolność do

orkiestracji utworów w "panoramiczny" sposób.

Moim zdaniem jest to swego rodzaju filmowość,

poprzez którą potrafi opowiadać muzyczną

historię i wpływać na słuchacza. W

pewnej mierze zawsze widziałem wielką trójkę

progresywnych metalowych gitarzystów tak:

Romeo, John Petrucci i karygodnie niedoceniany

Jim Matheos. Studiowanie sposobu, w

jaki ci kompozytorzy układają swoje utwory,

było dla mnie nauką, jak postawić utwór na

pierwszym miejscu, jednocześnie nieco przesuwając

granice. Są tam riffy, ale używane w

kontekście dobrze rozwiniętej wypowiedzi

muzycznej. Naprawdę staramy się to osiągnąć

w Idol Throne.

HMP: Włączyłam Waszą płytę i od razu

przyszło mi na myśl, że to połączenie US

power z prog metalem. Potem czytam notkę z

wytwórni i widzę podobne słowa. Na pewno

jesteście dumni, że udało Wam się wypracować

tak wyrazisty styl?

Jason Schultz: Miło z twojej strony. Doceniam,

że dostrzegasz stylistyczną różnorodność,

do której dążymy. Uzyskanie równowagi

pomiędzy thrash, power i progresywnym metalem

rzeczywiście było celem, dla którego założyliśmy

zespół. Razem z Martinem, współzałożycielem

Idol Throne i gitarzystą prowadzącym

chcieliśmy stworzyć zespół, który będzie

nawiązywał do dźwięków, które tak naprawdę

wciągnęły nas w muzykę. Jednocześnie

chcieliśmy wykorzystać umiejętności i doświadczenia,

które obaj zdobyliśmy, grając w

progresywnych zespołach metalowych i rockowych.

Wierzę, że wraz z "The Sibylline Age"

zaczęliśmy zbliżać się do brzmienia, którego

szukamy.

Z metalem, który zawiera elementy prog metalu

różnie bywa. Czasem nudno, czasem na

tyle skomplikowanie, że muzyka staje się

muzyką dla innych muzyków, a nie słuchaczy.

Wam się udało zachować przebojowość i

moc, jaką niesie heavy metal.

Wspólnie podjęliśmy wysiłek, żeby zrównoważyć

naszą skłonność do muzycznych szaleństw

z głównym celem, jakim jest pisanie spójnych

i przekonujących kawałków. To było doświadczenie

przez uczenie się, a wspólny proces

tworzenia kawałków naprawdę pomógł nam

dojrzeć do tego, że utworom mamy służyć, a

nie brać się za jakieś muzyczne odjazdy.

Foto: Idol Throne

im się te elementy utworów czy całego albumu

I dzięki niemu sięgną po bardziej progresywną

muzykę!

W Waszej muzyce słychać też wątki tak

zwanego "neoklasycznego heavy metalu", jak

w "The Labyrinth".

Ja i Martin wyrośliśmy na wielu godzinach

spędzonych na słuchaniu i studiowaniu stylów

stajni Shrapnel Records, która naprawdę zdefiniowała

heavy metalową gitarę w latach 80.

Choć dochodziliśmy do tych inspiracji i chłonęliśmy

je na różne sposoby, rezultatem jest

to, że obaj naprawdę lubimy to brzmienie i

czerpiemy wiele inspiracji z technik i struktur

używanych w tego typu gitarowej muzyce instrumentalnej.

Skoro obaj mamy takie wpływy

i taką gitarową chemię, otwiera nas to na eksplorowanie

fajnych melodycznych pomysłów i

pozwala temu brzmieniu stać się kolejnym elementem

palety utworów Idol Throne.

Absolutnym mistrzem tego gatunku jest

według mnie Michael Romeo. Komponuje

Wokalista, Jake Quintanilla momentami

śpiewa niskim, głębokim głosem. Ostatnio

taki styl śpiewania wśród amerykańskich

wokalistów staje się coraz bardziej popularny

(Eternal Champion, Wolftooth, Visigoth).

To może być przypadek, a może jakaś mniej

lub bardziej świadoma inspiracja.

Pracowałem z Jake'm przez wiele lat w innym

naszym zespole, Mind's Horizon, i wspaniale

było widzieć, jak poszerza i rozwija swoje możliwości

jako wokalista. Większość wokali w

tym zespole to brudne, death metalowe brzmienia,

tylko wzbogacone o używane dla stworzenia

efektu czyste wokale, więc wspaniale

było pracować z Jake'm w bardziej "klasycznym"

kontekście wokalnym. Naprawdę był

w stanie wnieść do utworów swój własny styl,

wykorzystując przy tym kilka różnych rejestrów

i sposobów emisji głosu, tak, aby zespół

nie brzmiał jak inne współczesne, czysto prog

metalowe zespoły. Myślę, że jest to powód, dla

którego wiele innych zespołów, jak wspomniano,

również eksploruje inne dźwięki. Jake

pracował nad liniami wokalnymi, jest też znakomitym

tekściarzem, więc z niecierpliwością

czekam na to, jak w przyszłości będzie rozwijał

swój głos.

Wiele współczesnych zespołów heavymetalowych

sięga po retro brzmienie, wizerunek

etc. Wy brzmicie współcześnie i wydajecie

się czerpać z tego, co dają dziś możliwości

nagrywania.

64

IDOL THRONE


Zgadzam się z tą oceną. Nigdy nie byliśmy

przesadnie zainteresowani wizerunkiem czy

trzymaniem się konkretnych stylistycznych

zasad i myślę, że zbytnie przywiązywanie się

do tego może w pewnych kwestiach bardzo

ograniczać. Oczywiście czerpiemy inspirację z

przeszłości, ponieważ wiele z naszych ulubionych

utworów pochodzi z tamtej epoki.

Powiem jednak, że przede wszystkim jesteśmy

przywiązani do etosu i muzycznej filozofii

tamtej epoki. Naszym celem jest bycie zespołem,

który potrafi "wyciągnąć to" naprawdę,

zagrać to na żywo tak mocno, jak to możliwe i

nagrać to dokładnie tak, jak brzmi to na scenie.

Uwielbiamy sprzęt, produkcję i proces nagrywania,

jesteśmy otwarci na używanie technologii

i nowoczesnych narzędzi, aby uzyskać

jak najlepszy rezultat, ale skupiamy się też na

stworzenie czegoś, co jest prawdziwą reprezentacją

naszego zespołu i naszych umiejętności:

od sposobu nagrywania do partii, które gramy.

Okładka "The Sibylline Age" jest genialna.

Zarówno pomysł, jak i samo wykonanie.

Czytałam, że to ilustracja do kawałka tytułowego.

Dzięki! Jesteśmy bardzo dumni z tego, jak

wyszła ta okładka! Przy jej tworzeniu współpracowaliśmy

z artystą o imieniu Mark Erskine,

a on absolutnie trafił w klimat albumu.

Zostałem fanem jego prac, widząc kilka jego

dzieł w mediach społecznościowych. Skontaktowałem

się z nim, wyjaśniłem mu koncepcję

tytułu albumu i utworu tytułowego. Ten zaś

ukazuje podróż bezimiennego bohatera do wyroczni,

aby zapobiec apokaliptycznemu kryzysowi.

Uwielbiam jego użycie kolorów, a w

szczególności złota. Cenimy sztukę i jej zaprezentowanie

tak samo, jak samą muzykę, więc

ważne było, aby pracować z kimś, kto naprawdę

rozumie klimat, który chcemy uchwycić.

Praca z Markiem była prawdziwą przyjemnością

i z chęcią podjęlibyśmy ją ponownie!

Większość z Was ma doświadczenie z innych

zespołów. Zgaduję, że wpłynęnęło ono

na tę różnorodność muzyki Idol Throne?

Tak, dodatkowo, poza Idol Throne wszyscy

graliśmy i nadal gramy w innych kapelach.

Niektóre z nich reprezentują zupełnie inne

style. Myślę, że koniec końców pomaga to w

Foto: Idol Throne

uzyskaniu różnorodności. Grając jesteśmy

przyzwyczajeni do wychodzenia poza granice

konkretnego gatunku, więc pomysły przychodzące

do Idol Throne mogą być inspirowane

popem, rockiem lub jazzem, a nawet różnymi

stylami metalu, ale pozornie odmiennymi.

Wraz z Martinem i Jakem byliśmy w zespołach

grających rock i metal progresywny (odpowiednio

Farwatch i Mind's Horizon), a ja

gram na gitarze prowadzącej w blackened

thrash metalowym zespole Wraith. Moje doświadczenie

w tej kapeli pomogło mi również

w pisaniu kawałków, które są bardziej dopracowane

i kiedy trzeba, trafiają w punkt.

Aaron, nasz perkusista, studiował grę na perkusji

w Musicians Institute w Los Angeles i ma

również metalowy zespół Axxios. Basista Trevor

gra na gitarze w zespole grającym techniczny

death metal o nazwie Xenopredator.

Tak więc, wśród nas jest mnóstwo różnych

stylów reprezentowanych w naszym repertuarze

i know-how do ich grania, i czuję, że to

pozytywnie wpływa na muzyczną różnorodność

Idol Throne.

Wielu muzyków mówi nam ostatnio, że

współcześnie zmienił się sposób zdobywania

popularności. Dawniej przez lata trzeba było

grać koncerty, żeby publika się "osłuchała",

potem można było wydać płytę. Dziś trzeba

zacząć od płyty, żeby być rozpoznanym w

internecie - na FB i kanałach YouTube. Wy

właśnie wydaliście debiut. Bierzecie byka za

rogi i planujecie zagrać intensywnie wiele

koncertów?

Niestety, obecnie panuje bardzo trudny klimat

dla muzyki, szczególnie jeśli chodzi o próby

dotarcia do słuchaczy, rynek jest tak tłoczny,

że trudno do nich dotrzeć. Założyliśmy zespół

na początku epidemii Covid, zanim nastąpiły

lockdowny, więc w ostatnich dwóch latach było

nam trudno, tak, jak dla wszystkich innych.

Wykorzystaliśmy ten czas na dopracowanie

pierwszego albumu, ale straciliśmy wiele

okazji do występów na żywo i promocji, więc

teraz nadrabiamy zaległości. Mamy szczęście

być w takiej sytuacji, że pisanie idzie nam łatwo,

więc zawsze mamy pomysły na kawałki i

projekty. Nasz ambitny kalendarz wydawniczy

jest zaplanowany najbliższe trzy lata i jest

to nasza próba utrzymania się. Dzięki temu

chcemy pokazać naszą muzykę metalowej

publice całego świata i mamy nadzieję, że uda

nam się stać się rozpoznawalnymi. Szukamy

również jak najwięcej okazji do zaprezentowania

naszego zespołu na żywo i w ciągu najbliższego

roku staramy się wbić na amerykański

tor festiwalowy power/thrash/trad/prog.

Myślę, że na współczesnym rynku trzeba być

nastawionym zdecydowanie aktywnie, ponieważ

dostępnej jest więcej muzyki, niż kiedykolwiek

wcześniej. W związku z tym ważny

jest nacisk na widoczność w sieci, na żywo

oraz konsekwentnie na wydawanie wysokiej

jakości materiału. Staramy się robić jedno i

drugie!

Graliście koncert z Traveler. Moim zdaniem

to jeden z lepszych zespołów młodego pokolenia.

Granie z Traveler to była absolutna frajda i

mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli

zrobić z nimi kolejny koncert lub trasę. To

nie tylko świetni muzycy ze wspaniałymi kawałkami

i niesamowitą, zabawną energią na

żywo, ale także świetni goście. Mieliśmy wiele

okazji, by porozmawiać o muzyce, sprzęcie i

wszystkim innym przed i po koncercie, a

wszyscy jesteśmy z tego samego materiału. Zasługują

na wszystkie wielkie rzeczy, które ich

spotykają i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć

ich ponownie i usłyszeć ich kolejny krążek!

Pytania: Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk

Foto: Idol Throne

IDOL THRONE

65


Wstęp do szaleństwa

Gitarzysta Ed Miller przez trzydzieści lat skomponował ponad sto utworów,

które dotąd trzymał niemal wyłącznie w prywatnej kolekcji. Musi coś w nich

być, bo choć wokalista Juan Ricardo śpiewa w nieliczonej liczbie metalowych (i nie

tylko) projektów, to właśnie kompozycje Eda uznaje za najważniejsze w swych

obecnych staraniach. Do porządnej metalowej załogi potrzeba co najmniej trojga,

więc wspomaga ich siedzący w zakrzywionej do tyłu czapce z daszkiem perkusista

John Smith. Efekt współpracy to US power metalowy album Sunless Sky pt. "Prelude

To Madness".

Podobno nie przeszliście przez żadną kontrolę

bagażów na lotnisku?

Juan Ricardo: Tak, to jedna z najbardziej

zwariowanych rzeczy, jaka spotkała nas w

Hondurasie. Nie wiedzieliśmy, czego spodziewać

się po przylocie. Widzieliśmy mnóstwo

policji. Panowały szczególne środki bezpieczeństwa,

no bo wiesz - Ameryka Środkowa.

Szczegółowo przeszukiwano wszystkich innych

pasażerów. Ochrona spojrzała na nas:

"Hej, jesteście tymi metalowymi muzykami?". A

widzieliśmy ich po raz pierwszy. Przy bramkach

wyjściowych znajdowało się specjalne pomieszczenie,

gdzie zaglądano wszystkim do

bagaży. Ale gdy zauważyli naszą trójkę, kiwnęli

tylko, żebyśmy śmiało przeszli bez zatrzymywania

się. "Amerykański zespole, proszę, idźcie

dalej". Wyglądało to jak niesamowicie odjechane

przyjęcie w nowym kraju.

W jaki sposób Was rozpoznali?

John Smith: Widocznie się dowiedzieli. Wylądowaliśmy

w największym mieście Hondurasu

- w Tegucigalpie (stolica - przyp. red.). Ktoś

mógł być zorientowany w temacie i przekazać

wieść o naszym przybyciu pozostałym agentom

ochrony granicznej. Zresztą byliśmy tam

Angażujecie się w wielu zespołach i projektach.

Powiedzcie proszę, które z nich uważacie

za najistotniejsze?

John Smith: Zdecydowanie za najważniejszy

mój zespół uznaję Sunless Sky. Zagrałem z

nimi już kilka koncertów, również w Nowym

Jorku i w Ohio. Sporo ćwiczyliśmy, tworzyliśmy

wspólnie nowe utwory, a teraz szykujemy

następną płytę. Juan śpiewa w kilku formacjach

jednocześnie, to wariat.

Juan Ricardo: Znam Eda Millera od trzydziestu

lat, odkąd grał na gitarze w power/ thrashowym

Mystik. Ja śpiewałem w wielu kapelach:

Wretch, Attaxe, Ritual, Dark Arena,

Veith Ricardo Project (nowy album ukazał

się w 2021 roku), w niemieckim Blind Cross.

Właśnie ukończyłem swoje partie na album

Lucid Dreaming. Jutro zabieram się za całkiem

nowy zespół, z którym wkrótce rozpoczniemy

tworzenie nowej muzyki. Uwielbiam

śpiewać w rozmaitych konfiguracjach personalnych,

ale na pierwszym miejscu stawiam

Sunless Sky.

John Smith: Zobaczmy, czy Ed Miller połączy

się z nami w wersji audio. Brzydal z niego,

więc nie pokaże się w kamerze, ale może chociaż

go usłyszymy. (śmiech) W międzyczasie

pokażę Ci studio - mam tutaj zestaw perkusyjny,

klawisze (nie używam ich w Sunless

Sky, ale mogą się przydać podczas komponowania),

konsolę do nagrywania, itd. Fajne

miejsce.

Juan Ricardo: Wiedziałem, że Ed napotka

trudności w korzystaniu z aplikacji Zoom, dlatego

chciałem wybrać się osobiście do jego domu,

ale pada dziś śnieg. Jaką pogodę macie w

Polsce?

HMP: Czy jesteście nadal na trasie koncertowej

po Ameryce Środkowej? Widziałem

Wasze zdjęcia z Hondurasu.

Juan Ricardo: Powróciliśmy już z tej trasy i

obecnie znajdujemy się w stanie Ohio, tuż

przy granicy z Kanadą, w odległości jednej godziny

jazdy samochodem od siebie. Uczestniczyliśmy

w lokalnym festiwalu w Hondurasie.

Mieliśmy mnóstwo zabawy, impreza została

profesjonalnie zorganizowana, ludzie szaleli.

Świetna produkcja. Mamy nadzieję tam powrócić.

Foto: Sunless Sky

jedynymi białymi ludźmi.

Juan Ricardo: Wyróżnialiśmy się wyglądem.

Jestem latynosem (Juan urodził się w Puerto

Rico - przyp. red.), John i Ed są biali. Zdecydowana

większość pasażerów wracała z podróży

do własnych domów, a tylko my przylecieliśmy

zagrać koncert. Inne zespoły uczestniczące

w festiwalu pochodziły albo z samego

Hondurasu, albo z jego okolic. Lotnisko Palmerola

International w Comayagua (70km od

Tegucigalpy - przyp. red.) oddano do użytku

dopiero niedawno. Pracownicy podekscytowali

się, że przylatują na nie Amerykanie. Chcą,

żeby zespoły z całego świata przekonały się,

jak fantastycznie można się u nich poczuć. W

związku z tym zachowywali się wobec nas bardzo

sympatycznie i wyjątkowo gościnnie.

Mieszkam na Islandii. Pod kołem podbiegunowym

mamy o tej porze roku "sunless

sky" (bezsłoneczne niebo - przyp. red.).

Juan Ricardo: (śmiech) Miły zbieg okoliczności.

Kontynuujmy rozmowę, a może Ed wkrótce

dołączy.

Z tego co widzę, Juanie, jesteś jedynym oryginalnym

członkiem Sunless Sky.

Juan Ricardo: Wyjaśnię to. Otóż, Sunless

Sky powstał w 2012 roku. Śpiewałem wówczas

w Dark Arena, a więc w zespole od lat

zorientowanym na działalność studyjną. Graliśmy

wyłącznie po to, żeby nagrywać albumy,

bez promowania ich na żywo. Przez bardzo

długi okres czasu nie występowałem na żadnych

koncertach. Tęskniłem za tym. Podobało

mi się brzmienie kapeli o nazwie Erecto

Jector. Zaproponowałem im stworzenie projektu

pobocznego z myślą o pojedynczych gigach.

Napisaliśmy pierwszy utwór "Subzero"

(pojawił się na pierwszej płycie "Firebreather",

2014r.). W jego tekście występuje sformułowanie

"sunless sky". Wybraliśmy je na nazwę

zespołu. Miałem taki głód koncertowania, że

zrobiliśmy ze sto sztuk. W 2014 roku podpisaliśmy

kontrakt z Pure Steel Records. Wydaliśmy

"Firebreather", mix i mastering powierzyliśmy

Noahowi Buchananowi, który

jest również perkusistą i klawiszowcem Dark

Areny, po czym zagraliśmy następną stówę

koncertów. W tamtym okresie Sunless Sky

składał się z lokalnych instrumentalistów, mających

zobowiązania wobec własnych rodzin,

jak również angażujących się w inne projekty

muzyczne. Później nasze drogi się rozeszły.

Zbudowałem nowy line-up z kompletnie nowymi

osobami. Dołączył do nas m.in. Curran

Murphy, znany z Annihilator (lata 2002-

66

SUNLESS SKY


2005, album "Double Live Annihilation" -

przyp. red.). W 2017 roku wydaliśmy płytę

"Doppelgänger" i pokoncertowaliśmy trochę.

Spędziliśmy kilka miesięcy w Europie Wschodniej

i zaprezentowaliśmy się na żywo w

Polsce. Nie zagraliśmy wprawdzie na Islandii,

ale mieliśmy tam przesiadkę na inny samolot.

Jak nazywa się Wasze lotnisko?

Pisze się Keflavik, ale należy czytać Keblavik.

Juan Ricardo: Właśnie. Następnie powróciliśmy

do domów. Curran rozglądał się już za innymi

zespołami, pragnął tworzyć coś własnego.

Tak samo uczynili inni. Ja jestem bardzo

obrotnym gościem, lubię śpiewać, działać, występować.

Skoro brakło mi instrumentalistów,

poszukałem nowych. Zamieszkałem w Europie.

Pracowałem tam w Pure Steel Records.

Moja rola polegała na podpisywaniu kontraktów

z nowymi zespołami. Gitarzysta Ed Miller

zapytał, czy byłbym zainteresowany jego

solową muzyką. Miał mnóstwo utworów, ponad

sto kawałków. Odpowiedziałem, że od lat

interesowałem się jego twórczością. Zaproponowałem,

żeby dołączył do Sunless Sky.

Dark Arena kończyła prace nad LP "Worlds

Of Horror", dlatego pozostawałem w kontakcie

z Noahem. Chcieliśmy, żeby w skład Sunless

Sky wchodziły cztery osoby. Kevin Czarnecki

grał na basie na "Doppelgänger" i zamierzaliśmy

powierzyć mu bas również na następnym

LP. Gwoli ścisłości, w międzyczasie

grał u nas na gitarze rytmicznej, ale zamierzał

powrócić do basu. Niestety, na początku trasy

koncertowej okazało się, że Kevin nie może z

nami jeździć. Postanowiłem sam wypełnić lukę,

chwyciłem za bas i z czasem wkręciłem się

do tego stopnia, że teraz obsesyjnie uczę się

gry na gitarze basowej. Sunless Sky stał się

triem.

Curran Murphy pisał sporo utworów dla

Sunless Sky.

Juan Ricardo: Był głównym kompozytorem

LP "Doppelgänger". Obecny skład Sunless

Sky tworzę ja, John Smith i Ed Miller.

John Smith: Ja dołączyłem w 2017 roku, a

Ed w 2020r.

Juan, powiedziałeś, że grasz teraz na basie.

Kiedy zacząłeś się nim interesować po raz

pierwszy w życiu?

Juan Ricardo: Zawsze grałem na basie, dlatego

że ułatwiał mi komponowanie. Trzymanie

basu nie wychodziło mi najlepiej, wolałem klawisze.

Ale ciężko pisze się metalowe kawałki

na klawiszach, pomysły powstałe przy ich pomocy

nie brzmią jak metal. Używałem więc

basu wyłącznie po to, żeby demonstrować innym

podstawowe struktury nowych utworów.

Dotąd nie czułem się basistą. Zmieniło się to

dopiero niedawno.

No proszę, a jednak przekonałeś się. Pomówmy

o lirykach. Nowy album Sunless Sky

"Prelude To Madness" rozpoczyna się tekstem

przywołującym Zimną Wojnę oraz komunistyczny

Kremlin. Jakie przemyślenia

chcieliście nam przekazać na ich temat?

Juan Ricardo: Usiłowałem przekazać moje

odczucia na temat bieżących wydarzeń na

świecie. Teksty okazały się niemal prorocze,

gdyż napisałem je przed oficjalnie zainicjowaną

agresją Rosji. Zamierzałem ostrzec świat,

ale sam dopiero dziś przekonuję się, jak bardzo

zagrożenie destrukcją świata jest realne.

Żyjemy w szalonych czasach, ludziom tylko

Foto: Sunless Sky

wydaje się, że zmądrzeli. Tylko pozornie uczymy

się z błędów przeszłości, a w rzeczywistości

wcale nie wyciągamy wniosków. Od globalnych

kataklizmów dzieli nas jedno naciśnięcie

przycisku. Politycy bawią się w dyplomatyczne

gry, przywódcy narodów straszą się wzajemnie,

broń atomowa istnieje. Żyjemy w poczuciu

realnego zagrożenia. To szalone. Od

Zimnej Wojny tylko teoretycznie minęło

kilkadziesiąt lat, bo naprawdę ona nadal trwa.

Mam nadzieję, że gatunek ludzki nauczy się

żyć w pokoju pomimo wszelkich różnic pomiędzy

ludźmi i krajami. Oto pomysł na pierwszy

utwór.

Tylko na pierwszy utwór? Czy aby liryki na

całym albumie nie nawiązywały do tej samej

idei?

Juan Ricardo: Cóż, w pewnym sensie dotyczy

to całej płyty. Kawałek "Indignation" oraz

"Random Acts of Violence" też przecież komentują

teraźniejszość. Widzimy często sfrustrowanych,

smutnych, źle potraktowanych, protestujących

ludzi, którzy robią co w ich mocy,

by przemówić. Zajmują moralne stanowisko,

krzycząc, co dobre, a co złe. Starałem się zawrzeć

ich energię na całym albumie. W końcówce

spekuluję, jak świat się kończy, wszyscy

umieramy, nie pozostaje już nic, dlatego należy

zawczasu spojrzeć wstecz na własne życie i

zadać sobie pytanie, czy postępujemy słusznie,

a także pomyśleć o utraconych bliskich.

"Prelude To Madness" nie jest konceptem,

lecz albumem tematycznym.

Sugerujesz, że Zimna Wojna wcale się nie

skończyła. Pierwsze słowa na płycie brzmią

następująco: "In the height of hysteria/ the

madness begins/ In Cold War America/ And

The Communist Kremlin". Czy Twoim zdaniem

trwające do dziś szaleństwo rozpoczęło

się wraz z początkiem Zimnej Wojny? Zastanawia

mnie to, ponieważ nawet rasowi historycy

nie są zgodni co do daty jej rozpętania.

Nie istnieje consensus. Niektórzy twierdzą,

że Zimna Wojna była następstwem II

wojny światowej, inni wskazują już na tzw.

Rewolucję Październikową 1917, a jeszcze inna

interpretacja jej rozpoczęcia mówi o odmowie

akceptacji petycji Związku Radzieckiego

o przystąpienie ZSRR do NATO w 1954

roku. Moim zdaniem, świat jest pogrążony w

totalnej destrukcji od zarania dziejów, a już

na pewno nie pomijałbym pierwszej ani drugiej

wojny światowej.

Juan Ricardo: W lirykach chciałem wyrazić

przekonanie, że szaleństwo przeszłości utrzymuje

się na świecie również i dzisiaj. Nie

wiem, czy można powiedzieć, że przed Zimną

Wojną świat wyglądał spokojniej. Pamiętam

ogromną histerię związaną z tamtymi czasami.

Budowano schrony przeciwbombowe, panowało

zamieszanie. Niestety, powszechny strach

przed śmiercią nie opuścił ludzkości w

2022 roku. Wciąż go odczuwamy. Nawet pomimo

tego, że od II wojny światowej minął

szmat czasu...

Ed Miller: Witajcie. Nie widać mnie, bo utknąłem

w ciemnościach, ale jestem z Wami

(śmiech).

Juan Ricardo: Rozmawialiśmy właśnie o zimnej

wojnie, ale skoro dołączyłeś, powróćmy do

pytania o nasze poprzednie doświadczenia

muzyczne.

Ed Miller: Zacząłem grać na gitarze, gdy byłem

nastolatkiem. Tworzyłem zespoły, imprezowałem

tak jak młodzi ludzie imprezują. W

wieku 16 lat wziąłem udział w przesłuchaniach

starszych kolegów z Mystik. Uczę-szczaliśmy

do tej samej szkoły średniej, przy czym

oni już ją ukończyli, gdy ja jeszcze się w niej

uczyłem. Pozostawałem gitarzystą Mystik

przez całkiem długi okres czasu. Koncertowaliśmy

trochę. W 1992 roku podpisaliśmy kontrakt

z niemieckim labelem Massacre Records.

Byliśmy jednym z ich pierwszych zespołów.

Uznawaliśmy to za wielką sprawę. W

skrócie, po moim odejściu z Mystik założyłem

Darkseed. Partie utworu tytułowego Sunless

Sky "Prelude To Madness" napisałem zaraz po

opuszczeniu załogi Mystik. Utrzymywałem te

riffy i melodie w swym arsenale aż do dziś,

włącznie z "egipskim" fragmentem w środku

kompozycji. Na przestrzeni dekad wielokrotnie

to rejestrowałem, aż ewoluowało do obecnej

postaci. Bardzo się cieszę z finalnej wersji,

ponieważ wiem, jak wiele serca w nią włożyłem.

Czy jakieś inne utwory z "Prelude To Madness"

też pochodzą z zamierzchłej przeszłości?

Juan Ricardo: Jak już powiedziałem, w momencie

gdy spotkałem Eda, on dysponował

już tonami świetnej muzyki, komponowanej

przez wiele lat. Większość zawartości "Prelude

To Madness" pochodzi właśnie z tego

źródła. Wspólnie wszystko przearanżowaliś-

SUNLESS SKY 67


68

my na potrzeby Sunless Sky (dodałem choćby

wokale), ale pierwotna wizja albumu powstała

dawno temu. Ed szukał odpowiedniej

okazji, aby użyć swoje pomysły i znalazł doskonałą

do tego sposobność w ramach Sunless

Sky.

Ed Miller: Znam Juana od trzydziestu lat.

Nie utrzymywaliśmy wcześniej tak zażyłego

kontaktu, jak w tej chwili, ale pozostawaliśmy

zawsze w kontakcie. Wiedziałem, że świetnie

śpiewa, ale pierwotnie chciałem wydać solową

płytę instrumentalną. Przesłałem mu demo zawierające

dziesięć utworów. Te kawałki były

nagrywane w różnych okresach, na różnych

sprzętach, z różną produkcją. Juan stwierdził,

że może załatwić dla mnie kontrakt z labelem

na wydanie płyty, ale koniecznie musiałbym

nagrać wszystko ponownie, aby brzmiało spójnie.

Dodał też, że nie mógłby ot tak ze mną

rozmawiać bez poinformowania mnie, że Juan

sam szuka gitarzysty dla swojego zespołu. A

zatem, skoro potrzebowałem nagrywać od nowa,

to dlaczego nie moglibyśmy połączyć sił?

Zastanawiałem się nad zmianą charakteru kawałków

z instrumentalnych na liryczne. Osobiście

przez kilkadziesiąt lat współpracowałem

z rozmaitymi muzykami, ale nigdy akurat z

Juanem. Nawet pomimo tego, że uważałem

go za równego gościa z konkretną bazą fanów

na całym świecie. Doszedłem do wniosku, że

byłbym głupi, gdybym nie skorzystał z tak

perfekcyjnej okazji, aby zaprezentować swoje

pomysły przed sporą globalną publicznością.

Juan Ricardo: I oto jesteśmy.

Słuchając "Prelude To Madness" zachwycałem

się, jak doskonale ta muzyka jest zaaranżowana.

Teraz rozumiem, dlaczego.

Juan Ricardo: Dokładnie zanalizowaliśmy

każdy fragment.

John Smith: Cięliśmy, zmienialiśmy, usuwaliśmy,

dodawaliśmy, itd.

Ed Miller: Jak również łączyliśmy poszczególne

motywy ze sobą, aby płynnie przechodziły

jeden w drugi.

SUNLESS SKY

Kawałek "Embers To Ashes" pozostał instrumentalny,

a co więcej pojawia się dwukrotnie

na "Prelude To Madness".

Ed Miller: "Embers To Ashes" trafił wcześniej

na jeden z moich solowych albumów. Nie podzieliłem

go wówczas na dwie części. Tym razem

postanowiliśmy umieścić na płycie najpierw

pierwszą połowę, następnie zaprezentować

dwa inne kawałki z wokalem ("In Memoriam"

oraz "Eternal Sanctuary") i dopiero po

nich powrócić do drugiej części "Embers To

Ashes". Wyszła taka "kanapka".

Juan Ricardo: Pierwotnie chcieliśmy uzyskać

jeden instrumentalny, akustyczny kawałek.

Przystępując do pracy nad "Prelude To Madness"

zamierzaliśmy jednak podzielić go na

dwie części, żeby cały album rozpocząć pierwszą

z nich, a zakończyć drugą. Ale wiesz, jak

jest, materiał w studiu ewoluuje. "In Memoriam"

to pierwszy zarejestrowany utwór w

ogóle. Później zauważyłem, że doskonale pasuje

on do "Eternal Sanctuary" i razem mogą

tworzyć swego rodzaju monolit. Wraz z osłuchiwaniem

się z materiałem doszedłem do

wniosku, że ta część powinna znaleźć się na

samym końcu, otoczona dwoma częściami

"Embers to Ashes". W ten sposób "Prelude To

Foto: Sunless Sky

Madness" kończy się jak gdyby odrębnym

mini konceptem muzycznym, swoistym "requiem"

lub "epitafium". Ostatecznie, gdy ktoś

słucha naszej nowej płyty, najpierw obawia się

zimnej wojny, a potem wyobraża sobie, jak to

jest stracić bliskich lub nawet własne życie.

Ed Miller: "Embers To Ashes" to przepiękny

kawałek. Nie widziałem go w szerszym kontekście.

Dopiero Juan zaproponował finalne

rozwiązanie. Bardzo mi się podoba stosowanie

minorowych harmonii, akordów i progresji na

całym longplay'u "Prelude To Madness", ponieważ

dzięki nim brzmi naprawdę mrocznie,

wręcz przerażająco. Jednak, jeśli wsłuchasz się

uważnie w samą końcówkę albumu, to uzmysłowisz

sobie, że w ostatnich taktach przechodzimy

ze skali minor do skali major. Oznacza

to pogodniejszy, weselszy klimat, zupełnie

przeciwny do charakteru całego LP. Cieszę się,

że tak to wyszło.

Juan Ricardo: Pozostawiamy malutki promyk

nadziei.

Promyk nadziei przemyka nie tylko na samym

końcu. W utworze "Random Acts Of

Violence" zadajecie pytanie: "where's our

compassion and kindness?". Mimo mrocznego

charakteru całości szukacie współczucia i

życzliwości w społeczeństwie, jak gdyby ono

całkiem nie zanikło. Wiecie, że gdzieś jeszcze

istnieje, tylko trzeba je poszukać, a to daje

nadzieję.

Ed Miller: Absolutnie. Nie pochwalamy żadnej

formy przemocy. Pomysł na mocne uderzenie

w utworze "Random Acts Of Violence"

wziął się z mojego wspomnienia z dzieciństwa.

W wieku siedmiu lub ośmiu lat patrzyłem na

pieski w schronisku. Nie rozumiałem do końca,

co się tam działo. W pewnym momencie

matka piesków zwabiła nas, abyśmy podeszli

do niej bliżej, ja wystraszyłem się i zacząłem

od niej uciekać. Wtedy pies zauważył serwetkę

wystającą z tylnej kieszeni moich spodni i zerwał

się za mną w pościg. Riff "Random Acts Of

Violence" reprezentuje dokładnie tę ucieczkę.

Tytuł wziął się z czegoś innego. W każdym razie,

nie gloryfikujemy przemocy ani żadnych

negatywnych zachowań.

Juan Ricardo: W tekście "Random Acts Of

Violence" chciałem wyrazić spostrzeżenie, że w

naszym świecie jest zbyt wiele przemocy. Pytam

o pozytywne aspekty społeczeństwa, ponieważ

moim zdaniem trochę ich brakuje. Co

się porobiło na świecie? Wiemy, że życzliwość

i współczucie istnieje, dlatego mimo wszystko

warto być dobrym dla innych.

Ed Miller: Zawsze mam nadzieję, że nasz

przekaz zostanie właściwie zrozumiany. Nie

chciałbym, żeby ktoś pochopnie wyciągał

wnioski na podstawie samych tytułów. Nigdy

nie opowiedzielibyśmy się za niczym złym, ani

nie namawialibyśmy słuchaczy do popełniania

niecnych występków. Mówimy o wrażliwych

tematach po to, aby zwrócić na nie uwagę. W

"Random Acts Of Violence" opowiadamy historię

o tym, co człowiek zrobił w przypływie

nagłego ataku przemocy. Przyglądamy się i

opisujemy zdarzenie, ale nie chwalimy tego typu

zachowania.

W takim razie, powiedzcie proszę, kim jest

tytułowy "Two Fisted Man"?

Juan Ricardo: (śmiech) Ten numer nazywał

się wcześniej "Sharp Thing", prawda, Ed?

Ed Miller: Nie miałem tytułu, więc roboczo

nazywałem go "the sharp thing".

Juan Ricardo: "Two Fisted Man" to mój przyjaciel

ze szkoły średniej. Nie jestem wysoki...

Ed Miller: Przecież byłeś bokserem.

Juan Ricardo: No tak, w młodości nawet profesjonalnym.

Ale w szkole średniej należałem

do szczupłych i niskich uczniów. Ważyłem

120 funtów (ok. 55 kg - przyp. red.). Dla kontrastu,

mój kolega był ogromny. Wyglądał jak

ja razy dwa. Rzadko odzywał się choćby słowem,

pozostawał wyjątkowo cichy i spokojny.

Ale gdy przyszło co do czego, zdarzył się jakiś

problem, on potrafił ochronić innych i stawał

do walki. Zamiast ględzić, wyciągał pięści. Nie

ważne, że musiał odeprzeć atak nawet dwóch

lub trzech kolegów jednocześnie, dawał sobie

zawsze świetnie radę w takich sytuacjach. Zawsze

stawał w obronie dobrego imienia swoich

przyjaciół. Uważaliśmy go za osobę nieznoszącą

nonsensów. Nasza znajomość skończyła

się, gdy jeszcze w czasach szkolnych zginął w

wypadku samochodowym.

A zatem zawarliście na płycie mnóstwo

wspomnień z całego życia.

Juan Ricardo: Owszem. Co ciekawe, liryki dotyczą

naszych osobistych wspomnień, ale też

słuchacze mogą odnieść je do swoich przygód

i zinterpretować po swojemu. "Oh, też tak miałem!"

- ktoś zapewne krzyknie.

Powiedzcie proszę o swoich planach koncer-


towych na rok 2023.

Juan Ricardo: Wiosną przylecimy do Europy.

Weźmiemy udział w czterech festiwalach metalowych

oraz zagramy gig w Niemczech. Pracujemy

nad dodaniem więcej koncertów w Europie

- może wiosną, a może w dalszej czę-ści

roku. Zobaczymy. Chciałbym powrócić ze

Sunless Sky do Polski oraz do innych wschodnich

krajów, typu Rumunia, Węgry, Chorwacja,

Bośnia. W bliskiej przyszłości odbędzie się

mnóstwo naszych występów.

Czy zauważyliście, że podróżowanie jest

wielokrotnie droższe teraz niż w 2019 roku?

Juan Ricardo: Tak, po części z powodu "wojny".

Nie robimy tego dla pieniędzy. Nie

wzbogacę się na śpiewaniu metalu. Działamy

powodowani pasją i miłością do muzyki.

Zależy nam na fanach.

Ed Miller: Uwielbiamy to, co robimy. Polecieliśmy

do Hondurasu, spotkaliśmy mnóstwo

niesamowitych ludzi. Patrzyliśmy na publiczność

i widzieliśmy, jak wrzeszczą z ekstazy.

Bezcenne. Szerzymy radość, a na koniec dnia

najbardziej liczy się zabawa.

Mam jeszcze dwa pytania do Ciebie, Juan.

W zeszłym miesiącu zaśpiewałeś na nowym

albumie koncepcyjnym Lucid Dreaming jako

Wilhelm I z Wojny Napoleońskiej. Co to za

projekt?

Juan Ricardo: To będzie niesamowicie potężny,

epicki album koncepcyjny, prawie opera.

Zaśpiewałem na nim wraz z pięcioma innymi

wokalistami. Nasze głosy reprezentują m.in.

Bismarcka, Księcia Prus oraz Wilhelma I.

Warstwa instrumentalna wymiata, partie instrumentalne

są wspaniałe, a utwory świetne, z

tym że cała płyta przedstawia jedną rozbudowaną

historię podzieloną na części.

Ostatnio skomponowałeś też następcę

"Storm Warning" (2021), The Veith Ricardo

Project. Weszliście już do studia?

Juan Ricardo: Jestem znany jako wokalista

metalowy, ale wychowałem się na prog rocku,

na zespołach pokroju Rush, Genesis, Yes, itp.

Kiedyś w Dark Arena udzielał się pewien klawiszowiec,

ale nie zagrzał tam miejsca na długo.

Pracowaliśmy razem w studiu przez kilka

tygodni. Powiedział mi, że perfekcyjnie pasowałbym

do jego projektu. Zaczęliśmy razem

coś tworzyć. W efekcie powstał The Veith Ricardo

Project. Napisaliśmy już drugą płytę,

lecz jestem zajęty z wieloma różnymi projektami,

dlatego nie wiem do końca, czy uda mi

się zabrać za jej nagrywanie na początku 2023

roku.

Na zakończenie proponuję, żeby każdy z

Was wypowiedział się oddzielnie, jakie plany

wiążecie z przyszłością.

John Smith: Zagram w tak wielu miejscach

tak wiele koncertów, jak to możliwe. Będę grać

na perkusji wiele utworów na wielu płytach,

starając się dotrzeć do jak największej liczby

odbiorców. Zawsze.

Ed Miller: Mam tak wiele pomysłów, że nie

mogę doczekać się nagrywania następnej płyty

Sunless Sky. W marcu polecimy do Niemiec.

To ekscytujące. Nasz koncert w Ohio nie

wzbudziłby sensacji, bo ludzie widują nas tu

każdego dnia i nie potrzebują oglądać nas już

na scenie. Ale jak wybieramy się w odległe

miejsce, to z pewnością sprawiamy różnicę.

Kocham podróże. Od dawna działam solo, nagrywam

różne instrumentalne rzeczy, z różnymi

osobami. Nie promuję własnych płyt,

raczej kolekcjonuję je w osobistym zbiorze lub

udostępniam je innym bezpłatnie. Jeśli ktoś

jest zainteresowany, może je sobie ściągnąć z

Internetu.

Czyli macie dość bluesowe nastawienie. Nie

dbacie o rozwój jednej marki, zamiast tego

gracie w najróżniejszych składach pod najróżniejszymi

postaciami.

Juan Ricardo: Cóż, bluesmani faktycznie tak

zazwyczaj robią, ale ja wiążę konkretne plany

z Sunless Sky. Myślę, że nasz obecny skład

jest zgrany i że będziemy kontynuować. Następną

płytę nagra to samo trio. Ed ma milion

utworów. Nie rozglądamy się za dodatkowymi

muzykami. Poza tym, wezmę niedługo udział

w oddzielnych projektach. Zimą nagramy album

Attaxe. Jutro spotkam się po raz pierwszym

z całkiem nowym zespołem, który będzie

nagrywać zaraz po Attaxe. Wiosną przyjdzie

kolei na nowy album Wretch. Następnie

Dark Arena wznowi "Flowing Black" (2009),

który obecnie remasterujemy. Ponadto kończymy

prace nad drugim longplay'em The

Veith Ricardo Project. Najważniejszy jest dla

mnie teraz Sunless Sky. Chcemy podróżować,

gdzie się da. Polecimy do Islandii, Europy,

Ameryki Środkowej, Brazylii, Japonii, Australii,

Anglii, wszędzie.

Sam O'Black


HMP: Niedawno graliście dwutygodniową

trasę z polskim zespołem Aquilla. Wasze

polskie koncerty odbyły się 13 października w

Garage Pub w Krakowie, 14 października w 2

Kołach w Warszawie i 15 października w

Willi w Łodzi. Kto zainicjował tą trasę?

Luke Lethal: To był nasz pomysł. Myślę, że

jako pierwszy temat poruszył nasz poprzedni

perkusista. Tak naprawdę wymyśliliśmy to z

konieczności, ponieważ w innych terminach

nie możemy regularnie grać koncertów ze

względu na inne zobowiązania poza zespołem.

Klątwa wyryta na egipskim grobowcu

Gitarzysta Luke Lethal i wokalista Klay Mensana

zarażają ekscytacją towarzyszącą graniu i słuchaniu

old schoolowego heavy metalu. Ich zespół

Acid Blade poznaliśmy przy okazji wspólnych

koncertów z Aquilla, choć źródeł owej

ekscytacji należy raczej szukać w Megadeth

"Holy Wars". Luke usłyszał je jakieś dziesięć

lat temu, wciągnął się w metal, aż w

końcu zaproponował własny wkład we

współczesną scenę NWOTHM w postaci LP

"Power Dive". Poczytajcie sobie o tych maniakach.

nagrać te kawałki, zanim on odejdzie i nie

będziemy mogli już grać razem. Demo Angel

Blade zostało następnie wydane jako Split z

Venatorem, co dało nam znacznie więcej ekspozycji

niż pierwotnie planowaliśmy. Dlatego

też Klay i ja chcieliśmy kontynuować współpracę,

ponieważ po pierwsze naprawdę tęskniliśmy

za sobą, a po drugie ludzie zdawali się

szczerze lubić to, co robimy. Następnie szukaliśmy

odpowiednich osób, z którymi moglibyśmy

założyć zespół (Jon w tamtym czasie nie

wchodził w grę ze względu na inne muzyczne

zobowiązania). W ciągu kilku tygodni ich znaleźliśmy

i zaczęliśmy ćwiczyć jako Acid Blade.

Zmieniliśmy nazwę, dlatego z uwagi na nieobecność

Jona.

W lirykach poruszacie zagadnienia wewnętrznych

konfliktów, problemów osobistych,

wojen i istot pozaziemskich. Czy wobec tego

Acid Blade jest dla was nie tylko dobrą zabawą,

ale także sposobem na wyrażanie przekonań?

Klay Mensana: Cóż, wiele tekstów zostało

napisanych przez basistę Sci-Mana i przeze

mnie. Razem wymyślamy historie, a ja zamieniam

je w teksty. Niezależnie od tego, czy

śpiewam o zaginionych starych przyjaciołach,

zabijaniu królów, swobodnie cwałujących koniach,

czy o jeszcze innych rzeczach, często

pojawiają się metafory lub bezpośrednie zwroty,

które odzwierciedlają moje lub innego

członka zespołu osobiste sprawy. Lecz nigdy

nie robię tego, aby dzielić się z takimi rzeczami

ze słuchaczami lub pracować nad osobistymi

sprawami. Robię to raczej po to, by śpiewać

teksty, które pasują do muzyki, a jednocześnie

nie są kompletnie pozbawione znaczenia. To

jest dla mnie bardzo ważne, aby móc wykonywać

piosenki w stu procentach autentycznie.

Staram się również stworzyć dobrą więź między

nami jako grupą muzyczną poprzez śpiewanie

na tematy innych członków Acid Blade.

Co więcej, często pozostawiam im miejsce

na własne interpretacje. To samo dotyczy kawałków

o istotach pozaziemskich. To nie ufoludkowie

nie są tutaj najważniejsi. Właściwego

znaczenia należy szukać między wierszami lub

w niektórych konkretnych frazach, i oczywiście

we własnym umyśle.

Ale zachowaliście jakieś wyjątkowe wspomnienia?

Luke Lethal: Dla mnie osobiście najlepszym

wieczorem był przedostatni w Motali, w Szwecji.

Po północy poszliśmy zrobić pamiątkowe

zdjęcie na rynku tego małego, sennego skandynawskiego

miasteczka. Dwa tuziny headbangerów

(my, Aquilla i Armory) krzyczały: "Judas

Priest! Judas Priest! Judas Priest!" i śpiewały "Medieval

Steel". Na pewno nigdy wcześniej nic

podobnego tam się nie wydarzyło. Zabraliśmy

ze sobą miecz, którego używaliśmy na scenie

Surrealistyczne pięć minut (śmiech).

Klay Mensana: W Wiedniu ogromna kobieta

rzuciła się przed scenę, by wykonać kilka szalonych

ruchów. Przypadkowo uderzyła głową

o mój mikrofon. Z moich warg pociekła krew.

Uznałem, że najbardziej metalową rzeczą, jaką

mogę w tej sytuacji zrobić, jest pomalowanie

jej twarzy moją krwią w ramach małego podziękowania.

Jak porównalibyście swoje i Aquilli podejście

Foto: Acid Blade

do heavy metalu?

Luke Lethal: Zauważyłem wiele podobieństw,

chociaż wydaje mi się, że oni są znacznie bardziej

otwarci na nowoczesność. Widać to

głównie w używanym sprzęcie i w uzyskiwanym

brzmieniu. Nasze podejście jest znacznie

bardziej oldschoolowe. Teksty utworów zbytnio

się nie różnią, natomiast oni często grają

rzeczy, których my nie bylibyśmy w stanie zagrać

(śmiech). Aquilla używa cyfrowego sprzętu,

podczas gdy my prawie wyłącznie sprzętu

z wczesnych lat 80-tych. Jest to dla nas o wiele

mniej wygodne, ale w przeciwnym razie nie

uzyskalibyśmy dźwięku, którego szukamy. Powiedziałbym

więc, że to największa różnica.

Nie stąd jednak pochodzimy.

A zatem, jakie wydarzenia doprowadziły

Was do stworzenia najpierw projektu Angel

Blade, a potem zespołu Acid Blade?

Luke Lethal: W 1990 roku Megadeth wydało

LP "Rust in Peace". W 2011 roku po raz

pierwszy usłyszałem utwór "Holy Wars". Z tego

powodu w 2012 roku zacząłem grać na gitarze.

W 2016 roku przeprowadziłem się do

Drezna i poznałem tam Jona Astusa, który

szybko stał się moim najlepszym przyjacielem.

Jon Astus grał na perkusji od czasu, zanim

jeszcze nauczył się chodzić. Zaczęliśmy grać w

jego sali prób. To były pierwsze chwile, kiedy

grałem muzykę z inną osobą i zacząłem pisać

riffy. Te riffy stały się piosenkami Angel Blade.

Potem szczęśliwie spotkaliśmy Klaya, który

potrafił pisać teksty i śpiewać. Klay wkrótce

powiedział nam, że niebawem przeprowadzi

się na drugi koniec Niemiec, więc lepiej szybko

Media głównego nurtu rozpowszechniają

kłamstwa, aby utrzymywać ludzi w strachu.

Nawet jeśli strach nie jest pokarmem dla

istot pozaziemskich, to oczywiście tyrani

mogą przy jego użyciu kontrolować większość

ludzi w bezprecedensowy sposób. Czy

czujesz społeczną odpowiedzialność, aby zabierać

głos jako artysta?

Luke Lethal: Nie myślimy w takich kategoriach,

dlatego że nie posiadamy odpowiedniej

platformy. O Acid Blade słyszało tylko kilka

tysięcy osób. Zajmujemy własne stanowisko

światopoglądowe i posiadamy konkretne przekonania,

co staje się dla odbiorców naszej muzyki

oczywiste, gdy tylko otworzy książeczkę i

zobaczy antyfaszystowską grafikę.

Jak zatem powinniśmy rozumieć tytuł Waszego

pierwszego długogrającego albumu

"Power Dive"?

Luke Lethal: "Power Dive" i "Into the Light"

opowiadają jedną, ciągłą historię o istotach pozaziemskich,

a dokładniej o jednym kosmicie,

który pędzi na ziemię, niczym ptak, w trybie

"power dive". Klay wpadł na pomysł, by nadać

albumowi taki, a nie inny tytuł, ponieważ

70

ACID BLADE


utwór "Power Dive" jest jednym z naszych najlepszych,

a poza tym to po prostu fajnie brzmiące

określenie.

W utworze "The Tomb of Khentika Ikheki"

śpiewacie: "Thousands of long years I had to

sleep under the giant rock, but finally, I can't

be stopped!". Khentika reprezentuje jeden z

najpopularniejszych przykładów stosowania

starożytnych klątw wewnątrz lub na fasadzie

grobowca. Skąd u Was zainteresowanie

Khentiką?

Luke Lethal: Właściwie tekst jest o Egipcie,

ponieważ przez cały utwór używamy skale powszechne

w muzyce orientalnej. Myślę, że

szczególnie widać to w drugiej części gitarowego

solo. Dlatego zaproponowałem Klayowi i

Sci-Manowi, którzy są odpowiedzialni za

wszystkie teksty, aby napisali coś o Egipcie.

Potem wymyślili historię, którą można usłyszeć

na płycie. Trudno było nam znaleźć odpowiedni

tytuł dla utworu, bo w samym tekście

nie ma nic szczególnego, co by pasowało.

Moja dziewczyna wysłała mi wtedy kilka artykułów

o Egipcie i w jednym z nich był krótki

fragment o tym, że grobowiec Khentika Ikheki

jest najstarszym znanym grobowcem z wyrytą

klątwą, co idealnie nam pasowało.

Zastanawiałem się, czy inspirację do pierwszej

melodii w "Moonless Night" zaczerpnęliście

z Metal Church?

Luke Lethal: Nie, szczerze mówiąc nie wiem,

do której melodii Metal Church się odnosisz.

Nie ma na albumie fragmentu, o którym powiedziałbym,

że jest bezpośrednio inspirowany

Metal Church, a znam na pamięć wszystkie

ich wczesne dokonania.

Czy "Power Dive" to pierwszy longplay, nad

którym pracowaliście? Jak bardzo Wasze

oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością

nagrywania w profesjonalnym studiu?

Luke Lethal: Tak, to pierwszy longplay dla

nas wszystkich. Szczerze mówiąc, nie wszyscy

byli w pełni sił, kiedy wchodziliśmy do studia,

więc wszystko trwało znacznie dłużej niż się

spodziewaliśmy, i okazało się niesamowicie

wyczerpujące. Na szczęście pracowaliśmy ze

wspaniałymi ludźmi i ostatecznie album brzmi

tak, jak chcieliśmy.

Foto: Ines A

Wszystkie utwory z "Power Dive" napisaliście

między 2018 a początkiem 2021 roku. A jak

bardzo kreatywni byliście w studiu? Tworzyliście

coś na bieżąco, podczas nagrywania?

Luke Lethal: Przed wejściem do studia przygotowaliśmy

cały materiał z dbałością o szczegóły,

niczego już nie zmienialiśmy ani nie dodawaliśmy.

Jedynie nasz producent Max poczynił

kilka małych sugestii, na przykład zaproponował

krótkie przerwy na końcu "King

Killer", trochę dodatkowych gitar i fajne efekty

dźwiękowe.

Jakie są według Ciebie najmocniejsze strony

"Power Dive" LP? Co czyni go wyjątkowym

na scenie NWOTHM?

Luke Lethal: To, co wyróżnia ten album, to

fakt, że dostajesz pełen pakiet old schoolowego

heavy metalu. Mnóstwo zespołów gra "80's

metal", ale brzmią zbyt nowocześnie. Odnoszę

wrażenie, że każdy album w dzisiejszych czasach

brzmi tak samo, z nielicznymi wyjątkami,

jak Sabire czy nowy album Steel Inferno.

Bardzo ważny jest dla mnie prawdziwie undergroundowy

charakter naszego heavy metalu.

Pragniemy, by dobrze wpisywał się w playlistę

wraz z zespołami pokroju Witch Cross czy

Satan. Myślę, że udało nam się to osiągnąć.

Ponadto, "Power Dive" to bardzo zróżnicowany

album. Utwór "Ablaze at Midnight" jest zupełnie

inny od tytułowego "Power Dive", a ten

z kolei jest zupełnie inny od "Tomb...", czy

"Moonless Night". I to mi się podoba, jest ekscytujące

i pokazuje nasze różne oblicza. Jakże

to nudne, kiedy słuchasz czwartego numeru

na albumie i już wiesz, jak zabrzmi siódmy.

Zresztą myślę, że niektóre z naszych kawałków

są po prostu bardzo, ale to bardzo dobre.

A dzięki liniom wokalnym Klaya są one nie

tylko zróżnicowane, ale też zawsze chwytliwe.

"Power Dive" został wydany cyfrowo i w formacie

kasetowym w sierpniu 2022 roku za

pośrednictwem Jawbreaker Records. Kilka

miesięcy później pojawił się w formacie CD

dzięki Personal Records. Jeszcze później, bo

13 stycznia 2023, wyjdzie na winylu przez

Jawbreaker Records. Czy taki rozstrzał pomaga

w promocji, bo możecie trzykrotnie

ogłosić premierę? A może wolelibyście wypuścić

wszystko tego samego dnia, ale logistycznie

nie da rady? Jak to widzisz?

Luke Lethal: Każdy by wolał, żeby wszystkie

formaty zostały wydane tego samego dnia, ale

nikt z nas nie chciał czekać na wydanie pół

roku dłużej. W przeciwnym razie gralibyśmy

te utwory na żywo tak często, że zaczęłyby nas

irytować już przed premierą.

Jak mamy rozumieć Waszą deklarację, że

drugi longplay Acid Blade będzie miał, jak

NWOBHM? To ruch kulturowy, obejmujący

różne style, od melodyjnego hard rocka

po doom i proto black metal.

Luke Lethal: Jasne, że to ruch kulturowy, ale

wszystkie zespoły NWOBHM mają unikalne,

niezwykle dynamiczne, autentyczne i "ręcznie

robione'' brzmienie, które odróżnia je od kapel

z innych ruchów. I to właśnie chcemy uchwycić

przy okazji kolejnego wydawnictwa.

Osobiście uważam, że NWOBHM był szczytem

zjawiska heavy metal. Ludzie, którzy

twierdzą, że wolą bardziej demoniczne podejście

do dźwięku Angel Blade, będą całkiem

zadowoleni z następnego wydawnictwa.

Sam O'Black

Foto: Ines A

ACID BLADE

71


Stanowisko przeciwko śmierci

Arkham Witch jest jednym z najbardziej

rozrywkowych zespołów heavy/doom

metalowych drugiej dekady dwudziestego

pierwszego wieku. Słychać i

czuć, że tworzący go muzycy czerpią

frajdę z grania i podchodzą do sprawy

na luzie. W związku z premierą ich nowego

longplay'a "Swords Against Death"

(2022) porozmawialiśmy z basistą i wokalistą

Simonem Iff? Na jedno pytanie odpowiedziała

również polska malarka, fotografka, autorka

okładek Arkham Witch oraz właścicielka ich wytwórni Metal On Metal, Jowita

Kamińska.

HMP: Jak należy rozumieć słowa rozpoczynające

Wasz nowy album: "prosimy o odpowiedzialne

korzystanie z Arkham Witch"?

Simon Iff?: Po prostu "ostrożnie teraz!"

Okej. Według Metal Archives Wasz najnowszy

LP "Swords Against Death" to pierwszy

pełnowymiarowy album Arkham Witch

nagrany po "I Am Providance" (2015). W

praktyce jednak byliście ostatnio bardzo

aktywni w studio i wydaliście ogromną ilość

materiału, zarówno jako Arkham Witch (5

EP-ek, 1 singiel, 1 demo, 1 kompilacja), jak i

jako The Lamp of Thoth (5 dem, 2 kompilacje).

Które z Waszych nowych utworów lub

ostatnich albumów powinniśmy sprawdzić w

swoim fantazjom w mrocznych dźwiękach trylogii

"Get Thothed" (2015, 2016, 2018), gdyż

dopełnią one tak starannie skonstruowanego

ennui, jak czerwone wino dopełnia krwawy

stek. Ale to nie wszystko! Jeśli lubicie odrobinę

tradycyjnego metalu w połączeniu z punkiem

i doomem, możecie sprawdzić "Three Bladed

Doom" (2021) i "Give Me Death by Heavy

Metal!" (2022). EP-ki wypełniają lukę czasową

między "I Am Providence" (2015) a

"Swords Against Death" (2022) jak tłusty

soniczny ogórek w heavy metalowej kanapce.

Jak bardzo mitologia nordycka inspirowała

Was na albumie "Swords Against Death"

(2022)? Które koncepcje z mitologii nordyckiej

determinacji i ignorancji napędzało nagranie

"Swords Against Death" (2022). Myślę, że

wyszła świetna mieszanka naszych wpływów:

punka, doom i thrashu. Na płycie znalazło się

kilka epickich momentów, chociaż "Bringing

Down the Thunder" to właściwie numer o norweskim

bogu Thorze, kiedy jest pijany!

Cały album "Swords Against Death" cechuje

bezpośredniość. Longplay nie próbuje wpasować

się w żaden konkretny gatunek czy

konwencję. To nie czysty punk, nie czysty

heavy, nie czysty doom. To po prostu

"Swords Against Death". I wydaje się, że ma

precyzyjnie określony cel. Czy mamy jakąś

szansę na powalenie śmierci za pomocą specjalnego

miecza, dzięki czemu śmierć nie odważyłaby

się już niepokoić żadnego człowieka?

Jaki musiałby to być miecz? Jeśli nie

znasz odpowiedzi, to może moglibyśmy się

tego dowiedzieć z wykładu wiedźmina na

Uniwersytecie Miskatonic?

Simon Iff?: Dzięki. Cóż, ostatni utwór na płycie

nosi tytuł "Terminus Est" nazwany na cześć

miecza z niesamowitej serii "Nowe Słońce"

Gene'a Wolfe'a (1980-1983). Oznacza (chyba!):

"linia została wyznaczona". Oczywiście

"Swords Against Death" pochodzi z "Fafhrd

and the Grey Mouser" Fritza Leibera

(1970). Bohaterowie całą karierę spędzają w

cieniu życia, ale obawiam się, że entropia jest

prawem wszechświata i śmierć musi mieć swój

dzień - możemy ja tylko opóźnić, nigdy uniknąć.

Istnieją jednak małe śmierci, które mogą

być o wiele bardziej szkodliwe dla naszego samopoczucia

i rozwalają nasz umysł do stanu

padliny szybciej niż należałoby się tego spodziewać.

Prawdopodobnie zostałoby to wyrażone

w wykładzie wiedźmina jako: "to, co nie

jest martwe, może wiecznie leżeć, ale przy obcych

eonach nawet śmierć może umrzeć". Tak

więc, zajmujemy stanowisko przeciwko śmierci;

nawet jeśli jest ono daremne, wciąż może

mieć sens! Aldo jest thrashowym łbem, Emma

i ja jesteśmy po stronie doom/tradycyjnego

metalu, a Klankenstein po prostu kocha każdy

rodzaj muzyki, zwłaszcza punk. Miał swój

własny, unikalny styl na basie, który dobrze

pasował do gitary Aldo. Dwie EP-ki i ten album

stały sie dźwiękowym pomnikiem tej muzycznej

sytuacji. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z tego, jak wyszły.

pierwszej kolejności? Które z nich są Twoimi

ulubionymi?

Simon Iff?: Moje ulubione to zawsze nowe

rzeczy, które robimy - jestem bardzo kapryśny.

Tak, lata 2015-2022 były erą EP-ek Arkham

Witch. Wybór należy do Was. Jeśli chcecie

trochę fistaszkowego szaleństwa w punkowym

duchu zmieszanego z doomem, jednocześnie

taplacie się w melancholii ery depresji

za pół centa za słowo, to "Weird Tales"

(2015) jest właśnie EP-ką dla Was. Jeśli jednak

lubicie powolny zgon w godzinach szczytu

i jesteście jednym z tych nieszczęsnych

głupców, których kusi wędrowanie w dziwnych

kierunkach, by odkryć ten odległy brzeg,

gdzie surowe cienie wabią ludzi do samej przepaści

ich śmierci na poszarpanych skałach, to

powinniście albo się rozchmurzyć, albo oddać

72 ARKHAM WITCH

Foto: Phillip Luby

fascynują Was najbardziej?

Simon Iff?: Nie tyle bezpośrednio mitologia

nordycka wpłynęła na "Swords Against

Death" (2022), co raczej mitologia nordycka

przefiltrowana przez literacki gatunek miecza i

czarów; tytuł to termin ukuty chyba przez samego

Fritza Leibera, który arogancko ukradliśmy

dla naszego czwartego albumu. Myślę,

że prawdopodobnie rzeczą, która najbardziej

fascynuje mnie na północy jest koncepcja

drzewa świata jako reprezentacji nie tylko

multiwersum, z jego rozbieżnymi gałęziami,

ale także z jego głębokimi korzeniami, co ładnie

łączy się z hermetyczną symboliką "as above

so below". Jest to symboliczna struktura,

która pasuje do konstrukcji ludzkiego mózgu,

a także samego wszechświata, jeśli kiedykolwiek

taką widziałem. To połączenie ponurej

"Hammerblow" to jeden z najbardziej chwytliwych

metalowych bangerów na "Swords

Against Death" (2022). Pomysł prosty, ale

wykonanie brzmi niesamowicie ekscytująco.

Simon Iff?: Dzieki. Czasami prostsze pomysły

się sprawdzają, a oparte o nie utwory fajnie

sie gra. Jesteśmy prostymi ludźmi. "Hammerblow"

powstał w salce prob. Dodo wymyślił

tam riffy i wszyscy sie przyłączyliśmy. Jak powiedział

kiedyś pewien bardziej znany zespół:

"It's a fine line between clever and stupid".

"Into the Fray" to prawdopodobnie idiom

oznaczający "ekscytujące zajęcie lub sytuację,

w której ktoś rywalizuje z innymi ludźmi".

Jak tak naprawdę powinniśmy rozumieć

tytuł tego utworu w kontekście waszego albumu?

Czy John Bonham zainspirował Emily

Ningauble w mostku "Into the Fray"?

Simon Iff?: Raczej inspiruje nas wszechmocny

Manowar, gdyż zawsze uwielbiałem pozytywną

energię ich porywających hymnów, więc

to kawałek o słusznej sprawie i nie wycofywaniu

się z walki! John Bonham może nie inspi-


rował Emmy bezpośrednio w tym utworze, ale

wszyscy uwielbiamy Zeppelinów.

Na Waszych mediach społecznościowych

pojawiła się dyskusja o tym, że brak solówek

jest jedną z Waszych słabości. Tymczasem

to przecież w porządku nie grać wielu solówek.

Nie ma potrzeby grać czegoś, czego sie

nie chce grać. Liczy się, co naprawdę czujecie

i co ma dla Was sens. Czy zgodziłbyś sie ze

spostrzeżeniem, że zbyt wiele zespołów metalowych

stało się zbyt formalistyczne i

utraciło pierwotnego ducha rock'n'rolla?

Simon Iff?: Coś w tym jest, choć mimo, że

rozstaliśmy się z naszym gitarzystą prowadzącym

na długo przed tym albumem, myślę, że

poradziliśmy sobie. Siedząc tutaj, z fajką w

ręku, z kubkiem kakao grzejącym się w ogniu,

lubię wspominać stare i złote czasy, kiedy słuchaliśmy

heavy metalu z entuzjazmem zagorzałego

młodzieńca. Choć potrafiliśmy cieszyć

się dobrymi solówkami, nie były one głównym

punktem naszych zainteresowań. Zawsze

bardziej lubiliśmy rytm i riffy, a solówki nas

nie interesowały, co - przyznajemy - stało się

znaczącym utrudnieniem w świecie heavy metalu.

To znaczy, formuła jest świetna, nie mam

nic przeciwko formule, ale nasza obrona polega

na tym, że czasami solówka może być po

prostu sposobem na przejście z punktu A do

punktu B w sensie strukturalnym. Mimo to,

może pewnego dnia nauczymy się skakać po

skali!

Metalowcy często sprawdzają albumy ze

względu na ich okładki. Frontowa grafika

"Swords Against Death" wygląda jak karta

tarota. Czy powiedzieliście Jowicie: "proszę

stwórz zupełnie nową kartę tarota na nasz

następny longplay"? Co mogłaby symbolizować

ta karta?

Simon Iff?: Prawdopodobnie kryzys wieku

średniego.

Jowita Kamińska: Okładka z założenia nie

miała wyglądać jak karta tarota, ale rzeczywiście

troche ją przypomina. Podążyłam za szczegółowym

opisem pomysłu Simona, dodając

od siebie kilka dodatkowych elementów i symboli.

Grafika miała nawiązywać do stylu secesyjnego,

który jest moim ulubionym w historii

sztuki. Ostatecznie nie utrzymałam jej dokładnie

w tym stylu, ale można zauważyć pewne

charakterystyczne elementy i cechy typowe

dla okresu secesyjnego, takie jam symbole i

Foto: Phillip Luby

ozdobna ramka. Dałam się ponieść wyobraźni

trochę bardziej niż przy tworzeniu innych

prac.

Pamiętam, że w ramach prezentacji z języka

polskiego opowiadałem na egzaminie maturalnym

o trzech artystach reprezentujących

trzy różne form sztuki, którzy najbardziej

mnie inspirują. Wybrałem: Ernesta Hemingway'a,

Judas Priest i Jowitę Kamińską. Czy

mógłbyś opowiedzieć mi o Twojej współpracy

z Jowitą?

Simon Iff?: Jowita przykłada wagę do szczegółów.

Posiada stalową wytrwałość organizatorską,

lubi załatwiać sprawy zgodnie z ustalonym

planem. Ja jestem bardziej mglisty w

swoich wyobrażeniach i zmieniam je jak borsuk

na wietrze. Jowita ma w sobie stoicyzm

Ernesta Hemingway'a i metalową zadziorność

Judas Priest, dlatego Twoje wybory na

egzaminie były zsynchronizowane. Widać to

w jej twórczości - najbardziej skandalizujące

pomysły uchwycone w zniewalająco technicznych

szczegółach. Myślę, że właśnie dlatego

ludzie tak bardzo lubią jej prace. Wykonała

świetną robotę przy "Swords Against Death"

(2022). Poza tym, mogę potwierdzić, że swietnie

pływa.

Co to za projekt, dla którego udostępniliście

utwór "Cult of the Dead"?

Simon Iff?: Ten projekt miał na celu zebranie

funduszy na dostarczenie żywności dla dzieci

na Ukrainie. Oczywiście czujemy sie szczęśliwi,

że mogliśmy pomóc choćby w taki mały

sposób.

Ponoć graliście kiedyś w Zjednoczonych

Emiratach Arabskich. Jak było na Live Necromancy

fest 5 października 2013 w Dubaju?

Czy spotykaliście tam jakieś inne fajne

zespoły?

Simon Iff?: Tak, spotkaliśmy tam wielu świetnych

ludzi. W Dubaju graliśmy z Pagan Altar,

których już wcześniej znaliśmy osobiście.

Wszystkie zespoły na liście były świetne, podobnie

jak wszyscy fani metalu, których spotkaliśmy.

Ludzie przybyli z różnych odległych i

egzotycznych miejsc. Moim nadrzędnym

wspomnieniem z tego koncertu była ciepła

gościnność organizatorów Sammy'ego i Leny

oraz delektowanie się wspaniałym jedzeniem

w ekstremalnym upale. Jesteśmy przyzwyczajeni

do surowych krain, a jeden z nas nosi oliwkowe

odcienie Morza Śródziemnego. Nasz

gitarzysta Aldo pochodzi z Malty, więc graliśmy

i tam kilka razy. Mogę powiedzieć, że Malta

to bardzo heavy metalowy kraj!

Co planujecie na 2023 rok?

Simon Iff?: Mamy nową basistkę w zespole

Helen. Jest świetna i perfekcyjnie pasuje do

Arkham Witch. Nie możemy doczekać się nagrania

kilku nowych utworów i zagrania kilku

koncertów w nowym składzie. Próbuję sobie

przypomnieć jak grać na gitarze (śmiech). Będziemy

kontynuować naszą działalność i tworzyć

nową muzykę. Ooh w naszym wieku!

Co powiecie o zapowiadanej trasie z Denthonatorem?

Simon Iff?: Europejska trasa z Denthonatorem

byłaby cudowna! Założę się, że oni też

lubią tanie piwo.

Sam O'Black

Foto: Phillip Luby

ARKHAM WITCH 73


zarezerwowani jako Torpëdo na ten koncert,

ale ponieważ zespół się rozpadł, organizatorzy

przynajmniej dostali to, za co zapłacili.

(śmiech)

HMP: Norymberga jest prawdopodobnie jednym

z najpiękniejszych miast w całych

Niemczech. Co uważasz za największą zaletę

mieszkania w Norymberdze?

Danny Keck: Myślę, że nie da się wskazać jednej

największej zalety, ponieważ mieszkanie

tutaj wiąże się z tak wieloma wspaniałymi aspektami.

Oczywiście, stare miasto i zamek w

Norymberdze są bardzo piękne, chociaż istnieje

tu też kilka brzydkich okolic. Mamy tu we

Frankonii (w której leży Norymberga) wiele

różnych i niesamowitych browarów. Zbyt wiele,

by wymienić wszystkie, które powinniście

Jesteśmy gotowi i chętni

W 2018 roku powstał w Norymbergii speed metalowy zespół Torpëdo.

Wkrótce wydał demo pt. "Mechanic Tyrants" (2019), a następnie się rozpadł. Niedawno

ich basista Danny Keck wraz z ich gitarzystą i wokalistą Florianem Faitem

powołali do życia formację o nazwie identycznej do tytułu wspomnianej demówki.

A ponieważ każda okazja do imprezowania wydaje się słuszna, Mechanic Tyrants

zagrał wiele koncertów, m.in. wraz z Lord Vigo, Girlschool, Exciter, czy też

z Atlantean Kodex. Poza tym ukazało się EP "Meanhattan" (2022) i trwają prace

nad pierwszym LP. Poczytajmy, jak obecnie wygląda sytuacja zespołu z perspektywy

Danny'ego Kecka.

sprawdzić, ale jeśli kiedykolwiek będziecie

chcieli wypić piwo smakujące jak wędzony boczek,

poszukajcie "Rauchbier" ze Schlenkerli.

Godne polecenia są również Lindenbräu, Hertl,

Meister, Gutmann, Greif, Geyer i setki innych.

Frankońskie piwo oczywiście zawsze dobrze

komponuje się z frankońskimi potrawami.

Warto spróbować "Schäuferle", czyli smażonej

łopatki wieprzowej z kulkami ziemniaczanymi

lub smażonego w głębokim tłuszczu

karpia. Krajobraz wokół Norymbergi, szczególnie

"Fränkische Schweiz" zapiera dech w piersiach

i idealnie nadaje się do pieszych wędrówek.

To tyle, jeśli chodzi o sprawy kulturalne.

Z drugiej strony, mieszkanie w Norymberdze

oznacza de facto mieszkanie w ośrodku metropolitarnym,

który obejmuje również miasta takie

jak Fürth i Erlangen (Fürth połączono systemem

metra z Norymbergą). Tak więc nie

ma problemu z wybraniem się na koncert lub

imprezę w jednym z pobliskich miast, a sceny

metalowe we wszystkich tych miejscach wyglądają

mniej więcej tak samo.

Dziękuję za przedstawienie Norymbergii.

Pomówmy teraz o Waszym zespole. W jakich

okolicznościach powstał Mechanic Tyrants?

Pojawiliśmy się w nuklearnym wirze zagłady

rozprzestrzenionym przez demoniczne... tylko

żartowałem. To była końcówka 2021 roku.

Co oznacza nazwa Mechanic Tyrants?

Znów muszę cofnąć się do czasów Torpëdo.

Wydaliśmy jedno demo, najpierw niezależnie,

a potem dzięki niesamowitej Gate of Hell Records,

zatytułowane "Mechanic Tyrants". Tytułowy

utwór był mocno inspirowany filmami

o terminatorach. Wspominając stare czasy

zdecydowaliśmy się nazwać zespół po starym

demo. Ta nazwa nie była jeszcze zajęta przez

jakieś obsceniczne zespoły z drugiego końca

świata, ani przez jakiś stary zespół NWOBHM

(śmiech). Później zdaliśmy sobie sprawę, że zamiast

"Mechanic", powinniśmy odmieniać

"Mechanical", ale "Mechanic" po prostu brzmi

lepiej; większość ludzi nie wydaje się tym przejmować,

a my już zrobiliśmy niewielkie zamieszanie,

więc pomyśleliśmy: "fuck it". Oto jak

staliśmy się despotami naprawiającymi samochody.

(śmiech) Według Metal Archives, jesteście

jedynym zespołem należącym do Cerveza

Blanca Records. Czy to Wasz własny label?

Tak, to był pomysł naszego głównego gitarzysty

Jake'a. Jeśli przetłumaczysz Cerveza Blanca

to wyjdzie Ci piwo pszeniczne, czyli jego

ulubiony rodzaj piwa. Ponieważ wydaliśmy

EPkę niezależnie, pomyśleliśmy, że fajnie byłoby

stworzyć własną etykietę. Flo zaprojektował

również logo, które jest mieszanką tradycyjnej

szklanki do piwa pszenicznego i koktajlu

Mołotowa. W tej chwili wykonujemy całą

pracę nad etykietą na własną rękę, co oznacza,

że nie tylko opracowaliśmy cały układ i design,

ale także wysyłamy wszystkie zamówienia,

wykonujemy całą pracę promocyjną i oczywiście

bierzemy na siebie wszystkie koszty finansowe.

To dobre uczucie widzieć, jak to wszystko

działa, a także wiedząc, że to twoja własna

praca, ale w przypadku nadchodzącego albumu

naprawdę chcemy znaleźć dobrego partnera

(w postaci wytwórni), który nam pomoże

w promowaniu naszej muzyki i sprawianiu, że

można ją usłyszeć na całym świecie.

Foto: Mechanic Tyrants

Nasz frontman Flo i ja graliśmy razem w Torpëdo,

ale zespół rozpadł się w czasie lockdownu

z kilku powodów, choć nie chcę tutaj wchodzić

w zbyt wiele szczegółów, ponieważ nie

rozeszliśmy się na najlepszych warunkach. W

tym samym czasie Flo pracował nad bardziej

technicznymi, jeszcze szybszymi i bardziej

wściekłymi riffami, co doprowadziło do powstania

Mechanic Tyrants. Na początku był

to raczej projekt poboczny, dla zabawy, ale

kiedy do zespołu dołączyli Jake i Orlando,

wszyscy czterej zdaliśmy sobie sprawę, że to

poważna sprawa. Nie minęło wiele czasu i dostaliśmy

propozycję zagrania na urodzinowym

koncercie Stormcrusher Festivals, ale ponieważ

nie mieliśmy wystarczającej ilości utworów,

aby wypełnić set na żywo, zdecydowaliśmy

się zagrać stare kawałki Torpëdo. Byliśmy

Jaka historia kryje się za "Meanhatten" EP?

Można powiedzieć, że "Meanhattan" to swego

rodzaju koncept EP. Wszystkie piosenki mają

miejsce w tym samym fikcyjnym uniwersum.

Wyobraź sobie ogromne miasto, pełne przestępstw,

przemocy, narkomanii i wszystkich innych

ponurych rzeczy. Jest to trochę inspirowane

powieściami graficznymi i filmami Sin

City, ale także innymi dziełami w klimacie noir.

Może Max Payne też przychodzi na myśl.

Tak więc pierwszy utwór "Denied" w pewnym

sensie wita Cię w mieście, nadaje ton i wprowadza

do ogólnego tematu. "Granada" to nazwa

szczególnej części miasta Meanhattan.

Znajduje się w nim ciemny klub nocny, który

ma więcej do zaoferowania, niż mogłoby się

wydawać na początku, ale to już zależy od waszej

interpretacji. Utwór tytułowy rozpoczyna

się od opisu pogrzebu innej biednej duszy, która

zginęła w rynsztokach Meanhattanu, następnie

przenosi nas poprzez muzykę z powrotem

do miasta - dlatego też ta część nosi tytuł "Return

to Madness"; natomiast wielki finał

utworu to ostry speed metalowy banger opisujący

przemoc w mieście. Wreszcie repryza (powrót

do początkowego fragmentu w trakcie

utworu - przyp. red.) zwiastuje nowy dzień na

cmentarzu, kiedy to wszystko zaczyna się od

74

MECHANIC TYRANTS


początku. "Carry on Wayward Son" w pewnym

sensie pasuje do całego tematu zaskakująco

dobrze, jak sądzimy, kończąc całą podróż pozytywnie.

Oczywiście Kerry Livgren nie miał

na myśli naszej historii, kiedy pisał swój tekst

i to raczej przypadek, że tak dobrze nam pasował.

Gdyby tak nie było, moglibyśmy po prostu

nazwać to bonusowym utworem, czy coś.

Jaką rolę, Waszym zdaniem, pełni w obecnych

czasach dla nowego zespołu wydawnictwo

poprzedzające pierwszy longplay? Czy

nie wolelibyście poczekać jeszcze kilka miesięcy,

zebrać więcej materiału i zacząć dyskografię

od pełnego albumu?

Każdy zespół musi wybrać odpowiednią dla

siebie drogę. My chcieliśmy wydać coś tak szybko

jak to możliwe, abyśmy mogli zacząć się

promować i grać jak najwięcej koncertów. Myślę,

że to bardzo ważne dla zespołu, aby sporo

występować, zwłaszcza na początku. Dzięki

kapela rozwija się nie tylko muzycznie, ale także

na poziomie osobistym. Uczy się grać swoje

piosenki, co okazuje się bardzo ważne również

podczas ich nagrywania. Można przekonać się,

które piosenki pasują do stylu zespołu, a które

można porzucić po pół roku. Do rozwoju dochodzi

w drodze i na scenach. Tam też zarabia

się pieniądze, które można następnie zainwestować

w pełny album. Takie rzeczy są drogie

jak cholera. (śmiech)

Czy pani z okładki "Meanhattan" to ta sama

osoba, która użyła noża na okładce Exciter

"Heavy Metal Maniac" (1983)?

Prawdopodobnie nie. Obstawiam, że nawet nie

urodziła się jeszcze, kiedy wyszedł "Heavy

Metal Maniac", a już na pewno nie była na

tyle dorosła, żeby bawić się ostrymi nożami.

Może to jednak jakaś krewna. Może siostrzenica.

Nikt nie wie. Skoro symbolizuje tragedie

dziejące się każdego dnia na Meanhattanie, to

pewnie wychowała się w sierocińcu, bita przez

starsze dzieci i pracujące tam zakonnice. W

swoim gniewie mogła spalić dom, przez co musiała

żyć na ulicy, spotykając niewłaściwych ludzi.

Jedynym kocem utrzymującym ją w cieple

jest brudna igła, za którą płaciła swoim ciałem.

Czy na tej okładce ona umiera? Może. Czy jej

historia jest już skończona? Nie sądzę...

Wychodzicie z założenia, że Wasza muzyka

stanowi wypadkową rozmaitych muzycznych

inspiracji, czy raczej staracie się przesuwać

Foto: Mechanic Tyrants

Foto: Mechanic Tyrants

granice speed metalu o pojedyncze patenty

wyróżniające Mechanic Tyrants?

Cóż, kiedy tworzyliśmy zespół, wszyscy zgodziliśmy

się, że będziemy grać oldschoolowy

speed metal, ale oczywiście każdy ma swoje

własne wpływy i inspiracje, i nie chcemy się

ograniczać tylko dlatego, że nie pasowałoby to

do pewnych wyobrażeń ludzi o speed metalu.

Oczywiście nie usłyszysz od nas płyty w stylu

country. (śmiech)

Utwór Kansas "Carry On Wayward Son"

nie wydaje się oczywistym wyborem na cover

dla zespołu speed metalowego. Jak wszedł do

Waszego repertuaru?

Ten cover to właściwie jedno z pierwszych demówek

Mechanic Tyrants. W tamtych czasach

Flo pisał riffy w swojej sypialni, żeby

uciec od nudy. Pomyślał "dlaczego nie" i zaczął

nad tym pracować. Jak tylko pokazał mi pierwszą

wersję, byłem przekonany, że chcę zagrać

na basie w tym utworze w tej konkretnej wersji.

Właściwie to ja tak jakby kopnąłem Mechanic

Tyrants. Jake przekonał się do dołączenia

do zespołu dzięki temu utworowi, ponieważ

jest wielkim fanem Kansas. Przy okazji

powiem, że mamy lodówkę pełną piwa w sali

prób, więc to też mogło mieć dla niego znaczenie.

Pierwsza część tytułowego utworu "Meanhattan"

jest raczej wolna, ale potem "Meanhatten"

nabiera tempa. Jak na to wpadliście?

Jak już wspomniałem, tekst i muzyka opowiadają

razem historię, ale muzyka została napisana

przed tekstem i z tego co pamiętam, Flo i

Jake zawsze mieli na myśli ten rodzaj progresywnej

struktury ze stopniowym budowaniem

napięcia. Ja musiałem tylko napisać tekst do

gotowego utworu.

Mechanic Tyrants zagrali już kilka koncertów

na żywo, na przykład na imprezach urodzinowych.

Jak dobrze się bawicie grając na

żywo utwory z Waszej EPki?

W tym roku zagraliśmy wiele koncertów i nie

moglibyśmy być bardziej szczęśliwi i wdzięczni

za to. Szczególnie w tych popieprzonych dniach.

Urodziny, o których wspomniałeś, to urodziny

festiwalu Stormcrusher - świetny festiwal

i świetni ludzie. Graliśmy tam z naszymi

przyjaciółmi z Venator, Megaton Sword,

Chapel of Disease, White Mantis, Wheel,

Goath i Lord Vigo. Wystąpiliśmy również na

tegorocznej edycji Trveheim, dzieląc scenę z

takimi legendami jak Exciter czy Girlschool.

Ponadto otwieraliśmy The Dead Daisies i

dzieliliśmy scenę z takimi zespołami jak m.in.

Atlantean Kodex, Midnight Prey, Sintage,

Claw, Sphinx, Acid Blade. Tak więc rok 2022

okazał się dla nas wspaniały. Granie na żywo

to najlepsza forma zabawy. Szczególnie wtedy,

gdy tłum szaleje. Koncert to o wiele więcej niż

tylko sam występ. To wszystko, co się z nim

wiąże. Wiesz, spotykanie nowych i starych

przyjaciół, podróż do miejsca występu, oczywiście

after - party. Granie na żywo jest najlepsze!

Nie zamieniłbym tego na nic innego.

Jakie są Wasze plany, nadzieje i marzenia na

przyszłość? Kiedy nagracie pełny album długogrający?

Obecnie piszemy pełen album. Myślę, że ponad

połowa jest już skończona i mam nadzieję,

że nie potrwa to zbyt długo zanim zaczniemy

nagrywać. Zdecydowanie chcemy wydać album

za pośrednictwem jakiejś wytwórni, żeby

dotrzeć z nim do większej liczby osób, więc

znalezienie takiej, która będzie nam odpowiadała

będzie zdecydowanie celem. Załatwiamy

koncerty na przyszły rok, większość dat nie

jest jeszcze oficjalna, więc nie mogę tutaj

wchodzić w szczegóły, ale do wszystkich bookerów

- jesteśmy gotowi i chętni.

Sam O'Black

MECHANIC TYRANTS 75


Punkowe korzenie i epicki projekt

Gitarzysta Niklas Holm realizuje się na różnych płaszczyznach, a tradycyjny

metal jest jedną z jego ulubionych odmian ciężkiego grania. Pandemiczne

zwolnienie okazało się dobrym momentem do stworzenia projektu Sordid Blade o

bardziej epickim charakterze, a efekt końcowy to debiutancki album "Every Battle

Has Its Glory".

HMP: Pandemia musiała dać się wam z Micaelem

mocno we znaki, skoro zaangażowaliście

się w kolejny po Wanton Attack projekt

- twórcza praca była w tym okresie jedyną

alternatywą?

Niklas Holm: Tak, wydaje się, że to była jedyna

logiczna opcja. Nie sądzę jednak, by pandemia

wpłynęła na nasze życie, ponieważ obaj

pracowaliśmy jak zwykle. Szwecja też nie była

zamknięta, jak wiele innych krajów. Ale tak, w

okresie rozkwitu społecznego dystansu wydaje

się, że mieliśmy sporo pomysłów.

Skąd pomysł założenia kolejnej grupy? Sordid

Blade brzmi co prawda bardziej epicko od

Wanton Attack, ale mimo wszystko to wciąż

jest tradycyjny heavy metal - nie dało się tego

jakoś połączyć, tym bardziej, że w tym samym

czasie powstawał materiał Sordid Blade

oraz finalizowaliście nagranie debiutanckiego

albumu Wanton Attack, a obie te płyty

są dość krótkie?

To był mój pomysł, który właściwie miałem od

kilku lat. Chciałem stworzyć bardziej epicki i

melodyjny zespół niż poprzednie i być może

pandemia w końcu mnie do tego popchnęła.

Więc w zasadzie, jak tylko skończyliśmy z albumem

Wanton Attack, zdecydowałem, że

nadszedł czas, aby rozpocząć ten nowy projekt.

Jeśli chodzi o długość albumów, to może

są one trochę krótkie. Staramy się wybierać

najlepszy materiał na każde wydawnictwo, nikt

z nas nie lubi wypełniaczy. Może nasze kolejne

albumy będą dłuższe, kto wie?

Kiedy na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego

wieku powstawał heavy metal sytuacja wyglądała

tak, że młodzi muzycy chcieli grać

mocniej i szybciej od swych starszych kolegów

spod znaku hard rocka, efektem czego

była nowa fala brytyjskiego metalu, speed

czy thrash metal. U ciebie było dokładnie odwrotnie,

bo zaczynałeś od ekstremalnego metalu,

by dopiero z czasem pochylić się nad

tym z lat 80. To kwestia powrotu do korzeni

gatunku czy może raczej wpływ tego, że byłeś

już lepszym muzykiem i mogłeś już zagrać

praktycznie wszystko?

Cóż, z pewnością prawdą jest, że zarówno ja,

jak i Micael zaczynaliśmy swoje muzyczne

"kariery" (używam tego określenia w bardzo

luźnym i nieco ironicznym kontekście) w ekstremalnym

metalu i punku. Ale musisz mieć

na uwadze, że zarówno ja, jak i Micael dorastaliśmy

słuchając klasycznego heavy metalu i

myślę, że mogę odpowiedzieć za nas obu, kiedy

mówię, że heavy metal był

pierwszym rodzajem muzyki,

którym naprawdę się pasjonowaliśmy.

Nie uważam się za

muzyka, choć chyba technicznie

rzecz biorąc nim właśnie

jestem. Ale odpowiadając

na twoje pytanie, myślę, że

stałem się lepszy w graniu

muzyki i zawsze chciałem

grać heavy metal. Gwiazdy po

prostu ułożyły się idealnie, to

takie proste. Przy okazji, nadal

kochamy wiele form ekstremalnego

metalu.

Foto: Sordid Blade

Pamiętasz moment, kiedy po

raz pierwszy sięgnąłeś po gitarę?

Dlaczego akurat ona,

nie perkusja czy jakikolwiek

inny instrument?

Gdy miałem 12 lat, dostałem

na Boże Narodzenie gitarę

akustyczną. Później, wiosną,

na 13 urodziny dostałem gitarę

elektryczną. Myślę, że to

jest właśnie ten powód. Przez

lata grałem też na innych instrumentach,

ale najlepiej

czuję się grając na gitarze.

Zaczynając grać miałeś pewnie ulubionych

gitarzystów, idoli, których starałeś się naśladować

i osiągnąć ich poziom - kto wywarł

wtedy na ciebie największy wpływ?

Wszystko to wydarzyło się tyle lat temu. Jeśli

chodzi o muzykę metalową, pierwsze utwory,

które próbowałem grać, pochodziły od zespołów

takich jak Metallica i Iron Maiden. W

tym czasie bardziej wkręciłem się też w muzykę

punkową, która okazała się dużo łatwiejsza

do grania (śmiech). Szczerze mówiąc,

nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek miał

ulubionego gitarzystę. Zawsze czułem, że

umiejętności techniczne nie mają aż takiego

znaczenia, jeśli muzyka nie ma odpowiedniego

feelingu. Być może mówi to punkowy lub

hardcore'owy dzieciak we mnie, nie wiem.

Udzielając się jednocześnie w kilku zespołach

i projektach różnicujesz w jakikolwiek

sposób podejście do nich, na zasadzie, że ten

jest ważniejszy, a ten już nieco mniej? Bo

doba ma jednak tylko 24 godziny, tak więc,

podobnie jak wszyscy, pewnie nie narzekasz

na nadmiar wolnego czasu?

Dorosłe życie polega w dużej mierze na ustalaniu

priorytetów, a to jest coś, co obaj musimy

zrobić, żeby się udało. Zarówno ja jak i

Micael jesteśmy zaangażowani w wiele różnych

projektów muzycznych, powiedziałbym,

że ostatnie kilka lat było dla mnie dość szalone

jeśli chodzi o tworzenie i wydawanie muzyki.

Nie chciałbym, żeby było inaczej, więc nie narzekam.

Jakby się zastanowić, to kiedy mamy

próby lub spotykamy się, żeby przedyskutować

pomysły na muzykę, napisać teksty itp.,

to powiedziałbym, że jesteśmy dość zdyscyplinowani

i staramy się być tak wydajni, jak to

tylko możliwe. Myślę, że te umiejętności są

kluczowe, jeśli chcesz coś osiągnąć, a ponieważ

nie mamy zbyt wiele wolnego czasu, mogą być

nawet kluczem do posiadania wielu różnych

zespołów/projektów w tym samym czasie.

Znajomy, sporo komponujący gitarzysta ma

kilka odpowiednio opisanych folderów, w

których gromadzi odmienne stylistycznie

pomysły i kompozycje, co jak twierdzi bardzo

ułatwia mu pracę na etapie selekcji materiału

na potrzeby kolejnej płyty. Masz podobnie

czy stosujesz inne rozwiązania, które też się

sprawdzają?

Moje podejście jest dość podobne, ale mniej

zorganizowane. Prawdę mówiąc, chyba powinienem

zacząć robić jakieś foldery…

Piszesz również teksty: bardzo osobiste i zarazem

nieoczywiste, bez dosłowności, tak

charakterystycznej dla wielu metalowych

zespołów - to dla ciebie nie tylko dopełnienie

muzyki, ale równie ważna jak dźwięki część

kompozycji?

Teksty są ważną częścią ekspresji. Staram się

pisać teksty, które coś dla mnie znaczą i w pewnym

stopniu powiedziałbym, że są osobiste.

Staram się pisać je tak szczerze, jak tylko

mogę, nie ujawniając zbyt wiele, ponieważ

chcę, aby słuchacze interpretowali je na swój

własny sposób.

Lubisz też jednak pograć sobie instrumentalnie,

chociaż nie za długo - coż to takiego ten

"Kiolsvarf"? Słownik podpowiada, że owo

określenie ma coś wspólnego z utonięciem w

morzu, to prawda?

Tak, to stare szwedzkie określenie opisujące

rodzinę tonącą w morzu. Było ono właściwie

76

SORDID BLADE


używane tylko lokalnie, tam

skąd pochodzimy. Chciałem,

żeby utwór przekazywał

uczucia takie jak melancholia

i smutek, a kiedy zobaczyłem

ten termin w starym lokalnym

słowniku, wydawał się

bardzo dobrze pasować jako

tytuł.

"Every Battle Has Its Glory"

ma bardzo intrygującą

okładkę i co ciekawe to obraz

szwedzkiego malarza Carla

Larssona, tworzącego na

przełomie XIX i XX wieku.

Jak natrafiliście na tę pracę?

Domyślam się, że ewentualne

współczesne projekty w

konfrontacji z nią nie miały

żadnych szans, wybór był

oczywisty?

Muszę tu przypisać całą

zasługę Micaelowi. Początkowo

chciałem zatrudnić artystę,

który wykonałby obraz

według mojego pomysłu.

Okazało się to nie lada wyzwaniem,

jeśli wziąć pod uwagę

takie rzeczy jak ramy czasowe

i oczekiwania, nie wspominając

o pieniądzach. Kiedy

próbowałem znaleźć odpowiedniego

artystę, Micael

Foto: Sordid Blade

wspomniał, że znalazł w książce obraz, który

idealnie nadawałby się na okładkę albumu.

Nie myślałem o tym zbyt wiele, dopóki kilka

dni później nie wysłał mi zdjęcia. Kiedy to

zrobił, od razu wiedziałem, że to jest dokładnie

to, czego szukałem. W dzisiejszych

czasach na całym świecie jest wielu utalentowanych

artystów, ale osobiście mam coś do

niecyfrowych obrazów, które wywołują unikalne

odczucia, a te wydają się być rzadkością w

dzisiejszych czasach.

Młode zespoły mają zwykle problem ze znalezieniem

wydawcy, albo same decydują się

firmować swe płyty. Wam udało się podpisać

kontrakt - co zdecydowało, że wybraliście tę

właśnie opcję? Lepsza promocja i dystrybucja,

a może skusiło was to, że oprócz wersji

CD ukaże się również LP?

Mieliśmy kilka ofert od różnych wytwórni,

Gates Of Hell wydawało się chętne do wydania

albumu, a ja jestem wielkim fanem wielu

ich wydawnictw. Promocja i dystrybucja to

oczywiście ważne czynniki, a samemu można

zrobić tylko tyle. Jako tak zwany winylowy

nerd (chociaż lubię też płyty CD!), zdecydowanie

chciałem, żeby nasz album został wydany

również na winylu.

Wielu muzyków podkreśla, że obecnie fizyczne

wydawnictwa to coś właściwie już tylko

dla kolekcjonerów, ale wśród fanów metalu

zawsze znajdzie się kilkuset takich pasjonatów,

a to już wiele znaczy w dobie supremacji

stremaingu, przede wszystkim dla was

jako twórców?

Jak wszyscy wiemy, entuzjaści metalu są niezwykle

lojalni wobec zespołów, które lubią i

bardzo je wspierają. Jestem podekscytowany,

że ludzie kupują nasze fizyczne wydawnictwa.

Ale szczerze mówiąc, nawet jako kolekcjoner,

najczęściej słucham muzyki na platformach

cyfrowych. Tak to już jest.

Dookoptowałeś do składu perkusistę, ale we

dwóch i tak nie ruszycie w trasę. Myślisz o

zwerbowaniu drugiego gitarzysty i basisty,

na stałe lub chocby tylko na koncerty, czy

Sordid Blade pozostanie wyłącznie studyjnym

projektem?

To dobre pytanie. Nie sądzę, żebyśmy zatrudnili

drugiego gitarzystę lub jakichkolwiek innych

członków zespołu. Może na występy na

żywo, ale nie na stałe. Mam nadzieję, że w

pewnym momencie będziemy mogli grać na

żywo i mam nadzieję, że raczej wcześniej niż

później. Ale teraz jest po prostu za wcześnie,

żeby to stwierdzić.

Masz jednak w planach kolejne wydawnictwa,

nie będzie to jeden z wielu projektów

znanych tylko z jednej płyty?

Nie zacząłem jeszcze pisać żadnego nowego

materiału, mam tylko kilka pomysłów w głowie.

W tej chwili piszemy utwory na kolejny

album Wanton Attack, więc większość naszej

energii idzie na to. Ale śmiem twierdzić, że w

przyszłości na pewno pojawi się nowy album

Sordid Blade. Kocham ten projekt i tak długo,

jak będę miał inspirację i radość, będę kontynuował

tworzenie nowej muzyki. Właściwie

to tak naprawdę nie mogę się już tego doczekać.

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk &

Szymon Paczkowski

SORDID BLADE 77


HMP: Jak to zrobiliście, że Wasz debiut brzmi,

jakby był nagrywany 40 lat temu? Wszystko

pasuje do tej układanki - brzmienie,

kompozycje, a nawet oprawa graficzna. Macie

wehikuł czasu?

Anthony Franchina: Myślę, że to po prostu

przejaw naszych zainteresowań. Przynajmniej

w moim przypadku, wiele moich inspiracji pochodzi

z lat 70. i 80. i nie tylko od cięższych

zespołów, ale z szerokiego spektrum stylów.

Zatem estetyka minionych epok jest dla mnie

Bez zwierząt w kosmosie

Chłopaki z Midas sięgają do początków heavy metalu tak głęboko, jak

większość kapel z nurtu NWoTHM nie sięga (ten podtytuł naprawdę nie jest od

czapy, zobaczcie, co mają wspólnego z nimi rzeczone zwierzęta). W pierwocinach

gatunku fascynuje ich to, że wtedy nie było żadnych reguł jak ten rodzący się

heavy metal ma wyglądać i brzmieć. Dziś nie da się wrócić do atmosfery tych czasów,

ogranicza nas bagaż kolejnych dekad. Amerykanie z mega pasją i naturalnością

próbują jednak wejść w skórę tych pionierów heavy metalu i zagrać to, co

im wtedy chodziło po głowie.

Jako muzycy macie doświadczenie w brzmieniach

retro. Patrząc historię Waszych zespołów

wydaje się, że potraficie brzmieć jak

zespół z lat 70. lub wczesnych 80. Dobieracie

brzmienie do zespołu intuicyjnie, czy macie

jakąś swoją checklistę na zasadzie "to trzeba

zrobić, żeby zabrzmieć jak w latach 60./70., a

tamto, żeby zabrzmieć na lata 70./80.? W

sumie to niemal robota dla historyka muzyki.

Anthony Franchina: Ha! Oby na serio zespoły

nie robiły żadnych list kontrolnych do pisania

muzyki! Naprawdę uważam, że to tylko reinterpretacja

tego, co na nas wpłynęło.

Casey O'Ryan: Jesteśmy tylko prostymi historykami

muzyki, nikim więcej.

Joe Kupiec: Myślę, że nasze brzmienie zawsze

jest odzwierciedleniem tego, co nas w danym

momencie kręci. Zazwyczaj dzielimy się między

sobą muzyką, której słuchamy, zwłaszcza

gdy pracujemy nad nowym materiałem, więc

generalnie wszyscy jesteśmy po tej samej stronie.

Ale nigdy nie musieliśmy siadać i planować

kierunku albumu.

Wiele zespołów, które grały w tym stylu we

wczesnych latach 80., jak Saxon czy Judas

Priest, kilka płyt później zaczęło grać mocniej

i szybciej. Obserwując Waszą ewolucję

zastanawiam się, czy was też to czeka...

Anthony Franchina: Ostatnio odbyliśmy

kilka rozmów i bazując na tym myślę, że chodzi

o to, żeby zakończenie było otwarte. Zawsze

staramy się, aby każdy kawałek był

unikalny i nie starał się brzmieć jak coś konkretnego.

Przykre, kiedy słyszysz zespół, który

ma świetny utwór, a potem idziesz posłuchać

reszty albumu i okazuje się, że wszystkie numery

są słabszymi wersjami tego samego kawałka.

Casey O'Ryan: Myślę, że każdy album, jaki

wydaliśmy, zawierał dość zróżnicowane utwory,

połączenie stylów i inspiracji. Nie obserwuję,

żebyśmy stawali się ciężsi czy lżejsi, mam

nadzieję, że będziemy pisać coraz lepsze kawałki.

Joe Kupiec: Cóż, myślę, że wszyscy staramy

się przekraczać granice tego, co możemy muzycznie

uczynić i ciągle próbujemy przenieść

to na następny poziom. Więc kiedy już dopracujemy

nasze obecne brzmienie, możemy zacząć

je trochę podkręcać. Jednak sądzę, że to

będzie zależało od tego, co będzie nas kręcić,

jak już na ten poziom dotrzemy.

78

naturalna i myślę, że śmiało mogę powiedzieć

to w imieniu wszystkich nas.

Casey O'Ryan: Słuchając latami tak wiele

starszej muzyki, chcąc nie chcąc, nie da się nie

wchłonąć dźwięków i stylu oraz nie powielić

go. Taki jest nasz wehikuł czasu.

Joe Kupiec: Zawsze staraliśmy się grać taką

muzykę, jaką sami chcielibyśmy usłyszeć, robić

koszulki, które wyglądałyby tak, że sami

chcielibyśmy je nosić i wydawać albumy, o

których, gdybyśmy je zobaczyli, powiedzielibyśmy

"wygląda, jakby miał dać czadu!". Myślę

więc, że to pokazuje, że wszyscy byliśmy po

tej samej stronie, nawet tego nie planując.

MIDAS

Foto: Midas

Jak w ogóle trafiliście do świata heavy metalu?

"Midas" pojawił się na www.metalarchives.com,

wydaje Was metalowy label,

No Remorse, jesteście na kanale NWoT

HM. Jednak Wasze poprzednie zespoły inspirowały

się jeszcze wcześniejszą muzyką,

niż klasyczny heavy metal.

Anthony Franchina: Heavy metal jest po prostu

kontynuacją hard rocka z wcześniejszych

dekad. Myślę, że ten progres był całkiem naturalny.

Dorastałem, słuchając starych kawałków,

które moi rodzice ciągle puszczali w radiu.

To rosło wraz z wiekiem i poziomem wkurzenia.

Wejście w następne kilka dekad przychodzi

naturalnie, kiedy szuka się nowszych

dźwięków. Znajomi namawiają cię do słuchania

nowych rzeczy na podstawie tego, co im

puścisz i vice versa. Nawet skoro mamy internet

wypełniony każdym możliwym zespołem,

zawsze odkrywam nowe rzeczy dzięki innym

ludziom.

Casey O'Ryan: Po prostu poszliśmy w ślady

naszych heavy metalowych przodków - z biegiem

czasu wszystko staje się nieco cięższe. Z

muzyką jest jak z nami, ona i my przybieramy

kilka dodatkowych kilogramów.

Joe Kupiec: Jeśli chodzi o mnie, zacząłem grać

muzykę z przyjaciółmi, po prostu dla zabawy.

Ale kiedy grając, robi się coś wystarczająco

długo, zaczyna się stawiać przed sobą wyzwania.

Kiedy moje gusta muzyczne dojrzewały i

zmieniały się, zacząłem patrzeć na metal jako

następny poziom w graniu. A najlepsze jest to,

że koniec końców nadal gram sobie z kumplami

dla fanu.

Heavy metal zdążył przejść poważną ewolucję,

a Was najbardziej interesują jego początki.

Skąd fascynacja akurat tymi pierwotnymi

czasami? Jeśli wchodzić w heavy metal, to

może lepiej od razu w "Painkiller" albo "Into

Glory Ride"? (śmiech)

Anthony Franchina: Ta era pomiędzy dwoma

wielkimi falami hard rocka i heavy metalu

to naprawdę fajne pole do popisu jeśli chodzi

o szalone tworzenie kawałków i kompozycji.

Wtedy wiele stylów się na siebie nakładało i to

sprawiło, że powstała bardzo eklektyczna mieszanka

muzyki, która mogła mieścić się w spektrum

heavy.

Casey O'Ryan: Późne lata 70. i wczesne 80.

miały duży wpływ na kształt naszych kawałków,

ponieważ ta era muzycznie stawała się

jednocześnie coraz cięższa, ale z drugiej strony

wciąż była twórcza i eksperymentalna bez

zbytniego ograniczania się. Wydaje się, że

wtedy nie obowiązywały żadne zasady i wszystkie

moje ulubione płyty pochodzą z tego

okresu. Black Sabbath byli w swoim najlepszym

okresie, Priest wbijali się w stratosferę ze


swoimi największymi dokonaniami, a pierwszy

album Maiden jest kuloodporny. Zespoły takie

jak Quartz, Saracen... ten materiał nie

trzyma się żadnych reguł i od tamtej pory już

nic nie brzmiało tak samo. Jest milion zespołów

odtwarzających rok 1984, po prostu czuję,

że niewiele z nich robi 1978.

Joe Kupiec: Myślę, że metal w swoim początkowym

stadium, w tej swojej autentyczności i

energii był po prostu tak surowy i piękny, że

to naprawdę przełożyło się na brzmienie muzyki.

Wtedy nie było żadnych prawdziwych

zasad, mówiących, czym metal może być. I to,

co wynikło z tej twórczej wolności to coś naprawdę

niesamowitego, co mi się podoba.

Okładka też wygląda, jak okładka winyla.

Co było dla Was inspiracją? Moje pierwsze

skojarzenie, to "Restless and Wild", ale takich

okładek bazujących na realnych fotografiach

w tamtym czasie było wiele.

Anthony Franchina: Chcieliśmy spróbować

nie korzystać z usług tych samych pięciu artystów,

którzy wykonują okładki każdego współczesnego

metalowego zespołu. Chcieliśmy czegoś

prostego i ikonicznego. Rozmawialiśmy

również o tym, że nie widuje się już okładek

płyt w postaci zdjęć. Teraz są tylko zwierzęta

w kosmosie (śmiech). Zwróciliśmy się więc do

naszej przyjaciółki Bambi Guthrie i przedstawiliśmy

jej naszą wizję, zbudowaliśmy prowizoryczne

studio w moim garażu, a ona całkowicie

tę wizję zrealizowała.

Casey O'Ryan: Niezmiennie byłem zwolennikiem

teorii "zawsze oceniaj album po okładce".

Zawsze pociągały nas wielkie malowane i aerografowane

piękności z dawnych lat, jednocześnie

jednak zauważyliśmy brak klasycznych

okładek ze zdjęciami. Zdecydowaliśmy się na

coś, co byłoby ikoniczne, więc nasza przyjaciółka

Bambi Guthrie wraz z naszym talentem

w postaci Anthony'ego Franchiny, pomogła

nam to zrealizować.

Joe Kupiec: To tak samo, jak mówiłem wcześniej

- po prostu stworzyliśmy taką okładkę,

która sprawi, że sięgniemy po płytę. Staramy

się włożyć w nasze nagrania jak najwięcej

życia, a to, co jest na okładce, wydawało się

dobrym odzwierciedleniem tej energii na

żywo, tyle że w wersji wizualnej.

Kto Wam robi te kapitalne retro plakaty koncertowe?

Anthony Franchina: Wiele naszych grafik w

Foto: Midas

domu robi nasz gitarzysta,

Casey O'Ryan lub ja. Obydwaj

zdajemy się dzielić

gusta i zawsze obrzucamy

się wzajemnie starymi plakatami

koncertowymi lub

okładkami starych bootlegów.

Lubimy opierać na

tym wiele naszych rzeczy.

Wtedy ten szajs był po prostu

fajniejszy.

Casey O'Ryan: Anthony

to mag designu i komputerów,

ma czarodziejskie

palce.

Grafiki, zdjęcia, video z

efektem VHS, wydawnictwa

na kasetach - macie

spójny wizerunek. W życiu

codziennym, w pracy,

w domu, też kierujecie się

retro estetyką?

Anthony Franchina: Joe

może poświadczyć, myślę,

że z natury jesteśmy analogowi.

Przeżyliśmy kawał

naszego życia przed wielkim

boomem technologicznym.

Dorastając w na przełomie

lat 80. i 90., większość

rzeczy, które wredy

widzieliśmy, były z lat 70. i

80. Więc to wszystko utkwiło

w pamięci.

Casey O'Ryan: Wszyscy

Foto: Midas

dorastaliśmy doświadczając

magii analogu i tego, jak wraz z postępem technologicznym

sztuka zdawała się tracić duszę.

Naszym celem jest przeniesienie tej duszy

do czasów, kiedy muzyka była dzika, a imprezy

szalone.

Joe Kupiec: Mniej więcej tak, jak można się

spodziewać. Jesteśmy tym, kim jesteśmy, a

muzyka jest tego dokładnym odzwierciedleniem.

Jak się gra heavy metal w Detroit? Macie

tam dobre warunki do grania, miejsca, publikę?

Anthony Franchina: Kiedy gwiazdy się ułożą,

Detroit absolutnie urywa łeb. Ale to też nie

znaczy, że za każdym razem będzie super impreza.

Trzeba na to zapracować. Jest całkiem

zgrana grupa ludzi, dzięki którym heavy metal

w "Motor City" kwitnie. Byliśmy ojcowizną

kilku najbardziej legendarnych miejsc w rock

'n' rollu. I część z nich nadal działa. Small's,

Outer Limits Lounge, Sanctuary, UFO

Factory, to wszystko solidne miejsca, które

nie są obce dla The Rock! Jeśli chodzi o zespoły,

jeśli chcesz posmakować klasycznego

brudku detroidzkiego, sprawdź Perversion,

Acid Witch, Shitfucker lub Anguish. Jeśli

szukasz czegoś bardziej melodyjnego, to

sprawdź White Magician, Low Magic lub

Wiccans. Dziwne rzeczy - sprawdź Child

Bite. Szybkie rzeczy - sprawdź Sauron, Manic

Outburst lub Against the Grain.

Casey O'Ryan: Detroit może być zabawnym

miejscem do grania, jednak składa się na to

wiele czynników. Nie zawsze jest to spójne doświadczenie.

Staramy się nieco ograniczyć lokalne

występy, żeby przez większość roku grać

poza miastem i poza stanem. Miejsca, w których

gramy są niesamowite.

Joe Kupiec: Tak jak w każdym mieście, niektóre

występy są absolutnie niesamowite, podczas

gdy inne nie są tak wspaniałe, jak byśmy

się spodziewali, ale to jest show biz, baby!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

MIDAS

79


HMP: W materiałach promocyjnych "Thus

Always to Tyrants" czytamy, że w końcu

jest to w pełni concept-album Arrayan Path.

Dlaczego na poprzednich płytach nie udało

się wam tego osiągnąć? W czym leżał problem?

Nicholas Leptos: Historie na poprzednich

albumach nie były uporządkowane chronologicznie.

One nie stanowiły całości, która ma

jakiś początek i koniec. Tak więc my już mieliśmy

albumy tematyczne, ale nigdy z odpowiednią

chronologią jak teraz.

Tak właśnie chcemy

Cypryjski Arrayan Path działa od 1997 roku i do tej pory nagrał dziewięć

studyjnych albumów. Także oprócz doświadczenia, zespół ma swoją renomę i oddanych

fanów. Pewnie w Polsce też (kilku, ale zawsze). Ich najnowszy album "Thus

Always to Tyrants" tylko ugruntowuje tę reputację. Niestety jeśli chodzi o moją

osobę, Cypryjczycy pozostawiają mnie ciągle z dylematem, jak traktować ich muzykę.

Czy jako zwykły melodyjny power metal, czy raczej jako bardziej ambitną,

mieszankę melodyjnego power metalu i tradycyjnego heavy metalu z pewnym epickim

zacięciem? Myślę, że ten problem będę miał przy każdej kolejnej płycie. Niemniej

zawsze będę starał się zapoznać się z ich nowymi propozycjami, bo niezmiennie

można w nich znaleźć coś ciekawego. Tak jak jest w wypadku "Thus Always

to Tyrants", aby się o tym przekonać, proponuję najpierw poczytać, co ma do powiedzenia

wokalista kapeli Nicholas Leptos, a później posłuchać samej muzy.

Może okaże się, że Arrayan Path i ich płyty są właśnie dla was...

Bohaterem nowego albumu jest cypryjski król

Evagoras, który żył w latach 410-374 p.n.e. Z

jakich powodów sięgnęliście po tę postać i

dlaczego teraz?

Chcieliśmy napisać o historii naszego kraju,

Cypru. Nigdy przedtem tego nie robiliśmy,

więc w końcu nadeszła pora! Evagoras był ważną

postacią w historii Cypru, prawdopodobnie

najważniejszą w antycznych czasach, i historia

jego życia jest pełna istotnych wydarzeń.

Oględne przejrzenie życiorysu Evagorasa nasunęło

mi myśl, że mógłby on być podstawą

do napisania niezłej książki przygodowej w

konwencji fantasy. Czy wy właśnie w ten

sposób potraktowaliście temat króla Evagorasa?

Mogło tak być, jednak używaliśmy tylko książek

historycznych. Jego historia jest na tyle fascynująca,

że nie musieliśmy niczego wymyślać,

lub dodawać jakichś elementów fantasy.

Evagoras zginął z reki zamachowca, co przypomina,

że polityka od zawsze była okrutna,

bezwzględna i nic po tylu wiekach się nie

zmieniło. Przypomniało mi to też fakt, że historia

Cypru jest mocno skomplikowana i naznaczona

konfliktem grecko-tureckim...

Myślę, że zawsze chodziło o jakieś polityczne

gierki i intrygi, tak było od czasów starożytnych.

Wiele władców żyło i umarło przez czyjąś

sprawę. W przypadku Evagorasa jego

śmierć była zbyt skandaliczna w porównaniu

do jego życiowych osiągnięć.

Wasza muzyka jak dla mnie to zderzenie

dwóch światów epickiego metalu w stylu

Manilla Road, czy Virgin Steele z melodyjnym

symfonicznym power metalem z epickim

zacięciem w stylu Rhapsody (lub jak kto woli

Raphsody Of Fire). Raz przeważa jeden styl,

raz drugi, choć mam wrażenie, że ten melodyjny

power metal na waszych poprzednich

krążkach jest częściej górą...

Rhapsody Of Fire jest jednym z moich ulubionych

zespołów i jednym z powodów, dla

którego stworzyłem ten zespół. Chcieliśmy

grać połączenie Rhapsody z Iron Maiden. I

tak prawdopodobnie Virgin Steele też było

dla nas inspiracją! Nie znam zbytnio muzyki

Manilla Road, może poza utworem "Necropolis".

Odpowiadając na twoje pytanie, tak,

myślę, że na tym albumie poszliśmy bardziej w

stronę epickiego brzmienia Rhapsody Of

Fire.

Natomiast "Thus Always to Tyrants" wydaje

się, że pod względem muzycznym jest

chyba najbardziej epickim waszym albumem...

Zgadzam się!

Na albumie trafiają się też tematy zaczerpnięte

z muzyki orientalnej i etnicznej. To do

podkreślenia epickiej opowieści, którą snujecie?

I tak, i nie. Z jednej strony, wzmacnia to historię

i pomaga ci przenieść się do przeszłości i

wyobrazić siebie na tym polu bitwy, lub w pałacu

itd. Z drugiej strony, my zawsze używaliśmy

tych instrumentów w naszej muzyce.

Czasami częściej, czasami rzadziej, ale zawsze

tam były.

Jakie są wasze inspiracje? Kto was zainteresował

muzyką? Jakich artystów słuchaliście?

Po jakie książki i filmy sięgaliście?

Moimi wokalnymi inspiracjami są zazwyczaj

muzycy metalowi lub rockowi, tacy jack Bruce

Dickinson, Michael Kiske, Midnight lub

Milijenko Matijević. I zawsze są ci, którzy

mnie inspirują, nawet jeśli ja nie zdaję sobie z

tego sprawy. (śmiech) Ale, mniej więcej, chodzi

mi o tych konkretnych ludzi. Szczerze mówiąc,

zacząłem śpiewać, bo gra na gitarze i innych

instrumentach mnie nudziła. Zaczynałem

ćwiczyć i rezygnowałem po kilku miesiącach.

Ale, chciałem śpiewać i być jak wokaliści

moich ulubionych zespołów, takich jak Iron

Maiden, Rhapsody Of Fire, Helloween itd.

Jeśli chodzi o książki, to czytam tylko te historyczne.

Filmy, filmy… Zazwyczaj oglądam

horrory z duchami i demonami albo filmy historyczne

pokroju "Troja". Ale, "Egzorcysta"

jest prawdopodobnie moim najbardziej ulubionym

filmem!

Foto: Arrayan Path

A jak wygląda wasz świat muzyczny? Jak

pracuje wasza wyobraźnia, która go kreuje?

Czy w ogóle jest możliwość, aby opisać ten

proces słowami?

Zawsze piszę partie wokalne w najdziwniejszych

miejscach. Zazwyczaj jestem wtedy na

wakacjach. Zawsze mam przy sobie telefon,

80 ARRAYAN PATH


więc mogę w każdej chwili nagrać melodie,

które wysyła do mnie wszechświat!

W jednym z wywiadów stwierdziliście, że

coraz łatwiej jest wam pisać muzykę i coraz

szybciej potraficie opracować nowe kompozycje.

Chyba teraz osiągnęliście w tym mistrzostwo,

bo "Thus Always to Tyrants"

ukazuje się dwa lata po "The Marble Gates

to Apeiron", chociaż bywało, że albumy

wydawaliście co roku...

Taka jest filozofia naszego zespołu, wypuszczanie

muzyki bardzo często. O ile finansowo

stoimy dobrze, będziemy tak robić. Nie zawsze

jest to łatwe. Czasami nagrywa się trudniej

niż zazwyczaj!

Tempo powstania nowego krążka robi wrażenie,

tym większe, gdyż do udziału w nim

zaprosiliście spore grono gości. W tym Garyego

Wehrkampa (Shadow Gallery), Paolo

Viani (Warlord), a to zawsze wiąże się z czasem...

Próbujemy być zorganizowani i wysyłać partie

do gości bardzo wcześnie. Dajemy im artystyczną

wolność, by mogli robić to, co chcą, ponieważ

myślę, że tak powinno się postępować

z gośćmi na albumach. Nie ma sensu prosić

kogoś, kogo uwielbiasz, by zagrał na twoim albumie,

jeśli będziesz im mówił, co dokładnie

mają robić, lub grać.

Arrayan Path działa już bardzo długo. Ma

już swoich stałych fanów, którzy zawsze

czekają na wasze nowe płyty. Jednak nie jest

to tak liczne grono, które pozwoliłoby wam

utrzymać się z działalności zespołu. Żeby,

jednak prowadzić kapele musicie być bardzo

dobrze zorganizowani w życiu codziennym,

znaleźć równowagę, między pracą, rodziną, a

hobby, jakim jest zespół. Jak wam się to

udaje?

Cóż, sam sobie właśnie odpowiedziałeś na to

pytanie. Nie jesteśmy na tyle "wielcy", by żyć

tylko z muzyki. Wynika to z tego, że kładziemy

większy nacisk na naszą pracę i rodzinę, a

muzykę traktujemy jako hobby. Ale, wierz mi,

nie narzekamy. Tak właśnie chcemy.

Myślę, że fani przeważnie oceniają płyty

zespołu pozytywnie, ale penie bywa, że

któremuś coś się nie podoba. Jak traktujecie

taką krytykę? Puszczacie ją mimo uszu, czy

też staracie się rozważyć jej zasadność?

Arrayan Path zawsze był zespołem, który

robił to, co chciał. Wszystkie nasze albumy są

różne, więc raz "tracimy" starych fanów innym

razem "zyskujemy" nowych. Albo, czasami odzyskujemy

starych fanów, których straciliśmy

kilka lat temu. Czytam recenzje, ale nie pozwalam

na to, by dyktowały przyszłość zespołu.

Jeśli wszystkie recenzje byłyby negatywne,

to wtedy zacząłbym się zastanawiać, że może

faktycznie robimy coś nie tak i wyciągnąć z

tego wnioski. Jednak, jeśli jedna osoba ma jakąś

negatywną opinię na temat naszego albumu,

to, cóż… Życie! (śmiech)

Foto: Arrayan Path

Przyznam się wam, że coraz częściej pisząc

recenzje, prześladuje mnie pytanie, czemu ja

to robię, kto mi dał do tego prawo, aby oceniać

innych? Niemniej chyba od początku,

wraz z pojawieniem się kompozytorów narodzili

się krytycy i jest to nieodłączna para,

gdzie ta druga osoba, która nie uczestniczyła

w kreowaniu muzyki, rości sobie prawo do

oceny tejże muzyki według swoich nie zawsze

jasnych przekonań...

To wszystko jest częścią większej układanki.

Od początku, gdy można było zakładać

cywilizacje, jeśli ktoś oferuje coś na publiczny

użytek, ktoś zawsze wygłosi swoją opinię na

temat tego, czy to lubi, czy nie. Muzycy powinni

to zaakceptować. Ale, oczywiście, recenzenci

też nie powinni oceniać wszystkiego pochopnie

i powinni uszanować to, że niektórzy

włożyli w coś ogrom swojej pracy.

Przyjęło się, że aktualnie większość kapel nagrywa

w swoich domowych studiach. Współczesna

technika pozwala uzyskiwać bardzo

dobre rezultaty. Sami muzycy potrafią opanować

te urządzenia na tyle, że osiągają nawet

bardzo dobre efekty jeśli chodzi o brzmienia

i produkcję. Jednak z doświadczenia

wiem, że jeśli grupę wspomaga ktoś spoza

niej to, ostateczne wyniki są jeszcze lepsze.

Wy właśnie wybraliście taką drogę. Nagrywaliście

z Slava Selinem w cypryjskim studio

Take Away Studios, a mixy robił wam

Simone Mularoni w studiach Domination w

San Marino...

Według mnie niektóre zespoły trochę za szybko

chcą zrobić wszystko samemu. Czasami zespół

może nie zauważyć pewnych rzeczy, które

mogą zobaczyć obserwatorzy z zewnątrz.

Może któregoś dnia będziemy na tyle biegli, że

Foto: Arrayan Path

nie będziemy potrzebowali usług inżyniera,

ale do tej pory tak się nie stało!

"Thus Always to Tyrants" to bardzo dobry

album. Teraz o tym trzeba przekonać fanów,

a najlepszym sposobem na to są występy na

żywo. Macie już jakieś plany na klubowe

występy czy też trasę koncertową? Czy takiemu

zespołowi jak Arrayan Path łatwo jest

zorganizować koncerty?

Nie graliśmy na żywo od czterech lat i dopiero

teraz zaczęliśmy odrdzewiać! Mam nadzieję,

że do lutego zarezerwujemy sobie kilka koncertów.

Nigdy nie jest to łatwe, zwłaszcza dla

zespołu, który mieszka na wyspie. Ale, tak jak

już wspomniałem, to jest tylko hobby. Jakieś

długie, dalekie trasy nie wchodzą w grę.

Pewnie namawiać was na dalsze komponowanie

nie ma sensu to już u was stan,

który raczej nie da się zatrzymać...

(śmiech) Prawdopodobnie tak jest! Nie inaczej

będzie w najbliższej przyszłości!

Michał Mazur,

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

ARRAYAN PATH 81


Spektrum muzycznych zamiłowań

Nie zakładali, że ich muzyka zdoła kogoś szerzej

zainteresować, tymczasem melodyjny

hard'n'heavy w wykonaniu tej lubelskiej formacji

okazał się jednym z największych

zaskoczeń roku 2022.

Równie duże wrażenie robi debiutancki

album Slave Keeper

zatytułowany "Ślad", nie tylko dlatego,

że w jednym z utworów zaśpiewał gościnnie

sam Grzegorz Kupczyk. Tym bardziej cieszy, że zespół

ma już sporo materiału na kolejny album i już wkrótce podejmie nad nim prace,

bo takiego grania, szczególnie w rodzimym wydaniu, nigdy za wiele.

HMP: Większość młodych zespołów stara się

zadebiutować jak najszybciej; jeśli nie albumem,

to jakimś krótszym wydawnictwem. W

waszym przypadku tak nie było, pierwszą

płytę wydaliście w szóstym roku istnienia -

uznaliście, że nie ma sensu działanie na tak

zwanego "chybcika", lepiej wszystko dopracować,

doszlifować materiał i do tego porzdnie

go nagrać?

Piotr Jakubowicz: Rzeczywiście ciężko nas

określić raptusami. (śmiech) Najpierw potrzebowaliśmy

dwóch lat, żeby znaleźć odpowiedni

wokal, następnie trzy lata szlifowaliśmy materiał,

a kolejne trzy spędziliśmy pracując w studiu.

Ponieważ jest to pierwsza płyta nie tylko

zespołu Slave Keeper, ale także każdego z jego

członków, to wszystko chcieliśmy zrobić jak

najlepiej. Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji,

Obecnie coraz mniej słuchaczy zwraca uwagę

na ten aspekt, a i wśród muzyków obserwuję

symptomy pójścia na produkcyjne skróty, co

ma związek nie tylko z dostępnością odpowiedniego

oprogramowania, etc., ale niestety

również kwestiami finansowymi. Wy jednak

nie poszliście na łatwiznę, "Ślad" miał brzmieć

i dlatego nawiązaliście współpracę z Łukaszem

Suszko?

Piotr Szalak: Współpracę z Łukaszem nawiązaliśmy

trochę przypadkowo, bo początkowo

planowaliśmy nagrywać w innym miejscu.

Szukaliśmy nowej, większej sali prób i tak trafiliśmy

na Wesołą 24 (studio Łukasza). Po zapoznaniu

się z jego produkcjami uznaliśmy, że

warto oddać w jego ręce nasz materiał. Wiele

zespołów obecnie decyduje się na samodzielne

nagrywanie w domowych warunkach, ale my

nie braliśmy tego pod uwagę. Emocjonalnie

zbyt mocno związaliśmy się z tymi utworami i

zwyczajnie nie chcieliśmy tego popsuć kiepską

produkcją, która byłaby nie do uniknięcia, biorąc

pod uwagę nasze umiejętności realizatorskie.

(śmiech) Nie jesteśmy już nastolatkami,

pracujemy, zarabiamy i na szczęście mogliśmy

sobie pozwolić na profesjonalną produkcję.

Rzadko zdarza się, że jedna osoba odpowiada

za nagranie, miks i mastering płyty, ale wy

zaufaliście Łukaszowi i jak słyszę z dobrym

skutkiem, do tego wsparł was gościnnie jako

gitarzysta i klawiszowiec?

Gości macie na tej płycie więcej, ale najwięcej

uwagi przyciąga jedna osoba, Grzegorz Kupczyk.

Jak udało wam się zaprosić do współpracy

wokalistę Ceti, Turbo i Non Iron?

Fakt, że miał już na koncie współpracę z innymi

lubelskimi zespołami był tu okolicznością

sprzyjającą?

Jakub Orłowski: Propozycja zaproszenia

Grzegorza wyszła z ust wspomnianego już wielokrotnie

Łukasza, który miał okazję wielokrotnie

z nim współpracować, więc można powiedzieć,

że być może pośrednio jego powiązania

z lubelską sceną doprowadziły do tej współpracy.

Nie wydaje mi się jednak, by sam Grzegorz

brał to pod uwagę, decydując się na nagranie

swojej partii. Moim zdaniem przeważyło to,

że zwyczajnie utwór przypadł mu do gustu, a

dodatkowo bardzo pozytywnie wypowiadał się

na temat umiejętności wokalnych Marty co,

nie ukrywam, bardzo nas cieszy.

"W obliczu wojny" od razu miał przybrać formę

takiego wokalnego duetu, czy dopiero po

jakimś czasie uznaliście, że da to bardzo dobry

efekt?

Piotr Jakubowicz: Początkowo nawet nie marzyliśmy

o takim duecie, a gdy pierwszy raz

usłyszeliśmy o takiej możliwości to uznaliśmy

to za coś absurdalnego. Nie dlatego, że nie

chcieliśmy (chcieliśmy i to bardzo!) ale przez

myśl nam nie przeszło, że Grzegorz Kupczyk

mógłby zgodzić się na gościnny udział na płycie

jakiegoś nieznanego zespołu z drugiego

krańca Polski. Udało się jednak, a efekt bardzo

pozytywnie nas zaskoczył.

że muzykę robimy z pasji, hobbystycznie, nie

dla pieniędzy, a tym samym możemy poświęcić

jej tyle czasu, ile uważamy za słuszne.

Foto: Jacek Świerczyński

Marta Biernacka: Łukasz właściwie od pierwszych

chwil wyraźnie zaangażował się w naszą

płytę i to znacznie mocniej niż tego oczekiwaliśmy.

Przeprowadził nas przez cały proces

(który był dla nas nowy) od początku do końca.

Poza rzeczami, o których wspomniałeś, pomagał

nam także w dopracowaniu aranży, dzielił

się swoimi pomysłami i ogólnie wsparł nas

swoim doświadczeniem. Jego wkład w partie gitary

wynika też z perturbacji w składzie, które

miały miejsce kilka miesięcy przed ukończeniem

prac. Z powodu braku czasu musiał nas

opuścić nasz wieloletni gitarzysta - Dominik

Szwajgier. Chcieliśmy jednak, by solówki na

płycie były grane przez dwóch gitarzystów o

odmiennej charakterystyce i stąd propozycja

zaproszenia do ich nagrania Łukasza.

Kiedy powstawał ten utwór trudno było nawet

przypuszczać, że nabierze aż takiej aktualności.

Można powiedzieć, że was ta sytuacja

dotyka jeszcze bardziej, bo z Lublina do

Kijowa można dojechać w kilka godzin, więc

nie jest to wojna, która rozgrywa się tysiące

kilometrów stąd, ale właściwie tuż obok?

Piotr Szalak: Niestety można powiedzieć, że

okazaliśmy się złymi prorokami… Utwór "W

obliczu wojny" powstał na samym początku istnienia

zespołu, a riff do niego jest właściwie

pierwszym riffem granym na próbach, jeszcze

gdy zespół liczył dwóch członków, czyli mnie i

Piotrka Jakubowicza. Być może mieszkając

blisko wschodnich granic bardzo odczuwamy

skutki wojny oraz napięcie z nią związane ale

wydaje mi się, że w całym kraju można odczuć

związany z nią niepokój. Pozostaje mieć nadzieję,

że nasz singiel zdezaktualizuje się jak

najszybciej!

Sporo w waszych tekstach wątków dotyczących

przemijania, upływu czasu - to nie przypadek,

interesuje was ten temat, zresztą obecnie

chyba jeszcze bardziej aktualny?

Marta Biernacka: Staramy się, by nasze teksty

nie były o niczym, by zarówno warstwa muzyczna,

jak i liryczna wywoływała emocje i zachęcała

do refleksji. Część tekstów opowiada historię,

część porusza poważne tematy, a niektóre,

np. "Heaven" są o miłości. Tworząc materiał

nie narzuciliśmy sobie z góry określonego kierunku,

w którym podąży tematyka poruszana

na płycie. Wyszło nam to samo, naturalnie, ale

kto wie? Może kiedyś zdecydujemy się na concept

album opowiadający jedną, spójną historię.

Dwa teksty napisane po angielsku to próba

dotarcia do słuchaczy spoza Polski czy, można

rzec, wypadek przy pracy, skoro większość

słów powstała w języku polskim?

Jakub Orłowski: Trochę wypadek. (śmiech)

82

SLAVE KEEPER


Początkowo był pomysł, by nasze teksty były

po angielsku i nawet zaczęliśmy je tak tworzyć.

Dość szybko jednak okazało się, że brakuje

nam w zespole wystarczających umiejętności,

by napisać takie teksty na satysfakcjonującym

poziomie, a dodatkowo mam wrażenie, że

Marta zwyczajnie lepiej brzmi śpiewając w ojczystym

języku. Koniec końców cieszymy się,

że tak się stało. Wielu naszych fanów doceniło

fakt, że śpiewamy po polsku. Nawet za granicą

pojawiło się zainteresowanie, pomimo nieanglojęzycznych

tekstów. Co ciekawe, wśród

utworów wymienianych za granicą jako te "najładniejsze"

nie pojawiają się "Heaven" czy

"Watchmaker", ale właśnie polskie "Mój los" czy

"Leonardo".

W warstwie muzycznej "Ślad" to urozmaicony

hard'n'heavy na modłę lat 80. Podobnie jak

wielu innych młodych muzyków uważacie, że

ósma dekada ubiegłego wieku była dla tej muzyki

pod każdym względem najlepsza, dlatego

właśnie z niej czerpiecie inspiracje?

Piotr Szalak: Decydując się na melodyjne gitarowe

granie ciężko nie inspirować się legendarnymi

zespołami, które największe swoje hity

nagrały właśnie w latach 80. Oczywiście twórczość

Iron Maiden czy Judas Priest nie ogranicza

się do tej dekady, ale do dziś grają na

koncertach mnóstwo hitów z tamtych lat. To

były zdecydowanie piękne czasy w historii

heavy metalu i bardzo chcielibyśmy, by takie

dziesięciolecie jeszcze się powtórzyło. Raczej

ciężko w 100% zaszufladkować nas jako 80's

heavy metal, ale wyraźnie właśnie to jest fundamentem

naszej muzyki. Spektrum muzycznych

zamiłowań w naszym zespole jest jednak

trochę szersze i myślę, że nasze utwory na

tym zyskują.

Lubicie zwarte, dynamiczne, ale też całkiem

melodyjne utwory jak "Ratuj mnie", nie unikacie

balladowych partii, a do tego lubujecie się

w dłuższych, rozbudowanych kompozycjach,

jak "Leonardo" czy "Zostaw ślad" - skoro płyta

trwa godzinę, musi być urozmaicona?

Piotr Jakubowicz: W naszym przypadku to

może być efekt tego, że utwory komponowane

były na przestrzeni kilku lat, w trakcie których

rozwijaliśmy się i jako muzycy i jako zespół.

Ciężko w takim przypadku uniknąć różnorodności,

ale moim zdaniem jest to na plus. Niektóre

dłuższe kompozycje są też pokłosiem tego,

że dwa lata graliśmy i komponowaliśmy nie

mając wokalu, więc wypełnialiśmy muzykę partiami

instrumentalnymi, żeby na próbach nie

umrzeć z nudów. (śmiech) Niektóre z nich i tak

skróciliśmy w studiu! (śmiech)

Mało kto pamięta o tym, że Leonardo da Vinci

był również muzykiem i kompozytorem, ale

domyślam się, że przypomnieliście tę postać z

racji całokształtu jego zasług?

Piotr Szalak: Nie bez powodu stawiany jest jako

wzór człowieka renesansu. Pomysł na ten

utwór przyszedł mi do głowy podczas pobytu

we Włoszech (jakżeby inaczej!). Da Vinci to

doskonały dowód na niesamowite możliwości

ludzkiego umysłu i człowieka jako takiego. Myślę,

że tego typu postacie wciąż mogą i powinny

być inspiracją dla ludzkości.

Ta mroczna persona z okładki może kojarzyć

się ze strażnikiem - to właśnie Slave Keeper,

czy jakaś inna postać?

Jakub Orłowski: Nazwa zespołu powstała "na

szybko" z burzy mózgów, gdy nagraliśmy pierwsze

dźwięki i chcieliśmy podzielić się z nimi

ze światem. Uznaliśmy, że fajnie brzmi, nawiązuje

do klasyków takich jak "Powerslave" i

"Keeper of The Seven Keys", i wpasowuje się

w konwencje. Motyw postaci i łańcuchów pojawił

się później, gdy Anna Szwajgier zaprojektowała

nasze logo. Teraz postanowiliśmy to

kontynuować i wygląda na to, że jest tak jak

mówisz - strażnik z okładki to właśnie Slave

Keeper, który prowadzi słuchacza w meandry

naszej muzyki i nie pozwala się od niej oderwać.

Może jeszcze za wcześnie na takie deklaracje,

ale czy macie plany wykorzystywania tej postaci

na kolejnych okładkach, skoro przykłady

wielu zespołów, z Iron Maiden na czele pokazują,

że to świetny pomysł?

Marta Biernacka: Kto wie, może właśnie rodzi

się nasz "Eddie". (śmiech) W najbliższym czasie

nie planujemy dorzucać go do Gangu Świeżaków

w Biedronce, ale nigdy nie wiadomo.

(śmiech)

Jesteście młodymi ludźmi, ale nie stawiacie

wyłącznie na nowe rozwiązania, dlatego

"Ślad" został opublikowany nie tylko na platformach

streamingowych, ale również na płycie

CD - ciężko było wam pogodzić się z myślą,

że po kilku latach pracy wydacie płytę,

która nie będzie dostępna fizycznie, stąd taka

właśnie decyzja?

Piotr Jakubowicz: Szczerze mówiąc to nawet

nie rozpatrywaliśmy opcji, by nie wydać tego

na CD. Aż tak młodzi nie jesteśmy, większość

z nas kolekcjonuje CD lub winyle i raczej traktujemy

dystrybucję cyfrową jako dodatek do fizycznego

krążka, niż odwrotnie. Niemniej jednak

cieszymy się, że łatwiej dziś trafić do odbiorców

przez internet. Oczywiście jest nam

miło, gdy ktoś postanawia wydać swoje pieniądze

na zakup naszej płyty, ale tak samo cieszymy

się z każdego komentarza na YouTube

czy nowego słuchacza na Spotify.

Uznaliście, że na tym etapie nie warto szukać

wydawcy, sami bez problemu zdołacie wszystko

sfinalizować, zlecić tłoczenie płyty i druk

okładki?

Piotr Szalak: Początkowo szukaliśmy wydawcy,

ale po pewnym czasie, gdy okazało się, że w

przypadku debiutantów na rynku nie jest tak

łatwo, to zdecydowaliśmy się na wydanie płyty

własnym sumptem. Oczywiście wykonanie

okładki czy tłoczenie powierzyliśmy profesjonalistom

takim jak Piotr Szafraniec, ale ogólnie

za cały proces odpowiadamy sami.

Mieliście pewne zawirowania personalne po

odejściu Dominika Szwajgiera, ale koniec

końców wszystko skończyło się dobrze i nowym

gitarzystą Slave Keeper został młody,

ale już doświadczony Piotr Miećko i to z nim

w składzie będziecie promować "Ślad"?

Piotr Jakubowicz: Dokładnie tak. Bardzo się

cieszymy mając go na pokładzie. Szkoda, że nie

udało się zachować oryginalnego składu zespołu

ale osiem lat bez żadnych zmian personalnych

to i tak okres, o którym wiele zespołów

tylko marzy. Mamy już pierwszy koncert z Piotrkiem

za sobą, a w planach kolejne.

Koronawirus, póki co, odpuścił, ale sytuacja

koncertowa wcale nie wróciła do normy: w

tym sensie, że imprez jest zbyt wiele i młodsze

/ mniej znane czy popularne zespoły grają

dla garstki słuchaczy, sprzedając często kilkanaście

biletów. Nie odstrasza was to? Jak w

takiej sytuacji promować płytę i zespół jako

taki, kiedy ludzie odpuszczają koncerty, albo z

lenistwa, albo z powodów finansowych?

Marta Biernacka: Faktycznie nie jest łatwo zapełnić

salę z powodów, o których wspominasz.

Nie zniechęca nas to jednak i robimy swoje.

Oczywiście, jak większość zespołów, chcielibyśmy

jak najczęściej grać dla wielkiej publiki, ale

jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi - kameralne

koncerty w małych klubach mają swój urok.

Szansą są koncerty z bardziej znanymi zespołami.

Jak było na Ceti w Lublinie, pojawił

się wokalny duet Marty i Grzegorza, a publiczność

dopisała?

Jakub Orłowski: Poza samodzielną organizacją

małych koncertów staramy się oczywiście

łapać okazje na zagranie supportu. Mam nadzieję,

że teraz jak zaczęliśmy regularnie grać

po czteroletniej przerwie, to okazji nie zabraknie.

Piotr Jakubowicz: Koncert z Ceti był bardzo

udany, fantastycznie było wrócić na scenę po

takiej przerwie, a w dodatku pierwszy raz po

wydaniu płyty i w nowym składzie. "W obliczu

wojny" w duecie było planowane, ale niestety z

powodu problemów zdrowotnych Grzegorz

musiał ograniczyć swój wysiłek do niezbędnego

minimum, jednak w przyszłości jeszcze na pewno

pojawi się okazja na wspólny występ.

W przypadku debiutujących zespołów można

mówić, że ich pierwszy album to coś w rodzaju

the best of, bo tworzą go utwory z różnych

lat. Macie już w zanadrzu coś pisanego z

myślą o kolejnej płycie, skoro pierwsza została

tak dobrze przyjęta przez recenzentów i

słuchaczy?

Piotr Szalak: Mamy całkiem sporo materiału

w głowach, część spisanych, część nagranych i

odłożonych, więc o pomysły się nie martwimy.

Zdecydowanie większym problemem jest czas,

którego wiecznie brakuje, ale na pewno już w

najbliższym czasie rozpoczniemy prace nad kolejnymi

utworami.

"Śladem" podnieśliście sobie poprzeczkę dość

wysoko - to nieco deprymuje, bo trzeba sprostać

oczekiwaniom, czy przeciwnie, mobilizuje

jeszcze bardziej, żeby kolejnym materiałem

wejść na jeszcze wyższy poziom?

Piotr Jakubowicz: Zdecydowanie mobilizuje!

Odbiór płyty, która pierwotnie w naszych głowach

była "płytą dla znajomych i do szuflady"

przerósł nasze oczekiwania. Pozostaje nam tylko

zrobić wszystko, by druga była jeszcze lepsza

i tego sobie oraz naszym fanom życzymy.

Wojciech Chamryk

SLAVE KEEPER 83


HMP: Wzlot lub upadek - tu nie może być

wątpliwości czego sobie życzycie, wydając

pierwszy studyjny album, bo porażka nie

wchodzi w grę?

Kono: Mam nadzieję, że ten album "wzniesie

się" w sercach wszystkich metalowców.

Wznieść się jak najwyżej

Risingfall dość długo przymierzali się do studyjnego, pełnoczasowego debiutu,

zaczynając od wydawnictw koncertowych, MLP czy zbierającej krótsze materiały

kompilacji. Warto było jednak czekać na "Rise Or Fall", bo to kawał surowego,

ale jednocześnie melodyjnego metalu w starym stylu, od strony muzycznej

bardziej dojrzałego niż na wcześniejszych produkcjach. Tym większa szkoda, że

gitarzysta Yoshiki nie doczekał premiery tej płyty, ale jak podkreślają jego koledzy

już u kresu życia zachęcał ich, by nie rezygnowali z zespołu.

Jak trafiliście do tej cenionej w podziemiu

wytwórni? To przypadek czy spełnienie marzeń,

bo chcieliście stać się częścią jej katalogu?

Kono: Każdy, kto poluje na undergroundowy

metal, będzie znał nazwę tej wytwórni. Mieliśmy

kontakt z Significant Point, w którym

nasz wokalista, G Ito, udzielał się jako ich

specjalny gość, więc wspaniale było to wydać z

Dying Victims Productions. Zawsze chciałem

coś z nimi wydać.

W Japonii już od wczesnych lat 70. nie brakowało

zespołów preferujących cięższe brzmienia,

a w kolejnej dekadzie mieliście już

naprawdę silną scenę metalową. Tymczasem

w waszych utworach słyszę więcej wpływów

Zaciekawiło mnie dlaczego śpiewacie o angielskich

motocyklistach - w Japonii ich nie

ma, czy co? Poza tym czy nie lepiej byłoby w

tej stytuacji napisać coś o amerykańskich,

osławionych Hells Angels, działających

znacznie dłużej od swych brytyjskich kolegów?

G Ito: "English Motor Biker" został napisany

przez gitarzystę Yoshikiego, który generalnie

napisał większość tekstów. Był on zagorzałym

fanem Saxon i ten kawałek jest przepełniony

szacunkiem dla europejskich motocyklistów, a

szczególnie dla brytyjskich, którzy mocno

wspierali Saxon. Przedstawia grupę rockersów

z Wielkiej Brytanii lat 60., którzy zbierają się

w pubie na swoich motocyklowych zjazdach.?

"Kamikaze" to już typowo japońska historia -

interesujecie się tematyką II wojny światowej,

co ma też wpływ na wasze teksty?

G Ito: Napisałem najwcześniejszą wersję tekstu

do tej piosenki. Głównym tematem jest

to - nie tylko chodzi o II wojnę światową - że

młodzi ludzie są zawsze w tych wojnach ofiarami.

Bez wojny nie zginęliby ani amerykańscy,

ani japońscy żołnierze. Swoją drogą, mimo

tego, że tytuł tego utworu to "Kamikaze", właściwie

nie chcieliśmy nim dotykać zbyt poważnego

tematu. Czy znacie amerykański zespół

powermetalowy Villain? Oni również mają

bardzo fajny kawałek o tytule "Kamikaze". Po

prostu chciałem zrobić utwór, w którym krzyczałbym

w refrenie "kamikaze!".

Można powiedzieć, że wcześniejsze wydawnictwa,

z dwiema kompilacjami na czele,

niejako przygotowały was do tego kolejnego

kroku, chyba najważniejszego w karierze każdego

zespołu?

Kono: Ten nasz pierwszy album nie jest w żadnym

wypadku doskonały, ale ponieważ wcześniej

byłem mniej doświadczony, był to dobry

trening i przygotowanie do podszkolenia się w

zakresie wykonawstwa, kompozycji, nagrywania

i wszystkiego innego.

Rozpędzaliście się więc dość długo, ale sami

zauważacie w jednym z utworów, że nigdy

nie można się poddawać, dzięki czemu macie

nie tylko studyjny debiut, ale też wydawcę,

Dying Victims Productions?

Kono: Wydanie albumu na pewno zajęło nam

dużo czasu; nigdzie się nie spieszyliśmy i staraliśmy

się z całych sił, by się nie poddawać.

Jak to się mówi, nie ma odwrotu.

Foto: Rising Fall

grup europejskich czy amerykańskich - woleliście

jako fani zagraniczne kapele, co znalazło

również odbicie w twórczości Risingfall?

Kono: Przynajmniej dla mnie, zagraniczne zespoły

były powodem, dla którego zacząłem

słuchać muzyki. Były to grupy takie jak

Queen czy Led Zeppelin. W ogóle metalu zacząłem

słuchać od zagranicznych zespołów.

Wstyd się przyznać, ale japońską sceną undergroundową

zainteresowałem się wtedy, jak

sam zacząłem grać w zespołach. Jak mówisz,

nasza muzykalność jest pod dużym wpływem

Europy i Ameryki. Jednak w rzeczywistości ten

album jest wypełniony moimi zmartwieniami,

biorącymi się chociażby z oglądania na żywo

Terror Squad i Abigail, kiedy to zastanawiałem

się, jakie mogę wymyśleć brzmienie, które

ekscytowałoby takich ludzi jak oni.

To chyba jedyny starszy utwór, który zdecydowaliście

się przypomnieć na "Rise Or

Fall", reszta materiału powstała stosunkowo

niedawno, już z myślą o tym albumie?

Kono: Tak, "Kamikaze" to najstarszy utwór na

tej płycie. Tak jak mówisz, zawsze uważałem,

że nagranie tego utworu we właściwy sposób

będzie pasowało do pozostałych z tego albumu.

Wydaje mi się, że to w sytuacji nagrywania

pierwszej płyty po kilku latach istnienia najlepsze

wyjście, bo trudno o świeżość czy

energię przy opracowywaniu kolejnej wersji

czegoś, co znacie już na wylot, utworu, który

w żadnym razie już was nie ekscytuje?

Kono: Po prostu wiele kompozycji już istniało,

a nowsze utwory były lepiej dopracowane

niż te starsze. Jedynie "Kamikaze" zachował na

tyle fajności, by usadowić się w roli openera

albumu, spychając nowsze kawałki na dalszy

plan.

Nowym materiałem otwieracie więc nowy

rozdział w historii Risingfall i zapewne wiążecie

z nim spore nadzieje?

Kono: Tak, kiedy ją nagrywaliśmy ta płyta była

wypełniona naszymi najciekawszymi kawałkami

i chcemy, żeby o niej tak mówiono, że

jest fajna.

Tym bardziej przykre jest to, że Yoshiki nie

doczekał premiery tej płyty - jesteście młodymi

ludźmi i na własnej skórze przekonaliście

się, że życie potrafi układać różne scenariusze?

Kono: Nie sądziłem, że tak się stanie, ponieważ

myślałem, że Yoshiki i ja zestarzejemy się

w zespole. Słyszałem, że jego leczenie nie będzie

łatwe, ale do końca wierzyłem, że wróci

na scenę.

Jego choroba sprawiała, że już wcześniej

84

RISING FALL


Oyatata wspierał was w studio czy na koncertach.

Na tę chwilę wciąż jednak pozostaje

muzykiem sesyjnym/gościnnym, nie zaprosiliście

go jeszcze do składu, bo z Yoshikim

graliście od początku zespołu i ta rana jest

jeszcze zbyt świeża?

Kono: Oyatata jest wspaniałym przyjacielem i

muzykiem, dlatego uzgodniłem z Yoshikim,

że poprosimy go o wsparcie. Jest on de facto

członkiem zespołu. Jego szacunek dla Yoshikiego

czyni go jednak nominalnym muzykiem

wspierającym. Myślę, że jest to podobne do

sytuacji Gary'ego Holta, który również grał

na albumie Slayera, ale formalnie był tylko

muzykiem wspierającym.

W znanych, zawodowych zespołach wygląda

to zupełnie inaczej - show must go on, umiera

taki Charlie Watts i niemal natychmiast pojawia

się ktoś na jego miejsce, bo biznes jest

biznesem. W sumie rozumiem takie podejście,

jednak z drugiej strony można ubolewać,

że dzieje się to tak szybko, bez żadnej refleksji,

tak jakby pieniądze były tu najważniejsze

i tłumaczyły wszystko?

Kono: Chodzi o to, kto czego chce. W przypadku

znanego zespołu fani będą chcieli zobaczyć

go na żywo. Też jestem w szoku, że Charlie

Watts odszedł, ale chciałbym jeszcze raz

zobaczyć The Rolling Stones na koncercie.

W naszym przypadku to nikt inny jak Yoshiki

i jego rodzina chcieli widzieć kontynuację

działalności zespołu. Gdyby, hipotetycznie,

ktoś powiedział mi: "Powinniście bardziej się

umartwiać!", to Yoshiki powiedziałby nam, żebyśmy

działali dalej! Będziemy więc grać

heavy metal, bo tak nam kazano!

Wy pewnie jeszcze nie zarabiacie na muzyce,

ale zapytam przewrotnie: z czasem musicie

dokładać do zespołu więcej, czy ewentualne

wpływy z koncertów czy ze sprzedaży merchu

pozwalają wam przynajmniej opłacić salę

prób czy jakieś większe koszty, jak np. sesji

nagraniowej?

Kono: Hmm… Nie wiem. Nie sprzedajemy

merchu ani niczego takiego, z naszej strony to

czysta muzyka… Do pewnego stopnia możemy

pokryć koszty prowadzenia zespołu, ale

ograniczamy się i tylko gramy metal. Mimo

wszystko jest lepiej niż wtedy, gdy zakładaliśmy

zespół!

Fakt, że funkcjonujecie w Tokio jest z jednej

strony pewnym ułatwieniem, dając choćby

lepsze możliwości koncertowe niż na prowincji,

ale jednak z drugiej to drogie miasto - nie

macie czasem poczucia, że mogliście wybrać

tańsze hobby? (śmiech)

Kono: Cóż, bycie w zespole na pewno sporo

kosztuje (śmiech). Słusznie zauważa się, że

Tokio jest doskonałym miastem pod względem

możliwości koncertowych, ale też trochę

ich brakuje. Poza Tokio, nie da się już zebrać

ludzi dla muzyki z małą liczbą fanów, jak jest

w przypadku metalu. O Tokio, a właściwie o

regionie Kanto, mówi się, że tutaj skupia się

30% populacji Japonii. Owszem, Tokio jest

drogim miastem, ale korzyści kulturowe są

ogromne i nie ma już innej opcji.

HMP: Cześć!

Alex Rossi: Cześć! Dzięki za zaproszenie do

wywiadu!

Ostatnio mówiłeś nam już o pełnym składzie

dla Konquest. Tymczasem czytam w

materiałach z wytwórni, że jednak "Time and

Tyranny" nagrałeś i napisałeś sam. Chcesz

być sam sobie "kapitanem, sterem i okrętem"?

Łatwiej mi jest układać kawałki po mojemu,

bez spierania się z innymi osobami, I tyle! Póki

co, żaden ze mnie kapitan (śmiech).

Grałeś kiedyś w zespołach z pełnym składem.

Domyślam się, że to nie spełniało Twoich

oczekiwań, jako muzyka?

Nie, nie, właściwie to uwielbiam grać i pisać

wraz z innymi ludźmi, tak jak to robię z moimi

innymi kapelami. Jednak w większości

przypadków sam wolę pisać i aranżować kawałki,

a gotowe, napisane prawie w całości,

przynosić do salki prób.

W świecie metalu jest i było kilka osób, które

postanowiły wziąć muzykę w swoje ręce.

Jedni całkowicie (jak Quorthon), inni prawie

samodzielnie (jak Rolf Kasparek). Widzisz

jakąś "nić porozumienia" z którymś znanym,

samodzielnym muzykiem?

Nie bardzo, nie mam prawdziwych muzycznych

idoli, mam bardziej źródła inspiracji. A

że widzę, iż wielu z nich miało dobre wyniki

pisząc i grając wszystko samodzielnie, dlaczego

by nie spróbować?

Prawie nerd heavy metalu

"O tym opowiadał nam gitarzysta grupy..." Pewnie do takiego zakończenia

wstępu do wywiadu jesteście przyzwyczajeni. Tym razem musiałabym napisać, "o

tym opowiadał nam gitarzysta, basista, perkusista i wokalista projektu, Alex Rossi".

Rzeczywiście Alex prowadzi Konquest sam, ale jak zaraz sami się przekonacie,

z koncertów w kwartecie nie rezygnuje. I choć zapewne takie jednoosobowe projekty

bierzecie za przejaw pychy, w tym wypadku wydaje się, że kompletnie nie o to

chodzi. Alex przekuwa swoje młodzieńcze fascynacje Heavy Load i Running Wild

we własną muzykę i chce mieć pieczę nad takim brzmieniem, jakie jego zdaniem

doskonale do klasycznego heavy metalu pasuje.

Jak to się stało, że opanowałeś wszystkie

instrumenty potrzebne do grania heavy metalu?

Czujesz się przede wszystkim kompozytorem,

perkusistą, wokalistą?

Po prostu lata młodości spędziłem całymi dniami

grając i słuchają muzyki. Nie jestem totalnym

nerdem, ale wcale mi do tego niedaleko!

Nie lubię, gdy mówi się o mnie "kompozytor",

bo to brzmi za mocno, może bardziej pasuje

"wykonawca"... i na pewno nie wokalista, bo

kompletnie śpiewać nie umiem, ale próbuję się

tego nauczyć! (śmiech) Z tego wszystkiego

najbardziej lubię zajmować się aranżacją kawałków

tak, żeby brzmiały jak najlepiej oraz

efektownie "edytować" utwory. Wydaje mi się,

że wychodzi mi to nie najgorzej.

Sądząc po zdjęciach, masz też koncertowy

skład. To stała ekipa, czy planujesz zmieniać

muzyków wedle potrzeby?

Line-up zawsze jest zmienny, powiem Ci, że

ostatnio mieliśmy cztery różne składy na czterech

różnych koncertach!

To chyba nie ułatwia ani ich planowania, ani

grania?

Na razie nigdy nie mieliśmy problemów organizacyjnych.

Wszyscy jesteśmy ze sobą bardzo

zaprzyjaźnieni i w razie potrzeby przyjeżdżamy,

żeby się spotkać, więc dogadać i zaplanować

koncerty wcale nie jest trudno.

"Time and Tyranny" to bardzo klasyczny

heavy metal, nie tylko pod kątem kompozycji,

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

Foto: Konquest

KONQUEST 85


ale też brzmienia. Płyta brzmi bardzo naturalnie,

daleko jej do współczesnych "cyfrowych"

realizacji. Takie brzmienie powinno

iść ramię w ramię z tradycyjnym heavy metalem?

Tak, moim zdaniem to właśnie brzmienie powinno

być w centrum oldschoolowego, heavymetalowego

materiału. Chodzi mi o to, że jest

wiele dobrych kapel, które mają wiele bardzo

dobrych, oldschoolowych kawałków, ale mają

też nowoczesne i dziwne brzmienie. Tak ja to

rzecz jasna słyszę. Przez to tracą istotę prawdziwości.

Nie jestem w stanie ich słuchać. Gryzie

mnie to, ale w sumie to mój problem. Z

drugiej strony to, co zrobiłem na "Time and

Tyrrany" to też jest cyfrowe nagranie, ale zrobione

tak, żeby w miarę możliwości brzmiało

oldschoolowo.

Podobno wywodzisz się z niemetalowego

środowiska. Jak to się stało, że tak zgrabnie

przeskoczyłeś z hard core do heavy metalu? I

to bez żadnych półśrodków. Konquest nie

brzmi jak pośrednia forma między gatunkami,

ale jak rasowy, klasyczny heavy metal.

Właściwie było odwrotnie (śmiech). Zawsze,

od dziecka słuchałem heavy metalu, ale najpierw

rzuciłem się w wir hardcore'u, uwielbiałem

go! W międzyczasie nadal dodawałem do

moich hardcore'owych zespołów coś ze świata

heavy metalu, aż w końcu zdecydowałem się

na zrobienie osobnego projektu, jak tylko miałem

szansę i środki, czyli komputer, mikrofony,

urządzenie audio i takie tam.

Słychać w Konquest m.in. Running Wild,

Heavy Load, Iron Maiden, Manilla Road.

Zgaduję, że to jedne z ważniejszych Twoich

inspiracji. Zgadza się?

Bardziej, niż się zgadza! Zwłaszcza Running

Wild i Heavy Load, którzy towarzyszyli mi

podczas popołudniowej nauki na studiach

oraz wygłupów w czasie dorastania. Jestem do

nich bardzo przywiązany. Nawet bardziej niż

do Iron Maiden, których uwielbiam, ale towarzyszyli

mi na inny sposób. Miałem okazję

zobaczyć Heavy Load w Atenach w 2018 roku

i to był jeden z najlepszych koncertów, na

jakich byłem!

Foto: Konquest

Trzymasz się schematu "dwa instrumentalne

kawałki" na płytę, jeden na początek, drugi w

środku płyty. Domyślam się, że nie piszesz

takich kawałków bez powodu. Instrumentalne

kawałki są Ci szczególnie bliskie, bo możesz

bardziej się skupić na zaprezentowaniu

gitar, a może po prostu wokal nie zawsze powinien

przykuwać uwagę na pierwszym miejscu?

W sumie od zawsze pociągała mnie koncepcja

"utworów instrumentalnych" w każdym gatunku

muzycznym. Uwielbiam więc wprowadzać

tę koncepcję także do moich nagrań! I tak,

niektóre z nich to kawałki, do których w moim

odczuciu wokal nie pasowałby, więc stworzyłem

je jako proste instrumentale. Na pewno

napiszę kilka nowych na następne płyty.

Wiele współczesnych zespołów grających

klasyczny heavy metal pisze kawałki o świecie

fantasy, SF etc. Twoje teksty wydają się

być inspirowane hmm... psychologią.

To prawda, mocno nawiązują do osobistych

przeżyć i do... "ludzkich uczuć"? A jest tak, bo

nie lubię za bardzo fantasy i tego typu rzeczy

(śmiech), a także dlatego, że według mnie metal

jest przesycony takimi tematami. Ale hej,

każdy robi to, co lubi, kim ja jestem, żeby to

oceniać!

Za to okładki obu Twoich płyt kojarzą mi się

z grafikami do starych czasopism fantasy albo

okładkami gier video. To celowe nawiązanie?

Domyślam się, że sam jesteś ich autorem?

Chciałbym być ich autorem, ale nie jestem

zbyt dobry w rysowaniu! Ja opracowałem pomysły

na okładki, ale to mój kolega, Zeero,

artysta, je realizuje. Jest naprawdę utalentowany.

Z pewnością lubię wiele gier wideo i kilka

komiksów, ale muszę przyznać, że największy

wpływ na okładki mają prace Thin Lizzy wykonane

przez Jima Fitzpatricka.

Koncerty już ruszyły pełną parą po pandemii.

Masz jakieś koncertowe plany jeszcze na ten

rok?

Na ten rok nie, ale w marcu 2023 zagramy na

Heavy Metal Thunder Festival w Pisku, w

Czechach. A potem zobaczymy!

Byłam na poprzedniej edycji, mega! Dzięki

za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages!

Wielkie dzięki za wywiad!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

HMP: Czy czytelnicy polskiego magazynu

"Heavy Metal Pages" mogą nadal myśleć o

Was jako o "The Canadian Judas Priest"?

Czy byłoby to dla Was nadal aktualne, biorąc

pod uwagę, że Metalian istnieje już 20 lat

i wydaliście 4 pełnowymiarowe albumy z

własnymi utworami?

Ian Wilson: Oczywiście, to zaszczyt być porównywanym

do Priest. To nie znaczy, że nie

mamy własnego brzmienia, ale oni wywierają

na nas duży wpływ.

Judas Priest nigdy nie nagrało dwóch identycznych

stylistycznie albumów. Każdy ich LP

jest niepowtarzalny. Oznacza to, że nawet

jeśli pozostajesz pod ich wpływem, wciąż

masz spore muzyczne spektrum do eksperymentowania

z mieszaniem różnych elementów.

Dlaczego jednak to "Sad Wings Of

Destiny" (1976) oraz "Sin After Sin" (1977)

często wymieniasz jako Twoje ulubione albumy?

Prawdopodobnie ze względu na surowość nagrań

z lat siedemdziesiątych.

Rob Halford napisał w swojej nowej książce

"Biblical" (2022, strona 38 angielskiego wydania):

"Jeśli jakikolwiek młody zespół jest na

tyle szalony, by zwrócić się do mnie po radę,

zawsze mówię mu dwie rzeczy: załatw sobie

dobrego menedżera i dobrego prawnika". Co

Ty na to?

Nie mamy żadnego z nich. (śmiech) Nie próbujemy

uczynić z grania muzyki pracy. Dla

nas to po prostu zabawa i cieszenie się życiem.

Koncertowanie i granie bywa niesamowite, ale

jeśli musisz to robić codziennie przez całe życie,

to staje się męczące. Nawet po jednym tygodniu

byłoby już po wszystkim (śmiech).

Jaką radę Ty byś im dał, gdybyś mógł podróżować

w czasie do 1972 roku?

Raczej nie bylibyśmy w stanie udzielić żadnej

rady jakiemukolwiek innemu zespołowi,

zwłaszcza Judas Priest.

Czy zauważyłeś że heavy metal był brutalny

i buntowniczy w XX wieku, ale teraz stał

się emocjonalnie wrażliwy i osadzony w istniejącej

społeczności? Niebezpieczny w

przeszłości, ale nie wzbudzający przerażenia

Foto: Metalian

86

KOMQUEST


Wielkie chmury popiołu wypełniają powietrze

w postapokaliptycznym koszmarze. Nie ma

gdzie się zwrócić po pomoc, a ocaleni maszerują

przez pustkowia.

Uczciwość i szczodrość, a przede wszystkim zabawa

Mówi się o nich: "kanadyjski Judas Priest". Wokalista Ian Wilson zaznacza

jednak, że Metalian wcale nie ma ambicji, by przerodzić się w profesjonalny

zespół koncertujący dziewięć dni w tygodniu. Dla nich liczy się tylko radość czerpana

z wychodzenia poza cztery ściany własnego mieszkania. Poniższy wywiad

został przeprowadzony w ramach promocji nowego albumu pt. "Beyond the Wall".

dzisiaj?

Wydaje się, że w latach 80. wszystko było bardziej

brutalne. Ludzie naprawdę wierzyli, że

zespoły czczą diabła. Było więcej powodów do

buntu, jak sądzę. My chcemy po prostu imprezować

i dobrze się bawić.

Czy okładka "Beyond The Wall" reprezentuje

granicę pomiędzy biedniejszymi i bogatszymi

częściami współczesnej metropolii?

Czy to jakaś metafora?

Jasne, że tak, reprezentuje nasze kapitalistyczne

społeczeństwo, w którym bogaci stają się

bogatsi, a biedni biedniejsi. Patrząc na to, że

stoimy w obliczu globalnego ocieplenia i innych

katastrof naturalnych, najbogatsi mogliby

z łatwością poświęcić małą część swojego

bogactwa i dokonać poważnych zmian w kwestii

gazów cieplarnianych, głodu, dostępu do

opieki medycznej. Zamiast tego planują podbicie

Marsa, powiększając swoje bogactwo na

plecach mas.

Waszym zdaniem, jako ambasadorów heavy

metalu, jakie wartości heavy metal powinien

promować? Chodzi mi zwłaszcza o takie,

które pozostają w opozycji do wartości kultury

masowej?

Dla nas osobiście nasze wartości to uczciwość

i szczodrość, a przede wszystkim zabawa.

Na podstawie Twoich doświadczeń, czy

umiejętności miękkie są bardziej istotne dla

zespołów heavy metalowych niż umiejętności

techniczne? Czy mógłbyś przywołać przykład,

kiedy okazało się to prawdą?

Melodia jest zawsze najważniejsza. Umiejętności

techniczne są fajne, ale nie tworzą piosenek.

Jak porównałbyś atmosferę podczas pracy

nad "Beyond The Wall" (2022) z atmosferą

podczas pracy nad "Wasteland" (2009),

"Midnight Rider" (2017) i "Vortex" (2019)?

Nagrywanie "Wasteland", "Vortex", "Midnight

Rider" i EP "Metal Fire & Ice" (2015)

przebiegało niemal dokładnie tak samo

(śmiech). Wszystkie cztery płyty zostały nagrane

w ciągu kilku dni. Po prostu zarejestrowaliśmy

utwory w studiu w Montrealu. Ot,

weekendowe sesje nagraniowe (śmiech). Z tą

jedną różnicą, że "Wasteland" został nagrany

w pięć dni w Pittsburghu z Dear Skull Records.

Mieliśmy wtedy całkowicie inny skład

z wyjątkiem wokali.

Nagracie cały "Wasteland" ponownie w

obecnym składzie?

Nie cały, ale rozmawialiśmy o ponownym nagraniu

kilku starych utworów w ramach kompilacji

typu "best of".

Wasz nowy album "Beyond the Wall" rozpoczyna

się pół balladowym wstępem. Jaki krajobraz

ma on malować w umysłach słuchaczy?

Jaką role pełnią akustyczne fragmenty na

"Beyond The Wall"? Czy poszliście w nich

na pewien kompromis?

Robimy to, co uważamy za fajne i pasujące do

nas.

Jakie cechy sprawiają, że "Beyond The Wall"

jest Waszym najlepszym dotychczasowym

albumem? Czy pracowaliście bez wytchnienia,

żeby osiągnąć ten rezultat?

Zdecydowanie nie, ale mieliśmy akurat czas,

więc nagraliśmy wszystko. Dysponowaliśmy

sporą ilością materiału do pracy, kiedy w końcu

poskładaliśmy piosenki.

Jak to możliwe, że "Beyond The Wall" jest

pierwszym pełnowymiarowym albumem

Metalian, którego wszystkie wersje (kaseta,

CD, winyl, niebieski limitowany winyl, digital)

zostały wydane dokładnie tego samego

dnia? Czy okazało się to bezproblemowe dla

Waszej nowej wytwórni Temple Of Mystery

Records dlatego, że nie mają tak dużego

katalogu jak High Roller Records? A może

dlatego, że postanowiliście się nie spieszyć i

odłożyliście wszystko na odpowiedni moment?

Przypuszczam, że to drugie. Annick z Mystery

wykonała niesamowitą pracę przy promocji

albumu.

Jak zamierzacie promować "Beyond The

Wall"? Jakie są Wasze plany koncertowe?

Poprzez udzielanie wywiadów. Byłoby wspaniale

pojechać ponownie w trasę po Europie,

ale nie dłużej niż przez tydzień. (śmiech)

Czy "Live at Katacombes" (2020) jest reprezentatywnym

materiałem dla Waszego brzmienia

na żywo?

To album live, zawiera błędy i wszystko.

Jaką widzisz przyszłość heavy metalu za 20,

50, 500 lat?

Dokładnie taką samą jak teraz.

Sam O'Black

METALIAN 87


HMP: Jaki jest obecny status działalności

Prowler?

Trev Pattenden: Zespół znajduje się w stanie

zawieszenia. Muzycy porozjeżdżali się po różnych

krajach dookoła świata i grają w innych

kapelach. Kontaktujemy się doraźnie, gdy wymaga

tego sytuacja, zazwyczaj przy okazji nagrywania.

W obecnych czasach odległość nie

stanowi problemu. Możemy wysyłać między

sobą pliki za pośrednictwem Internetu - myślimy,

że właśnie na tym polega progres... Jeśli

uda nam się wydać następny album, pojawią

się spore szanse na wspólne koncertowanie.

Zweryfikuj proszę, czy dobrze widzę Waszą

dyskografię. Według mojego źródła, składa

się z: singla "Heartbreaker" / "Victim Of The

Pierwszy zespół NWOBHM

Prowler był jednym z pierwszych zespołów zaliczanych do Nowej

Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Przez kilkadziesiąt lat na jego dyskografię

składały się wyłącznie dema, single i wszelkiej maści składanki. Nie

mieli ani jednego longplay'a z prawdziwego zdarzenia. Aż do teraz. Niedawno

ukazał się ich długogrający album, "Reactivate". Zawiera wprawdzie

odrestaurowany materiał archiwalny, ale o bardzo wysokiej jakości dźwięku.

Na pytania odpowieda oryginalny wokalista Trev Pattenden.

Aż siedem utworów z "Reactivate" zarejestrowaliście

w latach 1980 - 1981. Co zapamiętałeś

z tamtych sesji?

Dobrze je pamiętam. Numer z "Brute Force"

zarejestrowaliśmy w Morgan Studios w północno-zachodnim

Londynie. Morgan jest czołowym

studiem, w którym pracowało wiele

znanych zespołów. Przyniosło to swoje efekty.

Sesja demówkowa Heath Levy odbyła się w

studiu na Regent Street w Londynie. To też

świetne miejsce. W obu studiach panuje magiczna

atmosfera. Produkował nas Chris Tsangarides.

Zarówno on, jak i same okoliczności,

niesamowicie nas zainspirowały. Wiele się nauczyliśmy

na temat nagrywania i komponowania.

Chris okazał się wspaniałym profesjonalistą.

Pracowaliśmy z nim później prawie do

mu wydanie "Reactivate". Odpowiedział, że

zapyta w naszym imieniu Cherry Red Records.

Zapytał, album się spodobał i trafił do

sklepów. Cherry Red obdarzyło nas pełnym

wsparciem. Nie moglibyśmy im wystarczająco

podziękować. Wspaniali profesjonaliści.

"Reactivate" wyróżnia wyjątkowo przejrzyste

brzmienie. Tu wszystko doskonale słychać!

Jak udało Wam się tego dokonać, skoro

graliście to tak dawno i nie mieliście wcześniej

doświadczeń z nagrywaniem innych

longplay'ów?

No cóż, pierwotnie nagrywał je jeden z najlepszych

producentów na świecie, w jednym z

najwspanialszych studiów. Posiadaliśmy oryginalne

miksy w całkim dobrym stanie, pomijając

kilka zniszczonych fragmentów. Zachował

je nasz manager, a my odziedziczyliśmy je, gdy

zmarł. W pierwszej kolejności stworzyliśmy

ich wersje cyfrowe. Dzięki temu mogliśmy naprawić

w nich to, co wymagało naprawienia.

Wysłaliśmy je do kilku studiów, włącznie z

Abbey Road. Zależało nam na jak najlepszej

jakości. Uważamy, że istnieje zbyt wiele kiepsko

brzmiących płyt, wydawanych przez zespoły,

którym nie powiodło się kilkadziesiąt

lat temu. Rozumiemy, że wynika to ze względów

finansowych, ale świetny producent potrafi

zrobić olbrzymią różnicę. Nie chcieliśmy

dopuścić, by Prowler słabo brzmiał, albo żeby

w tle słychać było zbędne hałasy. Wiele rzeczy

może powodować, że archiwalne nagrania analogowe

brzmią fatalnie, dlatego przeznaczyliśmy

konkretne pieniądze na dopieszczenie "Reactivate".

Nic na tym nie zarobimy. Grunt, że

fani otrzymają płytę najwyższej jakości. To

najważniejsze.

Night" (1985), singla "Bad Child Rinning" /

Gotta Get Back To You" (2020) oraz longplay'a

"Reactivate" (2022).

Nie zapominaj o utworze "Gotta Get Back to

You" ze składanki "Brute Force" (1980,

MCA). To pierwsze utrwalenie Prowler na

dysku płyty winylowej pozwoliło nam na podniesienie

rangi zespołu do statusu ogólnokrajowego

na przełomie lat 1980 i 1981. Kompilacja

dobrze się sprzedawała, w związku z

czym grały nas radia o krajowym zasięgu.

Wzbudziliśmy też zainteresowanie telewizji

oraz prasy głównego nurtu.

Widzę, że to wszystko nagrania archiwalne.

Zgadza się.

czasu, gdy zmarł.

Foto: Prowler

Po ukazaniu się "Reactivate" skomentowałeś:

"Nie zrobiliśmy tego, by zaimponować

znajomym. Zrobiliśmy to dlatego, że byliśmy

nareszcie w stanie ukończyć ogrom pracy, jaki

zapoczątkowaliśmy wiele lat temu. Nasza

ambicja domagała się urzeczywistnienia".

Byliśmy zdeterminowani do wydania albumu,

ponieważ już dysponowaliśmy dobrą muzyką.

Chris też życzył sobie, by takie wydawnictwo

się ukazało. Chciał wypuścić płytę poprzez

swoją wytwórnię Dark Lord. Nieco wcześniej

ukazały się nasze single dzięki Jessowi

Cox'owi z Metal Nation, ale on akurat wyprzedawał

swój katalog. Zaproponowaliśmy

Wasza muzyka jest prosta i bezpośrednia.

Nie śpiewałeś operowym głosem jak Ronnie

James Dio, Bruce Dickinson lub Rob Halford.

Używałeś naturalnej, niewymuszonej

barwy głosu, a przy tym śpiewałeś z wzorową

dykcją. Czy takie podejście było w

tamtych czasach uznawane za Waszą zaletę?

A może korciło Was, by pójść w odrobinę

bardziej ekstrawaganckim kierunku?

Nie myśleliśmy zbyt wiele o tego typu sprawach.

Próbowaliśmy pozostać sobą. Jeśli ludzie

tak nas postrzegali, to w porządku. Z pewnością

nie imitowaliśmy innych kapel,

zwłaszcza że nasze inspiracje były bardzo

zróżnicowane. Można uznać nas za typowo

brytyjski zespół.

Czy charakterystyczne solo gitarowe w

utworze "Gotta Get Back to You" stanowiło

Wasz znak rozpoznawczy?

Ten tradycyjny fragment gitarowy zaczerpnęliśmy

wprost z sola Johna Lorda z koncertówki

Deep Purple, pt. "Made in Europe"

(1976). Sporo jammowaliśmy podczas grania

"Gotta Get Back to You" na żywo. Pewnego

wieczoru nasz gitarzysta Martin Burrows zagrał

to solo, a publiczność oszalała, więc wprowadziliśmy

je do utworu na stałe. Wielu ludzi

później mówiło, że to ich ulubiony moment.

"Heavy Metal Hero" otrzymaliśmy jedynie

w wersji z 2020 roku z okazji czterdziestolecia.

Czym różniło się oryginalne wykonanie?

Jakością. Martin poprawił partie gitar i powiedział,

że teraz mój głos brzmi jeszcze lepiej,

niż dawniej. Oryginalna wersja pojawiła się na

naszej starej demówce. Posiadamy kasety z

większością oryginalnych wykonań sięgających

88

PROWLER


aż połowy lat siedemdziesiątych. Pozostaną

one jednak tam, gdzie są!

Prowler założyliście w Essex w 1975 roku.

Rob Halford napisał w swojej ostatniej

książce ("Biblical: Heavy Metal Scriptures",

strona 11 wydania angielskiego): "(w połowie

lat 70-tych) zaczęliśmy zauważać, że odbierano

nas inaczej w różnych częściach kraju

(Anglii). Na północy, publiczność była bardziej

szczodra. Na południe od Birmingham

ludzie wydawali się bardziej wyrafinowani.

Koncertowanie tam oznaczało wyzwanie.

Głównym wyjątkiem było St. Albans. (...)

Nie mogli mieć nas dość (w St. Albans)".

Czy podzielasz te geograficzne niuanse?

Nie do końca. Myślę, że publiczność w każdym

miejscu doceniała nas za energię oraz za

ciężką pracę włożoną w rozwój Prowler. Staliśmy

na bardzo wysokim poziomie muzycznym.

Uważaliśmy Brytyjczyków za fanów

świetnie zorientowanych w temacie. Obecnie

to samo powiedziałbym o Europejczykach. Teraz

najlepsza publiczność jest na Kontynencie

(Anglicy często nie zaliczają Wielkiej Brytanii

do tzw. "Europy Kontynentalnej" - przyp.red.).

Kiedy zdaliście sobie sprawę z roli, jaką odegrał

Prowler w Nowej Fali Brytyjskiego

Heavy Metalu?

Na pewno nie w okresie jej rozkwitu. Ściśle

współpracowaliśmy z wieloma zespołami i nie

przypominam sobie, żeby ktokolwiek mówił

na swoją muzykę "heavy metal". Po raz pierwszy

z terminem spotkaliśmy się w prasie, po

ukazaniu się "Brute Force". Sformułowanie

"heavy metal" powszechnie przyjęło się dopiero

w jubileuszowym wydaniu "Kerrang" z okazji

dziesięciolecia czasopisma, w 1989 roku.

Dołączyli wtedy czteroczęściowy suplement

NWOBHM, zawierający opis tych zespołów,

które uznawali za kluczowe dla Nowej Fali

Brytyjskiego Heavy Metalu. Dobrze świadczy

to o tym, które kapele tak naprawdę zaliczały

się wtedy do owego ruchu. Ciekawie to się dziś

czyta, gdyż niektóre wydawałoby się "oczywiste"

nazwy pominięto. Natomiast Prowler

oczywiście uwzględniono.

Dlaczego przemianowaliście kapelę z Prowler

na Samurai w latach 1981-1982? Aż tak

bardzo podobał Wam się Wasz utwór "Samurai"?

Foto: Prowler

Właściwie, to było na odwrót. Po ukazaniu się

"Brute Force" zwróciło na nas uwagę szereg

firm fonograficznych, w tym Bronze. Gość z

ich działu A & R (Artists & Repertoire - przyp.

red.) zasugerował zmianę nazwy w momencie,

gdy pracowaliśmy w studiu Heath Levy. W

ciągu dziesięciominutowej przerwy na kawę z

Chrisem doszliśmy do wniosku, że odtąd nazwiemy

się Samurai. To znaczy, myśmy wcale

nie chcieli zmieniać, ale wyperswadowano

nam, że to dobry ruch dyplomatyczny. W efekcie

jeszcze do końca roku pozostaliśmy

Prowlerem, a już od początku 1981 byliśmy

Samurai'em. Pierwszy utwór, który napisaliśmy

pod nowym szyldem, zatytułowaliśmy

"Samurai". Publiczność go uwielbiała, choć zabójczo

nam się go grało!

A skąd nazwa US w 1985r? Brzmi generycznie.

Łączyło nas autoironiczne poczucie humoru.

US miało oznaczać "Unserviceable", a nie

Stany Zjednoczone. Taki dowcip.

Podejrzewam, że skomponowaliście jakieś

fajne numery, które nie znalazły się na

"Reactivate". Jakie widzisz szanse na kolejną

płytę Prowler?

Oj, chcielibyśmy. Napisaliśmy już nowy materiał.

Nie wydaliśmy jeszcze wszystkich archiwalnych

utworów, a moglibyśmy je dorzucić w

charakterze bonusów do drugiego LP. Pracujemy

nad nim.

Zadam Ci jeszcze parę osobistych pytań.

Zwróciłem uwagę, że mieszkasz w Dubaju.

Wiem tylko, że w 2013 roku odbył się tam festiwal

Live Necromancy. Jak ogólnie wygląda

dubajska scena rockowo-metalowa?

Istnieje tutaj trochę lokalnych zespołów, składających

się głównie z młodzieży szkolnej wykonujących

covery. Niektórzy muzycy są całkiem

nieźli. Słyszałem również o kapelach z

Indii i innych sąsiednich krajów azjatyckich,

które oddają cześć Iron Maiden. Rockowo/metalowe

festiwale na świeżym powietrzu

przyciągają tu dość dużą publiczność. Ostatnio

grał u nas Def Leppard.

Czy w Dubaju zwykło się zwracać do

wszystkich "sir"?

Na pewno nie "Sir Trev"! (śmiech) Pochodzę

ze wschodniego Londynu, gdzie można zostać

nazwanym wszelkiego rodzaju przedrostkami.

Gitarzysta Martin Burrows również mieszka

i pracuje w Dubaju. Przyjemnie tu, choć i tak

obaj regularnie odwiedzamy Wielką Brytanię.

Rozumiem, że w Anglii zwroty "chap" or

"bloke" brzmią neutralnie?

Jak najbardziej, "chap" i "bloke" brzmią w porządku.

Dziękuję za rozmowę.

Dzięki. Specjalne podziękowania dla wszystkich,

którzy zaopatrzyli się w egzemplarz "Reactivate".

Wiele to dla nas wszystkich znaczy.

Sam O'Black

Foto: Prowler

PROWLER 89


Powiedziałeś, że byliście skoncentrowani, ale

w moim odczuciu "On The Edge Of No Tomorrow"

nie brzmi jak efekt jednej sesji, a raczej

tak, jakby projekt przeciągał się w czasie.

Bo faktycznie tak było. Ogrywaliśmy je przez

długi okres, zmienialiśmy ich strukturę, długo

przy nich kombinowaliśmy, wielokrotnie je

modyfikowaliśmy.

Autostradą do szaleństwa

Historia zespołu Quartz wielokrotnie przeplatała się z historią

Black Sabbath. Oba zespoły zaczynały w tym samym miejscu i czasie. Tony

Iommi produkował debiut Quartz. Nasz rozmówca, perkusista Quartz

Malcolm Cope, był tour managerem Black Sabbath i technikiem Bill'a

Word'a. Wokalista, klawiszowiec i gitarzysta Quartz Geoff Nicholls przez

dwadzieścia lat grał na klawiszach w Black Sabbath. Teraz Black Sabbath

już nie istnieje, Geoff od 2017 roku nie żyje, a Quartz wydaje znakomity

album "On The Edge Of No Tomorrow" z czternastoma utworami utrzymanymi

w klimacie typowym dla miasta Birmingham.

Czy zadedykowaliście nową płytę Geoff'owi

Nichollsowi?

Cóż, nie tyle zadedykowaliśmy, co okazaliśmy

mu za jej pośrednictwem szacunek. Nasza wieloletnia

przyjaźń z Geoffem znacząco wpłynęła

na charakter albumu. Zrobiliśmy należyty

użytek z wielu fragmentów jego niewykorzystanych

kompozycji, dzięki czemu zamiast

zmarnować się, ujrzały światło dzienne. Geoff

pozostawił po sobie dwa laptopy z mnóstwem

plików muzycznych. Przesłuchaliśmy wszystkie.

Dokładnie zapoznaliśmy się, nad czym

pracował przed śmiercią. Użyliśmy jego najlepszych

fragmentów i ścieżek gitarowych, wokalnych

oraz klawiszowych. Spędziliśmy sporo

czasu na składaniu ich.

HMP: Dziś, w sobotę 29 września 2022, mam

przyjemność porozmawiać z Tobą o nowym

albumie Quartz "On The Edge Of No Tomorrow"

(2022) dla polskiego czasopisma

HMP. Czy byłeś kiedyś w Polsce?

Malcolm Cope: Tak, kilka lat temu w Krakowie.

Zwiedziłem przy okazji Auschwitz.

Quartz nigdy nie zagrał koncertu w Polsce.

Prawdopodobnie najbardziej oczekiwanym

przez Ciebie wydarzeniem jest obecnie Keep

It True Rising 2.

Zgadza się. Ta impreza odbędzie się w przyszłą

sobotę. Szykujemy się na nią z ekscytacją.

Wystąpiliśmy na jej poprzedniej edycji 10 lat

temu. Było świetnie, wszyscy spędzili wspaniale

czas, byli wobec siebie przyjaźnie nastawieni.

Liczymy, że tym razem też wszyscy będą

się znakomicie bawić.

Uważasz to za idealną okazję do poznania

nowych ludzi, czy raczej wolisz trzymać się

swojej paczki przyjaciół?

Oczywiście, że chętnie rozmawiam z wszystkimi

osobami. Zatrzymamy się w okolicy do niedzieli,

nie spieszy nam się.

W maju tego roku ukazał się znakomity album

studyjny Quartz.

Mówisz, że znakomity? Miło to słyszeć.

Quartz był od zawsze blisko związany z

Black Sabbath, a jak wiadomo, u nich śpiewał

na początku Ozzy Osbourne. Szczerze powiedziawszy,

Ozzy mocno oddalił się od sabbathowskiego

brzmienia, jego nowy krążek

"Patient Number 9" jest kompletnie inny stylistycznie.

Tymczasem Wam bliżej do klasycznych

pozycji Black Sabbath. Bardzo to cieszy,

że Wy gracie właśnie tak, a nie inaczej.

Dziękuję.

Jak opisałbyś atmosferę towarzyszącą pracom

nad "On The Edge Of No Tomorrow"?

Foto: Quartz

Trochę się stresowaliśmy, ale przede wszystkim

cieszyliśmy się, że w ogóle to robimy. Udział

dwóch różnych wokalistów (legendarny Geoff

Nicholls i powracający Geoff Bate - przyp. red.)

powodował zamieszanie. Wszyscy jednak byliśmy

skupieni na rejestracji albumu. Część materiału

pochodzi z archiwum Geoff'a Nicholls'a,

który zmarł, zanim weszliśmy do studia.

Wspo-minaliśmy naszą przyjaźń przy okazji

odsłuchiwania jego pomysłów.

A zatem, które utwory z zestawu należą do

Geoffa?

(odpowiadając na to pytanie, Malcolm Cope

długo zastanawiał się) "The Road To Madness"

(prawdopodobnie chodzi o "Highway To Madness"

- przyp.red.), "Night Of The Living

Dead", "World Of Illusion", "Babylon Is Burning"...

"Babylon Is Burning" brzmi jak medley kilku

kawałków.

Jeśli wsłuchasz się w liryki, część gloryfikująca

styl życia i śpiewania Ronni'ego Jamesa Dio

została napisana przez Geoffa Nichollsa. Dio

często przywoływał symbol tęczy, zwłaszcza w

okresie Rainbow, w związku z czym jeden spośród

naszych nowych kawałków nazywa się

"Master Of The Rainbow".

Czy znałeś osobiście Dio?

Nie. Uczestniczyłem kiedyś w jego sesji studyjnej,

ale nie miałem okazji poznać go zbyt dobrze.

A czy Geoff Nicholls słyszał wszystkie

utwory z płyty "On The Edge Of No Tomorrow"?

Nie, on słyszał tylko te utwory, które sam

współtworzył. Dwa lub trzy tygodnie przed jego

śmiercią ukończyliśmy "Highway To Madness".

Geoff zarejestrował surowe wersje swojego

wokalu. Partie instrumentów dodaliśmy w

późniejszym okresie.

Spotkałem się z opinią, że Geoff uwielbiał

rozśmieszać innych.

Prawda. Był bardzo rozrywkowym gościem.

Miał wspaniałe poczucie humoru.

Jego kawałek "World Of Illusion" bardzo ciekawie

się rozwija, miarowo zwiększając tempo,

a w pewnym momencie padają słowa:

"children have no future" (w wolnym tłumaczeniu:

"dzieci nie mają przyszłości" -przyp.

red.). Jak myślisz, czy on faktycznie mógł

wierzyć, że nie ma żadnej przyszłości przed

kolejnymi pokoleniami?

Może Ty tak to interpretujesz, ale nie wydaje

mi się. Geoff napisał początkowy, wolniejszy

fragment, a my dodaliśmy później przyspieszenie.

"Children have no future" to nie są jego słowa.

Które wersy liryków zostały przez niego napisane

jako ostatnie?

Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponie-

90

QUARTZ


waż ostateczne wersje, które znalazły się na

albumie, zasadniczo różnią się od pierwowzorów.

Nie znam odpowiedzi... Oh, właśnie, że

znam: ostatnie jego liryki znalazły się w "Highway

to Madness". Podpisał się pod nimi chwilę

przed śmiercią.

Słuchając "On The Edge Of No Tomorrow"

naszła mnie refleksja, że jej utwory można

zaklasyfikować do dwóch różnych kategorii.

Niektóre kompozycje są bowiem prostsze,

bardziej bezpośrednie, zaś inne - wyrafinowane.

Do pierwszej grupy zaliczyłbym "Freak

Of Nature", "Angels At The Crossroads",

"Keep Up The Fight", "Brainwashed", "Dirty

Disease", "What Love Is", "Highway To

Madness". Do drugiej grupy zaliczyłbym zaś:

"Dead Or Glory", "They Do Magic", "Master

Of The Rainbow", "Night Of The Living

Dead", "Evil Lies" i "World Of Illusion".

Dyskutowaliśmy o tym wewnątrz kapeli. Nie

zależało nam na utrzymaniu jednolitego charakteru

całej płyty. Woleliśmy, żeby była zróżnicowana.

Nadal pozostało nam sporo ciekawego

materiału, który będziemy nagrywać po występie

na Keep It True Rising 2.

Podobno "Dirty Disease" traktuje o kowidzie.

Jak wobec tego możemy interpretować słowa:

"money talks, bullshit box, we hear it everyday"

(w wolnym tłumaczeniu: "pieniądze mówią

głosem, który słyszymy każdego dnia w

pudełku kłamstw" - przyp. red.)?

Tak, "Dirty Disease" jest o kowidzie. Politycy

gadali zbyt dużo kontrowersyjnych rzeczy, wysyłali

w świat sprzeczne sygnały, wprowadzali

opinię publiczną w błąd, siali zamieszanie. W

efekcie wydawało się, że nikt do końca nie wie,

co należy robić.

Jak obecny wokalista Quartz, Geoff Bate,

odnosi się do liryków pisanych przez jego poprzedników?

Geoff Bate śpiewał na albumie Quartz

"Against All Odds" (1983) i powrócił do nas

niedawno. On lubi całą naszą twórczość i z

łatwością adaptuje ją pod swój głos. Nie znam

jego szczegółowych opinii, ale też nigdy od

niego nie usłyszałem, że nie lubi jakiegoś fragmentu.

Jak doszło do tego, że na "On The Edge Of

No Tomorrow" widzimy to samo logo, które

pojawiło się na debiutanckim longplay'u

Quartz w 1977 roku?

W zespole brakowało jednomyślności co do

wyboru loga. Poszczególni muzycy chcieli użyć

inną wersję. Ostatecznie zdecydowaliśmy się

porzucić wszelkie nowsze propozycje i pozostać

przy najstarszym wariancie.

W początkowym okresie Waszej działalności

zbudowaliście silne relacje z muzykami reprezentującymi

inne kapele wywodzące się z Birmingham.

Kumplowaliście się nie tylko z muzykami

Black Sabbath. Zastanawiałem się,

czy wśród Waszego bliskiego kręgu znajomych

znajdowali się również muzycy formacji

Magnum, czy też oni należeli do kompletnie

innej sceny działającej w Birmingham?

Pytasz o detal sprzed 60 lat. Owszem, mieliśmy

ze sobą co nieco wspólnego, z niektórymi

osobami razem muzykowaliśmy. Znaliśmy

Magnum, choćby z racji faktu, że oni występowali

w tych samych klubach, co my. Nigdy jednak

nie zbudowaliśmy z Magnum szczególnie

zażyłych relacji przyjacielskich.

Foto: Quartz

Może dlatego, że Wam zależało na klimatach

heavy bluesowych, podczas gdy oni próbowali

stworzyć coś bardziej progresywnego?

Tak było.

Ale czy Quartz nie ciągnęło w bardziej progresywne

rejony w porównaniu do aspiracji

Black Sabbath?

Nie wydaje mi się. Różnica pomiędzy Quartz a

QUARTZ 91


Black Sabbath sprowadzała się do tego, że

myśmy bardziej grali rock niż heavy metal.

Oczywiście Geoff Nicholls był bardzo ważną

częścią Black Sabbath, skoro przez dwie

dekady grał u nich na klawiszach. Mało kto

jednak wie, że Ty też w znacznym stopniu

przyczyniłeś się do ich sukcesu. Pełniłeś rolę

tour managera Black Sabbath.

Ernest Chapman. Twoje pytanie jest nie na

miejscu. Tour managerem Black Sabbath był

Ernest Chapman.

Ty również.

Ja nie. Hej, chwila, zaczekaj. Ja też byłem tour

managerem Black Sabbath. To znaczy, nie w

sensie pełnienia oficjalnej funkcji, ale przez kilka

lat pomagałem im w sposób typowy dla tour

managera. Wtedy oficjalnie byłem ich technikiem

perkusji.

Jak pomagałeś Billwi Wardowi w grze na

perkusji?

Nie robiłem nic podczas koncertów, a jedynie

w studiu. Wspierałem go też, gdy muzykował

poza Black Sabbath.

Jak postrzegasz różnicę pomiędzy Twoją grą

na perkusji, a grą Billa Warda?

Bill w znacznie większym stopniu niż ja czuje

bluesa. Wyraźnie to odczułem, gdy sam próbowałem

zmierzyć się z jego repertuarem. Black

Sabbath grało "slightly behind the beat" (trochę

obok rytmu? - przyp. red.), podczas gdy

Quartz "on the beat" (wraz z rytmem? - przyp.

red.). Tak więc istnieje między nami wyraźna

różnica stylistyczna. Podejrzewam, że to słyszysz?

Słyszę różnicę, ale nie gram na perkusji i w

związku z tym trudno byłoby mi to ująć we

właściwe słowa. Dziękuję za podzielenie się

Twoją perspektywą. Twoje bębnienie wydaje

mi się proste, tak jakbyś nie próbował wywrzeć

na nikim wrażenia niuansami technicznymi,

ani wybić się na pierwszy plan. Bardziej

dbasz chyba o całokształt kompozycji.

Tak.

Zdarza Ci się czasem zagrać solówkę perkusyjną

na żywo?

Nie, bo zawsze stawiam na regularne utwory.

Czy chciałbyś coś jeszcze dopowiedzieć, o co

Foto: Quartz

Ciebie nie zapytałem?

Dziękuję za rozmowę. Cieszymy się, że wiele

osób interesuje się poczynaniami Quartz.

Wkładamy wiele serca w tworzenie muzyki

autorskiej i miło wiedzieć, że coś z tego wynika.

Niekoniecznie chodzi o pieniądze. Grunt,

że ludzie doceniają próbę dokonania czegoś w

branży muzycznej.

Doceniamy. Co powiedziałbyś, gdyby ktoś

wyszedł z pomysłem napisania książki o historii

Quartz?

To mógłby okazać się trafiony pomysł, ponieważ

mamy wiele ciekawych historii do opowiedzenia.

Graliśmy i supportowaliśmy wiele kapel,

które stały się wielkie. Poza tym, zaczynaliśmy

w Birmingham, skąd wywodzi się znaczący

segment muzycznego biznesu. Dorastaliśmy,

rozwijaliśmy się i wzajemnie inspirowaliśmy

się wraz z artystami, którzy cieszą się olbrzymią

popularnością.

A może powiesz mi coś, o czym nigdy nie

wspominasz w wywiadach: jak nazywa się

Twój ulubiony zespół thrash metalowy?

Thrash metal? Nie znam wiele grup thrashowych.

Nie wiem, czy można uznać Metallikę

za thrashową formację, podejrzewam, że raczej

nie. Trudno jest mi wymienić konkretną nazwę,

którą kocham i wspieram.

Metallikę zalicza się do tzw. wielkiej czwórki

amerykańskiego thrash metalu. Inspirowali

Cię?

Owszem, jestem fanem Metalliki. Powiem Ci,

że ludzie kojarzą Quartz z Black Sabbath ze

względu na wspólną historię, ale myśmy zawsze

starali się nie ograniczać do jednego gatunku

czy nurtu. Nie chcieliśmy kopiować kogokolwiek.

Cóż, Black Sabbath dawno zakończyło działalność,

Ozzy śpiewa kompletnie inne rzeczy,

a Quartz kontynuuje to, co od zawsze wychodziło

Wam najlepiej. My, fani brzmień z

Birmingham, bardzo cieszymy się i doceniamy,

że w 2022 roku wychodzą płyty takie, jak

"On The Edge Of No Tomorrow". Bardzo

dziękuję za wywiad.

Dziękuję.

Sam O'Black

HMP: Co jest najfajniejsze w graniu klasycznego

heavy metalu? Współcześnie powstało

mnóstwo zespołów grających w tym

gatunku, a mimo to wciąż powstają nowe.

Thomas Hewson: To najlepszy styl! Nie wybieraliśmy

klasycznego metalu, tak po prosto

należy brzmieć! Nawet kiedy byliśmy dzieciakami,

naszymi bohaterami byli Dio, Motörhead

czy Judas Priest... I rzecz jasna skoro

wiele kapel do dziś gra w tym stylu, to znaczy,

że nie tyle jest on klasyczny, ile wieczny!

Wasza nazwa nawiązuje do kawałka Iron

Maiden. Początek "Shadows of War" też

brzmi jak Maiden. Celowe nawiązanie?

Nie bardzo, w zasadzie włożyliśmy spory wysiłek

w to, żeby wykuć własną muzyczną tożsamość.

Nasze inspiracje podajemy na tacy, ale

chcemy też wnieść na stół coś ciekawego.

"Shadows of War" był inspirowany przez

Visigoth. To był pierwszy kawałek napisany

przez zespół i pierwszy metalowy kawałek,

jaki nasz basista, Tom, w ogóle napisał. Jednak

porównanie do jednego z największych

zespołów wszech czasów nie chodzi piechotą!

Jak to się w ogóle stało, że tak świetna nazwa

była tak długo "wolna"?

Foto: Tailgunner

92

QUARTZ


Trafiliście do tego projektu wraz z tak znaną

nazwą jak Steve Grimmet's Grim Reaper

czy Tygers of Pan Tang. Co czujecie będąc

wśród takiego towarzystwa?

Wspaniałe uczucie! I pojawiło się zaledwie kilka

miesięcy po tym, jak rozpoczęliśmy naszą

karierę, świetnie było być u boku tak wielu

bohaterów. To dobry dowód na to, jak szybko

udało nam się zaistnieć, a przypomnienie o

starych dobrych płytach-kompilacjach było w

tym wszystkim najfajniejsze!

W Wielkiej Brytanii długo czekano na taki zespół, jak my

EP Tailgunner znalazła się wśród najlepszych wydawnictw roku 2022 według

kanału NWoTHM Albums. Ciekawe jest to, że Thomas Hewson odpowiedział

na nasze pytania na długo, zanim pojawiła się ta wiadomość, ale nakręcenie

i pewność siebie, biła młodego zespołu już wcześniej. Być może jest to recepta na

sukces. Z Thomasem rozmawialiśmy tylko o EP, ale Brytyjczycy powoli już szykują

długogrający materiał.

Spędziliśmy dużo czasu na poszukiwaniu

odpowiedniej nazwy! Na liście byla ponad setka,

z czego większość była już zajęta. Polując

na nazwę podczas pandemii, spędziliśmy wiele

czasu na słuchaniu płyt i czytaniu słownika.

Doszło do tego, że nie chcieliśmy iść do studia,

żeby nagrać debiutancki album bez wcześniejszego

nazwania zespołu. Tailgunner wpasował

się idealnie!

Wasze okładki, w tym ta do "Crashdive"

wygląda jak okładka kapeli z lat 80. Niektóre

zespoły z takimi okładkami stylizują brzmienie

swoich płyt na lata 80. - dodają pogłos,

brud etc. Wy gracie po prostu klasyczny

heavy metal. Skąd pomysł na takie retro

okładki?

Już na samym początku tworzenia zespołu

ogromną rolę odegrała identyfikacja wizualna.

Dla nas bycie zespołem to coś więcej niż tylko

muzyka. Tutaj chodzi o rodzaj świata, który

tworzymy dla siebie i chcemy do niego zaprosić

innych. Darzymy ogromną miłością

horror z lat 50.-80., retro futuryzm i oczywiście

heavy metal. Jest to coś, czego brakowało w

ostatnich latach, a mianowicie połączenia muzyki

z zabójczą sztuką - prawdziwego mariażu

tych dwóch rzeczy. Było dla nas bardzo ważne,

aby nasza grafika pasowała do naszej

dźwiękowej tożsamości... Mamy w zanadrzu

coś bardzo fajnego jeśli chodzi o grafikę do

okładki pełnej płyty!

wpływowym zespołem, podobnie jak wiele innych

szwedzkich kapel, od Gotham City,

Mindless Sinner, po Bathory czy nawet

Hardcore Superstar lub Crashdiet. Ich poczucie

melodii nie ma sobie równych.

Za Wami trasa po Wielkiej Brytanii. Ostatnio

wielu muzyków nam mówi, że współcześnie

odbiór heavy metalu się zmienił. Mówią,

że dziś najlepiej najpierw wydać płytę,

być rozpoznawalnym w internecie i dopiero

potem warto jechać w trasę. Wy nie macie

jeszcze pełnej płyty. Jak wrażenia po trasie?

W tym wszystkim według nas nade wszystko

chodzi o granie na żywo! Burza speed, power

metalu i browaru, wszystko z prędkością miliona

mil na godzinę! Chcemy budować naszą

reputację nie biorąc jeńców na koncertach,

tak, jak za starych czasów! Tak powinno być.

Już na pierwszej trasie udało nam się wyprzedać

kilka dat, i to po zaledwie dwóch miesiącach

istnienia, więc ludzie tutaj naprawdę to

łyknęli! Nie ukrywamy tego, kim jesteśmy i o

co nam chodzi. Nie dbamy o trendy, nie mamy

czasu dla tych, którzy stają na naszej drodze.

Jesteśmy heavy fuckin' metal, na wieki -

Tytułowy kawałek głównym riffem nawiązuje

z kolei do Metalliki. Ponieważ pozostałe

elementy tego kawałka idą w zupełnie

inną stronę niż Metallica, domyślam się, że

tym razem to przypadek?

Zdecydowane przypadek. Czerpiemy trochę z

Metalliki, ale to Megadeth uważamy za dużo

większą inspirację. "Crashdrive" to jeden z naszych

bardziej technicznych kawałków na teraz,

ale najważniejsze, żebyśmy ustalili nasz

muzyczny styl, chcemy brzmieć jak my, nie

jak ktokolwiek inny.

Wszystkie Wasze wydawnictwa miksował i

masteringował Olof Wikstrand. Klasycznie

brzmiące heavymetalowe zespoły to jego

specjalność. Pewnie to właśnie zachęciło

Was do współpracy z nim? Swoją drogą, linie

wokalne w "Revolution Scream" kojarzą mi

się troszkę z Enforcer.

Z pewnością! Jeśli chodzi o znajomość heavy

metalu, nie ma w tej chwili lepszej osoby. Olof

jest mistrzem w tym, co robi, a przy tym doskonale

czuje to, czego potrzebowaliśmy. Wiedzieliśmy,

że możemy wysłać mu dowolny

punkt odniesienia, a pociągnie to dokładnie

tak, jak tego chcemy. Enforcer również jest

Foto: Tailgunner

Zauważyłam, że na promocyjnym zdjęciu

któryś z Was ma koszulkę jednego z najlepszych

współczesnych zespołów - Riot City.

Uwielbiamy Riot City! Wydali dwie z najlepszych

metalowych płyt ostatnich lat, a ich

koncerty są jak żyleta! Mają do swojej muzyki

zarówno surowe, jak i radosne podejście i

miażdżą na żywo!

Wzięliście udział w projekcie "AID UKraine".

"Revolution Scream" to kawałek napisany

specjalnie na potrzeby tej kompilacji?

Nie, to kawałek napisany kilka lat wcześniej,

ale mieliśmy wrażenie, że perfekcyjnie pasuje,

żeby ofiarować go na potrzeby tej kompilacji.

Kawałek jest o podnoszeniu się, dążeniu do

przeznaczenia. Wspaniale było mieć ten numer

na płycie.

bez żadnych przeprosin. Ludzie w Wielkiej

Brytanii długo czekali na taki zespół jak my.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk

TAILGUNNER 93


HMP: Krótko po premierze "Dziwidła"

wspominaliście, że macie już ogólne zarysy

drugiego albumu, ale są też szanse na coś

krótszego i faktycznie, wydaliście właśnie

EP-kę "Przeklęte wody". To materiał dość zaskakujący,

pokazujący bowiem cięższą stronę

Wija, gdzie do wpływów z lat 60. i 70. doszły

kolejne, już typowo metalowe, zakorzenione

w latach 80.?

Tuja Szmaragd: Przygotowanie długogrającego

materiału to spory wysiłek. Chcieliśmy zrobić

sobie przerwę od tego zamieszania, i wypuścić

coś mniejszego. W międzyczasie szykujemy

kolejne numery. Materiał ewoluuje sam,

nie jest to poparte analizą rynku, ani mapą rozwoju.

Miko: Ponieważ granie w zespole to jedna z

Nonszalancki Frankenstein

Wij znowu zaskoczył. Po debiutanckim, bardzo

udanym albumie "Dziwidło", warszawskie

trio wydało krótszy materiał

"Przeklęte wody". Ukazuje on

nieco inne, zdecydowanie mocniejsze

oblicze Wija. Wśród zróżnicowanych

utworów autorskich znowu

pojawia się nieoczywisty cover, a muzycy

już zapowiadają drugi album: częściowo

rozwijający pomysły z EP, ale zarazem

nowatorski i bez powielania już wypracowanych

rozwiązań.

Palec: Rewolucja na wielką skalę może to nie

jest, ale faktycznie rozległość naszych zainteresowań

muzycznych jest tak duża, że naturalnym

jest, że kosztujemy z innych gatunków.

To że zostajemy przy gatunkach okołorockowych

jest po prostu spowodowane tym,

że aktualnie nie czujemy potrzeby zrobienia

materiału, który np. czerpie z mojego ukochanego

funku.

Czym są więc dla was formalne ograniczenia

metalu czy szerzej rocka jako gatunku,

dobrodziejstwem czy przekleństwem?

Tuja Szmaragd: Moim zdaniem metal i rock

są atrakcyjne do grania właśnie dlatego, że nie

mają sztywnych ograniczeń formalnych. A

przynajmniej nie muszą ich mieć. Oczywiście,

metalu z innymi gatunkami - rapem, operą,

folkiem - dają efekty, które niezbyt dobrze

sprawdzają się w dłuższej perspektywie. Z kilkoma

chlubnymi wyjątkami.

Niektóre z tych utworów, jak choćby "Metabunkier",

były gotowe już wcześniej, graliście

je na koncertach, ale koniec końców nie trafiły

na wasz debiutancki album - takie krótsze

wydawnictwo jest więc idealnym sposobem

na ich upublicznienie, skoro wciąż powstają

nowe kompozycje i te starsze tym bardziej

mogą się już nie załapać na drugą dużą

płytę?

Tuja Szmaragd: "Metabunkier" powstał już

po zakończeniu prac nad "Dziwidłem". To nie

jest tak, że na EP-kę trafiły jakieś mniej kochane

przez nas utwory. To po prostu krótsza forma.

Miko: Chociaż - jak już mówiliśmy - nie jesteśmy

purystami gatunkowymi, to jednak jakaś

doza spójności w ramach jednego wydawnictwa

jest wskazana. Chcielibyśmy uniknąć

sytuacji, gdzie pełnowymiarowy album jest

wydawnictwem przekrojowym, bo dopiero

wtedy wyglądałoby to jak kolekcja niewykorzystanych

wcześniej odpadów.

Swoją drogą dzięki renesansowi winylowego

nośnika mamy powrót do sytuacji sprzed lat,

kiedy zespoły miały zwykle do wykorzystania

dwie strony czarnej płyty, trwające 18-20

minut - niejako wymuszało to zwięzłość całego

materiału, trzeba było dokonywać wyboru

rzeczywiście najlepszych numerów, a pozostałe

trafiały na strony B singli albo MLP czy

EP-ki właśnie?

Tuja Szmaragd: Ja mam tylko jedno kryterium,

muszę czuć, że numer działa. Bardziej

myślę piosenką, niż albumem, choć podziwiam

umiejętność np. Kinga Diamonda w

odwrotnym podejściu.

Miko: No tak, podczas robienia "Dziwidła"

gdzieś tam przemknęła się myśl o winylu i

ograniczeniach, jakie on narzuca, ale nie był to

priorytet. Zwłaszcza, że LP wyszedł spory czas

po CD. Długość trwania winylu była raczej

brana przez nas pod uwagę na zasadzie "dobra,

mamy tyle materiału, ile trzeba". Wszak "Reign

in Blood" trwa 28:55 i więcej nie trzeba.

trzech najfajniejszych rzeczy na świecie, chcieliśmy

zrobić coś nowego jak najszybciej. Miastu

i światu.

Nie chcieliście zostać zaszufladkowani jako

zespół grający retro rocka/ protometal, czy to

niejako naturalna ewolucja, konsekwencja

waszego rozwoju nie tylko jako muzyków, ale

również słuchaczy, ciągle odkrywających coś

nowego i godnego uwagi?

Tuja Szmaragd: Nie chcieliśmy być zaszufladkowani,

po prostu, choć to pewnie wiele

ułatwia. Natomiast za zmianami w brzmieniu

stoi prostszy powód - lubimy mieszać i kombinować.

Robiąc więcej tego samego nie zadowolilibyśmy

przede wszystkim samych siebie. Nie

czuję jednak, żebyśmy zrobili jakąś totalną rewolucję.

Foto: Adam Grygierzec

zawsze znajdą się żołnierze broniący prawilnego

brzmienia. To zaangażowanie nawet czasem

mi imponuje, ale nie przekonuje. Jak mówi

starożytne chińskie przysłowie: każdemu

jego porno.

Miko: Podchodząc do tematu bardziej teoretyczno-filozoficznie,

to nie wiem, czy można w

ogóle mówić o jakichś formalnych ograniczeniach

w rocku, który przez te wszystkie lata

skrzyżował się i skundlił ze wszystkimi innymi

dziedzinami twórczości dźwiękowej, od folku

po operę. A wracając do nas, to nie czuję się w

żaden sposób ograniczony, może częściowo

dlatego, że najszerzej pojęty rock (włączając w

to wszystko od lat 50. po black metal) jest

środowiskiem, w którym naturalnie bytuję i

nie bardzo poza nie wychodzę. Zresztą, osobiście

uważam, że próby krzyżowania rocka/

Nie mieliście pokusy zachowania "Narwala"

czy "Jutra nie ma" na drugi album, "Przeklęte

wody" miały być krótkim, ale trzymającym

poziom materiałem, żeby nikt nie zarzucił

wam spadku muzycznej jakości?

Tuja Szmaragd: Wierzę w to, że nie zabraknie

nam hitów, więc nie chomikowałam ich

na kolejne wydawnictwo.

Palec: Drugi pełny materiał będzie częściowo

kontynuacją drogi z EP-ki, ale nie zabraknie

kolejnych rozwidleń. W którą stronę się udamy

czas pokaże, to nie jest jakaś wyrachowana

strategia; po prostu coś nam się spodoba i

uderzymy w tę stronę.

Miko: Ponieważ nowe piosenki - jak zauważyłeś

- są już grane na koncertach, to stwierdziliśmy,

że trzeba je nagrać, choćby po to, żeby

uchwycić element spontaniczności i energii,

które nowopowstałe piosenki w sobie mają.

Na jakim etapie pojawił się pomysł kolejnego

coveru i dlaczego po "In League With

Satan" Venom padło właśnie na "Wolf

Moon" Type O Negative? Zdecydowała

mroczna warstwa muzyczna czy raczej tekst?

94

WIJ


Tuja Szmaragd: Po prostu bardzo lubię

kawałek "Wolf Moon", a tak się składa, że jego

sens totalnie wymknął się publiczności. Widziałam

super zabawną dyskusję na jakimś forum

muzycznym, gdzie amerykańscy fani stanowczo

protestowali, jakoby traktował o krwi

miesięcznej. Przecież Pete nie napisałby czegoś

tak obrzydliwego! Pomyślałam więc, że go

spolszczę i zaśpiewam, zabrzmi wtedy jeszcze

bardziej makiawelicznie dla wszystkich, których

ten temat przeraża. A niestety przeraża

wciąż wielu.

Miko: Type O Negative towarzyszy mi od

czasu wydania "Bloody Kisses" i jest dla mnie

kontynuacją podejścia do muzyki, jaki reprezentował

np. Misfits. To znaczy z jednej strony

patos i gotyk, a z drugiej jednak puszczenie

oka do słuchacza na zasadzie "ej, no kurwa, bez

przesady". Z jednej strony klimat i mrok, ale w

ryj też dać umie. No, a jeśli chodzi o wybór

utworu, to patrz wyżej.

W sumie Peter Steele na płycie, z której wybraliście

ten numer, też miał coś nieoczywistego,

bo przeróbkę piosenki Neila Younga, a

wcześniej sięgał nawet do repertuaru duetu

Seals & Crofts. U was jest podobnie, a cała

zabawa polega na tym, żeby coś obcego nie

odstawało w jakiś znaczący sposób od waszego

autorskiego materiału?

Tuja Szmaragd: Od wielu lat tłumaczę komiksy,

za graniem coverów stoi przede wszystkim

moja tłumacka frajda, to nie jest żaden

statement. Natomiast przymierzając się do coveru

mam jeden plan: żeby nie zabrzmiał tak

samo, jak oryginał, takie granie nie ma sensu.

Granie coverów jest fajne, jeśli czujesz, że możesz

własnym głosem wydobyć z kompozycji

coś, co wcześniej zostało zepchnięte na dalszy

plan.

Miko: Chciałbym kiedyś zrobić cover, który

wpisywałby się w styl zespołu, tak jak "Summer

Breeze". Serio, ja dowiedziałem się, że to

nie ich numer po kilkunastu latach słuchania

go. Ale z drugiej strony uważam, że mamy do

zaoferowania dużo więcej, nie chciałbym, żebyśmy

byli kojarzeni jako "ten zespół, co robi covery",

bez względu na to, jak fajne by one nie

były.

"Metabunkier" to chyba efekt waszej kolejnej,

tym razem komiksowej, fascynacji. I jak

Foto: Agata Wronska i Rafal Dominik

Foto: Adam Grygierzec

by nie patrzeć to związki komiksu z ciężkim

graniem trwają praktycznie od jego początków,

co animowany film "Heavy Metal"

tylko potwierdził i ugruntował?

Tuja Szmaragd: Komiks u swojego zarania

przyciągał artystów będących wyrzutkami

świata sztuki i dlatego doskonale skleja się z

rock & rollem, który ma takie samo podłoże.

Przerysowanie, umowność, skrótowość, to

wszystko są cechy obu medium. Uwielbiam

zarówno magazyn "Heavy Metal" jak i film

inspirowany publikowanymi w nim komiksami.

Wielka fantazja, wolność twórcza, zero

pretensji i wdzięk - takie ma cechy, i ja także

chciałabym się nimi kierować.

Miko: Moim ulubionym komiksem był "Kajko

i Kokosz" (oprócz "Szninkla"), więc ewentualnie

łącząc komiks z muzyką mógłbym grać

jakiś rycerski metal z humorystyczną nutą.

Dlatego w moim przypadku to są rzeczy raczej

rozdzielne. Chyba muzyka w moim życiu w

pewnym momencie wyparła komiks.

Słuchając tego materiału, szczególnie partii

wokalnych, odnoszę wrażenie, że znowu nagrywaliście

na setkę - to najlepsze dla was

rozwiązanie, chociaż nie dla każdego oczywiste

i przy większych składach trudne do realizacji?

Tuja Szmaragd: Moim zdaniem to najlepsza

forma nagrywania muzyki takiej, jak nasza,

gdzie liczy się przede wszystkim ekspresja i

dynamika. Nie mamy bardzo skomplikowanych

ścieżek i solówek, przed których zagraniem

trzeba zmówić zdrowaśkę. W ich miejsce

mamy powera, a jego w moim odczuciu można

odzwierciedlić tylko na setce.

Miko: Kiedyś uważałem nagrywanie na ślady

i późniejszą ich edycję jako jedną z największych

przypadłości współczesnej muzyki

odpowiedzialną za jej odczłowieczenie. Trochę

zmieniłem zdanie, wszak kiedyś zespoły mogły

sobie pozwolić na wielotygodniowe pobyty

w studio i cyzelowanie muzyki na żywo. W

dzisiejszych czasach tę rolę przejął komputer i

nie jest to wcale złe, o ile się dobrze z tego

korzysta. Powiedziawszy to, nadal uważam, że

nagrywanie na setkę jest najlepsze.

"Przeklęte wody" to materiał cięższy, ale jednocześnie

o sporym potencjale - marzy wam

się dotarcie do nieco szerszego grona

słuchaczy, stała obecność w rockowych programach

radiowych, etc.?

Tuja Szmaragd: Pewnie, pokaż mi muzyka,

który nie chce być doceniony i usłyszany. Jeśli

jednak ludzie tego nie kupią, to i tak będę

pisać nowe piosenki.

Miko: Muzyka z samej swojej natury jest

przeznaczona dla innych. O ile wiersze, czy

powieści można pisać do szuflady, to dźwięk z

samej swojej fizycznej natury dociera do odbiorców

- bez względu na to, czy jesteś to ty i

twój kot, czy cały stadion ludzi.

"Masy nie dają sztuce niczego. Nie mogą

podnieść poziomu, artysta zaś, który świadomie

stara się trafić w masowy gust, musi

uczynić to, obniżając poziom". Igor Strawiński

wypowiedział te słowa w roku 1946 i proszę:

minęło prawie 80 lat i wciąż są prawdziwe,

tak więc może jednak warto być artystą

niszowym? Nawet tym bardziej, że ekskluzywność

bywa jednak kusząca, szczególnie w

kraju zdominowanym przez dźwięki muzykopodobne?

Tuja Szmaragd: Wszystko zależy od tego jakie

kto ma potrzeby. Moich zainteresowań zazwyczaj

nie odzwierciedla mass market. Pewnie

umiarkowanym, ale jednak jestem dziwolągiem.

Gdybym udawała normalsa, inni normalsi

szybko by się połapali, że to podpucha.

Brak autentyczności zawsze wypłynie. U gwia-

WIJ 95


96

zdy popu tak samo, jak u piwniczarskiego

rockersa. Robimy naprawdę prostą muzykę,

więc nie podejmuję się dyskutowania o

poziomie, jaki reprezentuje off w porównaniu

do mainstreamu. Często popowe numery są

wyprodukowane na poziomie o jakim z naszym

budżetem nawet nie mamy co myśleć.

Nie spędza mi to jednak snu z powiek. Lubię

prymitywnego rock & rolla nagranego w jakości

przegrywanej pięciokrotnie kasety, lubię też

orkiestrowe nagrania Strawińskiego, na których

doktoryzowały się rzesze muzykologów.

Palec: Dodam tylko, że nasze specyficzne

ograniczone instrumentarium, (śmiech) wymusza

pewną syntezę gatunków, co za tym

idzie szukanie na skromnej bazie maksimum

wyrazu. Nawet jeśli zrobimy super melodyjny

numer zawsze będzie on ocierał się o specyfikę

"garażowego" grania, które nie jest może doskonale

ale max szczere. Moim zdanie muzycy

często wpadają w pułapkę użycia sporej ilości

instrumentów, co równie często weryfikują

koncerty czyli brak w pełni odtworzenia brzmienia

na scenie. O tym zresztą można by

drugi wywiad zrobić. (śmiech)

Było Heavy Medication Records, EP-ka

ukazuje się z logo Piranha Music - wygląda

na to, że Wij przyciągnął zainteresowanie

wydawców: może i nie tych liczących się najbardziej,

ale macie komu powierzyć wydanie,

promowanie i dystrybucję swoich wydawnictw,

a to już wiele?

Tuja Szmaragd: Jasne, wiele zawdzięczamy

wsparciu w promowaniu naszej muzyki ze

strony Derricka z Heavy Medication Records,

Patrykowi z Piranha Music i Filipowi

Sarniakowi, który pomaga nam docierać do

mediów. W pojedynkę nie zdziała się wiele.

Wiesz, każde z nas dużo pracuje, a doba ma

tylko 24 godziny, tak więc życie persony scenicznej

warto powierzyć komuś zaufanemu,

nawet jeśli wiążą się z tym kompromisy.

Miko: Ja osobiście uważam, że chcąc być artystą

zarządzającym medialno-marketingową

stroną własnej twórczości trzeba mieć supermocną

psychikę i determinację, jakiej ja nie

mam. Nawet najbardziej popularny zespół tu

WIJ

czy tam odbija się od ściany i spotyka z odmową,

a na dłuższą metę jest to deprymujące.

W związku z tym - wielki ukłon dla wyżej wymienionych,

którzy nam w tym pomagają.

Foto: Piotr Franaszczuk

Trasa z Truchłem Strzygi i Siksą również

potwierdza, że zaczynacie się rozpędzać, do

tego dała wam szansę dotarcia do różnej publiczności,

co jest chyba nawet ważniejsze?

Tuja Szmaragd: Jestem wielką fanką Truchła

Strzygi, a zwłaszcza ich występów na żywo,

więc bardzo się cieszę na wspólne granie. Imponuje

mi też bezkompromisowość Siksy.

Armargh to świetny projekt, a Swayzee - nie

mam co do tego cienia wątpliwości - wkrótce

zaorze polską scenę nie biorąc jeńców. Karl,

który jest tam liderem, to geniusz wielu dziedzin,

jeszcze się przekonacie. Myślę, że cały

skład tworzy czadowe połączenie. Jak ludzkość

je przyjmie zupełnie nie umiem sobie

wyobrazić, ale uważam, że łączenie gatunków

na koncertach to najzdrowszy możliwy pomysł.

Zawsze można poszerzyć sobie horyzonty,

otworzyć głowę na coś, nad czym normalnie

byśmy się nie pochylili.

Miko: Z dawnych czasów pamiętam, że rewolucyjnym

wręcz pomysłem bywało połączenie

na jednym gigu zespołów hardcore'owych i

stoner rockowych. Teraz, jak widać, różnorodność

gatunkowa wchodzi na zupełnie nowy

poziom. Kompletnie nie wiem, czego się spodziewać

po tym zestawie, ale czuję miłe łaskotanie

myśląc o tej trasie, więc powinno być

dobrze.

Na podstawie zagranych dotąd koncertów

macie już wyrobiony jakiś obraz typowego

fana Wija? Wśród waszych słuchaczy przeważają

typowi metalowcy, fani klasycznego

rocka czy raczej ludzie lubiący dobrą muzykę,

bez wrzucania jej do jakichś konkretnych szufladek?

Tuja Szmaragd: Najczęściej gramy na eventach

metalowych; wydaje mi się, że przyczyna

jest prosta: metal jest w Polsce mocny i ma potężną

grupę odbiorców, prężnie działających

bookerów, festiwale dopięte na ostatni guzik.

Wszystko tu dzieje się na większą skalę niż w

bardziej niszowych inicjatywach. Myślę też, że

warstwa liryczna naszych numerów, która z

pewnością ma źródło w moich metalowych

korzeniach, trafia w czuły punkt. Obiektywnie

jednak trzeba stwierdzić, że muzycznie pływamy

po wielu falach, tym bardziej cieszy

mnie fakt, że metalowa publiczność jest

otwarta na takie eksperymenty.

Palec: Myślę, że właściwie tylko scena punk/

metal jest w stanie szczerze odebrać tę muzykę,

mimo tego, że nie jest to żaden "true" gatunek.

(śmiech)

Myślicie, że obecnie jest możliwe coś takiego

jak powstanie nowego rockowego czy metalowego

kanonu, na przykład progresywnego i

hard rocka, jak na początku lat 70. lub tradycyjnego

heavy lat 80.? Taki swoisty fenomen

może się jeszcze powtórzyć, czy było to coś

jednorazowego?

Tuja Szmaragd: Obstawiam, że przychodzi

czas miksowania kanonów - fajnie to śmiga,

świadkujemy wielu takim przypadkom jak

mieszanie punku z black metalem i rock &

rollem, hip-hopu z zimną falą, i tak dalej.

Trzymanie się kanonu jest to mało rozwijająca

sprawa, przynajmniej dla mnie. O tym czy

ktoś był wizjonerem dowiemy się za minimum

trzydzieści lat, na razie bawmy się ile wlezie.

Inna sprawa czy są ku temu sprzyjające warunki,

bo odnoszę wrażenie, że wielu zespołom

wystarcza powielanie utartych schematów?

Tuja Szmaragd: I ja tego nie krytykuję. Są

ludzie, którzy szukają mistrzostwa w obranym

kierunku, albo dostarczają z klasą doszlifowany

produkt, któremu można przypiąć klarowną

etykietę. Są ludzie, którzy eksperymentują,

kombinują i mają przerąbane w docieraniu

do nowych odbiorców, ale robią co chcą i

to jest piękne. Umówmy się, w ostatecznym

rozrachunku chodzi o to, żeby mieć trochę frajdy

na tym łez padole. Co kto sobie o tym pomyśli,

to jest naprawdę najmniej istotna sprawa.

Wij zdecydowanie nie należy do tego grona.

Druga duża płyta, nad którą obecnie pracujecie,

będzie więc zapewne kolejnym krokiem

do przodu, następnym etapem waszych poszukiwań?

W tym roku pewnie nie ma już na

nią szans, ale następny zapowiada się dla

was tym bardziej ekscytująco?

Tuja Szmaragd: Obecnie układamy numery

na kolejnego longa, zakładam, że ukaże się w

drugiej połowie 2023 roku. Mamy eklektyczne

gusta i to wychodzi przy komponowaniu. Nie

umawiamy się, że od dziś robimy kawałki w

takim, czy innym stylu. Ten nonszalancki

Frankenstein wychodzi z nas samoistnie.

Miko: Dzięki za dobre słowo. Nawet na EP-ce

mamy trochę różnorodności, na albumie pewnie

też będzie, chociaż wszystko w ramach

naszego wijowego brzmienia. Przyjdzie walec i

wyrówna. (śmiech)

Wojciech Chamryk


HMP: Cześć Alexander. Chciałem z Tobą

porozmawiać, ponieważ The Vintage Caravan

zagra jutro koncert w Harpie. To ekscytujące.

Alexander Örn Numason: Nawet bardzo.

Możliwość wystąpienia w Harpie uważamy za

wielkie wydarzenie. Podejrzewam, że dobrze

znasz to miejsce.

Jasne. Byłem tam nawet dzisiaj przy innej

okazji. Czy wystąpicie w Harpie po raz pierwszy?

Nie do końca, to znaczy pierwszy raz będziemy

tam headlinerami.

Od Amfiteatru po Harpę

Spektakularnym występem w

Harpie zakończyła się wielokrotnie

przekładana, wielka europejska

trasa koncertowa ikony

islandzkiego hard rocka, The

Vintage Caravan. Basista Alexander

udzielił nam obszernego

wywiadu w przeddzień tego niezapomnianego

wydarzenia. Mówił

o swoich unikalnych doświadczeniach,

przyjaciołach, fanach, a nawet o

starożytnych rzymskich teatrach. Oczywiście, nie mogło zabraknąć opinii o zawartości

ich dotychczasowych albumów. Na samym końcu przemyciłem małą

niespodziankę specjalnie dla tych spośród Was, którzy doczytają do końca.

Na początku listopada 2022 roku Prezydent

Islandii, Gudni Th. Jóhannesson, rozmawiał

w radiu X977 o heavy rocku i o islandzkiej

historii. Poproszony o wskazanie utworu do

posłuchania, wybrał "Pungur Kross" Dimmy.

Następnie ukazało się zdjęcie, na którym

perkusista Egill Örn Rafnsson wręcza Prezydentowi

płytę winylową "Pogn" z autografami.

Mówię o tym dlatego, że Wy w zeszłą

niedzielę po raz pierwszy wystąpiliście w

krajowej telewizji, w towarzystwie m.in.

islandzkiej Pani Premier Katrin Jakobsdóttir.

Dlaczego zagraliście wtedy akurat utwór

"Can't Get You off My Mind"?

Zastanawialiśmy się nad kilkoma możliwościami,

ale telewizja narzuciła ograniczoną długość

czasu trwania utworu. Chcieliśmy wykonać

"On the Run", ale on trwa aż sześć minut.

Wybraliśmy więc krótszy kawałek z naszej

najnowszej płyty "Monuments" (2021), który

wydawał się dobrze pasować do mainstreamowej

publiczności, czyli nie był ani zbyt ciężki,

ani zbyt progresywny. Padło na "Can't Get

You off My Mind". No bo wiesz, fani muzyki

rockowej mieszkający na Islandii już nas znają.

Mieliśmy nadzieję, że poprzez telewizję trafimy

również do innej grupy odbiorców.

Niemniej, nie zabrzmieliście wcale popowo.

Daliście czadu.

Dziękuję, staraliśmy się. Niektóre nasze utwory

są spokojniejsze, inne bardziej żywiołowe,

lecz celowo nie postawiliśmy na balladę, bo

mimo wszystko chcieliśmy się przedstawić jako

rasowy zespół.

Opowiedz proszę o Waszych wcześniejszych

występach w Harpie.

Nasz pierwszy koncert w Harpie odbył się wiele

lat temu i był związany z festiwalem Iceland

Airwaves. Innym razem wzięliśmy tam

udział w Wacken Metal Battle Iceland

2015, ale tylko w charakterze gościa specjalnego.

Dnia 9 kwietnia 2022r. wsparliśmy dwóch

żyjących muzyków islandzkiego Trubrot podczas

koncertu w głównej sali Eldborg z okazji

pięćdziesiątej rocznicy wydania ich albumu pt.

"Tilefnid". Trubrot cieszył się u nas największą

popularnością w latach siedemdziesiątych.

Zagraliśmy wspólnie cały jubileuszowy album

oraz garść innych utworów z ich repertuaru.

Wspaniała uroczystość!

Oglądając kilkukrotnie Wasze show przy innych

okazjach, zauważyłem, że jesteś tą osobą,

która najchętniej podejmuje interakcje z

publicznością, nawet częściej niż założyciel

The Vintage Caravan, Oskar Logi Agustsson.

Ja zapowiadam utwory, ponieważ Oskar je

śpiewa. Udzielam się trochę w chórkach, ale

głównie to on stoi przed mikrofonem. Z tego

względu łatwiej jest mi prowadzić konferansjerkę,

podczas gdy on dostaje chwilę na złapanie

oddechu. Lubię mówić do publiczności,

zabiegać o jej uwagę. W sumie zabawne, że tak

się naturalnie podzieliliśmy rolami. Dawno temu

oglądałem występy islandzkich zespołów,

które pomiędzy kawałkami gapiły się na obsługę

techniczną i wcale się nie odzywały. Siadała

atmosfera, robiło się niesamowicie nudno.

Uznałem, że nie tak to powinno wyglądać.

Racja. Wczoraj widziałem Wasze zdjęcie z

okazji wywiadu w lokalnym radiu, na którym

Oskar Logi Agustsson też był zajęty, tym

razem z psem.

(śmiech) Tak, faktycznie sporo uwagi poświęcił

psu.

Foto: The Vintage Caravan

Zgadza się, talk-show nazywało się "Tydzień z

Gisla Marteini". Częściej pokazują tam aktorów.

Wśród gości była Pani Premier, jak również

dramatopisarz Tyrfingur Tyrfingsson.

Ciekawe towarzystwo. Pani Premier pokazała

nam kciuk w górę i skomentowała, że The

Vintage Caravan bardzo jej się podoba. Wydaje

mi się jednak, że to tylko wyrazy grzeczności,

a w rzeczywistości myślała o innych

sprawach, ponieważ gospodarz programu zadaje

bardzo wymagające pytania.

Zadał Wam jakieś trudne pytanie?

Nam nie, bo my nie odpowiadamy za politykę

na szczeblu krajowym.

Zacząłem od Harpy, ale tak naprawdę nie

będzie to incydentalne wydarzenie, tylko finałowy

koncert na zakończenie dużej europejskiej

trasy The Vintage Caravan. Zagraliście

jakieś trzydzieści setów w różnych krajach.

Dokładnie trzydzieści dziewięć. Trzy tygodnie

supportowaliśmy Opeth w Europie Wschodniej.

Zagraliśmy w wielu wspaniałych miejscach,

włącznie z dwoma rzymskimi amfiteatrami:

w Bułgarii (Plovdiv) i w Rzymie. Następnie

wyruszyliśmy w kolejną długą trasę, wraz

z innym islandzkim zespołem - Volcanova.

Tournee trwało tak długo, że pod koniec nie

pamiętaliśmy już jego początku.

Czy tak intensywne podróżowanie jest dla

Ciebie wyczerpujące?

Zawsze bycie w trasie wymaga wysiłku, ale

przynosi też mnóstwo frajdy. Mamy ograniczony

czas na sen i nie zawsze prawidłowo się

odżywiamy, ale tego typu rzeczy tracą na znaczeniu

w momencie, gdy wkraczamy na scenę,

pod którą oczekuje nas mnóstwo osób w świetnych

nastrojach. Żyjemy w pętli: szczęście -

zmęczenie - szczęście. Jeśli trasa trwa dłużej

niż dwa tygodnie, zdarza się, że zapominamy

o przyziemnych sprawach.

Podziel się proszę swoimi najlepszymi wspo-

THE VINTAGE CARAVAN 97


mnieniami z obecnej trasy.

Mamy bardzo wiele wspaniałych wspomnień.

Wraz z Opeth wystąpiliśmy w The Roman

Theatre of Philippopolis (kiedyś Plovdiv

nazywało się Philippopolis - przyp.red.). Dziwne

uczucie, bo obiekt został zbudowany dwa

tysiące lat temu. Panowała w nim majestatyczna

atmosfera. Ze szczególnie gorącym przyjęciem

spotkaliśmy się w Brukseli. Publiczność

oszalała, zanim jeszcze wybrzmiał pierwszy

dźwięk. Innym razem, rodzice przyprowadzili

małe dzieci na nasz koncert w Tuluzie (Francja).

Pięciolatki szalały w mosh pit-cie, a ja

tylko myślałem w duchu, aby nic złego im się

nie stało. Koncentrowałem się na basie, a jednocześnie

patrzyłem, czy wszystko z nimi w

porządku. Grunt, że wszyscy znakomicie się

bawili.

Jak podsumowałbyś Wasze doświadczenia z

Volcanovą?

Od dawna jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, więc

doskonale dogadywaliśmy się, dzieląc z nimi

autokar. To była ich pierwsza trasa po Europie.

Myślę, że wykonali kawał znakomitej roboty.

Foto: The Vintage Caravan

Muzycy Volcanovy mówili o Was na backstage'u

paryskiego Moulin Rouge: "chyba,

być może, prawdopodobnie... jesteśmy zespołem

zaprzyjaźnionym z The Vintage Caravan".

Odniosłem wrażenie, że oni nie do końca

byli pewni, czy mogą nazwać Was przyjaciółmi,

a może tylko dobrymi kolegami.

Nie, nie. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Spędziliśmy

razem mnóstwo czasu na tej trasie i

dlatego bardzo ważna była wzajemna uprzejmość.

Muzycy Volcanovy są wyjątkowo uprzejmi,

ale czy nie drażni Cię, gdy inni ludzie w

Twoim towarzystwie przeklinają?

Dawno przywykłem. Jak to jest w Twoim

przypadku? Nie przeklinasz ze względu na

religię katolicką?

Całkiem możliwe, że Polacy są postrzegani

na Islandii jako gorliwi katolicy, ale ja akurat

nie uznaję żadnej formy religii, ani żadnej formy

satanizmu. Oduczyłem się przeklinać,

gdy zdałem sobie sprawę, że słowo to energia

i nie chcę więcej pływać w brzydkiej energii.

Rozumiem. Podczas obecnej trasy spotykałem

na swej drodze nieletnich, przy których starałem

się nie przeklinać, ale w praktyce zapominałem

się. Czułem się z tym trochę nieswojo,

ale w końcu jak dzieci idą na koncert, to powinni

oczekiwać unikalnego doświadczenia.

Często podchodziły zagadać, robiły sobie z

Foto: The Vintage Caravan

nami zdjęcia, a my podpisywaliśmy im autografy.

Uczestnicy koncertów byli w bardzo

szerokim przedziale wiekowym, od pięciu po

ponad siedemdziesiąt lat. Pewna staruszka

śpiewała wraz z nami w Paryżu. Chcę przez to

powiedzieć, że muzyka potrafi łączyć ludzi.

Fajnie. Ja śpiewam tylko "On The Run"

(śmiech). W każdym razie, macie mnóstwo

doświadczeń koncertowych w Europie. Dlaczego

znacznie częściej występujecie na

Starym Kontynencie niż w Ameryce?

Jeszcze nigdy nie graliśmy w Ameryce Północnej,

ale w Południowej - owszem. Z jakiegoś

powodu w ogóle nie planowaliśmy wyjazdu do

Stanów Zjednoczonych, ani do Kanady. Uzyskanie

wizy mogłoby okazać się kłopotliwe.

Mamy nadzieję, że uda się w przyszłości. Europa

jest mniejszym kontynentem niż inne, a

my wciąż odwiedzamy na niej nowe miejsca,

np. teraz po raz pierwszy zagraliśmy w Chorwacji

i na Łotwie, a wcześniej w 2022 roku w

Rumunii. Na początku 2023r. ponownie polecimy

do Ameryki Południowej.

Powodzenia. Zmieńmy temat. Co myślisz o

każdym spośród pięciu albumów The Vintage

Caravan?

Nie uczestniczyłem w nagrywaniu debiutu

(2011), ponieważ powstawał na przełomie

2009/2010, a ja dołączyłem do The Vintage

Caravan w 2012 roku. Na "Voyage" (2012)

graliśmy prostszą muzykę. Zdecydowanie bardziej

kombinowaliśmy na "Arrival" (2015).

Następnie doszliśmy do wniosku, że nie ma

potrzeby tak komplikować naszej twórczości,

więc na "Gateways" (2018) znów postawiliśmy

na bezpośredni przekaz. Najnowszy krążek

"Monuments" jest naszym najdojrzalszym

wydawnictwem. Słychać, że nagrywał ją doświadczony

zespół. Pewne umiejętności można

zdobyć tylko w praktyce. Przywykliśmy

do wspólnej pracy w studiu i zrobiliśmy lepszą

muzykę, niż kiedykolwiek wcześniej. Czuję, że

podążamy we właściwym kierunku i przyszłość

może okazać się dla nas jeszcze lepsza.

Óskar napisał szkic tekstu utworu "Said &

Done" pod wpływem silnych emocji. Podobno

przejąłeś jego manuskrypt i dopracowałeś

go. Jak to wyglądało z Twojej perspektywy?

Pisanie "Said & Done" nie było dla nas niczym

nadzwyczajnym. Często tak robimy, że jeden

z nas samodzielnie zainicjuje pomysł, a następnie

rozwijamy go wspólnie. Czasami wykazuję

się dobrym okiem do szczegółów. Osobliwość

"Said & Done" polega na dziwnym metrum.

Musieliśmy zmodyfikować tekst, żeby

dopasować samogłoski do specyfiki linii melodycznych.

W niektóre teksty z albumu "Monuments"

nie potrzebowałem ingerować, ale

akurat tutaj sytuacja tego wymagała. W innych

tekstach też nanosiłem zmiany. Z powodu

uciekającego czasu, część liryków w całości

stworzyliśmy zespołowo. Poza tym, "Said

& Done" okazało się pierwszym utworem, w

którym podjęliśmy temat polityczny. Zazwyczaj

tego nie robimy, ale czasami fajnie spróbować

coś nowego.

Czy masz najlepsze oko do szczegółów w

The Vintage Caravan?

Niekoniecznie najlepsze oko do szczegółów,

ale uwielbiam dbać o struktury kompozycji.

Często jestem tą osobą, która mówi: "ok, tą

część zagrajmy dwa razy, później tamtą trzy i pół

98

THE VINTAGE CARAVAN


razy, a rytm w jeszcze czymś innym zmieńmy, żeby

lepiej pasował". Lubię mieć spójną wizję całości.

Basiści na ogół tak mają.

Prawda. Gitarzyści nie przywiązują takiej samej

wagi do rytmu jak perkusiści. I na odwrót,

gary są strasznie głośne, więc perkusiści nie

przywiązują takiej samej wagi do melodii jak

gitarzyści. Rolą basistów jest łączenie obu podejść

tak, aby utwór brzmiał spójnie. Każdy z

nas w The Vintage Caravan śpiewa dodatkowe

harmonie wokalne, więc tym bardziej

musimy dbać o balans.

Możliwe, że spokojne fragmenty Waszej

twórczości utożsamiasz z popem, ale mnie

kojarzą się bardziej z Wishbone Ash.

Óskar namiętnie słucha Wishbone Ash, ale

tak naprawdę podczas prac nad wszystkimi

płytami inspirowaliśmy się wieloma różnymi

zespołami. Wcale nie uważam, żebyśmy chcieli

robić pop. Pozwól, że wyjaśnię. Dawniej wykazywaliśmy

wręcz obsesje na punkcie tworzenia

skomplikowanej muzyki. Dziś nie obchodzi

mnie, czy ktoś uzna mnie za najgorszego

czy za najlepszego basistę na świecie, ale skoro

udaje mi się pisać dobre utwory, to czuję się w

pełni usatysfakcjonowany.

Bardzo trudno byłoby oceniać linie basu komuś,

kto sam nie jest muzykiem. Znacznie

łatwiej powiedzieć, czy podobają nam się wokale

lub sola gitarowe, niż analizować bas w

tego typu muzyce.

Otóż to. Gdybym starał się zabłysnąć techniką

gry na basie, mało kto by to doceniał. Nie widzę

potrzeby. Tymczasem każdy może polubić

fajne utwory. Piosenki ABBA potrafią trafić

do każdego, chyba że ktoś z jakiegoś powodu

ma uprzedzenie do tego zespołu.

Jak to działa, że czołowe islandzkie zespoły

mają tylko jednego gitarzystę, np. Wy, Volcanova,

Dimma, Nykur. Czy rozważaliście

kiedyś dokooptować drugiego wioślarza?

Nie, nigdy. Obecny układ jest dla nas perfekcyjny.

Do naszego stylu pasowałyby dwie gitary,

ale The Vintage Caravan pozostanie power

trio. Óskar wypełnia sporo przestrzeni

dźwiękowej, ja zresztą też. Czasami gram na

basie tak, jakbym był drugim gitarzystą.

Zwłaszcza podczas solówek i fragmentów

akustycznych.

Tak, totalnie.

Nakręciliście sporo wideoklipów. Jednym z

najciekawszych jest ten do utworu "Crystalized".

W tekście przestrzegacie turystów

przed kapryśną pogodą, gdyż każdego roku

zdarzają się na wyspie śmiertelne wypadki.

Wy jednak nakręciliście wideo przy oślepiająco

słonecznej pogodzie. Na początku bawicie

się piaskiem, zasypujecie się nim aż po

szyję, a potem biegacie za rowerzystą. Przepraszam,

ale nie rozumiem.

Nie tyle bawimy się piaskiem, co budzimy się

już nim zasypani, a potem staramy się odkopać.

Jesteśmy zdezorientowani, a kiedy zauważamy

rowerzystę, biegniemy za nim, by

zapytać o drogę. Gdy do już dopadliśmy, zabiliśmy

go i zjedliśmy. Często pogoda na Islandii

jest zdradziecka. Zapowiada się piękny, bezchmurny

dzień, a mocno wieje, temperatura

spada i w następnej godzinie natura zaskakuje.

Tak skomentowałbym wideo, natomiast w

tekście jest mowa o zgubieniu się podczas burzy.

Producent klipu tak wymyślił. Obawiałem

się, że jego pomysł był szalony, ale ostateczny

efekt wszystkim się podobał.

Dziękuję, teraz już łapię koncept. Czy pracujecie

już nad nowymi utworami?

Zaczęliśmy komponować, ale pierwsze koncerty

po wydaniu "Monuments" (2021) odbyły

się dopiero szesnaście miesięcy po premierze,

więc jeszcze chcielibyśmy trochę się tą płytą

nacieszyć, zanim przystąpimy do kolejnej. Dawniej

działaliśmy bardziej intensywnie. Jak nie

w studiu, to graliśmy na żywo. Gdy wyszedł

"Monuments", bez koncertów odnosiliśmy

wrażenie, jakby cała praca poszła na marne.

Teraz znów z ekscytacją spoglądamy w przyszłość.

Podoba mi się "Monuments", ale moim zdaniem

najlepiej prezentujecie się na scenie.

Dziękuję. Zawsze staramy się uchwycić naszą

sceniczną energię na albumie. Nie wiem, dlaczego,

ale ciężko to osiągnąć.

Ponieważ w studiu dopieszczacie utwory na

Foto: The Vintage Caravan

maksa, wyciskacie z nich tyle artyzmu, ile się

da, zaś na żywo stawiacie głównie na dynamikę.

Jest tak, ale szukamy sposobu, by studyjne

wersje również porażały dynamiką. Na dwóch

ostatnich albumach dodawaliśmy mnóstwo

klawiszy, harmonii wokalnych i innych elementów,

których nie odgrywamy podczas koncertów,

bo nie czujemy takiej potrzeby. W

efekcie The Vintage Caravan brzmi inaczej

słuchany z albumów, a inaczej na żywo. Nie

wiem jeszcze, co się wydarzy na następnym

krążku. Czujemy wolność twórczą. Nagramy

cokolwiek będziemy czuć.

The Vintage Caravan nie dał się zaszufladkować.

Pozostajecie otwarci na różne gatunki

muzyczne.

Dokładnie. Skompletowałem ostatnio w domu

trochę sprzętu do nagrywania, syntezatory,

maszyny perkusyjne, itp. Trochę komponuję.

Możliwe, że jakieś obecne pomysły wejdą na

następną płytę. Okaże się.

Rozumiem, że najlepiej Wam się tworzy pod

presją terminu wejścia do studia?

Lubimy mieć poczucie odpowiedniego czasu,

przestrzeni i celu komponowania. Dawniej

tworzyliśmy non stop, po czym okazywało się,

że nagrywamy utwory wymyślone trzy lata

temu. Nudziły nam się, więc nieustannie je

zmienialiśmy. Album "Arrival" stracił na takim

podejściu, bo umieszczone na nim utwory

zbyt mocno różniły się od pierwotnego zamysłu.

Cztery do miesięcy przed nagrywaniem

"Monuments" mieliśmy ukończony zaledwie

jeden utwór. Zamknęliśmy się w studiu na cały

miesiąc, ćwiczyliśmy po pięć w dni w tygodniu

i byliśmy w pełni zadowoleni z efektów. Poza

tym planujemy w przyszłości bardzo dużo

koncertów, więc w zamieszaniu trasy nie wymyślimy

zbyt wiele. Nie chcemy też dopuścić

do takiej sytuacji, że spędzimy cały tydzień w

studiu, potem pojedziemy na miesięczną trasę

i po powrocie z niej zapomnimy, co w zasadzie

chcieliśmy rejestrować. Lepiej zorganizować

się i zrobić całą płytę w jednym, nieprzerwanym

okresie.

Czy usłyszymy jutro cały LP "Monuments"?

Nie cały, ale wiele utworów z tej płyty. Zazwyczaj

na obecnej trasie zaczynaliśmy koncert

pierwszym utworem z "Monuments", czyli

"Whispers", i kończyliśmy ostatnim, czyli

"Clarity". W międzyczasie działo się wiele różnych

rzeczy. Jutrzejszy występ odbędzie się w

wyjątkowym miejscu, w Harpie, dlatego zaprezentujemy

szeroki przekrój naszej dyskografii.

Usłyszycie nasze najstarsze kawałki, a nawet

takie, które bardzo rzadko gramy.

Jakieś szanse na cover Iron Maiden?

(śmiech) Przekonasz się! Gdzie myśmy ich kowerowali?

W Paryżu?

Dla zgrywy zagraliście fragment "The Trooper"

we francuskim Lyonie. Wiem to, ponieważ

cały lyoński show można znaleźć na

YouTube.

Sam O'Black

THE VINTAGE CARAVAN 99


Zawsze miałem dziwny związek z latami 70. i 80.

Amerykanie ze SpellBook udanie wystartowali albumem "Magick & Mischief"

(2020), w ten sposób zdobywając całkiem niezłą pozycję w swojej niszy. Teraz

wydając nową płytę "Deadly Charms" (2022) utrwalili tę rangę. Podejrzewam,

że fani retro rocka i proto metalu doskonale o tym wiedzą, także nie ma sensu ich

namawiać, aby koniecznie sięgnęli po te wydawnictwa. Za to zapraszam ich do zapoznania

się z treścią rozmowy, którą przeprowadziłem z wokalistą tej formacji

Natem Tysonem. Moim zdaniem, warto!

HMP: Przyznajecie się do inspiracji wczesnym

Black Sabbath. Ja oprócz Sabbs słyszę

również wpływy takich zespołów jak Led

Zeppelin, Grand Funk Railroad, Ted Nugent,

Montrose, Wishbone Ash. Jak dotarliście

do takiej muzyki? Rodzice? Smykałka w

poruszaniu się w muzycznych archiwach Internetu?

Nate Tyson: Tak, wszystkie zespoły, które

właśnie wymieniłeś, od początku miały duży

wpływ na nasze brzmienie. Moją pierwszą muzyczną

miłością i obsesją był Kiss. Poznałem

ich dzięki temu, że jako dzieciak przeglądałem

kolekcję płyt mojej mamy. Zawsze miałem

dziwny związek z latami 70. i 80. Z jakiegoś

te nawiązujące do muzyki bardziej rockowej i

melodyjnej, chociażby takich kapel Jefferson

Starship czy The Doobie Brothers. To wasz

świadomy wybór czy też przypadek?

Nigdy nie uważaliśmy się za zespół metalowy.

Stworzyliśmy ten zespół z połączeń naszej miłości

do rock 'n' rolla z lat 70. Więc to nie jest

przypadek, kiedy słyszysz te elementy w naszej

muzyce.

Może to was rozbawi, ale na "Deadly Charms"

wyłapałem parę momentów, które zalatują

epoką, nawiązującą do amerykańskich

kapel glam metalowych. Co wy na to?

Czasami w naszych kawałkach pojawia się

Jak bardzo zagłębiliście się w poznanie tamtej

epoki? Macie swoje ulubione zespoły i

płyty z tamtego okresu?

Nasz perkusista Nick (Zinn - przyp. red.) ma

obszerną kolekcję winyli poświęconych rock 'n'

rollowi z lat 60./70. Zawsze mieliśmy związek

z tą erą muzyki i przez 16 lat bycia w tym zespole

odkryliśmy wiele kapel kryjących się w

mroku zapomnianych historii. Ale nasze główne

wpływy to zespoły takie jak Blue Oyster

Cult, Thin Lizzy, Sweet, Deep Purple,

Black Sabbath, Kiss ect. Rok 1977 to jeden z

naszych ulubionych okresów dla rock 'n' rolla.

Albumy, które ukazały się w tamtym roku, są

miejscem, z którego czerpiemy najwięcej inspiracji.

Wasze utwory są bardzo fajnie wymyślone,

sporo w nich się dzieje, każdy jest inny, choć

stara się być bezpośredni i niesie ten sam

styl, dzięki czemu "Deadly Charms" zdaje

się bardzo spójna. Brzmi to, jakbyście urodzili

się w tamtych czasach...

Tak po prawdzie nasz gitarzysta Les (Yarde -

przyp. red) jest z tamtych czasów. Po prostu

wiemy, co robimy, jeśli chodzi o pisanie muzyki.

powodu nigdy nie przepadałem za współczesną

muzyką. Naprawdę urodziliśmy się za późno.

Czytelne są także klimaty bluesowe, progresywne,

psychodeliczne itd. Te jednak bardziej

kojarzą się z latami 70., ale z Wielkiej

Brytanii niż Stanów...

Jest tak wiele różnych dźwięków i stylów, z

których można czerpać podczas prac nad naszą

muzyką. Mieszanie ich wszystkich razem

jest tym, co daje nam autentyczne brzmienie.

Co ciekawe w waszej muzyce można odnaleźć

nie tylko wpływy zespołów, które tworzyły

podwaliny pod heavy metal, ale także

Foto: SpellBook

nutka lat 80. Chociażby w "Black Shadow" z

naszego ostatniego albumu "Magick & Mischief".

Aczkolwiek nigdy nie było to naszą intencją.

Rozumiemy, kiedy ludzie odbierają te

wibracje.

Ogólnie jest to muzyka, do której współczesna

młodzież raczej nie dociera. Macie pomysł,

jak ich zachęcić do szukania muzyki

innej niż ta, którą podstawia się im pod nos

na Spotify i innych takich?

Myślę, że dzięki Internetowi ludzie powinni w

stanie łatwiej niż kiedykolwiek znaleźć najbardziej

tajemnicze i nieznane zespoły, jakie kiedykolwiek

istniały. To tylko kwestia pasji i zapału.

Nie chciałbym robić komuś reklamy, ale wy

w takiej muzyce czujecie się zdecydowanie

swobodniej niż muzycy z bardziej znanych

zespołów nawiązujących do retro rocka czy

proto metalu. Po prostu jesteście zdecydowanie

bardziej wiarygodni w tym co robicie...

Dziękuję! Naszym głównym celem jest tworzenie

świetnych kawałków z chwytliwymi refrenami,

które współgrają z estetyką retro zespołu.

Ogólnie teksty wasze dotyczą okultyzmu i

innych mrocznych spraw, które mają wywołać

klimat grozy, ale zdaje się macie do tego

tematu pewien dystans...

Nasze osobiste przekonania są właśnie takie.

Podkreślam, osobiste. Okultyzm i czary to tematy,

które zawsze mnie interesowały i fascynowały.

Zawsze czułem się komfortowo, pisząc

o nich.

Jak myślicie, czy wasze utwory można byłoby

wykorzystać do jakichś horrorów? Jesteście

fanami horrorów?

Umieszczenie jednego z naszych utworów na

ścieżce dźwiękowej do filmu byłoby dla nas

osiągnięciem z listy życzeń. Uwielbiamy horrory.

W naszym domu codziennie jest Halloween.

Od tych tematów odbiega jedynie tytułowy

utwór "Deadly Charms", który traktuje o

zgubnym wpływie narkotyków, choć to też

100

SPELLBOOK


niezbyt wesoła sprawa...

Zgadza się, "Deadly Charms" zajmuje się innym

rodzajem horroru. Takim, który stał się

przekleństwem wielu ludzi w moim życiu. Jest

to opowieść przestrzegająca, ale muzycznie pasuje

do reszty albumu.

Do utworów "Rehmeyer's Hollow" i "The

Witch of Riley Creek" nagraliście teledyski.

Dlaczego wybraliście właśnie te kawałki?

Wiedzieliśmy, że chcemy, aby naszymi głównymi

singlami były "Goddess", "The Witch of

Ridley Creek" i "Out For Blood". Po prostu dlatego,

że uważamy je za najbardziej chwytliwe

utwory na albumie. Nasza wytwórnia Cruz

Del Sur Music uważała, że "Rehmeyer's Hollow"

byłby dobrym singlem/klipem, ponieważ

jest to prawdziwa historia. Planujemy w przyszłości

wydać teledysk do "Out For Blood", a w

tej chwili wydaliśmy klip do "Goddess". Koniecznie

go obejrzyjcie!

Planujecie zrealizować kolejne video? Jak tak

to do jakich kompozycji?

Tak, jak wspomniałem właśnie opublikowaliśmy

nowe lyric video do "Goddess" i przygotowujemy

kolejne do "Out For Blood". Mamy

nadzieję, że przy okazji naszych przyszłych

albumów będziemy w stanie zrobić więcej fabularnych

teledysków.

Nagrywając debiut "Magick & Mischief" do

sesji zdjęciowej wykorzystaliście charakteryzacje

nawiązujące do lat 60. i epoki hipisowskiej.

Tym razem w znacznej mierze z tego

zrezygnowaliście, choć nadal wasz wizerunek

skłania do kojarzenia was z dawno minioną

epoką. To wszystko po to, żeby wzmocnić

swoją wiarygodność?

Nie wiem, czy to zwiększy naszą wiarygodność,

ale wszyscy dorastaliśmy na takich zespołach

jak Kiss czy The Misfits. Wizerunek

jest ogromną częścią bycia w zespole i chcemy

być kompletnym pakietem. Chcemy przyciągać

wzrok i być jak najbardziej zabawni,

zwłaszcza podczas naszych występów na żywo.

Nasz wygląd ciągle ewoluuje.

Brzmieniem nawiązujecie do lat 60. i 70., ale

nie robicie tego na siłę i raczej nie unikacie

współczesnych sposobów nagrywania, co daje

waszej muzyce specyficznego i oryginalnego

soundu. Sami doszliście do takich brzmień,

czy to wynikło z pracy w studio z

waszym inżynierem

dźwięku lub producentem?

Spędzamy dużo czasu

w studiu na dopracowywaniu

brzmienia naszej

gitary i basu. Mamy

szczęście, że znaleźliśmy

Kevina Bernstena.

Ma taką samą

filozofię, jeśli chodzi o

nagrywanie albumów

jak my. Nie kombinuje

z auto-tune czy triggerami

perkusyjnymi, ale

skupia się na uchwyceniu

najlepszych organicznych

dźwięków, jak

tylko może.

Gdzie i z kim nagrywaliście

"Deadly

Charms", a później

kto wam robił miksy i

mastering?

Nagrywaliśmy z Kevinem

Berstenem w Developing

Nations w

Baltimore Maryland.

On jest naszym człowiekiem.

Tym razem Foto: SpellBook

na mastering wysłaliśmy

"Deadly Charms"

do The Boiler Room w Chicago i myślę, że

wyszło świetnie.

Jedni się zachwycają, innym przeszkadza, że

twój głos Nate przypomina im głos Ozzy'

ego. Dla mnie to jednak spore uproszczenie

bowiem od początku starasz się śpiewać po

swojemu, choć owszem, w twoim gardle siedzi

również młody Ozzy...

Urodziłem się z takim głosem, co mogę poradzić?

Ciągle staram się go udoskonalić i przebić

moje ostatnio wymyślone linie wokalne.

Za okładkę do "Deadly Charms" odpowiada

David Thiérrée. To był wasz wybór, czy ktoś

z wytworni wam podpowiedział. Mieliście

jakiś wpływ na grafikę? Jesteście zadowoleni

z końcowego efektu?

Odkryłem Davida poprzez jego współpracę z

ojcem chrzestnym dungeon synth Mortiisem.

Od razu zakochałem się w jego stylu. Rozmawialiśmy

z Davidem o zrobieniu okładki

do "Magick & Mischief", ale wtedy terminarz

nam nie wypalił. Więc już wtedy wiedziałem,

że chcę z nim pracować. A że ten album skłania

się bardziej ku tematyce horroru, był do

tego idealny. Przedstawiliśmy mu koncepcję

projektu, a on wybił ją nam z głowy!

Współpracujecie z Cruz del Sur Music.

Zdaje się, że jest to dobra współpraca?

Myślę, że tak. Cruz Del Sur Music wydaje się

być na bieżąco z najnowszymi trendami w

tradycyjnym metalu, więc czujemy, że jesteśmy

w dobrych rękach, nawet jeśli nie jesteśmy

ich typową "filiżanką herbaty".

Ciężko jest zorganizować promocje i koncerty

dla takiego zespołu jak SpellBook?

Bycie zespołem wywodzącym się z klasy robotniczej

nie pozwala na koncertowanie tak

często, jak byśmy chcieli, ale mamy nadzieję,

że wraz z wydaniem "Deadly Charms" będziemy

w stanie przebić się na festiwalowe

szlaki oraz zacząć granie za granicą.

Mam wrażenie, że fani i recenzenci uwielbiają

"Deadly Charms"...

Reakcja na "Deadly Charms" jest przytłaczająca!

Nic tylko pozytywny odbiór zarówno od

fanów jak i krytyków. To będzie dla nas trudny

album do przebicia!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Tryk

Foto: SpellBook

SPELLBOOK

101


HMP: Cześć, czy mógłbyś nam opowiedzieć

o zespole Spell? Z tego, co widziałem, w

skład Twojej formacji wchodzi dwóch braci:

Ty na basie i wokalu oraz Al Lester na gitarach

i perkusji. Kto gra na keyboardzie?

Cam Mesmer: To prawda! Al i ja jesteśmy

braćmi, zawsze nimi byliśmy. Gram na basie,

śpiewam (większość wokali) i gram na gitarze

rytmicznej. Al gra na perkusji, gitarze prowadzącej

i również śpiewa. Na "Tragic Magic"

współtworzyłem partie klawiszowe z naszym

dobrym kumplem Gabrielem, który potrafi

przerażająco grać na syntezatorze. Al i ja założyliśmy

Spell w 2007 roku, kiedy byliśmy nastolatkami.

Obaj mieliśmy obsesję na punkcie

heavy metalu i nadal ją mamy. Zależało nam,

by brzmieć jak te zespoły, które kochaliśmy, a

które w tamtym czasie nie wykazywały dużej

aktywności. Teraz nadal tak brzmimy, z tym,

że w międzyczasie słuchaliśmy dużo różnej

muzyki i staliśmy się lepszymi wykonawcami.

Chcemy, by Spell pozostawał naszym narzędziem

do robienia i dzielenia się najbardziej

ekscytującą i interesującą muzyką, jaką możemy

stworzyć, cokolwiek by to nie było.

Jak się ze sobą dogadywaliście w dzieciństwie

i w okresie dorastania? Czy woleliście

dzielić te same zainteresowania, czy raczej

szukaliście swojej własnej, samotnej przestrzeni?

Jako dzieciaki dogadywaliśmy się całkiem dobrze.

Oczywiście mieliśmy swoje momenty i

nadal je mamy. Byliśmy różni, na pewno, ale

obaj jeździliśmy na deskorolce i kochaliśmy

Muzyka pochodząca zza

światów

Niniejszy wywiad przeprowadziliśmy

w związku z premierą czwartego

albumu studyjnego kanadyjskich

okult - heavy metalowców Spell,

pt. "Tragic Magic". Multiinstrumentalista

Cam Mesmer podzielił się z nami zwariowanymi

historiami, całkiem poważnym stosunkiem

do muzyki, a także przerażającymi przemyśleniami

o naturze magii. Jego słowa z pewnością pogłębią

znajomość kapeli przez dotychczasowych fanów i zainspirują nowych słuchaczy.

rocka. Robiliśmy wiele rzeczy razem, ale należeliśmy

do różnych kręgów przyjaciół i trafiliśmy

do wielu różnych zespołów. Al zagłębił się

w black i death metal, kiedy ja wolałem prog

rock i power metal, ale zawsze zgadzaliśmy się

co do niektórych kapel: Iron Maiden, Black

Sabbath, W.A.S.P., Judas Priest, Accept,

Thin Lizzy, Ramones itd. W końcu, po graniu

w różnych zespołach przez jakiś czas, zdaliśmy

sobie sprawę, że żaden z naszych przyjaciół

tak naprawdę nie rozumiał tego, co chcieliśmy

robić, więc połączyliśmy siły i odtąd nigdy

nie oglądaliśmy się za siebie.

Foto: Spell

Co się stało z Grahamem McGee, gitarzystą

i dawnym klawiszowcem Spell? Odszedł,

czy go zwolniliście?

Graham przez ostatnie lata coraz mniej interesował

się zespołem. Do tego stopnia, że musiałem

go naprawdę zmuszać do nauki utworów.

Rozchodziliśmy się już od dłuższego czasu,

zmierzaliśmy w różnych kierunkach. Nie

chciał pracować nad naszą muzyką, ani robić

tego w sposób, w jaki chcieliśmy to robić, więc

w końcu powiedziałem: "hej, następny album

wydamy jako duet". To trochę smutne, bo przeżyliśmy

z Grahamem wiele dobrych chwil i

sporo razem koncertowaliśmy, ale tak trzeba

było zrobić. Nigdy nie żałowałem tej decyzji

ani przez sekundę i myślę, że "Tragic Magic"

tylko na tym zyskało.

Jak wpadliście na to, żeby określić swoją muzykę

jako "hipnotyczny heavy metal"? Czyj

to był pomysł?

Wpadłem na to lata temu. Niektóre z moich

ulubionych zespołów sprawiały, że czułem się

zahipnotyzowany. Al i ja polecieliśmy do Niemiec,

aby zobaczyć The Devil's Blood na ich

pierwszej trasie w 2009 roku. Widzieliśmy ich

w Helvete Club w Oberhausen i był to jeden z

najlepszych koncertów, jakie kiedykolwiek

widziałem. Maleńka salka, dym z kadzideł,

sprzężenia gitarowe i świńska krew ciskana w

publiczność. Panował przytłaczający i hipnotyczny

klimat. Absurdalnie jest próbować wyjaśnić

to doświadczenie słowami, ale moje życie

zmieniło się po tej nocy. Nie mieliśmy pieniędzy

na hotel, więc zapięliśmy nasze skórzane

kurtki na suwak i spaliśmy na cmentarzu.

Po tym wydarzeniu zacząłem używać terminu

"hipnotyczny heavy metal" do opisania

muzyki, która ma w sobie zaraźliwą, uduchowioną

własność, jak taniec Świętego Wita

(mam na myśli średniowieczną chorobę taneczną,

nie zespół St. Vitus), a nie nadmiernie

techniczną lub agresywną muzykę. W tamtym

czasie, pod koniec lat 2000, tutejsza scena była

pełna grindcore'u, metalcore'u i technicznego

death metalu, a nie było zbyt wielu zespołów,

które znałem, grających w tym "hipnotycznym"

stylu, więc czułem się świeżo i ekscytująco.

To było to, co chcieliśmy zrobić.

Zarówno nazwa Waszego zespołu Spell,

nazwa Waszego nowego albumu "Tragic

Magic" jak i nazwa waszej wytwórni Bad

Omen, mają coś wspólnego z magią. Jak ważną

częścią Twojego życia jest magia?

Odpowiem na to pytanie innym pytaniem:

czym jest magia? Dla niektórych może to być

magiczna różdżka lub wyciąganie królika z

kapelusza. Dla mnie magia to sposób na opisanie

czegoś, czego nie może wyjaśnić nauka.

Muzyka jest jedną z takich rzeczy. Wiemy, jak

działa pod względem drgań fal magnetycznych

rozchodzących się w powietrzu, ale nigdy nie

znalazłem dobrego wyjaśnienia tego, jak szarpanie

za struny i bicie w bębny może całkowicie

zmienić ludzkie postrzeganie świata,

zmienić nasz stan emocjonalny, sprawić, że

poczujemy i uwierzymy w rzeczy, w które inaczej

byśmy nie uwierzyli. Nie ma formuły na

stworzenie dobrego utworu muzycznego - to

całkowita enigma. Nawet ludzie, którzy spędzili

całe życie jako profesjonalni muzycy, nie

potrafią konsekwentnie pisać przebojów.

Muzyka jest magiczna, ponieważ pochodzi z

zaświatów. Aby napisać świetną piosenkę,

trzeba mieć kontakt z czymś spoza siebie, z

jakąś inspiracją lub z muzą. Grot natchnienia.

Ślepe szczęście. Zdefiniuj to jak chcesz: nie

możemy tego wyjaśnić, nie możemy tego wiarygodnie

przewidzieć, a sprawuje to nad nami

niesamowitą władzę. Dla mnie to jest magia.

Czy zgadzasz się z przypuszczeniem, że każda

indywidualna dusza jest złą kopią (uwięzioną

w Niskich Eonach) uniwersalnego

ducha (rozkwitającego w Wysokich Eonach)?

Czy to aby nie paradoks, że twórcy sztuki

starają się uchwycić swoją indywidualną

duszę w swojej twórczości, zamiast próbować

zharmonizować sztukę z uniwersalnym

duchem?

Nie jestem pewien, te rzeczy nie są częścią

mojej filozofii. Brzmi to trochę jak Platońska

Teoria Form, w którą nie wierzę na poziomie

metafizycznym, ale uważam, że może być

bardzo użyteczną metaforą dla zrozumienia

różnych rzeczy. Nie wierzę też, że indywidualne

ego jest czymś złym. Moja muzyka jest dla

102

SPELL


mnie. Pracuję nad nią tak ciężko, jak tylko

mogę i jestem z niej dumny. To część tego, co

mnie inspiruje - chcę tworzyć coś, co uważam

za piękne, a potem czuć dumę, że sam to stworzyłem.

Niektórzy recenzenci porównują Waszą muzykę

z Idle Hands, Lunar Shadow i Cauldron.

Czy to dobry sposób na wyobrażenie

sobie Waszego stylu, akurat w momencie,

gdy stoimy z Waszą płytą w ręku w sklepie

muzycznym?

Absolutnie. Uwielbiamy te zespoły. Cauldron

był jednym z moich największych wzorców w

pierwszych latach formowania się Spell, a

wcześniej kochaliśmy Goat Horn, który ewoluował

w Cauldron. Unto Others (Idle

Hands) to świetni muzycy i nasi przyjaciele,

czujemy do nich ogromny szacunek. Uwielbiamy

również Lunar Shadow i nie możemy

się doczekać wizyty u Maxa Savage'a, kiedy

następnym razem będziemy w Niemczech. To

są trzy świetne zespoły. Ale myślę też, że my

również wnosimy do stołu coś własnego, unikalnego.

Nie ma drugiego takiego zespołu,

który brzmiałby jak my, i nie staramy się

brzmieć jak wszyscy inni. Jako życiowi maniacy

heavy metalu, myślę, że naszym zadaniem

jest utrzymywać ten gatunek świeżym i interesującym.

Słuchamy dużo muzyki spoza metalu

i nie boimy się czerpać inspiracji z tych źródeł

i włączać ich do Spell, tak długo, jak robimy

to w odpowiedni sposób. Na tym albumie byłem

bardzo zainspirowany przez Dianę Ross,

Ninę Simone i Cocteau Twins. Zapożyczyłem

od nich kilka pomysłów, rozszerzając granice

heavy metalu. Czuję, że posiadanie tego

rodzaju różnorodnych ideałów daje nam nasze

własne, odrębne brzmienie.

Na Twoim poprzednim albumie "Opulent

Decay" (2020) znalazła się ballada "Ataraxia".

Czy jej główną melodię zaczerpnęliście

z jakiejś "starej angielskiej ballady" sprzed

stuleci?

Nie, ona nie jest bezpośrednio wzorowana na

żadnej starej angielskiej balladzie. Melodycznie

została zainspirowana pewnym greckim

prawosławnym śpiewem, który usłyszałem

podczas wizyty w Atenach. Liryczna atmosfera

wynika z mojej próby stworzenia czegoś podobnego

do tradycyjnych, tragicznych, celtyckich

pieśni ludowych. Inspirowałem się też

wschodnioeuropejskimi poetami, takimi jak

Foto: Spell

Vasko Popa.

Dlaczego według Ciebie

"Tragic Magic" jest najlepszą

płytą Spell?

To proste, że "Tragic Magic"

jest naszym najlepszym wydawnictwem.

Na tym albumie

nie ma żadnego owijania w

bawełnę - chcieliśmy od razu

przejść do rzeczy. Nikt nie ma

czasu na bzdury, więc wycięliśmy

wszystko i zostawiliśmy

tylko najbardziej ekscytujące

fragmenty. Od naszego ostatniego

albumu staliśmy się lepszymi

wykonawcami, a co ważniejsze,

lepszymi kompozytorami.

Al i ja, jako bracia, dobrze

komunikujemy się między

sobą. Łączy nas bardzo

konkretny, wspólny cel. Jesteśmy

w stanie wymieniać się

pomysłami i robić niejasne

lub abstrakcyjne odniesienia,

wiedząc, że druga osoba zrozumie,

do czego zmierzamy.

Obaj w pełni wierzymy w ten

projekt i byliśmy całkowicie

zaangażowani w stworzenie

najlepszego możliwego albumu

w tym czasie, więc poświęciliśmy

na to całą naszą

energię. Jak powiedział Kierkegaard:

"czystość serca to wola

jednej rzeczy".

Foto: Spell

Jakie są Twoje wspomnienia z pracy nad

"Fatal Magic"?

Nie jestem pewien czy masz na myśli "Fatal

Breath", utwór otwierający, czy "Tragic Magic",

album. Tak czy inaczej - dobry tytuł

(śmiech)! Może nazwiemy jakiś utwór "Fatal

Magic" na naszym następnym albumie! Moje

ulubione wspomnienia z pracy nad "Tragic

Magic" to przebywanie w sali prób z Alem,

obmyślanie naszych pomysłów w przypływie

prawdziwej inspiracji! Czasami ja grałem na

gitarze, a on na perkusji, potem on usłyszał

coś w swojej głowie i przeskoczył na gitarę,

podczas gdy ja przejąłem perkusję i po prostu

pozwalaliśmy naszym pomysłom wypływać,

odbijać je od siebie, aż w końcu się sprawdziły.

To był naprawdę zabawny, energetyzujący i

ekscytujący proces. Przez cały czas wiedzieliśmy,

że tworzymy nasz najlepszy jak dotąd

album. Bardzo podobało mi się też robienie

demówek zanim weszliśmy do studia. Bywałem

całkowicie zahipnotyzowany, pracując

nad utworami całą noc. Czasami wracałem do

domu po pracy, zaczynałem zajmować się muzyką,

a potem po prostu grałem całą noc, aż

ujrzałem pierwsze światło poranka i wpadałem

w panikę, bo zdawałem sobie sprawę, że nie

spałem, a za kilka godzin muszę iść do roboty.

To takie wspaniałe i bezcenne uczucie, kiedy

pomysły wciąż przychodzą i mogę je nagrać i

budować na nich, tworząc rzeczy, z których

jestem naprawdę dumny, ale na pewno jest do

bani, kiedy musisz iść do pracy po takiej nocy.

Jaki przyjęliście założenia lub punkty odniesienia,

gdy szykowaliście wideo "Ultraviolet"?

Czy zamierzacie zrobić jeszcze jakieś

inne teledyski?

Cóż, właśnie dzisiaj wydaliśmy kolejny teledysk

do "Fever Dream". Nad "Ultraviolet" pracowaliśmy

z naszym dobrym przyjacielem

Seanem Edwardsem z Ramble Films, który

grał również w zespole Witchstone (koncertowaliśmy

razem kilka lat temu). Zrobił on również

teledysk do "Psychic Death" z naszego

ostatniego albumu, również pokochaliśmy ten

klip. Ten facet jest tak utalentowany. Kiedy

kręciliśmy "Ultraviolet", musieliśmy rozbić lustro,

żeby uzyskać jeden z efektów, a tak się

złożyło, że Sean był najbliżej, więc on dokonał

zniszczenia. W ciągu następnych kilku dni

po nakręceniu filmu przytrafiały mu się

straszne rzeczy - wypadek samochodowy, złamana

kość po upadku na deskorolce, niespodziewany

nagły wypadek rodzinny, śmierć

zwierzęcia, itd. Byliśmy prawie pewni, że został

przeklęty na siedem lat, ponieważ rozbił

lustro! Na szczęście jego pech nie trwał długo...

Chyba nasze przekleństwa zadziałały!

SPELL 103


Foto: Spell

Słuchając promocyjnej wersji albumu "Tragic

Magic" odniosłem wrażenie, że większość

utworów jest albo ucięta, albo celowo kończycie

je wcześniej.

Pracowaliśmy naprawdę ciężko, by skrócić każdy

kawałek tak bardzo, jak to tylko możliwe.

To był bolesny proces! Wiele utworów miało

inne riffy, inne sekcje, ale staraliśmy się usunąć

wszystko niefundamentalne, strukturalnie

nieintegralne dla utworu. Kierowałem się zasadą:

"Kto ma czas na dodatkowe bzdury?" W

dzisiejszych czasach każdy jest już napięty do

granic możliwości, a tyle rzeczy zabiega o naszą

uwagę przez cały czas - dlaczego miałbym

zmuszać ludzi do przedzierania się przez masę

badziewnych rzeczy, żeby dotrzeć do tego, z

czego jestem najbardziej dumny? Zainspirowały

mnie również przeboje girlsbandów i Motown

z lat 60-tych, które charakteryzują się

najbardziej oszczędnym, efektywnym pisaniem

piosenek, jakie kiedykolwiek słyszałam.

Nie ma tam żadnych zbędnych nut. Wszystko

jest dokładnie tym, czym ma być i niczym

więcej. Pod tym względem chcieliśmy uczynić

"Tragic Magic" tak minimalistycznym i eleganckim,

jak to tylko możliwe.

Co najbardziej podoba Wam się w wytwórni

Bad Omen Records prowadzonej przez basistę

Angel Witch, Willa Palmera? Jakiego

rodzaju wsparcie Wam oferują? Czy zarabiacie

dzięki nim dużo pieniędzy na sprzedaży

płyt?

Bardzo lubimy Bad Omen! Will jest świetny

we współpracy. Przede wszystkim doceniamy

jego gust i kuratorstwo. To nie jest jakaś wielka

wytwórnia bez twarzy z dziesiątkami miernych

zespołów: na liście jest tylko kilka formacji,

ale mamy ogromny szacunek dla każdej

spośród nich. Z Bad Omen, wszyscy mamy

czas, aby naprawdę oddać sprawiedliwość

piosenkom, nad którymi tak ciężko pracowaliśmy.

Rozkładamy wszystko w czasie, dbamy

o PR, robimy teledyski i udzielamy interesujące

wywiady (jak ten), więc to wszystko jest

bardzo osobiste. Czujemy się szanowani, a nasza

twórcza autonomia jest szanowana przez

Willa i przez Bad Omen. Swoją drogą, uwielbiamy

też Angel Witch. A czy zarabiamy pieniądze

na naszych albumach? (śmiech) Nie.

Bad Omen również nie. Wkładamy całą naszą

energię i zasoby w tworzenie najlepszej

możliwej muzyki, więc prawdopodobnie wydajemy

więcej na produkcję naszych albumów,

niż ktoś zabiegający o zysk mógłby wydać.

Tak naprawdę nie patrzymy na to finansowo.

Nasz jedyny cel to tworzenie muzyki, z której

będziemy dumni. Jeśli dopisze nam szczęście,

zwrócą nam się poniesione nakłady.

Czy jesteś w pełni zadowolony ze swojej kariery

muzycznej?

Tak, ale oczywiście chcę więcej! Nigdy tak naprawdę

nie łudziłem się, że heavy metal uczyni

nas bogatymi czy sławnymi. Wszystko, czego

naprawdę chcę, to móc kontynuować tworzenie

muzyki, z której jestem dumny i wykonywać

ją w interesujących miejscach dla ludzi,

którzy naprawdę chcą ją usłyszeć. Myślę, że

jeśli to masz, to udało ci się lepiej niż 99%

zespołów. Udało nam się nagrać cztery albumy,

a każdy z nich ma lepsze utwory i lepszą

produkcję niż poprzedni. Jak mógłbym na to

narzekać? Byliśmy w stanie podróżować po całej

Ameryce Północnej i Europie, grając naszą

muzykę dla ludzi, którzy znają każde słowo

naszych kawałków. Jakie to magiczne! Bardzo

niewielu ludzi ma okazję tego doświadczyć.

Jasne, nigdy nie zarobiliśmy pieniędzy, ale

mieliśmy rzadkie doświadczenia, które wielu

ludzi z dużo większą kasą niż my, chciałoby

mieć. Metalowcy na całym świecie kochają naszą

muzykę, tego nie da się kupić. Regularnie

utrzymuję kontakt z przyjaciółmi z całego

świata, których poznałem dzięki muzyce.

Uważam to za niesamowity przywilej. Zamierzamy

nadal starać się jak najlepiej pisać jeszcze

lepsze albumy i koncertować ile się da!

Tak długo jak będziemy to robić, będę uważał

się za wielkiego szczęściarza. Wielkie dzięki za

zaproszenie na wywiad.

Sam O'Black

HMP: Jak oceniacie odbiór nowej płyty?

Filippa Nässil: Jesteśmy niezwykle dumne z

"Black and Gold" i to w jaki sposób został

odebrany. Jesteśmy numerem dwa na listach

przebojów w Niemczech i właśnie odbyliśmy z

nim trasę po Ameryce Północnej. Nie możemy

się już doczekać, kiedy zagramy w Europie.

Filippa Nässil, studiujesz muzykę w Londynie,

czy to pomaga ci tworzyć lepsze piosenki?

A może zabija kreatywność i rozwiązuje

całą zagadkę gry na gitarze?

To naprawdę świetna szkoła z jednymi z najlepszych

producentów na świecie. Pomagają ci

pokonać przestoje i to mnie inspiruje do pisania

jeszcze lepszych piosenek.

Stwierdziłeś, że "tym razem chciałem zamieścić

tylko takie piosenki, które spodobają się

każdemu fanowi muzyki rockowej, a w ostateczności

nawet mojej matce", jak mógłbyś

opisać rockową piosenkę, która pasuje do

każdego?

To piosenka z dobrym refrenem, na którą

każdy czeka i chce ją usłyszeć ponownie. To

utwór nie tylko dla hardcorowych rockmanów,

Foto: Matts Vassfjord

104

SPELL


Jak trafiliście na CAA, czy podpisanie z nimi

umowy było spełnieniem marzeń?

To naprawdę było spełnienie marzeń. CAA i

Chris są niesamowici, jesteśmy tak szczęśliwe,

że w nas wierzą. To jest marzenie, że to się

dzieje w 2022 roku, czujemy się jak w latach

80-tych! Usłyszeli naszą muzykę i podpisali z

nami kontrakt.

Panie z AC/DC

Jeżeli największy Australijski zespół rockowy spłodziłby kiedykolwiek

córkę, to nazywałaby się Thundermother. Cztery panie prosto ze Szwecji, grające

najwyższej jakości rock&rolla, który jest jak wyjęty prosto z lat 80-tych. Najnowszy

album "Black and Gold" mógłbym godnie dzielić półkę z "Back in Black", to

trzeba przyznać, same Panie zresztą zupełnie nie kryją inspiracji tą właśnie formacją.

mimo że czasem dla mnie była ona zbyt intensywna i miałem wrażenie, że

jakby wokale na niektórych numerach zaśpiewał Brian Johnson to zadawałbym

sobie pytanie czy AC/DC wypuściło coś bez mojej wiedzy. Teraz tylko należy się

zastanowić czy to coś dobrze, czy wręcz przeciwnie. Niezmiennie Filippa, liderka

kobiecego kwartetu, wydaje się być tajemnicza, ale z pewnością nie brakuje jej pewności

siebie. Thundermother dużo koncertuje i kręci konkretne liczby na streamingach,

a świeże i porządne wydanie tylko podkręca ich popularność.

ale także dla normalnych ludzi, którzy nie są

przyzwyczajeni do muzyki rockowej. Chcemy

im przybliżyć rock i pokazać, że jest on dla

wszystkich.

Co jest czynnikiem, który sprawia, że "Black

And Gold" jest o poziom wyżej niż "Heat

Wave"?

Każdy nowy album jest najlepszym, jaki zrobiłyśmy.

Zawsze staramy się być lepsi. Mamy

tu naprawdę kompletną płytę z dwiema balladami,

z czysto rockowymi numerami i utworami

o szybkim tempie. To jest coś, z czego

jesteśmy naprawdę dumne.

Wiem, że Niemcy was kochają, ale co z

waszą lokalną sceną, czy czujecie więź z publiką

w Szwecji?

Dochodzimy do tego. Za kilka dni będziemy w

szwedzkiej telewizji i jest to dla nas inspirujące!

Wydaliście kolejne albumy rok po roku, skąd

wziął się ten materiał? Czy to z powodu pandemii,

czy blokada ograniczyła waszą kreatywność?

Nie, po prostu odnajdujemy czas na pisanie.

Koncertowaliśmy podczas pandemii, czasami

dla 50 osób dwa razy dziennie, ciężka "praca",

że tak powiem. A kiedy miałyśmy trzy tygodnie

wolnego, spotykałyśmy się i pisałyśmy razem

piosenki. Traktujemy zespół jako pracę

na pełen etat.

"Black and Gold" to dzieło waszego życia,

ale co dalej? Czy możemy spodziewać się, że

Thundermother pójdzie w innym kierunku i

Twierdzicie, że "Black and Gold" jest waszym

najlepszym albumem, czy nie mieliście

podobnych odczuć, kiedy wydawaliście poprzednie

płyty?

Jak już powiedziałem, zawsze staramy się być

lepsi niż nasz ostatni album, ale jesteśmy naprawdę

dumne z obu!

Czyli w zasadzie to wasi przyjaciele wybrali

utwory, które znalazły się na albumie, prawda?

Czy wytwórnia kłóciła się z ich wyborem?

My zdecydowałyśmy jakie piosenki, ale tak,

zapytaliśmy naszych przyjaciół co im się podoba.

Zawsze fajnie jest usłyszeć co mają do powiedzenia

osoby postronne, kiedy trzeba wybrać

to co najlepsze.

W 2017 roku zostałaś zupełnie sama, co sprawiło,

że nie poddaliście się i postanowiliście

skompletować nowy zespół od podstaw? Jak

trafiłaś na swój obecny skład?

Kiedy założyłam ten zespół jeszcze w 2009 roku

to było to jedyne miejsce, gdzie mogłam

być sobą, gdzie czułam się dobrze. To jest moje

dziecko.

Nie mogę się powstrzymać od nazwania

Was szwedzkim AC/DC, czy zbyt często

spotykasz się z tym porównaniem?

Tak i to jest dobra rzecz. Moim zdaniem są

najlepszym zespołem na świecie! To jest komplement.

Chcemy dominować i jesteśmy zdeterminowane,

aby by przejść całą tę drogę.

Foto: Matts Vassfjord

Naprawdę podobała mi się muzyka, czysty

rock and roll, wypełniony bardzo melodyjnymi

refrenami, bardzo popowymi, uwielbiam

to, czy myślisz, że to recepta na to, aby głośne

bębny, i elektryczne gitary znalazły swoją

drogę z powrotem do mainstreamu?

Chcemy, żeby rock znów był wielki, chcemy,

żeby radio grało rocka. Muzyka to coś więcej

niż komputery. Chodzi o prawdziwość i muzykalność

bez clicktracka.

Czy myślicie, że bycie całkowicie żeńskim

zespołem pomogło wam w pewnych momentach

waszej kariery czy utrudniło drogę do

sukcesu?

Oba, czasami dobrze, bo się wyróżniamy. Ale

ludzie często bywają też uprzedzeni do kobiet

i jesteśmy tym naprawdę zmęczone. Zapracowałyśmy

na to, gdzie jesteśmy.

Jesteście uważane za jeden z najbardziej pracowitych

zespołów w społeczności rockowej,

jak udało wam się zbudować taką reputację?

Koncertowaliśmy dużo więcej niż inne zespoły,

samodzielnie zarządzamy, spotykamy się

co tydzień. Rzuciłyśmy pracę i robimy wszystko,

aby osiągnąć następny poziom.

poszerzy się o nowe gatunki?

Cóż, musimy najpierw odbyć trasę po Europie,

a potem zobaczymy.

Trzy lata temu grałyście w Warszawie, jak

wspominasz ten koncert? Czy planujecie

wrócić do Polski?

To był dobry koncert! Coraz więcej ludzi przychodzi

na nasze występy w Polsce i następnym

razem chcemy zobaczyć każdego czytelnika

HMP pod sceną!

Szymon Tryk

THUNDERMOTHER 105


To proste!

Marcus, wokalista i lider Aerodyne mówi jasno - lubimy się i lubimy pracować.

Gdyby mogli, wydawaliby płytę co roku. I tak jest bardzo dobrze, bo Szwedzi

istniejąc od 7 lat (z czego dwa zjadła im pandemia) mają już na koncie trzy

krążki. Część z Was pewnie tę zgraną, szwedzką ekipę dobrze kojarzy, bo niemal

w trybie last minute zagrali koncert 13 września w warszawskim VooDoo.

HMP: Koncert w Polsce ogłoszono niemal w

ostatniej chwili. Jak to się stało, że udało

Wam się zabukować termin w Warszawie?

Marcus Heinonen: W Warszawie mieliśmy

grać w małym klubie, kiedy skontaktował się z

nami nasz przyjaciel z tego miasta i powiedział,

że przydałoby się nam większe miejsce,

żeby przyciągnąć więcej ludzi. Pracował jak

szalony, wieści się rozniosły i wtedy skontaktował

się z nami promotor, który pozwolił

nam zagrać w VooDoo za darmo oraz znalazł

nam niesamowity support (Rascal - przyp.

red.). Tak więc udało nam się zarezerwować

koncert w 100% dzięki lokalnym warszawskim

bohaterom.

Warszawa jest pierwszym przystankiem na

trasie. Wygląda na to, że po raz pierwszy

Pochodzicie z miasta, które jest ogromną

kuźnią metalowych talentów. Sądzisz, że

gdybyście zakładali zespół w innym mieście,

mielibyście trudniej? A może dostępność wytwórni,

producentów, muzyków i ogólny klimat

Gothenburga nie miał wpływu na Wasz

rozwój?

Gothenburg to potęga, ale jeśli chodzi o melodyjny

death metal, a ten gatunek nie wpłynął

na nas zbytnio. Inne, mniejsze miasto może

miałoby mniej okazji do grania i może byłoby

mniej przyjaźnie nastawione do heavy metalu,

więc tak, dobre pytanie.

Utwór "Last days of Sodom" jest najgęstszym

i najszybszym numerem na płycie. To

dlatego postanowiliście wybrać go na tytuł

płyty?

Tytuł albumu ustaliliśmy dużo wcześniej. Był

on manifestacją mojego nastroju i światopoglądu

w tamtym czasie. Wiesz, pandemia, zamykanie

klubów, brak festiwali i tak dalej.

Sam kawałek też uwielbiam. Jest idealny do

Płytę kończy długi i podniosły "Children of

the Sun". Uznaliście, że każdy porządny

heavymetalowy zespół powinien mieć na płycie

epicki, złożony numer (jak najlepsze klasyki

Iron Maiden)? (śmiech)

Niektórzy z nas - tak! Johan jest mega fanem

Maiden i wybrał go na ostatni kawałek. Nie

miałem nic przeciwko. Album trzeba zakończyć

z hukiem albo z epickim zawieszeniem

akcji (śmiech).

Gracie klasyczny heavy metal. Zaskoczyła

mnie jednak linia wokalna w "Razor's Edge",

która brzmi niemal punkrockowo.

Nigdy nie uważałem jej za punkową, ale nie

jesteś pierwszą osobą, która zwróciła na to

uwagę. Chyba chciałem, żeby melodie były

agresywne, ale z nutą melancholii, tak jak reszta

albumu. Rezultat mógł wyjść punkowo.

Lubię Iggy'ego Popa z lat 70. i The Dead

Boys, więc czemu nie?

Często zdarza się, że fani albo ludzie z mediów

porównują Was do Enforcer? Łączy

Was kraj pochodzenia, granie klasycznego

heavy metalu z elementami speedu oraz czysty

wokal. Olof z Enforcer powiedział nam

kiedyś w wywiadzie, że to Enforcer wpłynął

na ponowny rozkwit tradycyjnego heavy metalu.

Zgodzisz się z nim?

Tak. Szczególnie na album "Damnation". Nie

mam nic przeciwko temu, bo Enforcer jest naprawdę

dobry, ale nigdy nie mieliśmy takiego

zamiaru. Ba, przerabialiśmy nasz materiał uzasadniając:

"nie, to jest zbyt Enforcer!". Do pewnego

stopnia są absolutnie odpowiedzialni za

odrodzenie heavy/speed metalu. Wiele zespołów

wymienia ich jako inspirację do tworzenia

własnej muzyki.

będziecie koncertować w środkowej i środkowo-wschodniej

Europie. Skąd pomysł na ten

kierunek?

Słyszeliśmy o nim od innych kapel same dobre

rzeczy. Poza tym nasze koncerty w rejonie bałtyckim

poszły naprawdę fajnie, więc zapragnęliśmy

jeszcze więcej Wschodu. Poza tym nie

każdy zespół tam przyjeżdża, więc uznaliśmy,

że zrobić coś takiego, to bardzo fajna rzecz.

jazdy do pracy!

Foto: Aerodyne

Niektóre zespoły grające tradycyjny heavy

metal próbują produkować płyty tak, jakby

były nagrywane w latach 80. Na ich płytach

pojawia się pogłos, szum etc. Płyta "Last

days of Sodom" jest klasycznie heavymetalowa,

ale ma brzmienie dobrej, współcześnie

nagrywanej płyty.

Nigdy nie mieliśmy zamiaru naśladować produkcji

z lat 80. Nasz jedyny cel to sprawić,

żeby brzmiało to dobrze i "wyjątkowo". Dlatego

też przy każdej płycie znajdywaliśmy różnych

ludzi do współpracy i myślę, że jak dotąd

to się udawało.

Wiele zespołó w okresie lockdownu wypuszczała

różne nietypowe wydawnictwa albo intensywnie

pracowała nad materiałem. W

Waszej dyskografii lata 2020 i 2021 nie obfitują

w żadne wydawnictwa. Uznałeś, że trudny

czas trzeba przeczekać czy wtedy właśnie

napisaliście "Last Days of Sodom"?

Naprawdę było nam przykro, że musieliśmy

odwołać wszystkie koncerty z 2020 roku, ale

zdaliśmy sobie też sprawę, że to jest czas na

pracę nad nowym materiałem. Nie spieszyliśmy

się więc z tworzeniem "Last Days of

Sodom". Plan był taki, żeby wydać go, gdy

skończy się pandemia. Niestety, nie zdawaliśmy

sobie sprawy, jak ważne jest, by pozostać

w nurcie poprzez wydawanie materiałów i

bycie aktywnym w mediach społecznościowych.

Boleśnie się o tym przekonaliśmy!

Macie już trzy płyty i w miarę stabilny

skład. Co sprawia, że tak dobrze Wam się

razem pracuje?

Proste! Lubimy siebie nawzajem i lubimy pracować.

Do diabła, gdybyśmy tylko mogli, wydawalibyśmy

album co roku. Jednak ciężko

jest poświęcić tyle czasu i pieniędzy, kiedy ma

się swoje prywatne życie, którym też trzeba

jakoś zarządzać. Tak czy inaczej, naszym celem

jest tworzenie muzyki, której sami byśmy

słuchali. Tak długo jak będziemy o tym pamiętać,

reszta jest łatwa.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

106

AERODYNE


Brzmienie najlepszych czasów metalu

Podtytuł definiuje brzmienie cypryjskiego Mirror. Jeśli w duszy gra Wam

brzmienie starych epic metalowych kapel z USA (hej, jesteście czytelnikami HMP,

ja tu chyba zadaję niemądre pytania), to na pewno na Mirror się natkniecie. A jeśli

nie tędy, to tylnymi drzwiami, z umiłowania do brzmienia końca lat 70. - basista,

Tas, grał przez moment w Electric Wizard. Nasz krótki wywiad jest jednak z innym

muzykiem kapeli, śpiewającym od początku w Mirror, Jimmym Mavrommatisem.

HMP: Tytuł "The Day Bastards Leaders

Die" jest mocny. Pewnie wiele osób próbuje

go odnieść do współczesnej sytuacji na świecie.

Celowo chcieliście wywołać takie skojarzenia,

czy to raczej przypadek?

Jimmy Mavrommatis: Zła sytuacja na świecie

jest ponadczasowa, tak samo jak rządzący,

którzy w większości przypadków są bezwartościowymi,

skorumpowanymi draniami i jedyne,

na co zasługują, to na pogardę! Reżimy, totalitarne

czy nie, pasą się na swoich obywatelach!

Większość ludzi cierpi i ubożeje, podczas gdy

przywódcy się bogacą! Inspiracją dla tego albumu

są mroczne emocje, z udręką i przerażeniem

na czele.

Płyta brzmi analogowo. Nawet perkusja ma

charakterystyczny naturalny pogłos.

Brzmienie naszej płyty to brzmienie najlepszych

czasów dla metalu, a mianowicie lat 70.

i 80.! Osiągnęliśmy oczekiwanie brzmienie

dzięki Kostasowi Kostopoulosowi, który był

odpowiedzialny za miksowanie i mastering.

Pracował jako inżynier dźwięku między innymi

dla Cathedral, Angelwitch.

Ta płyta ma też bardzo ciekawą okładkę. Zastanawiam

się, czy Tas jako twórca tatuażu

nie był autorem koncepcji tej okładki?

Okładkę zaprojektował Jondix!

Wasza muzyka wydaje się mieć wiele inspiracji.

Słychać zarówno klasyczny rock, jak i

epic heavy metal w rodzaju Warlord lub Manilla

Road.

Jeśli chodzi o muzykę, każdy z nas inspiruje

się czym innym. Jedni są bardziej nastawieni

na epic metal, inni na thrash, death i black.

Kiedy piszemy muzykę, każdy daje coś od

siebie, tworząc swoją działkę. To praca zespołowa!

Włączamy nasze pomysły, inspiracje i

tworzymy!

"Stand Fight Victory" kojarzy mi się z "Holy

Diver". To przypadek czy celowe nawiązanie?

Kochamy Dio, ale nie ma tutaj nawiązań.

Tas gra na wielu instrumentach. Bas jest mu

jednak najbliższy?

Tas gra na bębnach, gitarze, basie i w razie

okoliczności śpiewa. Kocha to wszystko na

równi!

Jak się gra metal na Cyprze? Macie tam grupę

odbiorców czy nagrywacie głównie z myślą

o słuchaczach z innych krajów?

Społeczność cypryjska jest mała, ale dość silna!

Mamy też bardzo dobre kapele i zdecydowanie

wiele koncertów! Fanów mamy zarówno

tutaj, jak i za granicą i to dzięki ich wsparciu

w ogóle jesteśmy w stanie przetrwać. Kiedy

jednak nagrywamy naszą muzykę, jest ona dla

wszystkich, którzy kochają metal, wszędzie!

Czytam na metal-archives, że przez jakiś

czas traktowaliście Mirror jako zespół z

USA i Anglii.

To dlatego, że muzycy z naszej pierwszej płyty

byli za granicą, w Anglii oraz USA.

Tas grał w Electric Wizard właśnie w Anglii.

Teraz znów gra w swoim rodzimym kraju.

Wiązało się to z fizyczną przeprowadzką

na Cypr? A może granie w Electric Wizard

wcale nie wiązało się z zamieszkaniem w

Anglii? Dziś podajecie "narodowość" Mirror,

jako międzynarodową.

Już nie uznajemy siebie za zespół międzynarodowy.

To miało miejsce w 2016 roku w związku

z pierwszą płytą, kiedy członkowie kapeli

mieszkali za granicą. Tas grał w Electric Wizard,

kiedy był w Anglii, obecnie mieszka i

pracuje na Cyprze.

Jako Mirror "wędrowaliście" też po wytwórniach.

Zaczęliście od dużej, jaką jest Metal

Blade, a skończyliście na mniejszej, ale

świetnie promującej klasyczny heavy metal

Cruz del Sur. Duże nie znaczy lepsze?

Duże nie zawsze znaczy lepsze. Jesteśmy o

wiele bardziej zadowoleni z Cruz del Sur.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Szymon Tryk

MIRROR

107


Metal powinien być jak Burger?

RF Force serwuje nam klasyczny heavy metal, według przepisu który dyktują

obecne czasy, ubarwiony o elementy thrashu i muzyki progresywnej. Rodrigo

Flausino, zapewne kojarzony przez niektórych ze swojego kanału na YouTubie,

opowiada o wspomnianym przepisie, mówi też o wojnie i sytuacji, z którą obecnie

musimy borykać się na świecie. Przede wszystkim powie też coś o nowej płycie "RF

Force" która zdecydowanie jest warta uwagi, tak samo jak sama jego osoba.

HMP: Od pierwszych dźwięków byłem pod

wielkim wrażeniem jakości nagrania, produkcji

i masteringu, czy stosujecie jakieś

swoje prywatne techniki, aby stworzyć takie

brzmienie?

Rodrigo Flausino: Wszystkie zasługi należą

się Danielowi Iasbeckowi - gitarzyście w zespole

i współproducentowi albumu. Nie powiedziałbym,

że stosował specjalne sekrety,

ale zrobił to w sposób, w jaki "słucha". Każdy

ma swoje gusta i brzmienie, które lubi najbardziej.

Jednak brał pod uwagę pewien model.

Za punkt odniesienia mieliśmy "Firepower"

Judas Priest.

Gracie klasyczny heavy metal, to widać,

słychać i czuć, jak można się domyślić, kochamy

ten rodzaj muzyki, ale nie oszukując

się musimy przyznać, że czasy jego świetności

już dawno minęły i chociaż obserwujemy

mały powrót, to nie będzie to samo, czy

nie myślisz czasem, że żyjemy przeszłością?

Nie sądzę. Gramy heavy metal, ale robimy to

używając obecnych narzędzi i technik, tematów.

To nie jest tak, że jesteśmy w kapsule czasu

lub wehikule czasu. Zgadzam się, że tradycyjny

heavy metal był sensacją kiedyś, jakiś

czas temu, ale robimy to, co lubimy. Nie robimy

tego przede wszystkim dla pieniędzy czy

sławy. Burger został wynaleziony dawno temu,

ale ludzie wciąż go robią, czasem z innymi

smakami, czasem z tym samym starym

ketchupem... Ale każdy kucharz ma swój znak

rozpoznawczy, sposób działania, który sprawia,

że końcowe rezultaty różnią się od siebie.

Z jakiegoś powodu to metal cierpi na tę krytykę,

podczas gdy inne gatunki nie. Na przykład

The Weekend ma utwory całkowicie zorientowane

na lata 80. i ludzie go uwielbiają. Krytycy

mówią, że jest fajna, a nie przestarzała.

Heavy metal ma swoje szczególne miejsce w

Brazylii i mam wrażenie, że jest tam ogromna

liczba zagorzałych i przede wszystkim

wiernych fanów tej muzyki, jak myślisz, skąd

to się wzięło?

Brazylia to ogromny kraj. Wielu ludzi lubi metal,

ale nie stanowią oni większości. Jest daleko

od ideału. Szczególnie jeśli chodzi o znane

zespoły. Mam nadzieję, że liczba fanów naszej

muzyki będzie rosnąć

Zaintrygowała mnie nazwa, dlaczego przedrostek

RF, co to znaczy? Skąd to się wzięło?

To jest moje imię: Rodrigo Flausino. Zrobiłem

to, ponieważ wiele osób zna mnie w Brazylii

z mojego kanału na YouTube. Chciałem

użyć go do promocji zespołu, ale pokazać, że

tworzymy zespół, a nie jest to mój solowy projekt

Jesteście muzykami, którzy mają już doświadczenie

z wieloma grupami, czy możecie

powiedzieć, że RF Force jest dokładnie tym,

czego szukaliście i jest spełnieniem waszych

muzycznych ambicji?

Muzyka wiążą się z wieloma możliwościami.

Jako zespół grający tradycyjny heavy metal

mamy wiele z nich, ale nie wszystkie. Jestem

szczęśliwy pisząc tylko dla RF Force, ale jeśli

zdecydowałbym się napisać coś bardziej

"szczęśliwego" to prawdopodobnie nie pasowałoby

do tego zespołu. Ale możemy mieć

różne projekty jednocześnie.

Utwór "M.O.A.B" nie posiada refrenu, skąd

pomysł na taki zabieg, jest on zupełnie inny

od tradycji heavy metalowej piosenki?

Tak po prostu się stało i spodobało nam się to,

że jest to wyjątkowy utwór na płycie. Chcieliśmy,

żeby kompozycje różniły się od siebie.

To zadziałało dobrze w przypadku tej piosenki.

Cieszę się, że to zauważyłeś

Można wychwycić progresywne elementy,

ale także czasami słyszymy też thrash metalowy

charakter, skąd one się wzięły?

Wpływy Megadeth i Slayera na pewno...

Tekst piosenki "Flying Dogs" jest przerażający,

od razu przywodzi mi na myśl to, co

dzieje się za polską granicą w Ukrainie, czy

piosenka rzeczywiście jest o wojnie?

Jest, ale powstała na podstawie II wojny światowej.

Niestety ciągle mamy takie wydarzenia

na świecie. "M.O.A.B." jest również o wojnie i

odpowiada bardziej o wojnie na Ukrainie.

Chciałbym też od razu zapytać, jak patrzycie

na ten konflikt ze swojego kraju, czy tak jak

my boisz się eskalacji?

Zawsze boję się, że rzeczy zmienią się w najgorsze

gówno, takie jak wojna. Większość ludzi

tutaj widzi, że Rosja staje się chciwa, przynajmniej

z powodu tego, jak docierają tu wiadomości.

Ale na pewno mamy nadzieję na najlepsze.

Lubię muzykę, życie, a nie wojnę i

śmierć. Mówimy o tym, ale nie chcemy tym

Foto: Traseira Caixa

108

RF FORCE


żyć.

Czy planujecie kolejne wydawnictwa w obecnym

składzie, czy to był tylko one-of?

Jasne. Teraz skupiamy się na graniu na żywo.

Robiliśmy dobre koncerty dla szerokiej publiczności

w Brazylii. Planujemy to rozszerzyć

w 2023 roku.

Na okładce albumu, która swoją drogą jest

bardzo intrygująca, tylko jedna postać jest

zwrócona twarzą, do osoby która na nią patrzy,

czy to ma coś lub oznaczać?

Cóż, ta postać jest jak nasz "Eddie". Niektórzy

ludzie nazywają go "Musta", ponieważ przypomina

im trochę Dave'a Mustaine'a. Nie było

to celowe podobieństwo, ale planujemy go

zachować na potrzebę kolejnych albumów.

Teledysk do "Old School Metal" wydaje się

być dość wymowny, czy nie uważasz, że

teraz muzycy, a nawet fani muzyki metalowej,

nadal są stygmatyzowani, a ludzie kierują

się stereotypami?

Myślę, że te klasyczne metalowe głowy są postrzegane

jako przestarzałe dla wielu ludzi. Ale

my istniejemy i będziemy się dalej rozmnażać.

Dziedzictwo metalu będzie trwać. Ludzie nadal

będą nosić kamizelki i mieć długie włosy z

powodu tej muzyki. To nigdy nie umrze. Myślę,

że nasza metalowa kultura w końcu znów

będzie bardziej szanowana.

Pomimo tego, że widać, że preferujesz muzykę

z przeszłości, czy jest jakiś wykonawca

lub artysta z naszych czasów, który szczególnie

przykuł twoją uwagę?

Muzyka rockowa została wymyślona w przeszłości.

Lubimy ją i wciąż cieszymy się nią

dzięki nowszym zespołom. Lubię Eclipse,

Electric Mob, Periphery i wiele innych fajnych

zespołów. Wszechświat rocka jest

ogromny. Czasami odkrywamy zespół sprzed

30 lat, którego nie znaliśmy lub nie lubiliśmy

tak bardzo. Muzyka nie należy do przeszłości,

żyje wiecznie.

HMP: Śpiewałeś wcześniej w świetnym zespole

Skullview. Szkoda, że nie ukazała się

następca znakomitej płyty "Metalkill The

World" (2010).

Mike "Earthquake" Quimby Lewis: Mój poprzedni

zespół Skullview nie mógł koncertować

z powodu zobowiązań zawodowych instrumentalistów.

Za to teraz można Ciebie usłyszeć w nowym

zespole Hammerstar. W jakich okolicznościach

doszło do jego powstania?

Pewnego dnia obudziłem się i pomyślałem o

znalezieniu metalowego shreddera, ale nie

tylko wymiatającego na gitarze, ale też dobrze

dopasowanego do moich zdolności wokalnych

i potrafiącego współpracować przy pisaniu

utworów w sposób wzmacniający moje zdolności.

Właściwą osobą okazał się Johnny Frankenshredd.

Skomponowaliśmy mnóstwo

świetnego materiału i podpisaliśmy umowę na

trzy albumy. Zrobiliśmy już jeden, a w styczniu

2023 wchodzimy do studia ponownie.

Metalowi bracia ucztują w

krainie cudowności i piękna

Mike Quimby Lewis odpisał nam

tylko na kilka wybranych pytań. Jego

wypowiedzi okazały się na tyle

lakoniczne, że musiałem całkiem

zmienić pytania podczas szykowania

ostatecznej wersji artykułu. Najpierw

pomyślałem o fotorelacji z

użyciem jego słów w charakterze podpisów,

ale z powodu trudności z

dostępem do zdjęć, postarałem się

raczej napisać standardowy wywiad.

Może trochę nawet za bardzo mi zależało,

bo Mike śpiewał wcześniej w jednym z moich ulubionych

epic metalowych zespołów Skullview. Wychowałem

się na jego głosie i jako nastolatek podziwiałem jego entuzjastyczne zawodzenie.

Przez dziesięć lat czekałem na kolejną płytę i doczekałem się, ale pod szyldem

Hammerstar.

Nakręciliście również fajne wideoklipy.

W marcu 2022 roku wybraliśmy się na wycieczkę

do Phoenix (Arizona), ale nie po to, by

leniuchować, tylko żeby intensywnie pracować

nad teledyskami. Ukończyliśmy trzy utwory w

zaledwie dwa dni. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z tego procesu. Chcemy kręcić następne wideoklipy

w przyszłości.

Czy celowo pokazujesz "maloik" w swoim

kierunku (zamiast w kierunku kamery) w klipie

do kawałka "Power of Metal"?

Zdecydowanie tak. W klipie do utworu "Power

of Metal" celowo pokazuję metalowy znak

"maloik" w swoim kierunku. Ogólnie oznacza

on dla mnie moc i siłę w czymś, w co naprawdę

wierzę sercem i duszą. Gdy pokazuję go w

stronę publiczności, oznacza on po prostu

"rządzicie światem", lecz kiedy zwracam go na

siebie, oznacza "wierzę w siebie i nic nie powstrzyma

metalowych sił przed zamanifestowaniem

się w moim życiu".

Jakie jeszcze cele obecnie realizujecie?

Naszym głównym celem jest obecnie rozpowszechnienie

naszej muzyki i tworzenie najlepszego

materiału dla naszych fanów.

Najwyraźniej, aby otworzyć królestwo cudów,

musimy ruszyć głową i znaleźć właściwy

klucz. Dlaczego metalowi bracia wybierają

ucztę w krainie Valhalli według Twojego

nowego utworu "Hymn of the Viking"?

Metalowi bracia ucztują z najlepszymi w krainie

cudowności i piękna zwanej Valhalla.

Sam O'Black

Ty i Lucas wcześniej przez długi czas graliście

w formacji Hatematter, dlaczego zdecydowaliście

się odejść?

Obaj, choć w różnym okresie działalności zespołu,

chcieliśmy czegoś innego. Czasami nie

możesz robić wszystkiego, co chcesz. Czasami

widzisz, że to nie jest już to, co naprawdę

lubisz.

Szymon Tryk

HAMMERSTAR

109


Mógłbym komponować do "Pierścieni Władzy"

Stu mówi to oczywiście żartem, ale prawdą jest, że i nazwa zespołu i ciągoty

do klimatów fantasy mają coś wspólnego z Tolkienem. Arkenstone to projekt

stu Marschalla i doskonałego basisty, Mike'a LePonda. Ponieważ obaj panowie

grają też w Death Dealer oraz ciągną inne sroki za ogon, Arkenstone chwilowo

na świeczniku stawia swoją debiutancką EPkę. Na pełny album i koncerty pod

szyldem Arkenstone przyjdzie pora w swoim czasie.

HMP: Cześć! Was jako muzyków Arkenstone

łączą głównie dwa zespoły: Death Dealer

i nieistniejący już Empires of Eden. A oba

łączysz Ty, więc domyślam się, że to Ty byłeś

pomysłodawcą Arkenstone?

Stu Marshall: Cześć Wam! Dzięki za poświęcenie

czasu na rozmowę. Arkenstone powstał

w czasie pandemii, ponieważ wszystko, łącznie

z koncertowaniem, było zamknięte, a ja

wciąż pisałem dużo muzyki. Zespół założyliśmy

wspólnie z moimi bardzo dobrymi przyjaciółmi,

w tym z Mike'm LePondem z Symphony

X.

"Ascension of the Fallen" zaczyna się jak

stary, dobry Manowar. Domyślam się, że to

Mike, to jego zdolność do podnoszenia poziomu

samej muzyki. Nie na polu pisania, bo ja

wszystko napisałem, ale z perspektywy wykonawczej.

Jako autor skomponowałem muzykę,

ale on przenosi ją na zupełnie nowy poziom

swoimi umiejętnościami i muzycznym

spojrzeniem. To niezwykle utalentowany muzyk

i ktoś, kto powinien być uważany za jednego

z najlepszych żyjących basistów.

Nie obawiałeś się włączyć do zespołu muzyka,

który w każdej chwili może ruszyć w trasę

albo zniknąć na tygodnie w studiu?

Dobre pytanie! Tak wielu muzyków, z którymi

pracuję, jest bardzo zajętych, że muszę ich

łapać, kiedy są dostępni. Zawczasu pracujemy

Nie tylko detale kojarzą się ze złotymi czasami

Manowar, ale i gatunek metalu, jaki gra

Akrnestone. Wiele elementów Waszej muzyki

nawiązuje do amerykańskiego epic metalu.

Drugim elementem stylistyki jest tak zwany

US power metal. Gdybym dostała Wasze

EP "w ciemno" pomyślałabym, że Arkenstone

to zespół z USA.

O tak, to zabawne. Dzięki, że zwróciłaś na to

uwagę. Złote czasy Manowar naprawdę płyną

w moich żyłach, a są oni jednym z moich najbardziej

wpływowych zespołów. Zabawne jest

również to, że nasz zespół jest w dużej mierze

australijski, ja z całą pewnością jestem Australijczykiem,

a wiele z mojej twórczości, takiej

jak Death Dealer, jest klasyfikowanych jako

amerykański power metal. Jest to coś, z czego

jestem dumny, ponieważ kocham również

amerykańskie zespoły, takie jak Fates Warning

i Vicious Rumors, ale czasami mnie to

bawi.

Jak gra się heavy metal w Australii? Mieszkasz

tam, czy tylko stamtąd pochodzisz?

Australia ma niesamowicie silną scenę metalową.

Granie tutaj jest to prawdziwa radość, ponieważ

publika jest bardzo entuzjastyczna, a

metalowcy to prawdziwi, zatwardziali fani metalu.

Mimo że populacja kraju jest niewielka i

scena nie jest duża, to i tak jest wiele koncertów.

I tak, mieszkam w Sydney, urodziłem się

i wychowałem w Australii.

pomysł Mike'a, który przez ostatnie lata

współpracuje z Rossem the Bossem?

W zasadzie to ja napisałem tę linię basu w intro...

tak samo jak całą muzykę z naszej EP-ki.

Manowar to niezwykle ważna inspiracja z

moich heavymetalowych początków i jak

wiesz, pracuję z Rossem the Bossem w

Death Dealer przeprowadzając atak podwójnych

gitar.

Mike jest utalentowanym muzykiem i grał w

wielu, często różnych zespołach. Jak jego doświadczenie

np. z Symphony X albo właśnie

z zespołu Rossa the Bossa wpłynęło na

Arkenstone?

Myślę, że przede wszystkim to, co wnosi

nad synchronizacją tras.

Foto: Arkenstone

Wasza nazwa nawiązuje do twórczości Tolkiena.

Zgaduję, że jesteś miłośnikiem jego

literatury. Widziałeś już "Pierścienie Władzy"?

Tak, "Pierścienie Władzy" ogromnie mi się

podobają. Myślę, że to fantastyczne, że ta historia

ma kontynuację i pod pewnymi względami

czuję, że mógłbym skomponować część

muzyki do tego serialu. (śmiech)

Udało Wam się już zagrać jakiś koncert?

Choć nie zagraliśmy jeszcze żadnego koncertu,

chcemy ogłosić coś ważnego - a mianowicie, że

członkowie Arkenstone dołączą do mojego

australijskiego zespołu o nazwie Night Legion.

Night Legion podpisał kontrakt z Massacre

Records, a nasz drugi album ukaże się w

2023 roku. Niestety Mike jest bardzo zajęty z

Symphony X, ale wokalista Arkenstone

Louie Gorgievski i nasz perkusista, Clay dołączą

do ich zespołu. Tak więc w jakiejś formie

koncerty będą się odbywać i zagramy materiał

Arkenstone na żywo.

Właśnie, dla Ciebie i Mike'a Arkenstone to

nie jest jedyny zespół. Kiedy pojawi się trasa

czy czas wydania kolejnej płyty np. Death

Dealer pewnie cały siłe skierują właśnie

tam? A może Arkenstone z czasem stanie się

"tym głównym zespołem"?

Myślę, że najbliższa przyszłość Arkenstone to

po prostu cieszenie się EP-ką. Z pewnością

obaj będziemy na scenie w trasie z Death

Dealer. Arkenstone jest otwarte i gotowe na

pełny album, ale na razie każdy, kto to czyta,

może cieszyć się nami w formie Night Legion.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

110

ARKENSTONE


roku. Ta przerwa wpłynęła na Was pozytywnie

czy może zachwiała posadami Sacral

Night?

Właściwie był to świetny czas autorefleksji,

który pozwolił nam zrobić krok do tyłu i tworzyć

w odosobnieniu.

Hołd dla francuskiego heavy lat 80.

Mówią, że muzyką kierują uczucia. Im bardziej mroczne, tym bardziej

mroczna muzyka. Można się o tym przekonać słuchając drugiej płyty Sacral

Night. Choć u podstaw zespołu było oddanie czci starym francuskim kapelom

heavy metalowym, to właśnie owe emocje zawładnęły koncepcją na Sacral Night.

Z Florentem, basistą rozmawialiśmy przy okazji drugiej płyty zespołu. Płyty,

która wypłynęła na szersze wody, niż jedynka, choć została nagrana w ojczystym

języku chłopaków z Sacral Night.

HMP: Co najbardziej lubisz w swojej

muzyce?

Florent Brunet-Manquat: To, co lubię najbardziej,

to właściwie cały proces tworzenia,

jest on dla mnie jak terapia. Pozwala mi przepędzać

niszczycielskie impulsy, nazwałbym je

wręcz "bytami". Muzyka jest jak wewnętrzna

podróż, w której mogę znaleźć pewną formę

spokoju.

łatwiejsze, ponieważ jesteś bardziej zaznajomiony

ze słowami i wiesz dokładnie, jak

muszą one brzmieć w zależności od wybranej

przez ciebie emocji." Zgodzisz się?

Zgadzam się w pełni. Jeśli nie osadzimy właściwie

emocji we własnym języku, łatwo otrzeć

się o kicz. Jeśli chodzi o muzykę, bogactwo naszego

ojczystego języka jest wspaniałym narzędziem

i jest to w pewien sposób smutne, że tak

Czytałam, że Mörkk nie gra na żywo z zespołem.

Wiem, że są takie sytuacje, że muzyk

pisze, gra ale nie koncertuje (jak choćby

było z Haraldem Spenglerem w Tarot's

Myst), jednak jest to rzadkie. Skąd u niego

taka decyzja?

Bo Mörkk to mizantrop i perfekcjonista. Jest

zbyt wiele czynników, które mogą na koncercie

pójść źle, żeby go to mogło zainteresować.

Im mniej ludzi wokół siebie widzi, tym lepiej

się czuje.

Trafiliście do wytwórni, która specjalizuje się

w klasycznym heavy metalu, No Remorse

Records. To oni Was wypatrzyli?

Tak, skontaktowali się z nami. Szczerze mówiąc

zdecydowaliśmy się na współpracę z nimi,

ponieważ to co robią, jest niesamowite! To

całkiem niezła okazja, aby pracować z taką

wytwórnią.

Jaki macie plan na Sacral Night na najbliższe

kilka lat? Jak koncerty to u siebie czy za

granicą? Jak festiwale to jakiego rodzaju? A

Pytam, bo w Waszej muzyce można znaleźć

zarówno heavy metal, jak i feeling atmosferycznego

black metalu, czy symfonicznych zespołów.

Nie czuję, żebym był pod specjalnym wpływem

ekstremalnego metalu, ponieważ na co

dzień nie słucham go zbyt wiele. W Sacral

Night nie chcemy grać ekstremalnej muzyki,

po prostu nasza muzyka jest, jaka jest. Muzyką

kierują uczucia, im są one mroczniejsze,

tym i ona będzie mroczniejsza.

Część z Was grało wcześniej w black metalowych

zespołach. Co Was skłoniło, żeby

przenieść się do świata heavy metalu?

I tutaj nigdy nie było chęci tworzenia czystego

heavy metalu. Wszyscy oddajemy cześć francuskiemu

heavy z lat 80., więc chcieliśmy w

pewien sposób oddać mu hołd. Jednak później

znów wezwał nas mrok, który przełożył się na

bardziej ekstremalny styl riffów.

Czyli ten mrok w Waszej muzyce oraz nieco

"okultystyczna" otoczka to nie efekt blackmetalowych

korzeni. A heavy metal w rodzaju

Mercyful Fate lub obecnie Portrait? Są u

Was takie smaczki, jak krzyk odrobinę w rodzaju

Kinda Diamonda w "Pretresse de l'atlantide".

Ani black metal, ani heavy metal. Mrok bierze

się stąd, że piszemy naszą muzykę bardziej,

jak ścieżkę dźwiękową do horroru. Często zaczynam

proces pisania na przykład od fortepianu.

Nie zaprzeczam, wszyscy mamy korzenie

w black metalu, ale nie jest to świadoma

część procesu. Ja oczywiście jestem dumny z

lat spędzonych w Necrowretch i nie mogę zaprzeczyć,

że w pewien sposób nadal na mnie

wpływa... ale czuję, że Sacral Night jest

czymś innym, jeśli chodzi o atmosferę.

Ostatnio Wasi rodacy, chłopaki z Animalize

powiedziały, że "Bez wątpienia śpiewanie w

języku ojczystym pozwala na prawdziwszą

interpretację. Przynajmniej jest to o wiele

Foto: Sacral Night

niewiele zespołów śpiewa w swoim ojczystym

języku.

Jak wygląda Wasza popularność poza Francją?

Mam wrażenie, że "Le Diademe..." odbiło się

szerokim echem poza Francją, to dzieje się powoli,

ale zdecydowanie... dostajemy fajne opinie

z różnych krajów, więcej niż jakiekolwiek

inne nasze wydawnictwo i to mimo użycia języka

francuskiego (poprzednia płyta była w

języku angielskim - przyp. red.)

Jeśli strona setlist.fm nie oszukuje, to widzę,

że przez okres pandemii nie zagraliście ani

jednego koncertu i wróciliście dopiero w 2022

może coś zupełnie innego?

Mamy już w pełni napisany nowy album i

kolejny w drodze... Mamy to szczęście, że w

tym roku jesteśmy zabukowani na kilku francuskich

festiwalach, takich jak Pyrenean

Warriors Open Air, i być może pierwszy koncert

w Niemczech na fajnym festiwalu...

Dzięki za wywiad i hail to Poland!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

SACRAL NIGHT 111


Pierwszy zespół sceny THNHM

Trial jest liderem jednozespołowej sceny THNHM. Po powrocie z trasy

koncertowej z RAM i Portrait w 2018 roku, kapela zmieniła wokalistę z Linusa

Johanssona na Arthura W. Anderssona. Wtedy wstąpiła weń nowa, świeża energia

i bezprecedensowa wena twórcza, z której zrodził się sygnowany przez Metal

Blade album pt. "Feed The Fire". Na nasze pytania o drogę prowadzącą do premiery

płyty, śpiącym głosem odpowiedział gitarzysta Alexander Ellström.

HMP: Cześć. Jesteś teraz w szwedzkim

Trollhättan, prawda?

Alexander Ellström: Tak, mieszkam tutaj.

Przez moje miasteczko przepływa rzeka Göta

älv, która łączy nas z Gotenburgiem, i która

wpływa do ogromnego jeziora Vänern. Jesteśmy

godzinę drogi od Gotenburga. Trollhättan

było kiedyś główną siedzibą i miejscem produkcji

samochodów marki Saab, ale ta firma

zbankrutowała dziesięć lat temu. W każdym

razie, Trollhättan słynie z produkcji Saab.

Ma szansę zasłynąć też z twórczości zespołu

Trial.

(śmiech) Zobaczymy, mam taką nadzieję.

Gdzie zatem koncertowaliście w ciągu 15 lat

istnienia Trial? Lokalnie w Trollhättan, jeździliście

do Gotenburga, czy po różnych zakątkach

Szwecji? A może wybraliście się

również do innego europejskiego kraju?

Pierwszy gig Trial odbył się jakieś 10 lat temu

i od tego czasu gramy w całej Europie. Głównie

trzymamy się okolicy Gotenburga, ale występowaliśmy

również sporo w Niemczech, w

Szwajcarii oraz we Włoszech.

A gdzie nagrywacie płyty?

Za każdym razem decydowaliśmy się na inne

studio. Najnowszy album "Feed The Fire" zarejestrowaliśmy

w ciągu dwóch tygodni w

Welfare Sounds w Gotenburgu. Debiut "The

Primordial Temple" (2011) zrobiliśmy zaś w

Za wyjątkiem wokalisty, wszyscy kumplowaliśmy

się od najmłodszych lat życia. Wspólnie

dorastaliśmy, uczęszczaliśmy na te same koncerty,

spędzaliśmy razem czas. Byliśmy przyjaciółmi

na długo przed założeniem Trial. Nie

zdarzyło się nigdy, żeby ktoś chciał wyłamać

się z naszego grona. Dobrze się ze sobą czujemy.

Mam nadzieję i jestem pewien, że tak już

pozostanie.

Czy próbowałeś kiedyś grać na innym instrumencie

niż gitara?

Od początku gram w Trial na gitarze. Lubię

też odkrywać możliwości oferowane przez instrumenty,

np. przez perkusję, ale na niej gram

tylko z doskoku.

Dlaczego zmieniliście wokalistę?

Nasz pierwszy wokalista Linus Johansson mieszkał

w innych miejscowościach (przeprowadzał

się wewnątrz Szwecji), dlatego nie angażował

się w pełni w sprawy zespołu. Jeśli robiliśmy

spontaniczną próbę w środku tygodnia,

on siłą rzeczy nie pojawiał się. Widzieliśmy się

z nim tylko w okresie przygotowań do koncertu

lub do wejścia do studia. Wszyscy chcieliśmy,

żeby śpiewał z nami częściej. Myślę, że on

też tego chciał. Okoliczności życiowe temu nie

sprzyjały. Oddalał się od nas, a myśmy próbowali

go maksymalnie angażować. W 2018 roku

byliśmy na dużej trasie z Portrait i z RAM.

Następnie zrobiliśmy sobie kilka miesięcy przerwy,

po czym przystąpiliśmy do tworzenia

nowych utworów. Wtedy poczuliśmy, że

układ personalny się nie sprawdza. Nie stanowiliśmy

jedności. Rozumiemy, że Linus potrzebował

skoncentrować się na własnych

sprawach, ale nie uczestniczył w komponowaniu.

Spotkaliśmy się, omówiliśmy wszystko

dokładnie i zadecydowaliśmy, że najlepszą

opcją pozostaje zmiana wokalisty Trial.

(śmiech)

W opisie zespołu na Waszym profilu Facebook

widzę tylko pięć liter: THNHM. Co

one oznaczają?

Trollhättan heavy metal.

Czujecie się częścią lokalnej sceny? Kto tam

u Was jeszcze gra?

Na przestrzeni lat nie zaistniało tu zbyt wiele

heavy metalowych zespołów. Do najsłynniejszych

należy black metalowa załoga Lord Belial

oraz death/thrashowa The Crown. Oni

jednak nie grają heavy metalu. W pewnym

sensie Trial jest same. Nie ma u nas tak jak w

niektórych dużych metropoliach, gdzie duża

grupa przyjaciół gra ten sam gatunek muzyczny

w różnych zespołach.

Foto: Christoffer Hovhag

miejscu, które służy obecnie za naszą salkę

prób.

Skąd wynikają te zmiany?

Nie wiem. Prawdopodobnie wynika to z pojawiania

się przed nami nowych możliwości.

Przy okazji każdej płyty wybieramy najlepsze

środowisko, które najbardziej nam odpowiada.

Zależy nam, żeby albo było to blisko naszych

domów, albo żebyśmy mogli zatrzymać się

tam na kilka dni. Tym razem najłatwiejszym

rozwiązaniem okazało się studio w Gotenburgu.

To nie tak, że my celowo zmieniamy,

aby było inaczej. Ogólnie lubimy współpracować

wielokrotnie z tymi samymi ludźmi.

Przez kilkanaście lat utrzymywaliście ten

sam skład Trial, poza tym, że zmieniliście

wokalistę. Jak udało Wam się zachować

świeżość i koncentrację zespołu na tym samym

celu przez tak długi okres czasu?

Co stało się później? Znaleźliście Arthura

W. Anderssona?

Nie tak prędko. (śmiech) W ciągu kilku następnych

tygodni nie wiedzieliśmy, co robić - jak

ogłosić zmiany w składzie, jak szukać następcy?

Zastanawialiśmy się. W końcu umieściliśmy

obwieszczenie na Facebooku. Poprosiliśmy,

że jeśli ktokolwiek zna jakiegokolwiek wokalistę

lub czuje, że byłby w stanie sam podołać,

to żeby wysłał nam e-mail. Po kolejnych

kilku tygodniach na naszą skrzynkę przyszła

wiadomość od Arthura, w której wykazał zainteresowanie.

Mimo, że mieszka dość blisko

nas, nie znaliśmy go wcześniej. Wiedzieliśmy,

że śpiewał na płycie Air Raid "Point Of

Impact" (2014), ale nigdy dotąd się z nim nie

spotkaliśmy, ani nie zamieniliśmy z nim słowa.

Byliśmy skłonni spróbować wszystkiego,

co przybliżyłoby nas do znalezienia nowego

wokalisty, więc zaprosiliśmy go na próbę kapeli.

Zagraliśmy cztery kawałki i poczuliśmy,

że doskonale do siebie pasujemy. Jeszcze na

tym samym spotkaniu złożyliśmy mu propozycję.

Na szczęście odpowiedział: "tak".

W jakim stopniu jego przyjście wpłynęło na

zmianę dotychczasowych utworów Trial?

Starszych utworów nie zmienialiśmy, ale ponieważ

zaczynaliśmy akurat tworzyć muzykę

na nowy album i nie bardzo wiedzieliśmy, w

jakim konkretnie kierunku zmierzamy, to jego

przyjście miało wpływ na twórczość Trial.

Nasz poprzedni album "Motherless" (2017)

zawierał eksperymentalną muzykę, to nie był

bezpośredni, klasyczny heavy metal. Nie mie-

112

SPELLFORGER


liśmy po nim jasnej wizji rozwoju. Stworzyliśmy

parę kawałków wpisujących się w charakter

"Motherless". Z czasem, jak już robiliśmy

przedprodukcję, uwzględnialiśmy warunki

głosowe Arthura. Uważamy go za świetnego

wokalistę, więc coraz bardziej braliśmy pod

uwagę jego styl. Wywaliliśmy starsze szkielety

utworów i rozwijaliśmy pomysły w stylu

Arthura. Zauważyliśmy, że znakomicie radzi

sobie w tym, w tym i w tym, więc stwarzaliśmy

mu pole do zademonstrowania talentu.

Wszystkim zależało na odświeżeniu Trial.

Pisaliśmy znacznie szybszy materiał.

Czuliście się, jakby nastał całkiem nowy początek

dla Trial?

Wtedy tak o tym nie myśleliśmy. Oczywiście,

zawsze przyjście głównego wokalisty wiele

zmienia dla całego zespołu. Większość fanów

kojarzy swoje ulubione kapele z postacią wokalisty.

Teoretycznie, gdy dochodzi do zmiany

na tym stanowisku, automatycznie nastaje dla

zespołu nowa era. W praktyce jednak ci sami

ludzie kontynuowali komponowanie w Trial,

więc czuliśmy kontynuację. Z czasem zaczęliśmy

się przekonywać, że nastał dla nas nowy

początek. Czuliśmy przypływ energii, mocniej

niż kiedykolwiek uświadamialiśmy sobie celowość

naszych działań. Byliśmy wręcz podekscytowani.

Czy z tą ekscytacją wiązał się również przypływ

weny twórczej?

Tworzenie poszczególnych utworów zajmuje

mi na ogół wiele miesięcy. Jestem powolnym

kompozytorem. Wolę pozwolić, żeby coś naturalnie

dojrzewało przez pół roku niż uznać

za gotowe w jeden wieczór. Gdy Arthur dołączył

do Trial, chciałem napisać większą liczbę

utworów, nagrać się i zobaczyć, w jakim kierunku

zmierzają. Podczas pracy nad "Feed

The Fire" mieliśmy dwa intensywne okresy

twórcze - związane z pojawieniem się Arthura

i z rezerwacją studia. Kiedy kończyliśmy numery

przeznaczone na płytę, zarezerwowaliśmy

studio i ponownie przeszliśmy przez całość

materiału, poszukując możliwości jego udoskonalenia.

Jeśli mam utwór napisany tylko w

połowie, zazwyczaj wracam do niego codziennie,

aż uznam go za kompletny. Perspektywa

nagrywania mobilizuje. Brzmi jak pośpieszne

odrabianie pracy domowej do szkoły, ale w

rzeczywistości potrzebuję tego rodzaju impulsu,

aby wziąć swoją pracę w garść.

O których miesiącach mówisz?

(głośne wzdychanie) Nie pamiętam. Arthur

dołączył do Trial chyba wczesnym latem

2019 roku. Ogłosiliśmy to oficjalnie na samym

początku 2020 roku. Później nagraliśmy EP

"Sisters of the Moon" (styczeń 2021) z dwoma

coverami: "Sisters of the Moon" (Fleetwood

Mac) i "Die Young" (Black Sabbath). W marcu

2020 roku mieliśmy dwu i pół tygodniową sesję

"Feed the Fire". Dalej już poszło szybko.

Nie rozumiem. Skoro Arthur dołączył na początku

lata 2019, to dlaczego nie graliście w

tym roku żadnych koncertów z jego udziałem?

Chcieliśmy, ale wpierw trzeba było przećwiczyć

cały nasz materiał. Musieliśmy się dotrzeć.

Szykowaliśmy się na koncerty, a jednocześnie

chcieliśmy stworzyć coś nowego, aby

dać publiczności płytę z jego głosem. EP

"Sisters of the Moon" pełniło rolę prezentacji

Trial z Arthurem.

Kiedy zaczęliście dodawać

inicjały (Swe) do nazwy

Trial?

Dawniej. Jeszcze zanim

podpisaliśmy kontrakt z

Metal Blade, przed ukazaniem

się "Motherless".

Oczywiście Trial nie jest

najoryginalniejszą nazwą

zespołu na świecie, zdawaliśmy

sobie sprawę z istnienia

innych Trialów. Chcieliśmy

uniknąć ewentualnego

konfliktu prawnego z

Amerykanami, więc zmieniliśmy

nazwę z Trial na

Trial (Swe).

Jak fani mają krzyczeć na

koncertach? Po prostu

Trial?

Trial. Każdy tak mówi.

Zmiana jest formalna, tylko

w pisowni. Jeśli ktoś zobaczy:

Trial (Swe), to wie, że

chodzi o nas. W artykułach

prasowych jedni piszą o nas

Trial, a inni piszą Trial

(Swe). Nie sądzę, żeby wielu

wymawiało Trial (Swe).

Zastanawiałem się, czy Foto: Tommy Sjöberg

istnieje na świecie jakiś inny

zespół, który dodaje akronim swojego kraju

do nazwy?

Wydaje mi się, że tak, ale nie spotkałem się.

Często widzę na plakatach koncertowych dopisek

kraju do nazwy zespołów do mało wyszukanych

nazwach.

Powiedziałeś o Arthurze, ale na "Feed The

Fire" pojawia się jeszcze inny wokalista, mianowicie

Tomas "Tompa" Lindberg z At The

Gates udziela się w utworze "Snare The

Fowler".

Nasz producent przyjaźni się z "Tompą". Zaraz

po naszej sesji, ci dwaj planowali pracować

nad czymś innym. Z pewnego powodu do tego

nie doszło. Producent zaproponował, że

"Tompa" może nas odwiedzić innego dnia i

zaśpiewać gościnnie na naszym albumie. Chętnie

na to przystaliśmy. Jakiś czas później wybierali

się na metalowy quiz w Gotenburgu.

Producent zaprosił nas, żebyśmy się przyłączyli

po ukończeniu prac tego dnia w studiu.

Pojechaliśmy, po quizie producent przyszedł z

"Tompą" do naszego stołu, zaczęliśmy rozmawiać.

Okazało się, że "Tompa" był podekscytowany

na myśl o nagrywaniu z nami tydzień

później, ponieważ większość jego gościnnych

udziałów zaplanowanych na 2022 rok było

realizowanych w klimacie death metalowym, a

u nas mógł zaśpiewać heavy metal czystym

głosem. Efekt wyszedł super. Przeszedł nasze

najśmielsze oczekiwania. Zajęło mu to dwadzieścia

minut. Pokazałem mu liryki, on rozgrzał

głos, zaśpiewał je za pierwszym podejściem

i gotowe. Wyszło kapitalnie, wręcz perfekcyjnie,

ale on uznał, że chce zaśpiewać jeszcze

lepiej. Mistrz. Tego wieczoru przejechaliśmy

się wraz z nim do Gotenburga. "Tompa"

jest świetnym gościem i jesteśmy mu dozgonnie

wdzięczni.

Co to oznacza, że liryki na "Feed The Fire"

reprezentują Was jako zespół oraz to, za

czym się opowiadacie?

W utworze tytułowym zwracam się do bogini.

Nie określamy, kim ona dokładnie jest. Pozostawiam

to swobodnej interpretacji słuchaczom.

Na pewno jest ogromnie ważna dla

mnie i chcę, by mnie prowadziła przez życie.

Czy pozostałe utwory dotyczą tego samego?

Tak i nie. Do pewnego stopnia są powiązane

tematycznie, chociaż przedstawiają również

inne wątki. Piszę liryki z tej samej, osobistej

perspektywy, ale staram się pozostawiać słuchaczom

swobodę ich interpretacji. W Quadrivium

nawiązuję do konceptu skrzyżowania.

Opowiadam o sprawach i uczuciach, które

czuję i uważam za prawdziwe.

Z których partii gitarowych na "Feed The

Fire" jesteś najbardziej dumny?

"Snare of the Fowler", gdyż posiada powolne

intro, po którym przyśpiesza. Mamy tam te

wiele różnych części i sekcji z udziałem "Tompy".

Bardzo cieszy mnie ów utwór. Poza tym

wskazałbym na dziewięciominutowy utwór

"The Crystal Sea", ponieważ spędziłem mnóstwo

czasu, żeby go napisać.

Czas rozmowy dobiega powoli końca. Na

zakończenie podziel się proszę wspomnieniami

z trasy Trial z RAM i Portrait w 2018

roku. Co najbardziej utkwiło Ci w pamięci?

Nie wiem, które spośród moich wspomnień

powinienem uznać za tajne przez poufne

(śmiech). Postawiłbym na wspólne wykonanie

przez wszystkie trzy zespoły coveru Judas

Priest "Hell Patrol" na ostatnim gigu w Hamburgu.

Sam O'Black

TRIAL 113


HMP: Cześć. Jakiś czas temu rozmawiałem

z Antonem Frick Kallminem, perkusistą Hot

Breath (HMP 79, str. 105). Tamten zespół

również osadzony jest w Gothenburgu i gra

podobną do Waszej retro - hard rockową muzykę.

Słyszałeś coś o nich?

Arnau Diaz: Cześć. Jasne, że ich znam. Widzieliśmy

się dziesięć dni temu. Uważam jednak,

że gramy nieco inną muzykę. Nasza bywa

równie bezpośrednia, wesoła i rock'n'rollowa

w kawałkach typu "On Time", ale oba zespoły

zapuszczają się również w odmienne,

eksperymentalne rejony.

Widziałem gdzieś opinię, że Wasz drugi album

"Peace And Conflict" brzmi mniej

Na zmianę pociągiem i autobusem

Nowy album retro - hard rockowego zespołu The Riven pt. "Peace And

Conflict" to kawał energetycznego i poruszającego hard rocka. Wywarł na mnie

tak pozytywne wrażenie, że po przeprowadzeniu wywiadu z gitarzystą Arnau Diaz

napisałem list do wokalistki Tothy Ekebergh z prośbą o dodatkowe uzupełnienie

tematu. Poniżej możecie więc zapoznać się z dwoma wywiadami - jeden udzielony

przez Skype, drugi korespondencyjnie.

korzystaliśmy. Spędziliśmy tam dwa trzy tygodnie

ciągiem, podczas których zarejestrowaliśmy

cały album, świetnie się przy tym bawiąc.

Jaka atmosfera tam panowała?

To odizolowane miejsce. Nikogo tam nie spotkaliśmy.

W pełni skoncentrowaliśmy się na

muzyce. Po kilku dniach wydawało nam się, że

oszalejemy, ale nic takiego się nie stało i dziś

miło wspominam tą sesję.

Skład The Riven uległ ostatnio zmianie,

więc mieliście znakomitą okazję, żeby się

zgrać.

Szczególnie, że wcześniej nie spędziliśmy zbyt

wiele czasu z nowym gitarzystą Joakimem

tym brać pod uwagę konieczność dobrego

współbrzmienia z basistą Maxem Ternebringiem.

Pojawiał się dylemat, czy mogę od niego

odbiegać, a może raczej powinienem go uzupełniać

jak w Thin Lizzy. Obecnie znacznie

fajniej mi się gra.

Czy to przypadek, że wspomniałeś akurat o

Thin Lizzy?

Nie, to nasza kluczowa inspiracja.

Jest w Waszym składzie ktoś o imieniu

Olof? Bo HMP z nim rozmawiało (HMP 73,

str. 106) przy okazji premiery Waszej pierwszej

płyty i on wtedy wskazał na The Rolling

Stones jako na Twój ulubiony zespół.

Olof Axegärd to nasz ex - perkusista. To

prawda, że mój ulubiony zespół nazywa się

The Rolling Stones. Od nich zaczęła się cała

moja przygoda z rock'n'roll-em. Miałem jakieś

trzynaście lat, gdy ktoś wykonał "(I Can't Get

No) Satisfaction" (1965) w konkursie telewizyjnym.

Uznałem, że to najfajniejsza rzecz

pod słońcem. Mieszkam w Szwecji, ale pochodzę

z Hiszpanii, a tam rock cieszy się mniejszą

popularnością, dlatego nie było mi dane usłyszeć

wcześniej niczego podobnego do Stonesów.

Poszukałem więcej ich utworów, do tego

znajomi w szkole pokazali mi AC/DC, Iron

Maiden i wkręciłem się na całego.

bezpośrednio od debiutanckiego (2019).

Coś w tym jest, dlatego że "Peace And Conflict"

został naznaczony szerszą paletą barw.

Co to oznacza?

Że niektóre utwory na tym wydawnictwie nadają

się do headbanginu, a inne są akustyczne

bądź bardziej klimatyczne.

Czyli mają urozmaicone brzmienie i dynamikę.

Opowiedz mi proszę o miejscu, w którym

nagrywaliście "Peace And Conflict".

Wybraliśmy się do chatki w środku lasu na południu

Szwecji. Należący ona do rodziny naszej

wokalistki Totty Ekebergh i została wybudowana

około 1940 roku. Nadaje się do zamieszkania,

ale zdemeblowaliśmy ją i wstawiliśmy

w środku nasze instrumenty. Posiadam

sprzęt do produkcji muzyki, więc z niego

Foto: The Riven

Sandegardem. Perkusista Jussi Kalla nagrywał

z nami debiut, ale on też jest stosunkowo

nowym członkiem zespołu, ponieważ nigdy

nie byliśmy razem na żadnej trasie koncertowej.

Cieszę się, że mogliśmy się lepiej poznać.

Czy czujesz, że obecny skład The Riven jest

idealny?

Uważam, że nowi muzycy znacząco przyczynili

się do rozwoju kapeli i wnieśli nasze brzmienie

na nowy poziom.

Co konkretnie Joakim wniósł w The Riven?

Wzbogacił nasze brzmienie. Wcześniej tylko

ja grałem na gitarze, więc teraz łatwiej będzie

nam wiernie prezentować cały materiał na

żywo. Do tej pory musiałem decydować, które

partie wybrzmią na koncertach, a które można

usłyszeć tylko na płycie. Potrzebowałem przy

Chciałeś stać się takim, jakimi byli Twoi

idole?

Dokładnie (śmiech).

Jak często zdarza się, że macie z Joakimem

różne pomysły lub poglądy w tej samej kwestii?

Bywa, że wymyślamy różne riffy na potrzeby

tego samego fragmentu. Zabawne, że czasami

oba rozwiązania udaje nam się pomyślnie wykorzystać.

Czasami uzupełniamy się wzajemnie.

To świetnie, gdy mamy więcej niż jedną

opinię. Pomaga nam to rozwijać kompozycje.

Występuje między Wami lekkie napięcie

twórcze?

Tak, napięcie i poczucie konkurowania. Mówię

mu: "hej, zagrałeś świetne solo, teraz moja kolej!

Pokażę Ci jeszcze lepszą solówkę" (śmiech).

Warto otwarcie o wszystkim rozmawiać.

Zawsze to robimy. Upewniamy się, że wszyscy

dobrze czują się z każdym aspektem The Riven.

Nic nie ukrywamy przed sobą. W przeciwnym

razie mogłoby się okazać, że jest już za

późno, by coś mniej fajnego odkręcić.

Zespół The Riven powstał właśnie za sprawą

otwartej rozmowy w barze, gdy studiowaliście

w Anglii. Jak to wspominasz?

114

THE RIVEN


Zgadza się, z tym, że i tak podczas studiów

spędzałem sporo czasu z Tottą i z Olofem,

razem uczyliśmy się, a w pewnym okresie dzieliłem

z Tottą mieszkanie. W końcu wpadliśmy

na pomysł, że musimy założyć wspólny

zespół, ponieważ lubimy taką samą muzykę.

Co dokładnie studiowałeś?

Grę na gitarze. Poznawałem rozmaite style

muzyki popularnej, kształciłem warsztat, wkuwałem

całą rozbudowaną teorię, tego typu rzeczy.

Zajmowaliśmy się metalem i rockiem, ale

również funkiem, popem, czy nawet jazzem.

Pamiętam, jak wykonywaliśmy covery Metalliki.

Było głośno i ciekawie.

Przed zapoznaniem się z "Peace And Conflict"

spodziewałem się usłyszeć oznaki akademickiego

zacięcia. Tymczasem wcale ten

Wasz rock nie jest taki gładki. Wydaje się, że

stawiacie raczej na rozrywkę niż dążycie do

wysublimowanej perfekcji.

Nagrywając staramy się uchwycić żywe brzmienie

całego zespołu grającego wspólnie. Do

każdego utworu podeszliśmy więc tylko dwa

lub trzy razy, a później wybraliśmy najlepsze

wersje. Wystarczało nam, że brzmi wystarczająco

dobrze, nie zamęczaliśmy się ani nie

przeprodukowaliśmy niczego. Oczywiście ktoś

może zauważyć, że jakiś fragment nie jest idealnie

wykonany, ale świadomie chcieliśmy nadać

płycie trochę surowego charakteru. Chcemy,

żeby "Peace And Conflict" zabierał słuchaczy

w podróż do naszej salki prób.

Uchwyciliście tym samym na nagraniach

Waszą autentyczną energię.

I o to chodzi.

Przyznaj się - łamaliście reguły przekazywane

Wam przez wykładowców?

Owszem, łamaliśmy. Oni najchętniej wypolerowaliby

nasz dźwięk, a nie czują, jak ogromny

entuzjazm nas roznosi i jak bardzo jesteśmy

podekscytowali nagrywaniem. W niektórych

utworach niespodziewanie zmieniamy

tempo lub kombinujemy w jakiś inny sposób.

Mamy nadzieję, że nasze nastawienie udzieli

się słuchaczom.

Foto: The Riven

Foto: The Riven

Totta też ma w głosie mnóstwo rock'n'rollowego

szaleństwa.

Jak najbardziej. Każdy z nas przekazuje poprzez

dźwięk emocje, a niekoniecznie to, czego

nauczyliśmy się podczas studiów.

A jakie jest Twoje obecne nastawienie do debiutu

The Riven? Nadal jest równie aktualny,

czy przeszedł do historii jako efekt okoliczności,

w jakich powstawał?

Odpowiem w następujący sposób. Podczas

trasy promującej "Peace And Conflict" będziemy

wykonywać wiele kawałków z debiutanckiej

płyty. Oczywiście, zabrzmią inaczej

niż na naszych wcześniejszych koncertach, ale

pozostają one ogromną częścią naszej tożsamości.

Drugi album stanowi ewolucję pierwszego,

ale z obu jesteśmy w pełni zadowoleni.

Jak bardzo zmieniłeś się na przestrzeni ostatnich

trzech lat?

Zmieniłem się na wielu płaszczyznach. Słucham

innej muzyki niż dawniej, bo wciąż poznaję

nowe kapele. Doskonalę techniczne umiejętności

gry na gitarze, spędzając mnóstwo

czasu na próbach.

Wspomniałeś o zapuszczaniu się w eksperymentalne

rejony. Niektóre utwory The Riven

cechuje nostalgiczna atmosfera. Wydaje mi

się jednak, że staracie się utrzymać odpowiedni

balans pomiędzy eksperymentowaniem

a old schoolowym rock'n'roll-em.

To zupełnie tak, jak w muzyce, którą sami lubimy

słuchać. Ikony rock'n'roll-a też nagrywały

trochę atmosferycznego materiału, czy

wręcz psychodelicznego. Nasłuchaliśmy się w

Londynie stoner rocka, który jest częścią naszej

wrażliwości, i który uwzględniamy na naszych

nagraniach.

Znalazło się miejsce także na hiszpański

akustyczny folk w "La Puerta del Tiempo".

Jaką rolę pełni on w samym śroku "Peace

And Conflict"?

Wprowadza w nastrój "Sorceress of the Sky".

Zauważyliśmy, że jego minorowa harmonia

ma coś wspólnego z flamenco. W wolnym czasie

pograliśmy trochę flamenco i stwierdziliśmy,

że fajnie byłoby dodać instrumentalną introdukcję

w postaci "La Puerta del Tiempo".

Rozumiem, że w ten sposób rozpoczynacie

drugą stronę wersji winylowej?

Myślę, że tym sposobem kończymy pierwszą

stronę. Pozwól mi sprawdzić. Mam tu swój

egzemplarz. O, widzę, że to ostatni kawałek

pierwszej strony (Arnau pokazuje obie strony

okładki - przyp. red.).

A zatem "La Puerta del Tiempo" pełni funkcję

bridge'u pomiędzy stronami winylu.

THE RIVEN 115


Foto: The Riven

"La Puerta del Tiempo" jest przedostatnia, a

"Sorceress of the Sky" ostatnia.

Zauważyłem, że sporo solówek wywijacie w

numerze "The Taker", ale z jakiegoś powodu

zeszły one na drugi plan, podczas gdy na

przodzie Totta zawodzi "a-a-a-o-o-o".

Pierwsze solo w "The Taker" gra Joakim, drugie

solo gramy wspólnie w harmonii, a dopiero

później pojawia się to solo na drugim planie, o

którym mówisz. Uznaliśmy, że urozmaicimy

dynamikę i umieścimy wokal na przodzie. Po

pewnym czasie Totta milknie i solówka znów

zajmuje centralne miejsce. Ten zabieg można

uznać za swoisty gitarowo - wokalny pojedynek.

Wyszło lepiej niż gdybyśmy dali tam np.

pięciominutową solówkę.

Długo się nad tym namyślaliście?

Przetestowaliśmy kilka wariantów na etapie

miksu, ale szybko podjęliśmy decyzję.

Zazwyczaj, gdy zespoły grają solówkę, to

grają solówkę. Zamieszaliście w tej aranżacji

trochę bardziej, niż zwykł mieszać The Rolling

Stones.

Zachęcamy, żeby słuchacze wsłuchiwali się w

naszą muzykę z uwagą. Możliwe, że ktoś za

pierwszym razem odkryje tam tylko głos Totty,

a dopiero przy ponownym odsłuchu zauważy,

jak wiele dzieje się w tle.

Na końcu mamy wspaniałą kompozycję

"Death". Jej wersy brzmią poetycko i przynajmniej

w części są recytowane zamiast śpiewane.

Kłania się tu Patti Smith.

Zdecydowanie rozumiem wskazane podobieństwo.

Totta pozwoliła sobie przemówić w

"Death", a Patti Smith jest w tym dobra. Bardzo

dawno temu napisaliśmy fragment po wejściu

basu, z tymi wszystkimi recytacjami i solówkami.

Joakim wymyślił riff rozpoczynający

utwór, ale obie części funkcjonowały oddzielnie.

Dopiero później uzgodniliśmy ich tonacje

i połączyliśmy je ze sobą.

Starszy fragment "Death" kompletnie zmienił

się od momentu powstania, czy słyszymy

jego pierwotną wersję?

Trochę się zmieniał, a ostateczny kształt przybrał

po połączeniu obu części.

W notce prasowej zachęcacie wszystkich do

samodzielnego odnalezienia odpowiedzi na

pytanie, kto na końcu umiera. Nie udało mi

się znaleźć w tekście konkretnego imienia i

nazwiska, ale Ernest Hemingway przestrzega,

by nie pytać, komu bije dzwon, gdyż za

każdym razem bije on wszystkim. Na szczęście

wszyscy nadal żyjemy. Jak wyglądają

Wasze plany na przyszłość?

W przyszłym tygodniu zagramy dwa koncerty

w Szwecji. Podczas imprezy z okazji premiery

zaprezentujemy cały album "Peace And Conflict"

od początku do końca. Następnie wybierzemy

się w trasę po Europie. Będziemy promować

nowe LP, ale też zagramy starsze kawałki.

W 2022 roku też już sobie pokoncertowaliście:

w Hiszpanii, Szwajcarii, Niemczech, Austrii,

Belgii, Holandii i w Danii. Jak było?

W marcu 2022 odbyliśmy trasę z innym szwedzkim

zespołem o nazwie Dead Lord. Było

super, zwłaszcza że to nasi przyjaciele ze

Sztokholmu. Kupiliśmy van do przewozu całego

sprzętu włącznie z perkusją od ich wokalisty

(Hakim Krim). Na środku francuskiej

autostrady nasz dwudziestoletni Volvo odmówił

posłuszeństwa. Coś złego stało się z dźwignią

zmiany biegów. Musieliśmy zadzwonić do

mechanika oraz po serwis żeby nas stamtąd

zgarnął. Wyjechaliśmy z Francji publiczną koleją,

pozostawiając samochód za sobą. Odtąd

wszędzie dojeżdżaliśmy zwykłymi busami lub

pociągami. Nigdy tego nie zapomnimy.

To spore wyzwanie ze względu na konieczność

przewozu instrumentów.

Na szczęście ekipa Dead Lord pomogła nam z

najcięższymi rzeczami, a my musieliśmy tylko

tachać podręczne walizy.

Każdy człowiek napotyka wyzwania, gdy

sporo podróżuje.

Zrobiliśmy niezliczoną liczbę kilometrów. No

zdarza się. A później jeszcze koncertowaliśmy

w Hiszpanii oraz w Szwecji.

W przyszłym roku znów udacie się w drogę.

Planujemy zrobić to nowym samochodem.

Sam O'Black

Foto: The Riven

116

THE RIVEN


HMP: Założyliście The Riven podczas studiowania

muzyki na Uniwersytecie w Londynie.

Jednak słuchając Wasz nowy album

"Peace And Conflict" odnoszę wrażenie, że

brzmi on raczej spontanicznie i surowo, niż

kunsztownie. Jakie zasady nauczane na Uniwersytecie

świadomie złamaliście, aby osiągnąć

taki efekt?

Totta Ekebergh: Uniwersytet w Londynie nie

zajmował się wyłącznie heavy metalem, uczono

nas różnych gatunków. Niemniej, była ważna

rzecz na uczelni, by starać się zabrzmieć

tak "idealnie", jak to tylko możliwe. Nam w

The Riven chodzi o przekazywanie uczuć.

Uwielbiamy grać razem i zawsze łapiemy się

na tym, że działamy impulsywnie. Kiedy piszemy

razem muzykę, na początku luźno jammujemy,

a właściwą strukturę dodajemy dopiero

później, kiedy zaczynamy myśleć o

utworze jako o całości.

Czy inspirowałaś się Patti Smith w najbardziej

poetyckich częściach utworu

"Death"? Jakie podobieństwa dostrzegasz

między swoją i Patti Smith postawą? W których

punktach nie zgadzasz się z poglądami

Patti Smith na temat sztuki i rozrywki?

Przepraszam, jeśli robię dziurę w Twojej teorii,

ale nigdy nie byłam fanką Patti Smith. Uwielbiam

takie klasyki jak "Gloria" (1975) i "Because

The Night" (1978), ale obawiam się, że

na tym moja znajomość się kończy. Wiem jednak,

że jest bardzo wpływową osobą i że

wielu ludzi ją uwielbia, więc jeśli brzmię jak

ona, to chyba jest to pozytywny zbieg okoliczności.

Jeśli chodzi o poetycką, mówioną

część "Death", to ten fragment tekstu znalazłam

w notesie, który zawsze noszę przy sobie.

Lubię pisać to, co mam w głowie, zwłaszcza

kiedy jestem poza domem. Jak już mówiłam,

nie znam poglądów Patti Smith na sztukę ani

jej postawy, ale być może istnieją podobieństwa,

których jeszcze nie odkryłam.

Ostatnio graliście trasę z Dead Lord. Pewnego

dnia zepsuł się Wasz van i dokończyliście

trasę, podróżując publicznymi środkami

transportu. Jak poradziliście sobie z

tym wyzwaniem? Czy było to dla Was stresujące?

(śmiech) Rzeczywiście nasz samochód, "Car

Morrison", zepsuł się w okolicy Nantes we

Francji. Mieliśmy jeszcze przed sobą podróż

do Hiszpanii, z powrotem do Francji i ostatecznie

do Szwajcarii. Na początku czuliśmy, że

to będzie niemożliwe, ale jesteśmy wesołą ekipą,

która ciężko pracuje, więc w końcu nie wyszło

tak źle! Na zmianę rezerwowaliśmy pociągi

lub autobusy. Udało nam się zrealizować

trasę bez pominięcia ani jednej daty. Okazało

się to nawet przyjemne, że nikt nie musiał prowadzić

(śmiech).

Jak to wygląda z Twojej perspektywy, czy

istnieje coś takiego jak Nowa Fala Szwedzkiego

Vintage Rocka?

(śmiech) Chyba można tak powiedzieć. Istnieje

masa świetnych zespołów ze Szwecji, jak

Svartanatt, Night, The Drippers, Hällas,

Dead Lord, Hot Breath i wiele, wiele innych!

Dla mnie to wygląda jak fala!

Zaliczacie The Riven do tej fali?

I tak i nie... Myślę, że dotyczy to wszystkich

zespołów. Wszystkie mają wspólne elementy,

zwłaszcza, że cały dzisiejszy rock jest w pewnym

sensie vintage, czyż nie? Nie mamy jednak

w sobie tego garażowego

elementu, który

znajduję w wielu innych

szwedzkich zespołach.

Uwielbiam ten

element, ale nasza muzyka

po prostu nie wychodzi

w taki sposób.

Myślę, że to my prowadzimy

muzykę, którą

tworzymy, ale muzyka

również prowadzi

nas na swój sposób.

Zmieniając jeden czynnik,

wszystko mogłoby

się zmienić.

Okładka "Peace And

Conflict" ciekawie wykorzystuje

pustą przestrzeń,

a niektóre elementy

grafiki są prawie

symetryczne lub

prawie antysymetryczne.

Wasza muzyka

również operuje kontrastami.

Jak mamy rozumieć

tytuł "Peace

And Conflict"? Jako

podsumowanie tylko

dynamiki albumu, czy

również jako Twoich Foto: The Riven

osobistych obserwacji

świata?

Tytuł "Peace & Conflict" odzwierciedla wiele

rzeczy. Zarówno pokój i konflikt, który masz

w sobie i z innymi ludźmi wokół ciebie, jak i

kontrasty muzyczne. Życie jest tak naprawdę

długą batalią toczącą się między pokojem a

konfliktem. Praca nad płytą pozwoliła mi na

odzwierciedlenie różnych aspektów mojego

życia i żywię nadzieję, że album pomoże słuchaczom

przechodzić przez różne wyzwania w

życiu.

Niektórzy muzycy mówią w wywiadach, że

nie lubią nadmiernego rozmyślania o swojej

twórczości. Czy jednak w grafice "Peace

And Conflict" świadomie wykorzystaliście

formalne zasady estetyki piękna?

Cóż, pracujemy z fantastycznym grafikiem o

imieniu Maarten Donders przy wszystkich

naszych okładkach i niektórych projektach

Foto: The Riven

koszulek. Zazwyczaj dajemy mu jakiś pomysł

na to, w jakim kierunku chcemy iść, ale on ma

tendencję do znajdowania inspiracji w naszych

utworach. Nie spieramy się z nim zbytnio,

ponieważ jesteśmy zadowoleni z jego pracy i

podoba nam się, że istnieje jakiś fajny element

The Riven, którego tak naprawdę nie kontrolujemy.

Wnosi on świeży i interesujący wymiar

w nasz zespół.

Czy pracujecie już nad trzecim albumem The

Riven?

Powinniśmy, ale nie robimy tego (śmiech). W

tej chwili jesteśmy w trakcie organizowania

wiosennych tras koncertowych. Mamy już jednak

kilka nowych pomysłów.

Sam O'Black

THE RIVEN 117


HMP: Pamiętam z dzieciństwa jaką sensacją

były wysłanie 45 lat temu w kosmos pozłacanych

12" płyt z informacjami i muzyką dla

pozaziemskich cywilizacji. Taki news w

PRL-u to faktycznie był kosmos, bo jeszcze

pod koniec następnej dekady pisano u nas w

fachowych publikacjach o cyfrowych płytofonach,

to jest o odtwarzaczach CD. A tu

proszę, wchodzę na stronę Hypnosaur i dowiaduję

się, że jest rok 13 993 311, po czym

zauważam, że wasz debiutancki album

"Doomsday" w wersji fizycznej ukazał się

Nie tylko jurrasic punk

Debiutancki album warszawskiego Hypnosaura ucieszy wszystkich zwolenników

konkretnego rocka w nieszablonowym ujęciu. Do tego "Doomsday" wymyka

się jednoznacznym ocenom, mamy bowiem na tej płycie i hard rocka, i glam

czy wręcz punk, ale też momenty iście progresywne czy psychodeliczne. Wszystko

to łączy się jednak w dopracowaną i wyjątkowo spójną, chociaż przy tym różnorodną,

całość. Dzieje się tak dlatego, że jak zauważa Bartosz Kulczycki, siłą Hypnosaura

jest to, że nie próbuje brzmieć jak jakikolwiek inny zespół.

będącą uosobieniem niesamowitej nowoczesności,

płytą CD? Dla was jako słuchaczy

czy generalnie w waszym środowisku, to już

przeżytek, jakiś zabytek z lamusa bez większego

znaczenia? Nie macie odtwarzaczy,

nie kolekcjonujecie srebrnych krążków, liczy

się tylko streaming i winyl?

Marcin Jastrzębski: Jak wspomniałem wcześniej,

ja osobiście przerzuciłem się w 100% na

streaming i winyle, CD mam z dawnych lat

pewnie ok. 600-700 szt. i nie mam zamiaru się

ich pozbywać, ale jednocześnie uważam, że ich

właśnie wersji?

Marcin Jastrzębski: Kaset akurat nigdy nie

lubiłem. Pamiętam jeszcze w dzieciństwie tę

walkę z rwącą się taśmą, przewijaniem ołówkiem

(co dla obecnych pokoleń jest memem)

czy walkmany, które nie miały funkcji przewijania

do tyłu (tylko fast forward). Do dziś tego

nie pojmuję - żeby posłuchać numeru dwa

razy, trzeba było przewinąć całość do przodu,

do końca. Chwilowa moda na kasety jest więc

dla mnie zupełnie niezrozumiała.

Bartosz Kulczycki: To ja tak traumatycznych

wspomnień z kasetami nie mam. Mam do nich

duży sentyment, do zgrywania albumów z CD

na kasety żeby móc słuchać na walkmanie, do

tworzenia składanek, a moje walkmany przewijały

też wstecz. Raz w życiu mi się taśma

wkręciła w magnetofon, ale miałem 8 lat i to

była kaseta Liroya - podejrzewam, że to mogło

być celowe działanie moich rodziców. Ale

czas kaset zdecydowanie minął.

Marcin Jastrzębski: Co do masteringu, tak -

Haldor Grunberg, który miksował i przygotowywał

cały materiał przygotował osobne

wersje - digital, winyl i pod ewentualne nagranie

CD. Jesteśmy zresztą najbardziej zadowoleni

z brzmienia winyla i uważamy, że w tej

wersji "Doomsday" brzmi najlepiej.

W sumie mając taką okładkę spod ręki Rafała

Wechterowicza też by mi zależało na

czymś takim jak duży, 12" format okładki,

pominąwszy już wszelkie inne, czysto muzyczne

okoliczności - jak doszło do waszej

współpracy?

Marcin Jastrzębski: Tak jak mówisz, to też

kolejny argument przemawiający za winylem.

Pierwsze prace Rafała, jakie widziałem to

wzory na koszulki i grafiki na płyty już w sumie

legendarnego Elvis Deluxe, którym zajmowałem

się też jako manager. Potem śledziłem

jego profil Too Many Skulls i z niekłamanym

podziwem widziałem, jak rozpycha się

w świecie - nagle gość, który narysował coś dla

moich kolegów, robi koszulki dla takich zespołów,

jak Anthrax, Ghost, Mastodon - i to

regularnie. Kiedy oficjalnie odpalaliśmy zespół

i potrzebowaliśmy grafiki i logotypu skontaktowałem

się z nim i okazało się, że pracuje

nam się świetnie. Narysował naszego pierwszego

dinozaura, który pojawił się w sieci i

na koszulkach, a teraz też okładkę "Doomsday"

i myślę, że stał się naszym nadwornym

panem od dinusiów. Co bardzo miłe - sam powiedział,

że ma już trochę dość rysowania tylko

czaszek i rysowanie dziwnych gadów sprawia

mu dużą frajdę.

tylko na winylu - lepszego nośnika, szczególnie

dla takiej muzyki, nigdy nie wymyślono,

stąd ten wybór, mimo upływu aż tylu lat?

(śmiech)

Marcin Jastrzębski: Chyba nie jest tajemnicą,

że winyle wróciły i od paru lat sprzedają się

lepiej niż CD. Ja sam od paru lat przerzuciłem

się wyłącznie na nie, bo są duże, bardziej efektowne,

a w wielu przypadkach (zwłaszcza starych

nagrań) też dużo lepiej brzmią. Patrząc

na trendy stwierdziliśmy, że i tak znaczna większość

słuchaczy zostanie przy streamingach,

a winyl jest jednak fajną, kolekcjonerską rzeczą.

A CD w razie wielkiego zainteresowania

zawsze możemy dorobić - szybciej i taniej niż

LP.

Co więc z poczciwą, jeszcze nie tak dawno

Foto: Hypnosaur

czas minął.

Bartosz Kulczycki: Niektóre serwisy streamingowe

oferują jakość CD, a i mało kto słyszy

różnicę między CD a dobrym MP3. Mam

wrażenie, że dzisiaj z CD jest tak samo jak

odbiornikami FM - potrzebujesz ich tylko jeśli

masz samochód bez możliwości podpięcia telefonu.

A winyl ma swoje zalety, których cyfrowe

twory nie zrekompensują.

Kaseta również nie wchodziła w grę, zależało

wam na tym klasycznym, szlachetnym nośniku,

uparliście się i jest? Dodam przy okazji,

że wielokrotnie miałem do czynienia z czarnymi

płytami brzmiącymi bardzo sterylnie,

niczym CD, ale "Doomsday" daje radę - domyślam

się, że pewnie z tej racji, iż mastering

materiału, etc., od razu robiliście z myślą o tej

Wracając zaś do waszej historii o alternatywnych

rzeczywistościach i czterech prorokach:

nawet grając najciekawszą muzykę

trzeba mieć coś więcej, co zaciekawi słuchaczy,

sprawi, że sprawdzą akurat wasz, jeden

z niezliczonych, zespół?

Bartosz Kulczycki: Chciałbym wierzyć, że

najciekawsza muzyka się obroni, ale znam

trochę zespółów, które uważam za potwornie

niedocenione. Ale czy to kwestia tego, że nie

mieli tego "czegoś więcej"? Wydaje mi się, że

jednak zabrakło im dobrego marketingu. To

dość przykre.

Marcin Jastrzębski: Ja mam wrażenie, że

trzeba mieć albo szczęście, albo nieograniczony

budżet. My póki co mamy na razie trochę

tego pierwszego i trafiamy na fajnych i życzliwych

ludzi, którzy pomagają nam pchać różne

sprawy do przodu.

118

HYPNOSAUR


Zanim na dobre przyjął się termin heavy metal

do określenia zespołów z nurtu ciężkiej

muzyki używano też innego, poza powszechnie

znanym hard rockiem, to jest heavy rock.

Myślę, że jest on na tyle pojemny i zarazem

uniwersalny, że świetnie pasuje również do

Hypnosaur?

Marcin Jastrzębski: Ja nie mam pojęcia, co

gramy i dlatego wymyśliliśmy, że to jest "jurrasic

punk". Ludzie po przesłuchaniu płyty podają

dosłownie dziesiątki skojarzeń z różnych

światów: Hellacopters, Ghost, Offspring,

Turbowolf, Spiritual Beggars, lata 70., psychodelię.

Wszystkie są OK i nie mamy z tym

żadnego problemu. A ja teraz mogę wejść cały

na biało i powiedzieć, że jeden z numerów jest

bezpośrednio zainspirowany kawałkiem Darii

Zawiałow. (śmiech)

Bartosz Kulczycki: Ja zawsze lubię pytać innych

co uważają, że gramy. Odpowiedzi często

są zróżnicowane, jako Hypnosaur jesteśmy

heavy metalem, hard rockiem, glam rockiem,

stonerem, bluesem i psychodelicznym

punkiem jednocześnie. Ja sam nigdy nie piszę

muzyki pod dany gatunek i nie pakuję się sam

do żadnej szufladki, a z ciekawością obserwuję,

do której wrzucą mnie inni.

Jednak już na wysokości pierwszego wydawnictwa

"Illusion" trudno było was zaszufladować

- przede wszystkim nie pasowaliście

do nurtu, wciąż modnego, retro rocka, którego

przedstawiciele prześcigali się, i nierzadko

nadal to czynią, w tym, kto z nich zagra

jeszcze bardziej klasycznie od zespołów z

lat 60./70., nie wnosząc jednak do swojej muzyki

niczego własnego i do tego szczerego.

Uznaliście, że takie podejście jest do niczego,

bo w końcu w muzyce rockowej od szóstej

dekady wydarzyło się zbyt wiele, żeby o tym

nie pamiętać i z tego nie czerpać?

Marcin Jastrzębski: Właśnie chyba całą siłą

tych numerów jest to, że niczego nie uznawaliśmy

i nie zakładaliśmy. Po prostu robimy numery

do momentu, aż wszystkim się podobają.

Wydaje mi się, że to wspomniany już Ghost

od płyty "Meliora" zmienił na współczesnej

scenie metalowej postrzeganie takich zabiegów

jak łączenie nader różnorodnych wpływów,

grając niezwykle eklektycznie, a do tego

efektownie i przebojowo, co równie mocno

kręciło fanów melodyjnego metalu czy rocka,

jak też popu - ich podejście było dla was pewnego

rodzaju wzorem, utwierdziło w przekonaniu,

że nie ma się co ograniczać?

Marcin Jastrzębski: Mnie w Ghoście podoba

się przede wszystkim to, że to są piosenki.

Trochę taka mroczna ABBA - ale nadal przebojowa

i bez zadęcia. Nie znoszę rozwleczonych,

konceptualnych, 10-minutowych utworów,

w których mamy 7 zmian tempa, 10 tonacji,

a na koniec słuchacz ziewa i nie pamięta,

czym to się zaczęło. Tak jak mówiłem, kiedy

robiliśmy kolejne piosenki - po prostu to się

działo. Nie było żadnego planu, założeń, targetów

i dedlajnów. Czasem przez pół roku nie

powstało nic nowego, a czasem z każdej kolejnej

próby wychodziliśmy z gotowym szkicem

nowego kawałka. Ten brak presji chyba był

kluczowy i dalej planujemy tak działać.

Bartosz Kulczycki: Mam wrażenie, że łączenie

wpływów i przebojowość to ogólnie cecha

współczesnej skandynawskiej sceny rockowej,

a Ghostowi udało się przebić do światowego

mainstreamu. Dużo słucham współczesnego

szwedzkiego i norweskiego rocka i pewnie słychać

to też w naszej twórczości. Ale w łączeniu

wpływów na pewno pomaga nam to, że każdy

z nas słucha trochę czego innego i ja na przykład

dobrze znoszę progresywne utwory, których

trzeba przesłuchać co najmniej 10-15 razy

zanim zacznie się rozumieć co się w nich

dzieje.

Od lat jestem wyznawcą tylko jednej teorii,

mianowicie takiej, że muzyka jest dobra lub

zła, a wszelkie etykiety, nazwy czy szufladki

są przydatne tylko pod względem wstępnej

identyfikacji czy osadzenia danego zespołu/

dźwięków w określonym kontekście. Hypnosaur

i "Doomsday" są wręcz podręcznikowym

przykładem tego, że warto szukać, nie zasklepiać

się w jednej stylistyce, czego efektem

jest urozmaicona, bardzo różnorodna

mu-zyka?

Bartosz Kulczycki: Albumy, na których dzieje

się w kółko jedno i to samo, potrafią mnie

szybko znudzić. Zdecydowanie preferuję, gdy

jest raz szybko, raz wolno, raz mrocznie, a raz

skocznie, a jednocześnie wszystko to tworzy

zgrabną całość. Jeśli uważasz, że nam też udało

się to osiągnąć, to bardzo się cieszę.

Na "Doomsday" właściwie nie ma utworów

zbliżonych do siebie stylistycznie, każdy jest

z nieco innej, muzycznej "parafii". Jednocześnie

tworzą jednak dość spójną całość, bo ich

spoiwem jest choćby ciekawe wykorzystanie

klasycznych, klawiszowych brzmień czy osadzenie

na konkretnie brzmiącej sekcji rytmicznej,

co wyklucza przypadkowość, nadaje

poszczególnym kompozycjom jednorodności?

Marcin Jastrzębski: Jeśli uważasz, że

"Doomsday" jest podręcznikowym przykładem

czegokolwiek, to bardzo nam miło

(śmiech). Jak mam być szczery, jeszcze przed

nagraniami nie byłem pewien jak to wszystko

będzie do siebie pasowało. Dopiero w trakcie

miksów poczułem, że całość naprawdę trzyma

się kupy i ma sens jako album. Cieszę się więc

tym bardziej, że ludzie podzielają to odczucie.

Bartosz Kulczycki: Ja nigdy nie miałem wątpliwości,

że może z tego powstać jeden spójny

album, którego atutem będzie różnorodność.

Tytuł płyty zdaje się sugerować doomowe

czy szerzej metalowe konotacje, ale to tylko

jeden z możliwych tropów - nie jest czasem

tak, że któryś z was słucha klasycznego czy

hard rocka, inny bardziej progresywnych czy

nowocześniejszych klimatów, kolejny zaś

czegoś z prostszego, takiego archetypowego

rocka, nawet rock 'n' rolla, a te wszystkie

wpływy i inspiracje składają się na muzykę

Hypnosaur?

Bartosz Kulczycki: Jak słusznie zauważyłeś, i

pewnie bije to też z wcześniejszych odpowiedzi,

jesteśmy czwórką różnych osób i mamy

różne inspiracje. Dodatkowo mam wrażenie,

że całkiem nieźle się uzupełniamy - jeden pilnuje

żeby utwory nie były zbyt proste, drugi

żeby nie były zbyt skomplikowane. Moim zdaniem

siłą Hypnosaura jest to, że nie próbuje

brzmieć jak jakikolwiek inny zespół, a mogłoby

tak być, gdybyśmy całą czwórką wielbili,

dajmy na to, Hellacopters.

Marcin Jastrzębski: Słuchamy kompletnie

różnych rzeczy i może mamy jakieś wspólne

punkty, ale myślę że lista ulubionych 10 zespołów

u każdego z nas byłaby kompletnie

inna. U mnie rozrzut jest ogromny i łatwiej mi

chyba powiedzieć, czego nie słucham: polskiego

hip hopu i disco polo. Bez ściemy, odpaliłem

właśnie aplikację i moja historia na You

Tube z ostatnich paru dni wygląda następująco:

Screamin' Jay Hawkins, Gorillaz, Judas

Priest, Rob Zombie, Dr Dre, Widmoid

(notabene gorąco polecam, jak ktoś nie zna),

The Romantics, Kim Wilde, Arch Enemy,

The Cure. Niech każdy sam wyciągnie sobie

wnioski. (śmiech)

Kto więc przeważa pod sceną na waszych

koncertach? Starsi zwolennicy klasycznego

rocka, młodzi metalowcy czy generalnie zwolennicy

dobrej muzyki?

Marcin Jastrzębski: Na razie to przede

wszystkim znajomi i ich znajomi (śmiech)

Mam nadzieję, że za rok o tej porze spotkamy

się znowu i będziemy mogli udzielić lepszej

odpowiedzi na to pytanie.

Dotarcie do wszystkich potencjalnie zainteresowanych

waszą muzyką, przy tym natłoku

zespołów i muzyki dostępnej w sieci, wydaje

się zadaniem niewykonalnym, a na pewno

bardzo trudnym do zrealizowania. Stąd

dwa, bardzo odmienne single, "Circle" oraz

tytułowy, a do tego promujące "Doomsday"

koncerty?

Marcin Jastrzębski: Właściwie single wybraliśmy

praktycznie od razu po nagraniach i

konsultacjach z kilkoma osobami zaangażowanymi

w produkcję płyty. W naszym odczuciu

oba są na swój sposób dość przebojowe i dobrze

wprowadzają w resztę materiału. Z kolei

koncerty to chyba główny cel grania w zespole

i mamy nadzieję, że w przyszłym roku pogramy

dużo więcej.

Inną metodą jest też próba dotarcia do zorientowanych

rockowo radiosłuchaczy, co w

waszym przypadku również miało już miejsce?

Marcin Jastrzębski: Tak, mieliśmy już kilka

wywiadów w różnych stacjach - od lokalnych

po ogólnopolskie i to zawsze fajne doświadczenie,

a także szansa dotarcia do nowych osób.

Nie ma więc co biadolić na zasadzie "kiedyś

to było, a nakłady płyt to już w ogóle był inny

świat", tylko trzeba robić swoje, bo swoją

szansę na zaistnienie macie tu i teraz, nie w

roku 1980 czy 13 993 311? (śmiech)

Marcin Jastrzębski: Robimy swoje i zobaczymy,

co będzie. Nie mamy wybujałych oczekiwań

i nie zakładamy, że zaraz zaczniemy wyprzedawać

hale i stadiony. Najważniejsze, że

mamy z tego frajdę.

Wojciech Chamryk

HYPNOSAUR 119


początek, zrobiliśmy próbę i okazało się, że

zaskoczyło. Chłopaki po prostu w którymś

momencie stwierdzili, że to koniec poszukiwań

gitarzysty. Zostaję nim ja i gramy dalej.

Chemia między nami

Mam nielichą zagwozdkę z polską sceną rocka progresywnego. Swego czasu

zespołów grających w tym stylu było sporo, nie jestem jednak pewien, czy przekładało

się to na odpowiednio dużą liczbę odbiorców przychodzących na koncerty

czy kupujących płyty. Pewne jest jednak to, że Collage należy do tych kilku nazw,

które warte są odnotowania w annałach gatunku, zaraz obok SBB czy Riverside.

Wydaje się, że w latach 90, kiedy wychodziły klasyczne płyty grupy, zabrakło

jej trochę wiatru w żaglach (może czasy nie były sprzyjające?), ale są szanse, na

zmianę tego stanu rzeczy. Collage powracają z udanym albumem "Over and Out"

i planują trasę koncertową w tym roku. Pojawienie się płyty na piątym miejscu listy

najlepiej sprzedających się albumów w Polsce może być zwiastunem dobrej

passy. Z tej okazji rozmawiamy z Michałem Kirmuciem, od kilku lat grającym w

zespole na gitarze.

HMP: Zanim dołączyłeś do Collage na stałe,

miałeś okazję występować z nimi wcześniej.

Opowiesz jak do tego doszło?

Michał Kirmuć: Jestem z zespołem związany

tak naprawdę od początku lat 90. Poznałem

ich za sprawą Wojtka Szadkowskiego (perkusista

- przyp. red.), którego kiedyś spotkałem

na giełdzie płytowej w Warszawie. Wojtek

zaprosił mnie na próbę, bo powiedziałem,

że jestem fanem i tak dalej. Zdołaliśmy się

wtedy zaprzyjaźnić. W latach 90-tych, tak naprawdę

większość czasu spędzałem w Stodole,

i układaniu materiału na gitarę. Faktycznie tak

wyszło, że przez pierwsze tygodnie graliśmy

sobie w trójkę. Potem dołączył Krzysiek (Palczewski,

basista - red.). Tak to się zaczęło rozwijać

- mniej więcej przez rok graliśmy próby z

założeniem, że szukamy gitarzysty na stałe, bo

wiadomo było, że musi się ktoś pojawić w

miejsce Mirka Gila. Ani nie miałem takich

ambicji, ani też nawet nie planowałem go zastępować.

Nawet przez moment nie przeszło ci wtedy

Co było największym wyzwaniem w przeskoczeniu

na gitarę z perkusji, twojego podstawowego

instrumentu?

Zdarzało mi się grać na gitarze w Strawberry

Fields, (jeden z pobocznych projektów Wojtka

Szadkowskiego - przyp. red.) przy rejestracji

DVD, jednak wykonywałem wtedy partie

rytmiczne. Nigdy nie porwałem się na granie

solówek, a tu nagle musiałem odnaleźć się także

w takiej roli. Było to dla mnie wyzwanie,

musiałem przestawić trochę swoje myślenie o

gitarze. Właściwie to było największym wyzwaniem.

Całe lata dziewięćdziesiąte i początek

obecnego tysiąclecia byłem perkusistą,

ale gitara też mi towarzyszyła - używałem jej

do komponowania i aranżowania. Nie było

więc tak, że dostałem do ręki instrument, na

którym nigdy nie grałem. Musiałem tylko

przestawić sobie w głowie, jak mam tego instrumentu

używać.

Nie ciągnie cię jednak bardziej do perkusji?

Tak, mam z tym problem. Zwłaszcza, że tak

się złożyło, że mój drugi zespół, Red Box (od

kilku lat Michał występuje również w tej brytyjskiej

grupie - przyp. red.), zaproponował mi

zmianę z instrumentów perkusyjnych na gitarę.

Od dłuższego czasu faktycznie nie miałem

okazji grać na perkusji, co trochę mnie boli.

Ale teraz obię sobie dodatkowe pomieszczenie

w studiu, gdzie w końcu rozłożę bębny,

żeby pograć dla samego siebie i nie zapomnieć

jak to się robi.

między innymi na ich próbach. Był taki czas,

że jeździłem z Collage jako techniczny. W roku

1995 miałem z nimi koncert, zastępując

Wojtka Szadkowskiego na perkusji. Zresztą,

grałem z Wojtkiem w kilku innych projektach.

W 2015 roku Mirek Gil (gitarzysta -

przyp. red.) podjął decyzję o odejściu z grupy.

Był to problem również dlatego, że grali próby

w studiu Mirka. Gdy odszedł i zostali bez sali

prób to przyszli do mnie z pytaniem, czy mogą

pograć u mnie w studiu. Wtedy też podjęli decyzję,

że zaczynają pracę nad nową płytą. Na

początku gościłem dwójkę, Mintaya (Piotr

Witkowski, basista - przyp. red.) i Wojtka.

Ponieważ nie mieli żadnego instrumentu harmonicznego,

to stwierdzili, że skoro jestem na

miejscu, to mógłbym pomóc w komponowaniu

Foto: Collage

przez myśl, że to właśnie ty mógłbyś grać z

nimi na stałe?

No właśnie nie. Zwłaszcza, że całe życie byłem

perkusistą. Gitara nigdy nie była moim głównym

instrumentem, dlatego szukaliśmy gitarzysty.

Pojawiło się paru kandydatów, ale jakoś

nie było z nimi chemii. Trudno znaleźć

człowieka, który odnalazł by się w tych dźwiękach.

Zmiana nastąpiła w momencie, gdy Marek

Laskowski z Progresji w 2016 roku zadzwonił

do mnie z pytaniem, czy by nie chcemy

wystąpić na koncercie. Wtedy zwróciłem

się do chłopaków, słuchajcie, jest taka propozycja,

co o tym myślicie? Oni do mnie, że

oczywiście, ale czy zagram stare utwory i partie

Mirka? Odpowiedziałem, że nie wiem, ale

spróbujmy. Wybraliśmy jakieś dwa utwory na

Jak odnalazłeś się w roli kompozytora materiału

dla Collage?

Kiedy zaczynałem z nimi grać próby, w 2015

roku, nie byłem członkiem zespołu, więc byłoby

dziwnie, gdybym brał udział w komponowaniu.

Ale faktycznie, od samego początku

była między nami chemia. Mieliśmy z Wojtkiem

jakiś stary utwór i wzięliśmy go na warsztat.

Wojtek stwierdził. Słuchaj, tam były

fajne rzeczy, może coś z tym zrobimy. Faktycznie,

utwór "A moment, a Feeling" ma fragmenty,

które narodziły się jeszcze zanim zaczęliśmy

pracować nad albumem. Tak więc

wszedłem w tę rolę chyba dość płynnie.

Z tego co wiem, również twoim pomysłem

było zaproszenie dziecięcego chóru do zaśpiewania

fragmentu "What About the Pain".

Tak, dokładnie, to był mój pomysł. Wzięło się

to z kilku rzeczy. Po pierwsze pracuję ze szkolnym

chórem dziecięcym Żaniołki. Część z pojawiających

się na płycie dzieci pochodzi właśnie

z tego chóru. Więc wiedziałem jak one

śpiewają i miałem przywiązanie do tych dźwięków.

Na próbach graliśmy kawałek we fragmentach.

Jak tylko usłyszałem melodię refrenu,

od razu słyszałem w głowie śpiewające

dzieci. Zapytałem Wojtka, co tym sądzi, a ten

się zapalił do tego pomysłu. Nie mieliśmy nawet

gotowego tekstu. Potem powstały słowa o

rozstaniu dorosłych, rozwodzie i ten chór dodał

temu więcej głębi. Przecież dzieci bardzo

cierpią w takich sytuacjach. Same nagrania

zrealizowałem oddzielnie, niezależnie od zespołu.

W sesji wzięła udział również moja córka,

Agnieszka oraz dzieci Bartka (Kossowicza,

wokalisty - przyp. red.)

120

COLLAGE


Z czego jesteś najbardziej zadowolony, jeżeli

chodzi o album "Over and Out"?

Tworzenie go było dla nas bardzo ciężkie,

również z powodów prywatnych. Nie powiem,

odbijało się na pracy. Pod koniec już naprawdę

skakaliśmy sobie do gardeł. Powiem szczerze,

gdy oddaliśmy materiał do wytwórni, to

poczułem wielką ulgę. Myślę, że wielu z nas ją

odczuło. Dobrze, że udało się doprowadzić

album do końca i oddać go w ręce ludzi. Do

ostatniej chwili, nie miałem pewności, czy to

nastąpi. Odbyliśmy więc swoje wewnętrzne

zmagania z tym materiałem. Z osobistego

punktu widzenia, cieszę się, że udało mi się

przekonać chłopaków, aby na płycie pojawiły

się nie tylko typowe dla grupy partie gitary, w

stylu Mirka Gila, ale i syntezatory gitarowe.

Jestem z tego bardzo zadowolony. Niektóre

melodie brzmią jak klawisze, ale to gitara. Cieszę

się, że udało nam się to tak zrealizować.

Oglądałem niedawno fragment koncertu z

radiowej "Trójki" i widziałem, że grasz tam

na gitarze Rolanda z syntezatorem. Chyba

masz zamiłowanie do tego typu sprzętu?

Jestem zwolennikiem tych Rolandów, moje

obie główne gitary to właśnie egzemplarze z

lat 80-tych. Wprawdzie na koncercie w "Trójce"

jeszcze nie używałem brzmień syntezatorowych

tej gitary. Natomiast, mam trochę

zboczenie na temat instrumentów z owej epoki.

Posiadam tego mnóstwo w swoim studiu,

zresztą, nie tylko gitar. Będę starał się używać

ich częściej na koncertach. Myślę, jak to

wszystko połączyć aby działało bez problemów.

Są to stare instrumenty, mają swój wiek

oraz "foszki", nie zawsze funkcjonują tak, jak

powinny. Chciałbym jednak wyjść z całym

tym asortymentem na scenę.

Album pojawił się już na rynku i trafił bardzo

wysoko na listę sprzedaży płyt w Polsce

OLIS. Zaskoczony?

Tak, bardzo. Powiem szczerze, że w ogóle zaskoczyło

nas przyjęcie płyty. Mamy wrażenie,

że udało nam się zrobić coś wartościowego.

Mieliśmy nadzieję, że fani rocka progresywnego

nas docenią, ale fakt, że weszliśmy tak wysoko

na listę OLIS nas zaskoczył, nie będę tego

ukrywał. Absolutnie się tego nie spodziewaliśmy

i nawet nie mieliśmy na to nadziei.

Muzyka progresywna jest raczej niszowa, więc

taki obrót sprawy jest czymś bardzo miłym.

Okazuje się, że sporo jest w tym kraju osób,

które lubią taką muzykę i kupują płyty.

Co w ogóle sądzisz o polskiej scenie rocka

progresywnego? Nie uważasz, że jest na niej

(a przynajmniej było) sporo zespołów, ale o

raczej znikomej rozpoznawalności? Oczywiście

z wyjątkiem Riverside, SBB i was.

Foto: Collage

Koncertów polskich wykonawców tego gatunku

nie odbywa się dużo. Wy też gracie

sporadycznie.

No tak, grywamy dość rzadko. Do tej pory

było tak, że właściwie jeśli się ktoś do nas nie

zgłosił z propozycją koncertu, to sami nic nie

organizowaliśmy. Natomiast teraz ta sytuacja

trochę się zmieniła, ponieważ zajął się nami

Piotr Kozieradzki z Riverside. Mamy zaplanowaną

serię koncertów na przyszły rok. Po

raz pierwszy pojedziemy w normalną, pełną

trasę koncertową. Z night-linerem i tak dalej.

Będziemy funkcjonować w bardziej systematyczny

i uregulowany sposób. Nie mogę doczekać

oczywiście, bo jestem jednak zwierzęciem

scenicznym - najlepiej się na niej czuję. Chociaż

trema jest zawsze przeogromna. Jest to

wyzwanie, bo o ile większość materiału z płyty

już gdzieś graliśmy, to na przykład utworu tytułowego

jeszcze nie. Natomiast jeżeli chodzi

o popularność innych grup, to trudny temat,

tak jak ta muzyka. Riverside są pięknym

przykładem zespołu, któremu się udało. Mam

wielki szacunek do tego, co dokonali. W ramach

anegdoty powiem, że kiedy wydawali

pierwszą płytę, przyszedł do mnie kolega

Adam z ich demówkami, które zachwalał.

Spojrzałem na to i powiedziałem, aby dali sobie

spokój, bo to w ogóle nie ma szans na sukces.

Piękne, ale nie sprzeda się. Mariusz Duda

(wokalista Riverside - przyp. red.) do dziś

wypomina mi to z uśmiechem. No, to tyle,

jeśli chodzi o moje dziennikarstwo muzyczne.

(śmiech)

Skoro wywołujesz ten temat, to faktycznie,

przez lata byłeś redaktorem Tylko Rocka (później

Teraz Rock - przyp. red.). Dlaczego nie

udzielasz się już w ten sposób?

Od czasu, gdy zakończyłem współpracę z miesięcznikiem

to faktycznie, moja praca dziennikarska

zeszła na drugi plan. Ale nadal udzielam

się w radiu. W formie pisanej faktycznie,

raczej sporadycznie.

Czy dołączenie do Collage było powodem

odejścia z redakcji?

Nie, nie, to zupełnie niezależne rzeczy. Mówiąc

wprost, redakcja w pewnym momencie,

po latach współpracy podziękowała mi, co było

dla mnie smutne. Ale rozumiem też, że trudno

jest dzisiaj funkcjonować na rynku prasy

drukowanej. Coraz mniejsza sprzedaż, coraz

mniejsze przychody i trzeba podejmować decyzje

o cięciach. Przykro mi, że dotknęło to

mnie, zwłaszcza, że byłem z tym magazynem

związany przez wiele lat. Moment odejścia był

dla mnie trudny. Dobrze, że w tym czasie wiele

się działo z Collage i Red Box. Mogłem się

skupić na pracy i to pozwoliło mi przetrwać

wszystko na spokojnie.

Wspomniałeś o Red Box, nazwa ta pojawiła

się w rozmowie już wcześniej. Jak ci się

współpracuje z tak rozpoznawalnym zespołem,

z innego kraju i kręgu kulturowego?

Wiesz co, mogę powiedzieć, że są to po prostu

moi przyjaciele. Jest między nami niezwykła

więź. Spędzamy ze sobą sporo czasu. Wszyscy

jesteśmy dla siebie mili, to po prostu grupa

przyjaciół, którzy chcą ze sobą spędzać czas.

Tak jest zarówno w studiu jak i na koncertach.

Simon (Simon Toulson-Clarke, wokal i gitara

- pryp. red.) jest liderem i głównym kompozytorem,

ale za każdym razem pyta mnie co sądzę

na jakiś temat? Jest otwarty na sugestie innych

ludzi, pomimo tego, że ma bardzo sprecyzowaną

wizję zespołu - wie, czego dokładnie

chce. A jednak nie boi się usłyszeć opinii kolegów.

Często spotykamy się też prywatnie.

Ostatnio byliśmy w Anglii z moją córką, robiliśmy

próby a przy okazji spędzaliśmy razem

trochę czasu wolnego. To bardzo przyjacielski

zespół.

Jakie są plany Red Box na przyszły rok?

Na pewno będą jakieś koncerty, już w marcu.

Wystąpimy też w Polsce. Mamy przygotowany

nowy singiel, który myślę, że lada chwila się

ukaże. A co do nowej płyty, to mamy pewien

dylemat, ponieważ nagrywając "Chase the

Setting Sun", tak naprawdę stworzyliśmy materiał

na trzy albumy. Wybraliśmy z tego kilka

kompozycji, które znalazły się na płycie, ale

reszta też jest gotowa i zastanawiamy się jak to

ugryźć? Czy może wydać reedycję płyty z bonusami,

czy może jednak nowy album, do czego

Simona namawiam. Bo to jest naprawdę

świetny materiał, równie dobry jak "Chase the

Setting Sun" i szkoda, żeby leżał gdzieś na

dysku w komputerze u Simona.

Igor Waniurski

COLLAGE 121


Zakrzywianie czasoprzestrzeni

Dyskografia polsko-amerykańskiego projektu Chaos Over Cosmos poszerzyła

się o kolejne wydawnictwo. Album "A Dream If Ever There Was One" zaskoczy

wszystkich, którzy mieli już okazję słyszeć muzykę Rafała Bowmana sygnowaną

tą nazwą: jest ona bowiem cięższa i jeszcze bardziej dopracowana aranżacyjnie,

nie tracąc przy tym dotychczasowych atutów. Tym bardziej zaciekawia

deklaracja lidera, że na jakiś czas zawiesza działalność Chaos Over Cosmos, zamierzając

skupić się na dwóch kolejnych projektach.

HMP: Latem ubiegłego roku wydałeś album

"The Silver Lining Between The Stars" i proszę,

Chaos Over Cosmos ma już na na koncie

kolejny długogrający materiał. Nie potrafisz

przestać komponować, nie rozstajesz się

z gitarą, dlatego na efekty nie trzeba czekać

zbyt długo?

Rafał Bowman: To prawda, dodatkowo na

przestrzeni ostatnich miesięcy działam przy

zupełnie innej muzyce, więc rzeczywiście z gitarą

się nie rozstaję. To też pewna "przewaga"

projektów studyjnych, że czas rozkłada się zupełnie

inaczej - nie koncertujesz, nie grasz

prób, masz więc mnóstwo czasu na tworzenie

i nagrywanie nowej muzyki. Wracając do czasu

z gitarą, teraz ten czas i tak jest nieporównywalnie

mniejszy niż lata temu, kiedy jako

nastolatek ćwiczyłem godzinami te wszystkie

skale i przebiegi z metronomem. Bardzo się

cieszę, że wtedy tyle grałem, bo teraz nie ma

szans, żebym miał wystarczająco dużo cierpliwości

na tak nudne ćwiczenia (śmiech). A to

później jednak procentuje i daje pewne zdolności

motoryczne.

Zapowiadałeś, że kolejny album "będzie to

dość gęsta muzyka" i faktycznie, sporo się w

tych sześciu utworach dzieje, począwszy od

warstwy rytmicznej, skończywszy na partiach

solowych?

Tak, myślę, że tamten opis był dość trafny.

Wiedziałem, o czym mówię, bo w chwili, kiedy

rozmawialiśmy miałem przynajmniej 20%

napisanego materiału, być może nawet więcej.

Miałem też pewien ogólny obraz tego, jak

chciałem, żeby ten album wyglądał. W skrócie:

bez rewolucji, w podobnej stylistyce, ale z

podkręceniem ogólnej ciężkości i pracy perkusji

w stronę blastów, których dotychczas używałem

tylko sporadycznie. Zależało mi na lekkiej

zmianie brzmienia. W warstwie gitarowej

i całej reszcie nie wdrożyłem zbyt wielu zmian.

Wszystkie te założenia, które miałem w głowie

latem ubiegłego roku (niewiarygodne, że

to już tyle czasu!) podczas naszego poprzedniego

wywiadu ostatecznie weszły w życie w

tej nowej muzyce.

Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że mimo

tych wszystkich zakręconych, technicznych

solówek starasz się jednocześnie uciec od

schematu typowego shreddera - to dlatego

kompozycje są tu zwartą całością, bez często

słyszalnego u innych muzyków, podziału:

robiące wrażenie gitarowe popisy plus, mniej

lub bardziej do nich pasująca, reszta?

To miłe i ciekawe spostrzeżenie - ciekawe, bo

jest ono w sporej kontrze do tego, co często

zdarza mi się czytać w recenzjach i słyszeć od

znajomych. I to nie tylko w związku z tą płytą,

a od "The Ultimate Multiverse". Bardzo często

słyszę, że w sumie wszystko ładnie, ale za

dużo jest gitarowych popisów i że kompozycje

odrobinę na tym tracą. Jak widać, na temat

tych samych utworów mogą pojawiać się bardzo

odmienne opinie - nawet nie w kwestii ich

poziomu czy subiektywnej oceny, bo oczywiste,

że tutaj zróżnicowanie zawsze będzie duże,

a odnośnie cech, które wydawałoby się, są bardziej

obiektywne. Nie mam do tego emocjonalnego

stosunku, wszystkie takie opinie są

bardzo ciekawe, pokazują, jak skrajnie różny

może być odbiór muzyki. Niby to oczywiste, a

wciąż jakoś mnie fascynuje. Solówki w Chaos

Over Cosmos zawsze były bardzo ważnym

elementem, zawsze dbałem o to, żeby były

maksymalnie dopracowane technicznie i prawdopodobnie

jest to aspekt, któremu poświęcam

aż zbyt dużo uwagi, może traktuję to trochę

ambicjonalnie. Natomiast jednocześnie

nie jestem wielkim fanem albumów typu "gitarzysta

gra wyłącznie solo w dziesięciu różnych utworach

z równie nudnymi podkładami". Nie chcę krytykować

wszystkich takich wydawnictw, bo

uwielbiam na przykład Jasona Beckera (pamiętam,

że w wywiadzie rok temu też o nim

wspominaliśmy i bardzo dobrze, bo zawsze o

Beckerze warto przypominać) czy Steve'a

Vai'a, ale… no właśnie, ich muzyka tak nie

wygląda - jest tam mnóstwo umiejętności, ale

jest też miejsce na oddech i przestrzeń. Tego

nie ma np. Michael Angelo Batio (z całym

moim szacunkiem), który jest dla mnie interesujący

jako zjawisko, ale niekoniecznie jako

muzyk. Bardziej inspiruje mnie Marty Friedman,

Michael Romeo z Symphony X czy

Per Nilsson ze Scar Symmetry, którzy swoich

utworów nie podporządkowują wyłącznie

graniu solowemu, jednocześnie i tak mają dużo

sekcji solowych, a gdy już grają solówki, to

są one zawsze perfekcyjne technicznie i wirtuozerskie.

To jest opcja, której staram się od kilku

albumów trzymać. Granie w stylu typowo

shreddowych albumów z lat 80., wypełnionych

po brzegi właściwie takimi samymi przebiegami

po gryfie w kilku różnych tonacjach -

to nie dla mnie. Dużo technicznych solówek,

ale rozsądnie i w przemyślany sposób rozmieszczonych

w poszczególnych fragmentach

utworów - zdecydowanie tak. Myślę też, że na

twoje wrażenia może mieć wpływ produkcja i

postprodukcja płyty - wszystkie ścieżki instrumentów

są mocno czyszczone, nie są zbyt

przesterowane, brzmią bardzo gładko, dlatego

nie narzucają się słuchaczowi tak wyraźnie, jak

w przypadku bardziej klasycznego, organicznego

brzmienia.

"A Dream If Ever There Was One" to mocno

brzmiący materiał, może nawet najcięższy w

dyskografii Chaos Over Cosmos, chociaż

jednocześnie pod tym względem wciąż dość

sterylny - uznałeś, że przyda się tym numerom

trochę brzmieniowego i perkusyjnego

uderzenia?

Wszyscy, którzy znają ten projekt, wiedzą, że

z pewnością nie jestem brzmieniowym purystą,

którego interesuje tylko wspomniane

przed chwilą organiczne brzmienie - zdecydowanie

nie, chociaż rzecz jasna i takie podejście

szanuję. Ja pozycjonuję się po drugiej stronie,

lubię cyfrowość, lubię studyjną edycję, a zmiany,

o których mówisz, wynikają częściowo z

poszukiwania nowości - tutaj mam na myśli

głównie zwiększenie ciężaru i dodanie więcej

dolnych częstotliwości. Częściowo wynikają

również z próby znalezienia lepszego brzmienia

perkusji. Czyli właściwie też możesz zakwalifikować

to jako poszukiwanie nowości,

niemniej jednak warto szczerze przyznać, że w

przypadku perkusji to poszukiwanie było

mniej twórcze, a bardziej polegało na próbie

doboru akceptowalnego brzmienia syntetycznych

bębnów, zwłaszcza, że grają one na tej

płycie gęsto i czułem, że ustawienia z poprzedniej

płyty na pewno się tutaj nie sprawdzą. Kopiowanie

ubiegłorocznych rozwiązań byłoby

zresztą mało kreatywne, ale nie ukrywam - jestem

głównie gitarzystą i perkusja zarówno od

strony kompozycyjnej, jak i brzmieniowym

była bardziej koniecznością i niezbędnym elementem

całości, niż jakimś miejscem, w którym

chciałem się szczególnie mocno muzycznie

spełniać. Przepraszam perkusistów za

moje barbarzyńskie podejście! (śmiech)

Ubolewam, że wciąż obywacie się bez perkusisty,

ale tak już widocznie musi być. Jednak

z drugiej strony programując partie bębnów

nie musisz się do nikogo dostosowywać, etc.,

to w 100% twoja wizja i jesteś w pełni odpowiedzialny

za jej realizację, co jest z kolei

niezaprzeczalnym atutem?

Też ubolewam nad tym, jednak, jak wspominałem

- perkusja nie jest instrumentem, przez

który muzycznie "myślę" i stąd też być może

jest on traktowany przeze mnie po macoszemu.

To już drugi album, kiedy bardzo realnie

myślałem nad żywymi bębnami i nawet podjąłem

pewne działania, gotów byłem tą swoją

wizję trochę odpuścić i tak dalej. Na przeszkodzie

stanęła logistyka, bo jak się okazało, z

osobą, która jest chętna i kompetentna do nagrania

tego materiału, nie zgraliśmy się czasowo

i ostatecznie zaangażowanie w to żywych

bębnów przedłużyłoby pracę nad płytą pewnie

122

CHAOS OVER COSMOS


co najmniej o pół roku. A cierpliwość nie jest

moją najmocniejszą stroną.

Ciekawym pomysłem jest nieco inne, niż

zwykle czyni się to w metalu, wykorzystanie

partii syntezatorów, szczególnie w warstwie

rytmicznej poszczególnych kompozycji, dzięki

czemu brzmią one może nie mocniej, ale

jakby pełniej, bardziej dobitnie, dublując na

przykład riffy?

To był jeden z eksperymentów, który stosowałem

już na poprzednich płytach, ale tutaj rzeczywiście

najszerzej. W wielu fragmentach

syntezatory grają dokładnie to samo, co gitara

- nie wybijają się w miksie, są raczej schowane,

ale podczas pracy studyjnej zauważyłem, że

czegoś ewidentnie mi brakuje, kiedy je zupełnie

wyciszam. Ten zabieg dotyczy riffów, ale w

wielu miejscach stosowałem to samo na gitarach

solowych - myślę, że dodało to jeszcze

więcej specyficznej płynności. Jak mówiłem

wcześniej, z tego powodu solówki brzmią

płynniej i delikatniej, pomimo tego, że dźwięków

jest, cóż… sporo. Nie chcę zanudzać technikaliami,

ale brzmienia gitar solowych, grających

np. bardzo szybkie arpeggia lub fragmenty

legato, połączone z dość przestrzennym

brzmieniem (lubię rozkręcić efekt delay nieco

bardziej niż trzeba) i właśnie z syntezatorami,

które grają te same dźwięki - to wszystko bardzo

ładnie się przenika i tworzy coś, co na pewno

nie jest typowym brzmieniem metalowej

gitary, ale na pewno nie jest też typowym brzmieniem

klawiszy.

Interesujące jest również to, że tym razem

obyło się bez personalnych roszad, wciąż

współpracujesz z KC Lyonem. Musicie nieźle

się dogadywać, chociaż chyba wciąż nie

mieliście okazji spotkać się osobiście?

Rok temu powiedziałem ci, że jeśli wokalista

zmieni się po raz kolejny, to będę musiał oficjalnie

przyznać, że jestem dyktatorem, więc

nie miałem wyjścia (śmiech). Nad kompozycjami

i brzmieniem pracuję samodzielnie, z

kolei kwestią wokali i tekstów zajmuje się KC

we własnej osobie. Tutaj staram się zbyt dużo

nie wnikać. Może dzięki temu ta współpraca

przebiega dość gładko, co nie jest łatwe, bo jeśli

chodzi o muzykę, jestem cholernie upartym

człowiekiem. Większych zgrzytów nie było,

może KC nie był szczególnie zadowolony, że

dość sztywno określiłem miejsca, w których

przewidziałem pojawianie się wokali. W każdym

utworze były riffy "wokalne", w których

koniecznie musiały się pojawić jego partie, były

też miejsca, które zdecydowanie musiały

pozostać instrumentalne. Jak wiesz, proporcje

rozłożyły się zdecydowanie na korzyść sekcji

instrumentalnych i było to powodem kilku dyskusji

na ten temat. Aczkolwiek w tym projekcie

komponowanie zawsze tak wyglądało i ten

nacisk na sekcje instrumentalne zawsze był jedną

z naszych głównych cech. Zdaję sobie

sprawę, że takie ograniczanie może być dla

wokalistów dość denerwujące, zresztą to widać,

bo KC jest trzecim i najwytrwalszym śpiewakiem

w Chaos Over Cosmos (śmiech). Natomiast

współpraca ułożyła się bardzo sprawnie.

Nie mieliśmy okazji poznać się osobiście,

ale KC wydaje się być super-miłym człowiekiem,

a dodatkowo cenię jego etos pracy - wiadomo,

że z terminowością wśród muzyków czy

ogólnie ludzi (chociaż, czy muzycy to ludzie?

(śmiech)bywa różnie. W jego przypadku zawsze

jest solidnie.

Jego dzieło to nie tylko teksty, ale też chyba

linie wokalne - stąd ten dopisek songwriting

przy jego nazwisku w opisie płyty?

Dokładnie tak. Myślę, że KC podszedł do tego

bardzo kreatywnie, dlatego nie było potrzeby

ingerencji z mojej strony - czasem kusiło mnie,

żeby niektóre linie melodyczne też ułożyć, ale

na szczęście tego nie robiłem - to on jest wokalistą

i zna się na tym znacznie lepiej niż ja.

Kilka razy byłem szczerze i pozytywnie zaskoczony

wokalami, które skomponował. Poza

tym ambicja i dyktatorskie zapędy mogą być

przydatne w muzyce, ale trzeba je nieco ograniczać!

Zresztą na brak zajęć przy tych utworach

narzekać nie mogłem.

Podtrzymałeś też dobrą świecką tradycję i na

"A Dream If Ever There Was One" również

możemy usłyszeć głos Keatona, brata KC.

Nie chciałeś robić mu konkurencji, dlatego

znowu jest to tylko jeden utwór, tak jak na

poprzedniej płycie?

W tym przypadku też nie ingerowałem i zaproszenie

Keatona oraz ilość jego wokali na

płycie były wyłącznie ich wspólną decyzją. Byłem

zresztą otwarty na inne gościnne występy

- jestem jak najbardziej za tego typu eksperymentami

tak długo, jak tylko nie powoduje to

problemów z terminowością i wokale zachowują

niezły poziom. Tak było w tym przypadku.

Co więcej, myślałem o innych gościnnych

występach i to z użyciem dość egzotycznego

jak na nowoczesny metal instrumentu - klarnetu.

Na drodze stanęła jak zwykle, logistyka,

terminy i proza życia, a szkoda, bo była już

przygotowana sekcja pod solówkę na klarnecie.

Szkoda, że to byłby ciekawy zabieg, ale nie

narzekam - zastąpiłem to, dodając kolejne solo

na gitarze, a jak kiedyś powiedział Yngwie

Malmsteen - "more is more" (śmiech).

Zawartość nowego albumu dopełniają cztery

starsze utwory, znane już z "The Ultimate

Multiverse". Skąd pomysł na ich odświeżenie,

przedstawienie w nowych wersjach i z

innym wokalistą?

Przede wszystkim słuchacze mnie o to pytali.

Generalnie dość powszechna opinia była taka,

że fajnie byłoby zobaczyć, jak te utwory sprawują

się w odświeżonych wersjach, z nowymi

wokalami. Myślę, że było warto, a ja też skorzystałem

z okazji i zaspokoiłem swój perfekcjonizm,

odrobinę edytując i dłubiąc przy

tych kawałkach. Kilka bardzo krótkich partii

nagrałem też na nowo, ale prawda jest taka, że

oprócz oczywistej różnicy związanej z wokalistą,

słuchacze będą mieli problem z zauważeniem

zmian, które wdrożyłem tam w postprodukcji

czy w tych kilku krótkich nagranych

na nowo fragmentach. Zrobiłem to częściowo

dla uspokojenia swoich muzycznych obsesji

(jest ich wiele!), a po części z ciekawości produkcyjnej

- miło było popatrzeć, jak różne

wtyczki działają i co robią z dźwiękiem. Niemniej

jednak są to przede wszystkim bonus

tracki, a różnice w stosunku do starych wersji

są minimalne.

Wspominałeś, że jest to ostatni przed dłuższą

przerwą album Chaos Over Cosmos -

doszedłeś do momentu, w którym nie jesteś

już w stanie zaproponować w tej stylistyce

czegoś nowego, stąd właśnie taka decyzja?

Przy natłoku obowiązków i innych projektów

muzycznych musiałbym chyba zakrzywiać

czasoprzestrzeń, żeby zachować obecne tempo

działania z Chaos Over Cosmos. Zakrzywianie

czasoprzestrzeni staramy się uskuteczniać

muzycznie na albumach, ale w życiu niestety

wciąż tej umiejętności nie posiadłem. Jeszcze!

Domyślam się, że nie zamierzasz rezygnować

z grania, tak więc masz już pewnie coś

nowego w zanadrzu, nowy projekt lub skład?

Tak, właściwie dwa projekty - jeden również

stylistycznie zbliżony do progresywnego metalu,

ale jednak trochę mniej technicznie nakręcony

i dużo bardziej organiczny oraz drugi

projekt - studyjny, ale z kompletnie, całkowicie

innego muzycznego universum. Ludzie słuchający

Chaos Over Cosmos będą zdumieni,

słysząc tę muzykę. O ile w ogóle się o niej dowiedzą

- zdecydowanie nie będzie to prog metal.

Czyli znowu dały tu o sobie znać twoje progresywno-metalowe

fascyncje. Kiedy możemy

spodziewać się pierwszych nagrań tego

zespołu?

Jeszcze dość wcześnie by dokładnie szacować,

ale w obu przypadkach 2023 rok jest całkiem

realną opcją. Myślimy o graniu na żywo z progresywnym

projektem, więc powinno być ciekawie.

Wojciech Chamryk

CHAOS OVER COSMOS 123


Znalazłem się w kompletnie innym świecie

Dla urozmaicenia możecie czasami znaleźć w HMP materiały dotyczące

nowocześniejszych kapel, które tylko pośrednio czerpią z tradycyjnych odmian

metalu. Tak jest w przypadku Katatonii. Ich nowy album "Sky Void of Stars" reprezentuje

styl, jakiego nikt nie praktykował w poprzednim millenium - "współczesną

metalową alternatywę". Poniżej zapis wywiadu z basistą Niklas Sandin.

HMP: Cześć Niklas. Jak spędzasz Halloween?

Niklas Sandin: A wiesz, nawet spokojnie. W

tym roku nie świętuję w żaden sposób Halloweenu.

Siedzę w domu i robię pranie. Wcześniej

wziąłem udział w próbie zespołu Katatonia.

Byłem aż tak młody, ale naturalnie wtedy jeszcze

nie wchodziłem w skład Katatonii. Dziwnie

brzmiałaby ich muzyka, gdyby mieli pięcioletniego

basistę (śmiech). Dołączyłem do

nich znacznie później.

W 2010 roku?

Tak, najpierw wspierałem ich tylko podczas

koncertów. Dopiero z czasem moja rola ewoluowała.

Permanentnym basistą stałem się dopiero

w okolicach 2011 lub w 2012 roku.

W jakich okolicznościach w ogóle dowiedziałeś

się, że istnieje coś takiego jak Katatonia,

Katatonii z wyglądu?

Tak naprawdę Jonas Renkse do końca nie

chciał wyjawić, o co chodzi, dlatego że potrzebował

muzyka z prawdziwego zdarzenia, a

niekoniecznie maniakalnego fana. Trzymał

mnie w niepewności. Pewnego razu zadzwonił

na mój numer telefonu i od tego momentu byłem

już w stu procentach pewien, że jednak

chodzi o Katatonię. Odpowiedziałem, że

oczywiście jestem zainteresowany. Poszliśmy

coś zjeść i postanowiliśmy spróbować grać razem.

Wskoczyłeś na pokład z mnóstwem pomysłów

na odświeżenie kierunku stylistycznego

Katatonii, czy raczej zamierzałeś podporządkować

się bieżącym planom i wizjom przyszłości

roztaczanym przez innych?

Zdecydowanie chciałem wesprzeć zespół w realizacji

ich ówczesnych zamiarów. Uważałem,

że koncept muzyczny Katatonii był świetny

od samego początku. Nie byłem zainteresowany

wprowadzaniem żadnych własnych zmian.

Moim zdaniem, Jonas Renkse i Anders Nyström

już wypracowali perfekcyjną formułę.

Wkrótce nastał dla Ciebie bardzo intensywny

okres Poza graniem niezliczonej liczby

koncertów, potężna instytucja Katatonia wydała

wraz z Tobą dwa albumy studyjne

niemal jeden po drugim: "Dead End Kings"

(2012) i "Dethroned & Uncrowned" (2013).

Rzeczywiście był to szalenie intensywny okres.

Wcześniej w ogóle nie koncertowałem poza

Szwecją, natomiast moja pierwsza trasa z Katatonią

trwała aż siedem tygodni. Wielka

sprawa! Czułem się, jakby moje życie uległo

zmianie na lepsze. Znalazłem się w kompletnie

innym świecie. Przywykłem do grania kilku

krajowych koncertów rocznie z lokalnymi

kapelami, spośród których największą była

black metalowa Siebenbürgen. Dzięki Katatonii

znalazłem się w zupełnie innej życiowej

i artystycznej sytuacji. Nagle zacząłem sporo i

daleko podróżować. Awansowałem z listonosza

na profesjonalnego basistę. Odtąd każdy

mój dzień jest wypełniony muzyką.

Czyli nie kręci Cię kultura masowa i wolisz

od niej kulturę wysoką?

Jasne, że czasami fajnie pobawić się w Halloween,

ale nie robiłem tego w ciągu ostatnich

kilku lat. W zasadzie to zapomniałem, że dzisiaj

wypada ostatni dzień października. Koncentrowałem

się na zupełnie innych sprawach.

A Ty?

Podobnie. W zeszłym roku uczestniczyłem w

dużej imprezie domowej z okazji Halloween,

ale nie dziś. Mamy jeszcze coś innego wspólnego,

bo pochodzimy z tej samej generacji

metalowców, jako że Ty urodziłeś się zaledwie

cztery lata przede mną (1986 i 1990).

Fakt, jestem rocznikiem 1986, więc zgadza się.

Katatonia również jest w naszym wieku. Istnieje

od 1987 roku.

W zeszłym roku obchodziliśmy trzydziestą rocznicę

zespołu. Katatonia zrodziła się na początku

dekady lat dziewięćdziesiątych.

Widzę w Internecie, że od 1987 roku kapela

zwała się Melancholium, a w 1991 roku przekształciła

się w Katatonię.

Dokładnie tak.

Wynika stąd, że kiedy oni zaczynali, Ty miałeś

nie więcej jak pięć lat.

Foto: Mathias Blom

oraz jak później zasiliłeś ich załogę?

Wyczaiłem ich po ukazaniu się albumu "The

Great Cold Distance" (2006). Bardzo mi się

spodobał i na okrągło go słuchałem. Do dziś

pozostaje on jednym z moich ulubionych albumów.

W 1999 roku Katatonię opuścił basista

Mattias Norrman. Pozostali szukali zastępstwa

za pośrednictwem znajomych. Tour manager

Katatonii, Ronnie Backlund, a także

wspólny znajomy o imieniu Robin Bay, zarekomendowali

mnie zespołowi. Pracowałem

wówczas na poczcie. Dostałem list od perkusisty

Jonasa Renkse z zapytaniem, czy chciałbym

pograć trochę na żywo z nieokreślonym

zespołem, tzn. nie powiedział, czy wraz z Katatonią,

czy z jakąś inną grupą. Sam się domyśliłem,

bo kojarzyłem, że chwilę przedtem

ukazał się album "Night Is The New Day"

(2009). Tak to się potoczyło, dzięki wspólnym

znajomym.

Czy po przyjściu na miejsce przesłuchania

od razu rozpoznałeś wszystkich muzyków

Jak najbardziej, dobra muzyka ma siłę zmiany

życia ludzi na lepsze. Przyznam Ci się, że

ja też nie znam Katatonii od piątego roku

życia. Rozmawiamy dla magazynu "Heavy

Metal Pages" poświęconemu głównie tradycyjnym

odmianom metalu, a Katatonia wyróżnia

się na tle old schoolowych kapel heavy

metalowych. Gracie raczej współczesną, a

może nawet nowoczesną muzykę, prawda?

Naszą ostatnią twórczość można określić jako

"nowoczesna muzyka". Nie wypieramy się

tego, ani nie próbujemy wykazać, że jest odwrotnie.

Otwarcie mówimy, że inspiruje nas

wielu różnych muzyków, a także codzienne

życie tu i teraz. Ważna zasada, którą się kierujemy,

brzmi: "nie podążać za oczekiwaniami innych

ludzi, lecz szukać dźwięków na podstawie faktycznych

inspiracji danej chwili". Pozwala to nam

na ewolucję wraz z każdą kolejną płytą. Na

początku koledzy z zespołu grali surowy

doom/black metal. Obecnie bliżej nam do nowocześnie

brzmiącego ambientu.

Czy Twoje podejście do grania na basie również

naturalnie ewoluowało na przestrzeni

tych wszystkich lat?

Zdecydowanie tak. Granie w Katatonii inspiruje

mnie do próbowania nowych rozwiązań.

Wraz z tym zmienia się też mój gust. Zanim

124

KATATONIA


dołączyłem, słuchałem różnorodnej muzyki,

którą nadal lubię, ale później odkryłem dla

siebie jeszcze jazz i doceniłem pop. Poszerzyły

się moje horyzonty. Proces muzycznej ewolucji

nigdy się nie kończy.

A ja obecnie czerpię inspirację z odkrywania

Katatonii. Ostatnio przeprowadziłem wywiad

z wokalistką Cammie Gilbert. Jak myślisz,

czy jej zespół Oceans Of Slumber

mógłby stanowić dobry punkt odniesienia

wobec Katatonii, czy są to jednak różne

style?

Ciekawe, bo akurat w grudniu będziemy grać z

nimi dwa koncerty w Stanach Zjednoczonych

(Austin, Texas, 6 grudnia 2022 oraz Dallas,

Texas, 7 grudnia 2022). Niestety nie osłuchałem

się jeszcze z muzyką Oceans Of Slumber.

Nie mogę odpowiedzieć, na ile ich muzyka

przypomina naszą.

W porządku. Fajnie odkrywa się nową muzykę.

Super, że istnieje tyle solidnych kapel

do zapoznania się z nimi w przyszłości. Słuchanie

czegoś po raz pierwszy bywa ekscytujące.

O, tak, na pewno. Może się zdarzyć, że ktoś

pozna fajny zespół właśnie wtedy, gdy najmniej

się tego spodziewa. Czasami dowiaduję się

o istnieniu ciekawych kapel podczas wspólnego

koncertowania z nimi na festiwalach. Nawet

nie musisz sam grać, wystarczy, że pójdziesz

na festiwal i obok znanych Ci wykonawców

zachwycisz się też propozycją grupy,

którą widzisz po raz pierwszy. A kto wie, może

uznasz ją w przyszłości za swoją ulubioną? To

ekscytujące, że istnieje tak wiele różnej muzyki

na świecie. Ponadto muzyka nie stoi w miejscu,

a całe gatunki też ewoluują. Można każdego

dnia doświadczać nowych wibracji i inspirować

się nimi. Życie byłoby okropne, gdyby

nie istniał już ani jeden dobry zespół do odkrycia.

Sprawdzę Oceans Of Slumber.

Niestety, wśród niektórych starszych metalowców

panuje tzw. ostracyzm pozerów.

Wyobrażam sobie sytuację, że młodszy fan

thrashu nie poznał jeszcze dorobku Exodus,

za co zostaje wykpiony w towarzystwie.

Każdy thrash metalowiec powinien znać Exodus.

Ale to nie powinien być powód do wrogiego

traktowania.

Tak, zwłaszcza, że ktoś może nie kojarzyć jednej

konkretnej nazwy, za to posiadać sporą

wiedzę o wielu innych zespołach. Warto wymieniać

się inspiracjami. Ważne, by przy tym

druga osoba czuła się dobrze, nawet jeśli odkryje

swoje ewentualne zaległości. Możesz ze

zdumieniem odkryć, że znajomy nie słyszał nigdy

o jednej wybranej kapeli, ale jeśli spokojnie

o tym pogadacie, ta osoba pokaże Ci inne

fajne płyty, o których istnieniu z kolei Ty nie

zdawałeś sobie sprawy.

Ty bardzo dużo wiesz o Katatonii.

Mam przynajmniej taką nadzieję (śmiech).

Jak w takim razie porównałbyś nowy album

Katatonii pt. "Sky Void of Stars" (2023) z

Waszymi wcześniejszymi krążkami?

Myślę, że każdy longplay Katatonii w ten lub

w inny sposób nawiązuje do najstarszego materiału.

To nie tak, że kiedyś graliśmy metal, a

nagle przestaliśmy i oto gramy r'n'b, czy coś.

Cała nasza dyskografia posiada wspólne cechy.

Foto: Katatonia

Pierwotne brzmenie Katatonii nadal daje o

sobie znać. Możliwe, że nawet bardziej na

"Sky Void of Stars" niż na kilku poprzednich

płytach, np. "The Fall of Hearts" (2016). Pod

względem klimatu i atmosfery, słuchacze powinni

spodziewać się porcji muzyki utrzymanej

w tradycyjnym duchu Katatonii. Jednocześnie

poszczególne nowe utwory wydają się

bardziej bezpośrednie.

A jakie nowe elementy wprowadziliście na

"Sky Void of Stars", których dotąd u Was nie

można było uświadczyć?

Nie powiedziałbym, że pojawiły się jakieś nowe

brzmienia, natomiast innowacja tkwi w

strukturach kompozycji i w ich aranżacjach.

Utwory na "Sky Void of Stars" są mniej progresywne,

a bardziej przypominają zwarte piosenki.

W moim odczuciu podkręciliśmy tempo

w porównaniu do poprzedniego LP, "City Burials"

(2020). Uderzamy prosto w sedno. Na

"Sky Void of Stars" nie istnieje ani jeden wypełniacz.

Nie odmówiłbym Wam muzycznego wyrafinowania.

Podejrzewam, że przeznaczyliście

sporo czasu na przemyślenie struktur kompozycji.

Foto: Katatonia

Zrobiliśmy to tak, jak zawsze. Dążenie do muzycznego

wyrafinowania to wspólna cecha

wszystkich longplay'ów Katatonii. Bardzo się

staramy, żeby nie pozostawić nic przypadkowi.

Często analizujemy niuanse. Nie wydalibyśmy

nagrania, co do którego nie bylibyśmy

w stu procentach przekonani. Skupiliśmy się,

żeby "Sky Void of Stars" wyszło najlepiej, jak

to możliwe.

Zgłebiałeś kiedyś muzyczną teorię?

Nawet ukończyłem szkołę muzyczną. Uczęszczałem

do niej przez trzy lata. Nauczyłem

się wiele o teorii muzyki. Nie wykorzystuję tej

wiedzy w praktyce, ale pośrednio nabyłem w

ten sposób nową perspektywę. Poza tym, między

dwunastym a czternastym rokiem życia

grałem z nut na saksofonie.

A może jednak coś tam wykorzystujesz ze

szkoły w praktyce?

Głównie zagadnienia z zakresu lekcji gry na gitarze

basowej. No, może jeszcze dodałbym

sposób, w jaki warto myśleć o muzyce i jak elementy

formalnego podejścia można zawrzeć w

komponowaniu utworów, wkleić je w kompozycje

i połączyć w jedną całość. Nabyłem

solidne fundamenty władania dźwiękiem.

KATATONIA 125


Jaką wizję albumu mieliście przed przystąpieniem

do prac nad "Sky Void of Stars"? W

jakim stopniu ją zrealizowaliście, a w jakim

sprawy nabrały własnego toru w miarę postępu

czasu?

Wokalista (i multiinstrumentalista - przyp.

red.) Jonas Renkse skomponował całą muzykę

we własnym studiu domowym. Następnie

zaprezentował pozostałym muzykom

Katatonii wszystkie utwory i pozwolił, byśmy

swobodnie wnieśli w nie swój kreatywny

wkład. Nie czułem, żebym miał osobistą wizję

całości. Zawsze to albo Jonas, albo Anders

Nyström (również wokalista i multiinstrumentalista

- przyp. red.) kreują ogólny zarys

płyty. Pozostali proponują zmiany dotyczące

głównie partii instrumentów, za które odpowiadają.

Z drugiej strony mógłbym odpowiedzieć,

że wizja polegała na przebiciu poprzedniego

longplay'a. Uważam, że w pełni nam się

to udało.

Foto: Katatonia

Z którego utworu ze "Sky Void of Stars" jesteś

najbardziej dumny? Do ostatecznej wersji

którego utworu najbardziej się przyczyniłeś?

Nie potrafię wskazać tytułu konkretnego numeru,

do którego powstania najbardziej się

przyczyniłem. Nie znam odpowiedzi na to pytanie.

Pierwszy singiel "Atrium" należy do najmocniejszych

utworów na płycie. Czasami jestem

pytany w wywiadach na przestrzeni tych

wszystkich lat spędzonych w Katatonii, który

kawałek z ostatniego albumu najbardziej lubię?

To zawsze się zmienia. Dzisiaj wskażę

ten, za dwa tygodnie wskazałbym inny. Odbiór

muzyki to sprawa chwilowych emocji. Od

samopoczucia w danym dniu zależy, jak poszczególne

utwory przemawiają do nas. Lecz

jeśli pytasz o największy wkład kompozytorski,

to całkiem możliwe, że byłaby nim partia

basu w zwrotce "Atrium". Nawiązałem tam

nietypową interakcję z perkusją. Jest to jeden

z ciekawszych fragmentów.

Zgaduję więc, że "Atrium" wejdzie do Waszej

setlisty?

O tak, na pewno wejdzie do setlisty.

I które jeszcze utwory?

Podczas zbliżającej się trasy po Ameryce Północnej

skupimy się na naszych najpopularniejszych

starych hiciorach oraz na LP "City

Burials", ponieważ nie mieliśmy jeszcze okazji

ich grać. Poza tym singlowy "Atrium". Może

zaskoczymy czymś extra.

Lecicie do Stanów tylko na dwa show z

Oceans Of Slumber?

Wybieramy się w całomiesięczną trasę z supportami:

Cellar Darling i The Ocean Collective.

Przy okazji odbędą się dwa bonusowe

koncerty, podczas których my i Soen (ambient/prog

metal) będą gwoździami wieczoru,

a Oceans Of Slumber, Cellar Darling oraz

The Ocean Collective gośćmi specjalnymi.

A potem, 20 stycznia 2023, ukaże się "Sky

Void of Stars". Słyszałem już całość w wersji

dla dziennikarzy, więc wiem, że ukończyliście

już ten longplay. Skąd wynika oczekiwanie

na jego oficjalną premierę?

Ze specyfiki strategii marketingowych w przemyśle

muzycznym. Czekamy kilka miesięcy,

ponieważ Napalm Records wypuszcza jesienią

mnóstwo innych wydawnictw. Mamy nadzieję,

że w styczniu bardziej skupią się na

promocji Katatonii.

I jak się z tym czujesz? Musiałeś uzbroić się

w nie lada cierpliwość.

Zawsze staram się zachować cierpliwość wobec

tego typu spraw. Oczywiście z ekscytacją patrzymy

na premierę, ale w międzyczasie możemy

pograć na żywo numery z "City Burials".

Nie było porządnej trasy promującej tamto

LP, więc dobrze, że nadarzyła się jeszcze odpowiednia

okazja. Skupimy się zatem wpierw

na "City Burials". Pozwolimy, by te miejskie

cmentarze trochę odetchnęły świeżym powietrzem.

Przyszły rok przeznaczymy na "Sky

Void of Stars".

Ma to sens. Co w zasadzie planujecie na

2023 rok?

Grać na żywo tak często, jak to możliwe. I podróżować

do tak wielu miejsc, ile się da odwiedzić.

Postaramy się na nowo rozpalić wspaniałą

atmosferę wewnątrz zespołu. Przypomnimy

się fanom, którzy na nas czekali.

Czy potwierdziliście już jakieś występy w

Polsce?

Tak. Dnia 24 stycznia 2023 odbędzie się nasz

koncert w warszawskiej Stodole.

To cztery dni po premierze "Sky Void of

Stars", więc mnóstwo osób nabędzie egzemplarz

w stoisku z merchem.

Mam nadzieję, że płyta im się spodoba.

Będą mogli podejść i powiedzieć "hello"?

Jeśli gdzieś mnie zauważą, to śmiało, mogą

podejść z pozdrowieniem "hi". Zazwyczaj przeznaczam

czas, żeby spotkać się z publicznością.

Może zabrzmi to banalnie, ale bardzo

chętnie wrócę do Polski. Ostatnio graliśmy u

Was na Mystic Festival w Gdańsku. Świetna

impreza. Bardzo dobrze się tam czułem. Poza

tym, przy innych okazjach spędziłem w Gdańsku

kilka miesięcy jako turysta. Uwielbiam to

miasto.

Sam O'Black

Foto: Katatonia

126

KATATONIA



Młody, stary Max

Szalona niemiecka formacja, powraca ze nowiutkim krążkiem, odświeżonym

składem i wielkimi nadziejami. "Wings of Time", zapewni nam podróż w czasie,

przeniesie nas do ukochanych przez wszystkich rockowych lat 80-tych. Zaprowadzi

słuchacza w przyszłość, która obecnie dla Mad Max'a wydaję się być jak

najbardziej kolorowa. Jednak nie zawsze tak było, ekipa rozpadła się na 10 lat,

podczas których każdy zajął się swoimi sprawami. Szczęśliwie Mad Maxi, nie pozwolili

sobie zapomnieć o swoim ukochanym dziecku, które w ubiegłym roku świętowało

swoje 40 urodziny.

HMP: W tym roku zespół obchodzi swoje 40

urodziny, jak się z tym czujecie?

Jürgen Breforth: Szczerze mówiąc jestem bardzo

dumny, że Mad Max po 40 latach jest

lepszy niż kiedykolwiek. Kiedy założyłem

kapele w 1982 roku nigdy nie podejrzewałem,

że 40 lat później nadal będę dawał czadu z

Mad Maxem.

W którym momencie zdałeś sobie sprawę, że

muzyka to rzecz, którą chcesz robić przez resztę

życia?

Od 1982 roku Mad Max jest dużą częścią mojego

życia, a muzyka w ten czy inny sposób od

zawsze mnie otacza. Myślę, że wspomniany

rok 1982 był dla mnie najważniejszy, wtedy

zdałem sobie sprawę, że chcę mieć zespół i

W 1989 roku mieliśmy ogromne problemy z

naszą poprzednią wytwórnią. Obietnice zostały

złamane, nasze nadzieje zostały zdeptane...

Wszyscy byli absolutnie sfrustrowani. Nasz

wieloletni wokalista raptownie opuścił zespół,

a reszta ekipy była w kompletnym szoku.

Czy uważasz, że Mad Max z 2022 roku jest

czymś zupełnie innym od tego z lat 80-tych,

czy może pewne rzeczy się nie zmieniają?

Mad Max z 2022 roku to moja wizja Mad

Maxa. Nadal gramy stare klasyki z lat 80-tych

i utwory, których nigdy wcześniej nie graliśmy

na żywo, ale wrzucamy utwory z nowego albumu.

Na nowym albumie "Wings of Time",

chciałem same hity, żadnych wypełniaczy.

Każda piosenka jest dokładnie dopracowana.

Chyba właśnie dlatego album jest tak udany i

dostał tyle pozytywnych recenzji, jakich Mad

Max nie dostał od 40 lat.

Czym są skrzydła czasu, do czego nawiązuje

tytuł?

"Wings Of Time" oznacza 40 lat istnienia zespołu.

Lata lecą, ale my wciąż dajemy czadu!

W Niemczech metal zawsze cieszył się dobrą

sławą, ale wy gracie raczej melodyjnego

hard rocka, jak wasza muzyka jest odbierana

w waszej ojczyźnie?

W dzisiejszych czasach Mad Max jest marką i

fani wiedzą czego się spodziewać. Trochę elementów

metalowych, trochę melodyjnego

rocka. We wrześniu odbyliśmy ogromną trzytygodniową

trasę po wielu krajach Europy. W

Niemczech zagraliśmy jako "gość specjalny"

Axla Rudiego Pella i odbiór był niesamowity.

Fani metalu i fani rocka są razem.

Wasze brzmienie jest bardzo amerykańskie i

młode, czy czuliście, że przeżywacie drugą

młodość wydając ten album?

Absolutnie, Julian ma 25 lat i z jego fenomenalnym

głosem piosenki brzmią bardzo świeżo

i nowocześnie, ale nie brakuje też klasycznych

wstawek firmowych Mad Maxa. Kradniemy

najlepsze rzeczy z obu światów, że tak powiem.

Jeśli chodzi o pisanie piosenek to widzę

siebie bardziej w tradycji zespołów takich jak

Def Leppard, bardziej brytyjskich niż amerykańskich.

grać dla fanów na całym świecie.

Jak to się stało, że Julian do was dołączył,

czy to był przypadek, czy też polowaliście na

niego od dłuższego czasu?

Marco Wriedt, gitarzysta niemieckiego zespołu

Pink Cream 69, jest bardzo bliskim

przyjacielem Juliana i to on nas przedstawił.

Od razu wiedziałem, że Julian to właściwy

człowiek. Jego zdolności wokalne są wybitne,

jest świetnym tekściarzem i supermiłym facetem.

Jackpot dla Mad Maxa!

Dlaczego zespół rozpadł się w 1989 roku, co

było tego powodem?

Foto: Mad Max

Rok przed millenium wróciliście do siebie,

dlaczego? Co robiliście przez te 10 lat?

Przychodziły oferty z różnych firm, chcieli reaktywować

Mad Max. Najpierw zaczęliśmy

od napisania kilku piosenek, aby zobaczyć, dokąd

to nas zaprowadzi. W końcu wydaliśmy

kilka z tych utworów pod szyldem Mad Maxa.

Zacząłem pisać kompozycje też dla innych

artystów i założyłem swój własny zespół Tanner.

Hardrockowy band z niemieckimi tekstami.

Nasz pierwszy album był całkiem udany i

nawet odbyliśmy trasę z zespołem Davida Lee

Rotha, ale potem pozostali członkowie formacji

chcieli zmienić styl muzyczny, więc odszedłem.

Jürgen, jesteś jedynym oryginalnym członkiem

Mad Max, czy nie czujesz się trochę

samotny w tej sytuacji?

To bardzo słodkie pytanie przyjacielu. Mój

perkusista Axel Kruse jest ze mną od lat 80-

tych. Z nowymi chłopakami czuje się jak z rodziną.

Jestem bardziej niż szczęśliwy, że znalazłem

Dethy Borchardta, Ranfta i Juliana.

Poprzednia płyta, "Stormchild Rising", zdecydowanie

nawiązywała do swojego poprzednika

"Stormchild" z lat 90-tych, natomiast

"Wings of Time" otwiera zupełnie nowy

rozdział w historii Mad Maxa?

Masz całkowitą rację. Robimy muzykę dla naszych

fanów i nigdy nie zapomnimy o korzeniach.

Wiele osób z prasy i mediów porównuje

nas do amerykańskiego zespołu Skid Row,

który również ma teraz świeżego i młodego

wokalistę. To wnosi nową energię do Mad

Maxa. Również nasze występy na żywo są

teraz o wiele bardziej energetyczne.

Wiem, że radiowcy przyjęli materiał bardzo

dobrze, ale co z publicznością, podzielają

opinie rozgłośni?

Tak, w stu procentach, fantastyczne recenzje i

wsparcie tak wielu stacji radiowych bardzo

pomogło w powstaniu nowego Mad Maxa.

Do tego ogromna trasa we wrześniu otworzyła

nam nowe drzwi i miejmy nadzieje, że zabierze

nas na wiele festiwali i pozwoli odwiedzić

nowe kraje w 2023r.

Album zamyka "Freedom", piękna ballada o

tytule, który zdecydowanie odnosi się do naszego

świata, czy to przypadek, że pojawił

się na samym końcu?

Napisałem tę piosenkę razem z moim dobrym

przyjacielem Fredem Zahlem. Niektórzy mogą

znać Freda Zahla z jego pracy z legendą

128

MAD MAX


Lepiej późno niż wcale

Ponad 10 lat - tyle czekaliśmy na nową płytę Dragonland. Metalowcy z

duszą zatopioną w tolkienowskim Śródziemiu i sercem oddanym science fiction,

oferują najlepszy album w swojej karierze. Choć momentami bliżej mu do soundtracku

z gry komputerowej albo filmu fantasy. Dragonland zapowiada, że na świeżą

porcję muzyki z ich strony nie będziemy musieli czekać kolejnych 10 lat, czy

tak będzie? Tego nie wiemy. Nie wiemy też w jakim stylu będzie ten krążek, ale

jednego możemy być pewni - choćby miałby powstawać i lat 20 to będzie dopracowany

do ostatniego dźwięku, bo to właśnie dla mnie jest znakiem firmowym tej

formacji.

Foto: Mad Max

Survivor, Jimim Jamisonem. Był to dla mnie

ogromny zaszczyt, że mogłem działać razem z

nim nad co najmniej trzema utworami na

"Wings Of Freedom". Ta piosenka zawsze będzie

miała specjalne miejsce w naszym sercu,

zwłaszcza w dzisiejszych czasach wojny. Czułem,

że jest to idealny utwór na zamknięcie

albumu.

Nie zabrakło nawiązania do poprzedniego

albumu utwór "Stormchild Rising" ma nam

przypomnieć o historii zespołu?

Ten utwór stanowi pomost pomiędzy latami

80-tymi a teraźniejszością. Postać "Stormchild"

jest bojownikiem walczącym o dobro i zawsze

będzie znakiem rozpoznawczym Mad Maxa.

Nie ma obchodów 40-lecia bez "Stormchilda".

Myślę, że wielu polskim fanom muzyki rockowej

spodobałby się wasz nowy album jak i

cała dyskografia, czy planujecie jakieś koncerty

w naszym kraju?

W 2023 roku będziemy podróżować tak dużo,

jak to możliwe. Nigdy nie graliśmy w Polsce,

lecz mamy nadzieję, że w 2023 roku nam się

to uda. Wystarczy, że jakiś festiwal lub promotor

koncertowy będzie chciał sprowadzić Mad

Maxa w waszego kraju. Dziękujemy wszystkim

naszym wspaniałym i lojalnym fanom w

Polsce i dziękujemy Szymonowi za wywiad.

To była przyjemność!

Szymon Tryk

HMP: Minęło ponad 10 lat od ostatniego wydania,

dlaczego musieliśmy tak długo czekać

na nowy album?

Elias Holmlid: Jest kilka różnych powodów,

ale głównie to przez dzieci czy remont domu i

podobne życiowe sprawy, że tak powiem. Podczas

nagrań do "Under the Grey Banner" byłem

studentem i miałem mnóstwo wolnego

czasu do dyspozycji. Zawsze jednak istniał pomysł

stworzenia nowego albumu, więc nigdy

tak naprawdę zespół nie zawiesił działalności.

Nie mieliśmy też odpowiedniego miejsca do

nagrywania wokali. W 2019 roku zbudowałem

studio w moim domu, posiadanie odpowiedniej

przestrzeni do komponowania i nagrywania

w połączeniu z tym, że moje dzieci

zaczęły dorastać i zacząłem odzyskiwać nieco

wolnego czasu, ułatwiło ukończenie płyty. W

każdym razie nie było konkretnego powodu.

Mam nadzieję, że nie będziecie musieli czekać

tak długo na następny!

Co robiłeś przez ten czas, poza zajmowaniem

się rodziną?

Osobiście, poza rzeczami wymienionymi powyżej,

poświęcałem dużo czasu na moją codzienną

pracę, działam w branży gier komputerowych.

Poza tym od czasu do czasu zajmuję

się aranżacjami/orkiestracjami dla innych

zespołów, takich jak Ad Infinitum. Olof był

zajęty swoim innym zespołem Amaranthe, a

pozostali chłopcy również pracowali nad innymi

projektami. Anders był na przykład w

Nightrage i odbył z nimi sporo tras koncertowych,

a Jonas był w Destiny.

Słuchając was odniosłem wrażenie, że niektóre

z waszych utworów nadawałyby się na

ścieżki dźwiękowe do gier science fiction, czy

kiedykolwiek o tym myśleliście?

Absolutnie! Pracowałem przez kilka lat jako

kompozytor soundtracków do gier MMO,

więc mam za sobą trochę pracy nad ścieżkami

dźwiękowymi do gier. Ludzie, którzy w nie

grali uważają, że w niektórych miejscach muzyka

przypomina Dragonland. "The Power

of the Nightstar" został napisany z zamiarem

zrobienia czegoś w rodzaju "soundtracku z

filmu sci-fi/gry w power metalowej oprawie",

więc twoja analiza jest trafna.

Czym inspirowana jest wasza muzyka?

Epickimi ścieżkami dźwiękowymi z filmów i

zespołami takimi jak Bal-Sagoth, Moonsorrow

czy Soilwork. Obecnie nie wydaje mi się,

żebyśmy mieli jakieś wyraźne wpływy. Tworzymy

muzykę od tak długiego czasu, że mamy

już nieco ugruntowane nasze podstawowe

brzmienie.

To jest wasz najdłuższy i najbogatszy album

ze wszystkich, czy to był odgórny pomysł,

że-by tak brzmiał?

Biorąc pod uwagę, że minęło tyle czasu pomiędzy

"Under the Grey Banner" a tym krążkiem,

wypadało wydać coś o znacznej długości,

a także wkładając wysiłek w uczynienie tego

tak bujnym i okazałym, jak to tylko możli-

Foto: Dragonland

DRAGONLAND 129


Foto: Dragonland

we. Moim zamiarem od początku i w trakcie

całego procesu było włożenie ogromnego wysiłku

w to, aby wszystkie części na albumie

miały ciekawe aranżacje. Mimo, że na "Under

the Grey Banner" nie brakuje klawiszy, są fragmenty,

które są nieco bardziej oszczędne. W

przypadku tego albumu chciałem sprawdzić,

jak daleko możemy się posunąć, aby cały album

rzeczywiście przypominał ścieżkę dźwiękową.

Ze względu na scenerię science fiction,

paleta dźwięków jest również szersza, od syntetycznymi

brzmień, które bardziej dominują,

do instrumentów orkiestrowych. Na "Under

the Grey Banner" były niemal wyłącznie naturalnie

brzmiące instrumenty.

Utwory są fantastycznie skomponowane i

bardzo płynne, jak udaje wam się je tak dobrze

połączyć?

Dzięki! Myślę, że to po prostu kwestia poświęcenia

mnóstwa czasu i zastanowienia podczas

komponowania utworów. Było kilka momentów,

w których czuliśmy, że nie osiągnęliśmy

rezultatów, których chcieliśmy, więc po

prostu pracowaliśmy dalej. Sprawdzaliśmy nowe

pomysły, aż poczuliśmy, że to jest to. Tak

więc proces komponowania albumu był dość

długi.

Pomimo faktu, że Johan Nunez jest bardzo

utalentowanym perkusistą, czy nie mieliście

pewnych obaw wchodząc po raz pierwszy do

studia, że nie będziecie się dobrze dogadywać?

Żadnych! Anders i Olof nagrywali z nim w

przeszłości z Nightrage, więc wiedzieliśmy, że

jest fenomenalnym perkusistą - zarówno na

scenie jak i w studio.

Bije od was miłość do popkultury, skąd to się

wzięło?

Zakochałem się w niej w dzieciństwie, a potem

tak naprawdę nigdy nie dorosłem.

Wszystkie partie chóralne przenoszą mnie do

innej rzeczywistości.

Wspaniale to słyszeć! To pierwszy raz, kiedy

stworzyliśmy chóry, które przewijają się na całym

albumie. To tak naprawdę cztery głosy

różnych facetów, których nagrywaliśmy wiele

razy. Dzięki temu uzyskaliśmy rezultaty, których

oczekiwaliśmy.

Wasza musi być mocno inspirowana twórczością

J.R. Tolkiena, mam rację?

Wszyscy jesteśmy fanami Tolkiena. Na tym

albumie powiedziałbym, że wpływ ten jest dość

niski, ale na płytach takich jak "The Battle

of the Ivory Plains" czy "Under the Grey

Banner" trudno go nie zauważyć

Czy mógłbyś opowiedzieć o procesie tworzenia

swoich piosenek, w jakiej kolejności układacie

poszczególne części?

Zawsze zaczynamy od melodii wokalnych i

akordów. Czasem możemy zacząć od refrenu,

czasem od wersów. Na tym etapie staramy się

też pisać bas. Od czasu do czasu możemy zacząć

od riffu czy hooka na intro, ale obecnie

jest to rzadsze. Następnie tworzymy aranżacje

wokół melodii wokalnych i w tym samym czasie

wymyślamy perkusję i gitary.

Czy macie już plan na przyszłe wydawnictwa?

Wydaje się, że postawiliście sobie wysoko

poprzeczkę, czy następny album będzie

próbą bycia jeszcze lepszą wersją "The Power

Of The Nightstar", czy też planujecie pójść

zupełnie inną drogą?

Obecnie prowadzimy dyskusje na temat tego,

w jakim kierunku pójdzie następny album. Nic

nie jest jeszcze ustalone, więc nie mogę jeszcze

nic zdradzić!

Czy na kolejny album również będziemy czekać

tak długo?

Nie, zdecydowanie nie sądzę! Wszyscy jesteśmy

teraz w innej sytuacji niż po wydaniu "Under

the Grey Banner". Mamy też rzeczy, które

sprawią, że proces pisania i nagrywania kolejnego

albumu będzie krótszy. Choć oczywiście

nie mogę niczego zagwarantować, to na pewno

naszym celem jest szybsze wydanie kolejnej

płyty.

Czy nie boicie się, że wasza nazwa może

przypominać "Dragonforce"?

Nie, obydwa zespoły zostały założone w tym

samym roku, 1999. Wtedy nie mieliśmy pojęcia

o ich istnieniu. Wydaliśmy naszą pierwszą

płytę dwa lata przed tym, jak oni wydali swój

pierwszy album. W tamtych czasach często

słuchałem ich demo - wtedy nazywali się Dragonheart.

Od czasu do czasu ludzie nas mylą

(czasami celowo, dla zabawy). Nie zmienimy

jednak naszej nazwy po 24 latach (śmiech).

Szymon Tryk

HMP: Zestawienie technicznego metalu i

greckiej bogini miłości w nazwie zespołu mogą

co niektórych szokować, ale to tylko jedno

z możliwych skojarzeń - właśnie dlatego

uznaliście, że Venus będzie pasować do was

idealnie?

Venus: Cóż, wiemy, że to dziwna nazwa dla

zespołu technothrashowego, ale z naszego

punktu widzenia ma wiele znaczeń. Po pierwsze

jest grecką boginią miłości i płodności,

więc ta część Wenus może reprezentować melodie

i czyste wokale. Z drugiej strony Wenus

jest również planetą, i to bardzo gorącą. Jest

często nazywana "żywym piekłem", ponieważ

jej temperatura może osiągnąć 500°C, a jej

atmosfera jest pełna toksycznego CO2. Więc

ta część naszej nazwy może oznaczać szorstkie

riffy i wokale. To także nadaje całej tej historii

klimat sci-fi, o który nam chodziło.

Takie granie jest oczywiście wciąż popularne,

ale nie da się ukryć, że młodzi ludzie wolą

spełniać się w zupełnie innej muzyce. Was

jednak takie dźwięki wciągnęły na dobre - jak

do tego doszło?

Myślę, że chcieliśmy po prostu grać muzykę,

która sprawia nam przyjemność. Naszym

głównym celem jest tworzenie muzyki opartej

na jakości, a nie ilości, a przynajmniej tak uważamy.

(śmiech)

Ostatnio to Vektor przypomniał najnowszej

generacji fanów, że można grać w taki właśnie

sposób, a do tego odniósł sukces - byli dla

was inspiracją, pokazali, że coś takiego jest

możliwe?

Vektor... co za niesamowity zespół! Mają tak

skomplikowane i długie utwory, a mimo to

fani na całym świecie mówią o nich "zmartwychwstały

Beethoven i jego kumple grają

thrash metal" (śmiech). Więc tak, jest to możliwe,

aby grać w taki sposób i sprawić, że fani

zakochają się w twojej muzyce! Mniej więcej

to właśnie staramy się osiągnąć i jak słychać są

oni naszą wielką inspiracją.

Zdajecie się też lubić takie zespoły jak choćby

Death, Megadeth czy Voivod, bo jakby

na to nie patrzeć w technicznym heavy/

thrash metalu wszystko wymyślono już

wiele lat wcześniej?

To są zespoły, które miały na nas wpływ i

które naprawdę lubimy. Uważamy, że ich muzyka

jest nadal bardzo mocna i przetrwała próbę

czasu. Staramy się zachować ten styl muzyczny,

ale zawsze dodajemy nasz własny sznyt

i staramy się to rozwijać.

O tym, że nasiąkaliście też innymi wpływami

przypominają choćby, nierzadko ekstremalne,

brzmienia perkusji, te wszystkie

blasty, etc. Można i nawet trzeba inspirować

się przeszłością, ale tu i teraz jest jednak

równie ważne?

Oczywiście teraźniejszość jest dla nas bardzo

ważna, pomimo tego, że inspirują nas przede

wszystkim zespoły z kręgu oldschoolu; uważamy,

że musimy być również na czasie i sądzimy,

że nasza muzyka przekazuje ten rodzaj

emocji, staramy się łączyć filozofię współczesnej

ery z mądrością przeszłości.

Bębny brzmią jednak nad wyraz syntetycznie,

niczym automat - wnoszę z waszego

dwuosobowego składu, że faktycznie tak

było. Dlaczego nie pokusiliście się o zwerbowanie

kogoś do nagrania partii perkusji, choć-

130

DRAGONLAND


by któregoś z kumpli, co wyszłoby temu materiałowi

na zdrowie?

To prawda, ale nie mogliśmy wtedy znaleźć

perkusisty, a nie chcieliśmy zatrudniać muzyka

sesyjnego, który po prostu grałaby swoje

partie bez jakichkolwiek emocji. Było to połączone

z myślą, że ta EP-ka miała być naszą

pierwszą próbą dotarcia do ludzi i sprawdzenia,

czy zareagują pozytywnie na naszą

muzykę, co też się wydarzyło i jesteśmy z tego

powodu naprawdę szczęśliwi. Z tą EP-ką łatwiej

będzie nam znaleźć nowych muzyków,

którym będzie odpowiadał styl muzyki, który

tworzymy.

Science fiction metal

Venus to powstały niedawno

projekt dwóch młodych Greków,

zafiksowanych na punkcie technicznego

thrashu. Nie ma co ukrywać,

Antonis Avtzis i Giorgos Verginis

nie są jeszcze na etapie i poziomie

swoich idoli z Voivod czy Vektor, ale każdy

kiedyś zaczynał, a debiutancka EP

"Project Lamda" może stać się punktem

wyjścia do czegoś znacznie ciekawszego -

choćby pierwszego, właśnie nagrywanego,

albumu Venus.

sumptem, ponieważ było nas tylko dwóch

oraz chcieliśmy znaleźć więcej osób, które mogłyby

się tym zainteresować. Ale kiedy kawałki

były już gotowe, byliśmy na tyle zadowoleni

z rezultatu, że chcieliśmy, aby wieść o nas

rozeszła się nieco szerzej. Zaczęliśmy szukać

wytwórni, a Pure Steel Records zaoferowała

nam umowę na wydawanie cyfrowe. To było

dla nas ważne, ponieważ wypromowali EP-kę i

pomogli nam dotrzeć do znacznie większej

liczby osób, niż gdybyśmy wydali ją sami.

Umowa mówi również o przyszłych albumach,

co właśnie planujemy zrobić.

Co planujecie na przyszłość? Wspomniany

debiutancki album, regularna działalność

koncertowa po poszerzeniu składu, co jeszcze

chodzi wam po głowach w kontekście

funkcjonowania Venus?

W tej chwili skupiamy się na dwóch głównych

kwestiach. Pierwszą jest znalezienie perkusisty,

abyśmy mieli pełny skład i mogli zacząć

grać koncerty. Drugą jest ukończenie tworzenia

naszego debiutanckiego albumu. Jak już

mówiliśmy, jesteśmy już w studio i pracujemy

bardzo ciężko, ponieważ chcemy wydać coś

naprawdę fajnego.

Lubicie mieć wszystko zaplanowane czy

przeciwnie, stawiacie na naturalny rozwój

sytuacji, w myśl powiedzenia "Jeśli chcesz

Jak to wygląda obecnie, szukacie sekcji do

dopełnienia składu, myślicie o koncertach?

Tak, w końcu znaleźliśmy świetnego basistę i

wkrótce damy o tym znać, ale wciąż szukamy

perkusisty. Koncerty odgrywają dużą rolę w

promowaniu muzyki, ale poza tym jesteśmy

naprawdę spragnieni występów na żywo! Nie

możemy się doczekać, żeby wyjść i zagrać nasz

materiał, więc tak, koncerty to coś, co na pewno

zaprząta nam głowy.

Istniejecie od roku - właśnie dlatego waszym

pierwszym materiałem jest EP "Project Lamda",

na album przyjdzie jeszcze czas?

Odkąd "Project Lamda" ukazał się w lipcu,

nie przestaliśmy pracować nad nową muzyką.

W tej chwili jesteśmy w studiu i nagrywamy

nasz pierwszy album, który powinien ukazać

się w tym roku.

Chociaż to tylko cztery utwory, to jednak

wasza EP trwa blisko 30 minut, tak więc

muzyki mamy tu całkiem sporo?

Tak, to jest coś, co nas kręci; lubimy długie

kompozycje i wierzymy, że rozbudowany

utwór jest jak podróż, ale jednocześnie może

stać się męczący, jeśli tylko nakładasz na siebie

riffy i inne partie. Więc staramy się pisać

kawałki, które są kreatywne, agresywne i mają

dobry flow.

Za tytułem "Project Lamda" i tymi czterema

tekstami kryje się jakaś głębsza idea, to coś

więcej niż tylko słowa metalowych utworów?

Cóż, w większości to nie tylko metalowe teksty.

"Art Of Illusions" to nasza mała historia

sci-fi. Opowiada o eksperymencie, w którym

jednostka zostaje wysłana w kosmos w celu

odnalezienia wyższych form życia, aby następnie

wykorzystać ich wiedzę do pomocy

własnemu gatunkowi. Spoiler alert: eksperyment

nie kończy się tak, jak oczekiwano

(śmiech). "Helios Abandoned" opowiada o tragicznej

historii matki, która traci swoje dziecko.

Oczywiście nie może się z tym pogodzić,

więc jej umysł uwięził ją na niekończącej się

Foto: Venus

obcej planecie zwanej Atropos (jeden z trzech

losów z mitologii greckiej). Będąc tam, desperacko

próbuje znaleźć odkupienie poprzez

bezlitosne próby, które Atropos dla niej przygotował.

(Niech Bóg błogosławi "House-marque").

"Multilingual Monstrosities" jest oparty

na filmie "The Arrival" ("Nowy początek" -

przyp. red.). Mówi on o inwazji obcych na ziemię,

ale z pewnością nie jest to żadna klisza,

więc lepiej sprawdźcie go sami! "Project Lamda"

ma tak jakby wiele znaczeń... Na początku

kompozycji możesz poczuć się jak w małej postapokaliptycznej

historii sci-fi, którą zatytułowaliśmy

"Project Lamda", ale kiedy słuchasz

reszty utworu, możesz usłyszeć jak słowa

się zmieniają. Opisują one osobę, która nieustannie

szuka sposobu na ucieczkę od swoich

niepokojących myśli, a drogę tę odnajduje

używając gwiazd. Nadaje to temu kawałkowi

bardziej osobistego wydźwięku. Ale w pewnym

sensie tym właśnie jest Venus. Często piszemy

krótkie historie science fiction, ale czasami

sięgamy nieco głębiej, by podzielić się naszymi

najskrytszymi myślami i doświadczeniami.

Zastanawiam się czy młodemu zespołowi

jak Venus potrzebne jest coś takiego jak kontrakt

na cyfrowe opublikowanie EP? Jasne,

Pure Steel Records to pewna marka, stojące

za nią doświadczenie, ale czym kierowaliście

się wybierając ich ofertę? Uznaliście, że sami

tak skutecznie się nie wypromujecie, bo konkurencja

na rynku jest zbyt duża?

Kiedy zaczęliśmy tworzyć pierwsze utwory,

myśleliśmy o tym, żeby wydać je własnym

rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich

planach na przyszłość"?

Staramy się mieć plany i stawiać małe kroki,

aby osiągnąć nasze cele. Naszym głównym celem

w tej chwili jest zrobienie świetnego albumu

i zagranie z nim jak największej ilości koncertów.

Pracujemy nad tym celem każdego

dnia, a świadomość, że jest jakiś "plan" pomaga

nam iść do przodu. Więc tak, posiadanie

planu czyni nas bardziej zorganizowanymi.

Wielkie dzięki za wywiad!

Wojciech Chamryk i Szymon Tryk

VENUS 131


nabraliśmy dystansu, numery dojrzały, a nam

przecież nigdzie się nie spieszyło. Jesteśmy

bardzo zadowoleni z rezultatów tych prac i

cieszymy się, że możemy zaoferować z Distrüsterem

konkretny wpierdol & jakość.

Hołd dla szwedzkiej sceny deathmetalowej, d-beatu i Motörhead

Powyższy tytuł doskonale oddaje charakter debiutanckiego albumu Distrüster.

"Sic Semper Tyrannis" oferuje jednak znacznie więcej, to jest agresję thrashu

czy speed metalu oraz crustową intensywność, płynnie przechodząc od krótkich

ciosów jak "Die!" czy niespełna półminutowy "A.P.O.S." do dłuższych, rozbudowanych

kompozycji z "Calm Under Fire" na czele. Nic w tym jednak dziwnego,

bowiem zespół tworzą doświadczeni muzycy, znani z Terrordome, Decapitated

czy Vader, a wcześniej Łapa i Kosa grali już razem w Deathreat.

HMP: Tylko w Polsce mamy tysiące aktywnych

zespołów metalowych, żeby już nie

dokładać kolosalnej, idącej w miliony, ich ilości

na całym świecie. Sami też gracie w kilku

innych, żeby wymienić tylko te najbardziej

znane, jak Decapitated czy Terrordome -

skąd więc pomysł na kolejny?

Łapa: Zmagamy się obecnie z klęską urodzaju,

ale przyznaj mi rację - jeszcze nigdy polski metal

nigdy nie był doceniany, tak jak teraz - w

tym za granicami naszego kraju. Jeżeli chodzi

o naszą skromną drużynę to uważam, że robimy

to, co czujemy. Mam sporo pomysłów,

które wiem, że jeżeli nie zagrają do końca w

Terrordome, to zrealizuję je w innych projektach

- Distrüster, czy to Extinkt.

W czym nazwa Distrüster jest lepsza od

Deathreat? Poszło o ten kanoniczny, metalowy

umlaut, czy też zdecydowało jej lepsze

wtedy poszło nie tak, skoro nagraliście go dopiero

w ubiegłym roku, po dojściu nowego

perkusisty Jamesa Stewarta?

Kosa: Nie należy na to patrzeć w kategoriach

"co poszło nie tak". Długi proces powstawania

albumu to zupełnie naturalna sprawa. Czas

płynie nieubłaganie i niekiedy jego upływ

oznacza zmianę składu. Weszliśmy do studia,

gdy byliśmy już gotowi. Możliwość współpracy

z Jamesem nie była tutaj jakimś wystrzałem

startowym. To świetny muzyk i wydobył

z tego materiału coś, czego wcześniej w nim

nie słyszeliśmy. Weźmy na przykład d-beaty

na albumie. To prosty i podstawowy fill, a nawet

tu dodał coś od siebie. Ta płyta ma sporo

niuansów perkusyjnych.

Nie jest to techniczny death metal czy postrock,

tak więc chyba nie zmienialiście za dużo

w aranżacjach poszczególnych utworów, ich

Nie mam najmniejszego pojęcia czy taka

mieszanka d-beatu, punka, crust i death metalu

przyjmie się w Polsce i jak wiele zespołów

gra taką muzykę, ale wam zdaje się to nie

przeszkadzać, skoro wykonywanie w tym

kraju jakiejkolwiek odmiany heavy metalu to

i tak, poza nielicznymi wyjątkami, działalność

czysto hobbystyczna?

Łapa: Gdybyś spytał mnie o muzykę jako

hobby jakieś sześć lat temu, pewnie bym się z

tobą zgodził. Obecnie traktuję to jako swój codzienny

obowiązek, bo muzyka i wszystko wokół

niej to dla mnie kurewsko ciężka praca i

masa różnych wyrzeczeń. Pracuję nad nią

dzień i noc, korzystam z każdej wolnej chwili

aby wypełnić nią czas. Odpowiadając na pytanie

- jak przyjmie się nasza płyta w Polsce -

szczerze, nie wiem. Pozostawiam to do weryfikacji

słuchaczom.

Kosa: Mam wrażenie, że nawiązujesz do dyskusji,

która niedawno rozgorzała na temat

płyt "na które nikt nie czeka". Nie ma płyt

prawdziwie niepotrzebnych. Nie będzie płyt

genialnych bez płyt słabych i przeciętnych.

Gdzieś się ten metal musi wykuwać i hartować.

Pasja napędza wszystkie elementy tej sceny

i to ona gwarantuje jej życie i siłę. Muzyka,

i sztuka w ogóle, są wartością samą w sobie.

Robisz to, bo to jest to, czego chcesz.

Coraz bardziej zauważalne jest odchodzenie

od formatu tradycyjnego albumu, tymczasem

u was jest na bogato, bo to ponad 35 minut

muzyki. Trendy trendami, ale miała to być

zwarta, a do tego zróżnicowana pod względem

muzycznym, całość?

Łapa: Dla mnie wyznacznikami zawsze będą

albumy 45-minutowe. Wiem, w jakich obecnie

jeste-śmy czasach. Żyjemy szybciej i intensywniej

niż kiedyś, dlatego nawet dobry 20-minutowy

materiał potrafi zadowolić większość

słuchaczy. Nasza poprzeczka na długograj to

35 minut i tego się trzymamy.

Kosa: Dokładnie. Też myślę, że pomimo trendów,

dłuższy format dalej jest istotny. Wydanie

albumu jest dla kapeli jak rytuał przejścia,

test. Trzeba pokazać, że umie się napisać pełniaka.

Nawet jeśli po latach większość wraca

tylko do paru singli, to maniacy wspominają

zespoły albumami. Są też takie materiały, których

niemal wszyscy słuchają wyłącznie w całości.

Mam nadzieję, że "Sic Semper Tyrannis"

wytrzyma próbę czasu właśnie jako całość.

brzmienie, dzięki czemu fanom będzie łatwiej

ją skandować?

Łapa: Nazwa Deathreat zawsze mi się podobała,

choć wiele osób inaczej ją wymawiało.

Sam band oparty był na muzyce prostej i mocnej

w przekazie. Distrüster wyniósł Deathreat

o kilka leveli wyżej. Co więcej, Distrüster

to hołd dla szwedzkiej sceny deathmetalowej,

d-beatu i Motörhead.

Zastanawia mnie to również w kontekście

tego, że materiał z albumu "Sic Semper Tyrannis"

nie jest w sumie nowy, bo stworzył go

częściowo inny skład, z DQ i Koniem. Co

Foto: Przemek Ziejka

szkielet pozostał taki sam?

Kosa: Szkielet pozostał, ale zmian było sporo.

Różnica między gotowym materiałem, a tym

co było w wersji demo to przepaść mimo, że to

wciąż "to samo". To jak różnica między szkicem,

a gotowym obrazem. Zmiany, które zaszły

w aranżach były mocne. Dodaliśmy drugą

ścieżkę gitary w wielu utworach, aby stworzyć

wcześniej nieobecne tam harmonie. Pojawiły

się solówki. Parę tekstów zostało wymienionych.

Długo by wyliczać. Niektóre kawałki

musiały przejść przez taki proces parę razy.

Łapa: Apetyt wzrastał w miarę jedzenia. Długi

proces prac nad albumem spowodował, że

Potwierdzają to również utwory trwające w

granicach pięciu minut czy ponad 6-minutowy

kolos "Calm Under Fire", pewnie nieprzypadkowo

umieszczony na końcu - wytrwali

będą się rozkoszować, mniej cierpliwi

odpadną i wszyscy będą zadowoleni?

Łapa: "Calm..." to mój ulubiony, totalnie relaksujący

mnie numer. Słucham go bardzo często

i znam tu każdy dźwięk. To chyba najwrażliwszy

i najbardziej wypchany emocjami kawałek,

jaki nagrałem przez ostatnie lata.

Kosa: Struktura "Sic Semper Tyrannis" jest

uporządkowana i zaplanowana. Nie chodziło

nam o schowanie tego czy innych numerów

tak, aby trafili na nie tylko wytrwali słuchacze.

Kolejność dyktował wachlarz nastrojów i prze-

132

DISTRUSTER


jścia między nimi. Mamy nadzieję, że taki ich

układ utrzyma uwagę ludzi do samego końca.

Słusznie jednak zauważyłeś, że "Calm.." znalazł

się na końcu nie bez powodu. Od samego

początku wiedzieliśmy, że ten utwór musi zamykać

album.

Taki numer jak, nawet nie półminutowy,

"A.P.O.S." musiał się tu pojawić, choćby dla

kontrastu?

Kosa: To właśnie te dłuższe, rozbudowane

utwory, postrzegam jako kontrastujące i oddalone

od rdzenia naszej muzyki. Cieszę się, że

umiemy pisać takie kawałki jak "Calm..." i że

możemy je umieścić na płycie bez obawy o

rozsadzenie jej. Jednocześnie to ta dzikość i

prostota widoczna w "A.P.O.S." stanowi esencję

tego co robimy. Ten utwór ma "wszystko".

Skoro już o tym mowa to efektowna okładka

tej płyty może zmylić kogoś, kto nie zna waszych

wcześniejszych dokonań czy samego

Distrüster, ponieważ równie dobrze obraz

Adama Bur-ke'a mógłby zdobić okładkę albumu

z tradycyjnym heavy metalem?

Łapa: Nie mam nic do heavy, na dniach odbieram

swój pakiet od niesamowitego Roadhog

z Krakowa. Jeżeli ta okładka kojarzy się z

heavy, to dla mnie zajebisty news. Osobiście

bardzo się cieszę, że Adam namalował nam

artwork. Lubię też pewną niespójność, na którą

sporo osób zwraca uwagę. O to chodzi w

sztuce.

Kosa: Faktycznie styl w jakim Adam wykonał

okładkę prowadzi do niezłego dysonansu z

muzyką. Warstwa symboliczna obrazu jest za

to dopasowana do przekazu albumu. Do dzisiaj

jestem zaskoczony i pozytywnie zdziwiony

jak bardzo ta okładka przyciąga oko. Sposób

w jaki to jest namalowane zupełnie przysłania

CO jest tam namalowane. Artwork skutecznie

zwraca uwagę na stoisku z merchem, a

ludzie zaczynają zadawać pytania i sięgają po

album z czystej ciekawości. To zasada stara jak

świat, że dobra okładka pcha album do przodu.

Łaciński tytuł albumu, który w pełnym brzmieniu

zamieściliście na odwrocie książeczki,

ma jednoznaczną wymowę: tak zawsze pozbawiam

życia tyranów. Planowaliście go

już przed laty, czy też pojawił się niedawno,

już po agresji Rosji na Ukrainę?

Kosa: To coś, o co jesteśmy często pytani.

Myślę, że wojna tak silnie wpłynęła na życie w

Polsce, że wszystko widzimy przez jej pryzmat.

Te warunki utrudniają ludziom krytyczne

myślenie i zamykają ich mentalnie w

"pudełku z wojną". Należy się uwolnić od patrzenia

na rzeczy w taki sposób, aby dać sobie

szansę na powrót do normalności. Tytuł został

ustalony na długo, zanim ktokolwiek przypuszczał,

że dojdzie do tego konfliktu. Jest spójny

z tym co jest zawarte na okładce i w tekstach.

Foto: Przemek Ziejka

Istnieje tam rozwinięta scena metalowa, zresztą

muzycy z tego kraju grają w krakowskich

kapelach, choćby w progresywnym Fren

- coś takiego tylko wzmaga poczucie solidarności?

Łapa: Nie śledziłem nigdy wcześniej tamtejszej

sceny, być może będzie jeszcze na to czas.

Kosa: Widzę, że uchodźcy zaczynają przychodzić

na lokalne koncerty i to na pewno cieszy.

Z drugiej strony, w kontekście treści płyty,

to pytanie dość trudne. W tekstach nawołujemy

do odcięcia się od społeczeństwa, wyodrębnienia

się z tłumu, zerwania z codziennością

i normalnością. Do poddania pod krytykę

instynktu i tożsamości stadnej. To zadanie,

które może być niemożliwe jeśli czujemy

się częścią grupy "solidaryzującej" się z inną

grupą. "Ja" współczujący "tobie" na gruncie

prywatnego doświadczenia to inny casus, niż

relacja dwóch członków różnych grup, którzy

widzą siebie tylko w ten sposób. Jest w tym

ważna różnica.

Nie da się jednak nie zauważyć, że ta łacińska

maksyma ma też jakby drugie dno, bo jest

ko-jarzona również negatywnie, z zabójcami

władców czy prezydentów, a nawet z terrorystami

- ta mniej pozytywna wymowa nie

odstęczyła was od niej?

Kosa: Właśnie dlatego wybraliśmy ten tytuł.

Myślę, że zwłaszcza w death metalu nie jest to

niczym dziwnym. Ta płyta ma swoją własną

"definicję" tyrana, który powinien zostać

zgładzony. Nie jest to jakiś kosmicznie skomplikowany

koncept, ale nie chcę też tego

podawać czytelnikom na tacy. Zale-ży mi, by

zerknęli do tekstów.

Kiedyś łacina była tak powszechnie znana

jak obecnie język angielski, teraz uczą się jej

stu-denci kierunków medycznych, przyszli

prawnicy i może ktoś jeszcze. Do tego ludzie

są coraz bardziej leniwi, nie obawialiście się

więc, że części słuchaczy nie będzie się nawet

chciało sprawdzić w sieci znaczenia tego

tytułu, pozostanie dla nich nic nie znaczącym

hasłem z okładki?

Kosa: Nie wydaje mi się, żeby to była jakoś

szczególnie wysoko zawieszona poprzeczka.

Zwłaszcza w czasach Google, Wikipedii i tak

dalej. Jeśli rzucamy jakiekolwiek wyzwanie, to

dobrze. Chcemy czuć się wolni robiąc muzykę

- sięgać po dowolne symbole, sposoby wyrazu,

dźwięki. Nie wyobrażam sobie, abyśmy mieli

nie zrobić czegoś bo to będzie "za trudne".

Myślę, że doświadczeni i wyrobieni słuchacze

to docenią. Po co słuchać znowu dokładnie

tego samego? Fanatycy gatunku chcą iść dalej,

głębiej, chcą niuansów. Nie mówię, że nagraliśmy

tutaj jakieś skończone opus magnum i "ą

ę" tylko dla koneserów. Myślę jednak, że zaoferowaliśmy

coś niebanalnego. Jeśli ktoś ma

ochotę na łatwiejsze rzeczy, daleko nie musi

szukać.

OK, można nagrać płytę we trzech, ale już

koncertować w takim składzie się nie da,

szczególnie gdy gitarzysta nagrał również

partie basu, a perkusista może po prostu nie

mieć czasu dla mniejszego, w porównaniu z

Decapitated, zespołu. Domyślam się jednak,

że chcielibyście, po ewentualnym poszerzeniu

składu, zaprezentować materiał z "Sic

semper tyrannis" na żywo?

Łapa: Tak, ale bez jakiegoś większego ciśnienia.

Na razie będziemy powoli przygotowywać

skład i obserwować sytuację koncertową w

kraju i za granicami. Wszystko w swoim czasie.

Na koniec zapytam też o nowy materiał, bo

nie uwierzę, jeśli powiecie, że nie macie niczego

premierowego w zanadrzu, choćby na jakąś

EP-kę czy split, a co będzie dalej czas

pokaże?

Łapa: Kończymy przygotowanie płyty winylowej

w Ossuary Records. Płyta wyjdzie w

ciekawych kolorach. Mamy też w zanadrzu

nowy materiał w formie EP. Co więcej, od

przyszłego roku zamierzamy pracować nad nowym

albumem, ale spieszymy się powoli.

Dzięki za wywiad i do zobaczenia na koncertach.

Wojciech Chamryk

DISTRUSTER 133


Gdzieś na przecięciu się tego, co

tworzył stary Sinner, Grave Digger, Running

Wild z czasów "Branded..." i niemiecki

Tyrant, leży muzyka i styl grupy High Tension

z ich pierwszej płyty. To kolejny zagubiony

metal szlachetny z kufra GAMA Records.

Wiemy już, że w owym kufrze jest też sporo

śmieci, plastiku i papieru zgniecionego w kulki,

jakby komuś coś nie wyszło. Jakby sknocił

wiersz, a celując do kosza, niechcący trafił do

wspomnianego kufra. Odradzam również zbyt

ufne, bez gumowej rękawiczki, wsadzenie ręki

do owej skrzynki: można się ubrudzić. W żadnym

wypadku nie chcę bezkrytycznie gloryfikować

tej niemieckiej wytwórni, jakby to był

jakiś nieziemski kult - jestem od tego daleki.

Przyznaję, że w odkrywaniu zespołów i nazw z

ich katalogu najbardziej pociąga mnie ciekawość

nieznanego. Nagrodą dla "poszukiwaczy

zaginionej muzyki metalowej'' są chwile uniesienia,

być może nieliczne, ale warte ryzyka. A

kiedy łopata niestrudzonego kopacza trafia w

końcu na zmurszałe wieko jakiejś trumny, a w

niej, po rozgarnięciu popiołów, ukaże się stary

pierścień lub złoty ząb (patrz utwór Gravestone

"I Love the Night") - wtedy się wie, że

było warto.

High Tension to pięć albumów osadzonych

na przestrzeni lat 1984 - 2008 i bardzo

stabilny skład przez wszystkie lata. Stanowczo

świadczy o tym, że ten konkretny

zespół ludzi, to coś więcej niż tylko muzyka.

Okładka pierwszego albumu "Warrior"

z symbolicznym (być może, dla kultury

niemieckiej) zobrazowaniem tytułowego "wojownika"

przedstawia pająka ze skrzydłami feniksa.

Umiejscowionego na dziwnie wyglądającej,

dziś można by powiedzieć - elektronicznej

sieci. Jakże prorocza wizja z przeszłości

dla naszej współczesnej codzienności. Cóż,

kolejny dobry powód do przestudiowania na

wylot listy płyt GAMA Records to, jak żartobliwie

mawiała pewna osoba bardzo mi bliska:

ucz się języka niemieckiego - poznaj tok myślenia

swego rywala. Grunt to odpowiednia

motywacja do nauki. Być może, z tego samego

powodu, na uczelniach anglosaskich nie brakuje

kierunków slawistycznych. Dobrze znać

tory myślowe, tradycje i szlaki kulturowe swoich

potencjalnych partnerów biznesowych. Ale

jak na gawędziarza przystało, znowu zboczyłem

z tematu głównego. Na szczęście metal

bardziej łączy niż dzieli.

Album startuje od tytułowego "Warrior".

Zespół załapał się w jakiś sposób na pociąg

relacji heavy metal/speed metal. Gdzie

element "speed", w nazwie tego gatunku, zawsze

był dosyć dyskusyjny i nieco na wyrost,

bo wiele zespołów używało tej etykietki jako

swoistego marketingu; mającego wpłynąć

podświadomie na słuchaczy szukających bardziej

ekstremalnych doznań rodzącego się nowego

gatunku.

Pierwsze płyty Metallica, Destruction,

Living Death to też był speed metal,

tyle że ten prawdziwy. W High Tension szybkości

nie uświadczysz i uparty konduktor bez

problemu wyprosiłby ich z tego przedziału,

nawet pomimo faktu, że podobnie grające

wtedy Running Wild i Grave Digger, też były

usilnie tytułowane zespołami speed-metalowymi

przez promującą ich wytwórnię Noise.

Nieważne, "we are warriors tonight" - "tej nocy

jesteśmy wojownikami" - śpiewa zespół, a co

będzie jutro, to się zobaczy. Tytuł drugiego

kawałka "Get Ready for Love" (przygotuj się na

miłość), z racji nudnawego charakteru samej

piosenki, można by opacznie wziąć za ostrzeżenie

niż zachętę. Cóż, ostrze noża się omsknęło...

a obietnica okazała się płonna. Wstępu

do "In Time" nie powstydziłby się sam

Accept i refren też daje radę. Jeszcze jeden

szczery utwór tego zespołu, z głębią i przestrzenią.

Gdzieś w tle przypomina mi się grupa

Tyrant (jak dla mnie, to też jest in plus). Ale

oto mamy już WASP! A nie, to "She Said

Rock'n'Roll". Początek zrobił na mnie wrażenie,

jednak gdzieś po drodze przesadzono z

chórkami; kicz niejedno ma imię, ale, co zawsze

powtarzam, nawet jeśli, to odpowiednio

dozowany stał się fundamentem wielu ukochanych

przez nas podgatunków popkultury.

Czy to horror, czy erotique cinema, heavy

metal, czy "Rambo" - łatwiej jest tam znaleźć

rozrzucone klocki rozległej układanki o prawidłach

tego świata i naturze wszechrzeczy,

niźli na kazaniu z ambony. "Man on the Run"

to jednostajnego walenia w bęben ciąg dalszy.

Druga strona płyty zaczyna się obiecująco!

"Rock City". Zaginiony utwór z "Cold

Lake" Celtic Frost tyle tylko, że cztery lata

wcześniej? To chyba najlepszy komplement

jaki starzy pierdziele z High Tension mogliby

gdziekolwiek usłyszeć. Mają to ode mnie i

niech pamiętają o tym, przy przygotowywaniu

listy gości na benefis z okazji 50-lecia twórczości.

"Summernights" pominę, bo gdzieś już

to wszystko było, choć zwrotka bije tu na łeb

refren i można się zastanowić, co jest czym.

Podobnie pominę "Between the Lines" i "Neon

Night". Walenie w werbel, o którym napomykałem

wcześniej, po dłuższym czasie zaczyna

przeradzać się, niczym słynna tortura, gdzie

jednostajnie uderzająca kropelka wody w aluminiową

miskę na głowie... zamienia się w

walenie młotem. Ktoś tu po prostu skrzywdził

zespół pokrętłem na konsoli. Każdy z tych

134

METALOWIEC GAWEDZIARZ


utworów, odsłuchany z osobna, ma swoją moc

i widziałbym je jak najbardziej w repertuarze

szafy grającej na jakiejś dobrej imprezie zamkniętej.

"Unchained" zamyka płytę w sposób

radosny i punkowy, pozostawiając dobre

wspomnienia i chęć powrotu do niej.

Rok później High Tension zabiera

się za drugą płytę "Under Tension", która wychodzi

w roku 1986. Świat metalu jest już zupełnie

innym miejscem; króluje thrash metal a

wszelkie popierdułki z innej epoki są zamiatane

pod dywan. A jednak, w równoległym

świecie heavy metalowej sceny popularność

tego zespołu w Niemczech rośnie i zaczyna on

grać znaczące koncerty, min. z Krokus, Girlschool.

Podobno, jak podaje autor książki

"Cry Out For Metal!! Zespoły z GAMA Records"

- Jose L.C. Barron, grupa doczekała się

nawet oficjalnego fanklubu w Polsce! Chciałbym

to zweryfikować (jeśli ktoś z czytelników

HMP Pages wie coś o tym, odezwijcie się).

Nowa płyta rusza z iście "RFNowskim"

brzmieniem i o ile okładka autorstwa

nadwornego "malarza" wytwórni GAMA

Martina Appolda jest świetna i zapada w pamięć,

o tyle, moim skromnym zdaniem, nadmierne

wypolerowanie brzmienia "dwójki" coś

odebrało tej muzyce; wraz z polerką zdjęto

wszelkie "haczyki", które mogły by sprawić, że

muzyka z tej płyty utkwiłaby w naszej pamięci.

Po kolei przemijają, poprzedzony ciekawym

intrem "Wind Me Up", "Shake Off The

Hunter" i "Rock ‚n' roll Rebel". Potrzeba nieco

czasu, by przyzwyczaić się do tej produkcji.

Moim zdaniem gitary są nieco za cicho, przez

co ginie charakter każdego z poszczególnych

utworów. Na prowadzenie wychodzi sekcja:

bas i perkusja. Na gitarach łatwiej się skupić w

momentach bez wokalu, ktoś tam chyba

przekombinował z nowoczesną cyfrową

obróbką tamtych czasów a może to tylko moje

subiektywne odczucia. Trudno jest mi odróżnić

jeden utwór od drugiego. Coś zaczyna się

klarować i przecierać przy utworze "Burning

Heart", który jest dłuższą i bardziej rozbudowaną

wersją "Rock City" z poprzedniego albumu.

Tamtejszy refren stał się teraz zwrotką i ta

roszada nawet zdaje egzamin - refleksyjny kawałek

na zakończenie pierwszej strony. Wciąż

mam wątpliwości, co do brzmienia tej płyty,

które pretenduję do glam metalu i chyba nie

działa ono na korzyść High Tension i muzyki

do jakiej nas przyzwyczaili na poprzedniej

płycie. "Work Hard, Die Young" kupił mnie

swoim przesłaniem wyrażonym w tytule: "pracuj

ciężko, umieraj młodo". Święte słowa i

trzymajmy się z dala od takiej filozofii życiowej.

Można by zażartować, że promocja "pracy

bez wspomnienia o płacy" ma u naszych zachodnich

sąsiadów długie tradycje. Różnymi

hasłami już nas do niej zachęcali.

Druga strona płyty budzi nowe nadzieje

dla słuchacza. Przez moment wydaje

się, że glamowe brzmienie i heavy metalowa

muzyka pomału zaczynają znajdować jakiś

wspólny język i się dogadywać, ale następne

kawałki "Rock Down" i "Stay The Night", to

moim zdaniem dwa gwoździe do trumny,

zabite jeden po drugim. Cóż, kwestia gustu, a

jednak moim zdaniem album jest monotonny

i nie przechodzi próby czasu. Niestety, nie

słyszałem go w roku 1986, kiedy się ukazał.

Być może, moje odczucia wzmocnione o jakiś

sentyment byłyby bardziej pozytywne. Ostatni

na płycie to "Lady", jedyny dobry kawałek,

z charakterem i jajami, choć nie jestem pewien

czy ten ostatni "komplement" pasuje do samego

tytułu utworu, ale być może jestem po

prostu staroświecki.

Odnoszę wrażenie, że na trzeciej

płycie pt. "Master of Madness" (1987) High

Tension w końcu odnajdują samych siebie.

Na pewno zdrowiej być prawdziwym glamowcem

niż udawanym heavy-metalowcem. "Hard

Lies" i "Kings and Queens" to kompozycje z

polotem i na luzie, bez wtórnych i nijakich zagrywek,

które aż wyłaziły z gara na poprzednim

albumie. Jak wskazuje okładka nowym

wyznacznikiem stylu staje się świat motocyklisty,

tematyka bliska asfaltowi, wiatr we włosach,

ryk maszyny i cały ten zgiełk. "Leather

Beauty" to jakby zaginiony utwór Van Halen.

Wspominałem, że zespół przekroczył już pewną

granicę w stylach, zza której nie ma powrotu.

"Crazy World" potwierdza tę tezę.

Heavy metalowym refluksem jest jeszcze "In

the Eyes of the Law". Dalej, na drugiej stronie

jest "Stiletto Heels" z poprzedzającym go "Intro"

i "Sweet Fourteen" czyli rozterki sercowe

czternastolatki, która nieszczęśliwie się zakochała.

Historia opowiedziana z perspektywy

facetów z wąsami na harleyach (na płytach nie

ma wkładek z tekstami, ale ten jedyny tekst

znajdziemy na Metal Archives, zamieszczony

jest tam chyba dla rozwiania ewentualnych

nieścisłości). Kiedy muzyk ma 16 lat, śpiewanie

o 14-letnich koleżankach, może nie jest aż

takie podejrzane - po prostu sam tytuł chyba

brzydko się zestarzał. Muzycznie, utwór daje

radę, po krótkim balladowym wstępie przechodzi

w całkiem fajny kawałek z ciekawymi

solówkami. "Invaders from Space" to też dobry

utwór, tyle tylko, że to bardziej Great White

niż Grave Digger. Ostatni na płycie "The

M.O.M. Fanfare" daje słuchaczowi nadzieje

(płonne jak się później okazuje), że rozdział

heavy metalowy to jeszcze nie koniec i, że jest

szansa, że być może chłopaki wrócą na "właściwą

drogę".

Rdzeń High Tension to dwóch braci

Waisshaar (Armin - śpiew i gitara i Joe -

bas) oraz Tom Dierstein - gitara, którzy grali

nierozłącznie przez wieloletni okres kariery.

Jedynie perkusista zmienił się na drugim albumie,

ale i on - Marco Roth pozostał z grupą

na długie lata. W latach 90-tych zespół jeszcze

bardziej pogrążył się w fascynacjach gatunkiem

AOR i hard rockiem. Kolejny album pod

tytułem, po prostu: "4" (1994), przesiąknięty

jest klawiszami i nieco dziwną maniera wokalną

"rodem z L.A.". Mnie podoba się okładka i

pająk, który powrócił. Tym razem pnie się po

pajęczynie pęknięć na uszkodzonym lustrze.

Przyznam, że jest to fajne nawiązanie do ich

pierwszej płyty, niestety, szkoda, że jedynie

graficzne. Wkrótce po wydaniu tej płyty

Arminio dostaje robotę w firmie dystrybucyjnej

BMG/Ariola i kończy się działalność

zespołu. W okolicach roku 2001 bracia jeszcze

raz łączą siły i wraz z nowym perkusistą pracują

nad materiałem, który ukazuje się dopiero

w roku 2008 pod tytułem "Meanstreak"

(pod szyldem TopX Music - własnej wytwórni

Arminio). Płyta zawiera szeroki wachlarz

utworów, nie mających już wiele do czynienia

z heavy metalem.

W maju 2009, również pod szyldem

arminiowskiej TopX Music, ukazała się płyta

CD "Two Faces" włoskiej wokalistki metalowej

Roberty Delaude występującej pod nazwą

Morgana. Jak głosi notka na płycie Arminio

był nie tylko jej producentem, ale zagrał

na klawiszach, gitarze i napisał większość muzyki;

stylistycznie są to pogranicza Bajmu i

Urszuli. W katalogu TopX Music znajdują

się głównie grupy heavy metalowe i hard rockowe,

takie jak: Vortex, Liquid Steel, Headhunter,

Kaktus i dawni koledzy ze stajni GA-

MA: Beast, Stormwitch, Tyran Pace, Killer.

Kopiąc dalej w zasobach internetowych,

można doszukać się ciekawej przeszłości

wspomnianej pani Roberty z Turynu:

zespół Hurtful Witch i demo "Spectra" z

roku 1985, na którym, już wtedy śpiewała głosem

godnym prawdziwej dominy sceny metalowej.

Jest to skromne demo z tradycyjnym

heavy metalem o mrocznym rycerskim zabarwieniu,

miejscami ocierającym się o dzisiejszy

doom a czasem przypominającym odgłosy

awantury za ścianą u sąsiadów. A jednak...

niech ta rekomendacja będzie nagrodą dla

tych, którzy dotrwali do końca tej recenzji..

Rafał Krakowiak

METALOWIEC GAWEDZIARZ 135


The Vintage Caravan - Harpa - Reykjavik

- 25.11.2022

Nigdy mu tego nie powiedziałem,

ale podziwiam Óskara Logi Ágústssona za

to, że swój pierwszy w życiu zespół rozwija od

dwunastego roku życia. Nie od razu skompletował

docelowy skład, ale od dziecka konsekwentnie

działa pod szyldem The Vintage Caravan.

Jako gitarzysta i wokalista mógłby robić

karierę solową, ale już w 2006 roku wybrał

konwencję zespołu z równoprawnymi członkami.

W 2012 roku do The Vintage Caravan

dołączył rozbrajająco życzliwy i uśmiechający

się od ucha do ucha basista Alexander

Örn Númason.

Trzy lata później zwycięski team

uzupełnił perkusista Stefán Ari Stefánsson,

którego charakter odznacza się emocjonalnym

opanowaniem. Należy on do tego rodzaju ludzi,

że nie trzeba zamienić z nim ani słowa,

aby wiedzieć, że ma dobre intencje i że można

na nim polegać, ale kiedy zachodzi odpowiednia

okazja, potrafi intensywnie tłuc i grzmocić.

Z wywiadu opublikowanego w 81.

wydaniu HMP (str. 168) dowiedzieliśmy się

już, ze islandzki zespol Volcanova przyjaźni

się z islandzkim zespołem The Vintage Caravan.

Wzajemnie pojawiają się w swoich wideoklipach:

The Vintage Caravan "Crystalized"

i Volcanova "Sushi Sam". O ich przyjaźni

przekonałem się jeszcze bardziej w barze

Dillon 21 maja 2022, gdzie miałem przyjemność

zobaczyć jam, podczas którego bluesowe

i rock'n'rollowe covery grali: Oscar na gitarze

(The Vintage Caravan), Dagur Atlason na

perkusji (Volcanova) oraz Matthías Hlífar

Mogensen na basie (black metalowy Audn).

The Vintage Caravan wielokrotnie

grał już w Europie, jest więc zespołem rozpoznawalnym

w wielu różnych krajach. Zwłaszcza,

ze promowały go konkretne labele: ich

drugi ("Voyage", 2012), trzeci ("Arrival",

2015) i czwarty album studyjny ("Gateways",

2018) ukazały się za pośrednictwem Nuclear

The Vintage Caravan

Blast, zaś najnowszy piąty longplay "Monuments"

(2021) wyszedł dzięki Napalm Records.

Trasę "Monuments" trzeba było

wielokrotnie przekładać z przyczyn niezależnych.

Jesienią 2022 wreszcie do niej doszło.

Odbyło się aż 38 występów w różnych europejskich

miastach. Volcanova supportowała

The Vintage Caravan wszędzie, za wyjątkiem

Wielkiej Brytanii. Proszę zauważyć, ze wrześniowe

koncerty we Wrocławiu i w Warszawie

były częścią jeszcze innej trasy - wtedy The

Vintage Caravan jedynie supportowało

Opeth, natomiast podczas "Monuments Tour"

Islandczycy byli gwiazdami wieczorów i

prezentowali dwugodzinne sety.

W ogóle The Vintage Caravan trochę

pokoncertowało w okresie po ukazaniu się

LP "Monuments", a przed "Monuments Tour".

Widziałem ich na zywo a to na imprezie z

okazji krajowego Dnia Handlanowego pierwszego

poniedziałku sierpnia (relacja z tego

wydarzenia znajduje się na naszej stronie internetowej,

podpisana jako "Lemmy Bar"), a to

podczas niezależnego show w Domu Kultury,

to znów na otwartym powietrzu w Dniu Kultury

Miasta Reykjavik. Nie czułem potrzeby,

aby wsiadać za nimi w samolot do Europy.

Tylko, ze akurat na początku października

zwiedzałem Gdańsk i podjęliśmy

spontaniczna decyzje o uczczeniu trzydziestych

urodzin męża z Filipin w Paryzu. Dosłownie

60 minut po zakupie biletu z Poznania

do Paryża z przesiadką w Wenecji odjeżdżał

nam pociąg z Gdańska do Poznania. Pognaliśmy

na niego taksówka, w międzyczasie nie

udało nam się zarezerwować hotelu i w drodze

do odbudowywanej katedry Notre Dame zatrzymaliśmy

się zjeść crepe w kawiarni, ale

zmieniliśmy plan z oglądania kościółka na

Moulin Rouge. Wiecie, najsłynniejszy kabaret

w kulturalnej stolicy Europy, ale humor i tak

mi dopisywał, nie potrzebowałem wcale dodatkowej

stymulacji, wtargnąłem na backstage,

podszedłem do stolika Oscara z serdecznym

pozdrowieniem, zrobiłem z siebie pajaca,

zdarłem głos na Volcanowie i czmychnąłem

po pierwszym numerze The Vintage Caravan,

bo Filipińczycy nalegali, żebym pojechał

z nimi zobaczyć Wieżę Eiffel'a.

Nocne życie w Paryżu bywa chaotyczne,

zwłaszcza gdy nie mówi się po francusku.

Wyjazd do Paryża może okazać się cudowny

i niezapomniany, ale najlepiej z wyprzedzeniem

przygotować się, sprawdzić, jakie dokładnie

atrakcje nas interesują i co gdzie chcemy

zobaczyć.

The Vintage Caravan tryskali jak

zwykle energią i natychmiast nawiązali żywy

kontakt z paryska publicznością. Volcanova

również świetnie wypadła. Dnia 19 listopada

The Vintage Caravan zagrali po raz pierwszy

na żywo w krajowej telewizji RUV. Przy tej

okazji udzielili też krótkiego wywiadu w towarzystwie

Pani Premier Islandii, Katrín Jakobsdóttir.

Do najważniejszego wydarzenia doszło

dnia 25 listopada 2022. Zespoł zakończył

"Monuments Tour" fenomenalnym show w

islandzkiej Harpie. To był ich pierwszy występ

w roli gwiazd wieczoru w najbardziej prestiżowym

miejscu na całej Islandii. Niestety,

oznaczało to tez, ze publiczność siedziała.

Wiadomo, The Vintage Caravan operuje

kontrastem. Oprócz łagodnych dźwięków, ze

sceny bucha czasami ogniem. Zmieniają się

tempa, nastroje ulegają gwałtownym metamorfozom.

Zaczyna się liryczna melodia, by

za chwile nastała nawałnica. Kołysanie przechodzi

w intensywny jazgot. Spokój ustępuje

pasji. Dlatego moim zdaniem, to się nie nadaje

do oglądania na siedząco. Roznosiło mnie i

z trudem powstrzymywałem się, żeby wstać i

zamieszać. Powstrzymałem się, ponieważ wiedziałem,

jak bardzo muzykom zależało na pozytywnej

atmosferze.

Zwróciłem uwagę, ze Alexander

najwięcej mówił w przerwach między numerami,

ale Oscar tez sporo opowiadał. Różnica

między ich konferansjerka polega m.in. na

tym, ze elegancko ubrany Alexander z krótkimi

włosami ma naturalnie przyjazny wizerunek,

zaś Oscar w spodniach dzwonach, spiczastych

butach na obcasach, z rozwianymi długimi

włosami, w wyzywającej koszuli i w złocistej

obroży na szyi raczej wrzeszczy niż mówi.

Przepełnia go adrenalina, atakuje i krzyczy.

Set składał się z utworów z różnych

płyt. Nie usłyszeliśmy "Monuments" od początku

do końca, ale jako pierwszy kawałek

wybrzmiał jego otwieracz "Whispers", a jako

ostatni jego zamykacz "Clarity". Nie brakło

przebojów typu "Babylon" oraz "On The Run".

Gitarzysta z perkusistą zademonstrowali po

efektownej solówce. Jak należało się spodziewać

po Harpie, wszystko brzmiało soczyście i

wyraźnie. Wokale nie wybijały się na pierwszy

plan, ale The Vintage Caravan to zespół z

jednej strony eklektyczny, a z drugiej progresywny,

w którym prym wiodą partie instrumentalne.

Zachwycona publiczność biła owacje

na stojąco. Nie słyszałem, żeby ktoś darł

się o bis, ale brawa nie ustawały. Wtem Oscar

wtargnął zadziornym krokiem na skraj sceny,

136

LIVE FROM THE CRIME SCENE


The Vintage Caravan

The Vintage Caravan

rozejrzał się z dzikim błyskiem w oku i wbiegł

z impetem na środek, a za nim Stefan oraz

Alexander. Dali nam znać, żeby nie siadać, bo

teraz czas na taniec. Nagromadzony w sercach

publiki rockowy żywioł eksplodował wraz z

kawałkiem "Crazy Horses". Nie rzucano krzesłami,

ale dało się poczuć tą koncertową energię

ostrego hard rocka.

Po powrocie do domu wrzuciłem nakręcone

telefonem video "Babylon" na You

Tube i skomentowałem pod zdjęciem na ich

profilu w mediach społecznościowych: "You

winners!".

Sam O'Black

Nightwish - Arena

Gliwice, 14 grudnia

2022

Na Nightwish

popularność kawałka

mierzy się ilością

wyjmowanych telefonów

do nagrań. Paradoks

jest taki, że zespół

rozpoczął koncert od

mocnego "Noise", który

jest wielkim manifestem

zespołu przeciwko

przenoszeniu się naszego

prawdziwego życia

do mediów społecznościowych.

Na nic manifest,

na pewno niejedna

migawka z koncertu

trafiła od razu do Facebooka.

(uśmiech) Ma to

jednak swoją budującą

stronę - istny wysyp

ekranów zauważyłam

po pierwszych dźwiękach

"Elan". Jak pewnie

pamiętacie, kilka lat temu

był to pierwszy singiel

prezentujący Floor

Jansen, jako nową wokalistkę

Nightwish.

Wtedy zaskoczona byłam

subtelnością wokali

w tym numerze. Floor

ma głos jak dzwon i

skalę stąd do nieba, a

kawałek "Elan" mogłaby zaśpiewać i słabsza

wokalnie Anette Olson. Jak się okazuje kompletnie

nie mam muzycznej intuicji. Ten subtelnie

zaśpiewany "Elan" został kolejnym hitem

zespołu. Floor daje czadu na koncertach i

nie widzi (albo Tuomas nie widzi) potrzeby

epatowania swoją genialnością na płytach studyjnych.

Tak, "Elan", kawałek z później płyty,

kawałek z "nową" wokalistką, dołączył do hitów

zespołu.

Sama Floor została przez fanów

przyjęta z wielkim entuzjazmem, zapewne nie

tylko dlatego, że potrafi zaśpiewać wszystko, z

sopranowymi partiami Tarji włącznie, ale też

pewnie przez swoją przesympatyczną naturę i

wdzięk. Floor, tak samo jak jej rodaczka, Anneke

van Giersbergen, po prostu przez cały

koncert się uśmiecha i czerpie radość z występowania

na scenie. Koncert w Gliwicach po

raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, że

jakby teraz Tarja nieśmiało zapukała do Tuomasa

z zapytaniem czy może wrócić, zostałaby

odprawiona z kwitkiem "za późno, moja

panno". Nightwish z Floor nie tylko stał się

dużo większym i jeszcze bardziej popularnym

zespołem, ale też poszerzył kręgi odbiorców.

Floor nie tylko łączy majestat wokali Tarjii z

prostotą wokali Anette, ale wynosi zespół na

inny poziom. Doskonale koresponduje z muzyczną

drogą, jaką obecnie Nightwish podąża,

ale też osadza mocno zespół w świecie metalu.

To nie eteryczna dama przyklejona do

gitar, ale metalowa babka z krwi i kości, która

doskonale wie, co robi wśród muzyków na scenie.

Gliwicki koncert był jednocześnie

częścią trasy, w którą zespół ruszył po tym, jak

Floor ogłosiła, że walczy z nowotworem. Przyznam

szczerze, że od tej dziewczyny bije taka

moc, że w ogóle nie widać, z czym się zmaga.

Trasa trwa od października, jest bardzo intensywna,

a Floor, jakby nie traciła energii. Czekałam

na jej irlandzki taniec podczas folkowej

solówki w "I want my Tears Back" i ku mojemu

zaskoczeniu, doczekałam się. Trzymam

kciuki, żeby ta jej ogromna witalność była jednocześnie

dowodem zwycięskiej walki z chorobą.

Zwłaszcza, że teraz Floor bierze większość

ciężaru frontmenki na swoje barki. Jeszcze

do niedawna wszystkie wokalistki w

Nightwish spierane były wokalnie oraz scenicznie

przez Marco Hietalę. Hietala z kapeli

odszedł, Finowie przyjęli innego basistę,

Jukkę Koskinena, który... nie śpiewa. Obecnie

partie Marco albo śpiewa Floor, albo są

instrumentalne. Przyznam szczerze, że nie rozumiem

tego zabiegu. Z jednej strony Floor

może więcej i staje się centralnym, punktem

występu, z drugiej strony, mam wrażenie, że

brakuje przeciwwagi. To nie znaczy, że męskich

wokali nie było, w kilku miejscach swoje

partie zaśpiewał będący od niecałej dekady na

stałe w zespole Troy Donockley, odpowiedzialny

na folkową oprawę Nightwish.

Setlista osadzona była o ostatnie

płyty zespołu. Najstarszą, reprezentowaną

przez trzy utwory była "Once". Ten wybór wynika

z zapewne z faktu, że zespół od lat wędruje

w coraz bardziej symfoniczną i pompatyczną

stronę, unikając płaskich "hitów" i

chce to odzwierciedlić na żywo. Cudownym

zwieńczeniem tej linii jest zagranie na końcu

koncertu niezwykle długiego "The Greatest

Show on Earth", który zostawia słuchaczy z

niemal filozoficzną myślą o naszej roli na

Ziemi. W Gliwicach, po raz trzeci w ogóle,

zespół zagrał "Our Decades in the Sun". Na

życzenie wokalistki sala rozświetliła się setkami

światełek z telefonów. Wyglądało to bajecznie

i doskonale połączyło się z oprawą wizualną

koncertu. Choć ta opierała się głównie

LIVE FROM THE CRIME SCENE 137


138

na emitowanych na ekranach wizualkach, nie

była ani trochę męcząca. Wręcz przeciwnie,

podkręciła magię koncertu. Po pierwsze przez

większość występu nie epatowała osobnymi

obrazami, które odciągają uwagę od sceny, ale

miękko wtapiała się w muzykę, emitując

gwiazdy, płatki śniegu, naturę. Po drugie,

oprawa była doskonałej jakości, na bardzo

wysokim poziomie i perfekcyjnie zgrywała się

z planem koncertu (nie trzeba dodawać, że w

takiej sytuacji nie ma miejsca na spontaniczność).

Zresztą jakość tej oprawy pasowała i

do jakości nagłośnienia. Było naprawdę dobre,

wszystko było słychać, jak trzeba, bez piachu,

pisku i schowanych dźwięków. Niejedno duże

miasto w Polsce mogłoby pozazdrościć Gliwicom

takiej hali. Do tego dobrze przeszkolona

obsługa obiektu, czytelne i dobrze nagłośnione

komunikaty nadawane w przerwach.

Koncert zresztą umilił nam jeszcze jeden

szczegół, ale ten akurat nie zależał ani od areny,

ani od zespołu. Tego wieczora Gliwice były

spowite grubą kołderką śniegu, który cały czas

dosypywał. Nic piękniejszego na koncert Finów,

który kreuje magiczny i baśniowy klimat.

Przed Nightwish zagrały jeszcze

dwa supporty. Podobnie jak w 2018 roku w

Krakowie, jednym z nich był Beast in Black.

Obejrzałam cały koncert, ale nie pomógł mi

ani na jotę zrozumieć, co w tym zespole jest

takiego dobrego. Wiele osób mówi, że sentyment

do klimatu lat 80. Ja też mam ten sentyment,

ale sęk w tym, że większość tego, co na

koncercie prezentował Beast in Black brzmi

raczej, jak sentyment do lat 90. z eurodance i

boysbandami na czele. Ciekawe jest to, że

długo ta granica między metalem a disco była

pilnie strzeżona i w zasadzie nieprzekraczalna.

Kiedy tylko pękła, wysypało się istne pandemonium

dziwnych tworów i akceptujących je

słuchaczy. Publice najwyraźniej taka fuzja

eurodance z metalem pasuje, bo ta naprawdę

bawiła się przednio. Mnie ucieszyły dwie

rzeczy. Po pierwsze obcowanie z głosem tak

ciekawego wokalisty jakim jest Yannis Papadopoulos,

który operuje niesamowitą skalą i

całym wachlarzem barw, którymi żongluje na

koncercie jak wyrafinowany kuglarz. Druga

rzez to fakt, że na poprzednim koncercie

wokalista wciąż wołał do nas, czy jesteśmy

gotowi na prawdziwy heavy metal. Czekałam

na ten heavy metal i się nie doczekałam. Na

Gliwickim koncercie nie byłam tak rozczarowana,

bo o prawdziwym heavy metalu wokalista

skromnie wspomniał tylko raz. Ostatecznie,

doświadczenie z Beast in Black uważam

za zamknięte i wracam myślami do absolutnie

magicznego doświadczenia, jakim był

koncert Nightwish.

Katarzyna "Strati" Mikosz

LIVE FROM THE CRIME SCENE

Holy Mother - Wrocław, Klub Liverpool

15 grudnia 2022

Nieczęsto pisze się rok po roku relacje

z koncertu tego samego zespołu. Ba, małego,

zagranicznego. Kto by pomyślał, że Amerykanie

z Holy Mother po dwóch mikroskopijnych

koncertach jesienią 2021 roku w Polsce

powrócą do Europy i zagrają w Polsce trzy

równie kameralne koncerty. Poprzednią relację

zaczęłam od koronawirusowego kontekstu

- to był pierwszy heavymetalowy koncert zagranicznego

zespołu w Polsce od ogłoszenia

stanu pandemii. Minął rok, przez Polskę przewinęło

się masę muzyków i zespołów, od wielkich

nazw jak Judas Priest i Iron Maiden po

małe, znakomite kapele takie jak Riot City

czy Striker. Gdzie ten lockdown? Jak tam marudzenie

"już nigdy nie będzie koncertów...!"?

Tak właśnie stało się - Holy Mother

powrócił do Polski. Zespół mały, niezbyt popularny,

przeplatający klasyczny heavy metal

z nutą nowoczesnych brzmień, ale za to ze

znakomitym wokalistą, charyzmą i obdarzony

szacunkiem polskich metalowców za poprzednią

trasę. Wygląda na to, że zespół celuje w takie

małe koncerty. U siebie w Stanach, tak jak

większość kapel, gra po godzinach, hobbystycznie,

a koncerty w Europie traktuje jako coś

w rodzaju wakacji. Na trasie Mike'owi już

drugi raz towarzyszyła żona, Janet, która wydaje

się wspierać zespół organizacyjnie, a fakt,

że oboje mogą pozwolić sobie na taką europejską

"wycieczkę" tylko uwiarygadnia fakt, że

Holy Mother to pewien sposób na dobre spędzanie

czasu. Być może więc dlatego Mike nie

był zrażony śladową frekwencją na poprzednich

koncertach, a na polskich występach AD

2022 dał czadu, jakby pod sceną były setki

osób. Poza tym, Mike to człowiek, który wygrał

życie. Walczył z tą samą chorobą, z jaką

borykał się jego muzyczny autorytet - Dio.

Mike tę walkę wygrał i choć wygrana kosztowała

go wycięcie żołądka, przeniósł swoje muzyczne

działania na wyższy lewel. Śpiewa genialnie,

wygląda jakby miał z

10 lat mniej, niż ma i jedzie w

takie trasy, na jakie ma ochotę.

Chorzowski koncert rok

temu był świetny, a tegoroczny

wrocławski jeszcze lepszy.

Mike przyjechał z zupełnie

innym zespołem, niż poprzednio,

jak okazało się - na

plus. Co prawda po dołączeniu

do koncertowego składu Wayne

Banksa, spodziewałam się

więcej coverów Messiah's

Kiss, a ku mojemu rozczarowaniu,

Holy Mother nie wykorzystał

faktu, że gra z nimi perkusista

rzeczonej kapeli. O ile

w zeszłym roku trafiła nam się

jedna perełka z dyskografii

Messiah's Kiss, tym razem

Amerykanie tematu nie podjęli.

Rozkręcili za to temat coverów

od innej strony. O ile

ostatnio zespół zaprezentował

świetny medley składający się z

utworów Dio, o tyle w tym roku

poszedł na całość. Holy

Mother zagrał całe kawałki takie

jak "Holy Diver", "Last in

Line" czy "Rainbow in the

Dark". Okazały się strzałem w

dziesiątkę, ludzie pod sceną dostali

absolutnej ekstazy. Nie

tylko dlatego, że Tirelli zaśpiewał je doskonale,

z mocą i charyzmą, ale też zostały świetnie

zagrane przez Mickey Lyxxa, który w tych kawałkach

pokazał, jakim jest świetnym gitarzystą.

Całość złożyła się w zgrabną ukła-dankę,

bo pod sceną byli też muzycy z grającego

ordynarny, oldskulowy speed metal - Night

Lord i ich znajomi. W tej okoliczności ten eksplorujący

zazwyczaj nowoczesne brzmienia

Holy Mother kupił publikę całkowicie. Covery

Dio, covery w takim wykonaniu zrobiły

gigantyczną robotę. Wrażenie potęgował fakt,

że ten szał pod sceną rezonował na sam zespół,

który robił wszystko, żeby nie stać w

miejscu. Momentami szał rąk i wyciągniętych

do kręcenia telefonów zlewał się z gitarą i

wyciągniętymi rękami ze sceny. Magia tych

coverów zadziałała na długo, bo nawet przy

zupełnie nieklasycznych kawałkach, takich jak

"Love is Dead" czy "Wake up America" ludzie

bawili się świetnie. Nowy koncertowy gitarzysta

choć jest młodym szczylkiem chyba robi

na nas tak samo dobre wrażenie, jak na samym

Tirellim, bo ten dał mu zagrać cały jego

własny instrumental - "Forza". Koncert - petarda

zakończył się drugim najlepszym holymotherowym

kawałkiem po "Criminal Afetrlife"

- "Toxic Rain".

Amerykanie supportowani byli

przez wrocławskim lokalny, istniejący już chyba

z 20 lat Hollow Sign oraz młodą inowrocławską

kapelę, Night Lord. Brud, speed, metal.

Bardzo fajne, młodzieńcze granie na kilka

kawałków. Cały, dłuższy koncert raczej dla

mega miłośników takiego grania. Cieszę się, ze

tradycja w heavymetalowym światku nie ginie

i tego zespoły powstają i - chwała naszym obdarzonym

łatwością nagrywania czasom - wydają

płyty. To co, kolejny Holy Mother za

rok?

Katarzyna "Strati" Mikosz


Festiwal Wacken Open Air 2023

2 VIII - 5 VIII 2023

Zapowiedź

Festiwale muzyczne narodziły się w

latach 60. w świecie galopującej kontrkultury i

rewolucji społecznej. Okazały się tak genialnym

wynalazkiem, spajającym ludzi, umożliwiającym

wspólne przeżycia, pozwalającym na

kilka dni totalnego zapomnienia, że nie tylko

przetrwały, ale też z biegiem dekad nabrały

rozpędu. Ze świata hippisów przeniosły się do

wszelkich muzycznych światów, także do tego

dla nas najważniejszego.

Wacken Open Air jest niemal synonimem

klasycznego, metalowego festiwalu.

Jeszcze ponad dekadę lat temu W:O:A było

największym metalowym festiwalem w Europie

i w zasadzie żaden nie mógł się z tą imprezą

równać. Dziś tego rodzaju wydarzeń jest

coraz więcej... ale Wacken wciąż dzierży palmę

pierwszeństwa i trudno dorównać mu rozmachem.

Po raz pierwszy w miejscowości

Wacken festiwal zagościł w 1990 roku, trwał

dwa dni i zagrało na nim całe sześć kapel. Już

10 lat później metalowcy w całej Europie

wzdychali, że chcieliby kiedyś pojechać do tej

mekki metalu. Współcześnie nie tylko metalowych

festiwali jest więcej, ale też mamy większą

mobilność i łatwość korzystania z tego rodzaju

imprez. Jeżdżą też na nie coraz młodsze

osoby, co dla wielu z nas było w czasach wczesnej

młodości totalną magią. Pojechać na

Wacken!

Maskotką i ikoną Wacken jest czaszka

krowy, zwierzaka, który dominuje na polach

w okolicy Hamburga. Rok rocznie krowie

towarzyszy inna oprawa graficzna - na 2023

zaplanowano coś, co wydawałoby się dla

Wacken wręcz oczywiste. Aż dziw, że wcześniej

to się nie pojawiło! Na festiwalu od lat

funkcjonuje tak zwana "wikińska wioska", a i

wielu uczestników przebiera się w parawikińskie

stroje. Nie dziwne, że W:O:A wreszcie

sięgnął do skandynawskiej estetyki, która w

tym roku zdobi plakat, gadżety i materiały informacyjne.

Festiwal już dawno przeszedł na formułę

szeroko pojętego metalu. My oczywiście

najbardziej nastawiamy się na klasyczne odmiany

gatunku. W tym roku magnesami są

koncerty Iron Maiden, Megadeth, który zaskoczył

ostatnio świetną płytą, kultowy Jag

Panzer, który planuje w tym roku grać oldschoolowy

set, Doro obchodząca 40-lecie działalności

(mało która dziewczyna lubi przyznawać

się do wieku, a Doro czyni to regularnie),

Masterplan obchodzący 20-lecie, czy dający

zawsze świetne koncerty Kreator.

Na tę chwilę skład XXXII edycji wygląda

tak: Abbath, Alestorm, Amaranthe,

Amorphis, Angus McSix, Anthrax, Baest,

Battle Beast, Be'lakor, Beartooth, Beyond

The Black, Bloodbath, Burning Witches,

Caliban, Carpathian Forest, Defleshed,

Deicide, Delain, Depressive Age, Dog Eat

Dog, Doro, Drain, Dropkick Murphys,

Dust Bolt, Dying Fetus, Employed To Serve,

Enemy Inside, Ensiferum, Evergrey,

Faun, Ferocious Dog, Get The Shot, Ghostkid,

Heaven Shall Burn, Heriot, Holy Moses,

Imminence, Immolation, Iron Maiden,

J.B.O., Jag Panzer, Jinjer, Kärbholz, Kataklysm,

Killswitch Engage, Koldbrann, Konvent,

Kreator, Legion Of The Damned,

Lord Of The Lost, Masterplan, Megadeth,

Nervosa, Nestor, Pennywise, Pentagram,

Rauhbein, Schandmaul, Skalmöld, Sólstafir,

Takida, The Real McKenzies, Trivium,

Two Steps From Hell, Universum 25, Uriah

Heep, VV, Wardruna, Warkings, While She

Sleeps, Whoredom Rife.

Prawdopodobnie dojdzie jeszcze z

20 nazw, ponieważ średnio na W:O:A gra 130

zespołów. Skład tegorocznej edycji można śledzić

pod linkiem:

https://www.wacken.com/de/programm/ban

ds/#/bandfilter

Niestety nie byliśmy na poprzedniej

edycji. Wiemy jednak od kolegów z innych

redakcji, że festiwal radykalnie

przebudował plan scen. Wygląda na to, że

czas przymusowego przestoju związanego z

lockdownami został dobrze wykorzystany na

poprawienie komfortu odbioru koncertów. Jest

to bez wątpienia wielkie wyzwanie, bo W:O:A

ostatnimi laty niezmiennie gromadzi publiczność

rzędu 85 000 osób. Infrastruktura jest

bardzo dobrze przygotowana na "najazd" takiej

ilości uczestników. Gigantyczne pola namiotowe

podzielone są na wewnętrzne alejki,

nazwane na cześć wielkich kapel. Wszędzie

rozstawione są toalety oraz wodopoje z pitną

wodą. Nie ma problemu ze znalezieniem jadłodajni

wszelkiej maści oraz ogródków piwnych.

Prawdopodobnie, jak co roku będzie

można też wziąć udział w dodatkowych atrakcjach

typu Metal Yoga, Karaoke Till Death

czy Slam Battle. Impreza jest świetnie przygotowana,

a sama miejscowość Wacken - na co

dzień spokojna, przecięta jedną dużą ulicą, z

cmentarzem, kościołem i jednym marketem -

na tydzień przemienia się w prawdziwą, metalową

stolicę!

Strona festiwalu: www.wacken.com

Katarzyna "Strati" Mikosz

LIVE FROM THE CRIME SCENE 139


Zelazna Klasyka

Thin Lizzy - Thunder & Lightning

1983 Vertigo

Bywały w historii rocka czy metalu takie

zespoły, bez których otwarcie kolejnych furtek

okazałoby się opóźnione w czasie, albo zwyczajnie

niemożliwe. Można by wymieniać kilkanaście

nazw, jakie wywarły wielki wpływ na rzesze

młodych grup i to analogicznie w każdej dekadzie

czy epoce. Jednym z takich zespołów,

szalenie charakterystycznych, niewątpliwie było

irlandzkie Thin Lizzy. Kiedy zastanawiałem się,

jaka pozycja powinna znaleźć się w najnowszej

Żelaznej Klasyce, przemknęła mi ta nazwa, ale

nie od razu się zdecydowałem. Dlaczego? Chociażby

przez to, że nie grali stricte heavy metalu.

Jednak po namyśle stwierdziłem, że co z tego,

jak dzięki tej grupie możemy cieszyć się od lat

doskonałymi harmoniami dwóch gitar właśnie w

naszym ulubionym gatunku. No i stanęło -

przed Wami "Thunder & Lightning" z 1983

roku.

Historia grupy jest długa, ciekawa i

chętnie bym tutaj opisał te dzieje, ale chciałbym

skupić się na właściwej pozycji. Album powstał

w momencie gdy Thin Lizzy właściwie było na

swojej ostatniej prostej, bowiem nałóg Phila Lynotta

w latach 80. wszedł w ciężką fazę. Naturalnie

- pozostał on wokalistą, basistą i autorem

muzyki do końca dni swojego "dziecka" (od

1969 roku), ale po "Thunder & Lightning" jego

organizm był tak wycieńczony przez heroinę

i alkohol, że tylko cud mógłby uratować życie

muzyka jak i sam zespół. Co prawda, Lynott po

rozwiązaniu Thin Lizzy w 1984 roku jeszcze

próbował sił z Grand Slam, ale to było tylko odwlekanie

końca - ostatecznie dwa lata później

zmarł w szpitalnej sali, pod respiratorem, kompletnie

nie przypominając rockowego herosa z

gitarą basową.

Album "Thunder & Lightning" to

rzecz wyjątkowa w dyskografii grupy. Irlandzka

maszyna dotychczas, od 1969 roku, przez całe

lata 70. wyrzucała z siebie intrygujące, albo zwyczajnie

świetne krążki, ale dopiero na samym

końcu drogi Phil z kolegami zabarwili swoje piosenki

na bardziej heavy metalowe. Taki jest więc

ten czterdziestominutowy ciąg dźwięków - znacznie

ostrzejszy i szybszy niż większość twórczości,

jednak mający w sobie tyle samo emocji i

lirycznych momentów, do jakich zespół przyzwyczaił.

Już po okładce widać, że będzie odrobinę

inaczej. Rękawica z ćwiekami, zdradzająca,

że spod ziemi właśnie powstaje jakiś rockowy

hultaj. Być może to metafora samego Lynotta,

który pogrążony w nałogu, gdzieś w głębi serca

jednak wierzył, że jeszcze wszystko będzie dobrze.

W oddali wbita w gle-bę gitara przyjmuje

strzał pioruna z czarnego nieba, łącząc się poniekąd

z tajemniczym bohaterem uwięzionym

jeszcze pod ziemią, czekającego na iskrę, która

go wskrzesi. Choć na chwilę…

Przyjmijmy, że Phil Lynott zrzucił z

siebie ostatki żwiru i kamieni, by stanąć na czele

składu, jaki miał zagrać na tej płycie. Dzierżył

on bas i śpiewał. Po jego obu stronach zajęli swoje

pozycje gitarzyści. Scott Gorham, który przez

lata zjadł zęby na partiach w Lizzy oraz świeży

gniewny, pozyskany dosłownie w ostatniej chwili

z Tygers Of Pan Tang, John Sykes. Za plecami

lidera, otoczony zestawem perkusyjnym

usiadł Brian Downey, jeden z najbardziej charakterystycznych

perkusistów w historii rocka, dysponujący

konkretnym czuciem gry oraz dynamiką.

No i jedyny grający od początku członek

grupy obok Lynotta. Gdzieś wyżej, obok perkusji,

przy "parapetach" stanął sobie Darren

Wharton, klawiszowiec obecny od poprzedniej

płyty "Renegade" (1981), zdradzającej już lekko

chęć zmiany kierunku muzyczne-go.

Dużo na tej płycie ognia. Takiego żywego,

palącego do kości. Nie sposób nie dać się

porwać tej muzyce. Album "Thunder & Lightning"

to jakby podrasowane piosenki zespołu z

lat 70. - zawierają te same, zadziorne i wymienne

partie gitar oraz tę samą moc emocjonalną.

Jest tutaj nawet miejsce na trochę lżejsze motywy,

nawet takie stricte przejmujące i chwytające

za serce, niepokojące balladowe dźwięki. Czasem

zawartość zmusza do refleksji, bo lider nie

zapomniał jak pisze się kapitalne teksty. W tytułowym,

podsyconym mocnym riffem, przenosi

nas do knajpy, gdzie w sobotnią noc musi udowodnić

coś nowemu facetowi swojej byłej. Cały

numer mknie niczym grzmot i trafia prosto w

głowę! To niewątpliwie jeden z najszybszych numerów

grupy i na pewno powoduje niemałe zamieszanie.

Kolejny - "This Is The One" - zaczyna

się charakternym stukaniem Downeya, by zaatakować

nośnym riffem i intrygującą ścieżką

wokalu. W warstwie lirycznej bohater mierzy się

z wewnętrznymi dylematami odnośnie swojej

przyszłości, być może zawodowej. Sam kawałek

jest jednym z ciekawszych i posiadającym fajne

rozwiązania rytmiczne, zwłaszcza w refrenie. Pora

na trochę wytchnienia. Magiczny i nostalgiczny

"The Sun Goes Down" przynosi słuchaczowi

prawie że zapętlony, kapitalny motyw, gdzie dużą

rolę odgrywają subtelne klawisze Whartona.

Do tego punktowy, pulsujący bas i delikatnie zaznaczająca

swoją obecność perkusja. Podniosłości

dodaje też rozdzierające solo gitary. Całości

dopełnia bardzo intrygujący tekst.

Dynamiczny, bardzo melodyjny "The

Holy War" przynosi przemyślenia na temat religii.

W ciekawy sposób Lynott stawia nurtujące

go pytania i podkreśla, że święta wojna między

niebem i piekłem nigdy nie będzie rozstrzygnięta.

Świetnie funkcjonuje tutaj ponownie Downey,

który rzuca charakterne przejścia, a duet

gitarzystów wycina soczyste riffy. To kolejny,

bardzo pulsujący, ognisty numer na tej płycie, a

jesteśmy dopiero na półmetku! Nie ma jednak

wytchnienia, bo atakuje nas świetny riff "Cold

Sweat", kiedy tylko zmienimy stronę winyla.

Uwielbiam tą kompozycję! Ma ona wszystko, co

musi cechować prawdziwy rockowy strzał. Ba!

Czuć tutaj heavy metal, gdzie są żarłoczne partie

gitar, dudniące bębny i pełen pasji wokal niosący

się na szarpanej linii basu. Można poczuć

na karku pot od machania głową, ale na pewno

odczuwać mniej stresu niż bohater tekstu, który

zwierza się z tego, że obstawił potężny hazardowy

zakład…

W następnym, dość hard rockowym

w swoim wyrazie "Someday She Is Going To Hit

Back", z właściwą sobie gracją Phil rzuca linijki

o tym, jak nie należy traktować płci pięknej i

czego nie lubią. Zdradza on, że pewnego dnia

kobieta wróci i się zemści. W pewnych momentach

nieźle poczyna sobie Wharton, a w tle niezawodny

Downey trzyma całość w ryzach. Gorham

i Sykes popisują się sprawnymi solówkami

i po ostatnich zaśpiewach przechodzimy do "Baby

Please Don't Go". Cóż, w warstwie muzycznej

to soczysty, oparty na ostrej pracy gitar numer.

Słychać również cudownie pulsujący bas Lynotta,

wtórujący mu gdy dzieli się niezwykle

smutnym tekstem. Kiedy przychodzi czas na solo

gitary to na moment zapominamy o temacie,

a rozkoszujemy się konkretną partią przecinającą

jak nóż. Tak, to znów wyraźny posmak heavy

metalu w Thin Lizzy.

Zbliżając się do końca albumu nasze

uszy zahacza jeszcze dość frywolny "Bad Habits".

Przypominający lekko "stare" piosenki grupy,

z fajnymi harmoniami gitar i równo pracującą

sekcją. Lynott, jak to Lynott, próbuje przekonać

kobietę, że muszą się znów spotkać, mimo,

że ona już z kimś jest. Tłumaczy to tytułowymi

złymi nawykami i argumentuje, że "chłopcy

zawsze będą chłopcami". Hm, no cóż - język

typowo rockowy, ale jak tu nie kochać jego liryków?!

Ostatni, dziewiąty numer, to jednoczesne

zakończenie płyty i historii zespołu. Bardzo

przejmujący, mimo, że pędzący na złamanie

karku, z naprawdę kapitalnymi gitarami Sykesa

i Gorhama. Wszystko tutaj ze sobą idealnie

współgra - dynamiczne dźwięki sekcji robią

tło dla szczerych i tragicznych wyznań samego

Lynotta. W "Heart Attack" zwierza się swoim

rodzicom, że umiera. Żył mocno, szybko, pił i

ćpał, a kobieta, którą kochał już jest z innym.

Jeszcze tylko zadziorne solo, kolejne harmonie

sześciu strun i Thin Lizzy milknie na zawsze…

Kiedy piszę ten tekst jest dzień po 37

rocznicy śmierci Phila. Zmarł 4 stycznia 1986

roku. Chyba tak musiało być, że pochyliłem się

nad nim dziś, choć cicho przepraszając, że wczoraj

wyleciało mi to z głowy. Uwielbiam Thin

Lizzy, uwielbiam Lynotta i muzyka grupy, w

tym "Thunder & Lightning", pozostanie do

końca moich dni. Dawno temu, gdy jechałem z

wujem, miał w samochodzie album koncertowy

"Live And Dangerous" (1978) i nigdy nie zapomnę

odpalonego na pełną moc radia "Emerald"

z albumu "Jailbreak" (1976) i pojedynków

gitarowych Briana Robertsona i Scot-ta Gorhama.

Nie da się ukryć, że większość tworzących

się w latach 80. załóg czerpała z tej niezwykłej

skarbnicy. Te wszystkie równo grane

partie, harmonie gitar, czy też charakterystyczny

styl basowy Lynotta albo pełna furii, istnie zegarmistrzowska

gra Downey'a - Thin Lizzy niewątpliwie

odcisnęło solidne piętno na rozwój

heavy metalu. A Phil Lynott do dziś jest dla

wielu niedoścignionym wzorem front mena, jak i

wielkiego rozbójnika i romantyka świata rocka.

Adam Widełka

140

ZELAZNA KLASYKA


Historia Bulldozer... i inne herezje

A.C. Wild Hereticvs

Wydawnictwo Monomaniax Production

prezentuje nam dzieło arcyważne dla

każdego fana obskurnego, pradawnego thrashu,

speedu i black metalu. Przed nami Bulldozer!

Tym razem w świat pełen ćwieków,

łańcuchów i prymitywnych dźwięków wprowadzi

nas muza Klio. Alberto Contini, znany

szerzej jako AC Wild, napisał bowiem biografię

grupy. Jest to pozycja zaskakująca. Aby to

wyjaśnić muszę posłużyć się wycieczką osobistą.

Połowa lat 90. to czas dla thrash

metalu straszny. Gatunek podtrzymywany był

przy życiu przez raptem kilka zespołów i nie

zawsze była to reanimacja, która służyła zdrowiu

umierającego pacjenta. Kto w latach 80.

nie zdołał zyskać na tyle dużej grupy maniaków,

aby dzięki nim żyć, zawieszał lub kończył

działalność i słuch po nim momentalnie

ginął. Tak było z Minotaur, Exumer, Infernal

Majesty. Tak było też z Bulldozer. Nic

dziwnego, że Włosi momentalnie zniknęli z

łamów branżowej prasy. Autor niniejszej recenzji,

będąc w 1991r. świeżo upieczonym metalowcem

i jednocześnie uczniem 7. klasy podstawówki

robił to co kazali mu starsi kumple.

A mawiali: "thrash jest fajny, ale to death metal

zgniecie ci flaki!". Była to perspektywa bardzo

kusząca i tak drogi moja i Bulldozer, kapeli jeszcze

niedawno w Polsce kultowej, się minęły.

Po pięciu latach z pomocą przyszedł

black metal, zwłaszcza ta jego północnoeuropejska

odmiana, której wyznawcy mieli

szczególny pociąg do niekoniecznie legalnych

zabaw z ogniem. Jeden z moich znajomych,

bardzo mocno związany ideowo z owym ruchem,

stwierdził iż to hańba nie znać Bulldozer,

bo tak naprawdę to nie jest thrash, ale

bardziej "pierwsza fala black metalu". Jak

hańba to hańba. Kolega niedługo poszedł na

detoks ale zdążyłem przegrać od niego całą

dyskografię. W końcu lubiłem włoski Death

SS, który w podobny sposób został na nowo

odkryty przez black metalowców. Czemu nie

dać szansy ich rodakom?

Pierwsze dwie płyty powaliły mnie

od razu - fana Bathory i Venom. "IX" zaskoczyła

chamstwem i prymitywizmem, choć żaden

black metal to już oczywiście nie był. Byłem

zdziwiony, że w 1988r. można było grać

thrash tak nowatorsko jak na "Neurodeliri".

Ale co tam wyśpiewywano, w zasadzie wywrzaskiwano!

Jakieś stadionowe burdy, wizyty

w burdelach, bliskie, niemal… namacalne

opisy ciała pewnej włoskiej deputowanej, mizoginia,

pochwała pornografii. Moja słaba wówczas

znajomość angielskiego nie pozwalała

na wyczucie ironii, żartu, dystansu. Stwierdziłem

z jakiegoś sobie tylko znanego powodu,

że goście z Bulldozer lubią awantury i tęgie

chlanie, mieszkają pewnie na mediolańskim

dworcu, utrzymując się z dorywczej dilerki,

siedzą w więzieniu, a może już zmarli z przepicia.

Polubiłem ich. Zupełnie inaczej niż niezbyt

rozgarnięty recenzent z brytyjskiego Kerrang,

którego pełną oburzenia recenzję przytacza

w książce AC Wild. Bulldozer, dla tak

zwanej "prasy metalowej" na Zachodzie, z racji

celowo prymitywnej stylistyki i obleśnych tekstów,

był złem najgorszym. Ale cóż chcieć od

dziennikarzy metalowego pisma, którzy programowo

metalu, czyli muzyki która z definicji

ma szokować i grać na najniższych instynktach,

nienawidzili.

Po latach te potworne

wyobrażenia nie

wytrzymały oczywiście

konfrontacji z wiedzą zbieraną

w starych magazynach,

coraz śmielej oplatającym

nasz kraj Internecie, czy w

wywiadach, z których jeden

przeprowadziłem po reaktywacji

Bulldozer, dla magazynu

Heavy Metal Pages.

To wtedy właśnie dowiedziałem

się, iż AC Wild,

ów słynny włoski antychryst,

szykował się niegdyś

do seminarium duchownego!

Ale w biografii,

którą trzymam w ręce,

takich skarbów, burzących

stereotypowe wyobrażenia

"traszmetala po zawodówce"

jest więcej. Otóż ten

sam Alberto, który w listopadzie

1989r. zamienił zabrzańską

halę w piekło, w

liceum uczył się gry na pianinie,

kolekcjonował płyty

z rockiem progresywnym,

chodził na koncerty hinduskiego

wirtuoza sitary Raviego

Shankara i jeździł z

rodzicami na narty w Alpy.

Czegóż w życiu przyszłego

lidera kapeli nie było. Członkowstwo w lewicowych

organizacjach studenckich ale i jednoczesne

awantury z komunistami domagającymi

się "darmowego jedzenia dla proletariatu"

w stołówce. Potem, być może sprowokowana

nieświadomie przez rodziców, nagła katolicka

wolta, pomoc starszym i chorym pielgrzymom

udającym się do pirenejskiego sanktuarium w

Lourdes. To właśnie wówczas Alberto Contini

nieomal został księdzem, to wtedy też został

być pomocnikiem kapłana, w czasie gdy

ów odprawiał egzorcyzm na jakimś opętanym.

Następnie tajemnicze senne wizje, mary, wcale

nie narkotyczne lub alkoholowe. Jedna pod

wpływem umierającej dziewięcio letniej pielgrzymującej

dziewczyny, i druga, która z katolika

zrobiła antychrześcijanina i przyczyniła

się do założenia Bulldozer. Ostatecznie AC

Wild, zamiast filozofię na Katolickim Uniwersytecie

Najświętszego Serca, skończył architekturę

na politechnice. "Cóż to za życie", można

by zapytać z sarkazmem. Z sali prób,

zamiast na popijawę, do stołu kreślarskiego i

książek. Jakże inna to droga, (złośliwi powiedzieliby,

rechocząc : "kreska"), którą w tym

samym czasie szedł, też przecież thrashowiec,

Mustaine.

Przy całej tonie ciekawostek, historii

nieraz śmiesznych czy ponurych, jest to dzieło

nierówne, jakby zbyt pośpiesznie skompletowane,

bardziej zbiór esejów powiązanych tematycznie.

Jest tu zatem zrelacjonowany dwukrotny

pobyt AC Wilda w PRL. Raz na

Metalmanii, jako gościa, potem na jesiennej

edycji Metalbattle w 89r. już z zespołem, jako

główny punkt programu. Czytamy o kilku

perypetiach z wopistami i celnikami, mało jednak

wrażeń z samego koncertu - a tych oczekiwałem

najbardziej.

Cały rozdział książki poświęcony

jest pracy wydawniczej AC Wilda, którą parał

się w latach 90., jego kontaktom z branżami

całkowicie metalowi obcymi, jak rap czy Italodisco.

Warto by owo zagadnienie wspomnieć z

czysto kronikarskiego obowiązku, lepiej jednak

opisać jak historia Bulldozer wyglądała

z perspektywy gitarzysty Andy Panigada czy

słynnego kolekcjonera gazetek pornograficznych,

perkusisty Roba Klistera. Stąd jest to

bardziej swoista autobiografia AC Wilda niż

historia grupy. Tym samym, gdy autor przedstawia

kulisy powstania utworów, to chętniej

dzieli się z nami swoją twórczością jako tekściarza,

niż twórcy riffów - te wszak w większości

wychodziły spod palców Andyego Panigada.

Swoistego osobistego sznytu dodaje

rozdział "Herezja. Moja Nowa Życiowa filozofia".

Alberto opisał tu swój światopogląd,

poglądy na temat religii, polityki, cywilizacji.

Można się z nim nie zgadzać, zwłaszcza gdy

nazwy własne lub imiona pisze małą literą, ale

przyznać trzeba, iż facet jest konsekwentny,

niemal symetrystyczny i całkowicie obce jest

mu stosowanie podwójnych standardów w

oce-nie zjawisk i nurtów, o których pisze.

Mam niestety drobne uwagi do tłumaczenia.

Mamy bowiem zasadę, iż tak długo

jak obcy termin można odnaleźć w języku polskim,

podajemy w tłumaczeniu wersję rodzimą.

Wspomniana przez Alberto "naukowa

szkoła średnia" to włoskie liceum matematyczno

- przyrodnicze. I gorszy błąd - "Charlemagne",

którego tak zawzięcie krytykował AC

Wild, to nikt inny jak cesarz Karol Wielki,

znany wszak i z polskich podręczników do

podstawówki. Niemniej jednak - metalowcy

do księgarń! Brać to.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

RECENZJE 141


R'Lyeh # XVIII

"R'Lyeh" ukazuje się ostatnio nader

regularnie, tak mniej więcej raz

w roku. I dobrze, bo jak wiele muzycznych

treści nie oferowałaby

sieć, tak taki tradycyjny, grubaśny

zine - ponad 100 czarno-białych

stron A4, ponownie z kolorową

okładką - to jednak coś całkowicie

odmiennego, jakby zupełnie inny

wymiar tego samego zjawiska.

Magnesem poprzedniego numeru

był wywiad z Frederickiem "Freddanem"

Melanderem, basistą

pierwszego składu Bathory, ale w

kolejnym Adrian w żadnym razie

nie spuszcza z tonu, proponując

jako danie główne równie ciekawych

rozmówców z nie mniej kultowych

zespołów. Wydanie przez

Putrid Cult hołdu dla Carnivore

"Thermonuclear Warriors Of

The Fourth Reich" dało choćby

szansę przepytania byłych muzyków

tej formacji. Perkusista Louie

Beateaux grał na przełomowych

dla nurtu thrash/crossover albumach

"Carnivore" i "Retaliation",

gitarzysta Stan Pills terminował u

boku Petera Steele'a w latach

1982-83, a więc jeszcze przed nagraniem

pierwszego demo Carnivore

- to gratka nie lada, móc poczytać

o tych czasach i poznać je z

pierwszej ręki. Kolejnym zespołem,

który niezbyt często gości na

łamach muzycznej prasy, podziemnej

i oficjalnej, jest niemiecki

S.D.I. Oni również zapisali się

złotymi zgłoskami w historii metalu

lat 80., ale rozpadli się na początku

kolejnej dekady. Powrót

zespołu przed kilku laty dał efekt

w postaci nowego albumu "80s

Metal Band" i zaowocował rozmową

z Reinhardem Kruse. Do

tego mamy tu pełny przegląd metalowej

sceny, od klimatów doom/

hard 'n' heavy (amerykański High

N' Heavy), przez thrash (niemiecki

Knife), aż do death i black metalu.

Z tego nurtu bardziej znaną

nazwą jest Unpure, szwedzka ekipa,

która po blisko 20 latach milczenia

zapowiada piąty album.

Ciekawostką są dwa wywiady z

Atonement, ale to różne zespoły

o tej samej nazwie: polski łoi

black/death metal, szwedzki bardziej

tradycyjny thrash/black.

Reprezentantów rodzimej sceny

jest rzecz jasna więcej, z Teufelsberg

i Wilczycą na czele, a do tego

mamy tu również bardzo obszerne

rozmowy z Erykiem (Old

Temple, kolejna część cyklu "Setka

z…", czyli wywiadów obejmujących

sto pytań) oraz Piotrem

Dorosińskim, autorem "Rzeźpospolitej".

Kolejnym mocnym

punktem tego numeru są recenzje

płyt, demówek i zinów z całego

niemal świata, które dopełniają relacje

z koncertów oraz artykuły,

na przykład kolejna, czwarta już,

część cyklu "Metal i X Muza",

wspomnienie amerykańskiego

Lordes Werre i zmarłego w roku

ubiegłym perkusisty tej grupy

Bena Elliota czy "Śpisz jak kamień",

traktujący o godnych pogardy

reakcjach, nielicznych na

szczęście, oszołomów, na śmierć

Romana Kostrzewskiego. Pasjonującej

lektury jest tu zresztą znacznie

więcej, tak więc jeśli ktoś

jeszcze nie zaopatrzył się w najnowszy

numer "R'Lyeh" nie powinien

zwlekać, tylko pisać do Adriana:

hellishband@o2.pl

Oldschool Metal Maniac #

XXIII

Kolejny angielski numer "Oldschool

Metal Maniac" to niewątpliwy

ukłon w stronę fanów ze

świata, którzy nie władają językiem

polskim, a wielbią Sarcófago,

czy szerzej brazylijską scenę

ekstremalnego metalu. W bodajże

# VIII tego magazynu mieliśmy,

imponujący objętością i zawartością

merytoryczną, blok materiałów

o grupie Wagnera "Antichrista"

Moury Lamouniera, dopełniony

innymi tekstami. Tu formuła jest

podobna; podstawą są trzy części

historii Sarcófago oraz aż sześć

wywiadów. Poza "Oldschool Metal

Maniac" nie ma chyba metalowego

pisma, które gościłoby jednocześnie

na swych łamach aż tylu

muzyków grupy z Belo Horizonte.

Począwszy od lidera, przez

basistę Geralda "Incubusa" Minelli,

który zaznaczył swą obecność

na wszystkich wydawnictwach

zespołu, grającego na

demówkach i LP "INRI" gitarzystę

Zedera "Butchera" Gonçalvesa,

perkusistę Manuela "Jokera"

Henriquesa, znanego przede

wszystkim z "Rotting", gitarzystę

Fábio Jhasko, grającego w Sarcófago

już w latach 90., między innymi

na albumie "The Laws Of

Scourge" oraz kolejnego drummera

Armando "Leprousa" Sampaio,

który był w zespole bardzo

krótko, ale jego nazwisko widnieje

na przełomowej, nie tylko dla

brazylijskiego metalu, kompilacji

"Warfare Noise". Mamy tu więc

kawał historii z bardzo odległych

już czasów, w dodatku wspominanej

przez jej twórców, co czyni te

opowieści jeszcze cenniejszymi. Są

też rzecz jasna recenzje wydawnictw

Sarcófago, niekiedy tych samych,

ale opisywanych przez różnych

autorów, co daje znacznie

szerszą perspektywę. W dodatku,

mimo tego jedynego w swoim

rodzaju, hołdu dla Sarcófago, ten

liczący jakieś 160 stron magazyn

jest równocześnie kompendium

wiedzy o scenie brazylijskiej, zawierając

również wywiady z Grave

Desecrator, Holocausto, Vulcano,

Chakal, Mutilator, Bode

Preto, Insulter, Into The Cave,

Genocidio, Panic czy Komando

Kaos. Starsze z tych grup tworzyły

z Sarcófago brazylijską i światową

scenę lat 80., młodsze trudno

sobie bez ich dokonań wyobrazić,

tak więc ta międzypokoleniowa

sztafeta wciąż trwa. Dochodzi

do tego rozmowa z szefem Greyhaze

Records oraz kolejnym pasjonatem,

José Luisem Cano Barrónem,

autorem książek "Z Hadesu

do Valhalli... Bathory. Epicka

historia" oraz "Cry Out For

Metal!!", wielkim fanem również

brazylijskiego metalu. Nie ma więc

co owijać w bawełnę, ten numer to

tak zwana jazda obowiązkowa,

szczególnie jeśli nie ma się w kolekcji

wspomnianego # VIII bądź

VI, w którym Sarcófago również

poświęcono sporo miejsca.

Oldschool Metal Maniac #

XXIV

Po wersji anglojęzycznej Leszek

Wojnicz-Sianożęcki i spółka

przygotowali, tradycyjnie już, polską

odsłonę "Oldschool Metal

Maniac". W trakcie tych prac nie

obyło się bez pewnego zgrzytu,

mianowicie część redakcyjnego

składu zbuntowała się na wieść, że

jednym z przepytanych na potrzeby

nowego numeru będzie Rob

Darken z Graveland. "Zrezygnowali

z dalszej współpracy ze mną i

wycofali swoje teksty z tego numeru.

Nie zamierzam ulegać żadnemu

naciskowi, dlatego tak czy

inaczej, wywiad z Robem Darkenem

opublikowałem w tym numerze"

napisał Leszek we wstępniaku.

Nie ma co ukrywać, że Graveland

od lat ma łatkę zespołu

neonazistowskiego, a jego koncerty,

również poza granicami kraju,

były odwoływane po protestach

antyfaszystów. Jednak, jak to mówią,

tylko krowa nie zmienia zdania,

a sam wywiad dotyczy kwestii

wyłączenie muzycznych, tak więc

niczego, poza muzyką, nie propaguje

- jedyne czego nie rozumiem

to dziwny nieco pogląd, że Quorthon

przeszedł od blacku do viking

metalu na przekór lewackiej

scenie metalowej, ale OK, każdy

ma prawo do własnej opinii.

Blackowi maniacy nie mogą też

odpuścić bloku materiałów - prawie

12 stron - dotyczących Watain,

w tym długiego wywiadu z

Erikiem. Kolejne rozmowy nie do

pogardzenia to te z liderami czy

frontmanami Cro-Mags, Benediction,

Lik, Barbarian, Grand

Magus, Schizophrenia, Nunslaughter,

Vio-lence, Exhorder,

Faust, Voivod i Heathen, czyli

dla każdego coś miłego, od legend

do zespołów mniej znanych, ale

bez wyjątku grających prawdziwy

metal. Krajową scenę reprezentują

w tym numerze Wij, to jest nowa

nadzieja ciężkiego grania w totalnie

oldschoolowym stylu oraz reaktywowane

niedawno Sacriversum.

Są też artykuły o Venom i

Destruction, koncentrujące się na

najlepszych latach tych formacji

oraz rozmowa z J. Neto, czyli

właścicielem Greyhaze Records,

wytwórni odpowiadającej za wiele

wznowień kultowych płyt sceny

brazylijskiej, z Sarcófago na czele.

Nie brakuje rzecz jasna relacji z

Black Silesia Fest, Mystic Festiwal,

Summer Dying Loud, Brutal

Assault, Metal Doctine Festival

oraz Wacken Open Air,

wzbogaconych licznymi zdjęciami.

Równie dużo jest w tym numerze

recenzji, nie tylko najnowszych,

ale też archiwalnych wydawnictw,

a całość # XXIV "Oldschool Metal

Maniac" to, bagatela, blisko

160 stron - dla każdego fana metalu

to po prostu zakup obowiązkowy.

Kontakt: oldschool_

metal_maniac@wp.pl

Wojciech Chamryk

142

RECENZJE


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Acid Blade - Power Dive

2022 Jawbreaker

W dziale Decibel's Storm publikujemy

zawsze mnóstwo recenzji

płyt reprezentujących rozmaite

style muzyki metalowej. Wierzymy,

że każdy Metalowiec znajdzie

tu coś dla siebie. Zastanawiałem

się kiedyś, jakie podejście do

opisywania płyt powinienem wybrać?

Koncentrować się na samych

dźwiękach, zwracać baczniejszą

uwagę na kontekst wydawnictw,

szukać punktów wspólnych

z innymi podobnymi albumami,

a może próbować identyfikować

emocje i refleksje twórców?

Teraz wierzę, że - biorąc pod

uwagę ogromną liczbę publikowanych

recenzji - najlepiej starać

się mieszać koncepcje, czyli dążyć

do tego, by każdy kolejny tekst

choć w minimalnym stopniu różnił

się od pozostałych. Pojawia

się przy tym dylemat autentyczności.

Nie chodzi przecież o to,

by na siłę wydziwiać, a raczej o

swobodne popuszczenie wodzy

wyobraźni, nie tylko wychodząc

sporadycznie poza przyjęty kanon,

ale nawet ryzykując oskarżeniem

o brak dobrego smaku. W

pierwszej połowie XX wieku autentyczność

w muzyce rozrywkowej

utożsamiało się z wiernością

afroamerykańskiej tradycji bluesowej.

Im więcej czarnego bluesa,

tym bardziej autentycznie. W latach

sześćdziesiątych Brytyjczycy

zaadoptowali czarny blues i stworzyli

na jego bazie własną, odrębną

tożsamość. Wystarczy przypomnieć,

że tak właśnie poczynili

The Beatles i The Rolling Stones.

Nastąpiła kluczowa zmiana.

Odtąd niektórzy rozumieli autentyczność

jako granie po swojemu,

w przeciwieństwie do podążania

za trendami. Krytycy muzyczni

łapali się za głowę, ale młodzież

bardziej ceniła oryginalność niż

folkowe korzenie. Paul Williams

z magazynu "Crawdaddy!" był jednym

z pierwszych "nowożytnych

rockowych recenzentów". We

wstępie do pierwszego wydania

"Crawdaddy!" z lutego 1966 roku,

pisał on: "Nadszedł czas na inteligentne

pisanie o rocku. Wierzymy,

że kogoś w Stanach Zjednoczonych może

zainteresować, co inni myślą o jej

lub o jego ulubionej muzyce rockowej".

Znamienne, że w tym samym

amerykańskim czasopiśmie pojawiły

się cytaty z brytyjskiego pisma

"Music Echo". Ewolucja następowała

jednak stopniowo, a

prasa nie nadążała za gwałtownie

zmieniającymi się upodobaniami

młodzieży. W 1969 roku zadebiutował

proto metalowy zespół

Led Zeppelin. Nieletni ich uwielbiali;

potrafili stać na mrozie po

kilkanaście godzin w kolejce do

kasy biletowej przed koncertem.

Dziennikarze wręcz przeciwnie -

nienawidzili tych zaprzedających

dusze diabłu demoralizatorów.

Pod koniec dekady lat sześćdziesiątych

i jeszcze w pierwszej połowie

lat siedemdziesiątych mało

kto ośmielał się w ogóle pisać publicznie

o fenomenie Jimmy'ego

Page'a, czy też o wzbudzających

zgorszenie jękach Roberta Planta.

Czyżby Anglicy byli zbyt autentyczni?

Przewijając suwak na

osi historycznej do 2023 roku, co

takiego wydarzyło się w międzyczasie,

że Luke Lethal oskarża

dziś zespoły na nowo odkrywające

"true 80's metal" o przewidywalność?

Co takiego nieprzewidywalnego

słychać na debiutanckiej

płycie jego zespołu Acid Blade

pt. "Power Dive"? Jak Acid Blade

wypada na tle legendarnych

dzieł NWOBHM? Dlaczego ktokolwiek

krzywi się na myśl o recenzowaniu

tego albumu na łamach

"Heavy Metal Pages"? Czy

Niemcy przekroczyli granice dobrego

smaku? Może oskarżyli innych

o brak kreatywności, a sami

nie dają powodu, by po przeczytaniu

typowej recenzji załączać

"Power Dive"? Owszem, dają,

Luke Lethal sam popełnił recenzje

własnej płyty w ramach odpowiedzi

na pytanie w wywiadzie,

który możecie przeczytać w niniejszym

numerze HMP. Ja nie

mam już nic więcej do dodania. A

Wy posłuchacie sami, czy oddacie

osąd pod wyłączność innych metalowców?

(-)

After All - Eos

2022 Metalville

Sam O'Black

Kiedyś kibicowałem tej belgijskiej

grupie, ale to dawne czasy, bowiem

z każdą koleją płytą After

All coraz bardziej grzęźli w koleinach

przeciętności. "Eos" wpisuje

się niestety w ten ciąg: niby nie

można tej płycie wiele zarzucić,

ale jako całość jest tylko poprawna,

nie ma tu niczego, co wywołałoby

efekt "wow"! 10 album, ponad

30 lat stażu, tylko pod tą

nazwą - może to wypalenie, albo

niemożność wyrwania się z gatunkowych

schematów? Nowy - śpiewa

od pięciu lat - wokalista Mike

Slembrock jest dobry, są tu też

niezłe pojedyncze numery, jak

"The Judas Kiss" czy ballada

"Waiting For Rain", ale to nie EP

czy MLP, ale album, trzeba wypełnić

czymś ciekawym te 45

minut z okładem. Brzmiące niczym

automat bębny ("Deceptor"

i kilka kolejnych utworów) też w

niczym tu nie pomagają, odzierając

te nieco ciekawsze utwory z

mocy. (2,5)

Algebra - Chiroptea

2022 Unspeakable Axe

Wojciech Chamryk

Nazwa zdawałaby się sugerować

coś technicznego, ale nic z tych

rzeczy; ten szwajacarski zespół, a

tak naprawdę projekt, bo poza

dwoma liderami tworzy go sesyjna

sekcja rytmiczna, gra niezbyt

skomplikowany thrash. Do tego

niestety nad wyraz monotonny,

bo kilka utworów zaczyna się bardzo

podobnie, od pseudo akustycznych

wstępów. Do tego wyraźnie

słychać, że Nick Abery i Ed

Nicod zafiksowali się na punkcie

wczesnej Metalliki, dzięki czemu

kilka utworów z ich czwartego, co

podkreślam, albumu brzmi tak,

jakby pochodziło z wczesnego repertuaru

Jamesa, Larsa i spółki.

Od doświadczonych w sumie muzyków

można już jednak wymagać

czegoś więcej, chyba że za wystarczający

ukłon w stronę nowoczesności

uznamy okazjonalne

blasty czy różnicowanie partii wokalnych,

od ryku do czystego śpiewu.

Mnie takie granie absolutnie

nie wzrusza, może jednak kogoś

zainteresuje. (2)

Wojciech Chamryk

Anguish Force - The W8 Of The

Future

2022 Wanikiya

Włosi obijają się na metalowej

scenie już od połowy lat 90., a

"The W8 Of The Future" jest ich

ósmym albumem. Od takich wyjadaczy

można więc wymagać nieco

więcej niż tylko solidnego

heavy/power/thrashu, nawet jeśli

zawartość tego albumu może się

podobać. Diabeł jednak tkwi w

szczegółach: w rozwleczonym ponad

miarę "Birth Of A New Star"

chórek w refrenie zawodzi niczym

chór żebraków pod kościołem, co

powtarza się niestety w "Saturn's

Rings", a jeszcze dłuższy "The

Kingdom Of The Hidden Planet"

jest zbyt monotonny. Nie wiem

też czym miał być "Metal Disco

Satellite", żartem czy próbą odświeżenia

metalowej formuły, ale

te dyskotekowe wokale w stylu lat

70. są tu zupełnie od czapy. Mamy

jednak również lepsze momenty:

"Stay Away From The

Black Hole" uderza i muzycznie, i

wokalnie, chórki też są zdecydowanie

lepsze; szybki "Pay For The

Mistakes Of Others" ze skandowanym

refrenem i kojarzący się z

wczesnym Helloween "The Weight

Of The Future" też potwierdzają,

że można. Nie wiem od

czego to zależy, może od wnikliwszej

selekcji pomysłów już na

etapie komponowania, samej

aranżacji czy w końcu od braku

producenta z zewnątrz, ale fakt

jest fakem, jako całość "The W8

Of The Future" jest po prostu

nierówna, gdzie tak pół na pół

mamy świetne i takie sobie utwory.

(3,5)

Wojciech Chamryk

Arkham Witch - Swords Against

Death

2022 Metal on Metal

Dziesięć lat wcześniej Arkham

Witch przedstawił się w utworze

"We Are From Keighley" (2012)

jako przedstawiciele klasy robotniczej

dumni ze swego industrialnego

pochodzenia. Trzon zespołu

tworzy małżeństwo gitarzysty rytmicznego

i wokalisty Simon Iff?

oraz perkusistki Emily Ningau-

RECENZJE 143


ble, a także gitarzysty prowadzącego

Aldo "Dodo" Doom. Ostatnio

wyciągnęli miecze, by przeciwstawić

się śmierci. Wszem i wobec

ogłaszają swoje poglądy i podejście

do życia oraz śmierci. Robią

to z lekką ironią i z pikantnym

poczuciem humoru, dlatego

przed wysłuchaniem płyty warto

wrzucić na luz, żeby nie poczuć

się urażonym. Sporo w nich takiej

zaczepnej, punkowej bezpośredniości,

możliwe że typowej dla

mieszkańców Zachodniego Yorkshire,

a może wyjątkowej tylko

dla nich. Lato 2015 roku spędziłem

w Manchesterze, czyli jakieś

50 kilometrów na południowy zachód

od Keighley. Pamiętam, że

nawet stosunkowo zamożne

dzielnice straszyły post-kapitalistycznym

fatalizmem. Pod sympatycznymi

pozorami kryła się

de-grengolada. Pod oficjalnym

uniformem - pasywna agresja. Nie

czułem się tam jak u siebie. Walkę

na miecze z kosiarzem uznaję

więc za dowcip. Co do zawartości

muzycznej albumu "Swords

Against Death", fajnie wyszło im

dziesięć utworów składających się

na tą płytę. Przyznam, że zagrano

je z zyciem. Jestem pełen uznania

za ich pomysłowość i unikalny

styl. Słyszałem kiedyś opinię, że

heavy/doom czerpie przede

wszystkim z Black Sabbath, a

różnice sprowadzają się do niuansów.

Arkham Witch pokazuje, że

niekoniecznie. Tak się ich kategoryzuje,

ale z drugiej strony można

polemizować, czy ich muzyka w

ogóle pasuje do kategorii heavy/

doom. O ile kawałek "Yog-Sothoth"

jak najbardziej tak, to już

następujący po nim świetny banger

"Hammerblow" oraz numer

tytułowy zahaczają o thrash.

Przez niemal całą długość krążka

panuje o wiele żywsza atmosfera

niż w archetypowym, przytłaczającym

doomie. Atmosfera miejscami

wręcz epicka, aczkolwiek

bez popadania w kicz. Prędzej

można zarzucić im zbyt grubiańskie,

niż zbyt sztuczne brzmienie,

co przecież dla wielu słuchaczy

stanowi zaletę. Tu "Intro" znajduje

swe uzasadnienie. Dziecięcym

głosem proszą, by słuchać Arkham

Witch odpowiedzialnie, to

znaczy ostrożnie. Ostrzeżenie

okazuje się uzasadnione przy słuchaniu

złowieszczego "Reap Your

Soul". Parodia czy powaga? (4,5)

Sam O'Black

Arrayan Path - Thus Always To

Tyrants

2022 Pitch Black

Arrayan Path zawsze kojarzył mi

się z epickim power metalem,

gdzie melodyjny symfoniczny power

metal miesza się z epickim

metalem. Oczywiście jakieś inne

dodatki również można było odnaleźć,

chociażby progresywne.

Niemniej to ten melodyjny symfoniczny

power metal wydawał

się, że najbardziej dominował w

twórczości Cypryjczyków. Jednak

na "Thus Always To Tyrants" ta

przewaga przechyla się na korzyść

epickiego metalu. Ogólnie wszystkie

składowe osiągają na nim wyjątkową

równowagę, która tylko

wzmaga zainteresowanie słuchacza

płytą. Być może wynika to z

tematu, jaki podjęli się muzycy

Arrayan Path na najnowszej płycie.

Ogólnie jest to koncept, który

dotyczy się króla Evagorasa z

Salmi żyjącego w latach w latach

410-374 p.n.e. Epickość podkreślają

również pojawiające się co

jakiś czas ozdobniki orientalne i

etniczne. Zresztą wszystkie są

bardzo ciekawe wymyślone i wyeksponowane.

Dość wyraziście

podkreślone są również partie gitarowe.

Wyjątkowo mocno wybrzmiewa

także głos Nicholasa

Leptosa. I to właśnie te czynniki

malują mocne epickie rysy w muzyce

na "Thus Always To Tyrants".

Zresztą pozostałe elementy

typu orkiestracje, czy melodyjne

power metalowe tyrady pracują

na korzyść epickości całego

albumu. Większość utworów jest

długa, jedynie trzy z nich nie dobiega

do pięciu minut. Za to

wszystkie są znakomicie wymyślone

i skonstruowane, w dodatku

są różnorodne i dzieje się w nich

sporo, ale jednocześnie zawsze

jest jakiś temat, który łatwo absorbuje

uszy. Nad każdym można

zatrzymać się dłużej i wypunktować

jego dobre strony, ale mnie

najbardziej pasuje bardzo epicki i

majestatyczny, na początku wręcz

doomowy "The King's Aegis…

They Came From the Taygetos

Mountains". Do tego mógłbym

dorzucić bardzo hard'n'heavy

"Crossing Over to Phoenicia" z ciekawie,

ale incydentalnie wykorzystanymi

Hammondami. Zresztą

mógłbym wymieniać po kolei

każdy kawałek, bo każdy ma coś,

co go wyróżnia. Na albumie znakomicie

wybrzmiewają gitary Socratesa

Leptosa i Christoforosa

Gavriela, panowie grają i współpracują

ze sobą jak w typowych

klasycznych heavymetalowych

formacjach. Oczywiście wszystko

by tak nie brzmiało, gdyby sekcję

rytmiczną obsługiwali mało kreatywni

muzycy, a perkusiście Miguelowi

Trapezarisowi i basiście

Stefanowi Dittrichowi nie brakuje

wyobraźni i talentu. Dopełnia

to już chwalony głos Nicholasa

Leptosa. Po prostu muzykom

Arrayan Path wyjątkowo udało

się napisać dobry materiał. Moim

zdaniem warto sięgnąć po "Thus

Always To Tyrants". (4)

\m/\m/

Astral Experience - Esclavos del

Tiempo - Clepsidra, Pt.1

2022 Art Gates

Astral Experience to hiszpańska

formacja, która istnieje od roku

2009. Do tej pory nagrali dwa

pełne albumy i dwie EP-ki. "Esclavos

del Tiempo - Clepsidra,

Pt.1" jest tą drugą. Hiszpanie

grają progresywny power metal,

czyli coś, co jest zderzeniem ambitnego

power metalu spod znaku

Kamelot czy Angra z progresywnym

metalem, na którego czele

mamy Dream Theater. Do tego

muzycy Astral Experience dodają

elementy współczesnego nowoczesnego

metalu oraz coś z symfoniki

i muzyki klasycznej. Otwierający

utwór "Marionetas de cristal"

jest bardzo dynamiczny i gęsty,

jego moc podkreśla mocno wyeksponowane

współczesne granie.

Do tego w podkładzie przewija się

wiele różnych symfonicznych klimatów,

ale zaaranżowanych tak,

aby nie przebijały się ponad przypisane

im tło. Oczywiście muzycy

nie zapominają o ciekawych riffach,

solach oraz melodiach. "Reloj

de arena" jest bardziej zwiewne

i łagodne, muzyka płynie w nim

od początku do końca na pełnym

luzie. Mamy gdzieś w okolicach

środka utworu trochę mocniejsze

i współczesne gitary, ale nie są

one zaakcentowane z pełną mocą.

W kontraście jest modelowe solo

gitarowe. "Abismo" to taka mieszanka

opisanych powyżej podejść

do muzyki. Mocne bardziej nowoczesne

akcenty opisane są bardziej

lirycznymi dźwiękami. Te

mocne gitarowe partie niekiedy

zagrane są z technicznym podejściem

- tak jak na początku drugiej

części tego kawałka - co dodaje

muzyce jeszcze więcej smaku. Podobną

rolę odgrywa zwolnienie z

kilkoma dźwiękami gitary akustycznej,

choć wykorzystano tu inną

estetykę i emocje. Także kontrasty

to prawdziwa twarz tej kompozycji.

Natomiast "Mil batallas"

to taki miszmasz wszystkich atutów

muzyki Hiszpanów z bardzo

kreatywnym podejściem i dotykiem

niezwykłego telnetu. Jedynie

mogę dodać, że w "Mil batallas"

te wolniejsze elementy są

jeszcze bardziej liryczne oraz mamy

chwilę, gdzie orkiestracja jest

trochę bardziej wyeksponowana.

Bardzo dobrym przewodnikiem

po muzyce Astral Experience jest

wokalista, ze swoim ciepłym, acz

wystarczająco mocnym wokalem.

Poza tym ma smykałkę do świetnych

melodii oraz śpiewa po hiszpańsku,

co dla mnie jest miłą odskocznią

od anglojęzycznej większości

materiałów. O produkcji i

brzmieniu napisze jedynie, że jest

doskonała. Także mamy do czynienia

z kolejnym niezłym progresywnym

zespołem oraz jego całkiem

ciekawą artystyczną wizją.

(4)

\m/\m/

Avantasia - A Paranormal Evening

with the Moonflower Society

2022 Nuclear Blast

Coraz częściej czytam narzekania

na Tobiasa i jego Avantasie. Nie

do końca rozumiem tę sytuację,

bowiem Sammet ciągle śmiało

idzie środkiem obranej przez siebie

drogi. I może właśnie o to chodzi.

Może poniektórzy fani znudzili

się tym kierunkiem i woleliby,

aby Tobias gdzieś tak na

chwilę zboczył w nowe rejony.

Tylko gdzie? Bo przecież Sammet

w swojej muzyce miesza wiele

stylów i podstylów, więc dzieje

się w niej zawsze wiele ciekawego.

Także co jeszcze miałby zrobić?

Być może problemem jest to, że

jego Avantasia skierowała się w

stronę melodii łatwo wpadających

w ucho, niekiedy ocierających się

o stylistykę pop. No to może być

problem, choć Avantasia nigdy

nie uciekała od melodii. Myślę jednak,

że dylemat leży gdzieś indziej,

nie w formule wymyślonej i

tak udanie eksploatowanej przez

Tobiasa, jego kolegów i koleżanki.

Po prostu niektórym przejadło

się słuchanie tak dobrze wyprodukowanej

muzyki z pogranicza melodyjnego

power metalu i symfonicznego

metalu, z elementami

rock-opery, progresywnego metalu,

heavy metalu itd. W tym wypadku

nie dziwię się wcale, bo-

144

RECENZJE


wiem w tej materii jesteśmy zasypywani

niesamowitą ilością propozycji

i to na wysokim poziomie.

Wróćmy jednak do "A Paranormal

Evening with the Moonflower

Society". Zaczyna się bardzo

rozśpiewaną kompozycją "Welcome

to the Shadows", której nigdzie

się nie śpieszy, utrzymaną w stylu

melodyjnego symfonicznego power

metalu ze znakomitym tajemniczym

klimatem. I to w zasadzie

jest kierunek, który obrał ten album.

Kontynuowany jest on

przez chwytliwy "Kill the Pain

Away" (Tobias i Floor Jansen w

roli głównej), singlowy i podniosły

"Misplaced Among the Angels"

(znowu duet z Floor Jansen) z

mniejszą dawką charakteru, wolny

i rzewny "Paper Plane" (z Ronnie

Atkinsem), a także żwawy,

optymistyczny "Scars" (z Geoffem

Tate). Natomiast "The Moonflower

Society" to takie połączenie

melodyjnego symfonicznego power

metalu z rozbrykanym melodyjnym

power metalem, ale robotę

robi tu także głos Boba Catley'a.

Tego rozhasanego power

metalu na "A Paranormal Evening

with the Moonflower Society"

też trochę znajdziemy. Zacznijmy

od "The Inmost Light",

które jest takim melodyjnym połączeniem

Edguy i Helloween, a

to pewnie z tego powodu udzielania

się w tym kawałku Michaela

Kiske. Następnie mamy całkiem

niezły "A Tame The Storm" z

Jornem Lande oraz całkiem

chwytliwy "Rhyme and Reason" z

Erickiem Martinem. Jednak na

uwagę zasługuje utwór "The Wicked

Rule the Night", który zaczyna

się nawet agresywnie, a tę wściekłość

świetnie podkreśla głos Ralfa

Sheepersa. Chwile później kawałek

nieco łagodnieje i wchodzi

głos Tobiasa, ale ciągle jest moc.

I tu taka dygresja, może czas, aby

obudził się Edguy i przypomniał

się krążkiem z taką zadziorną

wersją power metalu. Może to

ożywiłoby fanów Avantasii oraz

pozwoliło im inaczej spojrzeć na

solowe dokonania Tobiasa. Na

koniec tej recenzji zostawiłem sobie

kompozycję "Arabesque". To

jedna z tych, co można nazwać ją

minisuitą. W takich utworach zawsze

kotłuje się od pomysłów i

miesza się w nich wszystko, czym

przepełniony jest sam Sammet.

Ten utwór zaczyna się potężnym i

mrocznym motywem na kobzach

rodem ze szkockich wzgórz, po

czym przechodzi w temat orientalny.

Oba te tematy przemykają

przez całą suitę, utrzymując moc,

przesłania tej pieśni. Nie brakuje

również różnych klimatów oraz

kontrastów. Natomiast całość

przesłania podkreślają głosy Tobiasa

oraz Jorna Lande, oraz

Michaela Kiske. Całkiem niezła

kompozycja o świetnej konstrukcji

i z ciekawymi tematami, jednak

zabrakło w niej fajerwerków

lub innego efektu "wow". To samo

można powiedzieć o samym albumie.

Tym bardziej, że jak zwykle

brzmi on znakomicie, więc aż takie

narzekanie na Tobiasa Sammeta

mija się z celem. (4)

\m/\m/

Battering Ram - Second to None

2022 Uprising!

"Second to None" naprawdę dobrze

się słucha, od pierwszego kawałka

"What I've Become" poczułem,

że ta płytka może mi się spodobać.

Niezwykle cenie sobie melodyjność

utworów i to właśnie

przekonało mnie w Battering

Ram, melodii nie brakuje w wokalu,

nie brakuje jej też w obu gitarach,

świetnie ze sobą pracują

posłuchać tego można w refrenie

"Too Late", ale spokojnie ciężko

też jest, zachęcam do kawałka

"Hold On". Battering Ram od

razu skojarzył mi się z Volbeatem

jednak ten pierwszy jest bardziej

metalowy, cięższy. Nie chce

określić kapeli metalowym popem,

ale rzeczywiście, momentami

jest dość schematycznie, ale

myślę, że ten odłam już to do siebie

ma. Moim osobistym faworytem

jest zamykający "Battering

Ram", nie wytłumaczę, dlaczego,

po prostu numer mi się spodobał,

może fakt, że początek skojarzył

mi się z utworami Seether'a miał

na to wpływ. "Second To None"

to porządny album, jest ciężko i

jest melodyjnie, mimo to brakuje

mi tam duszy i charakteru samego

zespołu, nie słyszę na tej płycie

czegoś osobliwego dla Battering

Ram. Chętnie go puszcze, aby

wypełnić ciszę, czy żeby zająć

czymś myśli, jednak szybko o nim

zapomnę i nie wiem czy jeszcze

do niego wrócę.

Szymon Tryk

Black Hole - Whirlwind Of

Mad Men

2022 Rockshots

Francuski zespół Black Hole powstał

w roku 1995 w miejscowości

Miluza. Jednak intensywniejszą

działalność rozpoczął dopiero w

tym wieku. Najpierw wypuścili

EP-kę "Lost World" (2016), a

dwa lata później wydali pełny album

o tym samym tytule. Po kolejnych

czterech latach możemy

słuchać ich drugiego pełnego krążka

zatytułowanego "Whirlwind

Of Mad Men". Muzycznie Francuzi

manewrują pomiędzy symfonicznym

melodyjnym power metalem

a melodyjnym progresywnym

metalem. Od czasu do czasu

można natrafić na pewne elementy

neoklasyczne. Niekiedy muzyka

może kojarzyć się z Angrą,

Kamelot, Darkwater, Conception

czy Pagan's Mind. Mimo

wszystko muzycy Black Hole starają

się, odcisną na muzyce własne

piętno. Kompozycje są solidne,

nie mają jakichś zawiłych konstrukcji,

są pełne klimatu, kontrastów

oraz melodii. Jednak brakuje

im kropki nad i, aby mówić, że są

intrygujące czy wciągające. Dla

mnie wyróżniają się jedynie bardziej

epicko-progresywny "Legend

of Justine", balladowy i podniosły

z elementami hard rocka "My

Precious Dream" oraz rozhasany i

pełen werwy "My Friend". Ile brakuje

kawałkom Black Hole, wystarczy

posłuchać coverów "Fear

of the Dark" (Iron Maiden) i

"Dream On" (Aerosmith), które

znalazły się na samym końcu krążka.

Myślę, że różnicę czuć od razu.

Niemniej nie ma co narzekać,

francuscy muzycy zrobili wszystko,

aby ich muzyka mogła się podobać

oraz sprostać wymaganiom

ambitniejszym słuchaczom.

Ogromny wpływ na odbiór muzyki

Black Hole z pewnością miał

niesamowity głos wokalisty Fabio

Torrisi. Jak go słuchałem kojarzył

mi się przede wszystkim z Johnnym

Gioeli, następnie z Ronnie

Romero, a czasami z Philem

Moggiem. Może zestawienie nie

jest jakieś najlepsze, niemniej mówi

jakiej klasy jest sam Pan Torrisi.

Chociaż przy okazji "Dream

On" można zauważyć, że ciężko

mu przeskoczyć umiejętności Stevena

Tylera. No, ale z nim niewielu

śpiewaków może się mierzyć.

Ogólnie Fabio Torrisi to

niesamowita ozdoba Black Hole,

jak i samego albumu "Whirlwind

Of Mad Men". Bardzo dobrze

wypadają również instrumentaliści,

świetnie wykonują swoje partie,

co jest słyszalne dzięki doskonałym

brzmieniom i znakomitej

produkcji. Dla przykładu nie

mam problemu ze śledzeniem linii

basu, dobrze brzmiącego basu.

Proporcje instrumentów również

są dobrze ustawione, jednak ze

względu na rodzaj muzyki mamy

do czynienia z dość sporą ilością

partii klawiszy. Myślę, że dla równowagi

przydałaby się druga gitara,

ale co ja tam wiem. "Whirlwind

Of Mad Men" to dobry i

solidny album, nie pcha się przed

szereg, a i tak daje kupę satysfakcji.

Fani progresywnego melodyjnego

power metalu będą mieli

spory problem do rozwiązania, bo

to kolejna propozycja, którą warto

wziąć pod uwagę, przy kolejnych

zakupach. (3,7)

Blackrain - Untamed

2022 Steamhammer/SPV

\m/\m/

Od jakiegoś czasu zainteresowanie

glam/sleaze metalem ponownie

wzrosło, także i do nas z

rzadka coś z tej sceny trafia. Okazało

się, że francuskie Blackrain

też zachwyciło się takim graniem.

Muzyka i kawałki na ich najnowszej

płycie "Untamed" bardzo

mocno nawiązują do klimatów

amerykańskiej sceny rockowej z

lat 80. Można powiedzieć, że

wszystkie utwory są zgrabnie napisanie

według starych receptur,

mają w sobie niezłego zadziora,

kilka fajnych riffów, jakieś trafione

sola, trochę groove'u w sekcji

rytmicznej i przede wszystkim

sporo chwytliwych melodii i refrenów

do skandowania. Także

słucha się tego całkiem fajnie.

Brzmienia odnotowują również

fascynację dawną epoką, jednak

czuć też dotyk współczesnej nagraniowej

techniki, co nie jest nawet

złe. Dużo gorsze są momenty

gdy Francuzi decydują się na

aranżacje na modę współczesnego

disco-metalu. Czasami wyskakuje

to niespodziewanie, jak na początku

kawałka "Kiss The Sky",

ale przeważnie czai się to cudo

gdzieś tam z tyłu, w cieniu głównego

tematu, co niestety nie daje

komfortu takiemu słuchaczowi

jak ja. Najgorzej jednak jest w

"Neon Drift", gdzie taki specyficzny,

klimatyczny disco-metal

rozpanoszył się na dobre. Niemniej

mam nadzieję, że "Untamed"

zapamiętamy dzięki singlowemu

"Summer Jesus" (o dziwo

kawałek ma przesłanie), czy też

"Set The World On Fire" podszytego

rytmiką kojarzoną z

rdzennymi Amerykanami, a nie

przez wspomniany wcześniej

koszmarek. Płyta brzmi przyzwoicie.

Podobają mi się brzmienia gitar

i basu, choć perkusji też niczego

nie brakuje. Wokal jest zacny,

mocny, melodyjny, ale tam, gdzie

trzeba rockowo szorstki. Można

gonić muzyków Blackrain, można

ich chwalić, ale i tak "Untamed"

zdobędzie popularność

wśród współczesnych fanów glam/

RECENZJE 145


sleaze metalu. Ba, pewnie starsi

zwolennicy tej pstrej epoki też sobie

go upodobają. Ja niestety zdecydowanie

wolę te stare klasyki

glam metalu z lat 80. Moim zdaniem

są nie do pobicia. (3)

Black Rose - WTF

2022 Pure Steel

\m/\m/

Ten zespół nigdy nie miał szczęścia

do okładek, o czym przypomina

nie tylko debiutancka płyta

"Boys Will Be Boys", ale również

najnowsza, ale pod innymi względami

"WTF" udała się Black Rose

nad podziw. W latach 80. mieli

pecha, później zanotowali ponad

20-letnią przerwę - może teraz w

końcu zła karta się odwróci?

Byłoby dobrze, bo nawet jeśli nie

jest to jeden z najbardziej znaczących

zespołów nurtu NWOBHM,

to jednak trudno go sobie wyobrazić

bez Steve'a Bardsley'a,

Kenny'ego Nicholsona i Paula

Fowlera, których od początku

reaktywacji wspiera Kiko Rivers.

Od razu rzuca się w uszy, że

Black Rose nigdy tak mocno nie

brzmieli - starsze zespoły zwykle

z wiekiem łagodnieją, oni przeciwnie,

konkretnie dorzucają do

pieca. Atutem tego materiału jest

również jego zamierzona prostota:

nikt tu nie sili się na wirtuozerię

czy wielopiętrowe aranżacje,

muzycy postawili na konkret lat

80. w mocarnej oprawie dźwiękowej,

grając przy tym swobodnie i z

wielkim czujem. Nie znaczy to, że

zapomnieli o urozmaicaniu poszczególnych

kompozycji, różnicując

choćby refreny "Crazy

Mental Bad" i "Devils Candy",

albo dodając więcej melodii, tak

jak w "Pain" czy "Under My Skin",

ale to cały czas jest archetypowy

metal sprzed lat, który równie dobrze

mogliby napisać jeszcze w

końcówce lat 80. Tym większa

szkoda, że wtedy nie zdołali się

przebić - może teraz zyskają w

końcu należny szacunek i status

klasyków, o ile rzecz jasna nie

zmarnują potencjału "WTF", wydając

kolejny album po iluś latach,

tak jak to było teraz. (5)

Wojciech Chamryk

Blackslash - No Steel No Future

2022 Iron Shield

Jasna sprawa, bez stali, koła i kilku

innych epokowych wynalazków

bylibyśmy teraz jako ludzkość

w zupełnie innym miejscu i z

niezbyt ciekawą przyszłością.

Blackslash idą jednak innym

tropem, odnosząc się tym tytułem

do uwielbianych przez siebie gigantów

metalu. I to tego najbardziej

oldschoolowego, zero nowoczesności,

co sugeruje już zresztą

nawet image młodych muzyków,

wyglądających tak, jakby zaczynali

grać w roku 1983, nie 2007.

Najwięcej słyszę tu nawiązań do

Iron Maiden, przede wszystkim

w warstwie gitarowej, ale Christian

Haas i Daniel Hölderle musieli

równie często słuchać Thin

Lizzy, o czym świadczą choćby

melodyjne unisona. Poszczególne

kompozycje są surowe brzmieniowo,

ale jednocześnie całkiem

chwytliwe, a Clemens Haas wokalista

o niskim, zadziornym głosie,

bardzo dobrze się w nich odnajduje.

Jak dla mnie najmocniejsze

punkty czwartego albumu

Blackslash są dynamiczny opener

"Queen Of The Night", wyrazisty

rytmicznie "Midnight Fire" z

dynamicznym riffem oraz bardzo

nośny i zarazem totalnie 80-sowy

"Gladiators Of Rock", ale "No

Steel No Future" zawiera znacznie

więcej miłych dla uszy fanów starego

metalu, równie ciekawych i

dopracowanych utworów. (4,5)

Wojciech Chamryk

Candlemass - Sweet Evil Sun

2022 Napalm

Candlemass to jedna z tych kapel,

które że tak to ujmę, bardzo

ładnie się starzeją. Mimo upływającego

czasu nie gubią nic ze swojej

mocy, a doświadczenie zdobyte

przez dekady potrafią przekuć

w muzyczny majstersztyk.

Szwedzi już po raz trzynasty zabierają

nas w niezwykłą podróż.

Taką, w której z jednej strony aż

się roi od roi i się od posępnych,

wolnych riffów, z drugiej zaś słychać

rockandrollowe podejście do

grania. Słychać je w bardzo melodyjnych

refrenach, które nieźle

potrafią się wryć w banię. Tak, że

później człowiek sam się łapie na

fakcie, że mimowolnie nuci to sobie

pod nosem. Przynajmniej moja

skromna osoba miała tak z takim

"Angel Battle", czy choćby

numerem tytułowym. To jednak

nie jedyne cudeńka ,jakie tu znajdziemy.

Nietaktem wręcz byłoby

niewspomnienie tutaj o niesamowitym

"When Death Sights". Ten

utwór zawiera dosłownie wszystko,

co w twórczości Szwedów, jak

i całym tym gatunku jest esencjonalne.

Strzałem w dziesiątkę

(nie po raz pierwszy zresztą) było

zaproszenie do udziału znanej z

grupy Avatarium wokalistki Jannie-Ann

Smith. Jej głos w połączeniu

ze śpiewem Johana tworzą

kontrast dający wręcz piorunujący

efekt. Prawdziwą bombą jest

też kawałek "Scandinavian Gods".

To właśnie w tym kawałku Johan

Längquist udowadnia swą klasę

potwierdza fakt, że jest on wokalistą

wręcz stworzonym, by dumnie

dzierżyć mikrofon właśnie w

tej, a nie żadnej innej kapeli. Tak

swoją drogą, słuchając omawianego

albumu, zacząłem się zastanawiać,

jakby potoczyła się historia

Candlemass, gdyby Johan po

pierwszym albumie zdecydował

się na kontynuowanie współpracy

z tym zespołem… Tego się nie dowiemy,

ale przyznam, że już w

2018 pierwsze informacje o jego

ponownym wstąpieniu szeregi tego

bandu wywołały niezwykłą radochę

w moim ser duchu. Żeby tu

zbyt długo nie pierniczyć, podsumujmy

krótko. Podobał Wam się

"Epicus Doomicus Metallicus"?

Jeżeli odpowiadacie twierdząco,

to "Sweet Evil Sun" jest albumem

zdecydowanie dla Was. Wszystko

i na temat. (5)

Bartek Kuczak

Chaos Over Cosmos - A Dream

If Ever There Was One

2022 Self-Released

Chaos Over Cosmos kontynuuje

swą progresywno-metalową kosmiczną

wyprawę w klimatach s-f.

Co ważne załoga pozostała ta sama:

odpowiedzialny za całość instrumentalnych

partii gitarowy

wirtuoz Rafał Bowman i wszechstronny

wokalista/tekściarz KC

Lyon. Muzyka jest już wspólnym

dziełem obu panów i trudno się

nią nie zachwycić, bo to faktycznie

wysokie loty. Tak jak na poprzednich

wydawnictwach Chaos

Over Cosmos mamy tu przede

wszystkim długie, wielowątkowe i

rozbudowane utwory, z "A Mantra

Of Opression" oraz "Ebb And

Flow(ers)" na czele. Imponuje

zwłaszcza ta ostatnia, trwająca

blisko 11 minut kompozycja:

swobodna, progresywana w formie,

mająca też w sobie coś z

ducha space rocka lat 70. ubiegłego

wieku i do tego z gościnnym

udziałem wokalisty Keatona Lyona,

brata KC. Nie brakuje też jednak

na tej płycie sporej dawki iście

metalowego ciężaru, takjak

choćby w napędzanym blastami

"Fire-Eater", chociaż sound całości

jest jednocześnie dość sterylny i

jakby mechaniczny. Wrażenie robi

też umiejętne wykorzystanie

syntezatorowych partii, nierzadko

dublujących gitarowe riffy, co tylko

dodaje całości specyficznego

klimatu. Sześć premierowych

kompozycji dopełniają cztery bonusy,

nowe wersje numerów znanych

z "The Ultimate Multiverse".

Zyskały nowe partie wokalne

KC Lyona i niektóre gitarowe

partie, a całość została zremasterowana,

tak więc w wersji CD "A

Dream If Ever There Was One"

to ponad godzina urozmaiconej,

skrzącej się różnymi barwami,

muzyki. (6)

Wojciech Chamryk

Collage - Over and Out

2022 Mystic

Powrót Collage do działalności

wydawniczej, to jeden z tych, o

których mało kto chyba myślał w

kategoriach możliwości. Wszak

ostatni studyjny album "Safe"

grupa wydała w 1996 roku, a potem,

na wiele lat słuch o niej zaginął.

Okazuje się jednak, że o takiej

ewentualności cały czas myśleli

sami muzycy, o czym przeczytać

możecie w zamieszczonym

w tym numerze wywiadem z gitarzystą,

Michałem Kirmuciem.

Darując sobie szczegóły powstania

albumu, należy zadać sobie

pytanie, czy powrót ten jest udany?

Zepsuję napięcie i napiszę od

razu, że tak. "Over And Out" to

dobry a momentami nawet porywający

album, który nie odbiega

za bardzo od wypracowanej przed

laty przez grupę stylistyki. Choć

są tu też niespodzianki, jak w

moim ulubionym, najbardziej

przebojowym kąsku tego zestawu,

czyli "What About The Pain (A

family album)". Utwór ten stanowi

świetną przeciwwagę do poprzedzającego

go, bardzo rozbudowanego

i niezbyt przystępnego,

przy pierwszych przesłuchaniach,

kawałka tytułowego. Jest zwarty,

konkretny i obdarzony wspaniale

wwiercająca się w ucho partią chóru

dziecięcego, który wyśpiewuje

tytułowy refren. Po prostu cudo i

146

RECENZJE


jeśli mielibyście sięgnąć tylko po

jeden kawałek z tej płyty, niech

będzie to właśnie "What About

The Pain". Przy okazji, nie sposób

pominąć w tym momencie wkład,

jaki wniósł nowy w grupie (przynajmniej

wydawniczo), wspomniany

już Michał Kirmuć w muzykę.

Zastąpienie gitarzysty tak

charakterystycznego jak Mirosław

Gil nie mogło być czymś łatwym.

Dobrze więc, że Michał

ani nie stara się kopiować rozwiązań

charakterystycznych dla

swojego poprzednika, ani również

odżegnywać od jego stylu. Szuka

swojej drogi, gdzieś pomiędzy

tymi ścieżkami i wychodzi to bardzo

zadowalająco. Muszę pochwalić

też Bartka Kossowicza,

również albumowego debiutanta

w szeregach grupy, który pełni rolę

wokalisty. Chociaż początkowo

brakowało mi trochę Roberta

Amiriana, szybko usłyszałem w

głosie Bartka odpowiednią emocjonalność

i wszechstronność, tak

potrzebną wielowątkowym kompozycjom

zespołu. Z sumienności

wspomnę o świetnych partiach

perkusji, stworzonych oczywiście

przez Wojtka Szadkowskiego

(chociaż w rozpoczynającym album

utworze tytułowym, momentami

wydają mi się nieco nadmiarowe

i przeszkadzające), charakterystycznych

barwach instrumentów

klawiszowych, obsługiwanych

przez Krzysztofa Palczewskiego

(gdzie trzeba to budują

atmosferę, czasem o kosmicznym,

gdzie indziej filmowym charakterze,

ale potrafią dostarczyć też

dość odjechanego zestawu nut)

czy unoszącego się gdzieś w środku

tego basu Piotra Witkowskiego.

To zawodowi muzycy i

niczego innego niż porządnego

dostarczenia się tu nie spodziewałem.

"Over and Out" to pięć

utworów i niemal godzina świetnego

rocka o progresywnej barwie.

Świetnie, że ten zespół wrócił.

Świetnie też, że ponoć planuje

większą serię koncertów w tym

roku. Muzycy Riverside nie muszą

się przejmować, że tym im zostało

dzierżyć tę pochodnię dalej.

(4,8)

Igor Waniurski

Cruel Bomb - Man Made

2022 Self-Released

To amerykańskie trio najwyraźniej

jest przedstawicielem coraz

powszechniejszego przekonania,

że albumy to przeżytek, wydając

tylko krótsze materiały. Minialbum

"Man Made", dostępny w

wersji cyforwej oraz na CD i kasecie,

to jednak thrash bez cienia

oryginalności, zżynka ze Slayera

czy Nuclear Asaault, a wokalista

Brandon James brzmi niczym

młodszy brat wokalisty tej pierwszej

formacji. Nawiasem mówiąc

John Araya również śpiewa, zaczynał

bowiem jeszcze w latach

80. w Bloodcum, tak więc w tym

kontekście twórczość Cruel

Bomb wydaje się jeszcze mniej

potrzebna. Szkoda, bo są tu momenty

("Dogs Of War") świadczące

o tym, że stać tych młodych

muzyków na coś własnego, ale

skoro wolą imitować innych wolna

droga. (1)

Wojciech Chamryk

Dark Forest - Ridge & Furrow

2022 Cruz del Sur Music

Długo zajęło Brytyjczykom z

Dark Forest przebijanie się do

czołówki sceny podziemnego

heavy metalu, ale chyba możemy

powiedzieć że te 20 lat działalności

nie spełzły w tej materii na niczym.

Nazwa jest rozpoznawalna,

nad zespołem czuwa jedna z bardziej

szanowanych wytwórni w

branży, a kolejne albumy (szczególnie

od czasu "Beyond the

Veil") cieszą się za każdym razem

całkiem sporą uwagą metalowej

braci. Dodatkowo muzycy wypracowali

już bardzo rozpoznawalny

styl - do tego stopnia, że w zasadzie

trudno zaskoczyć się muzyką

prezentowaną na kolejnych krążkach.

I pewnie możnaby rozpatrywać

to w kategoriach zarzutu,

gdyby nie fakt, że za każdym z

nich idzie mniejszy lub większy -

ale zawsze widoczny - progres jakościowy

(a szczególnie songwritingowy).

EPka "Ridge &

Furrow" jest w założeniu wydawnictwem

okolicznościowym, na

okrągłą rocznicę istnienia zespołu.

Panowie odstąpili jednak od

pierwotnego pomysłu re-recordingu

(dzięki Bogu!) i tak od

utworu do utworu udało się wysmażyć

25-minutowy, niemal w

całości premierowy materiał. I tak

naprawdę wszystko to, co napisałem

wyżej mogłoby posłużyć za

jego pełną recenzję. Chciałoby się

powiedzieć, że Dark Forest is Dark

Forest, as it best. "Ridge & Furrow"

to kolejny krok na leśnym,

baśniowym szlaku krainy Albionu,

którym ekipa Christiana

Hortona podąża kolejną dekadę.

Mamy tu więc cztery nowe numery

przepełnione podniosłym

klimatem i chwytliwymi (chyba

jeszcze bardziej niż dotąd!) melodiami,

a także jedno wznowienie

starszego przeboju (bardzo zgrabnie

odegrane "Under the Greenwood

Tree", pięknie wpasowujące

się w konwencję całości). Tym,

którzy z "Ciemnym Lasem" nie

mieli dotąd do czynienia, wyjaśniam:

panowie po prostu kochają

Iron Maiden, więc dostajemy tu

charakterystyczne galopady i gitarowe

harmonie ("Skylark"), "rycerskie"

zaśpiewy (dosłownie w każdej

piosence) czy basowe smaczki

z celtyckim klimatem ("The Golden

Acre"). Do tego dołóżmy sobie

szczyptę power metalowego

uderzenia i sporo folkowego nastroju.

Odsyłam zresztą do rozmowy

z Christianem Hortonem, w

którym ujawnia on jak wielki

wpływ na powstanie materiału

miały jego długie spacery przez

angielskie wsie i obcowanie sam

na sam z naturą. Efektem jest bardzo

spójny materiał, okraszony

idealnie dopasowaną okładką, nasuwającą

skojarzenia z tolkienowskimi

obrazami Shire'u czy po

prostu pięknymi pejzażami brytyjskiej

przyrody, wyczuwalnymi

niemal namacalnie. W zasadzie

każdy utwór (oprócz instrumentalnego

akustyka "Meadowland")

ma tę hymniczną chwytliwość i

podniosłość - bardzo "jasną", pozytywną,

niby triumfalne pieśni

kończące na wieczność czasy mroku

(nomen-omen, na przekór nazwie

zespołu). Nie potrafię wybrać

najlepszego momentu tej

płyty - każdy numer ma swoją

charakterystyczność i każdy wyróżnia

się na plus. Do tego za zaletę

poczytuję długość materiału -

poprzednie krążki Brytyjczyków

bywały dla mnie po prostu za długie

i pod koniec słuchacz miał

prawo czuć się znużony - bo prawdą

jest, że głównym zarzutem w

stronę chłopaków będzie jednak

dość marne zróżnicowanie kompozycji.

Co tu dużo mówić, mimo

wszystkich zalet, gdyby "Ridge &

Furrow" trwało 20 minut dłużej,

mogłoby zacząć zlewać się w

przyjemną dla ucha, ale jednak

zbyt jednolitą masę. Na szczęście

dostajemy tu tylko esencję, która

zatrzymuje uwagę od początku do

końca. Słowem - Dark Forest w

najlepszej, a do tego skondensowanej

formie. Może i bez wielkiej

finezji, może trochę monotematyczna,

ale mimo wszystko ta muzyka

to czysta przyjemność. (4,8)

Dead Lord - Dystopia

2022 Century Media

Piotr Jakóbczyk

U Dead Lord bez zmian, wciąż są

zafiksowani na punkcie Thin

Lizzy. Na "Surrender" sprzed

dwóch lat grali jak na "Chinatown",

a na nowym MLP "Dystopia"

cofnęli się o kilka lat, tak do

połowy lat 70., brzmiąc nieco lżej.

To jednak cały czas jest granie zakorzenione

w dokonaniach Lizzy

tak bardzo, jak to tylko jest możliwe,

co potwierdzają utwór tytułowy

i "I staden som aldrig slumrar

till": unisona, melodie, warstwa

rytmiczna kojarzy się jednoznacznie

z grupą Phila Lynnota. Do

tego w niektórych przeróbkach,

bo mamy tu jeszcze cztery covery,

tak jak w "Sleeping My Day

Away" D-A-D czy w "Hands

Down" Moon Martina jest podobnie,

chociaż w tym ostatnim

Hakim Krim stara się odchodzić

od maniery Lynnota. Dlatego,

chociaż w "Moonchild" Rory'ego

Gallaghera nie ma aż tak wyraźnych

nawiązań do Thin Lizzy, a

"Ace In The Hole" Winterhawk

brzmi tak, jakby The Who próbowali

grać bluesa, to jednak mając

do wyboru oryginał i kopię nie

będę zastanawiać się ani sekundy

- Dead Lord to tylko sprawni, pozbawieni

oryginalności naśladowcy

swych wielkich poprzedników.

(3)

Wojciech Chamryk

Deathgeist - Procession Of

Souls

2022 Punishment 18

Brazylijskie podziemie to niewyczerpalna

kopalnia już od lat 80.

ubiegłego wieku, a ekstremalny

metal wciąż ma się w tym kraju

lepiej niż dobrze. Deathgeist są z

Sao Paulo, istnieją szósty rok i

grają thrash, a "Procession Of

Souls", a jest ich trzecim albumem

- drugi przepadł z powodu

pandemii. Przełomowy czy nie

przełomowy, to ponad 30 minut

solidnego, a momentami wręcz

porywającego thrashu. Nawet nie

w kontekście poziomu, chociaż

umiejętności i warsztat jak najbardziej

są; raczej w znaczeniu energii,

pasji i generalnie entuzjastycznego

podejścia do grania. Dzięki

temu nawet te bardziej oklepane

utwory w rodzaju "Morcocks"

czy "Far From Reality" tylko zyskują,

tym bardziej, że wokalista

Adriano Perfetto staje na wyso-

RECENZJE 147


kości zadania, wywrzaskując zadziornie

brzmiącym głosem kolejne

frazy. A mamy tu przecież

utwory znacznie ciekawsze, jak

choćby opener "The Greed's Inferno",

"Living Dead Melody" z balladową

wstawką, mocarny (kłania

się Black Sabbath) "Nightmare's

Chamber" i najciekawszy z nich,

intensywny, ale też zarazem melodyjny

i bardzo precyzyjny w

warstwie rytmicznej "Depressove

Thoughts" - dobrze, że włoska wytwórnia

wznowiła tę płytę, bo

dzięki temu będzie łatwiej dostępna.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Deaton Lemay Project - The

Fifth Element

2022 Progressive Promotion

Deaton Lemay Project to formacja

założona przez fanów progresywnego

grania, klawiszowca Roby'ego

Deatona i perkusistę

Craiga LeMay'a. Ich muzyka to

progresywny rock/metal, który

roztacza się od AOR-u, poprzez

rocka, rocka progresywnego, hard

rocka, heavy metal, power metal

po progresywny metal. Jak odpaliłem

"The Fifth Element" jej pierwsze

dźwięki skojarzyły mi się z

Yes z okresu "90125", ale tych

skojarzeń jest więcej, bo oprócz

ogólnie Yesów, niektóre dźwięki

przypominają Genesis, ELP czy

UK. Jednak zdecydowanie więcej

powiązań znajduję w amerykańskim

rocku z 70. i w takich zespołach

jak Styx, Kansas, a nawet

Toto. Kolejną ważną składową

muzyki panów Deatona i Lemay'a

dotyczy progresywnego

metalu i tu możemy doszukiwać

się inspiracji Symphony X czy

Dream Theater. Najciekawsze w

tym wszystkim jest świetne mieszanie

tych wszystkich stylów i

wpływów, są one w muzyce tego

duetu wyraziste, ale jako całość

stanowi bardzo intrygującą propozycję.

W ten sposób wręcz pracują

na własny styl. W ich muzyce

zderzają się dynamika oraz

wszelkie ckliwe i bardzo urokliwe

tematy. Dużą rolę odgrywają tu

melodie i głos śpiewaczki. Nie jest

to typowy żeński wokal, do którego

przyzwyczaiły nas wszelkiej

maści divy. Jest nią irańskiego pochodzenia

Hadi Kiani, a barwą

głosu przypomina... Dennisa De

Younga z początków jego kariery.

Dość zajmująca sytuacja. Kompozycje

nie są jakieś króciutkie ani

strasznie długie, a nawet jak są

dłuższe to, absolutnie tego nie odczuwamy.

Każda z nich jest świetnie

wymyślona, zaaranżowana, i

zagrana, więc w czasie słuchania

płyty wciągają swoim nieodpartym

urokiem oraz zarażającym

optymizmem. Być może dlatego

ciężko mi wytypować tą najlepszą,

chociaż taki instrumentalny

zagrany na fortepian "Dragonfly"

może o ten tytuł konkurować.

Natomiast jakiegoś słabego momentu

na "The Fifth Element"

nie usłyszałem. Być może melomani

i najwięksi fani progresu coś

tam wynajdą, chociażby może im

nie podobać się ów zbyt duży

optymizm. Oprócz ojców założycieli

oraz wokalistki na płycie możemy

usłyszeć znakomitą grę gitarzystów

Ehsana Imani i Josha

Marka Raja. Nieraz stanowią o

wyrazistości danego utworu. Poza

tym mamy dwóch basistów Johna

Haddada i Charles'a Berthouda.

Grono instrumentalistów

uzupełnia skrzypaczka Liza

Evans, która zagrała niesamowite

partie w utworze "Air". Brzmienia

i produkcja "The Fifth Element"

utrzymana jest na dobrym poziomie.

Myślę, że fani w tej kwestii

powinni być usatysfakcjonowani

tak jak ogólnie całą płytą. (4,5)

DevilsBridge - Sense Of

2022 Fastball Music

\m/\m/

DevilsBridge i ich płyta "Sense

Of" trafiła do mnie jako heavy

metal. Jednak tego heavy metalu,

tego tradycyjnego jest, jak kot napłakał.

Tak samo jak hard rocka

czy progresywnego rocka. Na

"Sense Of" odnajdziemy te wszystkie

wspomniane elementy, ale

są to bardziej akcenty lub inne ozdobniki.

Domeną DevilsBridge

jest współczesny nowoczesny

heavy metal wymieszany z podobnymi

metalowymi odmianami,

czyli roi się od przedrostków

groove, alt, nu i innych takich.

Niczego nie zmienia głos wokalistki

Dani Nell, który jest mocny

i stricte rockowy. Jest to w zasadzie

jeden jasny promyk w całym

wizerunku Szwajcarów. Także

przez ponad pięćdziesiąt minut

płyta przeskakuje z kawałka na

kawałek i w żaden sposób nie potrafi

mnie sobą zainteresować.

Mojego podejścia nie zmienia

również uporczywe kolejne odtwarzanie

albumu w całości. Nie

wiem, czy w ten sposób nawet

lekko sobie nie obrzydziłem DevilsBridge.

Niemniej muzycy potrafią

grać, nie ma co czynić im z

tego powodu ujmy. Podejrzewam,

że brzmienia uzyskali takie, jakie

chcieli. Także zwolennicy nowoczesnego

ciężkiego grania z pewnością

będą zadowoleni z propozycji

DevilsBridge. Natomiast ja

będę starał się jak najszybciej zapomnieć

o "Sense Of". No i nie

oczekujcie ode mnie oceny...

\m/\m/

Disquiet - Instigate To Annihilate

2022 Soulseller

- Słuchajcie, już najwyższa pora wydać

kolejną płytę, bo ludzie naprawdę

o nas zapomną - zagaił basista. - A

mamy jakieś nowe numery? - dopytywał

wokalista. - Jasne, ale takie co

zawsze, death/thrash - wyjaśnił perkusista.

- To nic z tego, nie chwycą -

zwątpił gitarzysta. - Nie martw się,

napiszemy lepsze, takie pod małolatów,

unowocześnimy brzmienie, zaprosimy

wokalistki, tak jak Kreator i zrobimy

z tego single - będzie dobrze! -

pocieszał go drugi. Niestety zawartość

trzeciego albumu Disquiet

zdaje się potwierdzać, że muzycy

podeszli do "Instigate To Annihilate"

właśnie w taki koniunkturalno/merkantylny

sposób, proponując

metal w wersji light.

Syntetyczny brzmieniowo, z melodyjnymi

refrenami zaczerpniętymi

ze współczesnego popu

("Rise Of The Sycophants"), a nawet

z wycieczkami w stronę rapu

("Destroyance"). To też był numer

singlowy, podobnie jak mdły

"Wrecked" z wokalnym wsparciem

Vicky Psarakis oraz "The Final

Trumpet" z udziałem znanej z Delain

Charlotte Wessels. Ten drugi

jest nieco ciekawszy, pomimo

popowych akcentów, ale i tak najbardziej

zapada z niego w pamięć

wokaliza kojarząca się z "Upiorem

w operze". Są tu rzecz jasna

również numery na poziomie

(mocarny "Sicario" z melodyjną

solówką, siarczysty - blasty - "Demonic

Firenado", ale jakoś dziwnie

wyciszony czy instrumentalny

"A Dying Fall"), jednak fani prawdziwego

metalu mogą bez większej

straty odpuścić tę płytę. (1,5)

Wojciech Chamryk

Distrüster - Sic semper tyrannis

2022 Ossuary

"Sic semper tyrannis" to debiutancki

album tej krakowskiej grupy,

ale muzycy nie należą do nowicjuszy:

Kosa i Uappa Terror

(znany też z Terrordome) grali

wcześniej razem w Deathreat,

nowy perkusista James Stewart

jest powszechnie kojarzony z długoletniego

stażu w Vader, zaś

obecnie jest członkiem Decapitated.

Po takim składzie można

się więc było spodziewać czegoś

co najmniej dobrego i tak też się

stało. Distrüster łoi nad wyraz

kompetentnie speed/thrash/death

metal z punkowymi i crustowymi

naleciałościami. Te ostatnie są

najbardziej słyszalne w utworach

najkrótszych, takich jak "Die!" czy

niespełna półminutowy "A.P.

O.S". W innych metalowa agresja

i potężne uderzenie płynnie splatają

się z prostotą punkowej ekspresji

(świetny "Martyr's Game"!),

albo mamy ostrą jazdę, brzmiącą

tak, jakby Discharge wzięli na

warsztat jakiś kipiący energią numer

Motörhead i jeszcze bardziej

podkręcili tempo. ("Now"). Są też

rzecz jasna utwory bardziej zróżnicowane

aranżacyjnie ("To Live

Beautifully") czy nawet całkiem,

jak na tę stylistykę, melodyjne

("Over And Over"), co czyni zawartość

tego 35-minutowego albumu

jeszcze bardziej urozmaiconą.

Singlowe "Nobody Dares" i

"Burning. Open. Wounds" też są

niczego sobie. No i ten finał, czyli

ponad sześciominutowy kolos

"Calm Under Fire", jak dla mnie

prawdziwa perełka i opus magnum

tej bardzo udanej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Dragonhammer - Second Life

2022 My Kingdom Music

Piąty longplay rzymskiego Dragonhammer

pt. "Second Life" to

koncept album opowiadający o

otrzymywaniu drugiej szansy w

życiu. Odkrywa przed nami refleksje

na temat fundamentalnych

motywacji, demotywacji, wyzwań

i triumfów bohatera pochodzącego

z zamierzchłej przeszłości,

ale kierującego się myślami i uczuciami

wciąż aktualnymi w obecnych

czasach. Ma wymiar uniwersalny,

ale co najmniej w części odzwierciedla

osobiste historie twórców.

Jeśli nawet pojawiają się na

148

RECENZJE


nim jakieś wątki fantasy, zostały

one poddane refleksji próbującej

odnaleźć odpowiedź na pytanie,

co naprawdę liczy się w życiu.

Płytę zarejestrowano w nowym

składzie, który wnosi Dragonhammer

na poziom wyższy niż

kiedykolwiek dotąd. Trzech nowych

muzyków: wokalista Mattia

Fagiolo, gitarzysta Alessandro

Mancini oraz perkusista Marco

Berrertoni wzięło aktywny udział

w procesie twórczym. Pomimo

młodego wieku (poprzedni wokalista

i gitarzysta Max Aguzzi

mógłby być ich ojcem), to właśnie

dzięki ich zaangażowaniu warstwa

instrumentalna Dragonhammer

dorównuje dojrzałością

przekazowi lirycznemu. Utwory

brzmią dynamicznie, a przy tym

są poukładane i mogą z łatwością

zapadać w pamięć. Nie zaskakują

niczym dziwnym, za to mają potencjał,

by natychmiast przypaść

do gustu zwolennikom gatunku i

pozostać na dłużej wśród lubianych

nowości. Z ciekawości

sprawdziłem, jak nowy materiał

prezentuje się w porównaniu do

poprzedniego krążka "Obscurity"

(2017). Poszczególne instrumenty

są obecnie lepiej zharmonizowane,

odgrywają podobną rolę w

całokształcie i klawisze nie wychylają

się już tak bardzo na pierwszy

plan. Dźwięku perkusji nie

skomentuję, bo choć wolałbym

surowsze bębny, to euro - powerowa

grupa docelowa niekoniecznie.

Słuchając "Second Life"

jestem pewien, że wszystkie pomysły

mają swoje uzasadnienie i

znajdują się w perfekcyjnym miejscu,

włącznie z pozostawioną na

sam koniec pięciominutową intstrumentalną

owerturą. Z wywiadu

umieszczonego dnia 25 października

2018 roku na YouTube

wynika, że prace nad albumem

rozpoczęły się co najmniej cztery

lata przed premierą. Nie ulega

wątpliwości, że na jego realizację

przeznaczono mnóstwo czasu, nic

nie pozostawiono przypadkowi i

dołożono wszelkich starań, żeby

efekt wyszedł jak najlepiej. Tym

samym Dragonhammer dołączył

do krajan z Secret Sphere i Trick

Or Treat, którzy również wydali

w 2022 roku jedne ze swych

szczytowych euro - powerowych

dzieł. "Second Life" korzystnie

prezentuje się nie tylko na tle

włoskiej sceny melodyjnego

speed/power metalu. Ciekawe, że

jako pierwszy promocyjny koncert

Dragonhammer wskazał na

polski festiwal Steel Fest 2023.

Można wybrać się na ich występ

26 sierpnia w Stalowej Woli,

ewentualnie jeśli komuś bliżej to

zagrają również w którymś z dni

17-19 sierpnia na festiwalu Rock

Castle 2023, około 36 kilometrów

na południowy zachód od

czeskiego Brna. Na pewno nie będą

to ich jedyne występy, ale potwierdzili

i ogłosili je w pierwszej

kolejności. (4)

Sam O'Black

Dragonland - The Power Of The

Nightstar

2022 AFM

Trudno opisać słowem ten album,

a raczej dzieło sztuki. "The Power

Of The Nightsar" to kompozycyjna

jedność, definicja power

metalu i progresywnego charakteru.

W niektórych momentach,

kiedy odsłuchiwałem płyty, przy

zamkniętych oczach, przenosiłem

się do innej rzeczywistości. Myślę,

że taki właśnie był zamysł twórców,

płyta pozwala nam wyobrazić

sobie całe nowe uniwersum.

Produkcyjnie pełna przestrzeni,

donośna a momentami nawet

podniosła. Fakt, że brzmi jak

soundtrack z filmu czy gry sci-fi

raczej wiernego fana Dragonland

nie dziwi, ale i tak warto o tym

wspomnieć. Jakość muzyki wcale

nie odstaje od całego klimatu jaki

generuje, wirtuozyjne partie gitarowe

czy perkusyjne. W świetny

sposób wykorzystane instrumenty

instrumenty elektroniczne, a do

tego pięknie prowadzone melodie

wokalne, nostalgiczne i momentami

wzruszające. Mam wrażenie,

że muzycy z Dragonland, zostali

stworzenia do komponowania i

grania, a "The Power Of The

Nightstar" tylko to potwierdza.

Nie chcę i uważam, że nie mam

prawa się tutaj czegokolwiek czepiać,

może tylko tego, że trzeba

było na niego czekać 10 lat. Dziękuje

i zapraszam w podróż do innego

świata. (6)

Eleine - Acoustic In Hell

2022 Atomic Fire

Szymon Tryk

Powiem wam szczerze, że parsknąłem

śmiechem, gdy usłyszałem

akustyczną wersję melodyjnego

symfonicznego power metalu

granego przez szwedzki Eleine.

Nieładnie z mojej strony, wręcz

teraz czuję się z tym głupio, ale

odarta muzyka z tej całej masy

dźwięków, tego patosu i tych

przeładowanych aranżacji mocno

Emerald Sun - Metal Dome

2015 Fastball Music

Niedawno pisałem o ostatnim krążku

greckiego Emerald Sun "Kingdom Of

Gods". Płyta nie powaliła mnie na kolana,

ale ujęła ogólną muzyczną solidnością.

Niemniej wystarczyło to, do

podjęcia się odszukania ich wcześniejszych

dokonań. Na pierwszy album, na

który się natknąłem, to właśnie omawiany

"Metal Dome" z 2015 roku. W

sumie muzykę z tego dysku mógłbym

opisać podobnie jak tę z "Kingdom Of

Gods". Zespół muzycznie był już w

pełni ukształtowany. Ich power metal

na "Metal Dome" ciążył ku stylowi

Gamma Ray czy Stratovariusa z lat

90., ale też ku takim kapelom jak Iron

Savior, które wystartowały bliżej nowego

stulecia. Co ważne ich power metal

korzeniami sięga również europejskiego

oldschoolowego power metalu

(w stylu Helloween z okresu Keeperów),

epickiego metalu (tu kłania się

Manowar), a także klasycznego heavy

metalu (w tym wypadku króluje Iron

Maiden). I właśnie te elementy decydują,

że docenia się muzyczna solidność

tej formacji. Rzetelnie jest również

wśród kompozycji, są całkiem fajnie

wymyślone i zaaranżowane, sporo

się w nich dzieje, ale bez progresywnej

przesady. Jest kilka kompozycji co

wciągają słuchacza swoją powerową

szlachetnością, począwszy od openera

"Screamers In The Storm" poprzez "Racing

With Destiny", "Dust Bones", aż do

"Legacy Of Night". Jednak pozostałym

utworom niewiele brakuje dla wyrazistszego

wyeksponowania się na płycie.

Wystarczy posłuchać "Black Pearl",

"No More Fear", "You Won't Break Me

Down", a szczególnie z pięknym balladowym

wstępem "Freedom Call". Jednak

tym utworom niewiele brakuje,

aby zaliczyć wpadkę. Tak jak w wypadku

"Blood On Your Name", który wybrzmiewa

niczym typowy powerek z

początku lat 2000. sygnowanym włosko-fińskim

stemplem. Do wyróżniających

się kompozycji można dodać również

bardziej marszowy i epicki "Metal

Dome". No właśnie, Greccy muzycy

dbają również o różnorodność nie tylko

w samych kompozycjach, które

przeważnie są szybkie, rozpędzone, z

nośnymi melodiami, ale od czasu dodają

trochę odmienny kawałek. Wspomniałem

niedawno o "Metal Dome",

odnotować trzeba też naprawdę dobrą

balladową kompozycję "Mere Reflection"

oraz bardziej "bardowski "Call

Of Nature", w którym wokalistę wspomaga

kobiecy głos. Jeśli chodzi o wykonanie

to, można powiedzieć, że wykracza

ono ponad przeciętność. Znakomite

są partie gitarowe, nie dość, że panowie

Georgiadis i Athanasiadi świetnie

współpracują przy unisonach to, też

potrafią zachwycić partiami solowymi.

Bardzo dobrze pracuje sekcja rytmiczna,

szczególnie świetnie słucha się basowego

klangu Taumanidesa przypominającego

Harrisa z Ironów. Mamy

też klawiszowca Gioldisisa, jego partie

są słyszalne, niekiedy wyraziście, ale są

to bardziej aranżacyjne ozdobniki, niż

jakaś plama bezbarwnej elektroniki. Jednak

najjaśniej wybrzmiewa głos Steliosa

"Theo" Tsakiridesa, bardzo klasyczny

i górujący - w pozytywnym sensie

- nad muzyką Emerald Sun. Brzmienie

"Metal Dome" jest typowe i

ciągle niezłe, choć wydaje mi się, że zaczyna

zalatywać lekko "myszką". Niemniej

to ciągle niezły album dla maniaków

melodyjnego power metalu, ale

tego z klasą. (3,5)

Emerald Sun - Under The Curse Of

Silence

2018 Fastball Music

"Under The Curse Of Silence" to

płyta wydana pomiędzy "Metal Dome"

a "Kingdom Of Gods". Zawiera

ona wszystko, na czym zespół się wzorował

oraz wszystko, co sam wymyślił i

zinterpretował. Jednak ten krążek wyróżnia

się trochę innym podejściem do

produkcji i brzmienia. Tak jak wspomniałem

muzycznie ciągle mieści się to

w melodyjnym o oldschoolowym posmaku

power maetalu z pewnymi

ambicjami. Grecy nadal bardzo poważnie

podchodzą do samego pisania muzyki

oraz jej odegrania. Nie ma zmiłuj

także przy brzmieniach i produkcji.

Niemniej w wypadku "Under The

Curse Of Silence", kompozycje, aranżacje

i brzmienia są mocno dopieszczone,

bardziej to kojarzy się z dokonaniami

Iron Savior czy Firewind.

Można to przyjąć za atut, ale niestety

również zapewne uchybienie. Dla mnie

w ten sposób muzyka Emerald Sun

stała się bardziej powszednia, zwyczajna,

wtapiająca się w cały nurt melodyjnego

power metalu. Są oczywiście

pewne wyróżniki jak dość mocno

akcentujący swoją obecność, rozpędzony

opener "Kill Or Be Killed" czy epicki

w przekazie "Land Of Light". Wyróżnić

powinno się również balladowy

"Juorney Of Liffe", mimo że niekiedy

melodie wpadają w popowe wibracje.

Niezmiennie można zachwycać się

również wykonaniem Greków, jak niesamowitym

głosem "Theo" Tsakiridesa.

Niemniej, jak dla mnie, to "Under

The Curse Of Silence" to jak na razie

najsłabsza propozycja Emerald Sun.

Zespół wydał jeszcze "Escape from

Twilight" (Limb Music 2007) oraz

"Regeneration" (Pitch Black 2011).

Wydaje mi się, że te płyty gościły na

lamach naszego magazynu (choć głowy

nie dam sobie uciąć). Pisze się jeszcze

o "The Story Begins", ale jeszcze nie

natrafiłem na nic konkretnego o tym

wydawnictwie. Niemniej wydaje mi

się, że nazwę Emerald Sun każdy fan

melodyjnego power metalu o oldschoolowych

preferencjach powinien

zapamiętać. Może ich muzyka wam

głowy nie urwie, ale zapewni odpowiedni

komfort z obcowaniem z ich

muzyką. (3)

\m/\m/

RECENZJE 149


mnie rozbawiła. Jednak, gdy

ochłonąłem, zdałem sobie sprawę,

że do takiego opracowania Szwedzi

nie tylko musieli mieć wyobraźnię,

trochę talentu i umiejętności,

ale przede wszystkim niezłej

wiedzy muzycznej. Nie tak

łatwo, tak bogatej muzyce nadać

charakteru za pomocą paru bębenków

i gitary akustycznej, a

muzykom Eleine to się udało.

Dla mnie główną rolę odegrał perkusista,

który na podstawowych

bębenkach, prostymi uderzeniami

wystukuje rytm. Plemienny, hipnotyczny,

okultystyczny, transowy.

W ten sposób wciąga słuchaczy,

zatrącając ich w zniewalającej

pulsacji. Gitara akustyczna

przede wszystkim wspiera owe

natchnione dudnienie, choć bywa,

że zaczyna nadawać muzyce

charakteru. Na tym tle wybrzmiewa

głos Madeleine "Eleine" Liljestam.

To ona kreuje melodie

oraz to dzięki niej pozostajemy

przy świadomości, że to muzyka

Eleine, a nie kogoś zupełnie innego.

Poza tym niedowiarkowie

mogą zorientować się o wartości

głosu tej wokalistki, bowiem głos

Madeleine w tym wypadku wybrzmiewa

w pełnej krasie. Typowym

dla Szwedów jest wspieranie

głosu wokalistki growlem. Bywa

wtedy na płycie straszno i śmieszno,

ale także ten głos znakomicie

wpisuje się w klimaty etnicznookultystyczne

tego wydawnictwa.

Czasami bywa też, że Pani Liljestam

towarzyszy czysty głos

męski (chociażby w "Ava Of

Death" czy "Hell Moon".). Płyta

zawiera osiem pieśni i trwa trochę

ponad pół godziny, więc nie ma

możliwości znudzić się "Acoustic

In Hell". I pozostając przy szczerości,

wolałbym usłyszeć następną

płytę Eleine w wersji akustycznej

niż tej właściwej, orkiestrowej.

Przynajmniej jeszcze ten jeden

raz. (3,7)

Faust - Cisza po Tobie

2022 Szataniec

\m/\m/

Jak już podkreśliłem we wstępie

do wywiadu "Wspólnotą brudnych

sumień" Faust podniósł sobie

poprzeczkę bardziej niż wysoko.

Z tym większą satysfakcją

spieszę donieść, że najnowszym

albumem "Cisza po Tobie" grupa

Tomasza "Kamana" Dąbrowskiego

nie dość, że pokonała ją

bardzo pewnie, to w dodatku ze

sporym zapasem, tworząc kolejne

arcydzieło. Teraz thrash/death/

black metal wyszkowskiej formacji

zyskał zupełnie inne oblicze,

dzięki akcesowi Karoliny Matuszkiewicz

i wzbogacenia brzmienia

nie tylko kobiecym głosem, z

białym śpiewem na czele, ale również

etnicznymi instrumentami.

Efekt jest nad wyraz udany, a do

tego iście kompleksowy, gdyż w

żadnym razie nie jest to tylko koniunkturalny

zabieg aranżacyjny,

mający w jakiś sposób urozmaicić

poszczególne utwory. Odbieram

to jako coś znacznie bardziej zaawansowanego,

tym bardziej, że

jest też ona autorką czysto folkowej,

finałowej kompozycji "Zdążyć

przed deszczem", o której

Kaman nie bez racji mówi, że to

kołysanka i pogrzebowa pieśń jednocześnie:

przejmująca, pełna

rozpaczy, ale też jakiejś nadziei.

W tym momencie trzeba już koniecznie

wspomnieć, że warstwa

tekstowa "Ciszy po Tobie" jest

równie nieoczywista, mamy tu bowiem

zestaw utworów traktujących

o obecnej kondycji moralnej

współczesnego człowieka, gdzie

tradycyjne wartości znaczą coraz

mniej, co sugeruje również bajeczna

w swej perfekcji i wielowymiarowości

okładka/szata graficzna

autorstwa Anny Malesińskiej.

Mroczna, brutalna i różnorodna

muzyka perfekcyjnie to wszystko

ilustruje i dopełnia, czego efektem

są tak udane kompozycje jak "A

jeśli umrę...", "Pokocham tę ciszę po

tobie" czy "Iskra pod śniegiem". Co

napisawszy nie pozostaje mi nic

innego jak dać "Ciszy po Tobie"

(6) - otwarte w tej sytuacji pozostaje

pytanie czym Faust zaskoczy

nas na następnej płycie i jak ją

ocenić, ale abyśmy zawsze mieli

tylko takie dylematy.

Wojciech Chamryk

Freternia - The Final Stand

2022 ROAR

Przygoda szwedzkiej Freternii

rozpoczęła się w roku 1998 w

miejscowości Boraz. Formacja

działa do tej pory, ale między

drugim albumem "A Nightmare

Story", a trzecim "The Gathering"

jest siedemnaście lat zastoju

wydawniczego. Ponoć w roku

2009 wydali EP-kę "Age of War",

ale tak naprawdę nic o tym nie

wiem. Startując z albumem

"Warchants & Fairytales" wydanym

w 2000. roku oraz jego następcą

"A Nightmare Story" z

2002 roku, zwrócili uwagę miłośników

melodyjnego power metalu

i nie tylko. Naszej redakcji również.

Jednak teraz nie jestem pewien,

czy są w stanie powtórzyć

ten wyczyn. Szwedzcy muzycy,

powracając do nagrywania, pozostali

przy melodyjnym power metalu

z początku lat 2000. Owszem

wykonują go z zapałem, z werwą,

zaangażowaniem, jest on dość ciekawie

wymyślony, zagrany naprawdę

dobrze, tworząc wrażenie zespołu

bardziej niż solidnego. Czuć

w nim też germański oldsachool w

stylu Helloween. Niemniej taki

power metal już nie robi na mnie

wrażenia. Muzycy tych ekip muszą

mnie zaskoczyć, zaintrygować,

spróbować wciągnąć w swoje

muzyczne opowieści. Niestety w

wypadku nowej płyty Freternii w

tej kwestii nic się nie dzieje. W

pewnym momencie w "Flame

Eternal" Szwedzi dokładają do

pieca przypominając nieco Primal

Fear, a to praktycznie nic w

kontekście całego krążka. Są też

inne plusy. Przede wszystkim są

to partie gitar, niezłe riffy i sola

(tych ostatnich jest więcej). Bardzo

dobrze spisuje się też śpiewak

Pasi Humppi, dość często brzmi

klasycznie, choć czasami nie potrzebnie

wyciąga swoje wokale. Jednak

ciągle wszystko to mieści się

w ramach: solidny przedstawiciel

europejskiego melodyjnego power

metalu. (3,5)

Galderia - Endless Horizon

2022 Massacre

\m/\m/

Niedawno recenzowałem nową

płytę szwedzkiej Freternii. Ogólnie

rzecz biorąc jest ona podobna

do Galderii, bowiem obie kapele

sprawiają wrażenie, że są z tej samej

półki. Francuzi również prezentują

melodyjnym power metal

z początku lat 2000. oraz chętnie

nawiązują do niemieckiego oldschoolowego

power metalu, ale

oprócz odniesień do Helloween

możemy znaleźć również inspiracje

Running Wild. Od samego

początku czuć, że muzycy Galderii

starają się, aby ich muzyka i

utwory były w miarę interesujące,

miały własne cechy, posiadały

chwytliwe tematy i melodie, odpowiednio

brzmiały oraz żeby

wszystko było dobrze wykonane.

Można powiedzieć, że udaje się

im to wyśmienicie. Fani takiego

melodyjnego europejskiego power

metalu będą z pewnością usatysfakcjonowani.

Niestety na "Endless

Horizon" nie ma nic z efektu

"wow", co raczej wprowadza w formację

do grona grup z potencjałem,

ale jedynie solidnych. Przy

takim stylu dużą rolę odgrywają

wokaliści. Francuski śpiewak Sebastien

Chabot ma świetny tembr,

łatwo kreuje melodie, w jego

głosie jest też trochę mocy, ale

bardziej operuje ciepłem i promieniuje

optymizmem. Na płycie jest

dziesięć kawałków, ich czas trwania

to 44 minuty, więc jest w sam

raz, aby nie poczuć niedosytu,

albo znudzić się krążkiem. Czy

warto było czekać na "Endless

Horizon"? Tę kwestię rozstrzygną

fani Galderii oraz melodyjnego

power metalu kupując płytę

lub zaglądając na serwisy cyfrowe

udostępniające muzykę. Nie sądzę,

aby ktoś poza tej grupy zwrócił

uwagę na Francuzów. (3)

Gravety - Bown Down

2021 Metal On Metal

\m/\m/

Teoretycznie można łączyć thrash

i doom metal; czemu nie w muzyce

trzeciej dekady XXI wieku

wszystko jest możliwe. Gravety

wychodzi to jednak tak sobie, bo

własnych pomysłów nie mają za

wiele, co kończy się trywialnym

połączeniem Metallki i Candlemass,

tak jak w utworze tytułowym.

Są też utwory ciekawsze,

jak zróżnicowany pod względem

tempa "Tower Of Ghenjei", stricte

doomowy "Red Mountain" czy

miarowy, surowy "Braveness Beyond

Fear". Jednak najlepiej niemiecki

kwintet wypada w utworach

o epickim rozmachu, jak

"Carry On The Flame", a i wokalista

Kevin Portz zdaje czuć się

w nich najpewniej. Może więc do

trzech razy sztuka? (3)

Wojciech Chamryk

Green King - Hidden Beyond

Time

2022 The Sign

Heavy/doom starej szkoły - niby

przerabialiśmy to już setki, jak nie

tysiące razy, ale w wydaniu tego

fińskiego kwartetu jak najbardziej

ma to sens. Od razu intryguje mocne,

surowe brzmienie, idealnie

pasujące do takiej stylistyki; słychać,

że ktoś nad nim popraco-

150

RECENZJE


wał, nie poszedł na łatwiznę. Dodajcie

do tego nie tylko ciekawe

riffy, ale całe oparte na nich kompozycje,

gdzie zwłaszcza "Gates

Of Annihilation" i "Steel Of Ice"

robią bardzo dobre wrażenie.

Równie korzystnie wypada Eliel

Salomaa, mający zadziorny, mocny

głos. Doskonale sprawdza się

on w tych mocniejszych, typowo

metalowych i szybszych numerach

z motorycznymi bębnami,

szczególnie w "Tervakiituri" i

"Lifetakes". Ten drugi naprawdę

zachwyca: nie tylko metalowym

uderzeniem czy popisowymi solówkami,

ale też odniesieniami do

metalu przełomu lat 70. i 80.

Udany to debiut, oby więcej takich

płyt. (5)

Wojciech Chamryk

Hammerstar - Hammerstar

2022 Pure Steel

Debiutancki album Hammerstar

to gratka dla tych, którzy pamiętają

zespół Skullview. Amerykanie

grali niesamowicie entuzjastyczny

epicki heavy metal. Zwłaszcza

ich ostatni album "Metalkill

the World" (2010) stanowił

kwintesencję oddania dla metalowej

sprawy. Szkoda, że później

zrobiło się o nich cicho. Widocznie

instrumentaliści nie byli w

stanie pogodzić pozamuzycznych

karier zawodowych z intensywnym

trybem koncertowym. O żadnym

projekcie wokalisty Mike

"Earthquake" Quimby Lewisa

też później nie usłyszałem, aż tu

nagle wpadła do recenzji płytka

nazwana Hammerstar. W pierwszej

chwili pomyślałem, że to

krzyżówka Helstara z Hammerfall.

Na szczęście nie musimy bać

się wampirów ani sztucznego mieszania

powermetalowych odcieni.

Hammerstar brzmi konkretnie, a

co najważniejsze - nie mniej entuzjastycznie

co Skullview. Całość

zaczyna się od porywającego

wrzasku, który bez ostrzeżenia

wprowadza w wojowniczy nastrój.

Quimby od razu daje z siebie najlepsze,

co ma do zaoferowania.

Jeśli ktoś zapytałby mnie o przykład

najbardziej entuzjastycznego

krzyku w historii epickiego heavy

metalu, wskazałbym właśnie na

ten. Oprócz genialnych wokali,

bardzo mocną stroną płyty jest

również żywiołowe wykonanie i

podkreślające ekspresję brzmienie.

Podoba mi się, że wszystkich

muzyków roznosi, jakby chcieli

wyskoczyć z głośnika. Metalowa

ekscytacja udziela mi się niezmiennie,

mimo że słuchałem albumu

niezliczoną ilość razy.

Poszcze-gólne utwory są jednocześnie

bez-pośrednie i

chwytające, a przy tym wcale nie

przewidywalne. Zo-stały mistrzowsko

zaaranżowane. Dominują

szaleńcze tempa, ale zdarzają się

w nich też motywy doom metalowe

("Rise Above The Skies")

czy nawet balladowe ("What

Have I Become"). Ow-szem, to

emocjonujące dzieło, ale stoi za

nim wirtuozerski warsztat i

pomysłowe harmonie, podporządkowane

całokształtowi. Tu i

tam słychać imponujące solówki

gitarowe i wyraziste rytmy. Można

zachwycać się bogactwem

pomysłowych zagrywek. Debiut

Hammerstar pokazuje, jak zrobić

praktyczny użytek z dokładnie

opanowanego rzemiosła. Uchwycono

na nim indywidualną wrażliwość

twórców, która emanuje

istotą amerykańskiego metalu.

Swobodnie wyrażono artystyczną

unikalność, ale z uwzględnieniem

osobistych inspiracji, składających

się na wszystko to, co nazywamy

true epic heavy metalem.

(5)

Sam O'Black

Hammers of Misfortune - Overtaker

2022 Cruz Del Sur Music

W sumie, to nie wiem, co dzieje

się na tym albumie. Moim zdaniem,

"Overtaker" brzmi jak

heavy metal z dwukrotnie przyśpieszonym

tempem. Musiałbym

zainstalować sobie jakąś apkę i

spowolnić nagrania, żeby je wygodnie

słuchać. Ponieważ jednak

muzyka może pełnić funkcję zarówno

użytkową, jak i abstrakcyjną,

a "Overtaker" wypada korzystnie,

jeśli spojrzymy na niego

pod kątem abstrakcyjnym, to pozostańmy

przy oficjalnej wersji.

Płyta dowodzi, że gatunek techno

thrashu nie jest wcale wyczerpany

i że nadal można grać w jego ramach

coś nowego. Słychać, że

John Cobbett wykroczył mocno

poza swą artystyczną strefę komfortu,

bo choć Hammers of Misfortune

był już wcześniej innowacyjny,

to tym razem zaproponował

album nieprzystający nawet

do konwencji własnego zespołu.

To nie było jednak tak, że jeden

utalentowany muzyk zamknął się

na odludziu i doznał wizji, tylko

więcej osób wzięło udział w procesie

twórczym. Blake Anderson

z Vektor zagrał wszystkie blasty i

partie perkusyjne w karkołomnych

tempach, które znacząco

wpłynęły na charakter całości.

Ogromną rolę odegrała również

wokalistka Jamie Myers o przerażająco

- anielskim, żeby nie powiedzieć

demonicznym, głosie.

Bez niej też wydźwięk "Overtaker"

byłby kompletnie inny. Nie

wyszło im dzieło gwarantujące

usatysfakcjonowanie wszystkich

metalowców, ale za to oferujące

sporo nietypowych wrażeń. Gdybyśmy

podeszli do nowego Hammers

of Misfortune ze standardowym

zestawem thrashowych

oczekiwań (np. fajne riffy, old

schoolowy klimat) oraz standardowym

zestawem thrashowych

alergii (orkiestracje, klawisze),

płyta nie zyskałaby zbyt pochlebnej

opinii. Nie jest specjalnie old

schoolowa, ciężko z tego galimatiasu

wyłowić ciekawe riffy, a orkiestracje

i klawisze owszem występują.

Nawet jak instrumentaliści

wymiatają, to poszczególne motywy

wypadają przeciętnie, chociaż

najbardziej podobają mi się progresy

w kawałku "The Raven's

Bell". Elementy składowe kompozycji

są tylko środkiem do pobudzania

słuchaczy, a nie celem samym

w sobie. Zastanawiałem się,

czy niektóre techniczne ozdobniki

pełnią funkcję wyłącznie dekoracyjną,

ale John Cobbett odpowiedział

w wywiadzie, że każdy

dźwięk jest celowy. Wobec tego

"Overtaker" wymaga pełnego

skupienia i lepiej nie sprawdzać

go podczas jazdy samochodem.

(4)

Hei'An - Imago

2022 SAOL

Sam O'Black

Słoweńcy z Hei'An określają swoją

muzykę jako post-progressive/post-modern

metal. Dużo w

tym prawdy, bo przeważa w niej

całe mnóstwo współczesnych odmian

rocka i metalu. Także mamy

głównie alternatywne odmiany

rocka i metalu, czyli przedrostki

post, modern, indie, garage migają

nam w uszach niczym w kalejdoskopie.

A przecież to tylko podstawa

muzyczna Hei'An, bo w ich

muzyce można doszukać się jeszcze

elementów melodyjnego black

metalu, symfonicznego metalu,

melo-deathu, nu-metalu, groove

metalu, progresywnego rocka i

metalu, jazz-rocka, fusion itd.

Słowem uczta dla wrażliwych

uszu i ludzi czułych na wszelkie

dźwięki. W tym niesamowitym

brzmieniowym miszmaszu mimo

wszystko sporą rolę odgrywa progresja.

Myślę, że właśnie ona spaja

ten cały kocioł dźwięków. Dzięki

niej da się ogarnąć te blisko siedemdziesiąt

minut muzyki podzielone

na dwanaście dość długich

kompozycji. Już skupienie

tak wielu podgatunków daje wyobrażenie,

że w utworach musi

dziać się naprawdę wiele. W sumie

Słoweńcy muszą mieć sporą

wyobraźnię, żeby to ogarnąć. No i

ogarniają. Bardzo dużą rolę w muzyce

Hei'An odgrywają również

kontrasty. Jak usłyszymy ciepłe i

pełne blasku dźwięki to możemy

być pewni, że za chwilę zaleje nas

mrok, a może nawet strach. Gdy

część kompozycji niesie pewien

optymizm, albo lekką zadumę czy

melancholię to za chwilę doznamy

uczucia depresji, rozpaczy, a

nawet może paniki. Także obok

zwiewnych, lekkich i rachitycznych

dźwięków swobodnie goszczą

te upiorne, okropne i przerażające.

Na "Imago" przeważa

czysty melodyjny śpiew, ale bez

blackowego skrzeku, growlu czy

innego nowoczesnego krzyku też

nie może się obejść. Całe szczęście

nad wszystkim bierze górę melodia,

to ona ostatecznie przewodzi

całemu albumowi. I chyba

dzięki niej mogłem z przyjemnością

i zainteresowaniem przesłuchać

kilkakrotnie ten krążek.

"Imago" to niesamowicie ciekawa

i wciągająca muzyka, którą w zasadzie

cały czas poznaje się na nowo.

No i płyta ta jest z tych, co

słucha się w całości, ważny jest na

niej każdy moment, każdy

dźwięk. Zresztą za dowolnym

włączeniem "Imago" tych dźwięków

znajduje się coraz więcej.

Wykonanie oraz zestawienie brzmień

też jest obłędne. Właśnie

dzięki tym wszystkim elementom,

mimo że muzyka Hei'An nie należy

do moich ulubionych, tak

bardzo ten krążek przypadł mi do

gustu. (5)

Helios - Touch The Sun

2022 Stormspell

\m/\m/

Niby kolejni debiutanci, ale to

bez wyjątku starzy wyjadacze, ze

znanym z wielu zespołów, przede

wszystkim Control Denied, wokalistą

Timem Aymarem. Jego

partie są bez dwóch zdań najmocniejszym

punktem "Touch The

Sun": śpiewa bardzo pewnie,

świetnie różnicuje partie w po-

RECENZJE 151


szczególnych utworach (żyleta w

tytułowym, niżej w "That's What

You Get", delikatniej w balladzie

"You Knew It All A Long"), ale

muzycznie nie jest już tak ciekawie.

Za dużo mamy tu niestety

ewidentnych zapożyczeń (Black

Sabbath, Dio czy Judas Priest to

przykłady pierwsze z brzegu), a i

czystszy stylistycznie US power

metal też niezbyt Helios wychodzi.

Są tu rzecz jasna pewne

przebłyski potencjału, zwłaszcza

w "Mystery" ze świetnymi organowymi/syntezatorowymi

brzmieniami,

ale jak dodamy jeszcze do

tego syntetycznie pykającą perkusję

to wniosek końcowy jest jednoznaczny:

mamy tu świetnego

wokalistę, który nie za bardzo

może rozwinąć skrzydła. (2)

Wojciech Chamryk

Hellspike - Dynasties Of Decay

2022 Metal On Metal

Na debiutanckim "Lords Of

War" z 2020 Hellspike nieźle

dali czadu, teraz też nie spuścili z

tonu. Schemat niby jest ten sam,

bo przeważają bardzo szybkie,

utrzymane w stylistyce speed/

thrash metalu z pierwszej połowy

lat 80., dynamiczne utwory, z tytułowym

openerem czy "Gone To

Waste" na czele. Ponownie mamy

też kompozycję instrumentalną,

melodyjną niczym stare numery

Running Wild "On Through The

Time" oraz wściekle ekstremalny

numer "Ruthless Invasion", ale jednocześnie

Rick Metal z kolegami

zaczynają z powodzeniem poszukiwać

nowych rozwiązań. I

tak pięknie się rozpędzający

"They Live" ropoczyna iście

domowy wstęp, "Divide To Rule"

to kolej-ny w dorobku zespołu,

siedmio-minutowy, dopracony

kolos, w którym trafiła się nawet

balladowa wstawką, a "Hegemony

De-fied" jeszcze bardziej czerpie z

tradycyjnego metalu lat 80. I

takie podejście rozumiem, tym

bardziej, że grane jest to wszystko

z ogromną pasją. Tyle, że odpadł

element zaskoczenia, więc tym razem

ciut niższa nota. (4,5)

Hemesath - So Schön

2022 Echozone

Wojciech Chamryk

Posłuchałoby się czegoś fajnego,

ale nic z tego, trafiły mi się jakieś

popłuczyny po Rammstein.

Oczywiście to w pewnym sensie

uproszczenie, ale nie ma się co

czarować, bo taki "Elysium" to

praktycznie żywcem ta grupa,

szczególnie w warstwie wokalnej,

chociaż starsi i bardziej utytułowani

koledzy Hemesath grają

rzecz jasna w wyższej lidze. Młodziaki

za sprawą "So Schön" niczym

tej ich pozycji nie zagrożą,

chociaż to płyta skonstruowana w

myśl zasady dla każdego coś dobrego,

rozpiętego pomiędzy rockiem

gotyckim, metalem industrialnym

i nowoczesnym popem.

Takie podejście ma też jednak zasadniczą

wadę, bo grając dla

wszystkich gra się jednocześnie

dla nikogo, a hasło alternatywny

metal nie jest już tak nośne jak w

połowie lat 90. Ktoś z wytwórni

płytowej doszukał się tu gdzieś

nawet chwytliwego hard rocka,

dobre. Jasne, można tego posłuchać,

zwłaszcza "Dies eine Leben"

czy ballady "Flieg", ale jeśli najlepsze

na trwającej 40 minut płycie

utwory są de facto klonami numerów

Rammstein nie ma co zawracać

sobie czymś takim głowy. (2)

Wojciech Chamryk

House Of Lords - Saints And

Sinners

2022 Frontiers

House Of Lords to już rzecz jasna

nie ten sam zespół co w początkach

kariery. Już od blisko 20

lat nie ma w składzie jego założyciela,

bowiem Gregg Giuffria

zajął się zupełnie innymi interesami,

jednak wokalista James Christian

czuwa nad tym, by zespół

nie rozmieniał się na drobne. Dlatego

13 już album House Of

Lords to powrót do wysokiej formy

z czasów debiutu, "Sahary"

czy "Demons Down". "Saints

And Sinners" to melodyjny hard/

AOR rock najwyższej próby: z

jednej strony zakorzeniony w latach

80., ale z drugiej świeży i

porywający energią. Mnóstwo tu

więc przebojowych refrenów i pięknych

melodii (od utworu tytułowego

czy "Roll Like Thunder" trudno

się uwolnić, a to tylko przykłady

pierwsze z brzegu). Są też

mocniejsze, znacznie szybsze

utwory z silniej zaznaczoną gitarą

i ostrzejszym śpiewem lidera

("Take It All", "Razzle Dazzle",

najbardziej z nich surowy "Takin'

My Heart Back"), a do tego mroczne

i podniosłe (świetny "Mistress

Of The Dark"). Instrumenty

klawiszowe nowego w składzie,

znanego z Touch Marka Mangolda,

często są wyeksponowane,

na czym ciut progresywny "House

Of The Lord" czy mający w sobie

coś z ducha Rainbow (wstęp kojarzący

się ze "Stargazer")

"Dreamin' It All" z organową solówką.

Takie brzmienia królują

również w "Road Warrior", zaś

"Avalanche" i "Angels Fallen" to

bardziej balladowe klimaty: pierwsza

z fortepianowym akompaniamentem,

druga znacznie mocniejsza.

Jest więc tak jak kiedyś, a

może nawet i lepiej, zważywszy,

że James Christian to już nie

młodzieniaszek, tak więc (5) jak

najbardziej zasłużone.

Wojciech Chamryk

Hydra Vein - Unlamented

2022 Back On Black

Nagrania tej brytyjskiej formacji

nigdy nie elektryzowały licznych

słuchaczy, zresztą tak naprawdę

nie było na to większych szans, z

racji jej podziemnego statusu i

krótkiego czasu istnienia. Albumy

"Death Than False Of Faith" i

"After The Dream" pozostały jednak

we wdzięcznej pamięci fanów

brytyjskiego thrashu i kolekcjonerów,

zaś teraz dołączył do

nich trzeci. Mogłoby wydawać

się, że powrót po 20-latach milczenia,

w dodatku w składzie mającym

mało wspólnego z tym oryginalnym,

mija się z celem, ale

Hydra Vein, a konkretnie basista

Damon Maddison gitarzysta

Danny Ranger, bo tylko oni pamiętają

początki grupy, wspierani

przez młodszych kolegów, dokonali

niemożliwego. Przede wszystkim

nie mogłem sobie wyobrazić

Hydra Vein bez charakterystycznego

wokalisty Mike'a Keena,

ale jego następca James Manley-

Bird sprostał wyzwaniu i jego partie

są mocnym punktem powrotnego

albumu grupy. Muzycznie

też jest zacnie: to thrash ostry,

siarczysty i bezkompromisowy,

ale niepozbawiony też melodii,

dzięki czemu do "Eradication Zone",

singlowego "Age Of Plague"

czy "Blood Eagle Dawn" chce się

wracać. Dla odmiany "Does The

End Justify The Means?" mógłby

spokojnie trafić na którąś z pierwszych

płyt Hydra Vein, tytułowy

numer na w sobie coś z punkowej

zadziorności, a finałowy

"Twilight" jest mroczny i zróżnicowany.

Dlatego warto sięgnąć po

tę płytę, nie tylko po to, by odbyć

nostalgiczną podróż do czasów

świetności nie tylko Hydra Vein,

ale też Virus, Onslaught czy

Xentrix, ale głównie dlatego, by

przekonać się, że bohaterowie

niniejszej recenzji wciąż są w formie

i mają do przekazania coś ciekawego

muzycznie. (5)

Wojciech Chamryk

Hypnosaur - Doomsday

2022 Revenge Of The Bat

Tytuł i okładka (Rafał Wechterowicz,

a jakże) sugerujące coś tradycyjnie

metalowego czy doomowego,

a tu niespodzianka - warszawski

kwartet pełnymi garściami

czerpie ze skarbnicy nie tylko

hard 'n' heavy, proponując jedyną

w swoim rodzaju, wysokooktanową,

rock 'n' rollową mieszankę.

Bardzo dynamiczną, niekiedy faktycznie

o iście metalowej intensywności

("Godfucker"), ale jednak

zdecydowanie przeważa w niej

hard rock/proto-metal, tak jak w

tytułowym openerze czy w "Circle").

O ich oryginalności stanowią

organowe partie wokalisty

Bartosza Kulczyckiego i gitarowe

Michała Siedleckiego, ale w

tyle nie pozostaje też sekcja Marcin

Jastrzębski/Marcin Szóstakowski,

dzięki czemu "On The

Run (Bang Bang)" czy instrumentalny

"Huisuke" zapamiętujemy jako

całość, a nie tylko z racji imponujących

solówek. Mamy tu też

wpływy punka, stoner czy nawet

gotyckiego rocka, a do tego praktycznie

każdy z tych 10 utworów

to potencjalny przebój, gdzie refreny

choćby "Desert Tornado",

"The Hole" czy "Heart Of Stone"

zapamiętuje się już po pierwszym

odsłuchu. Muzycy deklarują: "lubimy

jak jest głośno i do tego mrocznie,

ale najważniejsze żeby muzyka chwytała,

bujała, a refreny muszą zostawać

w głowie" i na debiutanckim LP

("Doomsday" ukazał się tylko na

winylu i wersji cyfrowej) zrealizowali

to w 100 %. Do tego udała

im się również sztuka nie lada,

gdyż ten album może trafić do

bardzo zróżnicowanej grupy odbiorców,

lubujących się w różnych

odmianach rocka, a do tego każdy

ze słuchaczy może, nie bez podstaw

twierdzić, że to właśnie jego

muzyka jest na "Doomsday" na

planie pierwszym - i nie będzie się

w żadnym razie mylić, ponieważ

152

RECENZJE


wszystko jest tu jednocześnie bardzo

zróżnicowane, ale też zarazem

nad wyraz spójne, a to już

sztuka nie lada. (5)

Wojciech Chamryk

Idol Throne - The Sibylline Age

2022 Stormspell

Chłopaki z Indiany stąpają po

grząskim gruncie. Postanowili

stworzyć zespół, który będzie bazował

na ich inspiracjach z młodości,

jednocześnie wykorzystując

umiejętności, jakich nabyli, grając

w wielu metalowych kapelach.

Efekt? Uzyskanie równowagi między

thrashem, US powerem i prog

metalem. Może i grunt grząski,

ale w błocie jeszcze nie wylądowali.

Receptą na taką skuteczność

jest być może duża samoświadomość.

Muzycy Idol Throne wiedzą,

że muzyka nie jest tworzona

dla muzyki, tylko do słuchania i

wszelkie progmetalowe odjazdy w

porę należy kontrolować, wyhamować

i naprowadzić na prostsze

tory. W efekcie dostajemy dynamiczny

album, w którym jednocześnie

kryją się smaczki rodem

z Symphony X i jednocześnie

chwytliwe melodie. Gitarowo

bardzo wiele się dzieje, ale

riffy, solówki czy ozdobniki w

ogóle nie przesłaniają struktury

kompozycji, przez co kawałki wydają

się nośne i dobrze się ich

słucha jako całości. A ponieważ

proporcje thrashu/poweru i progu

się zmieniają (np. na korzyść

thrashu w "Sacred Fire" lub progu

w "Crown of Fools") płyta wydaje

się naprawdę różnorodna. I to mimo

wielu wspólnych, spójnych

elementów, takich jak ostre jak

brzytwa brzmienie czy melodyjne

linie wokalne. Muzycy Idol

Throne mają już spore doświadczenie

w innych kapelach, ale

"The Sibylline Age" to debiutancka

płyta pod tym szyldem. (4,5)

Incursion - Blinding Force

2022 No Remorse

Strati

EP-ka "The Hunter" z 2020 roku

zapowiadała, że Incursion może

przynieść fanom oldschoolowego

heavy metalu dużo radości. Moim

zdaniem potwierdzeniem tego

jest ich najnowszy, a w sumie debiutancki,

pełny studyjny album

"Blinding Force". Zawarta na nim

muzyka to ciągle dynamiczny i

pełen wigoru tradycyjny heavy

metal utrzymany w klimacie lat

80. zeszłego wieku. Może on kojarzyć

się z Jag Panzer, Omen,

Riot, tylko że Incursion praktycznie

w tym samym czasie prowadził

swoją działalność. Po prostu

chłopaki robili to co ich wtedy nakręcało.

Są też echa innych wpływów,

głównie kapel z Wielkiej

Brytanii, typu Black Sabbath z

Dio, Raven, Judas Priest, Iron

Maiden itd. Amerykanie mogą

też co niektórym przypominać

współczesne zespoły typu Riot

City, Traveler itd. Także środowisko

muzyczne tej formacji jest

naprawdę zacne. Podkreślają to

też same kompozycje, każda inna,

równie ciekawa i z potencjałem,

aby zainteresować sobą swoich

słuchaczy. Jest w nich zadzior, ale

także mamy sporo dobrych melodii.

Mnie akurat najbardziej pasują

te najszybsze, czyli "Vengeance"

ze świetnymi solówkami i prawie

speed metalowy "Master Od Evil".

Niemniej swoich faworytów

mógłbym upatrywać również w

nośnym "Running Out", "judasowskim"

"The Sentinel" czy bardziej

epickim, "maidenowskim"

"Riot Act". Zresztą pozostała

część krążka też ma swój charakter

i można wyłowić z niej dla siebie

coś ciekawego. Heavy metal

Incursion cechuje współczesne

brzmienie, ale takie, którego korzenie

sięgają w lat 80. Mnie takie

podejście mużyków pasuje i jak

najbardziej jest to dla mnie dużym

plusem. Muzycy sprawnie

używają swoich instrumentów,

choć nadmierną wirtuozerią nie

epatują, bowiem ogólnie Amerykanie

bazują bardziej na bezpośredniości,

solidności i konkretnym

podejściem do tematu. Muzycy

Incursion wraz z "Blinding

Force" potwierdzili swój potencjał

i aspiracje. Fani oldschoolu mogą

już teraz cieszyć się, że na półce

przybędzie kolejny udany krążek.

(5)

\m/\m/

Inner Urge - Consume And Waste

2022 Self-Released

Pochodzący z Brytyjskiej Kolumbii

fan Dream Theater o imieniu

Matt Whitehead skomponował

na przestrzeni kilkunastu ostatnich

lat dziewięć heavy metalowych

utworów. Do ich zaśpiewa-


nia zaprosił znalezionego na You

Tube tureckiego wokalistę uwielbiającego

Nevermore, Berzana

Önena. Celowo już w pierwszym

zdaniu podałem ich główne inspiracje,

ponieważ na podstawie samego

słuchania powstałego albumu

"Consume And Waste", nie

wpadłbym akurat na te nazwy. To

dobrze świadczy o kreatywnym

potencjale twórców, gdy grają muzykę

inną od tej, która najbardziej

ich inspiruje. Płyta jest znacznie

bardziej zwarta, bezpośrednia i

konkretna od typowych majstersztyków

Dream Theater. Nie wychwyciłem

zapożyczeń z Nevermore,

choć nie twierdzę, że ich

tam nie ma. Moim zdaniem,

warstwa instrumentalna bardziej

podpada pod melodyjny heavy

metal z epickim zacięciem. Nie

doskwiera mi uczucie obcowania

z kalką żadnego metalowego pioniera,

ewentualne podobieństwa

widzę w pojedynczych niuansach,

np.: do Iced Earth (szczególnie

masywny, z premedytacją wleczący

się akompaniament w refrenie

"I Am Inside", czy też nagłe zmiany

temp w "Liberate Your Mind"),

Black Majesty (specyficznie zamaszysta

melodyka kontrastująca

ze stukaniem melo-powerowego

automatu perkusyjnego w "Stand

Strong" oraz w "Chosen One"),

lub Judas Priest (chociażby harmonie

w dialogach gitarowych).

Poza tym na płycie pojawia się

mnóstwo tradycyjnie heavy metalowych

riffów, daje o sobie znać

skłonność do agresji ("Chosen

One"), ale i balladowa wrażliwość

(początek "Liberate Your Mind",

gwizdany początek oraz końcówka

"A Matter Of Time", wyjątkowo

kunsztowne zwolnienie w

środkowej części "Relentless

Quest"; jako całość wcale nie są to

ballady, ale wskazane fragmenty

noszą znamiona ballad). Jeśli chodzi

o wokale, kojarzą mi się one z

Timem Owensem (gdzież on nie

śpiewał?) oraz z Svenem D'Anna

(Wizard, Feanor), na pewno nie z

Warrelem Danem (Nevermore).

Inner Urge brzmi na "Consume

And Waste" solidnie i teoretycznie

po zwerbowaniu dodatkowych

osób może przekształcić się

w porządny zespół heavy metalowy.

Wygląda jednak na to, że już

zapowiadany drugi album będzie

bardziej progresywny, bo ponoć

składa się z kawałków o długości

7-12 minut. W drugiej części niniejszej

recenzji chciałbym odnieść

się do tekstów utworów z

"Consume And Waste". Warto

się nad nimi samodzielnie zastanowić,

ponieważ restrykcje pseudo-kowidowskie

i po-pseudoszczepienne

zgony nie są jedyną

oznaką dokonywanej tu i teraz

zbrodni przeciwko ludzkości.

"Where is too far? What stage is

enough? This is where we are / There

has been too much" ("Stand

Strong"). Przekaz liryczny jest zatem

stanowczo anty-kapitalistyczny.

Nie dochodzi do źródła tego

zbrodniczego systemu w postaci

sabataizmu ani franksizmu, ale

bardzo precyzyjnie podejmuje poważne

problemy wynikające z

konsumpcyjnego zacietrzewienia

kapitalistów. "(You) consume and

waste, destroying all the land / consumed

by hate, we'll never understand"

("Relentless Quest"). Jasno mówi

nam, że istnieje alternatywa, że

możemy oswobodzić się z ucisku

ludzkości przez archontyczną elitę.

"Still we must not relent / we

haven't lost. Not yet". Żeby tego dokonać,

wszyscy musimy kategorycznie

przeciwstawiać się złu.

"We will not create violence, we'll

rebuild and fill in the holes"

("Never Forsaken"). Świat fizyczny

odbierany przez ograniczone

ludzkie zmysły może wydawać się

pozbawiony nadziei na lepsze jutro,

ale tym właśnie jest - światem

postrzeganym ograniczonymi

zmysłami słuchu, wzroku, smaku,

dotyku i węchu. "Now you put in

your all but it's in the wrong place and

you're suffereing's seen on your body

and face" ("A Matter of Time"). A

przecież ludzkie zmysły są tak

ograniczone, że kompletnie nie

nadają się do pełnego rozpoznania

rzeczywistości. "Killing expectations

makes me free again" ("Liberate

Your Mind"). Wszyscy jesteśmy

istotami ponadmaterialnymi, tylko

musimy nauczyć się mówić kapitalistom

głośne i wyraźne NIE.

"The lies and hatred can be quelled

from all the land / act now and don't

back down, don't cower, take a stand"

("A Matter of Time"). Od momentu,

gdy wszyscy zauważymy, że

rzeczywistość nieskończenie wykracza

poza nasze wrażenia zmysłowe,

żadne ugrupowanie ucisku

gatunku ludzkiego nie będzie już

mieć najmniejszych szans, by zamieniać

nasz świat w piekło.

"We'll never bend / we'll never bow /

Our revolution begins now" ("Never

Forsaken"). (4,5)

Sam O'Black

Iron Allies - Blood In Blood Out

2022 AFM

Istnieją takie płyty, o których nie

trzeba nic mówić ani pisać, bo

bronią się same. Wystarczy je posłuchać

i od razu wiadomo, że to

jest to. Świetne brzmienie, rasowy

styl, groove, roznosząca energia,

fantastyczne riffy, urzekające

solówki, wyborne wokale, genialny

feeling, chwytliwe momenty,

czad - to wszystko znajdziemy na

"Blood In Blood Out". Jednym

słowem: klasa. Oczywiście, za

wydawnictwem stoją nieprzeciętni

muzycy, ale nie nazwiska tu

grają. Wręcz przeciwnie - gdybym

nie wiedział, kto to zrobił,

uznałbym na podstawie samych

dźwięków, że jacyś ludzie o statusie

mistrzów świata. Inaczej być

nie może, bo tak naprawdę formuła

jest typowo heavy metalowa

(aczkolwiek podszyta szacunkiem

do bluesująco hard rockowych

fundamentów), technika niewyszukana,

a jednak wykonawcza

siła rażenia przeszywa na wskroś i

czyni niesamowitą różnicę na tle

mnóstwa zdawałoby się podobnych

albumów. Teoretycznie poszczególne

zastosowane patenty i

rozwiązania muzyczne są często

cliché, ale dzięki temu, że powstałe

na ich bazie dwanaście utworów

o łącznej długości pięćdziesięciu

dwóch minut zostały podane

na świeżo, z pewnością rezonują z

gustem wielu zwolenników tradycyjnego

podejścia do heavy metalu.

Mało tego. Wypadają soczyście,

tryskają życiem i ekscytują.

Mogą sprawić mnóstwo radości

tym maniakom, którym wydaje

się, że wszystko już słyszeli. Mogą

też zawrócić w głowie nastolatkom,

które dopiero co wyrabiają

sobie muzyczne upodobania.

Inspirują do wzięcia udziału w

zabawie. Tylko czekają, by nadać

komuś wkraczającemu w dorosłość

treść i sens życia. Powodują,

że najbardziej nieśmiałe osoby zaczynają

śpiewać i niewerbalnie

okazywać euforię. To jest dojrzały

metal, więc liryki naturalnie nie

niosą szczególnie radosnych ani

naiwnych treści, ale metalowa dusza

płonie przy tym albumie pozytywnie

uskrzydlającym ogniem.

Mimo że mamy do czynienia z

debiutanckim longplay'em nowopowstałego

zespołu, który brzmi

bardzo współcześnie, to moim

zdaniem sound perfekcyjnie łączy

najlepsze cechy nowoczesności i

old schoolu. To tutaj wyznaczane

są potencjalne trendy i wzorce do

naśladowania dla kolejnych pokoleń

heavy metalowców XXI wieku

(nadzieja umiera ostatnia). Masywny

i muskularny, wgniata w fotel

jak analogowe produkcje nigdy

by nie wgniatały, ów dźwięk nie

pozwala jednocześnie zapomnieć,

że pochodzi od ludzi z krwi i kości.

W pewnym sensie "Blood In

Blood Out" jest organiczne, a już

na pewno autentyczne. Szczerze

podano na nim serce na tacy i kazano

się częstować, ile zapragniemy.

A jeśli nasz głód takich

dźwięków jest wiecznie niespożyty,

to tym lepiej. "Bierzcie i pijcie z

niego wszyscy. To jest bowiem kielich

krwi mojej, nowego i wiecznego przymierza,

która za Was i za wielu będzie

wylana na odpuszczenie grzechów.

To czyńcie na moją pamiątkę". (6)

Sam O'Black

Iron Kingdom - The Blood Of

Creation

2022 Self-Released

Już na poprzednim albumie "On

The Hunt" ta kanadyjska grupa

zaproponowała tradycyjny, melodyjny

heavy metal na wysokim

poziomie, znacznie ciekawszy niż

na pierwszych płytach. Teraz, kiedy

skład z nową gitarzystką Megan

Merrick okrzepł, a pandemiczna

przerwa dała dużo czasu na

komponowanie i dopracowanie

materiału, Iron Kingdom weszli

na znacznie wyższy poziom. Inro

jak intro, ale "Sheathe The Sword"

po prostu zachwyca, łącząc wpływy

starego Rainbow z epickim

metalem lat 80. Równie archetypowy

jest "Queen Of The Crystal

Throne", "Hunter And Prey" to dynamiczny

i melodyjny US power,

a "Witching Hour" łączy nie tylko

takie akcenty, ale też echa dokonań

Iron Maiden, szczególnie

w warstwie gitarowej. Mógłbym

tu śmiało wymienić kolejne utwory,

ale mija się to z celem, lepiej

po prostu ich posłuchać. No i finał,

trwający ponad 13 minut,

"The Blood Of Creation", prawdziwy

majstersztyk - jeśli Chris

Osterman, jednocześnie świetny

wokalista i Megan Merrick na

kolejnych płytach pójdą tym śladem,

to o dalsze losy Iron Kingdom

możemy być spokojni. (6)

Wojciech Chamryk

Ironhawk - Ritual of the Warpath

2022 Dying Victims

Brud, obskurność i surowizna. To

pierwsze trzy słowa, jakie przychodzą

mi na myśl podczas obcowania

z pierwszym longplayem

australijskiego Ironhawk. Grupa

ta gra dość specyficzne połączenie

punku, speed metalu i blacku (w

jego wczesnej formie). Jeśli chodzi

o proporcje, to tego pierwszego

jest tu najwięcej, jednak absolut-

154

RECENZJE


nie fakt ten w żaden sposób nie

zaburza metalowego charakteru.

Granie tych gości (i jednej gościówy)

można określić jako spotkanie

archaicznego Bathory z

The Exploited z okolic "Fuck

The System". Dodajmy jeszcze

do tej całej mieszaniny obskurną,

wręcz piwniczną produkcja, która

wcale nie wynika z jakichś ograniczeń

kapeli, tylko jest planowanym,

dobrze skalkulowanym

zabiegiem. Jeśli chodzi o celowe

zohydzanie własnej muzyki, to

Ironhawk osiągnął w tym perfekcję,

wyprzedzając tym samym

nawet niekwestionowanych mistrzów

w tej dziedzinie, czyli

Darkthrone. Ten album brzmi

naprawdę przeokropnie (i przepięknie

zarazem). Jeśli chodzi o

power, to "Ritual of the Warpath"

można śmiało porównać do

spotkania przesympatycznego pana

noszącego markowe ubrania w

jakiejś ciemnej uliczce. Przy czym

trzeba tu zaznaczyć, że owy dżentelmen

nie jest z tych, co bawią

się w jakąś zbędną kurtuazję i

spoufalanie się. Nie jest on ulicznym

psychologiem - wolontariuszem

(nie usłyszysz od niego pytania

"Masz jakiś problem?"). Nie

zamierza on też wchodzić w rolę

darmowego przewodnika dla

zbłąkanych turystów (nie masz co

liczyć na pytanie "Zgubiłeś się?").

Po prostu od razu bez żadnego

pardonu wali w mordę, a gdy już

padniesz na ziemię, to dostajesz

jeszcze parę kopniaków głowę i

brzuch. Na "Ritual of the Warpath"

też nie uświadczysz żadnego

zbędnego pieszczenia się. Dostaniesz

za to serię konkretnych

ciosów. Żadnych ładnych melodyjek,

żadnych ozdobników czy innych

duperel. Ten album to po

prostu jedna wielka cuchnąca

ohyda. I tak ma k***a być!!!

Amen. (5)

Bartek Kuczak

Ivory Gates - Behind The Wall

2022 Green Bronto

Brazylijski Ivory Gates zaliczany

jest do grona zespołów progresywnego

metalu. Na "Behind The

Wall" może tego bezpośrednio

nie słyszymy, ale za to od razu

czujemy, że muzycy tej formacji

podchodzą do swojej muzyki z

dużą dozą ambicji. Większość

kompozycji z tej płyty bije w nas

swoją bezpośredniością, która ma

swoje źródła w klasycznym heavy

metalu i power metalu. W takich

wypadkach dla większości Brazylijczycy

będą kojarzyć się z Iron

Maiden czy Helloween. Ma to

jakieś uzasadnienie. Czasami jednak

mamy nieśmiałe wycieczki

w rejony progresywnego metalu,

które niosą lekkie echa Queensryche,

Fates Warnig czy Symphony

X. Kolejny ważnym wykładnikiem

muzyki Ivory Gates

są melodie, wręcz znakomite, które

są podkreślane niezłym głosem

Felipe Travaglini. Partie instrumentalistów

są wymyślone i zagrane

z naprawdę dużą wyobraźnią,

acz bez nastawienia do jakiegoś

zawiłego gmatwania. Pewnie

dlatego perkusja pracuje konkretnie,

bas miło pulsuje, a gitara

kreuje świetne pasaże i niezłe sola.

Ten efekt podkreśla świetne

brzmienie, dzięki czemu każdy instrument

ustawiony jest w odpowiednich

proporcjach i słyszany

jest naprawdę klarownie. Wszystko

zaś oplata aura przychylności i

pewnego optymizmu. Wystarczy

posłuchać sobie instrumentalnego

"Duality", w który dodatkowo

wpleciono fragment inspirowany

latynoskim folkiem. Swoją drogą

znakomity pomysł. Świadczy to,

że muzycy kładli mocny nacisk na

urozmaicenie swoich kompozycji

i w zasadzie udało im się osiągnąć

ten cel. Na pewno nie można powiedzieć,

że utwory wyszły spod

jednej sztancy. Dla przykładu tą

różnorodność podkreśla coś na

wzór ballady i wolnej klimatycznej

pieśni, jaką jest "The Leaves

of Winter". Album kończą dwa

bonusy. "Betrayal Of The Heart" i

"Devil's Dance". Pochodzą z wcześniejszych

wydawnictw Ivory Gates,

ale po raz pierwszy zaśpiewane

zostały przez Felipe. Poza tym

pierwszy z nich bardzo wyraziście

zaznacza fascynacje Brazyliczyków

melodyjnym progresywny

metalem. Ogólnie "Behind The

Wall" to całkiem niezła pozycja,

tylko czy zdoła zaistnieć w takiej

przepastnej masie nowości z progmetalowego

świata? (3,7)

Jaded Heart - Heart Attack

2022 Massacre

\m/\m/

Weterani melodyjnego hard'n'

heavy trzymają się mocno, a ich

15, tak więc w pewnym sensie

jubileuszowy, album pokazuje, że

wena wciąż im dopisuje. Zespół

podkreśla, że podczas nagrań nie

używano sampli perkusyjnych ani

komputerów, muzycznie jest to

również powrót do lat 80., kiedy

taki melodyjny metal (teraz określany

hard rockiem) był na topie.

Jaded Heart mieli jednak pecha o

tyle, że na poważnie zaczęli działać

pod koniec dekady, kiedy czas

świetności takiego grania właśnie

mijał. Nic sobie jednak z tego nie

robili, wyrastając z czasem na jedną

z ikon melodic rocka nie tylko

w Niemczech, ale też i w Europie.

"Heart Attack" bez dwóch

zdań ugruntuje tę pozycję, bo to

materiał kipiący energią i przy

tym niesamowicie przebojowy.

Co numer, to przebój - nie ma w

tym stwierdzeniu krzty przesady.

Do tego nie jest to jakieś mdłe

pitolenie, bowiem nie brakuje tu

mocnych riffów, soczystej sekcji i

dynamicznego śpiewu Johana Fahlberga.

Więcej, w niektórych

utworach robi się naprawdę ciężko

i mrocznie ("Midnight Stalker"),

a "Lady Spider" to wręcz

speed/thrashowa galopada. I takie

podejście rozumiem - tu nikt, mimo

wieku i stażu, nie rozmienia

się na drobne, nie ma też epatowania

dawno wyblakłymi patentami,

ale jest nowa jakość oparta

na świetnych wzorcach sprzed lat.

(5)

Wojciech Chamryk

Joe Lynn Turner - Belly Of The

Beast

2022 Mascot

Były wokalista Rainbow, Deep

Purple czy Malmsteena ma już

ponad 70. I nie dość, że głos

wciąż mu dopisuje, chociaż śpiewa

już znacznie niżej niż kiedyś,

to jeszcze dojrzał wreszcie do

tego, by przyznać, że praktycznie

całe życie nosił perukę - łysienie

plackowate dla gwiazdy rocka,

szczególnie w latach 80., nie było

czymś komfortowym. Jednak z

włosami czy bez nie ma to żadnego

znaczenia, bowiem Turner

nagrał doskonałą płytę. Jeśli ktoś

spodziewał się, że ten weteran

sceny hard niczym już nie będzie

w stanie zaskoczyć, otworzy ze

zdziwienia gębuchnę: "Belly Of

The Beast" to mocny, rasowy

heavy metal. W warstwie tekstowej

traktująca o tym, jak człowiek

z biegiem lat wpada w pułapkę systemu,

zaś muzycznie dopracowany

i urozmaicony. Czasem, jak

dla mnie, zbyt nowoczesny, podbity

elektroniką ("Rise Up", "Living

The Dream" czy zbyt wypolerowany

brzmieniowo "Tears Of

Blood"), ale numer tytułowy,

mroczny i podniosły "Black Sun"

czy "Desire" o mocy porównywalnej

z Black Sabbath ery Ronniego

Jamesa Dio sprawiają, że

szybko zapominamy o tych zbędnych

w sumie ozdobnikach czy

niedociągnięciach, albo raczej robieniu

oka do młodszej publiczności.

A przecież tuż obok czają

się jeszcze zróżnicowany "Tortured

Soul", wzbogacony chóralną

partią i z mocnym śpiewem lidera,

przejmujący "Dark Night" oraz

iście epicki "Requiem", balladowopodniosły

finał płyty. I tak jak

Turner zwykle nie schodził na

swoich płytach poniżej pewnego,

dość wysokiego poziomu, to na

"Belly Of The Beast" zaproponował

coś odmiennego i do tego ciekawego

- najwyraźniej coś takiego

jak druga, a może nawet i trzecia,

młodość jest jak najbardziej możliwa.

Hughes, Osobourne, teraz

Turner - kto następny? (5)

Wojciech Chamryk

Katatonia - Sky Void of Stars

2023 Napalm

Nigdy nie byłem fanem Katatonii.

Nie wiem, za co podziwia

się ten szwedzki zespół. Podejrzewam,

że za melancholijną

awangardę metalową, ale prawdopodobnie

za coś jeszcze, gdyż

Katatonia zdołała wybić się

komercyjnie spośród silnej konkurencji

i poziomem muzycznym

nie odstaje od należących do tej

samej estetyki formacji Leprous,

Opeth oraz Astrakhan. Zapytałem

kolegę, który siedzi w temacie.

"W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych

dominował death metal,

druga fala black metalu dopiero się

rozpędzała, więc takie granie jak Katatonia

było świeżym powiewem. Ich

początkowa twórczość była zaliczana

do doom metalu, ale doskonale wplatała

elementy death i black metalu.

Do tego wiek, w jakim Blackheim (Anders

Nyström, współza-łożyciel Katatonii)

pisał ten materiał robi wrażenie

- w momencie wydania debiutu "Dance

of December Souls" (1993) miał

18 lat, z czego część napisał już wcześniej.

Bardzo ważną rolę odegrała też

demówka "Jhva Elohim Meth"

(1992). Ale właśnie melancholia i

mroczna atmosfera zapewniły im

RECENZJE 155


sukces. Większość zespołów grała

bardziej doom / death metal, a Szwedzi

dali swojej muzyce i swoim tekstom

taki blackowy sznyt". Czasy się

zmieniały, muzycy Katatonii nie

zamykali się w old schoolowych

szufladkach i intensywnie eksperymentowali.

Korzystając z wyjątkowej

wyobraźni i czerpiąc inspiracje

z obserwacji życia, pozwolili,

by charakter zespołu swobodnie

ewoluował. W efekcie "Sky Void

of Stars" nie przypomina ich pierwszych

dokonań, a wręcz bliżej

mu do progresywnego rocka niż

do dark metalu. Nowa Katatonia

brzmi zbyt elegancko i kunsztownie,

nie chcę użyć słowa "grzecznie",

ale to nie jest dziki wkurw,

tylko poukładana muzyka do grania

w pozycji siedzącej z obowiązkowym

wglądem do tabulatur.

Słucham nowych utworów na

świeżo i wydaje mi się, że ich wadą

jest przerost formy nad treścią.

Brakuje im chwytliwości, elementów

natychmiast zapadających w

pamięci. Brakuje w nich akcji. Miłośnicy

Dream Theater do takich

rzeczy przywykli, ja trochę się męczę.

Nie zniechęcałbym jednak

nikogo do zapoznania się ze "Sky

Void of Stars". Doceniam, że ten

album naprawdę fachowo zrealizowano

- wykazano się na nim

zmysłem do tworzenia niebanalnych

struktur kompozycji, obdarzono

go nietypową atmosferą i

przyzwoitym brzmieniem. Całkiem

możliwe, że wielu ludziom

ta płyta przypadnie do gustu, a

metalowcy z rockmenami będą

gorąco dyskutować o niuansach

poszczególnych utworów. Okazji

do wymiany opinii nie powinno

braknąć, ponieważ Katatonia regularnie

koncertuje w Polsce. Już

24 stycznia 2023 zaprezentuje się

w warszawskiej Stodole wraz z

islandzkim zespołem post-metalowym

Sólstafir oraz shoegaze /

post-metalowym SOM. Cała trasa

obejmie aż 31 występów w Europie

oraz UK. (3)

Sam O'Black

Kill Ritual - Kill Star Black

Mark Dead Hand Pierced Heart

2022 Massacre

Na "Kill Star Black Mark Dead

Hand Pierced Heart" muzycy z

Kill Ritual kontynuują swoja podróż

po amerykańskich odmianach

heavy metalu. W swojski,

oryginalny sposób łączą oni muzykę,

którą próbuje się zamknąć

w kategoriach amerykańskiej odmiany

power metalu, power/

thrashu i thrash metalu. Oczywiście

oprócz tego jakieś inne naleciałości

też się znajdą. Myślę, że

nikt by się nie pogniewał gdyby

użyto wobec nich definicji US

metal. Ich kompozycje są przeważnie

dynamiczne, ciekawie skonstruowane,

dzieje się w nich naprawdę

sporo, w dodatku umiejętnie

poruszają się między zmianami

temp i różnorodnością klimatów.

Niemniej zawsze dążą do tego,

aby trafiły bezpośrednio do fana

oraz ozdobione są całkiem niezłymi,

konkretnymi melodiami.

Do tego dochodzi doskonałe wykonanie,

gdzie instrumenty grają

gęsto, z mocą, ale też z pewną dozą

wirtuozerii. W wypadku albumu

"Kill Star Black Mark Dead

Hand Pierced Heart" jest to

dziewięć różnorodnych kompozycji,

utrzymanych na wysokim poziomie,

przez co ciężko jest wybrać

jakiś jeden, wyróżniający się

fragment. Co prawda mnie wyjątkowo

zauroczyła kompozycja "I

Am The Night", która wyróżnia

się niesamowitym i mrocznym klimatem,

w dodatku bardzo wciągającym.

Ogólnie dzięki tej wysoce

skondensowanej integracji album

znakomicie słucha się w całości,

co jest dla mnie synonimem dobrej

płyty. Teksty również dotykają

ważnych, a nawet trudnych

tematów. Wystarczy sięgnąć po

singlowy "By The Hand Of God",

który niby dotyczy krucjat, a jej

bohater wierzy w boga i zaciekle

walczy z poganami, a tak naprawdę

mówi jak bardzo łatwo jest

nas zmanipulować pod nośnymi i

szczytnymi hasłami dotyczącymi

patriotyzmu czy wiary w jedynego

boga, ale wszystko jedynie dla

zysku i władzy innych, niepohamowanych

w swojej zachłanności

ludzi. Wspominałem już o znakomitej

grze instrumentalistów.

Zwolennicy US metalu będą to

naprawdę usatysfakcjonowani.

Jednak trzeba dodać kilka miłych

słów o wokaliście Chalice Blood.

Zresztą co ja będę się rozwodzić.

Myślę, że dzięki "Kill Star Black

Mark Dead Hand Pierced

Heart" Chalice może stanąć z

podniesiona głową obok innych

utytułowanych śpiewaków realizujących

się w US metalu. Realizacja

płyty, miks i mastrering

również daje radę. Te dwa ostatnie

zabiegi wykonywał sam Andy

LaRocque, co samo w sobie jest

już rekomendacją. Na koniec

"Kill Star Black Mark Dead

Hand Pierced Heart" ma również

niezłe opakowanie w postaci

okładki autorstwa Nathana Thomasa

Millinera. Od początku

recenzji prowadzę dość intensywne

czadzenie odnośnie tego albumu,

jednak US metal od lat ma

już swoje ikony, które zdecydowanie

trudno jest zdetronizować.

Niemniej brawa dla muzyków Kill

Ritual próbują, jest to dobre dla

samego US metalu, muzyków z

tej sceny oraz dla fanów preferujących

ten rodzaj grania. A "Kill

Star Black Mark Dead Hand

Pierced Heart" to po prostu mocny

i bardzo solidny album, który

warto znać. (4)

\m/\m/

Konquest - Time and Tyranny

2022 No Remorse

Alex Rossi sam jest sobie sterem,

żeglarzem i okrętem. W myśl zasady,

że lepiej jest pisać po swojemu

i z nikim nie dyskutować, siada

za sterem i pisze heavy metal.

Heavy metal w stylu Heavy Load

i Running Wild. Ale nie jest, jak

Rolf - napisane przez siebie kawałki

nagrywa sam, od gitar,

przez bas, bębny, aż po wokale.

Całość ubiera w naturalne, nieco

oldschoolowe brzmienie w myśl

kolejnej zasady, że istotą klasycznego

heavy metalu jest brzmienie

i to ono powinno znaleźć się w

centrum płyty. Przyznam, że sama

koncepcja na Konquest i pasja

Alexa jest mi szalenie bliska -

słuchając "Time and Tyranny"

wyczuwam dużą sympatię do tego

gościa. Sęk w tym, że trudno słuchać

mi tej płyty z takim przejęciem

i przekonaniem, jak słucham

innych, współczesnych, ale klasycznie

heavymetalowych wykonawców.

Niby wszystko się zgadza -

gatunek, riffy, linie wokalne, same

kompozycje doskonale spełniają

"kryteria" klasycznego heavy metalu.

Facet ma niesamowite wyczucie

tej estetyki. Paradoksalnie, z

drugiej strony to, co jest zaletą i

co budzi we mnie sympatię, wpływa

też negatywnie na odbiór tej

płyty. Nie jestem w stanie się w

nią wczuć, wkręcić, odbieram ją

jako "płaską" i brakuje mi tej zbiorowej

energii, jaką wytwarzają takie

kapele z prawdziwego zdarzenia,

jak Riot City czy Traveler.

Pewnie takie recenzje "od serca" i

"na czuja" są ćwieka warte, ale

przecież emocje to chyba jedyna

rzecz, którą dziś warto w reckach

przekazać (płyty możecie posłuchać

niemal wszędzie za jednym

kliknięciem myszki). Po cichu

usprawiedliwiam się, że przy tej

pasji, jaką darzę klasyczny heavy

metal i przy tej ilości płyt tego

gatunku, jaką przesłuchałam, chyba

mogę sobie zaufać. A jak nie,

to zawsze zostaje mi obejrzenie

Konquest... na żywo - Alex koncertów

nie gra sam. Może w wersji

zespołowej zespół mnie pozamiata.

(3,7)

Krilloan - Emperor Rising

2022 Scarlet

Strati

Wraz ze szwedzkim Krilloan

kontynuujemy podróż po współczesnej

scenie melodyjnego power

metalu. Formację poznaliśmy rok

temu, gdy wydała EP-kę "Stories

Of Times Forgotten". Odnaleźliśmy

na niej melodyjny europejski

power metal a la lata 2000. z

przebłyskami inspiracji Blind

Guardian, Gamma Ray, Helloween

itd. Sporo w nim także grania

w stylu włoskim, wystarczy

wspomnieć o sztandarowym zespole

Rhapsody (albo Rhapsody

Of Fire jak kto woli). Ten że power

był wtłoczony w kilka szybkich,

rozbrykanych, nośnych i

melodyjnych kompozycji. Nie

inaczej jest teraz, bowiem podstawę

nowej, pełnej płyty stanowi

osiem wartkich kompozycji, plus

orkiestrowe intro "Return to Melnibone"

przed tytułowym utworem

"Emperor Rising". Niby jest

podobnie jak na EP-ce. Niby

wszystkie walory muzyczny zostały

zachowane. Niby brzmienia

są zbliżone (znakomita selektywność),

a rozhasane gitary przy

akompaniamencie galopującej sekcji

rytmicznej prą do przodu

przez cały album. Jednak na "Emperor

Rising" nie czuje tego pewnego

powiewu świeżości, który

był wyróżnikiem debiutanckiego

wydawnictwa Krilloan. Jest tylko

zwyczajnie, solidnie i nic więcej.

Niby czujemy to zaangażowanie

muzyków, a także ich werwę oraz

zdyscyplinowane granie, a jednak

muzycznie nie potrafią dodać czegoś

ekstra, co pozwoliłoby spojrzeć

na ich muzykę trochę inaczej

niż na zwykły zespół. Jest to rozczarowujące

doznanie, bo liczyłem,

że to Krilloan w najbliższym

czasie, przynajmniej lekko, ożywi

i orzeźwi melodyjny power metal

w Europie, a już na samym początku

osiada na laurach. Najbardziej

oddani fani tego stylu z pewnością

inaczej podejdą do "Emperor

Rising". Mają do tego prawo.

Z pewnością znajdą parę momentów,

które sprawią im satysfakcje.

Natomiast dla mnie muzyka

z tej płyty to typowe melodyjne

power metalowe granie, którego

wokół mamy pełno. (3)

\m/\m/

156

RECENZJE


Leather - We Are The Chosen

2022 Steamhammer/SPV

Wokalistka Chastain miała bardzo

długą przerwę, ale jej kariera

po wydaniu przed czterema laty

powrotnego albumu "II" nabrała

rumieńców. Leather Leone nie

zmarnowała pandemicznego przestoju,

stworzyła z Vinnie Tex'em

nowy album, a do tego, ciekawostka,

nagrała go w Polsce, w białostockim

studio braci Wiesławskich.

Rozpędzony "We Take

Back Control" na początek i już

wiadomo, że będzie dobrze: riffy

kąsają, refren jest wyrazisty, a

Leather jak zawsze drapieżna.

Kolejne utwory są bardziej różnorodne:

"Always Been Evil" jest

jeszcze ostrzejszy, a "Shadows" i

"Off With Your Head" bardziej

miarowe, co nie oznacza, że pozbawione

mocy. Może też podobać

się kompozycja tytułowa z

patetycznym refrenem, a kolejnym

mocnym punktem tego albumu

jest mroczna, dramatyczna

ballada "Hallowed Ground", zadedykowana

Ronniemu Jamesowi

Dio. Żeby jednak nie było za dobrze

końcówka albumu jest znowu

ostra, dzięki niemal thrashowemu

"Who Rules The World"

oraz "The Glory In The End". W

ostatecznym rozrachunku trochę

doskwiera mi tu brzmienie perkusji,

którą Braulio Drumond nagrał

w Brazylii, ale mimo tego

Leather Leone śmiało może zapisać

"We Are The Chosen" po

stronie plusów. (4,5)

Wojciech Chamryk

Leatherwolf - Kill The Hunted

2022 ROAR!

Fani heavy/power metalu pamiętają

ten zespół dzięki pierwszym

albumom: dwóm noszącym ten

sam tytuł "Leatherwolf" oraz

"Street Ready". Potem bywało

już różnie, ale od roku 1999

Leatherwolf wciąż działa, zaś

niedawno, po 15-letniej przerwie,

wydał szósty album studyjny. W

składzie nie ma już niestety wokalisty

Michaela Olivieri, co jest

też jednocześnie końcem firmowego

znaku grupy, już w latach

80. występującej z trzema gitarzystami.

Jednak Keith Adamiak to

śpiewak równie wszechstronny i

obdarzony świetnym głosem (posłuchajcie

"Only The Wicked"!), a

do tego jedyny członek oryginalnego

składu Dean Roberts zadbał

o to, by nowy materiał trzymał

poziom. Dlatego "Kill The

Hunted" można śmiało postawić

obok pierwszych płyt zespołu,

skoro zawiera tak udane utwory

jak: "Hit The Dirt", "Medusa", momentami

balladowy "The Henchman"

z gościnnym udziałem gitarzysty

Whitesnake Joela Hoekstry

czy surowy, powerowy "Road

Rage". Są też utwory nośniejsze,

bardziej przebojowe, by wymienić

tylko tytułowy czy "Enslaved" - aż

szkoda, że Leatherwolf przespali

tyle czasu, ale może faktycznie

potrzebowali go aż tyle na stworzenie

materiału niczym nie ustępującego

tym sprzed lat? (5)

Lee Aaron - Elevate

2022 Metalville

Wojciech Chamryk

Trudno nie docenić pracowitości

niegdysiejszej królowej metalu,

ale Lee Aaron już dawno jest na

peryferiach sceny. Starzy fani hołubią

płyty z lat 80., a nowi? Może

kogoś zainteresują mdłe, popowe

piosneczki z "Elevate", ale

zwolennicy metalu czy nawet mocnego

rocka nie mają czego na tej

płycie szukać. Już w openerze

"Rock Bottom Revolution" Aaron

potwierdza bowiem, że hasełko

"powerful, bluesy vocals" z promocyjnej

notki jest tylko pobożnym

życzeniem, zaś sam numer przy

dużej dozie szczęścia może załapałby

się w latach 80. na stronę B

maxi singla ZZ Top. Głosową

słabość i skromniutką skalę demonstruje

też w balladzie "Red

Dress" oraz w numerze tytułowym

- starsza o blisko 10 lat Suzi

Quatro gasi ją wokalnie na luzie.

Są tu też zrzynki z Bad Company

("Freak Show") oraz próby

mocniejszego grania ma modłę

przełomu lat 60. i 70., ale o posmaku

grunge'u ("The Devil U

Know") czy hardrockowego ("Still

Alive"), ale niezbyt udane. Przeważa

jednak nudny pop, jak w

"Highway Romeo" albo "Trouble

Maker" - czasem tylko robi się w

tych lżejszych piosenkach ciekawiej,

jak choćby w zaśpiewanej

wyżej "Heaven's Where We Are",

ale The Bangles czy Belinda

Carlisle robiły coś takiego już

wieki temu i znacznie lepiej. OK,

"Spitfire Woman" może w pierwszej

chwili zaciekawić skrzypcowo-gitarowym

pojedynkiem Karen

Barg - Sean Kelly, ale "wokalne"

wyczyny liderki i tak w

końcu wychodzą na pierwszy

plan. Gdyby Lee Aaron była nauczycielką

czy sprzedawczynią

pewnie mogłaby już przejść na

emeryturę. W show biznesie wygląda

to niestety inaczej, a nie

każdy jest Grzegorzem Markowskim,

tak więc pewnie jeszcze

przez lata będą ukazywać się jej

kolejne, coraz słabsze, albumy,

cieszące jednak tylko coraz mniej

liczne grono najwierniejszych fanów.

(1)

Wojciech Chamryk

Living Wreckage - Living

Wreckage

2022 M-Theory Audio

Określenie supergrupa jest ostatnio

bardzo nadużywane: wystarczy,

że kilku znanych z innych

zespołów muzyków założy kolejny,

już są tak nazywani. Jasne,

Anthrax znają wszyscy fani metalu,

nawet jeśli Jon Donais jest

najmłodszym wiekiem i stażem

członkiem tej grupy, Shadows

Fall też jest rozpoznawalny. Nie

znam jednak Let Us Prey czy Act

Of Defiance, wymienionych na

naklejce zdobiącej okładkę długogrającego

debiutu Living Wreckage,

tak więc podchodziłem do tej

metalcore'owej supergrupy dość

sceptycznie - tym bardziej, że jednym

z tych jej mniej kojarzonych

członków jest wokalista, a

więc postać dla każdej formacji

kluczowa. Jeff Gard daje jednak

radę, chociaż da się wychwycić, że

w tych bardziej melodyjnych partiach

czuje się pewniej. Takowych

zaś na albumie Living Wreckage

nie brakuje: w sumie co utwór, to

przebojowy refren czy jakiś charakterystyczny

haczyk, który praktycznie

od razu zapada w pamięć.

Najefektowniej wypadają pod

tym względem singlowe numery

"One Foot In The Grave", "Breaking

Point" i całkiem ostry "Endless

War", jednak pozostałe w żadnym

razie nie są jakimś tłem.

Wyróżniłbym spośród nich dynamiczny

"Blind Reality", momentami

wręcz ekstremalny "The Voices

Lied" i miarowy "Sink Below" ze

świetną współpracą na linii gitarybas,

ale nie jest na dłuższą metę

płyta dla mnie. (4)

Wojciech Chamryk

Lost Society - If The Sky Came

Down

2022 Nuclear Blast

Tak z 10 lat temu ta fińska ekipa

grała oldschoolowy thrash, a jak

pamiętam z takiego "Fast Loud

Death" wychodziło to jej naprawdę

nieźle. Z każdą kolejną płytą

było jednak coraz nowocześniej,

aż na najnowszym albumie Samy

Elbanna osiągnął dno. Jego zespół

gra więc teraz jakiś nudny,

niewydarzony metalcore/nowoczesny

metal. Syntetyczne brzmienia,

skrecze, riffy przytłumione

elektronicznym pulsem, melodyjne

refreny śpiewane czyściutkim

głosem - czyli standard, mający

się jednak nijak do metalu w

moim rozumieniu tego słowa. (1)

Wojciech Chamryk

Mad Max - Wings of Time

2022 ROAR!

Nie do końca wiem czy "Wings of

Time" mi się podobał, z pewnością

miał kilka naprawdę dobrych

momentów, jak solówka w "Rock

Solid" czy refren z "A Woman Like

That", ale znacznie więcej momentów

które po prostu mnie nudziły,

brakowało mi innowacji za

zestawem perkusyjnym, wydaje

mi się, że można było niektóre

partie bardziej urozmaicić. Czego

nie można Mad Max'owi odebrać

to, pasji i klimatu lat 80-tych, ta

płyta nim żyje i ocieka. Wspomniana

dekada jest jej miejscem i

myślę, że w tamtych czasach zaprowadziłaby

Mad Max znacznie

wyżej niż doprowadzi ich dziś.

Melodyjność to też spory atut tej

płyty, zdarzały się naprawdę porządne

i wpadające w ucho refreny.

Czy posłuchałbym jeszcze

raz? Trudno powiedzieć, raczej

wątpię, ale czy posłuchałbym kolejnej

płyty Mad Max? Z pewnością,

los dla tego zespołu nie był

litościwy, więc podziwiam ich

obecnych i byłych członków kapeli

i cieszę się, że dalej chcą grać

muzykę i się rozwijać. (3.5)

Szymon Tryk

RECENZJE 157


Magical Heart - Heartsonic

2022 Fastball Music

Na płycie "Heartsonic" zespołu

Magical Heart, miałem zetknąć

się z melodyjnym rockiem, a wysłuchałem

całkiem niezłego melodyjnego

heavy metalu, który w

wykonaniu Niemców jest zderzeniem

sleaze czy glam metalu w

stylu Bon Jovi, Mr. Big, Def

Leppard z heavy metalem Scorpions

(z okresu "Blackout"), a nawet

Accept z czasów z Udo Dirkschneiderem

(posłuchajcie głównego

riffu z "It Could Go On

(Forever)". Odnajdziemy też inne

wpływy, jak grunge, gothic, postpunk,

melodyjny rock, ale to są

zaledwie liźnięcia, niewielkie niuanse,

które dodają kolorytu i tak

dość fajnej muzie. "Heartsonic"

to jedenaście całkiem zgrabnych,

dynamicznych, bezpośrednich,

niekiedy zadziornych kawałków,

ze wpadającymi w ucho melodiami,

znakomitymi riffami oraz całkiem

nośnym groovem sekcji rytmicznej.

Nad wszystkim unosi się

lekko chropowaty, rockowy, ale

pełny melodii głos wokalisty

Christiana Urnera. Czasami

przypominał mi on Jo Amore.

Ogólnie "Heartsonic" stało się dla

mnie miłym zaskoczeniem. Myślę,

że tak samo będzie z każdym

innym fanem hard'n'heavy. Tym

bardziej że przysłuchując się każdemu

z kawałków z krążka, dochodzimy

do wniosku, że jakby

jakiś radiowiec trochę się przyłożył,

mógłby je wszystkie spokojnie

wylansować. Album ma też

dobrą produkcję i brzmienia, także

w tych kwestiach fan ma też

sporą strefę komfortu. Jak wiadomo,

aktualnie słuchacz ma całe

mnóstwo możliwości wyboru

wśród podobnych sobie wydawnictw.

Niemniej spróbujcie dać

szansę Magical Heart i ich nowej

płycie "Heartsonic". (3,5)

\m/\m/

Man Machine Industry - Eschaton

I

2022 GMR Music Group

Mam kasetę Slapdash z roku

1996, nagraną z udziałem Jhonnyego

Bergmana. Wtedy był

"tylko" perkusistą, teraz śpiewa w

Man Machine Industry. Nie

mam zbytniego przekonania do

dokonań ludzi, parających się

przed laty nowoczesnym metalem

czy metalem industrialnym, teraz

zaś wykonującym jego bardziej

tradycyjne odmiany, zaś ten muzyk

jest klasycznym przykładem

takiej właśnie postawy. Może to

naturalna ewolucja, może koniunkturalizm,

nie mnie to oceniać,

ale zawartość "Eschaton I" niczym

mnie do siebie nie przekonała.

Proste, surowo brzmiące

utwory, bardzo stereotypowe,

oparte na schematach, bez ciekawych

melodii - dziękuję, to nie

dla mnie. Fakt, że najciekawsze z

nich są te z odniesieniami do industrialu,

tak jak "Reckonig Day",

też o czymś świadczy. (1)

Wojciech Chamryk

Mantic Ritual - Heart Set Stone

2022 M-Theory Audio

W roku 2009 Mantic Ritual debiutował

albumem studyjnym

"Executioner" w barwach Nuclear

Blast. Myślę, że każda formacja

chciałaby tak wystartować. Coś

jednak poszło nie tak i wkrótce

kapela się rozleciała. Dopiero z

rokiem 2020 muzycy z nią związani

zaczęli próbować przywrócić

zespół do życia. Efektem tego rekonesansu

jest tegoroczna EP-ka

"Heart Set Stone". Zawiera ona

trzy autorskie utwory oraz trzy

covery. Owe przeróbki informują

nas, z czym w zasadzie mamy do

czynienia, bowiem prezentują

trzy różne środowiska, które najmocniej

wpłynęły na muzykę

Amerykanów. Tak więc mamy

punk/hardcore w postaci utworu

"Race Against Time" z repertuaru

G.B.H., "Black Funeral" heavy

metalowego Mercyful Fate oraz

"Cross Me Fool" speed/thrash metalowego

Razor. Natomiast słuchając

autorskich kompozycji można

dodać wpływy takich zespołów

jak Municipal Waste, czyli

ogólnie crossoveru. Te wspomniane

trzy kawałki są nawet ciekawe

wymyślone, trochę się w nich

dzieje, potrafią też porwać, w dodatku

są zgrabnie i sprawnie zagrane.

Brzmi to też dobrze, także

zagorzali fani thrash metalu i jego

pochodnych pewnie z chęcią zapozna

się z zawartością "Heart

Set Stone". Nie sądzę jednak, żeby

Amerykanie trafili do czołówki

tej sceny, moim zdaniem jest zbyt

duża konkurencja. Niemniej jak

się zawezmą i wytrwają w postanowieniu,

mogą nam zapewnić

kilka fajnych albumów, a jak przy

okazji wskoczą do tej czołówki to

po prostu tylko ich zysk. Czego w

sumie im życzę. Teraz jednak czekam

na pełniaka. (3,5)

\m/\m/

Mechanic Tyrants - Meanhattan

2022 Cerveza Blanca

"Meanhattan" to dopiero pierwsze

EP Mechanic Tyrants, dlatego

zabierając się do jego słuchania

przyjąłem założenie, że nie

będę zbyt wybredny i zwrócę

uwagę przede wszystkim na autentyczność

i pasję w grze. Natychmiast

zauważyłem, że zespół ma

to coś, co elektryzuje w rock'n'

rollu: epatuje młodzieńczym wigorem,

szaleje na całego, chce coś

światu wykrzyczeć i najlepiej kwitnie

w zabawowej atmosferze. Ich

zagrywki nie wydają mi się szczególnie

pomysłowe, ale chętnie się

z nimi oswajam, bo czuję, jak wiele

sprawiają im frajdy. Taka ekspresyjność

z miejsca mi się udziela.

Przez pierwsze trzydzieści sekund

trwania EP nie wiedziałem

jednak jeszcze, że czeka mnie

proto - speed metalowa gonitwa.

Podejrzewałem, że usłyszę raczej

stylową balladę typową dla nurtu

NWOBHM. Wtem numer "Denied"

zaskoczył jednostajnie piłującym

riffem, po którym wybrzmiały

dwa mini przejścia na

perkusji, zwiastujące tak ekscytujący

zryw, że aż przypomniałem

sobie o debiucie Metalliki. Jejku,

jak ja "Kill'Em All" lubię, a wieki

nie słuchałem. Cały kawałek "Denied"

naszpikowano perkusyjnymi

patentami zupełnie takimi, jakie

zapamiętałem u młodego Larsa

Ulricha (choć pamięć bywa zawodna,

więc możliwe, że gary jakoś

inaczej w "Whiplash" z "Motorbreathem"

kopciły). Najbardziej

jednak porywają spontaniczne

zrywy, zawadiackie okrzyki,

zawodzące solówki gitarowe i postawa:

"jutro koniec świata, dziś

rozrabiamy". Nic to, że gitary w

drugim numerze "Granada" chodzą

jakby identycznie. Szajba nadal

odbija, aż lat człowiekowi

ubywa od słuchania. Tytułowy

"Meanhattan" musi być inny, skoro

trwa sześć minut, przecież prawda?

Chyba organista kościelny

dołączył do parapetówy. Nieważne.

Robi się tajemniczo, bije

dzwon, śpiewają o jakimś pogrzebowym

opłakiwaniu, a nawet wyją

"u-u-u". Gitara łka na tle monumentalnej,

potężnej sekcji. Ależ

się porobiło. A cóż to - solówki

flamenco? Ja Cię kręcę. Ciekawe,

co dalej? O, cover Kansas. Rozpędzona,

nieokrzesana, dzika interpretacja

"Carry On Wayward

Son" daje radę. Myślę, że Mechanic

Tyrants potrafią rozkręcić nawet

ponuraków. Czekam na dużą

płytę. (3,5)

Sam O'Black

Medival Steel - Gods Of Steel

2022 Self-Released

Medieval Steel wraz ze swoją debiutancką

EP-ką z roku 1984

przeszedł do panteonu heavy metalu

i generalnie stał się nieśmiertelny.

Niestety mam wrażenie, że

ci, co są zapatrzeni w nagrania

formacji z tamtego okresu, słuchając

nowej płyty "Gods Of

Steel" będą bardzo rozczarowani.

Wszystko przez to, że Medieval

Steel na nowej płycie bardziej

przypomina Judas Priest z płyt

"Painkiller" i "Firepower", czyli

ogólnie jest bardziej nowoczesny.

Co prawda, słuchając kawałków

"Soldiers of Fortune", "Stargazer"

czy "Satanic Garden" można doszukać

się starego Medieval

Steel. Starzy fani mogą to zaakceptować,

tak samo jak teksty,

które dla mnie zbytnio nie odbiegają

od tych z początku kariery

zespołu. Natomiast utwory "Gypsy

Dancer", "Great White Warrior",

"Maneater" już bardziej

przypominają to co działo się na

początku lat 90. w metalu w

ogóle. Cięższe i ostrzejsze gitary,

mocarniejsza sekcja rytmiczna.

Mamy też metalową balladę "Memories",

o której można powiedzieć,

że jest łącznikiem starej i

nowej wizji muzycznej Amerykanów.

O dziwo odświeżony heavy

metal Medieval Steel mnie odpowiada.

Fakt, coś jeszcze mnie tam

dręczy, żeby dobrze było posłuchać

starego Medieval, ale wiem,

że przyzwyczaję się do kolejnych

nowych albumów Medieval

Steel. Jeżeli w ogóle się doczekam.

Bardzo dobrze wypada również

wokalista Bobby Franklin.

Nie wyciąga tak wysoko jak kiedyś,

ale generalnie daje radę i jest

mocnym punktem zespołu. Całość

płyty brzmi znakomicie, czuć

moc, którą jeszcze podkreśla klarowność

soundu. Zupełne przeciwieństwo

"Dark Castle". Pewnie

nie przekonam zagorzałych fanów

starego Medieval Steel, ale może

158

RECENZJE


niech się trochę wysilą i być może

zaakceptują nowe oblicze i "Gods

Of Steel" da im trochę radości.

(4)

Metalian - Beyond the Wall

2022 Temple of Mystery

\m/\m/

Dwadzieścia lat temu kanadyjski

wokalista i gitarzysta Ian Wilson

uznał, że potrafi krzyczeć i jednocześnie

grać harmonie gitarowe

na wzór Judas Priest. Założył zespół

o chwytliwej nazwie Metalian

i przystąpił do tworzenia

własnych utworów. Demo "Rock'

n'Roll Anthems" (2005) zawierało

aż dwanaście autorskich

utworów, choć zostało wypalone

na CD-R tuż po oficjalnym sformowaniu

kapeli. Wynika stąd, że

Ian Wilson nie chciał robić cover

bandu i od początku chętnie komponował.

Teoretycznie za oficjalny

debiut Metalian uznaje się LP

"Wasteland" (2009), ale trwa on

prawie połowę krócej od wspomnianej

demówki (7 do 12 numerów,

32 do 50 minut) i ukazał się

pod szyldem MetalianMusic,

czytaj: wyszedł własnym sumptem.

Kapela bynajmniej nie spoczywała

na laurach, zmieniała się,

a poprzez EP "Metal Fire & Ice"

(2015) przypieczętowała obecny

skład, w którym od początku

ostał się tylko Ian. Od tego momentu

sprawy nabrały rozpędu.

Odświeżona wersja Metalian zaczęła

intensywnie wzbogacać dyskografie

o kolejne płyty: "Midnight

Rider" (2017), "Vortex"

(2019) i "Beyond the Wall"

(2022). Stylistycznie wpisują się

one w NWOTHM, ale nie zyskały

statusu czołowych przedstawicieli

tego nurtu. Po części z powodu

niechęci Iana do odbywania

zbyt długich tras, ale przede

wszystkim ze względu na mało

wyróżniającą się zawartość. Odnoszę

wrażenie, ze wszystko to

już gdzieś słyszeliśmy w znacznie

bardziej przekonującym wykonaniu.

Moim zdaniem, "Beyond the

Wall" składa się z solidnych kawałków,

tylko że nie wychodzą

ona poza bycie OK. Wierzę, że

akurat entuzjazmu zespołowi nie

brakuje. Grają, bo chcą. Nie udało

się jednak tego entuzjazmu przełożyć

na płytę. W każdym razie

jakoś nie czuje, żeby mi się udzielało.

Z typowego heavy/speed

przywołującego pradawnego ducha

wyłamuje się na wpół hard

rockowa nuta z umiejętnie wykreowaną

atmosferą pt. "Solar

Winds". Słoneczne wiatry sprawnie

przełamują monotonie płyty.

Podoba mi się jeszcze końcówka

w postaci "Dark City", gdyż wydaje

mi się, że trochę bardziej przyłożono

się do jej opracowania.

Jako całokształt płyta nie ma jednak

mocy przebicia Metalian do

wyższej ligi w swojej niszy. (2,5)

Sam O'Black

Mirror - The Day Bastard

Leaders Die

2022 Cruz Del Sur Music

Jeśli szukacie jakiegoś oldschoolowego,

surowego jak śledź amerykańskiego

heavy metalu z epickim

zacięciem to zajrzyjcie na... Cypr.

Ten mroczny, ascetyczny i naturalny

heavy metal wykuwa się pod

słonecznym niebem jednego z

najgorętszych miejsc w Europie.

Aż trudno uwierzyć, że jest w nim

tyle "brudu", kroczących epików

(jak "Stand, Fight, Victory"), a nawet

garść Manilla Road. Z drugiej

strony jest też coś z hard

rocka lat 70., są i maidenowe harmonie

(jak w "All Streets are

Evil"). Organiczny efekt potęguje

celowo nieco "niechlujny" wokal

Jimmy'ego Mavromatisa oraz

brzmienie, które według muzyków

ma intencjonalnie nawiązywać

do złotej ery metalu. Według

zespołu zasadza się ono jedną nogą

w latach 80., a drugą w 70. i

odpowiada za nie nie tylko producent,

Kostas Kostopoulos, ale

też sposób grania i komponowania

Tasa, którego pewnie kojarzycie

z Elecectric Wizard, zespołu,

który kłania się wspomnianej dekadzie

w pas. "The Day Bastard

Leaders Die" to już trzeci krążek

zespołu. Nie jest to płyta łatwa i

chwytliwa, ale dzięki temu nie jest

też banalna i oklepana. Więcej,

jest w niej jakaś szlachetność, która

wciąga słuchacza. (4)

MJM - IV

2020 TomAtom

Strati

Album "IV" to najnowsza propozycja

grupy MJM. Skrót pochodzi

oczywiście od imienia i nazwiska

gitarzysty, Michaela J. Millera,

który zaczynał swoją przygodę w

grupie Rapid Tears jeszcze w

końcu lat 70. Swoją twórczość

opiera głównie na hard rocku i

heavy metalu, co też słychać i w

tymże albumie. Nagrał on "IV" z

towarzyszeniem sekcji rytmicznej

w postaci Zsolta Henczely na basie

i Toma Eakina na perkusji.

Sam też śpiewa, gra oczywiście

wszystkie partie gitar, a wokale

również popełnia Stephany Dudas,

czyli piękniejszy członek zespołu.

Damski głos brzmi łagodnie,

uzupełnia się z Michaelem.

Dużo na "IV" motoryki i mocnych

partii, choć mieszają się one z

lżejszymi motywami, wręcz lirycznymi

czy nostalgicznymi. Na

przykład kończący, instrumentalny

"Feather", kojarzyć się mogący

z "Fluff" Black Sabbath. Trójka

muzyków nie rezygnuje w ogóle z

ostrych, hard rockowych numerów.

Kiedy nie angażuje się mocno

Stephany, jest na "IV" naprawdę

szybko i gęsto! Album

"IV" to rzecz dość rzetelna, w miarę

spójna i dynamiczna. Nie jest

to album rzucający na kolana,

choć zagrany solidnie. Udane łączenie

melodyjności z cięższymi

fragmentami. Dużo niezłych solówek

serwuje nam lider, a sekcja

pracuje niezwykle równo. Może

podobać się elastyczność twórców,

może zyskiwać krążek

otwartym podejściem do mocnego

grania. Szczypta nowoczesności

gdzieniegdzie spada na klasyczne

riffy. Chętnie również sięgają po

ozdobniki klawiszowe, mające

chyba dać trochę przebojowości i

miłych akcentów. Sporo jest tutaj

muzyki zakorzenionej w klasycznym

okresie hard rocka. Naturalnie

podane są te kompozycje z

duchem czasu - brzmią bardzo

nowocześnie. Nie są jednak złe w

swojej konstrukcji. Nie razi mnie

w ogóle na "IV" lekka przebojowość,

ani też jakieś nawiązania do

współczesności, bo produkcja jest

mięsista i na szczęście nie słychać,

żeby album wyglądał jak wyciągnięty

z komputera. Warto posłuchać,

bo to mimo wszystko granie

mogące zaintrygować i przyciągnąć

na dłużej.

Adam Widełka

Mosh-Pit Justice - Crush The

Demons Inside

2022 Punishment 18

U Mosh-Pit Justice bez zmian,

wciąż grają thrash drugiego, a może

nawet trzeciego sortu. Nie da

się nie zauważyć, że w porównaniu

z "The Fifth Of Doom"

sprzed dwóch lat okrzepli, poprawili

warsztat, znacznie mocniej

również brzmią, ale to w sumie

sprawy oczywiste, szczególnie w

przypadku zespołu ze znacznym

już stażem i sześcioma albumami

na koncie. Przypuszczam, że gdyby

nie konieczność napisania recenzji

nie dotrwałbym nawet do

połowy tej płyty, a gdzie mowa o

kilku odsłuchach. I to nie dlatego,

że jest zła, raczej dlatego, że jest

wtórna, przewidywalna - to łojenie

na jedno kopyto z nieliczymi

przebłyskami w postaci "A Moment

Of Silence" i "My Prophecy".

Do tego każdy z tych ośmiu

utworów trwa ponad pięć minut,

co jest zdecydowaną przesadą,

jeśli nie potrafi się zainteresować

słuchacza przez tak długi czas. (2)

Wojciech Chamryk

Mythosphere - Pathological

2022 Cruz Del Sur

Mythosphere to formacja powołana

przez gitarzystę Victora Arduini,

aktualnie podpory znakomitego

duetu Arduini/Balich

oraz byłego muzyka Fates Warning.

A także basistę Rona

McGinnisa, wokalistę i gitarzystę

Dana Ortta oraz perkusistę Darina

McCloskey'a, których kojarzę

głównie z Pale Divine. Panowie

działają i działali również w

innych projektach. Mythosphere

nakierunkowany jest głównie na

heavy/doom utrzymany w jego

klasycznych formach znanych z

lat 70. Jednak czasami można odnaleźć

w nim opary psychodelicznego

rocka, patos epickiego heavy

metalu oraz wyłowić pewne odcienie

progresywnego rocka. Daje to

niesamowity efekt przynajmniej

dla ludzi tęskniących za tą minioną

epoką. A to za sprawą bardzo

kreatywnego podejścia do tematu

wspomnianych muzyków. Mamy

więc rozmach, pasję, namiętny indywidualizm,

a niekiedy po prostu

magię. Już rozpoczynający

"Ashen Throne" bezpowrotnie

wciąga słuchacza. Natomiast wraz

z kolejnymi trzema utworami

"King's Call To Arms", "For No

Other Eye" i tytułowym "Pathological"

to zainteresowanie stopniowo

wzrasta i właśnie wśród

nich szukałbym tego kawałka,

który miałby być najbardziej reprezentatywnym

dla tego albumu.

Wraz z "Walk In Darkness" zespół

uzyskuje swój najwyższy pu-

RECENZJE 159


łap i utrzymuje go do samego

końca płyty. Można pokusić się o

tezę, że muzycy Mythosphere

otarli się o pewną dozę geniuszu i

perfekcji, jednak wszystko w ramach

znanego nam doskonale

stylu muzycznego. No cóż, nie będę

ukrywał, mocno zauroczyła

mnie propozycja debiutu doświadczonych

Amerykanów. Bardzo

podobają mi się ich klasyczne

ciężkie riffy i gitarowe sola, znakomity,

równie klasyczny, pełny

mocy oraz melodii wokal, no i

mroczna oraz hipnotyczna sekcja

rytmiczna, gdzie bas czaruje

swoim pulsem, a perkusja miarowo

i dostojnie nadaje tempo muzyce

(owszem, potrafi też przyśpieszyć).

Bardzo podobają mi się

kompozycje pełne werwy, klimatu,

smaku, a także wyrafinowania.

Oczywiście zdecydowanie pomaga

produkcja oraz pełne i czyste

brzmienia instrumentów. A teksty

też nie należą do tych błahych.

Chyba długo nie oderwę się od

tego krążka. (5)

\m/\m/

Night Lord - Death Doesn't

Wait

2022 Ossuary

Następny debiutant w barwach

Ossuary i kolejne potwierdzenie

faktu, że tradycyjny heavy metal

ma się w Polsce lepiej niż dobrze.

Jeszcze 20-25 lat temu nie było to

wcale tak oczywiste, a tu proszę,

młode zespoły startują teraz od

takiego poziomu, że nie ma

zmiłuj. Night Lord zaczynał od

krótszych, typowo niezależnych

wydawnictw, z których cztery najciekawsze

utwory wykorzystał również

na długogrającym debiucie

"Death Doesn't Wait". Dopełniły

je mroczne intro "Out From

The Darkness" i sześć najnowszych

kompozycji, a całość to siarczysty

speed/heavy z lat 80. rodem.

Surowy, hałaśliwy, piekielnie

dynamiczny, ale niepozbawiony

też melodii, na czym szczególnie

zyskują "Spirit From Hell" czy

"Ostatni śmierci krzyk", jedyny w

tym zestawie utwór zaśpiewany

po polsku. I fajnie, bo słowa Mikołaja

Reja "A niechaj narodowie

wżdy postronni znają, iż Polacy nie

gęsi, iż swój język mają" nigdy nie

przestały być aktualne. Na przeciwnym

biegunie mamy bardzo

intensywny w warstwie rytmicznej,

ocierający się o thrash,

"Power Of The Night" czy jeszcze

ostrzejszy utwór tytułowy - słychać,

że Night Lord nie zafiksował

się wyłącznie na graniu z ósmej

dekady minionego wieku, co

tylko wyszło temu materiałowi na

dobre. Ale taki "Wild", "On

Through The Night" i instrumentalny

"Eclipse" równie dobrze mogłyby

powstać właśnie wtedy, co

tym lepiej świadczy o ich klasie i

stylu. W sumie mógłbym tu wymienić

po kolei wszystkie utwory,

ale nie ma to większego sensu -

każdy może tej płyty posłuchać i

wyrobić sobie na jej temat własne

zdanie. Ja jestem za, nie ma innej

opcji. (4,5)

Wojciech Chamryk

Officer X - Hell Is Coming

2022 Self-Released

Muzycy tej amerykańskiej grupy

w żadnym razie nie wyglądają na

nowicjuszy, a zawartość ich debiutanckiego

albumu tylko to potwierdza.

"Hell Is Coming" to ponoć

heavy rock, ale nic z tych rzeczy,

Officer X grają tradycyjny

heavy, mocno zainspirowany nurtem

NWOBHM. Stąd pewnie te

odniesienia do hard rocka, bo

przecież nowa fala brytyjskiego

metalu nie wzięła się z niczego,

ale generalnie mamy tu więcej tradycyjnego

heavy, typowego dla lat

80. Jest więc jednocześnie mocno,

ale też całkiem melodyjnie

("Moon Man" i "The Red Prince"

nie tylko od razu "ustawiają" płytę,

ale są jej świetną wizytówką), a

lżejsze kompozycje ("Incandescent",

"Hellfire") zyskują z

kolei dzięki agresywnym partiom

wokalnym. Odpowiadają za nie

gitarzysta Rodrigo van Stoli i basista

Peet Golan, tak więc one

również są zróżnicowane. "The

City And The Stars" to ballada zakorzeniona

w bluesie, z kolei

"Sam In Seven" jest bardziej tradycyjnie-metalowa,

chociaż równie

klimatyczna. No i perełka, długi,

mroczny utwór "Lady Soledad" z

patetycznym refrenem i aż trzema

solówkami - nie miałbym nic

przeciwko temu, żeby na kolejnej

płycie Officer X było takich kompozycji

więcej. (4,5)

Osyron - Momentous

2022 SAOL

Wojciech Chamryk

Odpalając nową płytę kanadyjskiego

Osyron liczyłem na konwencjonalną

progresywną muzykę

metalową. Tak kojarzyłem ten

zespół do tej pory. Najwidoczniej

z moją pamięcią coś nie tego, bo

"Momentous" praktycznie od razu

zaatakowało mnie mieszanką

nowoczesnego alternatywnego

metalu i melodyjnego death metalu.

W ten alternatywny metal z

pewnością są dodane elementy

groove metalu, nu metalu itd. Jednak

otwierający płytę utwór

"Anunnaki" zaczyna się mrocznym

folkowo-akustycznym klimatem

pięknie wpasowującym się w

muzykę przygotowaną na ten album.

Ciekawostką jest fakt, że te

folkowe wstawki są autorstwa naszego

rodzimego Percivala (to instrumentalna

wersja Percivala

Schuttenbacha). Kanadyjczycy

wykorzystują tę kooperację jeszcze

w utworach "The Deafening"

oraz w tytułowym "Momentous".

Wróćmy do "Anunnaki". Po tym

klimacie od razu wjeżdża wspomniany

collage nowoczesnego metalu

i melo-deathu. Z czasem dołącza

do tego raz klimatyczny, raz

bardziej techniczny progresywny

metal (z domieszką heavy metalu

i power metalu) oraz bardziej stonowana

i melodyjna wersja alternatywnego

metalu. Wszystko pulsuje,

mknie do przodu, zmienia

się, aż trudno ustalić, kiedy jaki

styl przechodzi w drugi. Także

konstrukcja utworu wskazuje na

progresywną złożoność. Kolejną

ważną stroną "Anunnaki" są melodie,

to one mimo wszystko nadają

wyraz temu utworowi (całemu albumowi

również). Takie kompozycje

stanowią połowę albumu, a

zaliczyć można do nich "Dominion

Day", "The Deafening", "Beyond

the Sun" i "Beacons". Oczywiście

każda jest inna i ma swój

charakter. Na wyróżnienie zasługuje

"The Deafening", który w pewnym

momencie ociera się o freejazz,

co jeszcze mocniej podkreśla

złożoność muzyki Osyron oraz

ciekawego podejścia do niej przez

Kanadyjczyków. Do tego grona

zaliczyłbym jeszcze "Landslide",

jednak ten kawałek jest jedynym

takim bezpośrednim, na który

składa się głównie mieszanka siermiężnego

i rozpędzonego thrashu,

groove metalu oraz melodeathu,

ale zagranego tak, że wiadomo,

iż grają to muzycy, którzy

nie potrafią podejść w prosty sposób

do grania. Jest też kilka kompozycji,

które zdecydowanie są po

stronie progresywnego metalu. I

tak mamy klimatyczny i melodyjny

"Sorrow and Extinction", troszkę

mocniejszy i taki progresywno-power

metalowy "Awake"

oraz "Prairie Sailor" oparty na tle

wykreowany przez elektroniczne

instrumenty, oraz czysty wokal

(tak w tych bardziej współczesnych

kawałkach wokalista potrafi

się drzeć i growlować). Mamy też

najdłuższy, tytułowy, dość ciekawie

wymyślony "Momentous", w

który w końcówce czuć wpływy

nowoczesnością. Podobnie jest w

"Awake", ale na mniejszą skalę. I

tak przedstawia się całość najnowszej

płyty Osyron. W sumie ciekawej

i wciągającej. Nie wiem, czy

wszyscy zdołają przedrzeć się

przez te nowoczesne wpływy. Samemu

nie zawsze udaje mi się docenić

takie zabiegi, ale w wypadku

Kanadyjczyków z czasem przyzwyczaiłem

się do takiej formy

progresywnego metalu. Jest po

prostu trochę inaczej niż zawsze.

Myślę, że sporym ułatwieniem

jest również niezłe brzmienie i

produkcja. Kanadyjczycy nie wyłamują

się z ogólnych wysokich

światowych standardów. Wspomógł

ich Maora Appelbauma,

który zremasterował całość nagrania.

Pochwalić trzeba również

muzyków, świetnie się sprawdzili

na tej płycie, a szczególnie gitarzyści.

No cóż, maniacy metalowego

progresu mają kolejny tytuł

do przesłuchania i zdecydowania

co z nim dalej. (4)

Pearls & Flames - Reliance

2022 Pride & Joy Music

\m/\m/

Zauważyłem dziwną sprawę.

Mam coraz cięższą przeprawę z

zespołami grającymi melodyjny

power metal, a z łatwością wchodzę

w produkcje zajmujące się

AOR-em i melodyjnym rockiem

itd. Oczywiście z tymi lepszymi

produkcjami. Wniosek, jaki mi się

nasuwa to, że po prostu nie jestem

przytłoczony takimi wydawnictwami,

tylko z rzadka po coś

tam sięgnę, co daje zdrowe podejście

do całości takiego grania.

Pearls & Flames został powołany

przez cenionego szwedzkiego

muzyka/twórcę/wokalistę Markusa

Nordenberga. Jego stałymi

współpracownikami stali się gitarzysta

Sven Larsson i klawiszowiec

Tomas Coox. Wkrótce dołączył

też znany szwedzki gitarzysta,

autor tekstów i producent

Tommy Denander. W takim

gronie powstał bardzo dobry debiutancki

album "Reliance". Muzycy

niczego nowego nie odkrywają,

ale udało im się napisać

kilka chwytliwych i melodyjnych

kawałków rockowych, co w dzi-

160

RECENZJE


siejszych czasach nie jest niczym

łatwym. Ich muzykę można kojarzyć

z Toto, Journey, Asia, Survivor,

Heart itd. Oczywiście

szwedzcy muzycy potrafili przygotować

kawałki po swojemu i z

własnym brzmieniem. Najbardziej

podobało mi się to, że mimo

iż operują melodyjnym rockiem

to, czasami potrafią przemycić

hard rockowe inspiracje tak jak w

songu "Wires And Frames". Zresztą

chyba jedyna instrumentalna

kompozycja na albumie. Pozostałe

jedenaście pieśni to typowe radiowe

hity lat 80. Jednak nie tylko

do radia ta płyta się nadaje.

"Reliance" to znakomite tło do

codziennych zajęć, wieczornego

wyciszenia, a o pracach przedświątecznych

nie wspomnę. Oczywiście

jak się lubi melodyjnego

rocka. Pearls & Flames i ich "Reliance"

jest tylko dla fanów AORu,

ale może ktoś się trafi przez

przypadek tak jak ja. Myślę, że co

jakiś czas będę sięgał po ten krążek.

(3,7)

Pursuit - Loose Lips

2022 Self-Released

\m/\m/

Ha, takie granie było w Niemczech

(wtedy RFN) wczesnych lat

80. całkiem popularne, a wiele

grających później mocniej grup

zaczynało właśnie od takiego, melodyjnego

heavy rocka. Teraz historia

zatacza koło i klasyczny

hard'n'heavy znowu zaczyna interesować

młodych muzyków. Pursuit

debiutują "Loose Lips", prezentując

archetypowe dla przełomu

lat 70. i 80. dźwięki. Były to

czasy kiedy hard rock stał się

punktem wyjścia do powstania

mocniej grających zespołów, jednak

wciąż nie zapominających o

melodii. Dlatego zawartość tej

płyty jest bardzo chwytliwa: praktycznie

każdy z tych ośmiu utworów

mógłby wiele lat temu trafić

na radiową antenę, a już szczególnie

"Lovers Have Their Price" i

"Your Last Kiss". Jednocześnie

poszczególnym utworom nie brakuje

mocy - oczywiście w znaczeniu

brzmienia sprzed 40 lat.

Utwór tytułowy ze zdublowaną

linią wokalną jest surowszy, podobnie

jak "Coins On Your Eyes":

nośny ale konkretny. To samo

można powiedzieć o "Roadreaper",

mającym coś z ducha wczesnej

NWOBHM, szybkim, chociaż

ze zwolnieniami, "Porcelain" i

miarowym "Hate Your Darlings",

który z kolei fajnie przyspiesza.

No i finał, mroczny i najostrzejszy

"Beast With Two Backs" - nie

mam pytań ani wątpliwości, zdziwię

się tylko bardzo, jeśli kolejnego

albumu Pursuit nie będzie

firmować jakiś liczący się na metalowym

rynku wydawca. (5)

Wojciech Chamryk

Quartz - On The Edge Of No

Tomorrow

2022 HNE Recordings

Gdyby taką płytę nagrało teraz

Black Sabbath, na całym świecie

po raz wtóry wybuchłaby sabbathomania.

Quartz nie jest jednak

tribute bandem, a kapelą

stojącą na własnych nogach. Słynny

dziennikarz Martin Popoff,

którego chyba tylko Wojciech

Chamryk wyprzedził pod względem

liczby napisanych w życiu recenzji,

wymienił w książce pt.

"Denim And Leather, Historia

Zespołu Saxon", jednym tchem

Quartz, Holocaust i Wytchfynde

tuż obok wzmianki o magii

NWOBHM (patrz: pierwsze wydanie

polskie z marca 2021, str.

78). Nowy album "On The Edge

Of No Tomorrow" też nie jest jednowymiarowy,

ponieważ składa

się z czternastu zróżnicowanych

utworów. Zaśpiewało na nim aż

pięciu wokalistów: Geoff Bate,

David Garner, Geoff Nicholls,

Derek Arnold i Tony Martin (w

"Evil Lies"). Wszystkie numery

mają tą jedną wspólną cechę, że

mogą powodować niesamowity

dreszcz emocji. Na ogół są prostymi

rockerami, ale zagranymi z

feelingiem, na który złożyło się

sześćdziesiąt lat oddychania birminghamskim

protometalem wszystkich

zaangażowanych muzyków.

To nie tylko pomysłowe kompozycje,

opatrzone wpadającymi w

ucho refrenami, konkretnymi riffami

i old schoolowym klimacikiem.

"On The Edge Of No Tomorrow"

jest pozycją pozwalającą

uzmysłowić sobie potęgę korzeni

brytyjskiego heavy metalu, zrealizowaną

w zgodzie ze współczesnymi

standardami studyjnymi. Ta

muzyka brzmi fenomenalnie. Bez

ceregieli oferuje najlepsze, co ma

do zaoferowania. Bezpośrednio,

od razu, natychmiast. Kawałki

"Dead Or Glory", "They Do Magic",

"Master Of The Rainbow" i

"World Of Illusion" (czy tylko mi

ten ostatni kojarzy się z "Sabbath

Bloody Sabbath"?) wymagają

uważniejszego wsłuchania się w

skupieniu, żeby dotrzeć do ich sedna,

ale generalnie Quartz nie

komplikuje muzyki ponad potrzebę

i nie słyszę w niej nic zawoalowanego.

W związku z tym, doskonale

nadaje się jako płyta

wprowadzająca nowe pokolenia w

świat autentycznego heavy metalu.

Quartz może z powodzeniem

pełnić funkcję entry-level bandu,

ale w przeciwieństwie do Sabaton

i Powerwolf, z niego się nie wyrasta

wraz z egzaminem maturalnym.

Bardziej doświadczonym

słuchaczom nie ma czego tłumaczyć

- ci rozpoznają się na "On

The Edge Of No Tomorrow" już

po wysłuchaniu dostępnej na

YouTube zajawki, przygotowanej

przez Classic Metal Records. (5)

Sam O'Black

Razor - Cycle of Contempt

2022 Releapse

Jakby na to nie patrzeć, dwadzieścia

pięć lat to spory kawałek czasu.

Tak spory, że przez ten okres

zmienił się cały muzyczny biznes.

Dave Carlo jest jednak człowiekiem,

który z łatwością adaptuje

się do nowej rzeczywistości. Co

więcej rozumie rządzące rynkiem

prawa, a jego postawa daleka jego

jest od boomerskiego pierniczenia

i obrażania się na cały świat niczym

rozkapryszona księżniczka,

która nie umie się pogodzić z

otaczającymi nas zmianami. Mimo

że gość zdecydowanie nie ma

w życiu lekko, to jego pasja do

muzyki okazała się silniejsza od

wszelkich przeciwności. I tak oto

w nasze ręce trafia pierwsze od

ćwierćwiecza dzieło Kanadyjczyków

zatytułowane "Cycle of Contempt",

które zawiera czterdzieści

trzy minuty thrashowej jazdy bez

krzty zbędnego pieszczenia się.

Zre-sztą ostrzegają nas przed tym

już same tytuły takie, jak "Flames

of Hatered", "Punch Your Face In"

czy "King Shit". Można się zatem

już w tym miejscu domyślić, iż w

warstwie lirycznej nie ma co liczyć

na jakiekolwiek kompromisy. Podobnie

jest zresztą w muzyce.

Otwierający całość wspomniany

już "Flames Of Hatered" można

porównać do huraganu, który

niszczy zaporę w postaci bębenków

usznych (muzyki słucham

głównie przez słuchawki) i robi

totalne spustoszenie w mózgu.

Dalej chłopaki nawet nie myślą

by choć na moment zwolnić. Nie

oznacza to jednak, że na "Cycle

of Contempt" nie uświadczymy

nieco bardziej finezyjnych momentów.

Przykładem takowego

jest numer tytułowy, który zaczyna

się od dość wolnego (a jednak!),

wpadającego w ucho riffu,

nie tracąc przy tym ani grama razorowego,

bezkompromisowego

charakteru. Tak sobie przyjmujemy

kolejne ciosy na mordę, aż do

finalnego "King Shit", który może

nas zaskoczyć fajnie intonowaną,

jak na tą kapelę dość spokojną

melorecytacją. Czy "Cycle of

Contempt" to album, bez którego

współczesna thrashowa scena

byłaby znacznie uboższa? Cóż,

narażę się tu pewnie sporej grupie

osób, ale odpowiem, że pewnie

nie… Dave i jego kumple nie

tworzą kapeli, od której ktoś by

oczekiwał rewolucjonizowania

czegokolwiek. Jakie to ma jednak

znaczenie, skoro słucha się tego

materiału z jak najbardziej makabryczną

przyjemnością. Amen

(4,5).

Redshark - Digital Race

2022 Listenable

Bartek Kuczak

Kolejny konkret, heavy/speed/

thrash z Hiszpanii. "Digital Race"

jest pierwszym albumem Redshark,

ale tworzą go bez wyjątku

doświadczeni muzycy, sam zespół

również ma nielichy, blisko 10-

letni, staż. Słychać to w tych 10

kompozycjach: dopracowanych,

stylowych, ale też agresywnych i

kipiących energią. Trzy pierwsze

utwory, z najciekawszym tytułowym,

uderzają od samego początku

- po takim wstępie od razu

wiadomo, że nie będzie źle. Chwilę

uspokojenia wnosi syntezatorowa

miniatura "Arrival", po czym

Redhark znowu wchodzi na najwyższe

obroty, z kulminacją w

postaci "Burning Angel". Pewnym

zaskoczeniem jest klimatyczny

utwór "Pallid Hands", bo chociaż

wokalista Paw Correas śpiewa w

nim również agresywniej, pojawia

się również gitarowe wzmocnienie,

to akurat w nim perkusista

odpoczywa. Finałowy "I'm Falling"

jest również dość zróżnicowany,

bliższy tradycyjnemu metalowi

lat 80., tak jakby zespół

chciał pokazać, że stać go na więcej

niż tylko jednowymiarowe łojenie.

Udany debiut, więc: (5).

Wojciech Chamryk

Risingfall - Rise Or Fall

2022 Dying Victims Productions

Po kompilacji "Arise From The

Ashes", obejmującej materiał z

RECENZJE 161


singli, EP i niskonakładowych kaset,

podsuwa fanom tradycyjnego

metalu debiutancki album. "Rise

Or Fall" ani nie zachwyca, ani nie

rozczarowuje - fakt, że ten materiał

pasuje do katalogu Dying

Victims Productions, ale też nie

będzie raczej jego wiodącą pozycją.

Japończycy grają jednak

sprawnie: opener "Kamikaze" to

surowy speed/thrash z ostrym wokalem

i melodyjnym refrenem, inspirowanany

latami największej

świetności nurtu NWOBHM

"English Motor Biker" jest bardziej

miarowy, zaś "Rock Fantasy" najbardziej

na pierwszej stronie zróżnicowany.

Na drugiej wyróżnia

się otwierajcy ją "Risingfall", chociaż

G. Itoh trochę za bardzo zainspirował

się Kai'em Hansenem.

Świetny jest też finałowy,

ostry i dynamiczny "Master Of

The Metal", tak więc, chociaż nikt

nie odkrywa tu koła na nowo, fani

takich dźwięków pewnie chętnie

włączą LP lub CD "Rise Or Fall"

do kolekcji. (3,5)

RF Force - RF Force

2022 Black Lion

Wojciech Chamryk

Gitarowe królestwo i czysta wirtuozeria,

to pierwsza rzecz, która

rzuca się w uszy i która zostaje ze

mną do końca płyty. Prawdziwy

brytyjski heavy metal, z domieszką

thrash metalu i hard rocka,

taki jest self titled. Osobiście, jeden

z lepszych debiutów jaki słyszałem,

płyta jest dopracowana

do ostatniej nuty, ciekawa i różnorodna,

a co dla mnie najważniejsze,

zupełnie nieprzewidywalna.

Trudno jest mi się czegoś czepiać,

produkcja również jest

świetna, mocna głośna, ale przejrzysta.

Jeśli mamy mówić o inspiracjach,

słychać Iron Maiden,

Judas Priest i mam wrażenie, że

czasem da się usłyszeć "Kill'Em

All" Metalliki, ale znajdzie się też

coś dla fanów wolniejszych numerów,

"Will You Remmember?" jest

bardziej rockowy i dość spokojny.

Jako gitarzysta muszę jeszcze raz

podkreślić, że praca tego instrumentu

na tym albumie jest arcydziełem

i sprawia, że krążek jest

tak dobry. Weźmy riffy z "Beyond

Life and Death", "Fallen Angel" i

oczywiście "M.O.A.B". Ten ostatni

to zdecydowanie mój ulubiony

numer z "RF Force", zabawa metrum

i współpraca gitary z perkusją

jest wspaniała. Co ciekawe

można by nawet nazwać ten

utwór metalową operą, żadna fraza

w tej kompozycji się nie powtarza,

bardzo imponujące. Jak

można się domyślić krążek mi się

podoba i mam wrażenie, że nie jestem

jedyny, czekam ze zniecierpliwieniem

na kolejną płytę formacji,

było to dla mnie bardzo

pozytywne zaskoczenie, polecam

sobie posłuchać. (5.5)

Szymon Tryk

Roadhog - Gates To Madness

2022 Ossuary

Debiutanckim CD "Dreamstealer"

Roadhog zasygnalizował, że

ma ogromny potencjał. Drugim

albumem "The Oppressors" potwierdził,

że w żadnym razie nie

był to przypadek, a teraz, po ponad

pięciu latach milczenia, przypomina

się kolejną, jeszcze lepszą

płytą. "Gates To Madness" to

ten ponoć przełomowy dla każdego

zespołu album, jednoznaczne

potwierdzenie, że krakowski

kwartet dołączył już do europejskiej

czołówki tradycyjnego heavy

metalu. Kwartet z gościnnym zaciągiem,

dodajmy, bowiem gościnnie

udziela się na tej płycie jeszcze

dwóch, poza Krzysztofem

Taborem, wokalistów. Udział

Tymoteusza Jędrzejczyka ograniczył

się do jednego, mrocznego i

bardziej agresywnego od wcześniejszych

utworu "With Enemy By

My Side", ale Bertrand Gramond

śpiewa aż w czterech numerach, w

tym w tytułowym openerze. Dzięki

temu zabiegowi w warstwie

wokalnej materiał jest bardziej niż

zróżnicowany, bo każdy z tych

śpiewaków to inny głos i inna maniera

czy ekspresja, a do tego są tu

też smaczki aranżacyjne, choćby

dublowanie partii przez Gramonda.

Udział gości w żadnym razie

nie przyćmił też Lawlessa, który

szczególnie w ostrym, ocierającym

się o speed/thrash "Masquerade",

pokazał się z jak najlepszej strony.

Bertrand Gramond najbardziej

zachwycił mnie w finałowym,

trwającym blisko siedem

minut i bardzo zróżnicowanym

utworze "Be Careful What You

Wish For" - i pomyśleć, że na co

dzień śpiewa w niezbyt znanym

poza rodzinną Francją Phoenix -

kiedyś z takim głosem zrobiłby

światową karierę. To też jakiś

znak czasów, ale mimo tego dobrze,

że wciąż ukazują się tak

udane płyty jak "Gates To Madness":

pełne pasji, cudownie

archetypowe, bo większość z tych

utworów mogłaby bez problemu

ukazać się w latach 80., ale też

jednocześnie kipiące energią i

witalnością, której wiele zespołów

sprzed lat, nawet tych najbardziej

kultowych, z racji wieku już po

prostu nie ma. Mamy tu więc 2 w

1, płytę zarazem aktualną, ale też

od razu klasyczną i dojrzałą, w

dodatku bez efektu zbytniego zapatrzenia

w dokonania takiego

czy owakiego zespołu, a to już w

tej stylistyce sztuka nie lada. (6)

Wojciech Chamryk

Rook Road - Rock Road

2022 SOAL

Bywa, że trafiają do naszej redakcji

płyty z hard rockiem. Jednak

wśród tych propozycji ciężko

jest odnaleźć coś, co by udanie

odnosiło się do epoki lat 70. Myślę,

że remedium na tę sytuację

jest tegoroczny album niemieckiego

Rook Road. Fani Deep Purple,

Rainbow czy Uriah Heep powinni

posłuchać sobie tego krążka,

a później może i kupić. Mnie

ta płyta wkręciła od samego początku,

a jak mnie coś zainteresuje

to, chłonę to w całości. Wtedy

też pojawia się problem, którą

część płyty wyróżnić, a którą nie.

Przeważnie nie jestem w stanie

wskazać na którąkolwiek kompozycję,

czy to na plus, czy to na

minus. W wypadku debiutu

Rook Road moja uwaga najpierw

skierowała się na utwory, w których

mocno uwypuklono Hammondy,

a są to znakomity kawałek

"Romeo", singlowy "Kinda

Glow" oraz mocno klimatyczny

"Tower". Niezgorsze są również

kolejne kawałki, drugi singiel "Paradox"

oraz bardziej bluesowy

"Celebration (Feel Like)". Równie

dużo przyjemności sprawiają,

przebojowy z nutką meksykańską

"Sam Rogers", subtelny z ciekawym

mocnym tematem "Deny",

otwierający o wydźwięku hymnu

"Talk To Much", czy w klimacie

lat 80. "Sick To The Bone". No i

zostają znakomita power balladowa

"Sometimes" oraz ballada w

stylu lat 80. "Egyptian Girl", która

nawet trochę zalatuje Aerosmith.

Wszystkie kawałki oczywiście są

dokładnie przemyślane, dobrze

zaprojektowane, tak samo zagrane

i zarejestrowane, co tylko podkreśla

dojrzałość przedsięwzięcia

niemieckich muzyków. Brzmienia,

choć nawiązują do tych lat

70. to, bardziej mają wydźwięk

współczesny. Mnie to odpowiada,

bo czuć, że organizatorzy tego zamieszania

nie oglądają się na cokolwiek

i robią to co uważają. No

cóż, lubię debiut Rook Road i

bardzo go polecam fanom starego

hard rocka. (4,7)

\m/\m/

Sacral Night - Le diademe d'argent

2022No Remorse

Niech Was nie zmyli okładka jak

z "He-Mana", Sacral Night to nie

zespół z puli bezgranicznych miłośników

lat 80. Nawet nie z puli

bezgranicznych miłośników

heavy metalu. Chłopaki wywodzą

się z różnych stylistycznie muzycznych

środowisk, heavy metal

nie jest ich gatunkiem pierwszego

wyboru. Postanowili traktować

swój zespół jako metalową ścieżkę

dźwiękowa do różnych starych

horrorów... i wyszedł heavy metal,

ale okraszony nutą black metalu,

klasycznego angielskiego gotyku,

a nawet odrobinkę klimatem

szwedzkiego melodeathu. Jednak

to ten heavymetalowy trzon zespołu

zwrócił uwagę No Remorse

Records i płyta trafiła w orbitę fanów

heavy metalu. W tym świetle

"Le diademe d'argent", można by

porównać do Portrait, ale raczej

pod kątem samego nastroju czy

linii wokalnych. Do tego mrocznego

nastroju pasuje pewna ciekawostka.

Bębniarz grupy, Mörkk,

jest podobno takim perfekcjonistą

i takim mizantropem, że woli nie

pokazywać się na scenie. Jest stałym

członkiem kapeli, ale na żywo

zawsze ktoś go zastępuje. Co

ciekawe, to druga płyta Sacral

Night. Pierwsza, "Ancient Remains",

która była we "wspólnej

mowie", okazała się dużo mniejszym

sukcesem niż w całości francuskojęzyczny

"Le diademe d'argent".

Stoi pewnie za tym idealnie

spasowana wytwórnia, ale też

fakt, że to nośna i rzeczywiście

klimatyczna płyta. (4)

Satin - Appetition

2022 Art Of Melody Music

Strati

Pod nazwą Satin ukrywa się norweski

multi-instumentalista Tommy

Nilsen. Ten projekt Norweg

162

RECENZJE


wykorzystuje do ujścia swoich fascynacji

związanych z melodyjnym

rockiem, AOR-em, sleaze metalem

itd. Jak zawsze przy takich

okazjach - "Appetition" jest trzecim

albumem Satin - Tommy

wykonuje wszystko sam. Pisze

muzykę, teksty, aranżuje utwory,

gra na wszystkich instrumentach,

nagrywa to, produkuje, miksuje,

masteruje itd. I nie ma co za bardzo

narzekać, bo wychodzi mu to

znakomicie. Wszystko utrzymane

jest na najwyższym poziomie, dopracowane

z pietyzmem i zaopatrzone

klasyczną oraz wyrafinowaną

produkcję. Co najważniejsze

każdy utwór to potencjalny

hit. Nawiązują one do dawnej

epoki, do lat 80. zeszłego wieku,

ale z wykorzystaniem tego, co daje

nam współczesny świat. Przeważają

dynamiczne dźwięki, ale

obowiązkowo są też te delikatniejsze,

nastrojowe i balladowe.

Taki ogólny standard. Oczywiście

rządzi tu melodia, refreny kawałków

naprawdę są chwytliwe. Czasami

ocierają się o stylistykę pop,

ale w wypadku "Appetition" zupełnie

to nie przeszkadza. Tommy

Nilsen tym albumem nie odkrywa

Ameryki, ale Amerykanie

bardzo chętnie przytulą takie granie,

to oni rozpropagowali melodyjnego

rocka na świecie. Pewnie

w Europie, a na pewno w Japonii,

chętnie sięgną po propozycję Norwega.

Ogólnie fani melodyjnego

rocka muszą sprawdzić zawartość

tego krążka. (3)

\m/\m/

Scars Of Atrophy - Nations

Divide

2022 Self-Released

Trudno być fanem thrashu i nie

znać Atrophy, zespołu istniejącego

krótko, ale kilkakrotnie

wznawiającego działalność, znanego

z kultowych albumów "Socialized

Hate" i "Violent By Nature".

Grupa niedawno reaktywowała

się po raz kolejny, ale nie

zdoławszy niczego nagrać podzieliła

się na dwa obozy. Wokalista

Brian Zimmerman działa więc

pod dawnym szyldem, perkusista

Tim Kelly, wraz z dwoma muzykami

z zaciągu 2017-19 i dwoma

nowicjuszami, ma Scars Of Atrophy.

Jak dla mnie to co najmniej

dziwna sytuacja, skoro frontman

najpierw porzucił zespół, po czym

z nowym składem wznowił działalność

pod dawnym szyldem, nie

zważając na to, że pozostawione

przez niego Atrophy wciąż działa,

ale muzyczny biznes widział

nie takie rzeczy, a i tak najważniejsze

jest to, kto ma prawa do

nazwy. Kelly pewnie ich nie posiada,

dlatego jego grupa debiutuje

EP-ką firmowaną Scars Of

Atrophy. Dawni fani grupy na

pewno nie będą rozczarowani poziomem

tych utworów, bo to

wciąż ostry, intensywny i bardzo

gniewny thrash na najwyższych

obrotach. Mike Niggl niczym nie

ustępuje Zimmermanowi, szczególnie

w tych najbardziej brutalnych

partiach w "Cross Contamination",

a tę sporą dawkę sonicznej

agresji równoważą miarowe

zwolnienia i melodyjne solówki.

Jak dla mnie najbardziej udany

numer na tej płytce to zróżnicowany

"DSM-6", ale pozostałe w

niczym mu nie ustępują - jeśli

"Nations Divide" jest zapowiedzią

albumu Scars Of Atrophy warto

na niego czekać, obserwując zarazem

poczynania dawnego frontmana

grupy i jego Atrophy. (4,5)

Screamer - Kingmaker

2022 Steamhammer/SPV

Wojciech Chamryk

Nie od dziś wiadomo, że Szwecja

to królowa melodii. Wraz z Abbą

wprowadziła rewolucyjną jakość

w muzyce pop, wraz z Europe pokazała

nową twarz hard rocka lat

80., a w latach 90. niemal wymyśliła

melodeath. Nic dziwnego,

że muzycy ze Szwecji mają melodię

we krwi i świetnie obracają

się w tej stylistyce. Screamer

wraz ze swoją piątą płytą wspiął

się właśnie na wyżyny melodyjności

w swojej karierze. "Kingmaker"

to płyta miękka, przejrzysta,

okraszona melodiami zaczerpniętymi

z rocka, a nawet popu lat

80., z wyraźnie wysuniętym do

przodu w miksie wokalem. Choć

osadzona jest w estetyce heavy

metalu, bardzo jej blisko do hard

rocka sprzed czterech dekad. Kawałkiem,

który doskonale to obrazuje

jest niemal wyciągnięty za

uszy z lat 80. "The Traveler". Pozostałe

numery obracają się w

średnich tempach (najszybszy z

tego zestawu jest chyba "Burn it

Down") przeciągając linę estetyki

to w stronę Europe, to Whitesnake.

Kawałki są bardzo dobrze

napisane, choć obcują z retro hard

rockową stylistyką, nie ocierają

się o tandetę i kicz, a same kompozycje

nie są łopatologicznymi

przebojami. Szwedzi naprawdę

umieją pisać melodie. Miłośnikom

takiej estetyki nowy

Screamer pewnie się spodoba,

choć ja przyznam szczerze, że jeśli

chodzi o Szwecję i osadzony na

melodiach heavy metal, zdecydowanie

wolę Ambush. Jeśli lubicie

rzeczony zespół i szukacie czegoś

podobnego, to wiedzcie, że nowy

Screamer choć melodyjny, w melodie

Acceptowo-Judasowe nie

idzie. Jeśli lubicie hardrockową

stronę lat 80., być może "Kingmaker"

do Was trafi. (4)

Seax - Speed Inferno

2022 Iron Shield/ Diabolic Might

Strati

Nazwa jakaś taka nie wiadomo jaka,

ale tytuł płyty wszystko wyjaśnia:

jest ostro i konkretnie. Mimo

tego, że początki Seax miał niezbyt

udane, to już piąty album

istniejącego od 13 lat zespołu, tak

więc staż i umiejętności mają

wpływ na efekt końcowy. "Speed

Inferno" to speed/thrash starej

szkoły - takie granie praktycznie

nigdy nie było w Stanach Zjednoczonych

zbyt popularne, nawet w

najlepszych dla metalu latach 80.,

ale jego tradycje są tam nad wyraz

zacne i dobrze, że kontynuują je

również młode zespoły. Chłopaki

łoją więc aż miło, co w sumie nie

dziwi o tyle, że większość z nich

zaczynała od grania death czy

black metalu, mają więc wprawę.

Tytułowy "Speed Inferno" podbija

stawkę dość wysoko: to rzecz jasna

szybki zadziorny numer na

modłę germańskiej sceny speed

metalu lat 80., mający też w sobie

coś z buntowniczego ducha

Helloween okresu debiutanckiego

MLP i "Walls Of Jericho".

"Radiation Overload" jest równie

ostry, ale do tego całkiem melodyjny,

a Helvecio Carvalho i Fife

Samson nie tylko dzielą się solówkami,

ale grają również unisono.

Chwytliwie - oczywiście bez

przesady - jest również w "New

World Crucifixion" i w singlowym

"Return To The Steel", ale w "Barbarians

Of Doom", "Keepers Of

The Blade" i "Shock Combat"

wszystko wraca do normy, a Derek

Jay musi mieć bębny znacznie

wyższonej jakości niż większość

perkusistów, skoro jego zestaw

wytrzymuje tę nawałnicę. Finał w

postaci "Rising Evil" i "Heading

For A Road" jest nieco spokojniejszy,

co jednak nie oznacza, że owe

utwory straciły na intensywości -

nic z tych rzeczy, po prostu są

trochę bardziej melodyjne, co w

latach 80. było normą. (4,5)

Wojciech Chamryk

Seventh Station - Heal The Unhealed

2022 Self-Released

Odpalasz album "Heal The Unhealed"

i wraz z początkiem kawałka

"Unspoken Thoughts" rozpoznajesz

dźwięki, które prowadzą

cię w rejony ścieżek wydeptanych

przez Dream Theater i

Symphony X. Zaczynasz myśleć,

że jesteś już w domu, ale za jakiś

czas wpadasz w szaleńczy progresywny

metal, który kojarzy się z

nieprzewidywalnością Devina

Townsenda (nawet growl się pojawia).

I te dwie składowe stanowią

o wartości tego krążka. Jednak

muzycy Seventh Station

potrafią ciągle zaskakiwać, wplatając

co chwila jakieś ciekawe pomysły,

nie koniecznie oczywiste.

Sporo jest różnych melorecytacji

albo w ogóle mówionych fragmentów

wyciągniętych z różnych filmów

i przemówień. Poza tym natkniemy

się na fragmenty, które

można porównać do wodewilu lub

piosenek w stylu Franka Sinatry,

mamy też jakieś orkiestracje,

wręcz nawiązania do muzyki klasycznej,

elementy fusion, czy też

dość długie partie ciekawej gitary

akustycznej. Mamy więc niesamowitą

mieszankę, za która naprawdę

ciężko nadążyć. Jednak za

którymś tam razem, nawet jak nie

wszystko zdołasz ogarnąć, czujesz

się częścią tej muzyki. Przynajmniej

ja tak się poczułem. Czy

mam jakieś ulubione utwory na

tej płycie? Odpowiem, że nie. Za

to podobają mi się ciekawe fragmenty

utrzymane w stylu progresywnego

metalu, a jest ich sporo.

Lubię, gdy gitarzysta dłużej wykorzystuje

gitarę akustyczną oraz

gdy zespół zaczyna swingować w

klimatach pieśni Franka Sinatry

(tak jak w utworze "Seven Digits").

Czy "Heal The Unhealed"

będzie moją ulubioną płytą? Nie

sądzę. Zbyt dużo na niej muzycznych

zagadek, które ciężko mi

ogarnąć, choć są na tyle intrygujące,

że przyciągają i kuszą. Pewnie

dlatego co jakiś czas chętnie

RECENZJE 163


będę wracał do tej płyty. Jak pisałem

wcześniej, sporo jest na krążku

przegadanych chwil lub cytujących

jakieś filmy fabularne czy też

propagandowe, a że pochodzą z

wczesnych radzieckich produkcji,

to raczej słowo propaganda jest tu

uzasadnione. Ta spora ilość języka

rosyjskiego ma swój sens, bowiem

historia tego albumu kryje

się za okresem II wojny światowej

i osoby Józefa Stalina, ale podejmowane

wątki nie skupiają się na

kwestiach historycznych, a raczej

ciemnej stronie relacji Stalina ze

swoimi najbliższymi (jeżeli dobrze

zrozumiałem). Muzyka i

koncept "Heal The Unhealed"

wypadają nieźle, równie dobrze

jest z samym odegraniem partii

muzycznych. Na wyróżnienie zasługuje

gitarzysta Dmitri Alperovich

oraz klawiszowiec Eren Basbug.

Parę ciepłych słów należy

powiedzieć również o wokaliście

Davidavi "Vidi" Doleva z jego

bogatym wachlarzem umiejętności

naprawdę świetnie słucha się

sporej części tego wydawnictwa.

Brzmienia i produkcja mieści się

w wysokich standardach wypracowanych

przez muzyków tego stylu.

"Heal The Unhealed" to dla

mnie zagwostka, ale pewnie znajdą

się tacy, którzy przyjmą album

z otwartymi ramionami, nie bacząc

na to, że miałem problemy z

zrozumieniem muzycznego świata

Seventh Station. (3,7)

\m/\m/

Shemekia Copeland - Done Come

Too Far

2022 Alligator

Przez wielu nazywana najwybitniejszą

współczesną królową bluesa,

Shemekia Copeland znów

wprawiła swych fanów w głęboki

zachwyt. W sierpniu 2022 roku

ukazał się jej dziesiąty album studyjny

z premierowym materiałem

pt. "Done Come Too Far". Przez

cały świat przetoczył się adoracyjny

ferwor, a jedyny w Polsce

kwartalnik bluesowy "Twój Blues"

umieścił zdjęcie mistrzyni na

okładce 89. numeru. Płyta jest

przesiąknięta niesamowicie ciężkim

bluesem, ale zahacza też o

soul, country, rhythm'n'blues, a

nawet o hard rock. Promocyjny

singiel "Too Far To Be Gone" prezentował

wyborny poziom i

ostrzył apetet na dźwiękową wyżerkę.

Ów silnie bujający numer, z

potężnym groovem, prześlicznym

a jednocześnie doniosłym, przeszywającym

do szpiku kości wirtuozerskim

śpiewem, nie tylko

rozpoczyna zestaw dwunastu

utworów, ale pojawia się ponownie

na początku strony B płyty,

jako "Done Come Too Far", w

jeszcze intensywniejszej, jeszcze

bardziej druzgocącej i mocarnej

postaci, wzbogaconej o dialog

żeńskiego i męskiego głosu (śpiewa

Shemekia Copeland ora Cedric

Burnside). Ten główny motyw,

hook, poznajemy natychmiast.

Drugi w kolejności wałek,

"Pink Turns To Red" wyróżnia się

(sic!) niemalże Motörhead'ową

motoryką. Przekornie zaliczyłbym

go wręcz do wymyślonej na

poczekaniu kategorii speed metal

rock'n'blues - aż tak wyrywa do

przodu. Dla kontrastu przejmujący

"The Talk" ma w sobie coś z

klimatu epokowych dzieł Czesława

Niemena. Shemekia zwraca

się w nim do pięcioletniego syna

Johny'ego: "porozmawiajmy, bo

chcę, żebyś zawsze pamiętał, że możesz

całe życie postępować słusznie, a i tak

będą na Twoje życie czyhać z nożem,

bo jesteś czarny; postępuj ostrożnie,

zachowuj czujność i nie złam mi serca

niewinnym, fatalnie zakończonym

błędem" (interpretacja liryków).

"Gullah Geechee" pokazuje, że

Królowej do rozniecenia żarliwego

ognia wolności wystarczy głos,

niewyszukane brzdąkanie gitary

akustycznej, nucenie i klaskanie.

Traktujące o potrzebie poznania

przyczyny zdrady "Why Why

Why" to pod względem instrumentalnym

urocza balladka (a w

zasadzie cover Susan Werner), ale

uwydatniająca nadzwyczajne warunki

głosowe naszej bohaterki.

Nie każdy tekst jest smętny, bo

"Fried Catfish And Bibles" (country)

w ujmująco wesoły sposób

przedstawia pyszności na stole

otwartego dla gości domostwa.

Dalsza część płyty jest na swój

sposób pozytywniejsza i nastawiona

na swawolę, a w moim odczuciu

- trochę mniej atrakcyjna.

O ile pierwsze utwory albumu

eksplodowały namiętnością graniczącą

z obłędem, to w pewnym

momencie zahipnotyzowani słuchacze

zostają sprowadzeni na

ziemię. Aby nikt nie miał wątpliwości,

że tak właśnie się stało, za

puentę posłużyło do znudzenia

powtarzane wezwanie: "dumb it

down". Na plus wyróżniłbym jeszcze

"Nobody By You" za bardzo

fajną, hard rockową improwizację

na temat kompozycji ojca Shemekii,

Johnny'ego Copelanda.

(4,5)

Sam O'Black

Shining Black - Postcards from

the End of the World

2022 Frontiers

Shining Black to projekt amerykańsko

- włoskiego duetu: gitarzysty

Olafa Thörsena (Labyrinth,

Vision Divine) i wokalisty

Marka Boalsa (Yngwie Malmsteen,

Ring Of Fire, Royal Hunt,

Iron Mask). W 2020 roku ukazał

się ich debiutancki longplay "Shining

Black", a w marcu 2022 następny

album, o tytule tłumaczonym

na polski jako "Pocztówka z

Krańca Świata" (a może z końca

świata?). Zawiera dziesięć kompetentnie

zagranych i zaśpiewanych

utworów, utrzymanych w tzw.

stylistyce "melodyjny hard rock/

heavy metal", choć bliżej im do

rocka niż do metalu. Obaj twórcy

są w formie, ale nie roznosi ich

entuzjazm. Przed odpaleniem

płytki warto wziąć pod uwagę, że

usłyszymy wiele przyjemnych w

odbiorze, lecz nijakich melodii, w

dodatku okraszonych tandetnymi

klawiszami. I nie widziałbym w

tym nic złego, bo zrozumiałe, że

przecież wielu rockmenów też

czasami potrzebuje nienachalnej

muzyki tła do zrelaksowania się.

Problem tkwi w tym, że z założenia

wcale nie miało być miło,

gładko i sympatycznie. Ironicznie,

teksty na "Postcards..." eskalują

stan nostalgii wynikającej z

kończenia różnych aspektów i

etapów życia, lecz niewykluczone,

że już w listopadzie 2022 roku

siła grawitacji przywoła wielu melancholików

z powrotem na ziemię.

Po ośmioletniej przerwie powrócił

bowiem Ring of Fire z LP

"Gravity" z Boalsem za mikrofonem

i tak oto Shining Black

straciło na aktualności. Bardzo

chciałbym uczciwie stwierdzić, że

jakiś utwór z recenzowanej płyty

wydaje się koncertowym evergreenem,

lub że zapisze się w historii

jako jedno z czołowych osiągnięć

Olafa i Marka. Niestety, nie mogę

tego zrobić. Cały projekt kojarzy

mi się z metalowym odpowiednikiem

Morcheeby, bo poszczególne

kawałki w równie żadnym

stopniu do mnie nie przemawiają.

Nie pamiętam ich słuchanych

w teraźniejszości. Po

Internecie krążą memy, że Bóg

komuś pozwolił śpiewać, na co

Rob Halford odpowiada: "nie pozwoliłem".

Inne memy ukazują nastolatka

demonstrującego bas na

konsoli techno, na co Lemmy

odpowiada: "to nie jest bas". Mark

Boals teoretycznie fajnie śpiewa,

ale w praktyce nie przekonuje, bo

gdy np. nadaje utworowi tytuł

"We Are Death Angels", Mark

Osegueda równie trafnie powinien

zaprzeczyć. Czepiam się, dlatego

że gdyby taki longplay zaproponował

undergroundowy zespół,

prawdopodobnie doszukiwałbym

się w nim zalet w postaci fachowej

realizacji i solidnej produkcji, ale

uważam, że od profesjonalistów

można i trzeba oczekiwać więcej

niż przeciętności. (3)

Silent Knight - Full Force

2022 Self-Released

Sam O'Black

Ta płyta to propozycja dla każdego

kto głęboko w sercu nosi zarówno

thrash metal i NWOBHM,

jest symbiozą tych dwóch gatunków.

Z jednej strony pełny krzykliwych

i melodyjnych wokali z donośnym

vibrato, z drugiej naładowany

energią, ciężkimi riffami i

zabójczym tempem. "Full Force"

niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi,

co prawda tym razem

dostaliśmy o jeden utwór

mniej, jednak przy takim natężeniu

i dynamice jaką serwuje nam

Silent Knight, jest to wręcz idealnie.

Osobiście, nie jestem największym

fanem thrashu, jednak

świetne riffy i ciekawe struktury

dużo nadrabiały, może nie posłuchałbym

na wieczornej przejażdżce,

ale z pewnością na intensywnym

treningu. (4)

Sinsid - In Victory

2022 Pitch Black

Szymon Tryk

Przyznam się Wam bez bicia i

żadnych poważniejszych tortur,

że sporą część albumów, którą

otrzymuję, traktuję wyłącznie jako

materiał do recenzji. Słucham

kilka razy, skrobię parę słów (czasem

bez jakiejś wielkiej namiętności)

i często potem do tego

materiału nie wracam. Jest jednak

taka grupa recenzowanych płyt,

co prawda znacznie mniejsza od

tej pierwszej ale jednak, które na

stałe zagościły w mojej play liście.

Jedną z nich jest poprzednie wydawnictwo

norweskiego Sinsid

zatytułowane "Enter the Gates".

Do dziś wracam do tego albumu z

nieskrywaną przyjemnością i lubię

go sobie posłuchać na luzie dla

poprawy nastroju. Co ciekawe, z

upływem czasu postrzegam go

coraz bardziej pozytywnie. Czy

"In Victory" pójdzie w jego ślady?

Odpowiedź na to pytanie poznam

164

RECENZJE


zapewne za jakiś czas, jednak na

ten moment wiele na to wskazuje.

Wcale nie dlatego, że od ostatniego

krążka Sinsid w swej muzyce

oraz swym podejściu do grania

heavy metalu nie zmienił praktycznie

nic (zresztą po kiego grzyba

miałby cokolwiek zmieniać). Na

"In Victory" dalej dostajemy solidny

heavy metal z jednej strony

pełny chwytliwych melodii (do

tworzenia których chłopaki mają

bezdyskusyjny talent), zmian

tempa i zabaw nastrojem, chóralnymi

refrenami, momentami epickim

klimatem oraz innymi takimi

duperelami. Co do brzmienia, to

jest ono dość nowoczesne, co jednak

nie odbiera mu ciężaru, a momentami

trafiają się wręcz fragmenty

dość szorstkie. OK., tylko,

że to co napisałem powyżej można

by odnieść do jakichś osiemdziesięciu

procent albumów młodych

bandów heavy metalowych,

które obecnie trafiają na rynek.

Więc co niby w tym "In Victory"

takiego wyjątkowego? Pytaj się

mnie, a ja Ciebie. Ale sam powiedz

drogi czytelniku, jak tu

tych skurczybyków nie kochać za

tak tandetny, kiczowaty, a jakże

piękny zarazem hymn "Metalheads"?

Jak tu nie słuchać z psychopatyczną

wręcz rozkoszą hiciarskiego

"Headless Grinder"? Jak

tu nie doceniać faktu, że mimo iż

nie grają przesadnie prostej i prymitywnej

muzyki, to czuć w ich

muzykowaniu tą rockendrolową

wyjebkę. Jak tu nie chcieć napić

się browara z Terje Sindh Sighu,

facetem, który w 2022 roku dalej

jest fanem nieodżałowanego Hulka

Hogana. "In Victory" to album,

który zapewnia mi pełny

serwis. Ja macham głową, ja śpiewam,

ja gadam, ja latam… Dobra,

kończę już. Nara. (5)

Bartek Kuczak

dziej, bo więcej się w nich dzieje,

chociaż motoryka "The First Empire"

chyba za bardzo przypomina

"We Rock" Dio. Ani o cal nie odstaje

od nich rozpędzony, surowy

"Bloodwine", ale już "Deeds Of

Honor" niczym nie zachwycił, a

już szczególnie dziwnie brzmiącymi

partiami wokalnymi Jasona

Conde-Houstona. Mimo tego

"Blood Empire" pokazuje, że

Skelator jest w formie, a skład z

nową basistką Leoną Hayward

wciąż ma potencjał. (4)

Wojciech Chamryk

Skull Fist - Paid In Full

2022 Atomic Fire

Przyznam, że Zach Slaughter

nieco mnie rozczarował, nagrywając

ponownie na najnowszy album

dwa starsze utwory z MCD

"Heavier Than Metal" sprzed 12

lat. Jak dobrze by bowiem te numery,

tytułowy i "Blackout", obecnie

się nie prezentowały, to jednak

jest to coś w stylu odgrzewanego

kotleta, na co decydują

się zwykle debiutanci, nie zespoły

z kilkunastoletnim stażem. Jasne,

oba utwory brzmią teraz zdecydowanie

lepiej, muzycznie również

zostały dopracowane, ale

osobiście wolałbym zamiast nich

usłyszeć coś nowego, tak dobrego

jak choćby kipiący energią "Long

Live The Fist", piekielnie chwytliwy

"Madman" czy totalnie surowy

utwór tytułowy. Trudno też

oprzeć się kolejnemu singlowi

"For The Last Time" czy zamykającemu

płytę "Warrior Of The

North", tak więc mimo wszystko

nowy album Skull Fist dostanie u

mnie: (5).

wszym albumie tej formacji znacznie

więcej, co niemal z marszu

ustawia "Ślad" wśród najlepszych

debiutów rodzimego hard'n'

heavy. Nie dziwi to zresztą ani

trochę, skoro zespół istnieje od

2014 roku i dopiero niedawno

zdecydował się wejść do studia w

celu nagrania pierwszego materiału;

najwidoczniej ten brak pośpiechu

wyszedł mu na zdrowie.

Już drugi po intro "Świt", szybki i

bardzo dynamiczny "Ratuj mnie"

pokazuje, że zespół świetnie czuje

się w archetypowym heavy na

modłę lat 80., melodyjny refren

też jest niczego sobie. Równie

udane są oparte na podobnym

schemacie "Heaven" i kompozycja

tytułowa oraz bardziej miarowe

"Nadszedł czas" i "Mój los", zarazem

utwory zróżnicowane i dopracowane

aranżacyjnie, bowiem

poza tradycyjnym metalowym instrumentarium

zespół wykorzystał

również flet, sopiłkę i klawisze.

Nie da się nie zauważyć, że

niektóre utwory, szczególnie "Zagubiona"

zyskałyby po skróceniu o

jakąś minutę, ale w pełni rekompensują

tę chwilową monotonię te

wyróżniające się ponad miarę.

Pierwszy to epicki "Leonardo",

mający w sobie coś z progresywnego

rozmachu, zaś kolejny to

wspomniany już "W obliczu wojny";

ciekawy muzycznie, z wokalną

dramaturgią i jeszcze bardziej

aktualnym od 24 lutego tekstem.

Grzegorz Kupczyk w żadnym

razie nie jest w tym numerze

osamotniony, Marta Biernacka

jest bowiem jego równorzędną

partnerką, zresztą "Ślad" od strony

wokalnej całościowo robi bardzo

dobre wrażenie, co tym bardziej

wpływa na końcową notę.

Liczę więc, że kolejny album Slave

Keeper będzie jeszcze ciekawszy,

skoro już za sprawą pierwszego

pokazali się z tak dobrej

strony i zasygnalizowali tak duży

potencjał. (5)

Wojciech Chamryk

2LP - to bez wyjątku nagrane na

nowo starsze kompozycje grupy

Toma Angelrippera. I jak kultowe

nie byłyby pierwsze płyty Sodom,

to jednak ich brzmienie naruszył

ząb czasu, zresztą jeszcze w

latach 80. LP "Obsessed By Cruelty"

był nagrywany dwukrotnie,

co też o czymś świadczy. Tym razem

nie ma w tej kwestii żadnych

niedomówień, sound "40 Years

At War - The Greatest Hell Of

Sodom" wgniata w podłogę.

Yorck Segatz i Toni Merkel

oczywiście nie mogą pamiętać lat

80., ale Frank Blackfire już tak,

bo to z jego udziałem powstały

przecież kultowe albumy "Persecution

Mania" i "Agent Orange",

a zespół w początkach kariery

mógł tylko marzyć o takich umiejętnościach.

Poza tym wybrano

nieoczywiste utwory z różnych lat

- są rzecz jasna takie "szlagiery"

jak chociażby "Sepulchral Voice"

czy "Better Off Dead", ale sporo

też nieoczywistych pozycji jak

"Jabba The Hut", a do tego zabrakło

"Bombenhagel", "Ausgebombt"

i kilku innych pewniaków

na rocznicowe wydawnictwo. Ponieważ

Sodom nie zmieniał oryginalnych

aranżacji, a zawsze był

wierny obranej przed laty stylistyce,

nie próbując grać grunge'u

czy alternatywnego metalu, dzięki

temu mamy tu spójny stylistycznie,

ujednolicony brzmieniowo

materiał, którego słucha się niczym

kolejnego albumu studyjnego

grupy. Warto też sięgnąć po

limitowany do 3500 kopii box,

zawierający materiał nie tylko w

wersji 2LP, ale też 2CD (na drugim

dysku cztery bonusy, w tym

premierowy numer "1982" oraz

MC (również z dodatkiem, nową

wersją "Equinox"). (5)

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Skelator - Blood Empire

2022 Gates Of Hell

Zanim pojawi się pełnoprawny

następca "Cyber Metal" Skelator

proponuje EP "Blood Empire".

Fani grupy na pewno nie wzgardzą

tym materiałem, tym bardziej,

że to nie tylko cztery premierowe

numery, żadne odrzuty,

ale też początek konceptu "The

Kahless Trilogy". Muzycznie

mamy zaś prosty podział: dwa

dłuższe, epickie utwory "Good

Day to Die" i "The First Empire"

oraz krótsze, bardziej dynamiczne

"Deeds Of Honor" i "Bloodwine".

Te pierwsze podobają mi się bar-

Slave Keeper - Ślad

2022 Self-Released

Ta lubelska grupa zaistniała szerzej

stosunkowo niedawno, to jest

w momencie premiery teledysku

"W obliczu wojny" z udziałem

Grzegorza Kupczyka, jednak w

żadnym razie nie można postrzegać

Slave Keeper wyłącznie

przez pryzmat tego utworu. Takich

perełek jest bowiem na pier-

Sodom - 40 Years At War - The

Greatest Hell Of Sodom

2022 Steamhammer/SPV

Miła dla oka starych fanów Sodom

okładka skrywa nowy/stary

materiał niemieckiej grupy. Nowy,

bowiem jak wskazuje już sam

tytuł, to wydawnictwo jubileuszowe,

akcentujące 40-lecie

Sodom. Stary, ponieważ nowości

tu nie uświadczymy, przynajmniej

w podstawowej wersji CD/

Sordid Blade - Every Battle Has

Its Glory

2022 Gates Of Hell

Kolejny projekt, tym razem epicki

heavy metal. Nie mam pojęcia po

co Niklasowi Holmowi był potrzebny

następny, ale jeden plus,

że zaprosił do niego perkusistę

Micaela Zetterberga, z którym

gra również w Wanton Attack.

Niby nie ma się na "Every Battle

Has Its Glory" do czego przyczepić,

bo to i stylistyka słuszna, i

klasyczna okładka, ale cały czas

mam uczucie, że czegoś mi tutaj

brakuje. Muzycznie wszystko się

zgadza, są konkretne riffy, świet-

RECENZJE 165


ne solówki (słychać, że liderem i

twórcą materiału jest gitarowy

wymiatacz), a perkusista wypełnia

nawet nie 100, a 120% normy,

jednak całość pozostawia niedosyt,

sprawia wrażenie, że obcuje

się z lichą imitacją, nie szlachetnym

oryginałem. Może dlatego,

że kompozycje są już co najwyżej

poprawne i schematyczne,

a z Holma żaden wokalista? Jeden

plus, że to raptem 35 minut

muzyki - może na kolejnej płycie,

jeśli powstanie, będzie ciekawiej.

Na razie: (2), a dla odreagowania

posłucham Bathory.

Spell - Tragic Magic

2022 Bad Omen

Wojciech Chamryk

Mimo niezaprzeczalnych zalet

czwarty album braci z kanadyjskiego

zespołu Spell pt. "Tragic

Magic" nie jest czymś, co osobiście

chciałbym dokładnie zgłębiać,

ponieważ odnoszę wrażenie, że

po prostu z tej płyty bije przykra

aura. Zawarta na niej muzyka

przywołuje u mnie przygnębiające

wspomnienia, wywołuje smętny

nastrój, zasmuca. Podczas zimowych

dni brakuje mi słońca,

umyślnie sięgam po syntetyczne

suplementy witaminy D, przeznaczam

spore pieniądze, by choć na

chwilę wyrwać się do cieplejszych

i pogodniejszych zakątków świata.

Przytłacza mnie dziwne uczucie,

jakby za chwilę miał skończyć

się świat i dlatego staram się walczyć

o dobry stan ducha. Właśnie

sprawdziłem, że najkrótszy dzień

w Warszawie trwa 7 godzin 42

minuty, w Vancouver (skąd pochodzi

Spell) trwa nieznacznie

dłużej, bo 8 godzin 11 minut, ale

tu na Islandii, gdzie ja mieszkam,

czyli pod kołem podbiegunowym,

tylko 2 godziny 14 minut. Zimy

w Vancouver należą do umiarkowanych,

praktycznie nie pada

tam śnieg, temperatury pozostają

dodatnie, nieboskłon mieni się

odcieniami szarości. W tym czasie

u mnie jest czarno, co pozostaje

nie bez wpływu na mój odbiór

"Tragic Magic". Oczywiście rozumiem,

że ktoś z Was może poszukiwać

w muzyce mroku i lubi

wisielczy heavy metal. "Tragic

Magic" to zestaw dziesięciu konkretnych,

nie za długich utworów,

które wyróżniają się ciekawymi

pomysłami, nieszablonowym podejściem

do heavy metalu i niesamowicie

intensywną melancholią.

Trudno przejść obok nich

obojętnie, gdyż mają potężną moc

oddziaływania na emocje. Są zagrane

z wielką pasją. Zadbano, by

nie zawierały zbędnych dźwięków,

a każdy ich motyw odznaczał

się apokaliptyczną siłą rażenia.

Nie brzmią tak, jakby Spell

na siłę starał się wymodzić coś

alternatywnego, albo jakby naprędce

coś dziwnego kombinował,

tylko jak skondensowany efekt

rozbudowanych eksperymentów.

Co interesujące, nad płytą pracowały

tylko dwie osoby, które wymieniały

się instrumentami, chociaż

można przyjąć, że za bas, gitarę

rytmiczną, większość wokali

oraz klawisze odpowiada Cam

Mesmer, natomiast za perkusję,

gitary prowadzące i niektóre wokale

- Al Lester. Duet określa

swoje starania mianem "hipnotyzującego

heavy metalu". Miejscami

charakterystycznie swingujący

rytm faktycznie może lekko hipnotyzować,

ale żaden kawałek

nie daje słuchaczom szansy na pozostanie

w stanie uśpienia przez

dłuższy czas, bo tam nie ma żadnych

dłużyzn, są same konkrety.

Daruję sobie podawanie przykładów,

natomiast jako całokształt,

"Tragic Magic" uznaję za niesztampowy

album z niecodzienną

muzyką heavy metalową. Możliwe,

że wszystkim wyszłoby na

lepsze, gdyby w przyszłości ktoś

na co najmniej równie wysokim

poziomie muzycznym połączył

siły z braćmi, a następnie stworzył

inny zespół, który wyniósłby

ich potencjał na całkiem nowy poziom.

Szczerze chciałbym, żeby

tak się potoczyło. (4)

Sam O'Black

SpellBook - Deadly Charms

2022 Cruz Del Sur Music

Muzycy SpellBook to fani starego

klasycznego rocka i początków

heavy metalu. Sami przyznają się

do fascynacji wczesnym Black

Sabbath. Ja oprócz tego słyszę

jeszcze echa Led Zeppelin,

Grand Funk Railroad, Teda

Nugenta, Montrose, Wishbone

Ash i innych takich podobnych

kapel. Na "Deadly Charms" czasami

bywa też granie w stylu, chociażby

Jefferson Starship albo

The Doobie Brothers. Niekiedy

przewinie się coś, co określiłbym

jako nawiązania do glam metalu.

No, ale może to tylko moja wyobraźnia.

Odnajdziemy także klimaty

bluesowe, progresywne, psychodeliczne

itd., a wszystko

głównie w nawiązaniu do lat 70.

zeszłego wieku. Muzycy Spell

Book czują się w takich brzmieniach

jak ryba w wodzie i powiem

szczerze, że są bardziej wiarygodni

niż wiele innych, a nawet

słynniejszych kapel z nurtu retro

rocka czy też protometalu. Intro i

osiem dynamicznych kawałków

skrojonych jest naprawdę bardzo

dobrze, a każdy różni się od siebie,

acz jednakowo zachwyca.

Przez co album jest na jednym

wysokim poziomie. Każdy z nich

porywa swoją zaraźliwą energią,

uniwersalnością i luzem. Chociaż

w takim "Her Spectral Armies"

zakrada się też pewnego rodzaju

zaduma. Czasem może zaleci

jakimś schematem, ale niwelowane

jest to zapałem i entuzjazmem

Amerykańskich muzyków. Ciężko

mi na "Deadly Charms" wyróżnić

jakiś utwór, no może na minus,

bo do intro mogliby się bardziej

przyłożyć. Wszystko brzmi wyśmienicie,

niby nawiązuje do lat

70., ale też czuć współczesne

czasy. Wykonanie jest również

bliskie perfekcji. Nie wiem, może

mnie za bardzo poniosło przy tym

krążku, ale nie bardzo chciałem

rozstawać się z "Deadly Charms".

Tym albumem nie tylko powinni

zainteresować się fani

współczesnego protometalu, ale

także fani klasycznego hard rocka

i heavy metalu. (5,5)

\m/\m/

Spirit Adrift - 20 Centuries Gone

2022 Century Media

Spirit Adrift jest obecnie jedną z

najbardziej rozpoznawalnych i

twórczych formacji doom metalowych.

Zainstniała ona w 2015

roku w Teksasie jako solowy projekt

degenerata po odwyku, wokalisty

i multiinstrumentalisty o

imieniu Nate Garrett. Dotychczas

ukazały się jej cztery lonplay'e

studyjne: "Chained To

Oblivion" (2016), "Curse Of

Deception" (2017), "Divided By

Darkness" (2019) oraz "Enlightened

In Eternity" (2020). Debiut

został zagrany w całości

przez Nate, ale w pracach nad kolejnymi

pozycjami wzięli udział

również inni instrumentaliści. W

2022 roku do składu Spirit Adrift

dołączył nowy gitarzysta

Tom Draper, nowy basista Sonny

DeCarlo, a także nowy perkusista

Mike Arellano. Latem dostaliśmy

nowe EP zrealizowane

przez Nate wraz Mike'm, o tytule

większym niż życie: "20 Centuries

Gone". Wydawnictwo wypełniły

dwie premierowe kompozycje

autorskie i sześć coverów. Mimo,

że trudno je traktować jako prawilnego

następcę "Enlightened

In Eternity", postarano się o porządne,

masywne brzmienie. To

nie jest nagrany na prędce, niedbały

jam, lecz solidna porcja

przyzwoitej muzyki. Własne kawałki

zespołu: "Sorcerers Fate" i

"Mass Formation Psychosis" nie

zaskoczyły mnie, ale przyznam,

że trzymają konkretny poziom.

Wypadają szczególnie korzystnie

pod kątem wykonawczym. Zapętlony

riff "Sorcerers Fate" przechodzący

w potężny marsz kojarzy

mi się z grecką szkołą epic metalu.

Krótka przerwa pomiędzy pierwszymi,

monotonnymi partiami

wokalnymi, została rozdarta przeszywającym

solem gitarowym.

Nieco dalej słyszymy zabawy rytmem

i dynamiką, które nie grzeszą

oryginalnością, ale całość wyróżnia

głęboki groove. "Mass Formation

Psychosis" rozpoczyna się

kilkoma niewinnymi akordami

akustycznymi, których zadaniem

jest nadanie kontrastu następującemu

po nich, monumentalnemu

uderzeniu. Mimo, że nic wyjątkowego

w utworze się nie dzieje,

on i tak miażdży mocą. Solówka

w środku znów przeszywa narząd

słuchu, a po niej wkrada się melancholijna

atmosferka, nagle przerwana

uporczywym wierceniem

dziury w głowie przez monstrualną

sekcję rytmiczną. Podoba mi

się, że w części przeznaczonej na

covery znajdziemy kilka nieoczywistych

propozycji. Wprawdzie

granie Metalliki można uznać za

banał, ale Nate sięgnął po jeden z

najmniej komercyjnych utworów

z ich pierwszego okresu, mianowicie

po "Escape" (1984), i fajnie

im to wyszło. Natomiast przerobienie

przez doom metalowców numerów

Thin Lizzy ("Waiting For

an Alibi", 1979) czy też ZZ Top

("Nasty Dogs And Funky Kings",

1975), to już nie lada ciekawostka.

Tutaj odkręcono bas na stówę;

zadbano o ciężar dolnych rejestrów.

Ostatni cover Lynyrd Skynyrd

"Poison Whiskey" buja na

rock'n'rollowo, w zdecydowanie

imprezowym klimacie. Szkoda

tylko, że EP gwałtownie się ucina.

(-)

Sam O'Black

Spitfire MkIII - Shadows Phantoms

Nightmares

2022 Andromeda Relix / Heart of Steel

Przedstawiciele wenecjańskiego

heavy metalu ze Spitfire pamiętają

początki formowania się włoskiej

sceny heavy metalowej, ponieważ

sami zaczynali grać w

1981 roku. I to nie tylko od kowerów,

bo już w kolejnym roku

ukazało się ich pierwsze demo z

166

RECENZJE


trzema autorskimi utworami. Zabawnie

wygląda okładka tej demówki,

bo ziejąca ogniem głowa

dinozaura, czcionka i zakreskowane

na niebiesko tło stylizowane

są na prace plastyczne typowe dla

dzieci z wczesnych klas szkoły

podstawowej. Historia pokazała,

że Wenecjanie potrzebowali mnóstwo

czasu, żeby wydać dużą płytę

studyjną. Nazywała się "Time

And Eternity", wyszła dopiero w

2010 roku, a jej okładka sugerowała

nie mniej epickie naleciałości.

Nigdy tej muzyki nie słyszałem,

nie wiem, gdzie można ją

dorwać i niespecjalnie się do niej

garnę. Wystarczy mi longplay

"Shadows Phantoms Nightmares",

czyli zbiór dwunastu konkretnych

numerów, trwających

blisko godzinę. Zespół dopisał sobie

do nazwy MkIII, aby podkreślić,

że to już trzeci etap ich podziemnej

kariery, ale chodzi o ten

sam Spitfire z dwoma oryginalnymi

muzykami: śpiewającym basistą

Giacomo Giga Gigantelli

oraz gitarzystą Stefano Pisani,

których udanie wspiera perkusista

Luca Giannotta. Brzmienie plasuje

się między współczesnym Saxon

a współczesnym Accept. Podoba

mi się imprezowa atmosfera

wydawnictwa. "Shadows Phantoms

Nightmares" nie jest dopieszczone

ani pod względem

dźwiękowym, ani kompozycyjnym,

ani też wizualnym. Nie ma

tu silenia się na oryginalność, nie

ma puszczania oka do mainstreamowej

publiczności. Od początku

do końca rządzi szczera chęć grania

surowego heavy metalu. Muzycy

zrealizowali najlepiej jak potrafili

to, na czym im zależało, a

do mniej kręcących ich aspektów

nagrywania podeszli ze zdrowym

dystansem. Słychać pasję, a jednocześnie

brak oszlifowania.

Wystarczy posłuchać fragmentu,

żeby przekonać się, jaka to płyta,

bo jest bardzo bezpośrednia i trafia

od razu w sedno. Uważam to

jednocześnie za jej wadę, jak i za

zaletę. Nie gwarantuje żadnych

wyjątkowych wrażeń, ale dobrze

świadczy o włoskim heavy metalu.

Prezentowanie takiej formy

czterdzieści lat po wystartowaniu

budzi szacunek. Niektóre utwory

powstały już w latach osiemdziesiątych

(np. "Gangs Fight", "Phantom

Barrow", "Screaming Steel"),

ale całość jest spójna, co oznacza,

że muzycy pozostali wierni swoim

młodzieńczym upodobaniom.

Prawdopodobnie zespół miał pecha,

że pojawił się w nieodpowiednim

miejscu o nieodpowiednim

czasie, bo gdyby pochodził z

Niemiec lub z USA, to mógłby

działać intensywniej i prawdopodobnie

rozwinąłby się wraz z nabraniem

doświadczenia w studiu z

jakimś genialnym producentem.

Poza tym, taki solidny heavy metal

zyskał we Włoszech na znaczeniu

dopiero w XXI wieku, a w

latach osiemdziesiątych nie wychodził

poza piwnicę. W związku

z tym "Shadows Phantoms

Nightmares" jest udanym uzupełnieniem

dyskografii Spitfire, a

zaangażowani muzycy mają powody

do satysfakcji. (3,5)

Starchaser - Starchaser

2022 Frontiers

Sam O'Black

Historia Starchaser sięga egipskich

piramid i hieroglifów - dosłownie

i w przenośni. Dosłownie,

bo nawiązuje do nich sztandarowy

utwór zespołu pt. "Starchaser",

a w przenośni, bo chodzi o

przestarzały zabytek. Kogo muzyka

Tad Morose nudzi, może sobie

od razu odpuścić Starchaser,

natomiast fani dostali ostatnio album

"March of the Obsequious"

(2022) z Markusem Albertsonem

na gitarze. I tyle. Pan Kenneth

Jonsson po ośmiu latach

spędzonych w Tad Morose

(2012-2019) stracił ochotę na

zajmowanie się muzyką, jak sam

opowiada nie słuchał niczego

przez dłuższy okres czasu i zajmował

się własną rodziną. Tak

mogłoby pozostać, tylko że w pewnym

momencie pomógł córce w

szkolnych lekcjach muzycznych i

od tego momentu wkręcił się w

plumkanie na klawiszach. Z czasem

coś tam zaczął komponować,

aż naszła go ochota na realizację

solowego projektu. Wkrótce dołączył

do niego wokalista M.Ill.Ion

Ulrich Carlsson, a ponieważ napisał

on wiele linii melodycznych

i tekstów, Kenneth Jonsson

zmienił formułę z solowego projektu

na regularny zespół. Później

skład uzupełnili kolejni muzycy

ze Szwecji: klawiszowiec Kay

Backlund (Lion's Share), basista

Örjan Josefsson i perkusista Johan

Kullberg (Wolf, Therion,

Lion's Share). A ponieważ Frontiers

Records lubi lansować takie

supergrupy, podpisano kontrakt i

wydano chwalony z grzeczności

krążek, który kompletnie mija się

z moim gustem. To mdły euro power

metal z irytująco - natarczywym

atakiem plastiku. Ciężko mi

przebrnąć przez ten asłuchalny

gniot, żeby odnaleźć w nim cokolwiek

pozytywnego. (1)

Steelover - Stainless

2022 Escape Music

Sam O'Black

W pierwszej połowie lat 80. polscy

maniacy mieli możliwość cieszyć

się krążkiem "Glove Me" belgijskiego

zespołu Steelover. Wtedy

to nasza rodzima wytwórnia

Pronit wytłoczyła winyle debiutanckiego

albumu tego bandu na

licencji nieistniejącej już Mausoleum

Records. Zawierały one

melodyjny heavy metal wzorowany

na dokonaniach Scorpions,

ale także inspirowany muzyką kapel

typu brytyjskiego Mama's

Boys, francuskiego Fisc, czy też

kanadyjskiego April Wine. Na tegorocznym

krążku, wydanym po

wielu latach, "Stainless" nic się

nie zmieniło, inspiracje pozostały

takie same i krążek wypełnia

dwanaście bardzo dynamicznych

kawałków w stylu melodyjnego

heavy metalu a la lata 80. z refrenami

do skandowania na koncertach.

Powiązania dawnego Steelover

z tym współczesnym podkreślają

ponowne nagrane kompozycje

z debiutu. Zresztą jest ich

niemała reprezentacja. Z tej konwencji

wyłamują się utwory

"Remember" i "What Your Love",

które utrzymane są w stylu rockowych

ballad. Kiedyś był taki niepisany

przymus, że na krążku musi

znaleźć się choć jedna taka ballada.

Brzmi to nieźle, jest moc i

nie ma takich wątpliwości jak

przy "Glove Me". Nawiasem mówiąc,

wystarczy posłuchać sobie

"Give it Up", "Need the Heat" czy

"Forever", czyli kompozycji na nowo

nagranych, aby stwierdzić, że

brzmią one zdecydowanie lepiej i

soczyście niż na debiucie. W tym

miejscu trzeba wspomnieć o Vince

Cardillo, jego głos brzmi zdecydowanie

mocniej i ostrzej i jest

ozdobą Steelovera. Myślę, że

trzeba cieszyć się, że Belgowie postanowili

na nowo zejść się i trzeba

liczyć na to, że starczy im więcej

animuszu i te kilka płyt jeszcze

nagrają. Może jest w tym trochę

sentymentu, ale fani starego

heavy metalu powinni zainteresować

się najnowszą płyta Steelover

"Stainless". (4)

\m/\m/

Steelwings - Still Rising

2022 Pure Steel

Steelwings to szwedzka kapela

działająca od 1982 roku, z dużymi

przerwami, aż do czasów

współczesnych. Trzon zespołu

tworzą dwaj gitarzyści, Gert-Inge

Gustafsson, Michael Lindman

oraz wokalista Tommy Soderstrom.

W 2022 roku wydali swoją,

dopiero, trzecią płytę "Still Rising".

Poprzednich dwóch -

"Steelwings" (1989) i "Back"

(2019) nie miałem przyjemności

słuchać i w sumie nie wiem, czy

grupa odeszła znacząco od swojego

stylu czy raczej go kultywuje.

Wiem natomiast, po zapoznaniu

się z najnowszym materiałem, że

nie jest to muzyka strasznie odkrywcza.

To poprawnie zagrany

hard rock. Bardzo mocno wzorowany

na twórczości Deep Purple,

a maniera wokalu przypomina Iana

Gillana. Trochę to mierzi, bo

ciężko dosłuchać ten krążek do

końca. Jakby jeszcze w pewnych

momentach dodali klawisze to

powstałaby taka mierna kopia

Purpury. Pierwszy numer też mocno

z początku przypomina Judas

Priest, że zastanawiałem się,

czy linia wokalu nie jest jeden do

jeden ściągnięta z "Hell Bent For

Leather". Posypane jest to wszystko

jeszcze duchem AC/DC i mamy

taką nic w sumie nie znaczącą

mieszankę heavy/hard rockową,

która może sobie gdzieś grać w

tle. Generalnie to "Still Rising"

jest takim krążkiem, który kompletnie

niczego nie zmieni w naszym

życiu. Poznajemy te dźwięki,

kończymy słuchać i kładziemy

na półkę by zaraz o tym zapomnieć.

Wykonawczo jest całkiem

okej, ale smakuje ten album jak

niedbale odsmażony kotlet. Cóż,

trudno. (2,5)

Adam Widełka

Stormhunter - Strangle With

Care

2022 G.U.C.

Szkoda, że Stormhunter po wydaniu

świetnie przyjętego trzeciego

longplay'a "An Eye for an I"

(2014) nie stał się intensywnie

RECENZJE 167


nagrywającym i koncertującym po

całym świecie zespołem. Wtedy

uznano ich bawarskim odpowiednikiem

hamburgskiego Stormwarrior,

dlatego że grali podobny

power metal na zbliżonym poziomie.

Dziś w mediach mówi się o

nie w pełni wykorzystanym potencjale.

Jeśli dobrze pójdzie, ich

czwarty duży album ukaże się dopiero

po dziewięcioletniej przerwie

(2023). Niemniej dwie EP-ki

Stormhunter: "Ready for Boarding"

(2020) i "Strangle With

Care" (2022) zawierają łącznie

trzydzieści osiem minut porządnego

materiału, który prezentuje

zespół jako wszechstronny team,

z szerokimi horyzontami muzycznymi.

Dostaliśmy bowiem dziewięć

zróżnicowanych stylistycznie

utworów, nawiązujących do

ich wcześniejszej twórczości, a zarazem

czerpiących z hard rocka,

tradycyjnego heavy metalu, power

metalu, a nawet z punk rocka. Poszczególne

numery nie stanowią

zwartej całości, natomiast mają

indywidualny charakter, tzn. każdy

czymś się wyróżnia i jest inny

od poprzedniego. Ogólnie uważam,

że "Ready for Boarding"

miało więcej przestrzeni i luzu,

zaś "Strangle With Care" brzmi

o wiele intensywniej. Szczególnie

perkusja łomocze na tym drugim

wydawnictwie stanowczo zbyt gęsto.

Nie wiem, po co, ani dlaczego

Andreas Kiechle tak tłucze na

trzy fajerwerki. Najwyraźniej

chciał udoskonalić brzmienie, ale

przy okazji przesunął środek ciężkości

z power/heavy na power/

speed. Na początku "Mind Odyssey"

jeszcze dozuje patataje, ale

jak wchodzi wokal, to jego perkusja

już mnie gubi. Poza tym, refren

wypada tam sztucznie i nazbyt

wesołkowato - nie jestem

przekonany, czy faktycznie "marzenia

rodzą się głęboką nocą, gdy

przeszłość z przyszłością się jednoczą"

("Where future and past

unite/ Deep in the night where

dreams are born"). Potencjał

"Headbanger's Ball" znów tłumi

tępa, za bardzo wysunięta na

front perkusja. Aż chciałoby się

kiwnąć do pałkera, żeby trochę

zluzował, bo psuje imprezowe,

chóralne zaśpiewy. Najbardziej na

nowej EP-ce podoba mi się epicki

sznyt drugiej połówki kawałka

"Remnants Of Society", przede

wszystkim ze względu na atmosferę

i poetycki tekst. Czy po nocy

nastanie dla społeczeństwa dzień,

a może pozytywne przeznaczenie

okaże się zwodnicze i tańczymy

po raz ostatni? (-)

Sam O'Black

Sunless Sky - Prelude To Madness

2022 Pure Steel

Wokalista Juan Ricardo (w wywiadzie

zamieszczonym na str. 56

HMP 80) podzielił się z nami następującą

refleksją na temat swoich

zespołów: "Wretch bardziej podpada

pod euro power metal a Sunless

Sky pod US power metal; Dark Arenę

widzę gdzieś pośrodku". Mimo tego,

że tylko Juan udzielał się na

wszystkich dotychczasowych płytach

Sunless Sky, a pozostali muzycy

są nowi, stylistycznie nowy

krążek "Prelude To Madness"

obiera ten sam kierunek. Sześćdziesięciojednoletni

dziś Juan

śpiewa z manierą typową dla Jamesa

Rivery. Jest równie wampirzy

(czytaj: złowieszczy i ostry),

cechuje się podobnym frazowaniem

i identycznym przeciąganiem

starannie wybranych sylab,

a nierzadko oscyluje w jeszcze

wyższych rejestrach. Na całym albumie

pojawia się sporo niesamowitych

screamów. Doskonale

komponują się one z przeraźliwą

atmosferą budowaną przy pomocy

prostych środków sekcji instrumentalnej.

Za największą zaletę

płyty uważam mistrzostwsko wyważone

aranżacje. Nie ma wiele

drastycznych zmian temp - dominują

średnie bądź walcowate, a

każdy dźwięk wydaje się być dokładnie

na swoim miejscu. Słychać,

że zarówno same kompozycje,

jak i ich kolejność, dopracowano

z głębokim namysłem. Ta

muzyka nie atakuje chaotycznie,

tylko finezyjnie płynie, nawiązując

przy tym do US power metalowej

estetyki. Choć nie mamy do

czynienia z konceptem, to poszczególne

kawałki scala spójne

przesłanie o zagrożeniu końcem

świata w nawiązaniu do zimnej

wojny. "Prelude To Madness"

jest mniej chwytliwą oraz mniej

intensywną płytą w porównaniu

do dzieł Helstara. Nie brzmi tak

gęsto, za to bardziej monumentalnie,

potężniej i masywniej. W moim

odczuciu Helstar nie zbudował

nigdy identycznych klimatów,

jakie odnajdziemy na "Prelude

To Madness". Gdyby nie łudząco

podobny głos, uznałbym,

że Bezsłoneczne Niebo gra po

prostu inaczej niż Piekielna

Gwiazda. Jako swojego faworyta

z recenzowanej płyty wskazałbym

na "Into The Grey". Trwa niespełna

cztery minuty, a wyróżnia się

natarczywym groove'm, obłędnymi

wokalami, a także mnogością

frapujących solówek gitarowych w

tle. Jest to tego typu numer, że

zrazu przemyka niepostrzeżenie,

a dopiero po kilku odsłuchach

robi piorunujące wrażenie. Warto

dać szansę również fajnie pulsującemu

numerowi "Mastodon",

który kojarzący mi się ze skrzyżowaniem

dwóch ostatnich longplay'ów

Metalliki ze stoner metalem.

Juan robi w nim świetny

użytek ze swojej nowej kochanki,

czyli z gitary basowej. Cały album

składa się z dwunastu zwięzłych

utworów. Dobrze słucha się ich za

jednym zamachem, tym bardziej

dzięki udanemu zabiegowi w postaci

epitfium: dwie części instrumentala

"Embers To Ashes" poprzedzają

"In Memoriam" o odchodzeniu

ze świata oraz wieńczą

bezpośrednio następujący "Eternal

Sanctuary" o reflekcji już po

odejściu. Sunless Sky z powodzeniem

utrzymuje napięcie od początku

do końca "Prelude To

Madness". Gitarzysta Ed Miller

wspomniał w naszym najnowszym

wywiadzie, że w ostatnich

sekundach tonacja zmienia się z

minor na major. Sprawdziłem i ja

to słyszę trochę inaczej. Jak dla

mnie, w 1:25 wchodzi dodatkowa,

mocno przesterowana

ścieżka z przeciąganymi synkopami.

Ustępuje ona w 1:45, oddając

pole gitarze już w tonacji major.

Zmiana nie zachodzi drastycznie,

tylko płynnie, przy pomocy starannie

przemyślanej wstawki. A

zatem znów pojawia się finezyjne

przejście, uwypuklające aranżacyjną

doskonałość. (4)

Sword - III

2022 Massacre

Sam O'Black

Zupełnie umknął mi fakt reaktywacji

Sword. Gdy dowiedziałem

się, że będę miał możliwość przygotowania

wywiadu i zrecenzowania

ich powrotnego albumu, zacząłem

pośpiesznie weryfikować

czy nie chodzi aby o amerykanów

z The Sword albo o inną ekipę,

której istnienie po prostu mi

umknęło. Tymczasem powrót legendy

stał się faktem! To fantastyczna

wiadomość, biorąc pod uwagę,

że mówimy o autorach jednego

z najbardziej przebojowych, a

przy tym mocno niedocenionych

albumów amerykańskiego power

metalu (mowa rzecz jasna o

"Metalized" z 1986r.). Na pierwszy

rzut oka, z takim wydarzeniem

powinna wiązać się spora

presja. Po pierwsze "III" to album

powrotny, co zawsze budzi pewien

niepokój - pamiętajmy, że

mówimy tu o ponad 30 latach

przerwy wydawniczej. Rick Hughes

i spółka musieli więc zmierzyć

się z własną legendą (która

jak się okazuje cały czas żyła i

miała się dobrze - polecam popatrzeć

na frekwencje na powrotnych

koncertach). Kolejna sprawa

- płyta powstawała bardzo długo

(od momentu ogłoszenia reaktywacji

minęła ponad dekada, a mamy

podstawy uważać, że proces

kompozycyjny ruszył już wówczas).

Mimo wszystko wygląda na

to, że muzycy Sword zwyczajnie

tę całą presję po prostu olali. Na

tym albumie nie słychać jej ani

grama - jest za to zabawa, czysta

radość z grania i powrotu na scenę.

"Trójka" brzmi jak naturalny

następca "Sweet Dreams", więc

wygodniej ją odnosić do tego albumu

(przy okazji to może dobra

okazja by odświeżyć ten nieco zapomniany

krążek, przyćmiewany

blaskiem kultowego debiutu?).

Mamy tu sporo rock and roll'owego

vibe'u i gitarowego, niemal bujającego

groove (jak w "Dirty Pig"

i "Unleashing Hell"), za to mniej

rozpędzonego poweru (co oczywiście

nie znaczy że nie ma go tu

wcale). Umówmy się, galopady nigdy

nie były specjalnym znakiem

rozpoznawczym Sword i również

tutaj równoważą się ze średnimi

tempami. I tego akurat trochę

szkoda, bo szybsze numery to

chyba najlepsze momenty na płycie.

Mam tu szczególnie na myśli

agresywne "(I Am) In Kommand",

a także "Took My Chances", do

którego szczerze mówiąc wracam

głównie dla świetnego, dynamicznego,

iście maidenowego przejścia

(wcześniejsze i późniejsze bujanie

potrafi już trochę znudzić - a trwa

grubo ponad połowę utworu). Do

tych szybszych numerów zaliczymy

też "Bad Blood" - jak dla mnie

totalny przebój, któremu absolutnie

niedaleko do klasyków w stylu

"F.T.W" czy "Evil Spell" (tak stylistycznie,

jak i jakościowo) - oraz

zamykający "Not Me, No Way"

(niby melodyjny i zapamiętywalny,

ale z drugiej strony nudnawy).

Tak jak na "Sweet Dreams", dużo

tu spotkań typowego dla US poweru

ciężaru (miałem skojarzenia

nawet z Metal Church) i niemal

glamowej przebojowości (tylko tej

bardziej zadziornej, w stylu Skid

Row albo Motley Crue) - tu dobrym

przykładem będzie wspominane

wyżej "Dirty Pig" oraz "Unleashing

Hell" z autobiograficznym

tekstem opisującym rozkręcanie

sceny w Montrealu. A teraz,

żeby zostać dobrze zrozumianym

- "III" to dobry album. Odsłuch

sprawia autentyczną, nie wymuszoną

przyjemność. Nie brakuje

świeżości i wyczuwalnej radości z

grania. Muzycy trzymają dobrą

formę, wokal Ricka Hughesa starzeje

się z klasą. Ale to też najsłabszy

album Sword. Nie zakwestionuję,

że panowie naprawdę

mogli poczuć się jak za młodu i

168

RECENZJE


włożyć w ten materiał maksimum

energii którą dysponują - to słychać.

Jednak słychać też bardzo

wyraźnie, że do energii jaką dysponowali

w latach 80. jest po prostu

za daleko i tylko przebłyski w

postaci 2-3 numerów, mogą startować

do hitów, jakie prezentowali

na poprzednich krążkach.

Pozostałe utwory to dobrze skrojony

hard rock/heavy/power metal

(wybierać w zależności od momentu),

przy którym chętnie potupią

nóżką słuchacze EskiRock.

Niektórym to wystarczy, innym

nie. Mając sentyment do zespołu,

uważam że "III" półki z płytami

na pewno nie oszpeci, gorzej gdybym

liczył na jej ubogacenie. (4)

Piotr Jakóbczyk

Tad Morose - March of the Obsequious

2022 GMR Music Group

Tad Morose od czasów odejścia

Urbana Breeda oraz Daniela

Olssona, to w zasadzie drugi, inny

zespół. Z takim właśnie podejściem

słucham wszystkich płyt

wydanych po "Modus Vivendi".

Podczas gdy tamten duet odegrał

swoje znakomite role jeszcze później

w Trail of Murder, takim

"Tad Morose - light", we "właściwym"

Tad Morose zaszły znaczące

zmiany w kwestii pisania

kompozycji i samych linii wokalnych.

Jeśli znacie którąkolwiek

płytę Tad Morose z Ronnym

Hemlinem na wokalu, wiecie jak

brzmi "March of the Obsequious".

Ten zespół wyrobił sobie

specyficzną markę i charakterystyczne

brzmienie na nowo, właśnie

po korekcie składu. Płyta jest

ciężka, masywna, o nieco dusznym

klimacie, raczej unikająca

chwytliwości, jaką cechowały

przedhemlinowe płyty Szwedów.

Tym definicjom wymyka się pogodniejszy,

lżejszy i ocierający się

melodiami o stary Tad Morose

"Phatntasm", okraszony wyrazistymi

klawiszami "Escape", czy

subtelny "This Perfect Storm".

Całość spaja rozpoznawalny wokal

Ronny'ego, który tak dominuje

nad całą muzyką, że trudno

słuchać jej w izolacji od wokalu.

Sęk w tym, że Hemlin jest nietypowy

i jeśli nie jest się fanem jego

maniery oraz interpretowania linii

wokalnych, może męczyć. Mnie

niestety właśnie trochę męczy,

więc mimo chęci wgryzienia się w

zupełnie przecież dobre riffy czy

same kompozycje, odpadam po

kilku kawałkach. Nie da się jednak

zaprzeczyć, że zespół potrafi

wykreować ciekawy, mroczny klimat,

stworzył własny, nieporównywalny

z innymi zespołami styl

oraz rozdaje nam całkiem fajne

rozwiązania muzyczne. Dzięki temu

wciąż pozostając w estetyce

heavy metalu, Tad Morose nadal

jest niebanalne i nieoczywiste. (4)

Tailgunner - Crashdive

2022 Fireflash

Strati

To wydawnictwo to tylko zawierające

cztery kawałki EPka. Jednak

te cztery kawałki wystarczą, żeby

określić, że panowie z Tailgunner

są wszechstronni, czują heavy metal

i wiedzą, jak pisać dobre kompozycje.

Każdy numer z "Crashdive"

jest nieco inny. "Shadows of

War" ma nutę miękkiego true metalu

w rodzaju Hammerfall,

"Guns for Hire" to klasyczny "europejski"

heavymetalowy

kawałek, w którym inspiracje

plączą się gdzieś między

Helloween, Run-ning Wild, a

szwedzkimi zespo-łami w rodzaju

Nocturnal Rites, tytułowy

"Crashdive" to połączenie

melodyjnych linii wokalnych z riffami

z dalekim echem Mega-deth

i starej Metalliki, z kolei

"Revolution Scream" brzmi "wypisz-wymaluj",

jak... Enforcer. Jak

się okazuje, nie ma w tym przypadku,

bo EP miksował Olof

Wikstrand. Odsłonięcie tej karty

pozwoliło mi zresztą połączyć

przysłowiowe punkty. Aha! To

stąd te świetnie napisane melodie,

które przewodzą każdemu z

utworów. Rzeczywiście we wszystkich,

wszak różnorodnych kawałkach

z "Crashdive" dobrze napisane

melodie są wspólnym mianownikiem.

Drugim zaś jest dobre,

przejrzyste brzmienie. EP

Tailgunner brzmi naprawdę profesjonalnie

i zapowiada w przyszłości

dobry materiał. (4,5)

Talas - 1985

2022 Metal Blade

Strati

William Billy Sheehan był pięciokrotnie

ogłaszany "najlepszym

rockowym basistą świata" przez

amerykański magazyn Guitar

Player. Urodził się 19 marca

1953 roku w Nowym Jorku i zasłynął

m.in. ze współpracy z gitarowymi

wirtuozami Michael

Schenker czy Steve Vai. Brał ponadto

udział w projekcie G3, a

także wchodził w skład zespołów

Mr. Big i Niacin od początku ich

istnienia. Nagrywał również solowe

płyty. Nie mylcie go z klawiszowcem

o imieniu Derek Sherinian

(Dream Theatre, Black

Country Communion, Joe Bonamassa,

Alice Cooper, Yngwie

Malmsteen). Pierwszy znaczący

zespół Billy'ego nazywał się

Talas i działał jakoś na przełomie

lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych

z bazą w Nowym Jorku.

Talas pozostawił po sobie dwa

longplay'e: "Talas" (1979) oraz

"Sink Your Teeth Into That"

(1982). W 1985 roku miał ukazać

się trzeci album Talas pt.

"Lights, Camera, Action", ale nagrano

jedynie demo, ponieważ

Billy dołączył wtedy do solowego

projektu David'a Lee Rotha (wokalisty

Van Halen). W sierpniu

2020 roku zapowiedziano wznowienie

prac nad niewydaną płytą.

Za mikrofonem stanął mało znany,

bo robiący karierę głównie sesyjną,

amerykański wokalista,

kompozytor i producent Phil Naro,

który wprawdzie spisał się w

swojej roli, ale niestety zmarł w

maju 2021. W związku z tym

Talas dopisało dodatkowy utwór

instrumentalny "7IHd h" ku pamięci

Phila i umieściło go na

ostatniej pozycji nowego LP pt.

"1985". Taka rekomendacja powinna

wystarczyć, aby część spośród

Was już sięgnęła po album.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym

nie skomentował na przekór. Podczas

pierwszego odsłuchu zastanawiałem

się, dlaczego nie słyszę

żadnych klawiszy. Podczas drugiego

odsłuchu cieszyłem się, że

materiał brzmi mięsiście. Spodobał

mi się potężny sound dynamicznej

sekcji rytmicznej. Podczas

trzeciego odsłuchu stwierdziłem,

że niektóre melodie są nawet

fajne i w poszczególnych

utworach sporo się dzieje, mimo

że wszystkie trwają poniżej czterech

i pół minuty. Ogólnie "1985"

jest ciekawe i przyjemne w odbiorze,

ale takich płyt mamy na pęczki

i głównym magnesem przyciągającym

do niej słuchaczy okazuje

się jednak nazwisko basisty.

(3,5)

Sam O'Black

Tankard - Pavlov's Dawgs

2022 Reaper Entertainment

Tankard zasila grono kapel, którym

stuka czwórka z przodu. Ileż

to złotego trunku przez te wszystkie

lata się przelało, to tylko oni

raczą wiedzieć. Zostawmy już

przeszłość i cały ten alkohol, którego

nadmiar zapewne został już

dawno zwrócony (zarówno poprzez

układ wydalniczy, jak i

otwór gębowy) i zostańmy jednak

w roku 2022. "Pavlov's Dawgs"

to już… Poczekajcie, niech no się

trochę zanurzę w skomplikowanych

działaniach matematycznych

i to sobie policzę… Jeden,

dwa, trzy… To już kolejna płyta

w dyskografii tego niemieckiego

bandu. Łagodnie w jej klimat

wprowadza nas poniekąd tytułowy

numer "Pavlov's Dawg". Słowo

"łagodnie" w tym wypadku

może jest użyte trochę na wyrost,

gdyż to około trzydziestosekundowe

basowe intro gładko przechodzi

w czysto thrash metalowy

riff. Mocny jest nie tylko ten riff,

ale też tekst. Zgadnijcie proszę, o

czym Tankard może śpiewać. No

brawo! Wszak motywy chlania i

wszelkich perypetii z nim związanych

to główny temat ich twórczości.

Zacytujmy może: "Hear the

bottle open/It takes me away/ Can't

control my body/ So I must obey".

Prawda, że milusio? Na szczęście

nawet dla tych gości życie nie

kończy się na napojach wyskokowych.

Są tu też o dziwo poruszane

tematy społeczno-gospodarcze

w… Momencik, jak ten

utwór się zwał… "Beerbarians",

acha. Jakżeby inaczej. Oczywiście

można sobie z całej tej otoczki

śmieszkować, ale sami musicie

przyznać, że ma ona pewien swój

urok. Jeżeli ktoś natomiast posłuchać

o nieco poważniejszych sprawach,

to niech omija Tankard z

daleka sprawdzi sobie na przykład

"Ex-fluencer" dość dobitnie piętnującym

wpływ mediów społecznościowych

na dzisiejszą młodzież (i

nie tylko). Jak już wgłębiliśmy się

w temat liryków to warto jeszcze

zwrócić uwagę na "Diary of the

Nihilist" w dość intrygujący sposób

opisujący wewnętrzną przemianę

człowieka. Teksty tekstami,

ale to muzyka jest znacznie

bardziej istotna (nie każdy pewnie

się tu ze mną zgodzi, ale

mam to w dupie). "Pavlov's Dawgs"

to jeden z tych albumów, na

którym znajdą coś dla siebie zarówno

miłośnicy typowo thrashowej

młócki (wspomniany "Beerbarians"

czy "Lockdown Forever"),

jak i te osoby, które cenią

nieco bardziej zróżnicowane formy

(dość wolny i na swój specyficzny

sposób melodyjny "Veins

RECENZJE 169


of Terra"). Mimo wszystko, nie

polecam abstynentom. Oni za

psiego dzyndzla nie będą potrafili

się wczuć w klimat (4,5).

Bartek Kuczak

The Riven - Peace And Conflict

2022 The Sign

Przed trzema laty The Riven zadebiutował

świetnym albumem

studyjnym "The Riven" (ibid).

Okres oczekiwania na jego następcę

mógł się trochę dłużyc fanom

proto metalu, choć w międzyczasie

Szwedzi zagrali sporo

koncertów w różnych europejskich

krajach i dobrze wykorzystali

dostępny czas na dopracowanie

dalszej wizji artystycznej.

"Peace And Conflict" został wiec

przygotowany sumiennie, tak pod

względem estetycznym, jak i rozrywkowym.

Okładka zwraca uwagę

efektownym wykorzystaniem

pustej przestrzeni, symbolicznym

dualizmem i geometrią piękna.

Większość poszczególnych elementów

grafiki sprawia wrażenie

symetrycznych (romb z piramidami)

lub antysymetrycznych (płomienie

świeczki, logo zespołu

względem nazwy albumu), lecz

jeśli przyjrzymy się bliżej, wcale

tak nie jest. Zespół celowo zaburzył

też harmonię muzyczną, stawiając

na spontan, niekontrolowany

entuzjazm i graniczące z poezją

szaleństwo, zamiast na jedwabistą

aksamitność finezyjnego

kunsztu. Pierwsze utwory: "On

Time", "The Taker", "Peace and

Conflict" porywają rock'n'rollowym

zacięciem. Ale nie tylko one,

bo nawet gdy The Riven sięga po

łagodniejsze dźwięki (iberyjski

instrumental "La puerta del tiempo"),

to i tak słychać w ich graniu

wigor. Patetyczny utwór "Fly

Free" świadczy o nieco większym

wyrafinowaniu wykonawczym,

ale również o tym, że patetyczność

nie musi być taka zła, jeśli

muzycy świadomie nią operują i

szczerze czuja klimat. Polemizowałbym

z przypisywaniem longplay'a

"Peace And Conflict" do

nurtu retro, vintage bądź proto -

metalu. W moim odczuciu płyta

wcale nie pachnie antykwariatem

i brzmi w miarę współcześnie, na

czasie. Niewykluczone, ze ktoś

skojarzy "Death" z wybrykami

Patti Smith na koniach sprzed

półwiecza, ale raczej ze względu

na strukturę, a nie egzekucję kompozycji.

Końcówka płyty w postaci

"Sundown" i "Death" jest bardziej

romantyczna, przez co tworzy

intrygujący kontrast względem

jej początku. W notce prasowej

wokalistka Totta Ekebergh

proponuje, żeby dosłuchać całość

i spróbować odpowiedzieć na pytanie,

kto tam umiera. Nie trzeba

mi tego dwa razy mówić, bo bardzo

chętnie słucham. Próbowałem

i nie potrafię wskazać konkretnej

osoby po imieniu i nazwisku,

ale w sumie to chyba nie muszę;

wszak mój ulubiony pisarz

Ernest Hemingway zalecał, by

nie pytać, komu bije dzwon, bo za

każdym razem bije on Tobie. (5)

Sam O'Black

Threshold - Dividing Lines

2022 Nuclear Blast

"Dividing Lines" to już dwunasty

studyjny album, gdzie zespół równie

intensywnie i intrygująco

obrazuje swój niezwykły progresywny

świat muzyczny. Niemniej

wydaje się, że tym razem zdecydowanie

bardziej postawiono na

bezpośredniość i melodyjność,

choć o tym ostatnim Brytyjczycy

nigdy nie zapominali. Zresztą mogli

sobie na to pozwolić, bo mają

w szeregach kapitalnego nowegostarego

śpiewaka Glynna Morgana.

W tym wypadku Glynn

robi niesamowitą robotę. Tę przystępną

część najtrafniej reprezentują

otwierające "Haunted" i "Hall

of Echoes", a nawet ponad jedenastominutowy

utwór "The Domino

Effect". Trochę gęstsze i złożone

są "Silenced", "Complex" czy "King

of Nothing". Natomiast w takich

wypełnionych emocjami "Lost

Along the Way" i "Run" bardziej

wyeksponowana jest melancholia.

Za to "Defence Condition" to

ostatnia, ponad dziesięciominutowa

kompozycja, gdzie muzycy już

nie hamują swoich progresywnej

wyobraźni. Tym samym komunikują,

że taka muzyka jest ich

właściwą bazą. Także "Dividing

Lines" prezentuje bardziej melodyjne

i przystępne podejście muzyków

Threshold, którzy co

chwilę podsuwają nam zaraźliwie

brzmiące harmonie. Niemniej nie

zapominają oni o swojej prawdziwej

twarzy, czyli szeroko rozumianej

ciężkiej progresji. Podają

ją często dyskretnie, niejednoznacznie,

aby w końcu, w jasny

sposób zaakcentować z kim mamy

do czynienia. Jak zawsze bardzo

podoba mi się brzmienie formacji.

Pełne, klarowne, ciepłe, a

zarazem mocne i niekiedy współczesne.

Niezmienny jest gitarzysta

Karl Groom, który wspaniale

czaruje, a to ciężkimi riffami, a to

perfekcyjnie dopracowanymi popisami

solowymi. Podobnie basista

Steve Anderson i perkusista

Johanne James ciągle zachwycają

pomysłowością i po mistrzowsku

dyktują rytm. Klawiszowiec Richard

West ma swoje momenty,

szczególnie gdy zachwyca fortepianowymi

akcentami, ale przy

syntezatorowych plamach niestety

nie robi najlepszego wrażenia.

O Glynnie Morganie już pisałem,

więc wiecie, że to niesamowity

kozak. "Dividing Lines" jest

ciut inna, ale ciągle spójna, pomysłowa

i ponadprzeciętna, jak to w

wypadku Threshold bywa. Fanów

nie trzeba namawiać. (4,5)

\m/\m/

Thundermother - Black And

Gold

2022 AFM

Na początku myślałem, że Thundermother

to kobiece i europejskie

AC/DC i rzeczywiście tak

jest, ale z domieszką lat 80-tych,

brzmieniem Bon Jovi czy Def

Leppard. Wyczuć to można również

na nowej płycie "Black and

Gold", a szczególnie w piosence o

tym samym tytule, którą swoją

drogą polecam. Odnoszę wrażenie,

że panie ze Szwecji znalazły

naprawdę ciekawy sposób na łączenie

klasycznego hard rocka z

glam metalem. Dzięki temu nowy

krążek brzmi bardzo interesująco

i może się podobać zarówno staremu

rockowemu wyjadaczowi z

brodą do podłogi, ale i młodszemu

słuchaczowi, który po prostu

lubi przyjemne dla ucha melodyjne

brzmienia. Wracając do inspiracji

AC/DC, momentami jest go

dla mnie zbyt wiele i nie czuje się

jakbym słuchał autorskich utworów,

ale to szczegół, szczególnie w

gatunku, w którym wiele utworów

opiera się na bardzo zbliżonych

schematach. Bardzo doceniam jakość

produkcji "Black and Gold"

płyta jest świetne nagrana i zmiksowana,

potężne gitary, dobre

brzmienie perkusji i niesamowity

performance wokalny. Krążek też

nie nudzi, utwory są całkiem

zróżnicowane, jest klasycznie

rockowego "Stratosphere", typowy

hit song "The Light in the Sky" i

mamy też dwie ballady "Hot

Mess" i "Borrowed Time", z czego

to tą pierwszą darzę większą sympatią.

"Black and Gold" to udana

płyta, jednak dla mnie jest to za

mało, brakuje mi większej odskoczni

od "Heat Wave", ale to opinia

osoby, która ceni sobie, kiedy zespoły

stale eksperymentują i starają

się rozwijać swoje brzmienie.

Niezależnie od tego uważam, że

jest to warty posłuchania album,

jednak przy najbliższej okazji,

kiedy najdzie mnie ochota, żeby

posłuchać klasycznego rocka, wybiorę

Grete Van Fleet. (4.5)

Szymon Tryk

Traitor - Exiled To Surface

2022 Violent Creek

Andreas Mozer z kumplami

wciąż łoi thrash jak się patrzy -

ostry, surowy, ale też całkiem melodyjny,

tak jakby lata 80. wciąż

trwały w najlepsze. Fakt, poszli

trochę na łatwiznę, powtarzając

na swym czwartym albumie cztery

utwory, które pierwotnie zamieścili

na rocznicowym "Decade

Of Revival" przed trzema laty.

Mamy tu również nową wersję

numeru z albumu "Venomizer"

(2015), opisaną jako "Teutonic

Storm (2021)", a do tego średnio

udaną przeróbkę popowego szlagieru

"Careless Whisper" George'a

Michaela, tak więc można by na

tej podstawie wysnuć wniosek, że

z nowymi pomysłami u Niemców

nietęgo. Jednak jako całość "Exiled

To Surface" broni się, szczególnie

dzięki wściekłej kompozycji

tytułowej oraz nie odstającym

od niej nawet na jotę "Total

Thrash" i "Zormrak". "Metroid",

"Into The Nightosphere", "Space

Seed" i "Decade Of Revival (Traitor

Part IV)" nie są rzecz jasna od

nich słabsze, ale jak wspomniałem

to żadna nowość. Trudno zresztą

nie mieć do Traitor słabości, bo

to faktycznie maniacy, co potwierdza

nie tylko zawartość tej

płyty, ale też tekst "Teutonic

Storm", w którym wykorzystano

tytuły kilkunastu kultowych albumów

Kreatora, Sodom, Destruction

i innych niemieckich

grup oraz pojawia się deklaracja,

że thrash to ich sposób na życie.

(4)

Trauma - Awakening

2022 Massacre

Wojciech Chamryk

Trauma konsekwentnie pozbywa

się łatki zespołu jednego albumu,

wydanego jeszcze w latach 80.

"Scratch And Scream" - "Awakening"

jest już trzecim długogrającym

wydawnictwem Amerykanów

od czasu reaktywacji przed

blisko 10 laty, a w dodatku trzy-

170

RECENZJE


ma poziom "Rapture And

Wrath" oraz "As The World

Dies". Niestety jest to pierwszy

album Traumy bez zmarłego

przed dwoma laty Donny'ego

Hilliera, ale jego następca Brian

Allen jest klasowym i doświadczonym

wokalistą - choćby niemal

10 lat spędzonych w Vicious Rumors

o czymś świadczy. Do tego

nad wszystkim czuwa jedyny

członek oryginalnego składu, perkusista

Kris Gustofson, grający

w sekcji z nie lada basistą, bo z

Gregiem Christianem, a gitarzyści

Steve Robello i Joe Fraulob

również nie trafili do zespołu

z łapanki. Okres pandemicznego

zastoju muzycy wykorzystali na

stworzenie materiału nie tylko

ciekawego w sensie muzycznym,

ale też znacznie mroczniejszego i

mocniejszego niż wcześniejsze.

Spoto tu więc thrashowej intensywności,

tak jak w singlowym

"Walk Away" i "End Of Everything",

a utworom utrzymanym w

stylistyce power/speed metalu

również nie zbywa na agresywności,

na czym "Death Of The Angel"

czy "The River Red" tylko zyskują.

Równie dobrze mógłbym wyróżnić

miarowy "Meat" z chóralnym

refrenem, fajnie przyspieszający

"Burn" lub balladę "Falling Down",

a mamy tu przecież jeszcze

mroczny "Voodoo" z etnicznymi

zaśpiewami i rytmami oraz finałowy,

nad wyraz zróżnicowany

"Death Machine" z popisami obu

gitarzystów, tak więc Trauma

kończy rok 2022 w wielkim stylu

i liczę, że nie jest to jej łabędzi

śpiew. (5,5)

Wojciech Chamryk

Trial (Swe) - Feed The Fire

2022 Metal Blade

Czwarty album szwedkiego Trial

(Swe) jest męczącą płytą, bo choć

zawiera poprawnie zagraną i wyprodukowaną

muzykę, to brakuje

jej feelingu, świeżości i żywej

energii. Poprawność w heavy metalu

jest nawet gorsza od przeciętności

- po uważnym wysłuchaniu

albumu zupełnie nic nie utkwiło

mi w pamięci. "Feed The Fire" niczym

szczególnym mnie nie porwało,

ani nie zachwyciło, a za to

przytłoczyło swą matową, zimną

aurą. Zespół istnieje od 2007 roku,

ale wywiad świadczy o tym, że

ludzie się w nim obijali, zamiast

intensywnie rozwijać potencjał.

W trakcie słuchania zastanawiałem

się - a może by tak cover?

Trial mógłby funkcjonować jako

fajny cover band, ale jako pionierzy

ewentualnej przyszłej sceny

THNHM w najlepszym razie

przejdą do historii na zasadzie:

"aha, wykopalisko archeologiczne, no

spoko się nazwali". Często metalowcy

wyrabiają sobie pierwsze skojarzenie

z płytą na podstawie

okładki. Patrząc na tą szpecącą

"Feed The Fire" wychodzi mi, że

oni chyba sami nie wiedzą, jak się

nazywają, bo niby używają opatrzonego

przedwiasem i zawiasem

akronimu kraju pochodzenia:

"(Swe)", ale na frontowej grafice

go nie widać. Cały obraz uważam

za połączenie przerażającego komiksu

z chaotyczną wariacją na

temat estetyki gotyckiej. Niezbyt

wiernie oddaje, czego można spodziewać

się po muzyce, ale sugeruje

prawie religijny kontekst liryczny.

Kawałek tytułowy wyjawia:

"In those foreign eyes - It takes a life to

feed the fire". Nie jestem zainteresowany

dalszym zgłębianiem tematu.

(2)

Sam O'Black

Upiór - The Forest That Grieves

2022 Case Studio

Dwóch muzyków gotycko/metalowego

Auri Sacra wróciło po latach

do grania, jednak pod zainspirowaną

twórczością Adama

Mickiewicza nazwą Upiór poszli

w kierunku symfonicznego death/

black metalu. To w dodatku projekt

międzynarodowy, bo poza

Tomaszem Jaskułą (gitary) i Sebastianem

Stachowiakiem (klawisze)

tworzą go Brytyjczyk

Chris Bone (śpiew) i Francuz Kévin

Paradis (perkusja). Na swej

pierwszej, długogrającej płycie zaproponowali

nad wyraz ciekawe

połączeni ekstremalnego metalu z

mniej oczywistymi wpływami. To

choćby jazz i flamenco ("Project

Maruta"), ale też momenty akustyczne

("Neural Decay") czy patetyczne

i pełne rozmachu ("Dagon

Sleeps"). Bardzo wiele wniosło

tu zaproszenie do udziału w

sesji świetnego perkusisty, bo z

automatem zarówno blasty, jak

też te bardziej zróżnicowane partie

nie zabrzmiałyby nawet w połowie

tak efektownie. Nie brakuje

też ciekawych solówek gitarowych,

ale dużo do powiedzenia

ma również klawiszowiec: nie tylko

w siedmiu kompozycjach

powiedzmy właściwych, ale przede

wszystkim w poprzedzających

je, klimatycznych introdukcjach.

Nie jest to w żadnym razie jakiś

nowy patent, ale w przypadku

"The Forest That Grieves" sprawdził

się doskonale. (5)

Wojciech Chamryk

Venom Inc. - There's Only Black

2022 Nuclear Blast

Trochę byłoby przykrą sprawą,

gdyby zespół Venom Inc. zdecydował

się konsekwentnie realizować

swe pierwotne postanowienie.

Twór ten bowiem w początkowej

fazie działalności miał jedynie

wałkować na koncertach

stary materiał Venom. Dobrze, że

ostatecznie nie poszli w tym kierunku

i w roku 2017 zdecydowali

się wydać świetny pod każdym

względem album "Ave". Przyznam,

że poprzednie dzieło Mantasa

i Demolition Mana (Abaddon

zdążył zdezerterować) wzbudziło

we mnie przeogromny zachwyt,

zatem z dużymi nadziejami

podchodziłem do nowej produkcji

grupy. Pewne obawy pojawiły

się w mojej głowie jeszcze

przed zapoznaniem się z muzyczną

zawartością tego krążka. W

oczy rzuciła mi się zmiana logo

(ciekawe, czy to jest zabieg celowy,

czy też maczali w tym palce

prawnicy Cronosa) i zmiana stylu

grafiki okładki. Jednak już pierwszy

kontakt z muzyką z tego

albumu rozwiał wszelkie moje

wątpliwości. Na swym drugim

krążku Venom Inc. prezentuje

estetykę doskonale znaną z płyty

"Ave". Może miejscami jest tu nieco

bardziej thrashowo niż poprzednio.

Taki "Infinitum" spokojnie

mógłby się znaleźć w repertuarze

Slayera. To pozornie drobne

stylistyczne odświeżenie tknęło

jednak w tą kapelę odrobinę nowego

życia. W bardzo podobnym

klimacie utrzymane są otwierający

ten album kiler "How Many

can Die" czy bardzo agresywny w

swym ogólnym wydźwięku "Come

to Me". Ostre jak brzytwa riffy,

intensywne solówki oraz gęsta gra

perkusji to ewidentnie recepta

Venom Inc. na dobry numer.

Nieco większej dawki klimatu

możemy się spodziewać w numerze

tytułowym. Ma to miejsce za

sprawą szeptanych partii Demolition

Mana. Nie jest to jednak

balladka dla grzecznych dziewczynek,

tylko dość zintensyfikowany,

choć niepozbawiony melodii

kawałek. Sporo niepokojącego

nastroju znajdziemy też we

wstępie do "Don't Feed Me Your

Lies". Swoją drogą jest to chyba

największy perkusyjny popis Jeramie'go

Klinga ukrywającego się

pod pseudonimem War Machine.

Na "There's Only Black" znalazł

się jeden numer, w którym

Demolition Man rezygnuje na

moment ze swej charakterystycznej

maniery i możemy usłyszeć

jak brzmi jego czysty głos. Mam

tu na myśli niesamowicie rozwijający

się "The Dance". Venom Inc.

drugą płytą udowadnia… Kurwa,

czy ci muzycy naprawdę jeszcze

muszą coś komuś udowadniać?!

Panie Cronos, czekamy na pańską

odpowiedź. Poprzeczka zawieszona

jest bardzo wysoko. (5)

Venus - Project Lamda

2022 Pure Steel

Bartek Kuczak

Grać każdy może, czy jakoś tak...

Jasna sprawa, ale do wszystkiego

trzeba mieć jakieś predyspozycje,

a Giorgos Verginis i Antonis

Avtzis wzięli się za techniczny

metal, mimo tego, że wychodzi im

to tak sobie. Zaispirowani dokonaniami

Voivod, Vektor i tym

podobnych zespołów uznali najwidoczniej,

że nie będą gorsi, ale

sorry panowie, to nie ta liga. Rozwleczony

ponad miarę "Art Of

Illusion" brzmi tak, jakby Away i

Snake z kolegami postanowili

grać prościutki black, "Multilingual

Monstrosities" podobnie, ale

co z tego, skoro najwyraźniej "pyka"

tu bez mocy perkusyjny automat.

Prawie 10-minutowa kompozycja

tytułowa oparta jest na

podobnym, bardzo już nużącym,

schemacie, a do tego odpowiedzialny

za czyste wokale Avtzis

zupełnie sobie z nimi nie radzi.

Pewnym światełkiem w tunelu

jest co prawda "Helios Abandoned",

ale to już nie te czasy, że

zespół z jednym dobrym utworem

na debiutanckim wydawnictwie

dostawał kolejną szansę - zresztą

już fakt, że Pure Steel Records

"wydała" ten materiał tylko w wersji

cyfrowej też o czymś świadczy.

(1)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 171


takich płyt słucha się w całości i

tylko takie słuchanie pozwala docenić

jakość muzyki Virtual

Symmetry, a ona jest znakomita.

(5)

\m/\m/

Vibrant - Trying To Survive

2022 Self-Released

Vibrant pochodzi z Siedlec i

działa od roku 2013. W roku

2015 zadebiutowali albumem

"The Hell is Around Me", aby w

roku 2022 wydać swój drugi krążek,

właśnie omawiany "Trying

To Survive". Ogólnie Vibrant zalicza

się do formacji stoner metalowych.

To nie moja bajka, a to,

że jakiś czas temu napisałem coś o

Death Denied wcale nie ułatwia

mi zadania. Na stoner metal przeważnie

składa się wiele elementów.

W takim graniu znajdziemy

rock'n'rolla, bluesa, southern

rocka, hard rocka, heavy metal,

doom metal oraz trochę współczesnego

metalu, powiedzmy coś z

groove metalu czy innego grunge.

Tak właśnie jest na "Trying To

Survive", jednak muzycy Vibrant

potrafią to złączyć w jedną nierozerwalną

całość, w dodatku nadać

swój własny sznyt. Na tej płycie

doszukamy się sporo fajnych riffów,

ogólnie dobrych gitar, wspartych

mocną i kreatywną sekcją

rytmiczną. Także te siedem kompozycji

nieźle buja, a że trwa to

mniej niż pół godziny to, z pewnością

nikomu się nie znudzi.

Niestety wspomniane kołysanie

wcale mnie nie rusza. No cóż, taki

już jestem i to nie wina muzyków

Vibrant czy ogólnie tego gatunku

muzycznego. Po prostu brak mi

tej częstotliwości, na której nadają

wszystkie te stonerowe kapele.

Niemniej nie mogę odebrać muzykom

Vibrant, serca, talentu,

umiejętności itd., bo przygotowali

"Trying To Survive" z oddaniem.

I to czuć. Nie znalazłem jakiejś

fałszywej nuty w tym co zrealizowali

dla słuchaczy. Wiele pracy

włożyli również w dopieszczeniu

brzmień instrumentów i ich selektywności.

Muzyka ma nie tylko

fajne flow, ale także klimat, także

fani stonera pewnie przesłuchają

z zainteresowaniem tę płytę. Być

może też przyjmą ją przychylnie,

ja niestety nie dorosłem do takich

brzmień, więc nie powinienem

poddawać "Trying To Survive"

pod swoje osądy. (-)

\m/\m/

Vinodium - Involucion (Edicion

DeLuxe)

2022 Art Gates

Vinodium to hiszpański zespół,

który powstał w roku 2005.

"Involucion" to ich drugi album z

roku 2019. Tegoroczne wydanie

Art Gates to lekko podrasowana

wersja tego krążka, ze zmienioną

okładką i z dodatkowymi nagraniami

"Aguardan" i "Bueno O Malo".

Muzycy Vinodium grają siarczysty

thrash metal, napompowany

gniewem, który bazuje na wczesnych

dokonaniach Exodus, Metalliki

czy Megadeth. Niemniej

często podkręcają tempa, zbliżając

się wtedy do crossoveru. Sporadycznie

pojawia się zdecydowanie

mocny wokal (coś a la growl),

jednak ciągle jest sporo melodii, a

utwory mają tę płynność, dzięki

której bez przeszkód przeskakujemy

z kawałka na kawałek. Tą bezpośredniość

podkreślają również

wykrzykiwane teksty po hiszpańsku.

O dziwo sporo jest w tym

także techniki i oczywiście mocy.

No cóż, Hiszpanie starają się, aby

jednak to wszystko miało ich cechy

charakteru. Także po intro

dostajemy szybkie i krótkie fangi

prosto w nos, w sumie seria dziesięciu

uderzeń, aby po skończeniu

płyty lekko oszołomieni chwilę

zastanowić się, czy ponownie odpalić

"Involucion". Przeważnie

decyzja jest jedna, ponowne naciśnięcie

przycisku "play". Trochę

dziwnie jest z brzmieniem. Niby

wszystkie instrumenty brzmią,

mocno, selektywnie, i to mimo że

pracują na najwyższych obrotach.

Tak, tak, znakomicie słyszę również

bas. Jednak ogólnie jakby

tłamsiło ono całe brzmienie zespołu.

Nie pomaga nawet zwykłe

podkręcenie potencjometru. Najbardziej

to słychać przy samym

intro, które wydaje się głośniejsze

od rozpoczynającego płytę kawałka.

Co ciekawe, ponoć jest to trochę

poprawiona wersja "Involucion".

Co gorsza, ta kwestia może

przesądzić, że o Hiszpanach szybko

zapomnimy. Inni dołożą, że

więcej jest kalek niż własnej inwencji

i będzie po zawodach. Moim

zdaniem Hiszpanie na tonie

zasługują. (3,5)

\m/\m/

Virtual Symmetry - Virtual

Symmetry

2022 Sensory

Gdzieś cztery lata temu miałem

przyjemność przybliżyć sylwetkę

tego szwajcarsko-włoskiego zespołu.

Od tamtego czasu nagrali album

"Exoverse" i koncertówkę

"Exoverse Live - Out Of The Shadow".

Oczywiście te wydawnictw

ominęły naszą redakcję. Szkoda,

bo pewnie parę pochwal popłynęłoby

w stronę Virtual Symmetry.

Niemniej tegoroczne wydawnictwo

dotarło do nas, a to

pewnie dzięki obrotności ludzi ze

sztabu promocyjnego Sensory

Records. I całe szczęście! Zaczynając

opowieść o tej formacji, użyłem

m/w takiego zdania, że to

młodsi kuzyni Dream Theater,

którzy idą dokładnie tą samą drogą,

lecz starają się zostawiać na

niej swoje własne ślady (coraz

bardziej wyraźne). I w zasadzie

nic się nie zmieniło. Jedynie ich

muzyka stała się bardziej dopracowana,

perfekcyjna, gęstsza, a

zarazem zyskała na wigorze i rozmachu.

Znajdziemy w niej także

więcej uwodzicielskich melodii, co

zdaje się, jest w "rękach" wokalisty

Marco Pastorino. Niemniej

Marco nie dałby rady bez wsparcia

instrumentalistów. To oni pilnują

tego, aby muzyka była idealnie

zbalansowana między melodią

a technicznymi strukturami kompozycji.

Tak jak pisałem, utwory

formacji nadal są złożone, rozbudowane,

wielowarstwowe, klimatycznie

różnorodne, często w filmowej

atmosferze, gdzie swoich

sił próbują melodia i technika instrumentalistów,

nostalgia i ogólna

dynamika. I gdy wydaje się, że

któraś z nich zaczyna przeważać

to, natychmiast druga strona

przejmuje inicjatywę. Kompozycje

na "Virtual Symmetry" są

długie albo bardzo długie, jednak

ich budowa stwarza wrażenie, że

słuchamy normalnych pieśni. Co

ciekawe tak samo mogę potraktować

utwór sztandarowy "Virtual

Symmetry", który w zasadzie

jest blisko dwudziestominutową

suitą. Zresztą znakomitą. Także

sześćdziesiąt dwie minuty tego

krążka mija mi błyskawiczne. Jednak

bardzo pomocne jest to, że

lubię takie progresywny metal i że

wykonanie tej muzyki jest na najwyższym

poziomie. O znakomitym

wokalu Marco Pastorino już

pisałem, ale instrumentaliści też

powinni być wyróżnieni. Począwszy

od niesamowitej sekcji rytmicznej

Alfonso Mocerino (perkusja)

i Alessandro Poppale

(bas), poprzez subtelnego, acz z

wielką wyobraźnią klawiszowca

Marka Bravi, po filar i gitarzystę

Valerio Aesira Villę, który czaruje

nie tylko swoją grą, ale także talentem

do komponowania oraz

muzyczną wyobraźnią. Brzmienia

też mnie satysfakcjonują. Za to

nie będę wyróżniał utworów wypełniających

ten album, bowiem

Walls of Babylon - Fallen

2022 Wanikiya

Walls of Babylon powstało pod

koniec roku 2013 we Włoszech.

Do tej pory wydali albumy "The

Dark Embrace" (2015) i "A Portrait

of Memories" (2018). Prawdopodobnie

znajdziemy tam mieszankę

różnych wpływów, w tym

thrash, black, punk rock, skandynawski

death metal, które równoważyły

power metal i progresywny

metal. Przynajmniej tak piszą

muzycy w swojej króciutkiej

biografii. Nie mogę tego zweryfikować,

bowiem nie słyszałem

tych wydawnictw. W tym roku

włoscy muzycy wydali krążek

"Fallen", który zdecydowanie jest

pod wpływem klasycznych odmian

heavy metalu, power metalu,

a przede wszystkim progresywnego

metalu. Z tego powodu

muzykę z "Fallen" można porównywać

do tej z płyt Dream Theater,

Vanden Plas czy Evergrey.

Włosi zdecydowanie czerpią wzory

z wielu najlepszych tuzów z

metalowej progresywnej sceny.

Umiejętnie je kompilują i dodają

własny talent oraz wyobraźnię.

Ogólnie należą do tych, którzy fachowo

balansują między technicznym

aspektem ich muzyki a jej

melodyjnością. Wychodzi im to

całkiem-całkiem. Niestety brakuje

im jeszcze jednej jednostki talentu,

aby przeskoczyć do pozycji,

która by ich wyróżniała. W ten

sposób "Fallen" plasuje się wśród

niezliczonych wydawnictw o wysokim

poziomie, acz dalekich od

dodatkowego zainteresowania

słuchacza. Nie wystarczą bowiem

znakomite kompozycje, świetne

brzmienie, dobre miksy, wyśmienite

odegranie swoich partii przez

instrumentalistów, rewelacyjny

śpiew i melodie, czy też intrygująca

opowieść. Ano właśnie, "Fallen"

to koncept-album o upadku

społeczeństwa wywołanym ukrytym

gruczołem, którego hormon

wyłącza racjonalność i wyzwalający

najbardziej brutalne i zdziczałe

ludzkie impulsy. Teraz taki

"Fallen" to jedynie szara rzeczywistość

progresywnego metalu,

rewelacyjna, ale zwyczajna. Myślę,

że albumem będą w stanie

rozkoszować się jedynie ci, którzy

172

RECENZJE


są jeszcze w stanie słuchać i zachwycić

się taka muzą. Pozostałym

propozycja Walls of Babylon

może być obojętna. (3,5)

\m/\m/

Warpath - Disharmonic Revelations

2022 Massacre

Z Warpath jest niejaki problem,

bo to jeden z tych zespołów, które

zaczęły łoić thrash zdecydowanie

zbyt późno, wydając debiutancki

album w 1992 roku, kiedy nawet

w zawsze życzliwych dla takiego

grania Niemczech królowały

grunge i alternatywa, na wyrost

zwana metalem. Można i tak

podziwiać, że muzykom starczyło

werwy i samozaparcia na wydanie

aż czterech płyt, ale w roku 1998

Warpath był już historią. Powrót

w roku 2015 przyniósł dwa następne

albumy, ale zespół wciąż

grał zaledwie poprawny thrash

niezbyt wysokich lotów - solidność

w dzisiejszych czasach to

zdecydowanie zbyt mało. Już

siódmy w dyskografii "Disharmonic

Revelations", pierwszy efekt

współpracy zreformowanego składu

Warpath, również niczym

szczególnym nie porywa, mimo

tego, że zespół ma teraz dwóch

gitarzystów. W większości z tych

aż 14 utworów jest więc brutalnie

jak zwykle, a momentami nawet

deathmetalowo, Dirk "Digger"

Weiss ryczy niczym opętany, a

brzmienie jest odpowiednio surowe.

Ciekawostką jest to, że Warpath

zaczyna eksperymentować:

pojawiają się momenty post-rockowe

("Decisions Fall") czy mroczne

patenty kojarzące się z gotykiem

czy The Cure ("The Unpredictable

Past"), czysty thrash też

starają się urozmaicać, choćby połamanymi

rytmami ("Egos Aspire")

czy mocarnym, doomowym

riffem ("MMXX"). Do tego lider

również wzbogaca wokalną paletę,

brzmiąc momentami w "Digitized

World" niczym David Bowie.

Jako całość "Disharmonic

Revelations" jest więc najlepszą

płytą Warpath od lat, chociaż cały

czas trzeba mieć świadomość,

że to wciąż druga liga niemieckiego

czy szerzej nawet europejskiego,

thrashu. Na LP trafiło 12

utworów, na CD jest ich więcej:

wściekły "Innocence Lost" i

"MMXX" w alternatywnej, nieco

inaczej zmiksowanej wersji. (3)

Wojciech Chamryk

Wij - Przeklęte wody

2022 Piranha Music

Zaintrygowali debiutanckim "Demo

2019", pierwszym albumem

"Dziwidło" błyskawicznie zdeklasowali

konkurencję spod znaku

retro/heavy rocka/protometalu

(niepotrzebne skreślić, jeśli ktoś

nie lubi wszelkich etykietek), teraz

zaś zaskakują nową EP-ką.

"Przeklęte wody" są z jednej strony

pewnym odejściem od formuły

wypracowanej na debiutanckim

albumie, bowiem środek ciężkości

w tych czterech numerach przesunął

się w kierunku mocniejszego

grania, zakorzenionego już

nie w latach 70., ale w kolejnej

dekadzie. Ta naturalna ewolucja

w cięższą stronę dała efekt końcowy

w postaci zróżnicowanego i

robiącego wrażenie materiału. Już

singlowy "Narwal" uderza mocarnym

riffem i surowszym brzmieniem,

chociaż nie brakuje mu też

pewnej dozy przebojowości. "Wilczy

nów", czyli polskojęzyczny

cover "Wolf Moon" Type O Negative,

jest jeszcze bardziej melodyjny,

a do tego niezwykle mroczny,

nie tylko za sprawą tekstu -

takie przeróbki to ja rozumiem,

nie ma bowiem nic gorszego niż

odgrywanie znanych numerów

jeden do jednego. "Jutra nie ma"

to rzecz bardziej zwarta i jednorodna

stylistycznie, do tego utwór

dynamiczny i ponownie nośny,

mimo surowego brzmienia. Finałowy

"Metabunkier" jest jeszcze

cięższy; brzmi tak, jakby Black

Sabbath wzięli się za granie archetypowego

doom metalu, ale

również nie brakuje w nim ciekawych

patentów, jak choćby refren

czy nieoczywiste aranżacje partii

wokalnych. Generalnie zresztą,

mimo skromnego składu i takiegoż

instrumentarium, w kompozycjach

Wija dzieje się sporo.

Atutem są też oryginalne, zdecydowanie

odstające od rockowej/

metalowej średniej teksty, a kolejnym

fakt, że zespół nagrywa na

setkę, unikając tym samym mielizn

syntetycznego brzmienia i

powielani brzmieniowych patentów,

co jest obecnie prawdziwą

zmorą wielu zespołów. Po takim

wprowadzeniu z tym większą ciekawością

będę więc czekać na

drugi album Wija - wygląda na to,

że ten zespół może już wkrótce

jeszcze bardziej namieszać, i to

nie tylko na naszej scenie. (5)

Wojciech Chamryk

Witchunter - Metal Dream

2022 Dying Victims

"Back On The Hunt" był jedną z

moich ulubionych płyt z tradycyjnym

heavy wydanych w roku

2016, ale najnowszym "Metal

Dream" Witchunter przebili ją

pod każdym względem. Poprzednio

tam i ówdzie było jeszcze słychać

jakieś zapożyczenia czy

wpływy, zaś teraz Włosi mogą już

mówić o wykrystalizowaniu własnego

stylu, nawet jeśli gdzieś w tle

pobrzmiewają echa dokonań Judas

Priest czy Mercyful Fate. Na

dobrą sprawę każdy z tych utworów

brzmi tak, jakby powstał

gdzieś w 1984 roku - to klasyczny

i archetypowy heavy najwyższej

próby. Zwykle szybki, kiedy na

plan pierwszy wysuwa się szaleńczy

speed metal (kompozycja tytułowa,

"Rolling Queen"), ale nie

brakuje tu też utworów wolniejszych,

osadzonych w miarowych

rytmach (mroczny "Black Horror",

"Devil Preacher") oraz szybszych,

ale bliższych tradycyjnemu

heavy ("Crimson Skies", "Legion").

Są też brzmienia klawiszowe, ale

niezbyt nachalne, stosowane z

wyczuciem, na czym bardzo zyskują

"Restless" oraz finałowy, najbliższy

brzmieniu przełomu siódmej

i ósmej dekady ubiegłego wieku,

"Hold Back The Flame". Przykład

Witchunter potwierdza

więc, że determinacja i konsekwencja

w końcu dają efekty - z

takim podejściem spodziewam się

po nich kolejnych, równie dobrych

płyt, bo wciąż stać ich na

jeszcze więcej. (5)

Wojciech Chamryk

Wolf Counsel - Initivm

2022 Self-Released

Wolf Counsel wywodzi się ze

Szwajcarii, ale chyba obecnie wylądował

w Irlandii. Ich album

"Initivm" skupiony jest na klasycznym

doom metalu, ociężałym,

powolnym, monumentalnym,

epickim, z korzeniami sięgającymi

do lat 70. i 80. Candlemass,

Solitude Aeturnus, Trouble,

Black Sabbath to chyba podstawa

inspiracji muzyków tego zespołu.

Także każdy fan doom metalu

bardzo swobodnie odnajdzie

się na "Initivm". Wszystkie z

dziewięciu kompozycji uzbrojone

są w mocarne riffy, ociężałe i pełzające

linie basu oraz potężne

groove perkusji. Nad całością króluje

hipnotyczny, ale zarazem

majestatyczny i podniosły wokal

Con Doyle. W dodatku każda

niesie ze sobą ciekawe pomysły,

które zagrane są z polotem oraz

technicznym zacięciem. Ta technika

momentami bywa karkołomna,

a niby doom to taka prosta

muzyka. Dość ciężko wyróżnić

jest którąś z kompozycji. W zasadzie

może to być każda z osobna.

Niemniej proponowałbym

zwrócić uwagę na złowieszcze, ale

przestrzenne "Aeons", potężne,

smoliste, ale prące do przodu "The

Od Aways", epicki, ale nośny

"Raven Dawn", oraz ociężały i

tłusty zamykający album doomer

"Farewell". Niemniej dla mnie radości

dostarczył cały album. Zresztą

"Initivm" wydaje się przemyślanymi

i bardzo dojrzałym albumem,

który utrzymuje doom metal

na wysokim poziomie. Podkreśla

to znakomite wykonanie oraz

świetne brzmienie. W moim przekonaniu

wydaniem i promocją tego

albumu powinna zająć się konkretna

wytwórnia, no ale zrobili

to sami muzycy. Takie czasy. W

ten sposób zdecydowanie mają

trudniej i muzycy, i ewentualni

odbiorcy. Ci ostatni mają niesamowity

problem, bo nie zawsze

wiedzą, co mają wybrać z tej całej

masy przeróżnych propozycji.

Moim zdaniem nowy album Wolf

Counsel "Initivm" jest wart zainteresowania.

(4,5)

Xentrix - Seven Words

2022 Listenable

\m/\m/

A to skurczybyki z tych Angoli.

Po wywołującym we mnie dość

mieszane uczucia "Bury The

Pain" jakieś wielkiej rewelacji się

nie spodziewałem. A tu moi mili

Państwo dupa! Nie miałem racji. I

szczerze Wam powiem, że w takich

sytuacjach lubię jej nie mieć.

"Seven Words" to jeden z tych albumów,

które już przy pierwszym

odsłuchu wywołały u mnie szerokie

rozdziawienie otworu gębowego,

który zresztą dość długo w

owym stanie pozostawał. Niemal

taka sama rekcja miała u mnie

miejsce, gdy po raz pierwszy w życiu

widziałem tych gości w akcji

na scenie. Było to, gdy Jay Walsh

był już w składzie tego bandu.

RECENZJE 173


Myślę, że facet ten swymi umiejętnościami

już dawno zamknął

mordy wszystkim tym, którzy dookoła

opowiadali różnej maści

pierdolety, że Xentrix bez Chrisa

Astleya nie powinien się ową nazwą

mienić. A takiego wała! Podczas

słuchania "Seven Words",

od razu widać i słychać, że ten

album nagrał właśnie ten konkretny

band. Można ich lubić albo

nie, ale na pewno nie można im

odmówić pewnego charakterystycznego

stylu. Thrash uprawiany

przez Xentrix od zawsze był przepełniony

melodiami i charakteryzował

się nienaganną jak na ten

gatunek produkcją. Nie inaczej

jest tym razem. Dostajemy tutaj

bowiem prawdziwe thrashowe

hity ("Behind the Walls of Teachery"),

rzeczy nieco bardziej stonowane

("Everybody Loves You

When You're Dead"), jak i zdecydowanie

bardziej agresywne w

swym wyrazie ("Kill And Protect").

Na koniec panowie serwują

nam chyba najbardziej epicki i

najbardziej apokaliptyczny numer

w swej karierze ("Anything but

the Truth"). Nie wiem, czy uwierzycie,

ale wszystkie te elementy

naprawdę zajebiście trzymają się

kupy. W czasach, gdy wiele starych

kapel thrashowych pożera

własny ogon, a wiele młodych nie

pokazuje nic wychodzącego poza

utarte schematy, nowe dzieło

Xentrix jest krążkiem tym bardziej

godnym polecenia (5).

Bartek Kuczak

Zeke Sky - Intergalactic Demon

King

2022 Atomic Fire

Mam wrażenie, że decydenci z

Atomic Fire szukają zespołu, który

mógłby być ich pierwszym,

własnym sztandarowym artystą.

Prawdopodobnie dzięki takim

przesłankom zdecydowali się na

wydanie albumu amerykańskiego

multiinstrumentalisty Zeke Sky.

Tego artystę zalicza się do grona

wykonawców progresywnego

rocka i metalu. Oczywiście pewne

elementy tradycyjnych odmian

tych stylów odnajdziemy na "Intergalactic

Demon King", ale

mam wrażenie, że Zeke bardziej

preferuje nowoczesny, szalony

progresywny metal zbliżony do

tego, co robi Devin Townsend.

Wystarczy posłuchać kawałka

"Light The Sky" aby zorientować

się, o co chodzi. Zresztą Zeke Sky

uwielbia mieszać ze sobą różne

gatunki. Do wspomnianego nowoczesnego

progresywnego metalu

chętnie dodaje trochę melodeathu,

nowoczesnych odmian

metalu, od jego alternatywnych

odmian po nu-metal. Jednak to

nie wszystko, bo równie chętnie

wykorzystuje wspomniany klasyczny

rock progresywny i takiż metal.

Z równą gorliwością dorzuca

ciekawostki rodem z symfonicznego

power metalu, melodyjnego

power metalu, neoklasycznego

hard rocka, klasycznego

hard rocka i heavy metalu itd.

Poza tym "Intergalactic Demon

King" niesie również znamiona

typowej produkcji gitarzysty wirtuoza.

Także dzieje się na tym albumie

bardzo wiele. Niestety -

przynajmniej dla mnie - nie przechodzi

to w jakość. Niekiedy

brzmi to sztucznie i ogólnie mało

wiarygodnie, choć bywały momenty,

że coś tam mi się podobało.

Dla przykładu wymienię

utwór "Endlessly Forever". Taka

mieszanka tradycyjnego rockowego

i gitarowego grania, z lekkim

posmakiem nowoczesnego progresywnego

metalu i rocka, z ciekawym

i klimatycznym podkreśleniem

refrenu. W sumie lubię, jak

artyści mieszają w swojej muzyce,

ale tym razem propozycja Zeke

Sky nie przekonała mnie do siebie.

Brzmi to przyzwoicie, mimo

że Pan Sky odpowiada sam za

wszystko oprócz perkusji (Adam

Pierson). Jestem pewien, że ta

płyta znajdzie swoich odbiorców,

ja jednak do nich nie będę należał.

(3)

\m/\m/

Black Sabbath - Heaven And

Hell/ Mob Rules - Deluxe Edition

2022 BMG

Zdaje się, jakby było to raptem

rok albo dwa lata temu, a to już

minęło dwanaście lat, gdy mięliśmy

do czynienia z reedycjami albumów

"Heaven And Hell" i

"Mob Rules" w wersji "Deluxe

Edition" (pod redakcją Universalu).

Dlatego nie wiem, czy BMG

nie podeszło za szybko do ponownego

wznowienia tych tytułów.

Nie wiem też, czy ich bonusy będą

jakimkolwiek lepem dla potencjalnego

nabywcy. Na "Heaven

And Hell" w wydaniu BMG mamy

wszystko to, co zaproponował

nam Universal, ale ich edycja

rozszerzona jest o kolejne cztery

nagrania z "Live at Hammersmith

Odeon", koncertu z roku

1982. Jego pewna część znalazła

się już jako bonus na wspomnianym

wydaniu "Mob Rules" sygnowanym

przez Universal z roku

2010. Myślę, że dla fanów ogólnie

będzie ciekawsza wersja "Live at

Hammersmith Odeon" zawierająca

całość koncertu, a wydana

przez Rhino Records w 2007 roku.

Natomiast tegoroczna edycja

BMG "Mob Rules" zawiera wszystko

to, co ma wersja Universal z

roku 2010, ale rozszerzona jest o

nowy mix utworu "Mob Rules" (z

2021r.) oraz o koncert "Live In

Portland" z roku 1982. Ten koncert

to nawet ciekawa sprawa,

choć na moje ucho ma pewne

uchybienia jeśli chodzi o brzmienia.

Niemniej wydaje się, że te nagrania

nie były jeszcze publikowane

i prezentują zespół w znakomitej

formie, więc na te lekkie defekty

można przymknąć uszy.

Niestety redaktorzy tego wydania

nie popisali się i podzielili ten

koncert na dwie części, dwa pierwsze

utwory znalazły się na pierwszym

dysku, a pozostałe kawałki

na drugim. Może za jakiś czas

będzie sposobność to, wydadzą

"Live In Portland" jako samodzielne

wydawnictwo. Myślę, że

byłoby warto, teraz jednak trzeba

korzystać z tego, co wymyśliła

sobie kierownicza świta z

BMG. Mam takie wrażenie, że

"Heaven And Hell" powinien

mieć każdy maniak i prawdopodobnie

tak jest. Podejrzewam też,

że wszyscy znakomicie znają i pamiętają

o zawartości tego albumu.

Mają również o nim swoje zdanie.

Także co by o "Heaven And

Hell" nie napisać, to każdy i tak

zostanie przy swoim osądzie. Ja

jedynie napiszę, że w momencie

wydania krążka wywarł on na

mnie ogromne wrażenie.

Wiem, że nie byłem osamotniony

w swoich odczuciach.

Wtedy zdawało się, że epoki

Sabbs z Ozzy'm nic nie zdoła

przebić, a Iommi z kolegami oraz

Dio właśnie to zrobili. Niektórzy

zwracali uwagę, że ze względu na

dopracowany muzycznie i brzmieniowo

materiał stracił on na

ciężarze. Ja jednak miałem i mam

odmienne wrażenie, a na pewno

wraz z przyjściem Dio muzyka

Black Sabbath zyskała na dynamice,

rozmachu, klimacie i świeżości.

Ogólnie "Heaven And

Hell" to jest moc, jak dla mnie nie

ma na niej słabych momentów,

no może leciutkie wahnięcia

("Wishing Well", "Walk Away"),

jednak bez nich pozostałe kompozycje

nie wybrzmiałyby tak mocno,

epicko i wyraziście. Wydany

rok później "Mob Rules" dla

wielu był ciut gorszą kontynuacją

"Heaven And Hell". Dla mnie

był jedynie cieniem tego znakomitego

krążka. Niemniej na "Mob

Rules" znalazły się doskonałe

utwory, rozpędzony "Run Up The

Night" oraz pełen mrocznego

epickiego patosu "The Sign Of

The Southern Cross", które chyba

jako jedyne z podniesioną głową

mogłyby stanąć obok kompozycji

z "Heaven And Hell". Owszem są

jeszcze niezłe, tytułowy i dziarski

"Mob Rules" oraz ociężale motoryczny

"Voodoo". Może można

byłoby dołączyć do tego grona instrumentalny

lekko eksperymentalny

syntezatorowo-gitarowy

"E5150", ale nic więcej. Niestety

pozostałe kawałki to już cień dotychczasowych

utworów, co

wzbudza spore rozczarowanie.

Przynajmniej u mnie. Niemniej

"Heaven And Hell" i "Mob Rules"

to dla mnie nierozłączna para,

jednocześnie jedne z najlepszych

momentów, Dio i Black

Sabbath. W sumie wstyd nie

znać tych krążków.

\m/\m/

174

RECENZJE


Apocalypse - Apocalypse

2022 Divebomb

Ten zespół nie należy dziś do

czołówki najbardziej rozpoznawalnych,

ale przecież nie pozycjami

w ankietach na zakończenie

roku potwierdza się swój poziom.

Szwajcarzy podczas swojej krótkiej

kariery wydali demo i dwa

albumy (lata 1985-1993). Firma

Divebomb Records w listopadzie

2022 roku wypuszcza jeszcze

bardziej specjalną edycję reedycji

debiutu Apocalypse - "Apocalypse"

z oryginalną okładką pierwotnego

winylowego wydania, przedstawiającą

jeźdźców, być może,

apokalipsy. Wcześniej, w maju,

wyszła reedycja z nietoperzem, ta,

która była dostępna na edycjach

kompaktowych. Fajnie, że ten album

z 1987 roku nadal u kogoś

budzi emocje po ponad 30 latach

od premiery. Do właściwego materiału

dodano utwory z Fuckin'

Demo 1985, jakby komuś było

mało. Materiał debiutu to dziewięć

kompozycji, niecałe czterdzieści

minut muzyki. Dawka optymalna,

zwłaszcza, że Apocalypse

prowadzi nas w rejony naprawdę

absorbującego speed/thrash

metalu. Nie zawsze śmiertelnie

poważnie (patrz: końcówka "Fuck

off And Die!!!"), ale głównie jest

to solidna instrumentalna uczta z

dobrym śpiewem. Może nie przez

cały czas kwintet stara się wkręcać

na najwyższe obroty, ale słuchacz

nie ma prawa narzekać. Krążek

ładnie pędzi i wymusza na odbiorcy

zachowanie czujności. Bo

gdzieś pojawia się fajne solo, bo

gdzieś jakaś wstawka melodyjna,

a i jakieś klimatyczne zwolnienie

się znajdzie. Utwory bogate są w

zmiany nastrojów, dobrze napisane

i odegrane z prawdziwą pasją.

Czuć, że muzycy nie żartują i

"Apocalypse" to zdecydowanie jedna

z ciekawszych płyt końca lat

80. Odkąd pamiętam lubię ten album.

Ujął mnie melodyjnością

połączoną z zadziornością. Udanymi

kompozycjami, nasączonymi

żrącymi riffami i trudną do

okiełznania sekcją rytmiczną. Jeśli

pozwolimy otulić się temu albumowi,

pozwolimy wejść do wnętrzna

i płynąć w żyłach - jestem

pewien, że będzie to za każdym

razem wyjątkowa przygoda. Płyta

liczy sobie 35 lat i wciąż potrafi

zaskoczyć, potrafi być bezwzględna,

ale i w jakiś sposób urocza tą

swoją delikatną melodyjnością.

Zdecydowanie polecam!

Aragon - Aragon

2022 Divebomb

Adam Widełka

W oryginale wydanym w 1988 roku

album ten liczył sobie… 22

minuty! Wyobrażam sobie, że

słuchając go wtedy, można było

czuć się niczym w rakiecie okrążając

Ziemię. Reedycja, przygotowana

przez Divebomb Records,

została wydłużona o dziesięć

kolejnych minut przez wsadzenie

dodatkowych nagrań. Nie

psują one jednak klimatu całości i

debiut amerykańskiej formacji

Aragon nadal chłoszcze po twarzy

jak dziki! Jak się pyszczek

cieszy w kontakcie z tak wściekłą

i szczerą muzyką! Prawdziwy

thrash metal, gdzie jest wszystko -

moc, prędkość i tony emocji.

Aragon pędzi na złamanie karku.

Każdy kolejny numer to kolejny

strzał w kierunku sparaliżowanego

słuchacza. Nie masz się nawet

siły bronić! Bach! Bach! Bach! Już

leżysz na deskach, krwawi nos, a

umysł zostaje wzięty do niewoli

przez absolutnie absorbujący album,

przez bliską śmiertelnej dawkę

opętanego thrash metalu!

Nawet nie wiem co mogę tutaj

jeszcze napisać. Trochę też ciężko

korzysta się z klawiatury, kiedy

głowa lata w górę i w dół, ha ha…

Przyznam się, że wcześniej z tym

zespołem i ich jedyną płytą nie

miałem żadnego kontaktu. Bardzo

się cieszę, że mogłem poznać

tak intensywny album, tak nabuzowane

pozytywną energią kompozycje

nowojorskiego kwartetu.

Naprawdę jestem porwany i urzeczony!

Cudownie zagospodarowane

leciuteńko ponad pół godziny!

No i ten cytat z Iron Maiden w

zamykającym oryginalnie "Aragon"

kawałku "Killing The Innocent"

- po prostu poezja!!!

Adam Widełka

Ayreon - Universal Migrator Pt

1 & 2 (2022 Remixed & Remastered)

2022 Music Theories / Mascot

W roku 2000 w odstępie miesiąca

ukazały się albumy "The Universal

Migrator Part I: The Dream

Sequencer" i "The Universal Migrator

Part II: Flight of the Migrator".

Były to kolejno krążki

numer cztery i pięć w dyskografii

Ayreon. Aktualnie Arjen Lucassen

przygotował nam odświeżoną

wersję tych albumów, jako całość,

gdzie ważnym uzupełnieniem

płyt jest komiks. Niestety do wersji

promocyjnej nie dodano komiksu

w wersji pdfów, więc nie

wiem, o co caman, a pliki nie wiele

mi mówią o jakości pracy, jaką

włożył Arjen w odrestaurowanie

obu wersji "The Universal Migrator".

Pozostała muzyka, wspaniała,

niesamowita i potężna. Niektórych

mogła nawet przygnieść,

bo ciężko jest udźwignąć dwie godziny

i dwadzieścia minut muzyki,

nawet tej najbardziej doskonałej.

Muzyka Lucassena to swoista

mieszanka klasycznego rocka,

rock-opery, hard rocka, rocka progresywnego

i heavy metalu, która

zbudowała niesamowity i oryginalny

"lucassenowski" progresywny

metal. Nie inaczej jest na

"The Universal Migrator", gdzie

w zasadzie Arjen uzyskał swoje

apogeum wykonawczo twórcze.

Słowem majstersztyk. Pierwsza

część albumu jest bardziej melodyjna

i klimatyczna, dzięki czemu

na pierwszy plan wypływają różne

formy progresji. Oczywiście nie

brakuje tu też odniesień do klasycznego

rocka, heavy metalu itd.

Na tym dysku zwraca uwagę wiele

momentów inspirowanych Pink

Floyd, oczywiście na modę i talent

Lucassena. Taki swoisty

hołd dla tej grupy. Gdzieniegdzie

odnajdziemy także coś związanego

z The Beatles. Natomiast

drugi dysk charakteryzuje się cięższą

progresją. Oczywiście nadal

pozostaje klimat znany z pierwszej

części "The Universal Migrator",

ale na pierwszy plan wysuwają

się cięższe rzeczy typu

hard rock czy heavy metal. Niektóre

z utworów mogą przypominać

takich tuzów hard rocka, jak

Deep Purple, Uriah Heep czy

Rainbow. Odnajdziemy także

odniesienia do klasycznego rocka,

ale tym razem bardziej przypominają

mi one ekipę Jeffa Lynne,

czyli ELO. Obie części mają niesamowite

kompozycje, ciężko wymienić

jakąś jedną szczególną, bowiem

całość "The Universal Migrator",

nie dość, że stanowi monolit

to, przekaz jego w ten sposób

jest zdecydowanie bardziej

skondensowany. Przynajmniej teraz

to tak odczuwam. Jeżeli dobrze

pamiętam to poprzednich

wydawnictwach Ayreon zaproszeni

wokaliści wchodzili w interakcję

w przestrzeni jednej kompozycji,

tym razem każdy wyśpiewuje

sam przez cały przeznaczony

mu utwór. A propos zaproszonych

gości, tym razem jest też ich

spora gromadka. Wymieńmy,

chociażby kilku ze śpiewaków i

instrumentalistów: Bruce Dickinson

(Iron Maiden), Floor Jansen

(Nightwish), Edward Reekers

(Kayak), Damian Wilson

(Headspace/Threshold), Neal

Morse (Spock's Beard/Transatlantic/Flying

Colours), Russell

Allen (Symphony X), Andi Deris

(Helloween), Michael Romeo

(Symphony X) itd. Także z pewnością

jest to też atrakcja "The

Universal Migrator". Oczywiście

jeśli chodzi o opowieść, jest ona

kontynuacją historii ostatniego

żyjącego człowieka, kolonisty na

Marsie i jego decyzji o użyciu maszyny

Dream Sequencer, aby cofnąć

się do czasów sprzed uformowania

się wszechświata. Zresztą

ta treść sci-fi ma też swoje odbicie

w samej muzyce, która przemyca

kosmiczny sound. "The Universal

Migrator" ciągle tworzą oszałamiający

spektakl i zupełnie nic

nie stracił na swojej renomie.

Absolutny fundament progresywnego

metalu.

Betrayel - Offerings

2022 Divebomb

\m/\m/

Patrząc na okładkę można się

uśmiechnąć. Ktoś zaraz powie -

hola, hola, taka konwencja, thrash

metal i w ogóle. Jasne, wszystko

RECENZJE 175


rozumiem. Mówię jednak, że można,

się, uśmiechnąć. Może to będzie

jedyny ludzki odruch w kontakcie

z "Offerings" grupy Betrayel?

Betrayel pochodzi z Kalifornii

i działał w latach 1985-1990,

a po długiej przerwie powrócił

całkiem niedawno, bo w 2019 roku

i pozostaje aktywny. Płyta, z

którą mam do czynienia ukazała

się w roku późniejszym, zawiera

ona zresztą dwa kawałki napisane

jeszcze w starych czasach. Generalnie

to całość brzmi jak taki niedożywiony

Exodus. Wokal sprawia

wrażenie, jakby ktoś chciał

wcielić się w Zetro Souse. Riffy i

praca sekcji to też takie typowe

thrashowe łojenie, jednak przez

większość czasu brzmiące bez

siły. Te dziesięć kompozycji na

"Betrayel" to poprawne numery,

często utrzymane w średnich tempach,

jakby grupa bała się rozpędzić.

Niby wszystko jest w porządku.

Jednak wieje tutaj nudą i

wtórnością. Panowie coś tam grać

potrafią, tylko proponują bardzo

zachowawczy thrash metal, bez

ikry, bez agresji. Ta muzyka sobie

jest i nie wywołuje żadnych emocji.

Zamiast kołnierza ortopedycznego

Betrayel funduje raczej

drzemkę, która przyjść może

nagle jeszcze przed ostatnim

dźwiękiem wystrzelonym z głośnika…

Adam Widełka

Birth Control - Jungle Life -

Getting There

2013 MIG Music

Dzięki MIG Music miałem możliwość

poznania muzyki niemieckiej

formacji Birth Control, która

swoją działalność rozpoczynała

już w drugiej połowie lat 60. Ponownie

dzięki MIG Music mogę

poznać kolejne dwa albumy. Jednak

tym razem nagrania pochodzą

z końca lat 90., a chodzi o

krążki "Jungle Life" (1996) i

"Getting There" (1999). Mimo

blisko dwóch dekad odstępu

między "Count On Dracula"

(1980) i "Deal Done At Night"

(1981), a wspomnianymi na początku

płytami, muzyka Niemców

zbytnio się nie różni. Jest to

ciągle specyficzne zderzenie klasycznego

rocka, hard rocka i rocka

progresywnego mających swe korzenie

w latach 70. W zależności

od spojrzenia na temat przez muzyków

bywa, że jeden z tych nurtów

jest mocniej wyeksponowany.

Czasami muzycy dokładają króciutkie

wstawki aranżacyjne, w

których wykorzystują inne style,

chociażby bluesa, boogie, rock-

'n'rolla, funky, soul, fussion,

heavy metal itd. Płyta "Jungle

Life" rozpoczyna się kompozycją

"Valley Of Darkness Part!", która

znakomicie równoważy trzy główne

składowe muzyki formacji, w

dodatku niesie ze sobą znakomity

progresywny klimat. Druga w kolejności

kompozycja "I Send My

Mind On Vacation" jest zdecydowanie

bardziej bezpośrednia i kojarzy

się z mieszanką dynamicznego

sounthern rocka oraz brytyjskiego

hard rocka z Hammondami

w roli głównej. Przypomina

to utwory z płyty "Deal Done At

Night". Jednak kreatywność niemieckich

muzyków jest naprawdę

spora, dzięki czemu umiejętnie, a

także sprawnie potrafią budować

naszą ciekawość. I tak trzeci w kolejności

"Desert Storm" jest bardziej

epicki i niesie ze sobą wyrazisty

klimat, aby w jego drugiej

części zdecydowanie uwypuklić

organy, gdzie klawiszowiec popisuje

się swoją biegłością, a przy

okazji zahacza o pewną progresywną

improwizację. "A Chance To

Lern" to masywny i wolny utwór,

spajający ze sobą rokową i progresywną

duszę kapeli, a ich motywem

scalającym jest ciężki biały

blues. Oczywiście świetnie wybrzmiewają

Hammondy, ale rozbudowane

popisy gitarowe nie

ustępują im. "Jungle City" byłoby

niezłym hard rockowym kawałkiem,

gdyby nie wykorzystane w

środkowej części progresywne

pejzaże, gdzie na równi koegzystują

organy jak i syntezatory. Natomiast

"Call Me" to już w pełni

hard rockowy czadzior z pewnym

rock'n'rollowym zacięciem. Zresztą

riffy pewnie poradziłyby sobie

w jakimś heavy rockowym, a

może nawet heavymetalowym kawałku.

"Percherman" to kolejny

świetny, pulsujący hardrockowy

utwór z krótkim solem na organach

w stylu Keitha Emersona z

ELP. "Automatic World" znowu

moje myśli kieruje ku heavy rockowym

brzmieniom, ale pełno w

nim innych muzycznych osobowości

zespołu. Album kończy się

drugą częścią "Valley Of Darkness".

Jest to utwór w pełni instrumentalny,

ma w sobie więcej elektroniki

i niesie zdecydowanie bardziej

rozmarzony klimat. "When

The Night Falls" to pierwszy

utwór z albumu "Getting There".

Jest zdecydowanie bezpośredni,

gdzie hard rock i rock wiodą

prym. W tym wypadku progresywne

elementy są jako dodatki

aranżacyjne. Owszem usłyszymy

w nim Hammondy, ale jest też

miejsce na syntezatory i elektronikę

podobną do tej, co znalazła się

w ostatniej kompozycji krążka

"Jungle Life". Mam wrażenie, że

większość kompozycji z "Getting

There" jest przygotowana właśnie

w ten sposób. Z tym że nieskończona

wyobraźnia i ciągle kreatywny

talent muzyków Birth Control,

nie pozwala im popełnić takiego

samego utworu. Także fani

Niemców zdecydowanie mają

komfort, że nigdy nie będą się nudzić

i zawsze będą się cieszyć ciekawą

muzyką w stylu Birth Control.

Ta bezpośredniość i dynamika

pozwala mocniej wybrzmieć

takim kompozycjom, jak progresywnej

i z charakterem "Love

Strike", wolnej i balladowej "The

Rose", lekko monotonnej, o

doomowym zabarwieniu "Will

Someone Know My Name" czy też

instrumentalnemu i progresywnemu

"After 360 Degrees Of The

Cycle". Ogólnie "Getting There"

to kolejna dobra płyta tego niemieckiego

zespołu, ale o dziwo

muzycy popełnili też i skuchę.

Jest nią dla mnie tytułowa kompozycja,

instrumentalna, wolna,

ale również z pewną swoją energią.

Niestety wygląda dla mnie na

niedopracowaną, tak jakby jej

charakter z czasem trwania utworu

gdzieś sobie uleciał. Niemniej

nie jest to powód, aby pominąć

ten album, albo nie zawracać

sobie nim głowy. Po prostu pozostałe

utwory zawierają zbyt wiele

dobrej muzyki, aby tak postąpić.

Także poza mną kolejne udane

spotkanie z kapelą z niemieckiej

przebogatej rockowej sceny lat

70. i nie tylko.

\m/\m/

Birth Control - Two Eggs - Two

Concerts

2013 MIG Music

MIG Music dała mi szansę poznania

niemieckiej formację Birth

Control, wydając reedycję dwóch

płyt z lat 80. i dwóch z lat 90. Do

każdego z tych albumów osoby

odpowiedzialne za ich edycje dodały

nagrania bonusowe, które w

sporej części były nagraniami zarejestrowanymi

na żywo. Stąd też

wiedziałem, że scena dla Niemców

to naturalne i przyjazne środowisko.

Czuć było, że na koncercie

muzycy Birth Control czują

się wyśmienicie, grają swobodnie,

na luzie, dają więcej czadu i nie

unikają większej lub mniejszej

improwizacji. Z tego też powodu

z przyjemnością sięgnąłem po

wydawnictwo "Two Eggs - Two

Concerts". Zawiera ono rejestrację

dwóch koncertów. Pierwszy z

nich pochodzi z Stadthalle w

Korbach z roku 1977. Drugi natomiast

z centrum kulturalnego

Fabrik w Hamburgu z roku 1983.

Inne epoki, inne składy i inne

podejście do muzyki. Na pierwszym

dysku przeważają opasłe

kompozycje, mowa o dwóch długich

suitach, ponad dwudziestodwuminutowej

"Meta Vantiloator"

oraz dwudziestopięciominutowej

"The Work Is Done", a także

minisucie blisko jedenastominutowej

"Backdoor Possibilities". To

akurat było typowe dla lat 70.

Tak samo jak popisy solowe na

basie czy perkusji. W sumie nie

ma co dywagować nad zawartością

tego dysku, bo muzycy Birth

Control zaprezentowali się w czasie

tego występu znakomicie. Co

ciekawe, mimo rockowej mocy

kompozycji to całość zdecydowanie

wybrzmiewa progresywnie.

Generalnie jest to cudowna sentymentalna

podróż dla fanów rocka

progresywnego, którzy kiedyś

uwielbiali słuchać takich płyt jak

Genesis - "Seconds Out" czy Yes

"Yessongs". Koncert z Hamburga

jest zdecydowanie bardziej rockowy.

Utwory są też krótsze, choć

mamy dwie kompozycje ponad

dziewięciominutowe ("The Day

Of Doom Is Coming", "Pick On

Me") i jedną ponad piętnastominutową

("Gamma Ray"). Jest oczywiście

sporo progresji, ale jak

wspomniałem, większy jest nacisk

na rocka, gdzie często pięknie wybrzmiewają

organy. Zresztą zgodne

jest to z pewną przemianą samego

zespołu. Poza tym niesamowita

jest swoboda i radość, z jaką

grają muzycy tego bandu. Nie zapominają

też o typowych koncertowych

grypsach rodem z lat 70.

czyli o solówce na perkusji i innych

improwizacjach. Naprawdę

można poczuć się, jak na świetnym

rockowym koncercie. No cóż

"Two Eggs - Two Concerts" jest

kolejnym potwierdzeniem, że

warto było zainwestować w poznanie

Birth Control.

\m/\m/

Manilla Road - Atlantis Rising

2022 Golden Core

Neudi nie ustępuje i ciągle przypomina

o Manilla Road. Tym razem

na nowo przygotował nam

album z roku 2001, czyli "Atlantis

Rising". Krążek, który opublikowano

po prawie dekadzie od

poprzedzającego go "The Circus

Maximus". W momencie jego

ukazania się podchodzono do niego

ze sporą ostrożnością, ale te

176

RECENZJE


obawy dość szybko usunęły się w

cień. Zespół wrócił do swoich typowych

epickich klimatów. Nadal

preferował bezpośredniość, ciężkie

riffy, stawiał na klimat oraz na

surowe i brudne brzmienie.

Wszystko w stylu szeroko rozumianego

epickiego metalu. Ogólnie

Sheltonowi udało się przygotować

jeden z bardziej przystępnych

albumów Manilla Road, ale

nie najlepszych. Na płycie są znakomite

momenty, jak tajemniczy i

złowieszczy "March of the Gods",

są też chwile wręcz magiczne, jak

w wypadku akustycznej i balladowej

"Flight Of The Ravens". Dość

dobrymi chwilami są również postępujące

po sobie kompozycje,

ponura i klimatyczna "Sea Witch"

oraz dość potężna i posępna "Resurection".

Pozostałe utwory

"Atlantis Rising" może nie są

równie wciągające, ale tej płyty

zawsze słuchałem w całości, bez

oznak jakiegoś zniecierpliwienia

czy innej dekoncentracji. Zresztą

teraz gdy ma się świadomość, że

Mark z ekipą nic nowego nie nagra,

krążków Manilla Road słucha

się zupełnie inaczej, z większą

otwartością. Poza tym wydaje się,

że to był dobry star po takiej

długiej przerwie i solidne fundamenty

pod dalszą działalność.

Neudi do swojej wersji "Atlantis

Rising" dołożył parę bonusów,

wstępne wersje "Resurection" i

"Sea Witch" oraz wersje live

"March of the Gods" i ponownie

"Resurection". Niby fajna sprawa,

ale wołałbym, aby pozostał przy

oryginalnej wersji tego albumu.

Fani Manilla Road tę płytę pewnie

już dawno mają, ale może z

ciekawości ktoś z nich sięgnie po

odświeżone i zremasterowane wydawnictwo,

nad którym piecze

miał Neudi.

\m/\m/

Celtic Frost - Danse Macabre

2022 Noise/BMG

W momencie ogłoszenia przez

odrodzone Noise Records i

BMG informacji o wydaniu boxu

Celtic Frost "Danse Macabre"

pewnie większość fanów Szwajcarów

miało mokro. Natomiast w

momencie, gdy już nabyli wspomniane

wydawnictwo, szczególnie

ci, co zaopatrzyli się w pudełko z

winylami, z pewnością z dumą

nosili żółty ślad w majtach. Nie

dziwota, obie wersje mocno przyciągają

wzrok i zmysły. "Danse

Macabre" zawiera najważniejsze

wydawnictwa Celtic Frost z pierwszego

okresu ich działalności. W

wersji z dyskami CD mam następujące

tytuły: "Morbid Tales",

"Emperor's Return", "To Mega

Therion", "Into the Pandemonium"

oraz "Grave Hill Bunker

Rehersal". Natomiast w wersji na

winylach mamy podobnie, z tym

że "Grave Hill Bunker Rehersal"

jest w wersji kasetowej, a dodatkowo

na winylach mamy EP-ki

"Tragic Serenades" i "I Won't

Dance" oraz singiel "The Collector's

Celtic Frost". Oczywiście do

każdego pudelka są dołączone jeszcze

jakieś dodatki, chociażby jest

seria ze świecącymi w ciemności

winylami, to muzyka jest w sumie

najważniejsza. A właśnie te

tytuły zadecydowały, że dzisiaj o

Celtic Frost mówi się, że to formacja

kultowa. Zanim jednak

przejdziemy do próby omówienia

muzyki, przypomnę, że Martin

Eric Ain i Tom Gabriel Fischer

(vel Tom G. Warrior) współtworzyli

kapelę Hellhammer i oprócz

kilku demówek wydali EP-kę

"Apocalyptic Raids". Tam już

zdążyli zadeklarować swoje fascynacje

Venom, Black Sabbath i

Motörhead, oraz swoją muzykę

skierowali w kierunku ekstremalnych

odmian metalu, wykorzystując

elementy thrashu, death,

doom i black metalu. Jednak panowie

wiedzeni przez swoje ambicje

postanowili założyć nowy projekt,

który miał być doskonalszą

wersją tego wszystkiego, czego podjęli

się w Hellhammer. I uprzedzając

fakty, udało się im to!

"Morbid Tales" było wydawnictwem,

które zapowiadało to co

miało wkrótce nadejść. Zawiera

ono kawałki proste, bezpośrednie,

dzikie, mroczne, zalatujące siarką

i utrzymane w stylu bezkompromisowej

ekstremalnej muzyki metalowej.

Niby nie ma niczego nowego,

ale wszystko jest przygotowane

według wyobraźni i umiejętności

Szwajcarów, które pociągnęły

za sobą spore grono fanów. Na

płycie atakują nas wściekłe riffy

("Into The Crypts Of Rays"),

doom/death metalowe brzmienia

("Procreation (Of The Wicked)")

oraz pierwsze podejścia do awangardy

("Danse Macabre"). A całość

opowiedziane jest szorstkim i

dzikim wokalem Toma G. Warriora.

W dodatku wykonanie jest

pełne zaangażowania i pasji. Pod

względem przekonań również.

Kolejna pozycja "Emperor's Return"

to jest nic innego jak bezpośrednia

kontynuacja "Morbid

Tales". Jedynie co ją wyróżnia to,

że Szwajcarzy testują nowego perkusistę

Reeda St.Marka (zastąpił

on Stephena Priestly). Z albumem

"To Mega Therion" formacja

ostatecznie wkracza w majestat

ciemności. Muzycy ciągle wykorzystują

do tego swoją surowość

i prymitywną dzikość, ciężkie

riffy oraz chrapliwy wokal

Warriora. Dzięki czemu mrok

coraz bardziej

wyczuwalny

jest w ich muzyce.

Dopada

nas już w rozpoczy-

nającym intro, pompatycznym i

nieco orkiestrowym "Innocence

And Wrath". Ten symfoniczny

posmak można też odnaleźć w

"Dawn Of Meggido" czy "Necromantical

Screams". Niemniej to

rozpędzone i gwałtowne kawałki

(m.in. "The Usurper", "Circle Of

The Tyrants", "Fainted Eyes" itd.)

nadają wyrazu całemu "To Mega

Therion". Kolejny album Szwajcarów

"Into the Pandemonium"

zamyka złotą erę Celtic Frost.

Płyta idealnie równoważy dotychczasową

muzyczną prostotę, dzikość

i brzydotę, z pewną awangardowością

i klasyczną bombastycznością

oraz rockową energią

i chwytliwością, która do niedawna

była spotykana u Szwajcarów

jedynie sporadycznie. W ten sposób

stworzyli coś wyjątkowego i

niepowtarzalnego, co w dodatku

trudno jest opisać słowami. Swego

czasu krążek towarzyszył mi

bardzo długo, ciągle rozpalając

moją wyobraźnię. Pisząc o zawartości

"Danse Macabre" nie można

zapomnieć o innych dodatkowych

wydawnictwach, czyli o

"Grave Hill Bunker Rehersal",

"Tragic Serenades", "I Won't

Dance" i "The Collector's Celtic

Frost". Są to uzupełnienia, ale dają

szerszą perspektywę na to, co

działo się w szeregach Celtic

Frost na początku ich kariery.

Nie będę ukrywał, z czasem zapomniałem

o zespole. Ich ponowne

zejście na początku nowego wieku,

czy nowa formacja Toma,

Triptykon, jakoś nie zdołały

mnie przekonać do przywołania

sobie wspomnień o Celtic Frost.

W końcu box "Danse Macabre"

odświeżył mi to, za co lubiłem tę

szwajcarską grupę. Ogólnie to wydawnictwo

jest rewelacyjnym sposobem

na przypomnienie o formacji

ich dawnym fanom oraz

przybliżenie Szwajcarów tym,

którzy dopiero co chcieliby dowiedzieć

się, dlaczego tak ceniony

jest ten zespół.

\m/\m/

Morbid Jester - Until The Battle

Is Won

2022 Golden Core

Morbid Jester to niemiecka formacja,

która działa od roku 1988

roku i uparcie trzyma się podziemia.

Do tej pory wydali cztery

pełne albumy, gdzie "Until The

Battle Is Won" to ich debiut początkowo

wydany własnym sumptem

w roku 1994. Aktualnie możemy

na nowo cieszyć się tym

krążkiem dzięki staraniom Neudiego

oraz wytworni Golden

Core Records/ZYX Music. Znalazłem

gdzieś określenie opisujące

RECENZJE 177


Guns N' Roses - Use Your

Illusion I / Use Your Illusion II

2022 Universal Music

Bardzo dawno nie słuchałem

"Use Your Illusion", ani pierwszej,

ani drugiej części. Jednak

hity z tych wydawnictw nie dawały

mi wytchnienia, bo zawsze

gdzieś w eterze, jakaś z radiostacji

wyemitowała któryś z tych utworów,

więc ciężko było wyprzeć je z

pamięci. I tak nie można było zapomnieć

o "Live And Let Die",

"Don't Cry", "November Rain",

"Yesterdays", "You Could Be Mine"

czy "gunsowej" wersji "Knockkin'

On Heaven's Door". Aktualnie

promuje się zremasterowane wersje

Deluxe Edition tychże wydawnictw,

więc nadarzyła się okazja,

aby przypomnieć sobie nie tylko

przeboje, ale całość "Use Your

Illusion". Zaskoczyło mnie to, że

wymienione szlagiery miały niesamowite

muzyczne fundamenty, w

postaci pozostałych kompozycji

wypełniające oba krążki. Prawdopodobnie

gdyby nie one wymienione

hity tak by nie błyszczały.

Praktycznie wszystkie te utwory

to znakomity kunszt amerykańskich

muzyków tworzących zespół,

przecież takie rozpoczynające

pierwszą część "Richt Next Door

To Hell", "Dust N' Bones" czy też

openry drugiej części "Civil War"

i "14 Years" również mogłyby być

przebojami. Chociaż "Civil War"

faktycznie było singlem,

ale nie pamiętam, aby wyładowało

gdzieś wysoko na

szczytach list przebojów.

No cóż, chłopaki mieli

wtedy jakiś przypływ talentu

i kreatywności, bo

wymyślić tyle

wartościowej

muzyki i to w

niszy już mocno

wyeksploatowanej

to po

prostu błysk geniuszu,

który zdarza

się raz na całe

życie. I to nie są jakieś

tam piosenki z

gatunku sleaze/glam

metal, ale znakomite

pieśni, w których możemy odnaleźć

wszystko, co amerykańskie,

czyli specyficzną mieszankę rock'

n'rolla, bluesa, boogie, country,

klasycznego rocka, sounthern

rocka, hard rocka, glam metalu,

a nawet troszeczkę punk rocka.

Niby w tej muzyce jest pełno

rockowego brudu,

ale wszystko jest perfekcyjnie

zaaranżowane,

dopracowane

i brzmi

bardzo klarownie.

Kompozycje

wydają się bezpośrednie,

ale dzieje się w

nich sporo, na pewno nie można

się przy nich nudzić. Posłuchajcie,

chociażby "Double Taking'

Jave" niby typowy dla Gunsów

czadzior, ma świetny riff, pomysłowe

solo gitarowe, no i na końcu

kawałek przechodzi w akustyczny

hiszpański pełen pasji balladowy

temat. No właśnie, jak zawsze w

wypadku takiej muzy w uszy rzucają

się znakomite gitarowe riffy

oraz ich solowe popisy. No i ten

skrzeczący i jęczący wokal Axl

Rose'a. Teraz to już klasyka.

1991 rok to nie był najlepszy czas

dla glam rocka/metalu, a Guns N'

Roses ponownie wprowadzili tę

muzykę na salony a może nawet

dalej, choć może po raz ostatni.

Nie ważne, grunt, że obie części

"Use Your Illusion" robią do tej

pory wrażenie. Wersje podstawowe

wydawnictw Deluxe Edition

uzupełniają dyski z niepublikowanymi

nagraniami w wersji na żywo.

Zawierają one kompilacje nagrań

zebranych z różnych części

świata podczas trasy Use Your

Illusion Tour 1991/1992. To

kolejna gratka dla fanów, tym

bardziej że Gunsi to istny żywioł

na scenie. Jednak istnieje specjalna

wersja wznowienia "Use Your

Illusion", gdzie możemy odnaleźć

aż siedem dysków CD i jeden Bluray.

W sumie zawiera ona 97

utworów, w tym 63, których nie

wydano nigdy wcześniej. Także

jak ktoś jest szalony do oporu,

może sięgać po to właśnie wydanie.

Tak czy inaczej,

tytuł ten - w

takiej czy innej

formie - to żelazna

część każdej

kolekcji fana

hard'n'heavy.

\m/\m/

muzykę Morbid Jester, że to traditional

true metal teutoński w

charakterze. Na pewno jest coś na

rzeczy, choć ja muzykę Morbid

Jester bardziej kojarzę z NWO

BHM z Iron Maiden na czele.

Inni, opisując Niemców, sięgali po

argument, że podążyli śladem

epickich brzmień i melodii amerykańskich

zespołów grających

heavy metal w latach 80. Ja jakbym

miał iść tym torem myślenia,

bardziej wskazałbym na epickość

kompozycji kapel, które ciążyły

ku progresji i mam na myśli takie

grupy jak Queensryche czy Heir

Apparent. Przynajmniej tak było

na początku kariery tych zespołów.

Czego by się nie doszukiwać,

muzyka Niemców z pewnością

jest to ambitny tradycyjny heavy

metal, ze znakomitymi pomysłami

i doskonałymi melodiami, w

dodatku wykwintnie zaaranżowanymi.

Każda kompozycja to balsam

dla uszu fana true metalu,

znakomicie zagrana przez każdego

z instrumentalistów. Niezły

też jest wokalista Matthias Georg

ze swoim ochrypłym głosem.

Jednak dla mnie Matthias ma za

mało plastyczny wokal i trochę

wprowadza nim atmosferę jednostajności.

Rozpoczynający utwór

"In Co-Operation" jako jedyny

niesie pewien posmak speed/thrashu.

Pozostałe kawałki jednak są

już bardziej utrzymane w tradycyjnym

stylu. Riffy i melodie z

"Revenge" nie mogą być bardziej

oldschoolowe. Natomiast "Go

Away" nabiera teutońskiego charakteru

i zachęca do machania

głową. W "Soul Doctor" zespół

proponuje więcej melodii. Wraz z

początkiem "In the Night" chłopaki

rozpędzają się i jest prawie

speed metalowo, ale dość szybko

wracają do średniego tempa i nośnego

tematu. "No Name City" za

to ma coś z amerykańskiego nośnego

heavy metalu z lat 80. z pewnym

progresywnym posmakiem.

"Another Life" jest równie nośny,

ale mimo swojej surowości ma

zdecydowanie najwięcej kopa na

całym albumie. Za to "Warriors"

niesie trochę ponurego i epickiego

klimatu. Amerykańscy muzycy z

80. z pewnością chcieliby mieć takich

kumpli. Tytułowa kompozycja

to instrumentalna miniatura z

wykorzystaniem syntezatorów.

Tym utworem też kończy się oryginalny

album "Until The Battle

Is Won". Niemniej Neudi dorzuca

jeszcze dwa kawałki "Peace And

Liberty" i "There's No Place". Oba

pochodzą z dema, mają gorsze

brzmienie oraz są bardziej bezpośrednie

i tradycyjne. Jednak fani

oldschoolu powinni je docenić tak

jak całość "Until The Battle Is

Won". Neudi znowu zrobił dobrą

robotę.

\m/\m/

Mystery - Mystery

2022 Golden Core

Debiutancki, a zarazem jedyny

krążek zespołu Mystery został

wydany w roku 1988. Był promowany

jako produkcja muzyków

pochodzących ze Stanów. Recenzent

Kerrang! o albumie pisał

"Mamy tutaj najciekawszy progresywny

crossover/thrash, jaki kiedykolwiek

słyszałem". Także sprawa musiała

być intrygująca, ale świadczy

też o tym, że nie bardzo wiedziano,

jak podejść do propozycji Mystery.

Po pierwsze okazało się, że

formację tworzyli muzycy z Niemiec

i nie byli powiązani ze środowiskiem

metalowym, bliższe

były im sceny rockowe i bluesowe.

Po drugie swoją muzykę oparli na

hard'n'heavy często sięgając po

hard rocka rodem z lat 70. Być

może dla tego co jakiś czas bywa

kwadratowo. Niemniej muzycy

rozruszali swoją muzykę, podchodząc

do niej kreatywnie, dodając

pewne elementy funky, soulu i

klasycznego rocka. Z rzadka ocierają

się też o pewne eksperymenty.

To może przypominać ówczesne

dokonania Faith No More

czy Mordred (stąd też pewnie te

skojarzenia dziennikarza Kerrang!).

Niemniej tak jak pisałem

fundamentem w muzyce Mystery

jest hard'n'heavy. Płyta nie jest

jakaś długa, 31 minut, osiem kawałków

plus outro. Niemniej każdy

utwór to niezły czad, zagrany

jest z werwą i zapałem, tak że nieraz

buty spadają ("Forces Of

Evil"). Brzmienie jest niezłe, bliskie

temu, jakie obowiązywało w

ówczesnych czasach. Jednak dla

mnie leciuśko trąci myszką. Dawno

przestałem słuchać Faith No

More, czasami sięgam po Mordred,

tak samo będzie z Mystery.

Myślę, że od czasu do czasu warto

będzie przypominać sobie o tym

zespole. Także mamy za sobą kolejną

udaną odsłonę zapomnianej

historii hard'n'heavy.

Prowler - Reactivate

2022 Hear No Evil Recordings

\m/\m/

Prowler był jednym z pierwszych

zespołów Nowej Fali Brytyjskiego

Heavy Metalu (NWOBHM). Powstał

w 1975 roku w Essex, czyli

tuż za północno-wschodnią granicą

Londynu. Istniał wiele lat,

ale pozostawił po sobie jedynie

singiel "Heartbreaker" / "Victim

Of The Night" (1985). Dopiero

kilka dekad po rozpadzie ukazało

178

RECENZJE


się więcej materiału Prowler: w listopadzie

2020 roku cyfrowy singiel

"Bad Child Running"/

"Gotta Get Back To You", a w

maju 2022 kompilacja "Reactivate".

Mieszkający obecnie w Dubaju

wokalista i basista Prowler,

Trev Pattenden, stwierdził publicznie,

że celem wydania pierwszego

pełnego krążka nie było wywarcie

wrażenia na znajomych, a

raczej zrealizowanie życiowej ambicji

i dokończenie zadania, które

formacja próbowała wykonać

przez te wszystkie lata. Realizatorzy

płyty dołożyli starań, żeby

archiwalne nagrania zabrzmiały

wyraźnie, soczyście i dynamicznie.

Dźwięk jest pełen, wszystko

doskonale słychać, a jednocześnie

wyeksponowano pierwotny

żywioł. Prowler grał nieskomplikowany,

bezpośredni heavy rock

z pazurem. W utworach dominowały

proste rytmy na cztery i barowa

atmosfera. Wokal nie był

operowy jak u niektórych legendarnych

krzykaczy tamtych czasów,

za to Trev śpiewał naturalnie,

z perfekcyjną dykcją, z lekkim

zadziorem i z niewymuszoną

melodyką. Aż siedem spośród

dziewięciu tracków pochodzi z sesji

z okresu 1980 - 1981, a jedynie

dwa są współczesne. Singlowy

"Gotta Get Back To You" z orientalną

solówką gitarową zaprezentowano

zarówno w wersji starszej,

jak również w specjalnej interpretacji

z okazji jej trzydziestej rocznicy:

30th Anniversary Version

2010. Najnowsze podejście do

"Heavy Metal Hero" nagrano zaś

w ramach 40th Anniversary Version

2020. Kawałek "Rocksong

Part II / Heavy" pochodzi z odświeżonej

taśmy koncertowej (live

1980), tak samo jak "Samurai"

(live 1981). Nie krzywię się na

brzmienie, bo mimo że formalnie

są to bootlegi, to zostały fachowo

nagłośnione i uznaję je właśnie za

bardzo sympatyczne w odbiorze.

Przy okazji dopowiem jeszcze, że

w okresie 1981 - 1982 Prowler

działał pod nazwą Samurai, więc

musiała to być jedna z kluczowych

kompozycji w ich repertuarze.

Przyjemnie słucha mi się "Reactivate".

Nie przywołuje mi ta

muzyka żadnych wspomnień ani

skojarzeń, uważam ją za prostoduszną,

a jednak czuję zadowolenie,

gdy wypełnia ona mój pokój.

Cieszę się, że na nią natrafiłem.

Polecam!

Sam O'Black

Rampage - Veil Of Mourn

2022 Relics From The Crypt

Człowiek co chwile poznaje nowe

płyty. W sumie nie sposób jest

znać wszystko, co zostało nagrane

- nawet, kurczę, z jednego gatunku.

Wśród całego zalewu różnych

tytułów zawsze jednak wpadnie w

ręce jakiś ciekawy procent i to jest

wielki plus tej zabawy. Niektóre

krążki robią zwyczajnie tło dla innych,

co też pomaga w weryfikacji.

Relics From The Crypt

wypuściło na przykład kolejną

świetną reedycję - australijski

Rampage i ich jedyny ślad w postaci

"Veil Of Mourn" z 1988

roku. Trio pochodzące z Melbourne

nie miało więcej szczęścia.

Swoją karierę Bruno "Anticros"

Canziani (perkusja), Dave Frew

(bas)oraz George Mitrov (wokal,

gitara) skończyli szybko, ale musieli

odchodzić z poczuciem niedosytu,

bo zostawili po sobie naprawdę

ciekawy materiał. Możliwe,

że dopiero po latach, wielu

latach, "Veil Of Mourn" okazuje

się interesującym półgodzinnym

zapisem progresywnego speed/

thrash metalu, a wcześniej nikt się

na grupie nie poznał. Tak czy siak

- szkoda. I to wielka. To, co zarejestrowali

panowie na swoim debiucie,

jest jednym z ciekawszych

jakie miałem przyjemność poznać.

Sporo się w tych ośmiu kompozycjach

dzieje. Muzycy nie zadowalają

się banalnymi rozwiązaniami,

choć wciąż jest to dość szybki

i agresywny speed/thrash. Jedno

więc nie wyklucza drugiego.

Umiejętnie regulują tempo płyty,

bo przy całej prędkości umieją w

odpowiedni sposób zwolnić i zaintrygować.

Dużo wywija gitara,

co rusz pojawiają się pomysłowe

riffy czy sola. Sekcja rytmiczna

rozplanowana jest z dbałością o

każdą sekundę materiału. Zarówno

w tych "lżejszych" jak i rozpędzonych

fragmentach. Płyta potrafi

zaskoczyć i też nie jest tak do

końca bardzo prostą w wydźwięku

- fajnie jest poświęcić jej trochę

więcej czasu, a na pewno na twarzy

słuchacza pojawi się uśmiech.

Adam Widełka

Sacrifice - Soldiers Of Misfortune

2022 High Roller

Do wznowień popełnionych

przez High Roller Records

dwóch pierwszych albumów kanadyjskiego

Sacrifice dołącza też

trójeczka - "Soldiers Of Misfortune"

z 1990 roku. Tak samo ładnie

przygotowana, zrealizowana

i gotowa, by rozsadzić nam głowy.

Równo chłopaki grają i album nakręca

się z każdym dźwiękiem.

Bardzo spójny i generalnie dobrze

wyważony zestaw utworów. Naturalnie

to wciąż, po poprzedniczkach,

thrash wysokiej próby.

Mimo, że minęło trzy lata od

"Forward To Termination" to

grupa nie zmieniała swojego podejścia

do twórczości. Nie zapragnęła

nagrać czegoś przebojowego

albo wpleść do kompozycji więcej

elementów, które dałyby gwa-ancję

komercyjnego sukcesu. Gdyby

się tak stało, byliby chyba idiotami.

Dzieje się tutaj sporo choć na

pierwszy rzut ucha to bardzo "wąskie"

kompozycje. Po kilkuminutowym

kontakcie z "Soldiers Of

Misfortune" jednak wątpliwości

zostają rozwiane. Riffy prują aż

miło, brzmienie gitar jest pełne

zaciętości, sekcja trzyma całość w

ryzach i daje gazu. Wokal charakterny,

pełny pasji i chcący wywalić

membrany w głośnikach.

Czterdzieści minut soczystego

thrash metalu, pełnego energii,

emocji, pomysłów oraz mocy.

Może czasem jest na trójce mniej

wściekłości, czy też chętniej panowie

wprowadzają stonowane tempa,

ale cholernie trudno wytrzymać

przy tej płycie do końca nie

machając głową. No i sama końcówka

w postaci ostatniego, dziesięciominutowego

utworu. Nie,

żeby wszystko przed było jakimś

preludium, bo "Soldiers Of Misfortune"

to zamknięta całość, ale

nie można powiedzieć, że ten

numer nie przykuwa uwagi. Dużo

zmian nastrojów, ciekawe i połamane

partie instrumentalne, ładnie

dozowane emocje i tempo.

Naprawdę konkret. To jedna z

tych płyt gatunku, do jakiej chce

się wracać. Nie dość, że zostawia

ona po ostatnich dźwiękach w

osłupieniu, to jeszcze w trakcie

umiejętnie zaprasza na ponowne

odsłuchy. Zawsze te czterdzieści

minut nastraja pozytywnie i stawia

na nogi. Solidny thrash metal

pukający do lat 90., wnoszący do

nich klasyczne wzorce.

Adam Widełka

Sacriversum - The Shadow Of

The Golden Fire - Early Days

2022 Thrashing Madness Productions

Wydana oryginalnie w roku 2001

przez Serenades Records kompilacja

"The Shadow Of The Golden

Fire - Early Days" portretuje

Sacriversum z początków kariery,

jeszcze jako zespół grający

death/doom/thrash metal. Nic

więc dziwnego, że Leszek Wojnicz-Sianożęcki

zadbał o wznowienie

tego materiału, bo jest on

niezwykle trudno dostępny, co

przekłada się na jego obecną cenę,

podobnie sytuacja wygląda w

przypadku oryginalnych kaset z

pierwszej połowy lat 90. Debiutanckie

demo "Dreams Of Destiny"

po edycji własnej zespołu w

roku 1993 doczekało się wznowienia

przez Carnage i wtedy na

rodzimym rynku to było coś.

Chociaż w "fachowym" magazynie

przeczytacie, że "to nigdy nie był

zespół szczególnie istotny dla polskiej

sceny", można tę opinię spokojnie

włożyć między bajki. Te

cztery właściwe numery "Revenger",

"Defended Land", "Dreams Of

Destiny" i "Taste Of Defeat" wciąż

mają bowiem moc, a do tego nieźle

brzmią. Akurat mnie najbardziej

podobają się utwory łączące

elementy doom i death metalu, z

majestatycznymi zwolnieniami,

ale niepozbawione też agresji.

Szybsza kompozycja tytułowa też

jest jednak niczego sobie, a do

tego warto zwrócić też uwagę na

znak rozpoznawczy łódzkiej formacji,

to jest wykorzystywanie instrumentów

klawiszowych. Debiutancki

album "The Shadow

Of The Golden Fire", wydany w

roku 1994 przez firmę Baron tylko

na kasecie, to już Sacriversum

na kolejnym, znacznie wyższym

etapie rozwoju. Dwa lata był to

wtedy kawał czasu, szczególnie

jeśli nie szczędziło się go na próby,

dlatego zespół okrzepł, zarówno

kompozycjnie, jak też wykonawczo.

Poszczególne utwory są

więc ciekawsze, lepiej zaaranżowane

(Whispers"), więcej też w

nich melodii ("Pure Evil") i mniej

oczywistych rozwiązań ("In Emotional

Garden"). Mocy też jednak

nie brakuje, choćby za sprawą

"Across The Dust" czy "From Your

Blood", tak więc te trzy kwadranse

muzyki nie są w żadnym razie

tylko archiwalną ciekawostką dla

40-50-latków. Nowe wersje "Defended

Land" i "Taste Of Defeat" z

roku 1994 w sumie niczego nie

wnoszą, może poza lepszym brzmieniem,

ale w sumie lepszego

miejsca dla takich rarytasów jak

kompilacja nie ma.

Wojciech Chamryk

RECENZJE 179


Shatter Messiah - Hail The

New Cross

2022 MDD

Mimo, że grupa Shatter Messiah

istnieje około dwudziestu lat, to

nigdy nie miałem przyjemności

pieścić uszy ich muzyką. Aż do

teraz. W moje ręce wpadł album z

2013 roku, "Hail The New

Cross". Szybki research w necie i

wyszło, że grupa para się power/

thrash metalem, a ten krążek nie

jest jedynym w ich dyskografii.

Zajmuje on miejsce trzecie i

ukazał się w momencie, gdy grupa

miała parę dobrych lat stażu. Cóż

więc wyniknęło z tego spotkania?

Muszę napisać, że to dość osobliwe

granie. Mieszanka power metalu

z thrashem brzmi intrygująco.

Tu i tu mamy siłę i prędkość, ale

dochodzą w międzyczasie charakterystyczne

wokale, które już nie

do końca pasują. Takie, no wiecie,

power metalowe, podniosłe… A,

no właśnie! W thrash wkrada się

tutaj trochę patosu, co nie dla

każdego ucha będzie zdrowe. Wykonawczo

jednak Shatter Messiah

sprawia pozytywne wrażenie.

Nie jest to jakaś wybitna płyta,

ale też nie jest czymś, co stara

się ewidentnie ranić zmysł słuchu.

Niecałe czterdzieści minut materiału

mija bez jakichś incydentów.

Chłopaki dają radę, proponując

swoją mieszankę stylów, do której

można absolutnie przywyknąć,

jeśli da się tej płycie szansę. Mnie

jedynie irytowały znacznie te

właśnie podniosłe fragmenty, zarówno

wokalne jak i instrumentalne,

bo akurat kompletnie mi się

to gryzie. Jednak poza tym "Hail

The New Cross" to znośny krążek.

Możliwe, że nie wrócę do

niego, ale też kłamstwem byłoby

błagać Was, byście tego nie czynili.

Adam Widełka

Sortilege - Larmes De Heros

2022 Relics From The Crypt/Dying Victims

W końcu jest! Reedycja wydana

przez Relics From The Crypt, na

kompakcie i winylu. Naprawdę te

nagrania są wskrzeszone z grobu -

ostatni raz poddał wznowieniu

ten materiał Axe Killer w 2007

roku i dziś ciężko je zdobyć! Choć

i z tymi za niedługo może być podobnie,

a wszystko przez bardzo

ścisły limit… No, trudno, ale trzeba

się cieszyć, że są! Grupa Sortilege

to jedna z najlepszych francuskich

ekip heavy metalowych,

jakie istniały. Mimo, że w latach

1983-1986 wydali tylko EP i dwa

pełne materiały, to i tak dźwięki,

jakie po sobie zostawili, miażdżą

po dziś dzień. Ten krążek był

ostatnim przed zawieszeniem zespołu

- "Larmes De Heros" ukazał

się w 1986 roku (był też odpowiednik

angielski "Hero's Tears",

ale nie miał takiego klimatu). Nagrany

został w składzie: sekcja

Bob Snake (perkusja) oraz Daniel

Lap (bas), gitarzyści Didier

Demajean i Stephane Dumont,

a wokalistą był charyzmatyczny

Christian "Zouille" Augustin.

Czterdzieści pięć minut soczystego

heavy metalu. Album zwarty,

mocny i dynamiczny w swym wyrazie.

W ogóle nie czuć, że za

chwilę Sortilege miało przestać

istnieć na wiele lat. Słuchając tych

numerów ciężko usiedzieć spokojnie.

Riffy, solówki i rozpędzona

sekcja rytmiczna - każdy utwór

przynosi kapitalne granie. Do tego

jeszcze teksty wyśpiewane w

ojczystym, dźwięcznym języku.

Jaki to ma klimat! Nawet te spokojniejsze

fragmenty, zagrane w

średnich tempach, unoszą gdzieś

wysoko. Niesamowicie to wszystko

żre. Po 36 latach od premiery

ten album nadal jest żywy i broni

się w każdej sekundzie. Cóż można

więcej pisać? Bezsprzeczna

klasyka gatunku. Wiadomo - każdy

może inaczej patrzeć, ale oddać

trzeba Sortilege, że stworzyli

naprawdę kapitalne krążki, a

"Larmes De Heros" jest jednym z

topowych nagrań w ogóle. Laczki

z nóg, czapki z głów!

Adam Widełka

Stygian Shore - Ultra Psychic

Nightmares

2021 Golden Core

Stygian Shore powstało w roku

1982 w Wichita (Kansas). Wydali

EP-kę "Stygian Shore" w

roku 1984, po czym po siedmiu

latach działalności rozpłynęli się

w niebycie. Do świata żywych

wrócili w roku 2004 i trzy lata później

na rynek wypuścili swój

pierwszy pełny album studyjny

zatytułowany "The Shore Will

Arise". Większość płyty była

oparta na utworach, które powstały

w latach 80. Niestety od

tamtej pory nie mamy żadnego

nowego wydawnictwa Amerykanów,

a szkoda, bo jeśli dobrze pamiętam

"The Shore Will Arise"

zbierało w miarę dobre opinie.

Natomiast w roku 2021 pojawiło

się wydawnictwo zatytułowane

"Ultra Psychic Nightmares". Zawiera

ono nagrania zarejestrowane

w roku 1985, które miały

stanowić właściwy duży debiut

amerykańskich muzyków. W jego

skład wchodziło dziesięć kompozycji

utrzymanych w naturalnym i

prostym stylu amerykańskiego

metalu. Gdzieś czytałem, że Stygian

Shore to bardziej bezpośrednia

i mniej epicka wersja Manilla

Road. I jakaś prawda w tym jest.

Do inspiracji Manilla Road można

dodać jeszcze Omen czy też

Anvil. Poza tym nawiązań do

Manilla Road jest jeszcze trochę.

Jak ktoś był uważny to, wyłowił,

że Stygian Shore pochodzi z tej

samej miejscowości co Mark

Shelton i jego ekipa. A sam Mark

jest producentem "Ultra Psychic

Nightmares" i nie tylko, bo bonusowych

nagrań też. Utwory są

proste, niezbyt długie, klasyczne

w swojej budowie, z niezłymi riffami

oraz wpadającymi w ucho

melodiami. Nie brakuje gitarowych

solówek, choć na pewno nie

są to jakieś shredy, a raczej organiczne

pomysły. Wokale są szorstkie,

ostre, czasami krzykliwe.

Podobnie jak brzmienie zespołu,

takie bardzo undergroundowe. W

ucho wpadają głównie klasyczne

w swoim wyrazie heavy metalowe

"Who Is He Now" i "Stagnant

Mist". Świetnie wybrzmiewają też

kawałki, które sporo przemycają

w sobie klasycznego hard rocka.

Mam na myśli "Branding Iron",

"Can't Get Away", "Bloodbath"

oraz "Just a Dream". Bardziej hard

rockowe są utwory, które pochodzą

z sesji zrealizowanej w roku

1989. Jest to taka swoista podróż

w czasie, bo właśnie te utwory wykorzystano

an płycie "The Shore

Will Arise" z roku 2007. Zresztą

- nie jestem tego pewien - te nagrania

z 1989r. prawdopodobnie

też były prezentowane pod takim

samym tytułem. Ogólnie "Ultra

Psychic Nightmares" to świetna i

warta zachodu sprawa. Jak ktoś

jest fanem starego metalu i nie ma

go jeszcze dosyć, powinien poszukać

sobie tego albumu Stygian

Shore.

\m/\m/

Sudden Darkness - A German

Thrash Story - The Recordings

1985 - 1992

2022 Golden Core

Gdzieś tak rok temu recenzowaliśmy

wydawnictwo zespołu Economist

zatytułowane "Iceflowered

- Complete Works". Zawierało

ono większość dorobku tej

niemieckiej kapeli i było to coś na

kształt progresywnego thrashu z

klimatami ze środkowego okresu

Voivod. Jednak wcześniej, w latach

1983 - 1993, niemieccy muzycy

używali nazwy Sudden

Darkness. Można powiedzieć, że

była to również thrash metalowa

formacja, choć zdecydowanie bardziej

bezpośrednia i zadziorna.

Sporo w nim było również speed

metalu, ale z czasem uwidoczniały

się ich techniczne preferencje.

Ciekawie było też na początku

kariery Sudden Darkness, bo z

utworów oprócz speed metalu i

thrashu często wyzierały na

wierzch inspiracje tradycyjnym

heavy metalem. I tak na pierwszym

demo nawet znalazł się

cover Judas Priest "Brekin' The

Law". Od początku muzycy dbali,

aby ich kompozycje były dobrze

przygotowane i interesujące. Z

czasem wychodziło im to coraz

lepiej, aż w końcowej fazie potrafili

ciekawie zaakcentować ich

techniczne ciągotki. Wydawnictwo

zaczyna się od nagrań, które

były przygotowane na album

"Fear Of Reality" (1988). Krążek

miała wydać Gama Records i nawet

zostały przygotowane testpressy.

Zawiera on osiem kompozycji

ciekawych i dopracowany,

pełnych dynamiki, zadziorności

oraz znakomicie opracowanych

technicznie. Brzmią one nawet

przyzwoicie, choć do ówczesnych

najlepszych produkcji trochę brakuje.

Pozostała część pierwszego

dysku i drugi dysk wypełniają różne

nagrania zawierające wstępne

miksy kawałków z "Fear Of Reality",

zawartość dem "Advanced

Madness" (1987), "Fear Of Reality"

(1987), "Lord Nightmare"

(1986), "Iceflowered" (1992),

nagrania z prób i koncertów (jakość

bootlegowa). Sound tych nagrań

jest różny, ale charakteryzuje

je słowo: undergroundowy. Raz

jest lepiej, raz jest gorzej. Niemniej

jak w latach 80. i 90. działało

się aktywnie w środowisku, to

takie brzmienia to żadna nowość.

Ogólnie "A German Thrash

Story - The Recordings 1985 -

1992" to kolejny tytuł, który

przybliża nam część zapomnianej

historii. W tym wypadku ekipy

Sudden Darkness.

\m/\m/

180

RECENZJE


Taramis - Queen Of Thieves/

Stretch Of The Imagination

2022 Golden Core

Taramis to Australijska kapela,

która działa od roku 1986. Tak

naprawdę niewiadomo kiedy zakończyła

swoją działalność. Prawdopodobnie

był to rok 1993.

Wiadomo natomiast, że reaktywowała

się w roku 2017 i ponoć

nadal działa. Muzycznie nawiązywali

do progresywnego heavy/

power metalu, gdzie można odnaleźć

inspiracje przede wszystkim

Fates Warning i Iron Maiden

oraz trochę Queensryche. Jednak

po prawdzie zespół działał już

wcześniej w latach 1983-1985, ale

używał nazwy Prowler i nawet

nagrał demo "Blood & Honour"

(1984). Można więc pokusić się o

tezę, że Taramis wraz z Fates

Warning i Queensryche współtworzył

rodząca się globalną scenę

progresywnego metalu. W trakcie

szukania materiałów na temat

zespołu znalazłem jego porównania

do Mekong Delta,

Realm, Anacrusis czy Psychotic

Waltz. Być może takie zestawienie

wynikło z tego, że drugi krążek

"Stretch Of The Imagination"

(1991) miał lepszą produkcję

i zawierał jeszcze bardziej

techniczną muzykę. Jednak thrashu

słyszę tam niewiele, co najwyżej

pojedyncze wstawki, które

w dodatku nie można jednoznacznie

określić jako thrashowe, a

co najwyżej jako thrashujące.

Pierwszy album Taramis "Queen

Of Thieves" został wydany w

roku 1987, zawiera on osiem długich

kompozycji, utrzymanym w

stylu progresywnego heavy/power

metalu z fantastycznym technicznym

zacięciem. Także w muzyce

Australijczyków, dzieje się naprawdę

dużo ciekawego z dość zawiłą

i intrygującą mieszanką tematów

muzycznych wpadających w

przeróżne kontrasty i klimaty brzmieniowe.

Nie brakuje w nich szalonych

i nieszablonowych aranżacji.

Jak ktoś lubi taką zagmatwaną

muzykę, słuchając "Queen Of

Thieves" poczuje się jak we własnym

wariackim śnie. Pomimo zagmatwanej

muzyki mamy sporą

ilość melodii. W tym świecie ułatwia

nam poruszanie się wokalista

Shane "Joel" Southby, ale to też

nie przychodzi z jakąś tam łatwością.

Shane ma mocny i bardzo

wysoki wokal, co wyzwala nie tylko

melodyjność, ale i dzikość.

Zresztą w jego głosie jest więcej

emocji, a mnie najbardziej pasuje,

jak pojawia się w nim coś na

kształt epickości. Śpiewak nie jest

jedynym utalentowanym muzykiem

Taramis. W zasadzie każdy

pozostały instrumentalista jest

mistrzem swojego fachu. Można

tylko podziwiać, jak współgrają ze

sobą gitarzyści albo muzycy z sekcji

rytmicznej. Słuchając ich, ma

się wrażenie, że ich wyobraźnia

oraz kreatywność nie ma granic.

Kolejnym wydawnictwem Taramis

było demo zrealizowane w

roku 1988, które zawierało cztery

kolejne kompozycje. I właśnie te

nagrania uzupełniają dysk z

"Queen Of Thieves". Może są

trochę gorszej jakości, ale muzycznie

to ciągle pogmatwany, acz

przepiękny świat progresywnego

metalu. Na drugim dysku znalazła

się wspominana już druga

płyta "Stretch Of The Imagination"

pierwotnie wydana w roku

1991. Jeśli chodzi o kompozycje

to muzycy zdobywają kolejny poziom

jeśli chodzi o trudność swojej

muzyki. Coraz częściej dochodzi

do wręcz jazz-rockowych albo

zbliżonych do fusion aranżacji.

Rozpalają one zmysły nie tylko

muzyków, ale również ich fanów.

Całe szczęście słucha się tego

dobrze, a to dzięki znakomitym

melodiom. A wybrzmiewają one

tak znakomicie dzięki wyśmienitemu

brzmieniu i produkcji. Choć

muzyka i utwory są mocno skomplikowane

to, instrumenty brzmią

swoją pełnią i bardzo klarownie.

Wystarczy posłuchać basu. Nie

ma z tym najmniejszego problemu.

Słyszymy go od razu, wyraźnie,

ale jego sound i gra w ogóle

nas nie rozprasza, jedynie podkreśla

sens muzyki Taramis.

Właśnie w takiej oprawie możemy

przekonać się o niesamowitej

kreatywności muzyków, ich niesamowitej

wyobraźni, a przede

wszystkim o wyczuciu, bowiem

mimo majestatu muzyki i jej karkołomności

słuchamy zawartości

"Stretch Of The Imagination"

na luzie, choć cały czas na niej

jesteśmy skupieni. Nowa, świeższa

produkcja albumu uwypukliła

również niesamowity głos Shane'a

Southby. Jak dla mnie ten

album to bardzo dobra i ważna

pozycja ze świata progresywnego

metalu. Powstała ona po "When

Dream and Day Unite", a przed

"Images and Words" wiadomego

zespołu. Nie ustępuje ona tym pozycjom

w żaden sposób, ale to

Dream Theater zdobył światowy

rozgłos. Ja jedynie żałuję, że Australijczycy

nie pozyskali takiego,

aby pozostali z nami na stałe.

Jestem przeświadczony, że co jakiś

czas raczyliby nas wyśmienitą

dawką muzyki rozpalającą nasze

zmysły. Jeśli ktoś jest fanem progresywnego

metalu, a nie zna Taramis,

czas najwyższy, aby to naprawić.

\m/\m/

UFO - High Stakes & Dangerous

Man / Lights Out In Tokyo

1992

2022 HNE Recordings

Jeśli mamy w pamięci to, co znalazło

się na albumie "Misdemeanor"

(1986), to słuchanie

"High Stakes & Dangerous

Man" z 1992 roku to prawdziwa

przyjemność. Album to też szczególny

z powodu składu, jaki to

dzieło popełnił. Wyjątkowo, tylko

raz w karierze UFO, gitarzystą

był tutaj Laurence Archer

(współpraca m.in. z Philem Lynottem)

a perkusistą, znany z

Wild Horses, Cive Edwards. Bas

znów, po długiej przerwie dzierżył

Pete Way. Wokal - tutaj akurat

niezmiennie od lat - należał do

Phila Mogga. Generalnie te dwanaście

kompozycji przypomina

stare czasy zespołu. I fajnie. Nie

jest to w żaden sposób krążek odkrywczy.

Przynosi jednak sporo

uśmiechu spragnionym hard

rocka słuchaczom. Bez zbędnych

cudów, z naprawdę odczuwalnym

zaangażowaniem członków zespołu.

Słychać, że UFO wtedy

wracało na właściwe tory. Mimo,

że jeszcze nie z młodym Schenkerem,

ale z ciekawym Archerem,

który nieźle sobie radzi w

tych klimatach. Może odrobinę

skróciłbym tą płytę, bo są małe

fragmenty, kiedy odnosiłem wrażenie

lekkiego rozwleczenia. Każdy

jednak będzie oceniać własnym

uchem, więc proszę się tym

za bardzo nie sugerować. To,

summa summarum, udany materiał.

Teraz Hear No Evil Recordings

wznawia tę pozycję dodając

na drugim dysku pełny koncert z

Japonii. Znany już wcześniej,

choć teraz ciężko dostępny,

"Lights Out In Tokyo" to świetny

dodatek do studyjnego materiału.

Zwłaszcza, że utwory z

"High Stakes…" nieźle wypadały

na żywo. To też ciekawe, historyczne

wydawnictwo - nigdy później

grupa nie grała koncertów w

tym składzie. Brzmią one również

wybornie. Słychać, że wznowienie

przygotowane było porządnie,

lecz pewnie ułatwiło pracę to, w

jaki sposób pierwotnie występ

został zrealizowany. W końcu to

Japonia. Dobrze, że pojawiło się

to wznowienie. Możliwe, że trochę

więcej ludzi dowie się o "High

Stakes…". Ukazywał się on w

końcu w okresie jaki nie do końca

jest kojarzony z dużymi sukcesami

grupy. UFO wtedy dopiero

rozkręcało się na nowo, choć następne

płyty nie były też jakieś totalnie

lepsze. Ja też nie wracam do

tego albumu zbyt często - miło

było więc znów zarzucić te paręnaście

kompozycji. Ma w sobie ta

płyta niezły feeling, ciekawe kompozycje

i niezłe brzmienie. Spoko,

nie jest to rzecz na miarę "No

Heavy Petting" czy "Lights Out",

ale po tak przeciętnych nagraniach

(albo nawet słabych) znanych

z "Making Contact" czy

wspomnianym "Misdemeanor"

musiała być świeżym oddechem

UFO w tamtym czasie. Współcześnie

nie stracił nic ze swojego

wyrazu, więc można zaryzykować,

że muzycznie broni się do

dziś i tym bardziej zachęca. Warto

go sobie przypomnieć.

Adam Widełka

Waysted - Heroes Die Young -

Waysted Volume 2 2000-2007

2022 HNE Recordings

Kiedy gra się całe życie głównie w

jednym zespole reprezentującym

na swoich płytach podobną stylistykę

to ciężko jest się od niej

uwolnić. Pete Way - basista angielskiej

formacji UFO odszedł z

niej po wielu latach w 1982 roku,

robiąc sobie przerwę na dziesięć

lat. Powróciwszy na album "High

Stakes And Dangerous Men" w

1992 roku grał z dawnymi kolegami

aż do 2006 roku, kiedy to zrezygnował

z UFO definitywnie. W

międzyczasie powrócił do swojej

kapeli Waysted, jaką powołał do

życia w latach 80. W najnowszym

boksie "Heroes Die Young -

Waysted Volume 2 2000-2007"

dostajemy pięć dysków z ostatniego

okresu tejże formacji, bardzo

zresztą bogate w muzykę bliską

jego macierzystej grupie. Mamy w

zestawie "Wilderness Of Mirrors"

z 2000 roku, co jest w rzeczywistości

materiałem sesji na

trzeci album "Save Your Prayers"

z 1986 roku, na nowo remiksowany

przez Paula Chapmana. Trochę

więc powtórka z rozrywki. Z

kompilacji możemy sięgnąć po

"Boot From The Dead" - czyli

oficjalny pirat nagrywany podczas

londyńskiego koncertu w 2005

roku. W dość krótkim zapisie nie

zabrakło utworów UFO. Już zupełnie

inaczej został zrealizowany

kolejny koncert, tym razem z

Glasgow (2005). Słychać profesjonalną

robotę Robina George'a,

a "Organized Chaos…Live"

zawiera trochę dłuższy materiał.

Dla fanów to smakowite kąski,

RECENZJE 181


więc już chociażby dla tych

dwóch płytek warto poszukać

"Heroes Die Young…". Są oczywiście

w tym pudełeczku pełne albumy.

Dwa ostatnie, jakie popełniła

grupa. Mowa tutaj o "Back

From The Dead" (2004) oraz

"The Harsh Reality" datowany

na trzy lata później. Oba to bardzo

klasycznie brzmiące albumy.

W żadnym wypadku odkrywcze,

choć zawierające świeżą porcję

hard rocka. Zrealizowane i nagrane

według ponadczasowych receptur

gatunku. Soczysty, żwawy

rock wypełnia je po brzegi. Słychać,

że zespół dobrze się bawił

podczas tworzenia. Nie są to krążki

drastycznie odbiegające od tego,

co przez całe życie grał lider

Waysted - nawet odnieść wrażenie

można, że odrobinę przenikające

się z tym, co w latach 2002-

2006 prezentowało UFO. Boks

"Heroes Die Young - Waysted

Volume 2 2000-2007" to rzecz

adresowana dla fanów talentu

Pete Way'a i jego twórczości poza

najsłynniejszą formacją. Dobierał

sobie ciekawych muzyków, ale też

byli koledzy nie żywili urazy, by

wystąpić na płytach Waysted

(tych starszych). Paul Chapman,

Andy Parker czy Paul Raymond

dołożyli swoje trzy grosze, choć

nie mogli przyćmić tych, którzy w

Waysted zagrzali dłużej miejsce.

Warto tu wspomnieć wokalistę

Fina Muira (lata 1982-1985,

2003-2020), gitarzystę Chrisa

George'a (2004-2020) czy perkusistę

Paula Haslina (2003-2020)

- oni głównie współcześnie dbali o

brzmienie grupy. Naturalnie muzyków

przewinęło się wielu, ciężko

ich tutaj wszystkich wymienić.

Rzecz interesująca, choć muzycznie

nie wyróżniająca się na tle

dziesiątek podobnych sobie albumów.

Myślę, że miłośnicy hard

rocka będą zadowoleni, ale też

pozostałym można polecić żeby

chociaż chwilę poświęcili tym

współczesnym, mniej chyba znanym,

płytom Waysted.

Whiplash

Years

2022 Dissonance Productions

Adam Widełka

- The Roadrunner

Fajnie, że pewne wytwórnie chcą

wydawać dawno niedostępne

pozycje. Tak było dotychczas z

amerykańskim Whiplash, legendą

już speed/thrashu. Ich trzy

pierwsze albumy, pierwotnie wydawane

przez Roadrunner, nigdy

nie doczekały się tak naprawdę

porządnych, osobnych wznowień

w formacie kompaktowym. Jedynie

Japończycy robili coś w tym

kierunku oraz firma Displeased

Records, umieszczając po dwa tytuły

na krążku. Teraz jednak nie

ma co patrzeć wstecz. Dissonance

Productions postanawia poddać

ponownej edycji ogólnodostępny

trój pak, pierwotnie

przygotowany w 2020 roku przez

X5 Music Group. Każdy z krążków

umieszcza osobno, jednak w

wspólnym opakowaniu, co może

kogoś drażnić. No, ale cieszmy

się, że chociaż w ten sposób

"Power And Pain", "Ticket To

Mayhem" i "Insult To Injury"

można będzie kupić za jakieś w

miarę normalne pieniądze i w oryginale,

a sama muzyka prawdopodobnie

odda niedogodności!

Poza tym nieszczęsnym digipackiem

rozkładanym na trzy, wszystko

jest już w jak najlepszym porządku.

Każda z trzech płyt to

absolutny klasyk gatunku. Szybka,

atakująca zmysły muzyka.

Gęste, rwące riffy. Szorstkie wokale,

drapiące słuch. Trzymająca

za twarz sekcja rytmiczna. Gdzie

trzeba - pokombinowane, zwolnione

lub zaraz gwałtownie przyspieszone

dźwięki. Okładki idealnie

współgrają z tym, co zaklęto

na tworzywie. Autentycznie możemy

poczuć jak coś zgniata naszą

głowę, albo czujemy się jak

ten jegomość na wózku bezbronny

przed nadjeżdżającym pociągiem

- umknąć przed niszczycielską

siłą Whiplash da radę tylko

poprzez wyłączenie z prądu

sprzętu grającego. No, ale do wtyczki

też trzeba się jakoś dostać…

Konkretne płyty umieszczone w

jednym opakowaniu to w zasadzie

duży plus tego wznowienia. Kwestią

dyskusyjną jest, oczywiście,

samo podanie zawartości, ale czy

to jest najważniejsze? Spoko, temat

na rozmowę. Natomiast bez

zająknięcia naszą skórę okłada

zespół Whiplash, któremu forma

jest totalnie obojętna. Swoją powinność

czyni z niesamowitą

agresją i zaangażowaniem. Cudowna

trójca! A siniaki? Jakie siniaki?

Winterkat - Winterkat

2022 Cult Metal Classics

Adam Widełka

Winterkat pochodzi ze Stanów

(Teksas), wydali tylko dwie płyty,

EP-kę "Winterkat" (1983) i album

"The Struggle" (1985). Zawartość

"Winterkat" to taka mieszanka

AOR-u i melodyjnego

hard rocka, zresztą dość miła dla

ucha. Wobec takiego grania używano

kiedyś jeszcze terminów

pomp rock, arena rock czy stadium

rock. Niby każdy kawałek jest

dynamiczny, ale tak naprawdę

przepełnia je melancholia i zaduma.

Takie podejście może sprowokować

posądzenie zespołu o pewną

progresję. Jednak ostatecznie

formacja nie wychodzi poza granice

melodyjnego rocka. Wszystko

jest fajnie wymyślone i zagrane,

nie brakuje ciekawych aranżacji.

Za to brakuje czegoś, co przechyliłoby

szalę w stronę hitu. A w

takiej muzyce to szalenie ważne.

Nawet rozpoczynający "The Dreamer"

pod tym względem nie daje

rady. Niemniej fani takiego Journey

mogą płytę Winterkat spokojnie

przytulic dla swoich potrzeb.

Ciekawostką tego wydania

jest utwór "Cry For The King" w

wykonaniu zespołu Liquid Sky,

na bazie którego powstał właśnie

Winterkat. Dodatkowo śpiewa w

nim Steve Coopere, którego znany

z SA Slayer.

Wuthering Heights - Salt

2022 Nagelfest Music

\m/\m/

Erik Ravn kontynuuje swój pomysł

pełnego przypomnienia swojej

kapeli Wuthering Heights.

Tym razem mamy do czynienia z

remasterowaną wersją albumu

"Salt". Krążek ukazał się w roku

2010 i jest jak do tej pory ostatnim

wydawnictwem tej formacji.

Zawiera muzykę, do której

Wuthering Heights nas przyzwyczaił,

czyli coś z pogranicza

melodyjnego power metalu oraz

progresywnego power metalu,

gdzie melodia została umieszczona

na piedestale. Muzycy nie zapomnieli

o wątkach neoklasycznych,

folkowych, etnicznych,

symfonicznych czy filmowych.

Pomysły na utwory, jak i wykonanie

jest na bardzo wysokim

poziomie. Jak zawsze znakomicie

brzmi wokal Nilsa Patrika Johanssona.

Elementami, które wyróżniają

to wydawnictwo, są pojawiające

się niekiedy cięższe gitary

oraz zdecydowanie najmroczniejszy

klimat całości. Zdecydowanym

wyróżnikiem jest również

ponad szesnastominutowa suita

"Lost At Sea". Zawiera ona wszystko,

co najlepsze w tej kapeli

oraz dobrze wyeksponowane

wpływy progresywne. Do podstawowej

zawartości krążka dodano

jeszcze dwa niezłe bonusy "Sympathy"

oraz "Discovery". Pierwszy

to cover Uriah Heep, a drugi

Mike'a Oldfilda. Mamy też drugi

dysk. Znalazło się na nim intro i

pięć kompozycji. "Hunter In The

Dar" pochodzi z debiutu

"Within". Natomiast "Lost Realms",

"See Tomorrow Shine" oraz

"Through Within To Beyond" z

drugiej płyty "To Travel for

Evermore". Nowymi kawałkami

są intro "Wind On The Moors" i

"Nothing In Forgotten". Co ciekawe,

nagrane są one współcześnie

przez lidera Erika Ravna,

wokalistę Nilsa Patrika Johanssona

oraz perkusistę Mortena G.

Sorensena. No i brzmią świetnie

oraz klasycznie. Można byłoby

się rozmarzyć, że to zwiastun powrotu

zespołu do żywych. Jednak

prawdopodobnie jest to możliwe,

chyba że Erik Ravn wyleczy swoją

dość poważną kontuzję. W sumie

tego mu życzę.

\m/\m/

182

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!