25.01.2015 Views

Pokaż treść! - Śląska Biblioteka Cyfrowa

Pokaż treść! - Śląska Biblioteka Cyfrowa

Pokaż treść! - Śląska Biblioteka Cyfrowa

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

KONSTANTY RfiGAMEY .<br />

ZYGM UNT MYCIELSKI .<br />

STEFAN NAPIERSKI . .<br />

W ACŁAW KUBACKI . .<br />

ADAM MAUERSBERGER .<br />

ADAM WAŻYK . . . .<br />

Stanowisko Szymanowskiego w<br />

muzyce europejskiej . . . . I<br />

K. H. Rostworowski a generacja<br />

dzisiejsza . . ...........................16<br />

Z powodu „Diogenesa w kontuszu“<br />

Wacława Berenta . . . . 21<br />

Sprawa „ferdydurkizmu“ . . . 40<br />

M aria Walewska (1786— 1817) . 48<br />

Flora ...........................................68<br />

W IK TO R G0M ULICK1 .<br />

BO LESŁAW LEŚM IA N .<br />

LEOPOLD STAFF . . .<br />

W . KO RAB-BRZO ZO W SKI<br />

M IE C Z ySŁ A W JA S T R U N<br />

JU LIA N PRZZJBOS . .<br />

BRO NISŁAW P R Z yŁ U SK I<br />

ZIJGMUNT PSARSK1 . . .<br />

W ŁAD IJSŁAW SEBZJŁA .<br />

CZESŁAW M IŁO SZ . . .<br />

ALEKSANDER R Y M K IE W IC Z<br />

H O RAC y ................................<br />

GU1LLAUME AP0LL1N A1RE<br />

SIERGIEJ JESIENIN . . .<br />

ST. R. DOBROWOLSKI . .<br />

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ<br />

CZESŁAW MIŁOSZ . . .<br />

O poezji p o e z j a ...........................92<br />

*** ................................................ 96<br />

N ike z S a m o t r a k i ......................97<br />

Z księgi nicości<br />

Wspomnienie—Przejazd— Dym<br />

Tam gdzie żył — Znak — N ad<br />

brzegiem — Strzała — Niebo<br />

W iersz o prawdziwej Honorce—<br />

Konie . . . .<br />

Gołębie — Góry .<br />

Z „Obrazów pamięci<br />

Dytyramb . . .<br />

W e troje . . . ,<br />

Vides, ut aha stet... — Quo me<br />

Bacche... (tł. J. Tuwim)<br />

Piosenka niekochanego (tł. R<br />

Kolonie c k i) . . .<br />

Czarny człowiek (tl. L. P o d-<br />

horski-Okolów). . . .<br />

U W A G. I<br />

98<br />

99<br />

101<br />

104<br />

107<br />

109<br />

111<br />

113<br />

114<br />

116<br />

126<br />

O Zbigniewie Uniłowskim . . . 131<br />

Chłopski nadrealista . . . . . 134<br />

O milczeniu .................................. I3S<br />

SPR A W O ZD A N IA<br />

Dwugłos o B. Micińskim (K. Wyka, T . Br e z a) — Dwugłos o Gałczyńskim (S t N a*<br />

pierski, W. Gombrowicz) — Dwugłos o Zagórskim (A. Andrzejewski,<br />

J. Rogoziński) — Księga dnia (P. Hertz) — „Strumień i milczenie",<br />

M. Jastruna (S t. Czerni k)—„Polska Jagiellonów", L. Kolankowskiego (Z. K r z e-<br />

micka) — Książka o Pankiewiczu (P. Smolik) — Kronika.<br />

WA R S Z AWA CENA 2.50


ADRES REDAKCJI I AD M IN ISTRA CJI:<br />

W ARSZAW A, UL. SŁONECZNA 50 m. 34<br />

RED A K CJA C Z Y N N A W E W T O R K I od godz. 2—3.<br />

STEFAN<br />

Redaktor:<br />

EIGER-N APIE R SKI<br />

Rękopisów niezamówionych redakcja nie zwraca. — Utwór,<br />

o którego druku redakcja nie zawiadomiła autora w ciągu dwóch<br />

miesięcy od chwili nadesłania, jest odrzucony.<br />

Redakcja nie podejmuje się oceny rękopisów.<br />

A T E N E U M<br />

UKAZUJE SIĘ SZEŚĆ RAZY DO ROKU<br />

Cena pojedyńczego numeru . . . z ł 2.50<br />

Prenumerata r o c z n a ................................ zł 12.50<br />

Prenumerata półroczna . . . . z ł 7.00<br />

(W cenę prenumeraty wliczone są koszty opakowania i przesyłki)<br />

PR E N U M E R A T Ę P R Z Y JM U JĄ :<br />

Administracja „A T E N E U M “<br />

(WARSZAWA, UL. SŁONECZNA 50 m. 34. — TEL. 4-17-82)<br />

oraz wszystkie większe księgarnie w kraju.<br />

K O NTO CZEKOW E P. K. O. NR 16691.<br />

SKŁAD GŁÓW NY: „N A SZ Ł A K S IĘ G A R N IA " Z. N. P.<br />

W A R S Z A W A , U L . ŚW IĘ T O K R Z Y SK A 18.


ATENEUM<br />

STANOWISKO SZYMANOWSKIEGO<br />

W MUZYCE EUROPEJSKIEJ<br />

Po zeszłorocznych koncertach Orkiestry Polskiego Radia w Paryżu<br />

krytycy francuscy musieli w szeregu recenzyj zająć stanowisko wobec<br />

twórczości Szymanowskiego. Ton tych wszystkich wypowiedzi, zarówno<br />

grzecznościowych jak bardziej bezpośrednich, był dosyć jednolity i bezwzględnie<br />

przychylny, nie w takim jednak stopniu, w jakim byśmy się<br />

spodziewali. Najlepiej może ton ten scharakteryzują następujące urywki<br />

z krytyki Roberta Brussełla w „Figaro“ (25.X.37):<br />

„...Jeden z trzech wieczorów poświęcony był Karolowi Szymanowskiemu,<br />

zmarłemu przedwcześnie przed kilku miesiącami. Jego rodacy<br />

jednogłośnie mówią, że był on najhojniej obdarzonym, najbardziej<br />

osobistym, najpełniejszym twórcą, jakiego Polska miała od lat. N iektórzy<br />

z ruich powiadają, że jego imię jest pierwszym imieniem godnym<br />

umieszczenia obok Chopina. To możliwe. Czy nie brak nam jed ­<br />

nak dostatecznego oddalenia, aby o tym sądzić<br />

Szymanowski, któremu skromność dodawała tyle wdzięku, uchyliłby<br />

się od tego hołdu i nie chciałby bez wątpienia, aby ustalano związek<br />

między jego dziełem i dziełem niepowtarzalnego Muzyka...<br />

Był to artysta wyjątkowego pokroju; zarówno urodzony poeta, jak<br />

urodzony muzyk. Takim ukazał się tego roku w czerwcu, w czasie festiwalu<br />

Międzynarodowego Tow. Muzyki Współczesnej. JegO' „Symfonia<br />

Koncertująca" wybijała się wysoko ponad twórczość kompozytorów<br />

jego pokolenia. Więcej nawet ponad twórczość jego młodych<br />

rywali.<br />

Rzut oka na całość jego dzieł, który zawdzięczamy p. Fitelbergowi,<br />

wydobył na jaw bogactwo jego talentu, opanowanie formy, jakie osiągnął,<br />

dar kolorysty, pełnię i spontaniczność. Bardziej wątpliwe jest,


czy moglibyśmy dzisiaj zdobyć się na sąd całkowicie jednolity, na ów<br />

rodzaj pewności, jaką dała nam niedawna audycja kilku dobrze wybranych<br />

dzieł Alberta Roussel‘a“.<br />

A więc właśnie. Krytyk obiektywny i obojętny pyta czy nie brak dostatecznej<br />

perspektywy, by równać Szymanowskiego z Chopinem. Spróbujmy<br />

wyzbyć się momentów osobistych, nastawienia subiektywno-polskiego,<br />

postarajmy się być równie bezstronnymi i zastanowić się, czy<br />

w istocie nie przesadzamy w naszej ocenie Szymanowskiego, czy nie<br />

stawiamy jej zbyt jednostronnie i pośpiesznie. Sprawy te należy rozważać<br />

bez fałszywego wstydu i bez blagi. Byłoby to zbytnim pomniejszeniem<br />

wartości Szymanowskiego, gdyby się okazało, że nie da się jej<br />

obronić i uzasadnić bez apelowania do momentów nic nie mających<br />

wspólnego z prawdziwą sztuką.<br />

Dla nas zestawienie Szymanowskiego z Chopinem jest niewątpliwe.<br />

Nie tyle w sensie porównywania poziomów, ile w sensie epokowego dla<br />

muzyki polskiej znaczenia obu twórców. Jest rzeczą zupełnie jasną, że<br />

Szymanowski jest pierwszym po Chopinie muzykiem polskim na miarę<br />

światową, pierwszym kompozytorem, który muzykę polską umiał<br />

wydźwignąć z atmosfery zaściankowego epigonizmu, wprowadzić ją<br />

z powrotem do muzyki p ar excellence europejskiej — tak jak to uczynił<br />

Chopin. Twórcy jak Noskowski. Żeleński, Paderewski, nawet Moniuszko,<br />

mogą mieć wartość lokalną, reprezentować w historii muzyki<br />

polskiej etapy, których by nie było bez nich, jednakże, o ile chodzi<br />

o skalę europejską, twórczość ich była całkowicie drugorzędna, właśnie<br />

lokalna, nie dająca się pod względem znaczenia porównać np. ze współczesną<br />

im twórczością muzyczną rosyjską, która odegrała tak doniosłą<br />

rolę w rozwoju muzyki europejskiej. Trudno i darmo, mieliśmy w tej<br />

epoce wielkich pisarzy, pierwszorzędnych plastyków, ale kompozytorów<br />

nie posiadaliśmy i trzeba mieć odwagę przyznania się do tego faktu.<br />

W yolbrzymianie wartości kompozytorów z tej epoki nie tylko kompromituje<br />

całość naszej muzyki, która posiadała w epoce wcześniejszej<br />

w stuleciach XVI, X V II, X V III kompozytorów o skali naprawdę europejskiej,<br />

a prawie zupełnie nieznanych tak zwanym szerokim sferom —<br />

lecz ma poza tym skutki znacznie szkodliwsze.<br />

W ywołuje mianowicie identyfikację tej muzyki, kręcącej się w kółku<br />

ciasno i powierzchownie pojętego epigonizmu Chopina, z muzyką prawdziwie<br />

polską, narodową. Nie rozumiejąc zasadniczej różnicy pomiędzy<br />

pojęciem „narodowy14 a „swojski", uważano wszelkie wyłamanie się<br />

z kanonów tej zaściankowej muzyczki za zdradę niemal, za zaprzedanie<br />

się obcym i wrogim wpływom. Jeszcze teraz, kiedy młoda polska


twórczość muzyczna od lat kilkunastu już otrząsnęła się z pęt epigonizmu,<br />

jeszcze teraz ujemny i obiektywny sąd o Noskowskim lub Żeleńskim<br />

uważa się w pewnych kołach niemal za „szarganie świętości14; pozwala<br />

to zrozumieć jak wielką odwagę cywilną miał Szymanowski, który<br />

przeciw tym „świętościom44otwarcie wystąpił. Nie tylko miał śmiałość<br />

stwierdzenia faktu zaściankowości tej muzyki, nie tylko z bezwzględną<br />

szczerością twierdził, że po Chopinie nikt w muzyce polskiej, nawet<br />

Moniuszko, nie był godny nazwy jego następcy, ale też własną twórczością<br />

w zdumiewającym skrócie przyswoił Polsce wszystkie zdobycze<br />

muzyki europejskiej, wyrównał różnicę, jaka nas od tej muzyki dzieliła,<br />

wprowadził nas na szeroką arenę. Zaasymilował w ten sposób zarówno<br />

niemieckie (Reger i Strauss) elementy, jak rosyjskie (Skriabin<br />

i Strawiński) i francuskie (impresjonizm), a więc zastrzyknął naszej<br />

sztuce zdobycze narodów przodujących w muzyce w latach przedwojennych.<br />

Wystarczy wspomnieć, z jak ostrą reakcją spotkała się<br />

jego działalność zarówno twórcza, jak publicystyczna i pedagogiczna.<br />

Zawstydzające te sprawy są zbyt dobrze znane. Przyczyniły się one<br />

w dużym stopniu do skrócenia życia Szymanowskiego, nie zmusiły go<br />

jednak do zboczenia z raz obranej drogi. Zdążył zrealizować swój cel:<br />

nie tylko zeuropeizował naszą muzykę, lecz stworzył również odrębną<br />

i nową polską muzykę o europejskim poziomie. Stworzył ją własną twórczością<br />

okresu powojennego i siłą swego wpływu, dzięki któremu wytworzyły<br />

się kadry młodych talentów polskich o zachodniej kulturze<br />

muzycznej, wolnych od wszelkiego epigonizmu, nie tylko chopinowskiego,<br />

lecz również epigonizmu — Szymanowskiego.<br />

Szymanowski nazywał Chopina samotną kolumną. Jego własną twórczość<br />

można niewątpliwie porównać do kolumny następnej. Nie chodzi<br />

o to, czy te dwie kolumny są jednakowej czy różnej wysokości, chodzi<br />

o to, że Szymanowski był po Chopinie pierwszą indywidualnością<br />

twórczą, którą znów do samotnej kolumny można przyrównać. Można<br />

żywić nadzieję, że przestrzeń przed tą kolumną będzie znacznie mniej<br />

pusta, poza nią jednak, pomiędzy Szymanowskim i Chopinem, nie ma<br />

nic, coby mogło chociażby w przybliżeniu z tymi dwoma „słupami<br />

granicznymi44się równać (może jeden Karłowicz, gdyby nie przedwczesna<br />

śmierć). I dlatego zestawienie z Chopinem jest oczywiste i niewątpliwe.<br />

Ale oczywiste tylko dla nas i na tle naszych warunków. Natomiast<br />

zupełnie odmiennie i znacznie mniej jasno przedstawia się ta kwestia<br />

na tle muzyki europejskiej. Czy w galerii wielkich twórców postaci<br />

Chopina i Szymanowskiego stanowią wartości dające się zestawiać Czy


miejsce, jakie Szymanowski zajmuje wśród dzisiejszych kompozytorów,<br />

odpowiada roli, jaką Chopin odegrał w swojej epoce<br />

N a pytanie to- najtrudniej znaleźć odpowiedź tam, gdzieby się jej<br />

najprędzej szukało: w wypowiedziach muzyków niepolskich. Muzyka<br />

Szymanowskiego jest znana na całym świecie, może nie bardzo wszechstronnie,<br />

ale wystarczająco dokładnie. Pisze się jednak o tej muzyce<br />

za granicą bardzo mało. W większości wypadków są to drobne artykuły,<br />

krytyki, pochodzące od ludzi bardzo wysoko ceniących jego twórczość,<br />

ale widzących ją (jak Andre Coeuroy lub Henri Prunieres) przez<br />

okulary polskich informatorów. W ich ocenach, trzeba przyznać bardzo<br />

entuzjastycznych, nie spotykamy nowych, nieznanych nam ujęć twórczości<br />

Szymanowskiego, nie spotykamy zwłaszcza tego, coby nas najbardziej<br />

mogło interesować: określenia wartości muzyki Szymanowskiego<br />

w odniesieniu do recepcji europejskiej, niepolskiej. Najobszerniejsze<br />

studia o Szymanowskim w literaturze cudzoziemskiej zawdzięczamy<br />

wybitnemu krytykowi neapolitańskiemu Guido Pannainowi, którego<br />

artykuły są jednym wielkim hołdem. A jednak trudno by było<br />

tam znaleźć istotną i ścisłą definicję wartości Szymanowskiego. Są to<br />

prace, które, przy całej niezaprzeczalnej fachowości autora, należą do<br />

gatunku dzieł, w których krytyk zamiast analizy i oceny obiektu, tworzy<br />

na podstawie tego obiektu własne poematy werbalne, mniej lub<br />

więcej poetyckie, ale niezbyt wiele wyjaśniające. W arto to zilustrować<br />

paroma przykładami, chociażby tymi, które przytacza, zresztą na dowód<br />

uznania, jakie Szymanowski ma zagranicą, w swych pismach prof.<br />

Jachimecki. A więc ogólna charakterystyka5'):<br />

„Szymanowski jest autorem z tysiąca i jednej nocy. Nie wiem, kto go<br />

uczył panować nad dźwiękami, ale musiał to być jakiś czarodziej. Nostradamus<br />

i Cagliostro jest w tym namiętnym czarodzieju o słodkim<br />

uśmiechu kobiety, o rękach Liszta, mózgu W agnera i sercu Debussy‘ego.<br />

Jest on jakby potomkiem Chopina, którego jakiś fantastyczny Kipling<br />

wtajemniczył w sekrety dżungli. Poszukiwacz diamentów, który wgłębił<br />

się w kopalnię orkiestry. Wszystko się w nim łączy i wybucha w muzyce.<br />

Profesor i poeta podali sobie ręce i stworzyli w nim akord nowego<br />

rodzaju. Oto cała wyjątkowość muzyki Szymanowskiego. Duch romantyczny,<br />

przepojony impresjonizmem i oparty na szkielecie gladia<br />

tora... Romantyzm potężny, cały w wybuchach fantazji i zapału uczuciowego,<br />

który w urzeczywistnieniu swojego życia dźwiękowego rzuca<br />

*) Z acytow ana w przem ów ieniu Prof. Jachim eckiego, w ygłoszonym przy uroczystości<br />

n ad an ia Szym anow skiem u ty tu łu doktora honoris causa W szechnicy Jagiellońskiej.


się z gwałtownością wściekłego strumienia i przecina sobą wszystko, na<br />

co się natknie. Jest tu d‘Annunzio i Debussy, ale przerobieni na większą<br />

zwartość dźwiękową..<br />

Nie wiem, co tłumaczą te gromkie metafory, w każdym razie nie wyjaśniają<br />

one „wyjątkowości muzyki Szymanowskiego“ ; takie opisy będą<br />

pasowały do każdego prawie kompozytora.<br />

Analizy poszczególnych utworów w studiach Pannaina nie są o wiele<br />

ściślejsze. Oto dwie próbki: (O „Serenadzie Don Ju a n a " )1) „Zaczyna<br />

się wybuchowo i górnolotnie, bezczelnymi arpedżiami gitary. Potem od<br />

wewnątrz dolatuje echo goryczy i melancholii. Śmiech i łza. Śmiech<br />

przechodzi w szyderczy chichot, łza w łkanie. Trudno jest wskazać<br />

w nowoczesnej literaturze fortepianowej jakąś rzecz bardziej płomienną,<br />

muzykę bardziej zwartą i ruchliwszą, bardziej zasobną w<br />

dźwięk i pociągającą wyrazem ludzkości1'.<br />

(O „Stabat M ater“2) „Stabat M ater należy do najbardziej przejmujących<br />

dzieł nowoczesnej muzyki. Dram at krzyża rozpala się wizją<br />

proroczą i staje się epopeją ducha. Epopeja religijna płomienie jąca liryzmem.<br />

Drżenia gwiezdne nocy wschodnich, dreszcze żarliwych kontemplacyj“<br />

i t. d.<br />

Uderzającą cechą „Stabat M ater”' jest jej prostota. Właściwość ta<br />

nie mogła ujść uwagi Pannaina. Jeżeli i przy tej okazji „rozpala<br />

on dramaty krzyża i epopeje ducha“, czy nie chodzi mu tutaj raczej<br />

o odpowiednio patetyczne zaokrąglenie okresu, niż o dokładną charakterystykę<br />

arcydzieła Szymanowskiego<br />

Tego rodzaju prace nie pouczą nas o istotnej roli, jaką Szymanowski<br />

spełnił w muzyce europejskiej. Inne głosy, jak wspomniałem, są<br />

rzadkie i sporadyczne, są to przeważnie okolicznościowe krytyki. W tonie<br />

ich na ogół da się wyczuć pewna rezerwa, skłonność do określeń<br />

ogólnych, nie obowiązujących3), częste są zupełne nieporozumienia4).<br />

Wobec tego w naszej próbie określenia stanowiska Szymanowskiego<br />

w muzyce europejskiej będziemy zmuszeni do dedukcyj bezpośrednich<br />

*) Cytowane przez prof. Jachim eckiego w jeg o książce „K arol Szym anow ski",<br />

1927, sir. 40.<br />

s) Zacytowane we wspom nianym wyżej przem ów ieniu.<br />

s) Np. po pierwszym w ykonaniu w P ary żu „Sym fonii k o n certu jącej" jed en z k ry ­<br />

tyków umiał o niej powiedzieć tylko: „c‘est un fresque anim e".<br />

4) Jak podkreślenie przez pewnego londyńskiego krytyka rosyjskości tejże „Sym ­<br />

fonii koncertującej".


z samego dzieła Szymanowskiego i metodę indukcyjnego opierania się<br />

na reakcjach muzyków europejskich będziemy musieli ograniczyć do<br />

minimum.<br />

x<br />

* *<br />

Można przypuścić trzy zasadnicze powody, które mogły by wyjaśnić<br />

rezerwę opinii europejskiej wobec twórczości Szymanowskiego: 1) albo,<br />

będąc twórcą wyjątkowym dla Polski, jest Szymanowski w towarzystwie<br />

takich muzyków jak Strawiński, Berg, wielcy Francuzi, gwiazdą<br />

nie pierwszej wielkości, i chociaż dał muzyce polskiej szereg nowych<br />

wartości, >nie wzbogacił muzyki europejskiej istotnymi zdobyczami;<br />

2) albo, będąc w aspekcie bezwzględnym twórcą o wrartości najwyższej,<br />

ze względu na zbyt specyficzną i egzotyczną polskość swej muzyki jest<br />

indywidualnością nadto egzotyczną dla Europy, wobec tego mającą<br />

w dziejach tej muzyki znaczenie mniej doniosłe; 3) albo poprostu jest<br />

jeszcze zbyt mało znany w Europie.<br />

Powód drugi nie wydaje się zbyt istotny. Znamy wprawdzie dobrze<br />

podobne zjawisko w dziedzinie literatury, wiemy, że Słowacki, Norwid,<br />

Wyspiański, nawet Żeromski, nigdy nie będą nie tylko docenieni,<br />

ale w ogóle właściwie zrozumiem za granicą. W muzyce jednak sprawa<br />

ma się raczej odwrotnie. Egzotyczna i obca Europie pozostaje jedynie<br />

muzyka mało wartościowa, twórczość muzyczna naprawdę dobra, nawet<br />

najbardziej egzotyczna, zawsze znajdzie recepcję na Zachodzie.<br />

Niewątpliwie różnice w recepcji muzyki są pomiędzy poszczególnymi<br />

narodami, zwłaszcza dzisiaj, dość znaczne, ale wynikający z tych różnic<br />

egzotyzm muzyki jednego narodu dla słuchaczów innego narodu<br />

stanowi, przeciwnie niż w literaturze, element raczej sprzyjający powodzeniu,<br />

niż osłabiający je. Człowiek obcy inaczej reaguje na daną<br />

muzykę, niż ,,tubylec", ale właśnie tym bardziej nią się interesuje, tym<br />

ta muzyka jest dla niego nowsza i cenniejsza, bo wzbogaca jego doświadczenie<br />

muzyczne, przynosi nowe i świeże dla niego wartości.<br />

W poezji, jeśli się nie rozumie języka, traci się niemal wszystko.<br />

Czysto fonetyczna wartość brzmieniowa jest pomimo wysuwania jej na<br />

pierwszy plan przez niektóre kierunki artystyczne zbyt nikłym składnikiem<br />

konstrukcji poetyckiej, by, pozbawiona związku z elementami<br />

opisowo - znaczeniowymi, mogła dawać pojęcie o dziele sztuki. Elementy<br />

te zbyt dokładnie i konkretnie wiążą się z pewnymi kategoriami<br />

pojęć lub wzruszeń, związek ten jest zbyt jednoznaczny, by przy zerwaniu<br />

go elementy mogły zachować swoją wartość artystyczną, by w ogóle<br />

mogły dla kogoś, kto ich bezpośrednio nie pojmuje, posiadać jakąkolwiek<br />

wartość.


Inaczej w muzyce. Związek pomiędzy dźwiękami a ich asocjacjami<br />

jest zawsze luźny i wieloznaczny, nie da się ściśle ani ująć ani zrozumieć.<br />

W rezultacie dźwięki m ają wartość dla wszystkich i chociaż<br />

w pewnym przybliżeniu istnieją wspólne dla danej zbiorowości rodzaje<br />

reakcji na pewne charakterystyczne zespoły brzmieniowe, reakcja<br />

ta nie jest atrybutem ani koniecznym ani jedynym owych zespołów.<br />

Jeżeli się dźwięków nie „rozumie" w jednym sensie, to się je rozumie<br />

po swojemu, podkłada się pod nie inne emocje, ale zawsze recepcja<br />

jest pełna. Naturalnie pomijamy tu wypadki niemuzykalności słuchaczy<br />

lub zbyt wielkich różnic w typie muzykalności np. pomiędzy Europejczykiem<br />

a Chińczykiem. W pewnych jednak granicach muzyka<br />

jest uniwersalna. Granice rozszerzają się w zależności od stopnia muzykalności<br />

i chłonności artystycznej. Prawdziwie egzotyczna muzyka<br />

wschodnia niedostępna dla przeciętnego słuchacza, będzie dla człowieka<br />

o rozwiniętej muzykalności, nawet jeśli nie ma on etnograficznego<br />

osłuchania, przeżyciem artystycznym, nieraz bardzo ostrym, chociaż<br />

przeważnie przeżycia te nie będą miały wiele wspólnego z przeżyciami,<br />

jakie ta muzyka wywoła u tubylca.<br />

Są to zresztą krańcowe wypadki. W muzyce europejskiej nie ma tak<br />

zasadniczych różnic. Egzotyzm więc tej lub innej muzyki nie przeszkadza<br />

jej powodzeniu zagranicą. Przykładem może być muzyka rosyjska,<br />

która tak wielki wpływ wywarła na rozwój muzyki europejskiej, muzyka<br />

hiszpańska, „biorąca" właśnie swym egzotyzmem, a jeśli chodzi<br />

o Szymanowskiego, chociażby świeży sukces „H am asi" w Hamburgu.<br />

*<br />

* *<br />

Czyżby więc słuszne było przypuszczenie pierwsze, że Szymanowski<br />

na tle muzyków europejskich nie jest wielkością taką, jaką się nam<br />

wydaje na tle polskich warunków muzycznych Zbadanie tej sprawy,<br />

czyli próba obiektywnego określenia stanowiska, jakie Szymanowskiemu<br />

w Panteonie europejskim winno przysługiwać, jest właściwym<br />

tematem naszego artykułu i tym się teraz zajmiemy. Jeśli chodzi o tak<br />

zwane „zdobycze", zwłaszcza, jeśli te zdobycze zidentyfikujemy z wynalezieniem<br />

całkowicie nowych środków muzycznych, z otwarciem<br />

drogi dla nowych szkół i kierunków, powinnibyśmy byli na pierwszy<br />

rzut oka opuścić w naszych rozważaniach cały ten okres twórczości<br />

Szymanowskiego, w którym dążył on do zeuropeizowania swej muzyki,<br />

przyswojenia jej elementów już w sztuce europejskiej zdobytych. Mimo,<br />

iż okres ten miał dla dalszego rozwoju muzyki polskiej znaczenie<br />

pierwszorzędne, mimo iż za granicą najbardziej znane są utwory


właśnie z tego okresu pochodzące (np. „M ity11), możnaby sądzić, iż, odradzając<br />

sztukę polską, europejskiej muzyki ten okres nie wzbogaca.<br />

Ale wydawać się tak może tylko „na pierwszy rzut oka“, tylko dla<br />

kogoś, kto zdobycz utożsamia mechanicznie z dającym się zdefiniować<br />

nowym kierunkiem, z nową szkołą. Pod tym względem oczywiście nie<br />

można z imieniem Szymanowskiego związać określonej doktryny, tak jak<br />

z nazwiskami Schonberga lub Haby, ani choćby tak jak z postaciami<br />

Skriabina czy Debussy‘ego. Gzy jednak jakąś doktrynę da się związać<br />

np. z postacią Strawińskiego, który mimo to niezaprzeczalnie obdarzył<br />

muzykę europejską i nadal ją obdarza wciąż nowymi zdobyczami<br />

I żadna etykietka „kierunku", „prądu11 czy „doktryny11, jaką mu od<br />

czasu do czasu przylepiają, albo jakie on sam swojej twórczości dodaje,<br />

nie zdają sprawy z istotnej nowości i cenności jego zdobyczy.<br />

Dla Szymanowskiego w pierwszym okresie twórczości etykietki były<br />

nie własne, jak przeważnie u Strawińskiego, lecz cudze, a mimo to,<br />

właśnie pod tymi etykietkami tworzył on muzykę naprawdę nową,<br />

„inedite11 jak mówią Francuzi. Ulegając świadomie wpływom<br />

początkowo niemieckim, potem skriabinowskim i impresjonistycznym,<br />

w asymilacji tych cudzych wynalazków widział tylko pobudkę do tworzenia<br />

wartości zupełnie świeżych, dających się wprawdzie przy analizie<br />

naukowej zaklasyfikować jako impresjonistyczne, skriabinowskie,<br />

później „strawińskie“ i t. d., ale w swym wyrazie muzycznym całkowicie<br />

odrębne.<br />

Dawał przede wszystkim bardzo twórcze syntezy różnych prądów.<br />

Impresjonizm „Mitów11 lub „Metop11 pod względem wyrafinowania<br />

dźwiękowego przewyższa ogromnie wszystko, oo francuscy impresjoniści<br />

umieli stworzyć. W prowadza tu Szymanowski do utworów o cechach<br />

impresjonistycznych elementy wykryte przez Skriabina i synteza<br />

ta daje sublimacje obu składników. Otrzymujemy nie mieszaninę stylów,<br />

lecz niejako „związek chemiczny11, zasadniczo w cechach różniący<br />

się od elementów wchodzących w jego skład. Najpełniejszym może<br />

przykładem takiej syntezy jest „Trzecia Sonata11 na fortepian, gdzie<br />

„skriabinowskie11 harmonie łub meliczne pasaże przyczyniają się do<br />

niezrównanego wysubtelnienia kolorytu, z drugiej zaś strony, przez ich<br />

wprowadzenie w atmosferę impresjonizmu, tracą tak nużącą w muzyce<br />

Skriabina monotonię hipertrofii harmonicznej, zostają związane z linią<br />

melodyjną, prawie nieistniejącą w ostatnich utworach Skriabina. Poczucie<br />

zwartości formy zawsze żywe u Szymanowskiego każe mu wprowadzić<br />

do tej syntezy czynniki zupełnie obce zarówno skriabinizmowi<br />

jak debussyzmowi, element linearnej więzi formalnej, co najpełniej


wyraża się w będącej unikatem w światowej literaturze muzycznej<br />

„Fudze" z „3 Sonaty".<br />

Dokładna analiza tego zagadnienia wymagałaby osobnego studium.<br />

Ze zdobyczy tego Okresu wymieńmy mimochodem niektóre bardziej charakterystyczne.<br />

Szymanowski jest pierwszym i bodaj że jedynym kompozytorem,<br />

który stworzył skrzypcowy styl impresjonistyczny. Nieliczne<br />

jego utwory skrzypcowe pozostają wciąż niedoścignionym wzorem<br />

tego stylu. Również zdobyczą jedyną w swoim rodzaju jest jego styl<br />

orientalny („Pieśni Muezzina Szalonego", „Król Roger i t. d.) w praw ­<br />

dzie nie wiele więcej mający wspólnego z autentyczną muzyką wschodnią,<br />

jak pseudo-orientalny, ustalony zresztą w Europie styl Rimskiego-<br />

Korsakowa, ale całkowicie od tego ostatniego odmienny i jako w artość<br />

samoistna będący zdobyczą bardzo cenną i interesującą. Można<br />

powiedzieć bez przesady, że Szymanowski wyciągnął z impresjonizmu<br />

ostatnie konsekwencje, doszedł do punktu, poza który trudno już było<br />

iść dalej.<br />

Toteż w nim samym zachodzi wówczas zasadnicza zmiana stylu. A że<br />

pierwiastki twórcze i zdolne do dalszego rozwoju już tkwiły w utworach<br />

pierwszego okresu, zmiana ta odbyła się bezboleśnie, wystarczyło po prostu<br />

otrząsnąć się z balastu przerafinowania, by osiągnąć prostotę, ale<br />

prostotę dojrzałego artysty, mającego ogromne bogactwo- środków do<br />

dyspozycji, lecz umiejącego ograniczać samego siebie, zmusić siebie do<br />

celowego wyboru.<br />

Być może, pewien impuls do tego przewrotu dała muzyka Strawińskiego.<br />

Oddziaływania te jednak przychodzą w okresie takiej dojrzałości<br />

indywidualności twórczej Szymanowskiego, że nie dadzą się już<br />

w jego dziełach odnaleźć zostają bez reszty przetrawione. Można wyszukiwać<br />

analogię pomiędzy „Harnasiami" a „Świętem W iosny", po^między<br />

niektórymi „Słopiewrilami" a „Pribautkami" Strawińskiego,<br />

będą to jednak analogie czysto zewnętrzne. Dla takich jednak utworów<br />

jak „Stabat Mater" lub „Mazurki" nie można w całej współczesnej<br />

muzyce znaleźć nawet zewnętrznych analogij.<br />

Jesteśmy tu w pełni drugiego okresu Szymanowskiego, w którym<br />

już nie podobna mówić o wpływach. Teraz łatwiej jest wykryć różnice<br />

z panującymi prądami, a jeśli nawet można będzie skonstatować pewne<br />

zbieżności, będą to u Szymanowskiego raczej wypadki prekursorstwa,<br />

niż ulegania wpływom.<br />

W zasadzie zgodny z „duchem czasu" jest w powojennej twórczości<br />

Szymanowskiego zwrot do folkloru. Ale hasło tworzenia muzyki narodowej<br />

w oparciu się o tradycję ludową jest kierunkiem, pozwalającym


na jak największe wyodrębnienie się z ogólnego szablonu, zwłaszcza że<br />

folklor dla Szymanowskiego' nie był jedynie materiałem, lecz bodźcem<br />

do stworzenia zupełnie nowego' typu muzyki. Mamy tu zjawisko analogiczne<br />

do jego stylu orientalnego. Tak jak w tamtym wypadku nie<br />

ograniczył się on do opracowywania wschodnich melodyj, Jecz starał<br />

się przy pomocy całej faktury, harmoniki, kolorytu, specjalnego traktowania<br />

śpiewu wywołać wewnętrzną wizję wschodu, podobnie tu dla tak<br />

umiłowanych przez siebie motywów pieśni podhalańskich lub kurpiowskich<br />

usiłował stworzyć tło odpowiednie we wszystkich szczegółach,<br />

tło, któreby nie deformowało' i nie zaciemniało tej świeżej i oryginalnej<br />

muzyki. Tak jak w swej muzyce orientalnej daleki był od<br />

wszelkiej pedanterii etnograficznej, podobnie w swych „Mazurkach"<br />

„Harnasiach" czy „Pieśniach Kurpiowskich" nie dbał bynajmniej<br />

0 naśladownictwo autentycznych form tej muzyki. Wręcz przeciwnie,<br />

dawał im oprawę jak najbardziej osobistą i nową; jedynie więc dzięki<br />

niezwykłemu wżyciu się w psychiczną atmosferę tej muzyki owa syn<br />

teza folkloru z prostą wprawdzie ale bardzo wyrafinowaną, operującą<br />

najnowszymi zdobyczami szatą — była tak pełna i doskonała. W całej<br />

współczesnej muzyce jedynie może Bela Bartok może poszczycić się<br />

podobnymi osiągnięciami w muzyce, czerpiącej ze źródeł folkloru.<br />

Całkowicie bez współzawodników pozostaje Szymanowski w dziedzinie<br />

twórczości religijnej. Oczywiście chodzi t.u o nową twórczość,<br />

nie zaś o kompozycje religijne, tworzone wprawdzie w naszych czasach,<br />

ale według tradycyjnych szablonów, takie jak „Msze" Perosiego i t. d.<br />

Takich utworów mamy bardzo dużo, lecz nie wielu jest twórców,<br />

którzy by mogli poszczycić się zrealizowaniem nowego, współczesnego<br />

1 szczerego języka religijnego w muzyce.<br />

Owszem, utwory do tekstów religijnych o fakturze nowoczesnej istnieją,<br />

niektóre z nich. jak np. „Król Dawid" Honeggera lub „Symfonia<br />

Psalmów" Strawińskiego, są prawdziwymi arcydziełami Ale przeważnie<br />

„religijność" tych utworów jest dość luźnie z muzyką związaną<br />

etykietką, jest niejako nazwą formy nadanej muzyce, która w swym<br />

charakterze mogłaby równie dobrze wypełniać formę, nie mającą nic<br />

z religią wspólnego. „Król Dawid" np. jest dziełem raczej opisowym,<br />

w plastyczny sposób przedstawiającym barwność Starego Testamentu,<br />

kontrasty pomiędzy barbarzyńskimi pochodami Filistynów a smętnym<br />

zawodzeniem wschodnich modlitw; nie wyraża jednak to dzieło głębszych<br />

religijnych przeżyć samego kompozytora.<br />

„Symfonia Psalmów" pomimo, iż jest poświęcona Bogu, pomimo, iż<br />

posiada zwłaszcza w ostatniej części duże napięcie ekspresywne, jest


przede wszystkim dziełem czysto muzycznym, jego „religijna etykietka"<br />

była podyktowana raczej poszukiwaniem nowych możliwości formalnych<br />

i stylistycznych.<br />

Oczywiście przykłady te nie wyczerpują typów współczesnej muzyki<br />

religijnej, wymienić tu można jesizcze dzieła ow iane,atmosferą religijną,<br />

chociaż ujęte w formę świecką, jak np. „Koncert skrzypcowy" A.1-<br />

bana Berga, albo wzniosłe arcydzieło- kompozytora węgierskiego, Zsoltana<br />

Kodaly „Psalmus Hugaricus“ — lecz żaden z tych utworów nie<br />

odpowiada w pełni temu typowi, który reprezentuje „Stabat M ater“,<br />

„Veni Creator“ albo „Litania11 Szymanowskiego.<br />

W dziełach tych panuje połączenie nowości i świeżości środków<br />

z prostotą i autentyczną szczerością wyrazu. Szymanowski szczęśliwie<br />

unika zarówno traktowania muzyki religijnej jako pola dla poszukiwań<br />

formalno - -stylistycznych, jak też zasklepiania się w tradycyjnym<br />

szablonie. Umie znaleźć prosty i bezpośredni wyraz swego przeżycia<br />

religijnego, a wyraz ten jest nowoczesny, bo szczery. Najlepiej<br />

istotę tej muzyki tłomaczą własne słowa Szymanowskiego, wypowiedziane<br />

z okazji „Stabat M ater"1): „Od wielu lat już myślałem o polskiej<br />

muzyce religijnej (a więc nie liturgicznej, gdzie pewne formalne kanony<br />

są obowiązujące)... musiała ona być równie daleka od oficjalnej<br />

muzyki liturgicznej, od jej wzniosłego, skrzepłego dla mnie akademizmu,<br />

jak również od mechanicznego posługiwania się autentyczną „ludową"<br />

-twórczością w tej dziedzinie (bez względu na mój osobisty do<br />

niej sentyment), prowadzącego zawsze do najsmutniejszego- i najbardziej<br />

bezpłodnego ze wszelkich „akademizmów", a który ma, nota bene,<br />

niemiły zwyczaj afiszowania się wielce uroczystymi hasłami. Chodziło<br />

mi o wewnętrzny eksperyment, o nadanie zwięzłych kształtów<br />

czemuś, co w tajemnym życiu duszy jest zarazem najbardziej realne<br />

i -najbardziej nieuchwytne".<br />

Tego rodzaju ujęcie muzyki religijnej jest w stu procentach romantyczne<br />

i tu dotykamy najbardziej paradoksalnej sprzeczności w twórczości<br />

Szymanowskiego. Człowiek, który przez całe życie wytrwale<br />

i namiętnie zwalczał romantyzm, w utworach swoich reprezentował<br />

postawę najbardziej romantyczną, jaką wśród nowoczesnych kompozytorów<br />

znamy. Właściwość ta uderzała wszystkich muzyków zagranicznych,<br />

którzy zgodnie podkreślają „poetyczność" muzyki Szymanowskiego.<br />

Sprzeczność jest jednak pozorna. Zwalcza Szymanowski w romantyzmie<br />

przewagę treści nad formą, aktorskie zgrywanie się, wyrażanie<br />

przy pomocy sztuki swoich nie zawsze interesujących przeżyć oso-<br />

*) „Na m arginesie S tabat M ater“ , M uzyka, 1936, N r. 11-12.


foistych, podczas gdy wysoka sztuka ma być pouad-epokowa. Ponad-epokowość<br />

tę osiągnąć można przez wykończenie formalne dzieła, przez<br />

owo „przecudne rzemiosło, które pozwala ująć w mocne karby płynący<br />

żywioł uprzedniego subiektywnego przeżycia i przekuć go w obiektywny,<br />

wiecznotrwały kształt dzieła sztuki11.*) Nigdy nie przeczył jednak,<br />

że u podłoża prawdziwie wielkiej twórczości musi być sybiektywizm<br />

i pod tym względem zasadniczo różnił się od powierzchownych formistów,<br />

estetów, pięknoduchów, doktrynerów, łub naiwnych arystokratów<br />

„sztuki dla sztuki". Uważał, że ponad-dziejowość sztuki osiąga się nie<br />

tylko przez obiektywne wykończenie formalne dzieła, lecz również przez<br />

sublimację wyrażanych treści, przez wzniesienie ich wysoko ponad<br />

wszystkie przemijające ziemskie sprawy. To wyjaśnia poniekąd istotę<br />

jego twórczości religijnej, to też wyciska piętno na jego swoistym, dalekim<br />

od talk zwanych „swojskich wzruszeń11 romantyzmie.<br />

W tym romantyzmie nie jest Szymanowski odosobniony. Mimo, iż<br />

dominuje jeszcze w europejskiej współczesności muzycznej nastawienie<br />

antyuczuciowe i klasycyzująco - konstruktywistyczne, coraz częstsze<br />

są objawy, zapowiadające rychły nawrót romantyzmu. 25-letni młodzieniec<br />

Igor Markiewicz, wywodzący swoją twórczość od Strawińskiego<br />

i Hindemitha, komponuje obecnie poematy symfoniczne, których<br />

metafizycznego romantyzmu nie powstydził by się Skriabin. I nie to<br />

jest znamienne, iż on taką muzykę komponuje, lecz to iż muzyka ta<br />

spotyka się z tak wielkim uznaniem. Jeszcze ciekawszy jest przykład Albana<br />

Berga, należącego do szkoły Schonberga, reprezentującej najskrajniej<br />

formalno - konstruktywistyczny kierunek w muzyce dzisiejszej.<br />

I właśnie Berg, czołowy kompozytor tej szkoły tworząc muzykę o żelaznej<br />

ścisłości i dokładności formalnej, o bezkompromisowym i zuchwałym<br />

radykalizmie, umie ją przepoić najżarliwszą, ekstatyczną<br />

uczuciowością romantyczną. Przykład jest tym ciekawszy, że mamy<br />

tu podobne jak u Szymanowskiego połączenie ścisłości formalnej z romantyzmem<br />

wyrazu. Tylko, że Szymanowski jest tu znacznie wcześniejszy,<br />

jest niewątpliwie pierwszy z muzyków współczesnych, który<br />

zaczął w twórczości swej realizować ów nowoczesny, „modernistyczny“<br />

romantyzm. Zasługuje pod tym względem w pełni na miano prekursora.<br />

Ta postawa Szymanowskiego tłumaczy jego stosunek do innych aktualnych<br />

prądów współczesnych. Obca mu pozostała całkowicie tak<br />

zwana „nowa rzeczowość11, wszystkie odcienie tego bardzo rozpowszechnionego<br />

po wojnie kierunku, maszynizm, opiewanie muzyką sportów,<br />

tłumów, proletariatu, „życia codziennego11, wprowadzanie do mu-<br />

*) „O rom antyzm ie w m uzyce", D rcga ,N r. I, II.


zylki poważnej jazzu i t. d. Prądy te miały wprawdzie na celu obiektywizację<br />

sztuki, oderwanie jej od romantycznej uczuciowości lub impresjonistycznej<br />

nastrójowości, ale wiemy że Szymanowski na zupełnie<br />

innej drodze do tej obiektywizacji dążył. Czynił to zresztą zupełnie<br />

świadomie. Rozróżniał dwie drogi ucieczki od aktualnego subiektywizmu<br />

romantycznego: „drogą w dół“, właśnie w kierunku trzeźwości,<br />

rzeczowości i codzienności, oraz „drogą wzwyż" — ku najwyższym<br />

ponad-epokowym abstrakcjom artystycznym. Jedynie tę drugą<br />

drogę uważał za godną artysty.<br />

Ta sama wysublimowana romantyczna postawa może pod pewnymi<br />

względami wyjaśnić oporność Szymanowskiego wobec nie mniej popularnych<br />

dzisiaj haseł neokrasycznych. Mamy wprawdzie w twórczości<br />

jego nawroty do dawnych stylów, ale, pomimo jego kultu dla Bacha<br />

i Mozarta, nie są to nigdy nawroty do muzyki klasycznej X V II,<br />

XVIII-go w. Będzie to albo pełna, sięgająca średnowiecza archaizacja<br />

(chór a cctpella w „Stabat Mater", pod pewnymi względami „Św. Franciszek"<br />

w „Słopiewniach"), albo po prostu uproszczenie i utradycyjnienie<br />

środków (np. początki I-go „Kwartetu" lub „IV Symfonii"), nie<br />

Wiążące się jednak z żadnym określonym stylem. N a ogół te<br />

„nawroty" nie odgrywają istotnej roli w całokształcie twórczości Szymanowskiego..<br />

Jeżeli niektórzy chcą widzieć w „Słopiewniach" próbę<br />

tworzenia jakiejś zamierzchłej pramuzyki, — zamierzchłość będzie tu<br />

oczywiście czysto konwencjonalna. Podobnie jak w „Święcie W iosny"<br />

Strawińskiego, również odmalowującym jakieś praepoki pogańskie,<br />

będzie raczej polegała na zupełnej swobodzie inwencji, nie związanej<br />

z istniejącymi kanonami stylistycznymi, na swobodzie dającej w rezultacie<br />

raczej bardzo nową, — niż bardzo starą muzykę.<br />

Jeśli chodzi o środki formalne, trudno na podstawie faktury dzieł<br />

Szymanowskiego zaliczyć go do jakiejś określonej szkoły. W swoim<br />

rozwoju muzycznym szedł on konsekwentnie od chromatyzmu poprzez<br />

politonalność do atonalności, ale nigdy nie zasklepił się w dogmatyzmie<br />

systemu 12-tonowego szkoły Schónberga. I właściwie muzyka jego<br />

nigdy nie jest w pełni atonalna. Pomiędzy poszczególnymi dźwiękami,<br />

wchodzącymi w skład konstrukcyj czy to nielicznych czy harmonicznych<br />

jego utworów, pomimo ich pozornej nieprzynależności do żadnego<br />

schematu tonalnego, zachodzą tak wyraźnie odczuwalne związki<br />

i napięcia, ożywiające całe dzieło swoistym dynamizmem, że trudno<br />

mówić o czystej atonalności. Będzie to raczej „ultrapolitonalność".<br />

Będąc urodzonym „polifomistą", szeroko stosuje Szymanowski w swych<br />

kompozycjach linearyzm, ale i tu wystrzega się modnej dziś pod tym


względem pedanterii, dążącej do konsekwentnego uniezależnienia poszczególnych<br />

głosów, tak, aby „nie wiedziała prawica, co czyni lewica“.<br />

Wręcz przeciwnie: nawet w tak radykalnych i ściśle linearnie zbudowanych<br />

kompozycjach, jak Fugi z „I-go kwartetu11 lub z „III Sonaty“,<br />

moment pionowego brzmienia pozostaje zawsze istotny, dając<br />

zresztą nadzwyczaj zajmujące efekty harmoniczne.<br />

Nie interesowały Szymanowskiego w jego twórczości wcale próby<br />

wyjścia poza skalę chromatyczną. Jedyny przykład ćwierćtonowości,<br />

jaki w jego muzyce znajdujemy, na początku i przy końcu „Dryades et<br />

Pan“, jest przede wszystkim efektem kolorystycznym i nie ma znaczenia<br />

elementu samodzielnego.<br />

Jak widać z powyższego, Szymanowski, korzystając w pełni z nowych<br />

zdobyczy, starał się uniezależnić od wszelkich „izmów“. W y­<br />

pływało to konsekwentnie z jego podstawy zasadniczej. Dla niego<br />

owe „izmy“ były właśnie wyrazem aktualnej doczesności, od której<br />

szukał w sztuce ucieczki. Podkreślał to wyraźnie: „Znajdujemy się<br />

w sferze krytycznych sądów o sztuce współczesnej, sądów, których dowolność<br />

dochodzi do szczytu z tej prostej przyczyny, iż otaczająca nas<br />

artystyczna, „rzeczywistość1' nie przedstawia form stałych i określonych,<br />

znajduje się w atmosferze ciągłego wrzenia zdradzając conajwyżej<br />

kierunki, po których dąży współczesna myśl artystyczna... [Ale]<br />

„izmy“ te, których istotne znaczenie może polegać jedynie na sankcji<br />

wysoko uzdolnionej twórczej jednostki, noszącej z natury rzeczy charakter<br />

„deus ex machina“, nie mogą w żadnym wypadku służyć jako<br />

miara i waga istotnych wartości... Tonalność, atonalność, czy też politonalność<br />

nie może w zasadzie służyć, jako punkt wyjścia dla krytycznej<br />

oceny dzieła muzycznego, którego wewnętrzna logika i formotwórcze<br />

pierwiastki, o ile istotnie znajdują w nim pełny swój wyraz, uniezależniają<br />

się automatycznie od wszelkiej z góry narzuconej dyscypliny'4.1)<br />

*<br />

* *<br />

Reasumując nasze uwagi, możemy stwierdzić, że najważniejszą „zdobyczą44<br />

Szymanowskiego było... iż stanął ponad tak zwanymi zdobyczami.<br />

I to być może tłumaczy jego niedocenienie przez opinię zagraniczną,<br />

która, za mało znając całokształt jego twórczości, szuka w tym, co<br />

zna, przede wszystkim elementów charakterystycznych, któreby pozwalały<br />

go zaklasyfikować do znanej „szufladki44, albo które by pozwalały<br />

go uznać za twórcę nowej „szufladki44. Takimi szufladkami są właśnie<br />

*) „D rogi i bezdroża m uzyki w spółczesnej", „M uzyka", 1926, N r. 5.


„izmy". A że Szymanowski naprawdę nie należał ani do żadnej szkoły,<br />

ani nie „opatentował11 jakichkolwiek wynalazków muzycznych, pozostaje<br />

w naszej epoce, gdzie o taki „dyplom11 się przede wszystkim pytają,<br />

niedoceniony. Tym więcej ma jednak danych do przetrwania, do<br />

pozostania na długo, podczas gdy wielu założycieli głośnych dziś szkół<br />

w niedługim czasie ulec może zapomnieniu. Integralna nowość Szymanowskiego<br />

ii wartość jego polega na olbrzymim zasobie elementów twórczych,<br />

samorodności i czystości talentu, na owym „deus ex machina11,<br />

które dopiero ożywia „izmy11; a to są elementy nie dające się zanalizować<br />

i opisać, tym samym trudniejsze do ocenienia. W racając<br />

do naszych trzech supozycyj, musimy dojść do wniosku, że pewna rezerwa<br />

opinii europejskiej wobec Szymanowskiego nie świadczy ani<br />

0 drugonzędności jego talentu, ani o jego zbytnim egzotyzmie, lecz po<br />

prostu o jeszcze niedostatecznym wniknięciu w tę wspaniałą muzykę,<br />

której istotne wartości są zbyt głęboko ukryte, by mogły być prędko<br />

1od razu ocenione.


ZyGMUKT MyCIELSKI<br />

K. H. ROSTWOROWSKI A GENERACJA DZISIEJSZA<br />

Żeby wejść w świat Rostworowskiego, trzeba odegnać sceptycyzm czy<br />

relatywizm. Trzeba odegnać wszystko, co nasuwa nam pobłażliwość<br />

i miękka struktura chwilowej mody intelektualnej. Z fanatyzmu może<br />

bić patetyczna groza, ale nigdy wątły cynizm. Rostworowski się nie<br />

bał. Temperament dramatyczny wybucha ogniem namiętności u wszystkich<br />

jego postaci. Rzemieślnik teatru, pamięta o wszystkich szczegółach,<br />

manipulując rzeszami statystów, ruchami osób, które wypadają<br />

z akcji, manipulując napięciem każdej sceny, dialogiem i konstrukcją<br />

sztuki. Ale nie robi „poezji", jego sztuką jest sztuka teatralna, ale nigdy<br />

„sztuka" bez reszty. To oddalało go od wielu współczesnych nam<br />

artystów. Ale jednocześnie to jest jego odrębnością i jego siłą.<br />

Komu najbliższą skóry jest sprawa sztuki — weźmy, poezja — ten<br />

przezwycięża niezwykłe trudności, żeby wejść w świat Rostworowskiego.<br />

Na każdym kroku wybucha tu sumienie, na każdym kroku Bóg, O j­<br />

czyzna, Rodzina czy Obowiązek stają się osobami dramatu. To sprawia,<br />

że oddychanie klimatem tego pisarza jest nieustępliwe i ciężkie.<br />

W dodatku zaś Kraików gra niemałą rolę w jego twórczości. Wzgórze<br />

wawelskie, opasane wstęgą Wisły, działa na rozwój artystów. Rostworowski<br />

nabierał tyle psychicznego oddechu, że nie wahał się w „Zm artwychwstaniu"<br />

sięgnąć po lirę „wieszczów narodowych". Wulkaniczny<br />

jego temperament zwracał oczy ku dziedzinom myśli, które były natchnieniem<br />

naszej trójcy ogranych poetów. Czuł prawo po temu, bo<br />

i w nim treścią najwyższego wzruszenia był Bóg i Ojczyzna.<br />

Jesteśmy tak przyzwyczajeni do sztuki, której wzruszeniem i treścią<br />

jest właśnie nieśmiałość i lęk; elementy te tak bardzo grają na strunach<br />

dzisiejszych i tyle wydają dźwięków i kolorów, że taka postawa<br />

artysty nastawia nas kontra-mesjanistycznie i przeciw-patetycznie.<br />

Bóg i Ojczyzna już dawno przestali być motywami najsilniejszej podniety<br />

artystycznej. W ielka tematyka jest prawem i przywilejem nielicznych<br />

wybrańców. Rostworowski używał tych elementów, bo progi<br />

jego duszy były wysokie i wszystko rozgrywało się tam, na szczytach<br />

sumienia. Stąd płynie jego związek z narodowym Parnasem trzech<br />

wieszczów, Norwida i Wyspiańskiego. Ale stąd też płyną wszystkie<br />

niebezpieczeństwa, którymi zamiary i postawa taka są najeżone.


Wielki dramaturg i tragik, zamykał oczy w zupełnym pojednaniu<br />

z Bogiem i w izupełnym poddaniu się Jego woli. W yznał to nie tylko<br />

ostatnim wysiłkiem swego życia, ale i szeregiem lat tego życia. W y­<br />

ciągał z tego konsekwencje dyscyplinarne. Konsekwencją i prawem<br />

jego sumienia był katolicyzm. Uznał i przyjął regułę i odtąd używał<br />

jej dla ożywienia swego świata. Podwyższyło to temperaturę jego stosunku<br />

do człowieka. Ostatni etap jego twórczości to świat sumienia.<br />

„Niespodzianka", „Przeprowadzka" i „U mety" — są dziejami zmagania<br />

się ludzi z sumieniem. Ono dyktuje czynami, ono sprawia, że się<br />

umiera, kocha i żyje. Ono sprawia, że się zabija z miłości macierzyńskiej.<br />

Nędza i chciwość sięgają sumienia, podobnie jak, u progów<br />

twórczości, małość Judasza z Kariothu. Wszystko odbywa się tam.<br />

U wielu katolickich pisarzy źródłem twórczości jest konflikt z regułą<br />

czy wiarą. Rostworowski nie traci z oczu człowieka. Jego dramat<br />

płynie z walki, którą narzuca ludzkiej naturze etyka chrześcijańska.<br />

Jest to dramat, odbywający się nie wewnątrz religijnego problemu, ale<br />

pomiędzy człowiekiem i nakazami sumienia i wiary. N a tym samym<br />

planie działało u tego pisarza „sumienie narodowe", czy etyka społeczna.<br />

Cofając się kolejno poprzez dzieje jego twórczości, natrafiamy<br />

na czasy, w których pisał „Zmartwychwstanie", „Antychrysta*1 i „Straszne<br />

dzieci", by dojść do misterium „Charitas", do najdziwniejszej<br />

z jego sztuk, do „Miłosierdzia".<br />

„Miłosierdzie" jest bezsprzecznie największym zamierzeniem twórczym<br />

Rostworowskiego. Problemy tam poruszane zatraciły już indywidualne<br />

cechy jednostki ludzkiej. Szukając wyrazu, który by ujmował<br />

taką treść, stworzył Rostworowski Włóczęgę, Dziadówkę, Bogacza<br />

i Kaznodzieję i im każe przyjąć całą symbolikę i ciężar gatunkowy<br />

ludzkości. Operując takimi postaciami, rzuca na szalę desek scenicznych<br />

wszystko, co gnębi ludzi społecznie: nędzę, zwątpienie, nienawiść i szał.<br />

W „Miłosierdziu" tkwi największy niepokój twórczy artysty. Ludzkość<br />

pada tam na dno w obłędzie: że wyrzuciła z życia nakazy chrześcijańskiego<br />

miłosierdzia. Brak tego elementu rządzi sceną. Postać M iłosierdzia<br />

nie jest Chrystusem, ale ma Chrystusowe oblicze. To jest uosobienie<br />

miłości chrześcijańskiej.<br />

Forma dramatyczna w którą Rostworowski to dzieło ubrał, przypomina<br />

tak bardzo symfonię że niesposób pominąć muzykę, patrząc na<br />

to „misterium w trzech obrazach" przegradzanych intermezzami na<br />

proscenium. Osoby dzielą się, jak muzyczne tematy, na osoby z nieba,<br />

z ziemi i z piekła. Podobnie i chóry. Operując chórami, operuje Rostworowski<br />

mnóstwem brzmień, rzuca je w szał równoczesnych rytmów,


widzi piekielne tańce i krzyki, pisze całe strofy po to, ażeby wymóc<br />

hałas na scenie, podobnie jak kompozytor, dorzucający instrumenty już<br />

tylko po to, ażeby brzmienie orkiestry podnieść jeszcze o kilka stopni.<br />

Analogiczną metodę widzimy we wszystkich działach tego pisarza.<br />

Kluczem do charakterów postaci z „Judasza44 czy „Kaliguli44 jest rytmika<br />

wiersza. Minucianus, będący „Rzymianinem jak z książki44, jest<br />

stale ośmieszany frazeologią i koturnem rytmicznym:<br />

„Cezar teatr opuścił. Spieszy zażyw ać kąpieli.<br />

Przeto m ilczcie, K w iryci: chw ila od śm ierci nas dzieli.<br />

P ierw szy p rzyjd zie W a tin iu s, m o je w ezw anie ponow i.<br />

Skoro krzykn ie, ruszam y — u fa m — do b oju gotow i.“<br />

Zdyszanego nienawiścią Kaligulę charakteryzuje inna rytmika:<br />

„ W ięc n aw et ty N a w et ty stary,<br />

coś m nie, zam iast w pieluchy, pow ijał w sztandary<br />

g d y m dzieckiem b ył —<br />

naw et ty, coś nad Renem ,<br />

g d y tłu m żołdactw a w ył<br />

zbuntow any,<br />

m atkę m oją<br />

p o d tw o ją obronę brał — “<br />

Podobnie dzieje się wszędzie. Wiersz nie jest nigdy celem tego pisarza.<br />

Jest jednym z wielu środków scenicznych, środków nie ważniejszych<br />

od ruchu, akcji, dialogu, tempa i gry aktorskiej. Bo nie zapominajm<br />

y, że Rostworowski nie jest poetą, ale dramaturgiem. W literaturze<br />

naszej jest to wypadek tak rzadkiej dyscypliny, że odnajdziemy coś<br />

podobnego chyba tylko u Fredry i Rittnera. Bo inni stają się od razu<br />

malarzami czy poetami. I wszyscy, nie wyłączając Wyspiańskiego, zapom<br />

inają o nierzeczywistej strukturze teatralnych desek. Rostworowski<br />

pamięta, jak nikt, że karton jest kartonem, a nawet u dna ludzkiej<br />

natury, Judasz — aktorem. Świadczą o tym objaśnienia sceniczne, które<br />

Rostworowski doprowadza do najwyższej precyzji. Tekst strzela<br />

pod niebo patosem, wyraża rozpacz, a jednocześnie autor widzi, że to<br />

siedzi aktorka pod kartonowym drzewem, więc pisze objaśnienie dla<br />

niej:<br />

„zw olna przechodząc w coraz głośniejszy lam ent, pod koniec w yryw a ją c sobie włosy,<br />

drapiąc się po tw a rzy i sypiąc proch na głow ę, ale rytualnie, bez m iotania się".<br />

Rostworowski pamięta o szmince, wie, że włosy są sztuczne, że można<br />

garściami kłaki wyrywać, ale zastrzega się przed „miotaniem się44. To<br />

siedzi rytualna żydówka, Rachela, żona Judasza, który „chwyta rękę<br />

Jana i przykładając ją sobie do serca44:


O ! P rzyłóż rękę. C zu jesz Puka.<br />

Stuka. Uderza w kości rogiem.<br />

A w iesz ty czem u D rogi szuka,<br />

bo wciąż w ojow ać m usi z Bogiem .<br />

1 w yjść nie może. Bóg go spiął<br />

żyłam i m em i, kośćm i m em i.“<br />

Wszystko ma być jedynie środkiem wyrazu. Teatralność tu rządzi,<br />

nie „sztuka“, nie poezja, nie luzem puszczane natchnienie.<br />

Po Wyspiańskim dziwna to była mowa. Wyspiański, malarz i poeta,<br />

nie waha się rozsadzać swe wizje poezją i utopią plastyczną. Rostworowski<br />

nie waha się pisać wierszem „częstochowskim11, gdy lamentuje<br />

Rachela, czy kiedy marzy Dziadówka. Ale za to obmyśla każdy gest<br />

i każdy efekt sceniczny.<br />

Pisząc „Judasza11 czy „Kaligulę“, studiuje sumiennie, całymi latami,<br />

literaturę i źródła antyczne. A kiedy już swobodnie krąży po zaułkach<br />

Rzymu czy Jerozolimy, to zaczyna kreować własny świat i tworzy gromady<br />

ludzkie, z własnej rzeczywistości wylęgłe.<br />

Jest coś fantastycznego w świecie senatorów, spiskowców i dworu,<br />

który nam pokazuje w czterech aktach ,,Kaliguli“ . Ale równocześnie<br />

jest coś głęboko ludzkiego w dramacie Regulusa, zakochanego w pierwszej<br />

żonie Cezara, którego potem urzeka ten Cezar o sercu wyziębłym.<br />

Wszystko urasta w świecie Rostworowskiego. Jeżeli dreszcz staje się<br />

spazmem, to dzieje się to dla tego, że fanatycznie namiętną miał duszę<br />

człowiek piszący te karty. Jeżeli okiełznaniem innych artystów jest<br />

sztuka, to jego okiełznaniem były, poza nakazami formy, idee, w które<br />

wierzył i które wyrażał.<br />

Od filozofii i muzyki zaczynał. Te dwa solidne etapy jego wykształcenia<br />

wycisnęły piękno na całej jego twórczości. W „Miłosiedziu"<br />

Włóczęga bliski jest motywicznie Judaszowi, a Tyran — Kaliguli.<br />

Próbowano Rostworowskiego naginać do różnych politycznych czy<br />

społecznych tendencyj. Szukano „z kim trzyma“, z Bogaczem czy W łóczęgą.<br />

Pomyłka tkwiła w tym, że Rostworowski „trzymał" z Miłosierdziem,<br />

które przytwierdzono, milczące, do krzyża. A cała reszta, to je ­<br />

go wizja, dostrzeżona i kształtowana. Rostworowski „trzyma z ideą“.<br />

Stąd płynie znaczenie i siła jego osobowości. Zatrzęsło się w Polsce,<br />

zabrakło jego sumienia. Widocznie ten człowiek był jakimś miernikiem<br />

i można było regulować niejedno w rytmie jego temperatury.<br />

Pisma zbiorowe ukażą nam dopiero całą jego sylwetę. W ielka liczba<br />

jego artykułów i wypowiedzi, poruszających rozpiętą skalę rozmaitych<br />

zagadnień, to jedna z najciekawszych kart naszej publicystyki. Zaw ­<br />

sze ten sam, wysoki i gorący toin. Ci, co go słyszeli mówiącego, pamię­


tają fantastyczną magię tłumnych wieczorów, w czasie których wychodził<br />

na estradę trybun ludowy i narodowy, ciskający gromy, wielki<br />

mówca, dobierający się do ludzkich sumień, człowiek suchy i uniesiony<br />

własnym geniuszem.<br />

Tak w nim było mało z rachmistrza, że nigdy nie wyzyskał tych możliwości<br />

dla siebie. Potrafił wtłoczyć całe swoje osobiste życie w życie<br />

rodzinne. Biografie jego będą ciekawym dokumentem fantazji historyków<br />

sztuki. Bo między wahaniami jego młodości a późniejszym jego<br />

opanowaniem upływa sporo trudnych i dramatycznych lat.<br />

Lubimy przybliżać ludzi wyszukiwaniem ich „słabości*1, to znów odsuwamy<br />

ich daleko, ulegając manii dziecinnego pojęcia „genialny1*.<br />

W ten sposób tworzymy ,z ludzi — marnych i nierealnych „gigantów**,<br />

zapominając, że ziemia to nie mitologiczna kraina.<br />

Tak czy owak, jedni ludzie wibrować będą na „wielkie rzeczy**, a inni<br />

na „małe“. Mówi się na to: nie ma „wielkich** ozy „małych** rzeczy.<br />

Jest temat, i kwita. Otóż, właśnie że nie. W dziwnym i tajemniczym<br />

świecie sztuki jest miejsce na wszystko. Jest miejsce nawet i na ograbioną<br />

dziś, zda się, ze wszystkich wartości „tematyczność**. Trudno<br />

i darmo: uderzmy się w piersi i przyznajmy pokornie, że jest miejsce<br />

na „wielkość** i „małość**, i chodzi tylko — kto czego podjąć się zdoła,<br />

kto do tego ma prawo, kto to podźwignie.


STEF AM M APIERSKl<br />

Z POW ODU „DIOGENESA W KONTUSZU“<br />

W ACŁAW A BERENTA<br />

I<br />

Uoyez comment tous les stoiciens<br />

ont donnę de faux sainls et<br />

de faux heros.<br />

(Ch. Maurras lettre a H. Massis).<br />

Aby jako tako zorientować się w „źródłach i ujściach" — mówiąc<br />

własnymi słowami Berenta — jego „Nurtu" orazi dalszych, wciąż kontynuowanych<br />

przybudówek tej szczególnej mozaiki monograficznej, kto<br />

wie, czy znów jego wzorem, nie należałoby sięgnąć do pozycyj niedość<br />

znanych, zapomnianych na poły, prawie apokryficznych Czy i my<br />

z kolei nie powinniśmy się zabawić w pozbawionych śledziennictwa,<br />

lecz statecznych i rozlubowanych w muzealnictwie archeologów Może<br />

i nam wolno będzie ulec przeczuciom intuicji, co więcej, poddać się<br />

wyobraźni, by wstecz prześledzić aż do przypuszczalnej genezy teksty<br />

wątpliwe, by rozdmuchać w nich tlejącą iskrę blasku Jeśli tak jest —<br />

a uzurpujemy sobie to prawo, pouczeni przez misternego historyka kultury,<br />

jakim jest Berent w „Diogenesie w kontuszu" — i my, zniewoleni<br />

indywidualnymi zachciankami badacza, przypomnimy, że istnieje<br />

nigdy niewłączony do pism zbiorowych, lecz noszący wszelkie znamiona<br />

berentowego pióra druk, „Idea w ruchu rewolucyjnym" (sygnowany<br />

S. A. M., Kraków, 1906) — powszechnie autorowi „Oziminy" przypisywany.<br />

Od pierwszych zdarf tej rozprawy autor mówi o „widzach, którzy<br />

przez lat czterdzieści drzemali przed zapuszczoną kurtyną')“, a o upojeniu<br />

t. zw. dni wolnościowych twierdzi, że podobnych objawów zbiorowych<br />

szukać by zapewne należało „aż w czasach średniowiecza".<br />

Oto dyspozycje, które w następstwie doprowadzić miały do „Żywych<br />

kamieni", jeśli utwór ten, niemożliwy do jednorodnego pod względem<br />

gatunkowym zakwalifikowania, ująć z prosta i potrosze banalnie jako<br />

*) wszelkie kursywy pochodzą od nas.


.fryz ożywiony14, jako alegoryczny spektakl, jako, co więcej, w ogólnikowość<br />

rzutowane widowisko dziejowe. „Karty dziejów obracają się<br />

same jak szalone", zaraz potem unosi się gorączkowo autor broszury;<br />

gdy zważymy temperaturę podobnych zdań, ich kurczowy, zachłystujący<br />

się sobą dynamizm, bezustanne wznoszenie się ich do abstrakcji,<br />

która personifikuje się — tu i gdzie indziej — w ogólnikowe, niedokształcone<br />

jakby postaci protagonistów: bliscy będziemy zasadniczego<br />

dla Berenta typu „dialogów urojonych"; nadto w osobliwym tym epiku<br />

zi pewnym żalem dopatrzymy się potencjalnego scenopisarza, który<br />

nienapisany dramat zastępuje surogatową formą bolesnych, groteskowych,<br />

pośrednich przez swą symboliczność jasełek. N ad wzniosłą tą<br />

twórczością, od „Oziminy" począwszy, ciążyć nie przestaje raz na zawsze,<br />

zdawałoby się, przezwyciężona w „Weselu" połowiczność „narodowej<br />

szopki".<br />

Wieloznaczność lianowego rozplenienia zdań, falujących dziwnie<br />

i raz po raz wzmagających się w crescendo,- niepochwytność częstych<br />

aluzyj do „aktorów wszczynających grę" i apelowanie do tych nieokreślonych,<br />

którzy pozostali na „proscenium"; chimeryczność, słowem,<br />

tego podwójnie zakonspirowanegoi stylu, jego niezłomna górność i uparte<br />

trwanie przy własnych niedopowiedzeniach — świadczą dostatecznie,<br />

że przemawia przez nie ktoś samotny. Ten ktoś odosobniony zacieka<br />

się w dywagacjach, przebija się poprzez rozważania jak przez wielowarstwowe<br />

namuliska, gdzie trw ają czytelne już tylko, jako odciskowy,<br />

węglejący hieroglif, m ity — i oto, wyłoniony wreszcie, przemawia<br />

enigmatycznie, a nawet hierofantowo, powodowany tą szczytną fikcyjnością,<br />

która nasycała norwidowe, do narodu i ludzkości, enuncjacje.<br />

Fantasta nie zważa, zważać nie może, że podobne myśli wobec „zjadaczy<br />

chleba" m ijają zazwyczaj bez echa; jeśli budzą rezonans, to daleki,<br />

późny i wielce: skłócony; a dzieje się tak nie tylko z tej racji, iż<br />

takie rozmyślania w zawiłym swym wyrazie dalekie są od przystępności<br />

i dlatego choćby różnorodnej ulegają wykładni. Lecz z tego zarówno<br />

powodu, iż labirynty autora są dlań jedynym pomostem ku<br />

zbiorowości, że skazany jest wyłącznie na podobne drogi „uspołecznień"<br />

— zaiste, niepozbawione dwuznaczności.<br />

Nie on jeden, jak wiemy, wraz z nim całe pokolenie, a i my, nie<br />

rówieśni już, lecz następcy, wciąż czujemy jeszcze tę ciążącą problematykę;<br />

a przecie autor broszury ze szczególnym, hipnotycznym niemal<br />

upodobaniem do secesyjności wyrazu wykłada swe na wskroś inteligenckie<br />

koncepcje, tak dowolne i szybko wietrzejące, tak wymownie i dialektycznie<br />

przedstawione, jak niegdyś Zygmunt Krasiński —■ podnio­


słą i werbalistyczną swą historiozofię. Należy bowiem i on do tych<br />

wzniosłych utopistów, którzy poprzez zatapianie się w jaźń własną pragną<br />

„odczytać hieroglif, wyrozumieć tę duszę gromadną, uświadomić<br />

soibie ferment najgłębszy1* i to, a nie oo innego, staw iają za „zadanie<br />

pokoleniu11. W tym Berent istotnie nigdy nie sprzeniewierzył się sobie<br />

— z jednym ważkim zastrzeżeniem: jest on z tych artystowskich<br />

historiografów i diagnostów schorzeń kulturalnych, których myśl (jak<br />

niegdyś u Sorela) realizuje się podczas pisania; którzy zatem, zwróceni<br />

na pozór ku zbiorowości i twarzą w twarz obcujący z „tysiącletnią kulturą<br />

narodu", nie przestają samych siebie zawzięcie tropić i uporczywie<br />

formować przez najbardziej kręte projekcje. To by tłumaczyło<br />

względną szczupłość takiej „ozdrowieńczej“ produkcji, jej organiczną<br />

niezmienność, jej „ducha wieszczego" i wreszcie, mimo cały sceptyczny,<br />

nieufny krytycyzm, wsparty o wszechstronną uprawę umysłu — jej<br />

idealistyczną naiwność.<br />

Autor rozprawy z pewnym przekąsem mówi o tych, którzy, dokonawszy<br />

„powinowactwa z wyboru, pełnią służbę całym sobą", a służba<br />

ta jest dla nich „ułudą podwójnie znalezionej racji życia •— bo<br />

i celu i samego siebie". Obawiamy się, że zjadliwy ten zarzut obrócić<br />

się może rikoszetem, chociaż bezimienny twórca przy końcu przeciwstawia<br />

tamtym (powołując się, nie bez kozery, na szwajcara Burckardta)<br />

tych innych, nielicznych, którzy „zdołali odnaleźć dla siebie archimedesowy<br />

punkt oparcia poza zjawiskami ‘, niewątpliwie sobie przypisując<br />

tę rolę rozjemcy, strażnika czuwającego „au dessus de la melee“,<br />

niby na wieży obserwacyjnej. Z tej zatym wysokości poucza<br />

i gromi — polski, zamaskowany, z „W esela" przybłąkany moralista.<br />

Występuje przeciw rozstrojowi w imię wymarzonej syntezy; piętnuje<br />

„sztuczne targanie tradycji", nawiązuje do niej, a zarazem — znakomity<br />

tłumacz i dociekliwy komentator Nietzschego — głosi „nadklasowe<br />

i napół świadome porywy człowieka przyszłości". W ystępuje przeciw<br />

„szkodom w siłach moralnych" narodu, co nie przeszkadza mu<br />

sprzyjać „anarchicznemu i płodnemu zaczynowi indywidualizmu",<br />

a w Kołłątaju, najdalszym przecie od Katona, upatrywać „posągowej<br />

postaci". Zwalcza „terroryzm" Mochnackiego, lecz nawiązuje do T o­<br />

warzystwa Demokratycznego. Jakby tworząc prolog do „Oziminy",<br />

miota się w straszliwych sprzecznościach wiecowego niemal wygadywania<br />

się w próżnię, myślenia głośno, obcowania — w braku właściwej<br />

trybuny — z widmami wyobraźni. Sięga niejednokrotnie do akcentów<br />

budującego sarkazmu, oo zapewne odbiło się z czasem na pieczołowitości,<br />

z jaką potraktowana została przezeń postać ks. kanonika Jezier­


skiego, ojca nowoczesnego paszkwilu polskiego. Już tu paradoksalny<br />

'chwalca „bujnego indywidualizmu11 z uniesieniem wspomina Kuźnicę.<br />

Widzimy, że ten najdziwniejszy z manifestów, że ten nieprzejrzysty,<br />

acz wspaniały palimpsest, że ten moralitet, pragnący bios dziejowe<br />

zestrzelić w „dźwignię kultury11 pisał człowiek wyodrębniony, artysta<br />

tamtego pokolenia, uwikłany w sprzeczności kwietyzmu i radykalizmu.<br />

Powstawanie na wszelkie skostnienie, natężone wpatrywanie się<br />

w „prąd dziejów11 i prądu tegO' aktualizowanie, głoszenie, jako normy<br />

ostatecznej, jako rozstrzygającego sprawdzianu „wszechstronnego spotęgowania<br />

życia11 — to credo witalisty, credo literata. Dla takich pisarzy<br />

historia, to nie tylko magistra vitae, to w równym stopniu kompensata.<br />

II<br />

O „Kuźnicy Kołłątajowskiej11 istnieje gruntowna monografia pióra<br />

Wł. Smoleńskiego, wydana w r. 1885, lecz, po dziś dzień niezupełnie<br />

zapewne przestarzała, a szczególnie zajmująca przez liczne, podawane<br />

in extenso, urywki pism tych wojujących publicystów stronnictwa reformy.<br />

Uwzględnieni są wszyscy z wyjątkiem samego promotora, ks.<br />

podkanclerzego, któremu zdaniem monografisty oddzielna należałaby<br />

się księga. Obietnicy tej autor częściowo dokonał w następstwie pisząc<br />

w lait kilka potem „Przewrót umysłowy w Polsce w. X V III11 (1891, II<br />

wyd. 1923). W dziełku poprzednim świetna i dwuznaczna postać ks.<br />

Hugona traktowana jest marginesowo, lecz cień jej przemożny — jak<br />

pełnego demonizmu inspiratora — pada na wszystkich komparsów.<br />

Jeśli bowiem choć część prawdy przyznać Kajetanowi Koźmianowi, długowiecznemu<br />

czynnemu świadkowi kilku epok, który w wspaniałym<br />

urywkowym pamflecie (,,Pisma prozą11) raz jeden ulegając furii, o rozpętanie<br />

i zatracenie „zgubnej11 rewolucji r. 30 wyłącznie posądza Lelewela,<br />

jako ojca duchowego niedowarzonych, zdaniem jego, spiskowców<br />

— to godzi się przypomnieć, że analogicznie, olbrzymią uniesiony<br />

ambicją, Kołłątaj „magna pars fuit11 w fatalnej dacie wybuchu oraz<br />

w błędach i w zbłądzeniach insurekcji kościuszkowskiej.<br />

T u mamy prolog dramatu, który zaipewne przez swą połowiczność,<br />

jaskrawość i końcowe niedokonanie ze szczególną siłą pociągnął Berenta.<br />

Nie możemy oprzeć się paradoksalnej na pozór supozycji, że, jeśli<br />

tyle pracy i kunsztu w pierwszych tomach „N urtu11 poświęcił W arszawskiemu<br />

Towarzystwu Przyjaciół Nauk akademik Berent, jakby<br />

półbezwiednie nawiązując do tradycji luminarzy kultury, to w pierwszym<br />

z tomów suplementowych podobnie, chociaż może mniej świado­


mie, poza wszystkim innym sięga pośrednio do badania własnych źródeł<br />

genetycznych. Nadchodzi taka chwila w życiu pisarza, a co dopiero<br />

pisarza, niegdyś związanego z „Młodą Polską11, kiedy ogląda się za<br />

siebie, śledzi najbardziej, zdawałoby się, utajone i nieoczekiwane prapoczątki,<br />

buduje wstecz swą genealogię w sposób, który powierzchownemu<br />

obserwatorowi wydać się może zgoła przypadkowy, stawia, słowem,<br />

a posteriori fundament pod osiągniętą pozycję, by dopowiedzieć:<br />

legitymuje się. Lecz zanim spróbuje się odpowiedzieć, co też mogło<br />

skłonić Berenta do zaktualizowania tak doszczętnie zapomnianej postaci,<br />

jak ks. kanonik Jezierski (poza przekorną i szczytną pasją wykopaliskową,<br />

wynikającą właśnie z zapomnienia, a cechującą kolekcjonerów<br />

kultury), należy przyjrzeć się nieco samej sylwetce demagoga.<br />

Postać to w odległej perspektywie niezwyczajna. Ur. w 1740, czyli<br />

jeszcze w erze saskiej, osławionej nie bez przesady z ciemnoty, uczeń<br />

pijarów, w młodości dworzanin księcia ordynata Sanguszki, poczym<br />

namiestnik złotej chorągwi husarskiej, walczącej na Ukrainie przeciwko<br />

„kupom plądrującego tam chłopstwa11, co nie jest pozbawione<br />

pikanterii u przyszłego zagorzałego demokraty, niezadługo wstępuje do<br />

misjonarzy i — zostaje księdzem. Po powrocie z Włoch, gdzie bawi<br />

dla dopełnienia edukacji, protegowany przez biskupa - dziejopisa<br />

Naruszewicza, który używa go w swej kancelarii ku pomocy w zbieraniu<br />

źródeł zamierzonej „Historii narodu polskiego11, żwawo wstępuje<br />

ze szczebla na szczebel hierarchii kościelnej, pozyskuje rozgłos jako kaznodzieja,<br />

otrzymuje kanonię przy kolegiacie kaliskiej i lubelskiej,<br />

wreszcie przy katedrze krakowskiej — co nie ze wszystkim rymuje i<br />

z karierą formującego się „sankiuloty11, chyba, iż usiłować będziemy<br />

dopatrzeć się w nimi natury już nie to że bujnej, lecz wieloznacznej,<br />

skłóconej, od podstaw problematycznej, takiej, jakie wydają<br />

niekiedy okresy rewolucyjne, lecz częściej jeszcze tworzą geniuszem<br />

komplikacji obdarzeni, skłonni do przesady, dużego formatu powieściopisarze<br />

(vide Dostojewskij). Od r. 1781 — 88 jest czynnym, niezmiernie<br />

ruchliwym, niepospolicie energicznym i konsekwentnym wizytatorem<br />

szkół Komisji Edukacyjnej. Zakres działalności jego nie<br />

przestaje się zwiększać, przerzuca się z krańca na kraniec okrojonej<br />

pierwszym rozbiorem Rzeczypospolitej. Przez cały ten czas „zażywa<br />

sukien długich, zwyczajnych stanowi księży świeckich11 i w tym też<br />

okresie otrzymuje stopień doktora teologii. W r. 1785 w sprawozdaniu.<br />

wygotowanym dla Szkoły Głównej, pisze: „Ostrzegałem..., że ludzie,<br />

urodzeni w stanie szlacheckim, nie powinni nigdy pogardzać żadną<br />

inną klasą obywatelów, a mając zaszczyt z swego własnego urodze­


nia, obowiązani są tembardziej starać się o przymioty osobiste, które<br />

dopiero potrafią ich uczynić godnymi następcami cnoty swych poprzedników.<br />

Jeśli spenetrować typową owoczesną stylizację, która<br />

zda się nam potulna w swej staroświecczyźnie, treść takich ustępów<br />

uznamy za niezwykle śmiałą, niemal prekursorską, zważywszy, że w tonie<br />

podobnym po kilku latach dopiero przemawiać miał współtwórca<br />

rewolucyjnej konstytucji francuskiej — ksiądz Sieyes.<br />

W r. 1788 ściąga go (10 lat odeń młodszy) Kołłątaj do Warszawy,<br />

do swej posesji; na Solcu i, jako głównego pomocnika, wciąga do agitacji<br />

politycznej. Kanonik Jezierski niebawem uzyskuje od stronnictwa<br />

zachowawczego groźne miano „W ulkana gromów Kuźnicy". Istotnie<br />

troi się i mnoży, by szybko sterać się i zagasać. W ciągu lat trzech, ja ­<br />

kie pozostały mu jeszcze do życia, wydaje niemniej niż dwanaście<br />

prac piśmienniczych, których autorstwo jest stwierdzone, poza tymi,<br />

jakie bezimienny autor wszywa do wystąpień swych współtowarzyszy.<br />

Większość z nich to „pamflety przeciw szlachcie w formie powieścio-<br />

•It<br />

wej .<br />

Praca Smoleńskiego, młodego podówczas uczonego, ukazała się<br />

w Krakowie, niezawodnie ze względów cenzuralnych. W tedy i po tym<br />

występował jako szermierz dość jednostronnie pojmowanego „postępu",<br />

zwalczając „zastój" szkoły krakowskiej (stańczyków). Był w pewnej<br />

mierze kontynuatorem osiemnastowiecznego „oświecenia", a światły<br />

jego umysł, przesiąknięty ideałami wolnomularstwa, dawał się niekiedy<br />

unosić zapal czy weści. To też książka jest — niezależnie od cennego<br />

m ateriału — ostrożną idealizacją klubistów, akcji, „jaką rozwinęło<br />

stronnictwo radykalno-postępowe podczas sejmu czteroletniego i później".<br />

To, dzisiaj brzmiące nieco anachronicznie, określenie radykalnopostępowe,<br />

kto wie, czy nie najtrafniej określa dyrektywy uczuciowe,<br />

jakie skłonić mogły autora „Oziminy" do szczegółowego zajęcia się<br />

tym właśnie okresem — i w ludziach owych dopatrzenia się postaci posągowych.<br />

Czemże były pisma samego Jezierskiego, publicysty niezwykle żywotnego,<br />

o wybuchowym temperamencie, trzymanym jednak na wodzy<br />

gruntownym ukształceniem Smoleński taką daje na wstępie ogólnikową<br />

charakterystykę wszystkich współpracowników Kuźnicy: „Staje...<br />

w jednym szeregu rozprawa naukowa z powieścią, satyrą, humorystyką,<br />

epigramatem, pamfletem...; plącze się chłód czystych wywodów<br />

z ogniem gwałtownych uniesień, z wybuchem oburzenia, z dowcipem...".<br />

Jest to rodzaj, „gorączkowo chwytający sprawę... z jaskrawą<br />

przedstawiający przesadą koloryt omawianych stosunków i faktów


Jaik widzimy — jeśli abstrahować od indywidualnej metody widzenia<br />

ludzi, jako legend, syntezujących ogniskowe prądy kultury i uderzających<br />

walorów dramatycznych stylu berentowego — od biedy w sposób<br />

zbliżany, jako gatunek literacki, możnaby zdefiniować samego...<br />

„Dioigenesa w kontuszu11.<br />

Jakiż wspaniały i obiecujący, jaki patetyczny tytuł! Bynajmniej<br />

nie przypuszczamy, aby można było równać Jezierskiego z zasłużonym<br />

tłumaczem „Iliady" i Horacego, z Fr. X, Dmochowskim (który miał<br />

z czasem zrzucić sukienkę duchowną i ożenić się, do czego za Księstwa<br />

Warszawskiego odniesiono się z całkowitą pobłażliwością), i tym bardziej<br />

z innym księdzem szczególnego pokroju, owym Meierem, który<br />

— wedle niepochlebnego świadectwa Smoleńskiego, a trudno świadectwo<br />

takie posądzić o stronniczość — nie tylko własnoręcznie budował<br />

szubienicę podczas zaburzeń terrorystycznych 29 czerwca 1794, lecz<br />

nadto podzielał zasady dantonisty, Anarchisa Cloots‘a, „który się osobistym<br />

wrogiem Jezusa nazywał11 i dziełko, opinie te wychwalające, we<br />

własnej drukarni wytłoczył. Natomiast jest niewątpliwie kanonik Jezierski<br />

nieodrodnym wyznawcą „idej swego wieku11, któremu odwagi<br />

cywilnej, swoistego talentu pisarskiego, a zwłaszcza pasji odmówić nie<br />

podobna; może właśnie pociągnął Berenta jako „persona dramatis11,<br />

jako pasjonat Styl jego, jeśli sądzić po wcale obszernych wyimkach,<br />

znamionuje swada, płynność, dobitna jędrność językowa, niekiedy uniesienie,<br />

które wzmaga się do szyderczej wzniosłości; słowem, zalety<br />

znaczne, lecz. poza bezpośrednią celnością, poza dynamizmem, który<br />

rozładował się przed półtorawiekiem, jednakże zwietrzałe, by nie rzec<br />

drugorzędne. Smoleński tak jeszcze twórczość tę ujmuje: „Zachęcony<br />

poczytnością naśladownictw Fenelona, ogłasza opowieści historyczne,<br />

w których najmniej mu chodziło o charakterystykę osób i dzieje; na<br />

wzór encyklopedystów francuskich abecadłowo układa i objaśnia wyrazy,<br />

które nasuwały okaizję do krytyki istniejącego porządku i zastarzałych<br />

poglądów; w formie katechizmowej na ustrój Rzeczypospolitej<br />

zjadliwą pisze satyrę, o bezkrólewiach źródłowy sporządza traktat, to<br />

znowu w wir uliczny rzuca pamflety i świstki11. Obszerne te cytaty i zaopatrzenie<br />

ich tu i ówdzie w kursywę nie służą z naszej strony uszczypliwości,<br />

lecz zabiegają o właściwe przywrócenie proporcyj; przecież<br />

pod fascynacją berentowego tomu ozwały się już głosy, by odrobić niezasłużoną<br />

krzywdę Jezierskiego i gwoli pouczenia potomnych wydać<br />

jego pisma — oo mogłoby mieć nieoczekiwany skutek rozproszenia legenedy,<br />

nagle powstałej w okół postaci tak mało oryginalnego pisarza.<br />

Właśnie legendy, którą naiwni, nie sprawdzający źródeł, pochopni


w sądach, lub urzeczeni mocą berentowego pióra przyjęli za fakt dziejowy;<br />

autor „Diogenesa w kointusziu“ niejeden wątek czerpał bezpośrednio<br />

z licznych pism autora „Rzepichy, matki królów" (Warszawa,<br />

1790, w drukarni P. Dufour, Konsyliarza Nadwornego J. K. Mci),<br />

wątki te transportował i amplifikował, w sposób wiarogodny i sugestywny<br />

rozbudowując je dramatycznie. Co więcej, niejednokrotnie treścią<br />

tych gorących broszur publicystycznych posługiwał się jakby surowcem,<br />

zacierając tym samym granicę między fikcją a bezpośrednim<br />

materiałem życia. To z dawien dawna uznane prawo historycznych romansopisarzy;<br />

sek w tym, że znaleźli się krytycy — i bodaj była ich<br />

większość — którzy „Diogenesa w kontuszu" uznali za dokument, widząc<br />

w nim jedynie monografię, a przyznać trzeba, sprzyjał tej pomyłce<br />

wieloznaczny gatunek artyzmu, jaki upodobał sobie Berent, zadziwiający<br />

stylista.<br />

III<br />

1<br />

Tak bardzo samodzielnie... poczynała<br />

sobie rewolucyjna myśl polska.<br />

(Wacław Berent).<br />

Diogenes z Synopy żył w wieku IV przed Narodzeniem Chrystusa.<br />

T en uczeń Antystynesa, po którym nie tyle zachowały się dzieła,<br />

ile pouczające i malownicze (także z racji jego łachmanów, upodabniających<br />

go do lazzaronów włoskich) anegdoty, wiódł żywot przykładny<br />

wedle recept cyniakich. Zdeklasował się do proletariatu, był dobrowolnym<br />

abnegatem, wyzbytym domu i własności, a lubującym się,<br />

wiadomo, w beczce jako miejscu pomieszkania. Był zdania, że należy<br />

wyrzec się wszelkich, nie tylko ujemnych, dóbr i wytworów kultury.<br />

Należał ponoć do dziwaków, prowokujących drastycznością i rubasznością<br />

pism oraz improwizowanych odpowiedzi opinię publiczną. Głosił<br />

tedy swoisty powrót do natury, w której upatrywał raj pierwotny<br />

i — podobnie jak Jan Jakub Rousseau — był moralistą na wywrót.<br />

Za takiego cynika podobało się figuralnie uznać Berentowi ks. kanonika<br />

Jezierskiego, zmarłego w r. 1791. Przypomnieć trzeba, że wyznawcy<br />

tego kierunku, niezupełnie prawi potomkowie Sokratesa i w równym<br />

stopniu Protagorasa, sofisty, byli przeciwnikami boskiego Platona.<br />

Za sprawę najważniejszą uważali cnotę z upośledzeniem wiedzy,<br />

ograniczając poznanie do trafnego domysłu, połączonego z wytłumaczeniem:<br />

jak dzisiaj powiedzielibyśmy, z pouczającą interpretacją.


Byli to w równej mierze sensualiści, jak również materialiści — co<br />

niezupełnie kwadruje z najswobodniej pojętym stanem kapłańskim.<br />

Celem ich etyki było zobojętnienie na wszystko poza cnotą — a ks.<br />

Jezierskiego, Obdarzonego ognistym temperamentem polemicznym,<br />

najmniej podobna posądzać o indyferentyzm. Zmierzali do niezależności<br />

wobec losu, ale tak czyni na darmo wszelka filozofia. Wszystkich<br />

ludzi mieli za równych, w wyniku czego potępiali jakiekolwiek urządzenia<br />

społeczne i państwowe, anarchizujący „kosmopolici11 — jedni<br />

z pierwszych sądzili się obywatelami świata.<br />

Widzimy, istnieją pewne zbieżności — obok grubych odchyleń, chyba.<br />

że „Diogenesa w kontuszu" uznać zechcemy wyłącznie za wytwór<br />

rozlubowanego w parabolach romansopisarza, nie przypisując mu tendencyj<br />

monograficznych. Nieustalony rodzaj z natury rzeczy wpłynie<br />

tu na kryteria; to też wypadnie zrezygnować z ścisłości pedantyzmu.<br />

Podtytuł książki: „Opowieść o narodzinach literatów polskich“ wskazuje<br />

na odmienne iz gruntu zamierzenia. Ma to być spojrzenie w tę<br />

osiemnastowieczną retortę, w której ukropie hartowali się „sędziowie<br />

krzywd ludzkich", samozwańcy, „formujący opinię krajową". Moment<br />

obrany jest dość dowolnie, by nie rzec w sposób urojony; lecz tO' upieranie<br />

się przy wieloznacznym z czasem terminie „literat", wówczas<br />

rozpowszechniającym siię, wskazuje raz jeszcze na programowe sięgnięcie<br />

wstecz, na chęć odszukania i ukazania ogniwa dalekiego łańcucha,<br />

który tworzyć odtąd m ają wszyscy z samowiedzą piszący. Przede<br />

wszystkim jest to wszakże powołanie się na własnych antenatów<br />

przez literata Berenta; cała reszta wydać się może swobodnym uogólnieniem.<br />

W trosce o żywą ciągłość narodowej kultury, o „bios dziejów",<br />

do którego nie przestaje się odwoływać, pragnie wykreślić imaginacyjną<br />

choćby genealogię nas wszystkich, którzy paramy się piórem,,<br />

a przecie powołuje się na swój tylko rodowód duchowy. Nie<br />

trafem to za takiego protoplastę (sobie, nie komu) Obiera pisarza z ubocza,<br />

bezimiennego weredyka, moralistę in partibus infidelium, kwerulanta<br />

i sobiepana, który wcale późno przystał do literatury. Twórca<br />

znakomitego „Nurtu" (i dalszych jego odgałęzień) jest bowiem — podobnie<br />

jak opiewany przezeń Jezierski — na tyle jeno „statystą", na<br />

ile zgodne jesit to z jego temperamentem umysłowym wojującego fantasty.<br />

Poczucia realności dziejowej nie nadto wiele w takiej postawie;<br />

gdyż fantaści, ci nienasyceńcy kulturą, zawsze przecie są maksymalistami;<br />

stąd w kwiecistych ich peryfrazach ukryta niekiedy zaczepna<br />

zjadliwość. To też nie zadziwi nas, iż autor „Oziminy", diagnosta bolączek<br />

własnego czasu, z poczuciem miarkowanej ironią solidarności,


wynikłej z głębszego powinowactwa, odnosi się do „najradykalniejszych<br />

pisarzy i działaczy ówczesnych". Zapewne sam — wzorem Słowackiego<br />

— ten zapóźniony i polskim tradycjonalizmem nasiąkły romantyk<br />

gotówby się uznać za „radykała z ducha"; a nikt, wiadomo,<br />

nie buntuje się bardziej przeciw samemu sobie od romantyków. Nie<br />

zaskoczy nas przeto u tego rozważnego artysty sycona efektem nutka<br />

demagogicznej niemal stylizacji (dla przykładu wśród wielu innych:<br />

w scenie rozmowy z prezydentem Dekertem „powtarzał król swoje jak<br />

szpak“), utajona niekiedy w zwrotach, w naświetleniach, nawet w rozplanowaniu<br />

materiału. „Idzie" mu, jak wyznaje, niepoprawny witalista,<br />

w zdaniu wtrąconym chyłkiem, a przecie podstawowym, „o... żywe<br />

namiętności onych czasów i ludzi wtedy działających (raz jeszcze:<br />

nie o logos, lecz o bios historii)". To program, który starczy za wykład;<br />

przecie zdecydowany nie jest, przeciwnie: wielokrotnie rozszczepiony<br />

i wie, iż zawsze to „literaci mącą kadź całą“ do dna. Powraca<br />

raz jeszcze zbyt dobrze znana, nigdy nie wyschła fala specyficznie<br />

polskiej romantyczności konspiratorów, która w Kołłątaju, karierowiczu<br />

opozycji, uznać pragnie bona fide „zamawiacza dusz buntem objętych".<br />

Oryginał, do szpiku kości indywidualista, własnym upartym niepokojem<br />

targany historiozof, w autorze ,,Go worka" wykrył „brata z ducha":<br />

kryjącego się w kwiecistym wysłowieniu sardonika, o lapidarności<br />

zgęszczonej myśli, o rzutkiej i bezpardonowej inteligencji, pamflecistę,<br />

jak w fałdy togi owiniętego w romansowe szaty. Pociągnęła<br />

go posępna malowniczość i samotniczość tej wielozmiennej postaci; los:<br />

arcyludzki i bezmiernie przegrany; powiew rewolucji, pierwszej „rewolucji<br />

socjalnej w Polsce", która skończyć się miała narodową klęską;<br />

dopatrzył się w nim myśliciela miary wysokiej, więcej, prekursora.<br />

Berent, który sięga do tradycjonalizmu grodu stołecznego W arszawy,<br />

do tych „mieszczanków", co, nierychło rozbudzeni, występować<br />

zaczęli na widownię dziejów ojczystych i kultury, do kogóż to w istocie<br />

może apelować, jeśli nie do „inteligencji mieszczańskiej", skłonnej<br />

do nowinek, za czyjego uważać się rzecznika, jeśli nie tej luźnej warstwy<br />

Zapewne ten laudator temporis actis na odwrót jest jej wyrazem<br />

najbardziej sublimowanym, ponadto utajonym, zamaskowanym<br />

niejako wielomównością swego stylu „pittoresque“ — jakby ostatni<br />

rttor Rzeczypospolitej, podobną po stuleciu z górą rozgrywający sprawę.<br />

Nie trzeba dodawać, że jest to postawa równie szlachetna i ambitna,<br />

co gruntownie przebrzmiała. Ten wyjątkowy mieszczanin, jakim<br />

jest autor „Diogenesa", ten pisarz oświeconego mieszczaństwa (nie<br />

„burżuazji"), ten lubownik patrycjatu i anachroniczny nieco mono-


grafista „stanu trzeciego" burzy się z umiarem, po własny sięgając<br />

rodowód i cóż w samej irzeczy głosi Słyszymy dudniącym echem<br />

przewalający się głucho odgłos naszej młodości, pomruk radykalizmu<br />

A. D. 1905, pomruk rewolucji — przegranej. To pogrobowy jej głos.<br />

Zasadniczym bowiem przeżyciem, które definitywnie ukształtować<br />

miało czołowych ludzi tamtej generacji, ich urazem nigdy w pełni<br />

nie przezwyciężonym nakazem, któremu nigdy całkowicie nie zdołali<br />

sprostać, były owe złudne, gorzkie i krwawe „lata wolnościowe11 —<br />

nie zaś wskrzeszenie państwa, nie r. 1918 lub 1926. Tam tą ogarnięci<br />

zmorą, tamtym truci niedokonaniem, w tamtym prologu uwięzieni,<br />

odpominać nie przestają siebie, skłóconych i połowicznych, śledząc<br />

w innych własne, dziejowe, fatalistyczne załamania. Jest w tym coś<br />

z przekazywania siebie pokoleniom nadchodzącym, coś z rachunku sumienia<br />

tych, co pozostali niezłomni i przeto niezmienni — i coś z ekspiacji.<br />

Berent ponadto ulegając skłonnościom owego pokolenia (wystarczy<br />

przypomnieć Wyspiańskiego i Micińskiego) ku swoistej „metafizyce11<br />

dziejów i powodowany własnymi dyspozycjami psychografa,<br />

pragnie dokopać się w kulturze jakowegoś „dna11, wabiącego grozą<br />

i upojeniem, będącego nietzscheańską pokusą i ostrzeżeniem zarazem,<br />

jakiegoś niepochwytnie trwałego dna transcedentu w obrębie kultury.<br />

Oto powody, dla których wraz z nim w tym świecie wskrzeszonych widm<br />

chodzimy, jak duchy na pokucie, po glebie podminowanej, po gruncie,<br />

drążonym osypującymi się gruzami. W ieje oddech wielbionego życia,<br />

który jest zarazem oddechem grobowym: gadają lochy i sklepienia.<br />

2<br />

W tej książce, wspaniale chybionej, i bodaj we wszystkich innych,<br />

chodzi Berentowi o wewnętrzną strukturę kultury. A przecie swoisty,<br />

wczorajszy estetyzm każe mu uprawiać „le style artiste11 najwyższej<br />

pono próby, jaki znamy w prozie polskiej, i wraz ze skłonnościami romansopisarza,<br />

który nigdy właściwego romansu (sensu stricto) nie<br />

stworzył, czyni zeń zbieracza typów psychologicznych, odchyleń charakterologicznych,<br />

wynaturzeń socjalnych, zwyrodnień obyczajowych.<br />

Pociąga go wszystko, co odszczepia się od normy i co dykcja jego artystyczna<br />

już nie tylko przesadnie uwydatnia, lecz mimowoli spotwornia<br />

i — spotwarza. Gdybv kultura była gabinetem osobliwości,<br />

Berent byłby jej uprawnionym i wyrafinowanym dyktatorem. Tak jak<br />

się rzecz ma, jest obecnie dociekliwym szperaczem poza kulisami, kolekcjonerem<br />

„dusz11, archeologiem, który z drobin zestawia sugestywne<br />

mozaiki — wyzbytym zmysłu dla historycznej całości. Jeszcze raz


uwydatnia się pozadziejowość jego- generacji, generacji klasycznych<br />

inteligentów, rozpławionych w historiozoficznych — karcących lub budujących<br />

— alegoriach. Zjawisko to przezwano „neo-romantyzmem“,<br />

a bałamutny ten, czczy i pretensjonalny termin, ukuty niegdyś przez<br />

Feldmana, zrobił niezasłużoną karierę, gdyż mglisto „tłumaczył" mglisty<br />

fenomen. Jego rdzeniem jest: widoieńskowość. Na takiej scenie reżyser<br />

— który pełni niemal rolę hipnotyzera — tyleż nas zachwyca<br />

ile żenuje.<br />

Czarodziej taki, który sam siebie kreuje poprzez postaci, jakim<br />

każe grać, posiada nienasyconą skłonność do wnikania w „naturę<br />

ludzką11, lecz nie obnaża na podobieństwo chirurgów, których nóż<br />

zgrzyta po kości, jak to czynili Balzac lub Tołstoj — instynktów; przeciwnie:<br />

on je przebiera. Ma stałą inklinację do kostiumu. Wygiętą<br />

linią ornamentyki, tak znamienną dla secesji, ujmuje, raczej inscenizuje<br />

możliwie pośrednio, wydarzenia, jak ożywiony fryz, jak podsłuchany<br />

spektakl cieni, jak widmowy niemal balet; ile w takiej fikcji<br />

jest umowności, kanonu prawie, nie potrzeba dodawać. Plastyka drygających<br />

dramatycznie kukiełek — maniera majstersko wypróbowana<br />

w „Żywych kamieniach11 i tam na miejscu — sztafaż jasełkowy: tu<br />

niejednokrotnie działa siłą inercji, zastyga, obumiera w schemat. Działa<br />

mechanicznie, co więcej: zastępczo, tworząc przez przemieszanie<br />

elementów skłócony surogat monografii, malowidła freskowe, dramatu<br />

modernistycznego wreszcie. Najmniej Berenta właśnie posądzićby<br />

można o analogie z chwytami z filmu; lecz przez to, że wszystko<br />

tu rozgrywa się jakby n a podium, raz po raz twarz czyjaś, gadająca<br />

zbyt wymownym skurczem ust, sylweta przełamana pod kątem zmiennego<br />

światłocienia, wysuwają się na przód sceny — ogromnieją, dostępują<br />

mitologizacji. Autor, rzutując te biegle i z samowolnym iluizioryzmem<br />

wystrzyżone sylwety, jak cienie chińskie, żąda od nas wyjątkowego<br />

kredytu; mimo woli, ukazując marionetki, tworzy karykatury<br />

istnień, postaci, nawet idej (które ucieleśniać m ają postaci te lub symbolizować).<br />

Brak humoru jako instancji pojednawczej okupuje Berent<br />

wplątanym nie wiedzieć kiedy persyflażem, ustawiając przed<br />

oczami naszymi sceniczny św a t parodii. To odstępstwo perspektywiczne<br />

od trójwymiarowej naturalności zawiera w sobie, jak zawsze dobry<br />

teatr stworzony przez samotnika, „qui castigat mores11, swoistą,<br />

umowną tragiczność. Reżyser jest bowiem — podobnie jak ksiądz kanonik<br />

Jezierski — „żartobliwcem piórem, a dla się melancholikiem<br />

w samotności11.<br />

Stylizacja, sztukateria, trompe d‘oeil, truc — to wszystko sposoby


i dekoracyjne chwyty barokowego dramatu. Każdy szczegół, gest, plamę<br />

i plam tych złudną jaskrawą tonację ogląda się tu z bliska, nadto<br />

blisko, jak pilnym okiem krótkowidza. Światłocień grawiury, analizą<br />

światła dobyte rembrandtowskie półmroki, domyślna gra cieni służą<br />

takiemu udramatycznieniu, które przez swą ogólnikowość żywych<br />

obrazów nie obce jest „posępności" i zadumie matejkowegoi Stańczyka.<br />

Tu i ówdzie — echem z „Żywych kamieni" — plączą się szczątki ,,średniowiecznej"<br />

inscenizacji (czarno przybrani delegaci Miast wystawieni<br />

jako „korowód ni to pokutników na miserere"!). Kiedy indziej w n ajbujniejszych<br />

perypetiach i akcjach zbiorowego środowiska mamy n ie ­<br />

spodziewane poszepty „kto zacz", wtręty w toku bądź co bądź powieściowym,<br />

jakby uwagi sceniczne kursywą ujmowane w nawias, równie<br />

mało naturalne jak dawne, staroświeckie „na stronie". Scenki<br />

rodzajowe i scenki charakterystyczne, którym właściwa jest ta „wydworność"<br />

(preciosite) i ten typ teatralkm u, jakie nieodłączne są od<br />

baroku. Ta gra załamań, błysków, grup, fryzów i wzajem w siebie<br />

przechodzących fresków do złudzenia przypomina malownicze kulisy,<br />

zestawione z atrap — nawet te, które widuje się po wnętrzach pysznych<br />

jezuickich kościołów, zdobnych w loże, jak operowe widownie.<br />

Jest to najczystszej wody iluzoryzm. Oglądamy wybornie uformowane<br />

i podrobione fragmenty, zastygłe w geście afektacji. Raz ten, to ów<br />

ku oczom naszym zbliżają ułomek i tak — niby wśród ruin po parkach,<br />

zestawionych nadobnie i złudnie imitujących prawdziwe —<br />

błądzimy wśród czegoś, co nigdy nie było całością.<br />

Jest to sprawa perspektyw, ustawionych przez sztukmistrza barokowego,<br />

który rozłubowany jest w kontrastach, jaskrawych przeciwieństwach*),<br />

malowniczych antytezach, pozornych konfliktach i artystowskich<br />

antynomiach. „Satyra żywa" mieni się w złowróżbny balet.<br />

Byle kto, ktoś całkiem przygodny (tu kasztelan Jezierski, krewniak<br />

tamtego, rzecznik reakcji) staje się „Kasandrą" (sic!) ludzi przywileju",<br />

pierwszy lepszy się mitologizuje. Gdziekolwiek dotknie Berent,<br />

stwarza legendę, co najmniej moralitet, i to jest głębszy immoralizm —<br />

o prawa estetyki zatroskanego przed wszystkim innym moralisty. Jako<br />

beletrysta o powołaniu, zaiste, szczytnym jest miłośnikiem „jędrnych<br />

osobowości", niezależnie od tego, jaką prezentują etyczną barwę. W i­<br />

dzi je wszelako — i nam każe oglądać — w załamaniach tak wielolitego<br />

światłocienia, że figury błahe przez upatrzoną w nich problematyczność<br />

urastają mu niemal w gigantów, z, komparsów przetwarzają<br />

*) „by itu wysrożyć swe oczy gołębie11 — jak o typow a figura stylistyczna.


się nie wiedzieć kiedy w protagonistów: jedynego, jaki go w istocie<br />

porusza, dramatu jaźni. Przez tą, zgoła sceniczną dysproporcjonalność<br />

a także swój aprioryzm byw ają niepochwytne, upodabniają się wzajem,<br />

rozwiewają w nicość. W yrachowany i wzniosły fałsz proporcyj<br />

mści się i skazuje sztukmistrza na formowanie masek.<br />

W pogoni za monumentalizmem osaczają go widma, „obejmuje go<br />

złuda11, więzi romantyczny, spowinowacony z wyspiańszczyzną, gest<br />

alegorii. Zawsze u Berenta (jak w biegłych, dziś już szablonowych<br />

nieco inscenizacjach Leona Schillera, tak typowo i spóźnienie modernistycznych)<br />

następuje „najazd cieni11, wieloznacznych kukieł, maszkar.<br />

Tak to modernistyczny reżyser — mierzy się z tłumami. „Wyskoczy<br />

przed publikę komediant luźny i zaśmieje się kredową twarzą wesołka11<br />

— oto nawracający schemat. Wszystko, w każdej książce Berenta,<br />

poprzez przygotowawcze gradacje, jak przez wypiętrzone rusztowania,<br />

niby do kulminacji, wiedzie do takiej sceny, w której barwny<br />

chaos niezróżniczkowanego tłumu przemienia się w maskaradę. Ta<br />

sądzi samą siebie, lecz sądzi także inscenizatora. Jakieś sprawy, wydiwignięte<br />

okropnie serio do powagi, jakieś patetyczne sprawy prawie<br />

że wielkie — wydadzą się nam groźnymi kulisami, bezustannie przesuwanymi<br />

po scenie pustej. Za chwilę ma zacząć grać się dramat —<br />

i oto zapada kurtyna. Jesteśmy w epilogu. Masy i maski, które przedstawiał<br />

autor, były jeno zespołem plam na malowidle, które dogasa<br />

ii wiedzie w nicość. To są paradoksy utęsknień za kolektywem.<br />

3<br />

Jak już zaznaczono, „Diogenes w kontuszu11 to nie tylko, jak to<br />

ujawnia autor, paraboliczna niemal „opowieść o narodzinach literatów11<br />

(jeżeli wątpliwy ten termin ująć w zaakcentowanie nowoczesnej,<br />

zrodzonej z francuskiej Encyklopedii, jego intepretacji, przypisywanej<br />

mu przez Berenta), lecz w równej co najmniej mierze opowieść<br />

o działalności polskich — „jakobinów11; działaczy zatem rzutkich i inteligentnych,<br />

bystrych pamflecistów, podszytych swoistym, hardym<br />

karierowiczostwem (na maksymalistycznym reformatorstwie, na opozycyjności<br />

w ogóle można robić także osobliwą karierę). Jest to tym<br />

bardziej uderzające, jeśli zważyć dawniejszą, przedwojenną twórczość<br />

autora „Oziminy11 (zwłaszcza przypomnianą na początku szkicu<br />

twórczość „bezimienną11), i jeśli uwzględnić fakt, że przygodny, lecz głęboko<br />

drążyć usiłujący syntetyk kultury nie przestaje w „Diogenesie<br />

w kontuszu11 poprzez misterne uogólnienia zabiegać o reaktualizację<br />

w oczach dzisiejszego czytelnika przebrzmiałych i urwanych wątków


tematycznie - dziejowych. Czyni to, oczywista, w sposób sobie właściwy,<br />

rzec by się chciało — podskórny. Dbałość rozlubowanego<br />

w smaczkach estetycznych, wywodzących się z okresu ,,Chimery", archeologa<br />

nie poprzestaje rzecz prosta na ślicznych błahostkach wydawniczych,<br />

na właściwie dobranych, archaizujących winietach lub<br />

druku spacjowanym dla wszelkich owoczesnych czy też na ich modłę<br />

ukutych zwrotach — co stwarza skądinąd w stylizacyjnym procederze<br />

pisarskim Berenta jedną stylizację więcej. Głównym chwytem sposobu<br />

tego jest parafraza (do której autor najlojalniej się przyznaje), czy<br />

to opatrzona w cudzysłów, jako wstawki z różnych źródeł, ulotek, pism,<br />

fascykułów i szpargałów czerpane oraz, zestawione, czy też, pośredniej,<br />

w wielorakich formach, przemianach oratio obliąua. Jedną z typowych<br />

figur berentowego filozofującego rezonerstwa — u autora, który wydaje<br />

się niewyżytym czy też niezrealizowanym w pełni dramaturgiem<br />

— jest pewna osobliwa odmiana „wewnętrznego dialogu", kiedy to<br />

relacjonujący pisarz przez usta swych napoły-fikcyjnych a przecie historycznych<br />

postaci zaczyna gadać tokiem i zawartością własnego swego<br />

języka i partie takie zaopatruje w zwroty typu „mógł był rozmyślać<br />

gorzko" (przy czym słowo „gorzko" nietylko służy charakterystyce<br />

refleksyjnoścj kanonika Jezierskiego, lecz w równej mierze oddaje<br />

jedno z istotniejszych zabarwień w dyspozycjach myślowych samego<br />

Berenta). Dalszym chwytem jest transpozycja, przerabianie na<br />

wydarzeniowość urywków tekstowych, przedstawianie jako rzeczywiście<br />

dziejących się fikcyj, użytych przez tamtoczesnych publicystów*);<br />

ile jest w tym dowolnej i celowej reżyserii, dodawać nie trzeba. Cała<br />

bieda w tym, że w takim długą tradycją uprawnionym chwycie dopatrzeć<br />

się bez, trudu można analogii symplicystycznego „doczytywania<br />

się" życia autorów w ich artystycznych utworach (czego się po<br />

szkołach i nawet wszechnicach, umysły prostaczków fałszując, nie przestaje<br />

nagminnie praktykować). Słowem, literacką wersję Berent w braku<br />

innych wiarogodnych źródeł nierzadko skłonny jest przyjmować<br />

za dokument. Nie brak również naiwniejszych sposobów, jak bezpośrednie<br />

wskazywanie na prekursorskie, rzekomo profetyczne, do epoki<br />

nam współczesnej mogące odnosić się ustępy, zdania takie (tu<br />

w nawias ujęte): „pisane to było przed półtora wiekiem". Bywa ponadto<br />

tak, że całe obrazowe ujęcia, zwroty i sceny (zwłaszcza zgonu<br />

„owego Diogenesa w kontuszu na kupie słomy po zajazdach") przez<br />

swą malowniczą dosadność m ają poza znaczeniem narracyjnym dodat­<br />

*) np. cala, bardzo żywa scena przyjazd u p ro w in cjała Jezierskiego do stołecznej<br />

W arszawy czasu Sejmu W ielkiego.


kowe znaczenie, wielce wtórne, samowiedmie lub mimowiednie nawiązujące<br />

do wątków wyobrażeniowo znanych i emocjonalnie nośnych;<br />

w wypadku wspomnianym powyżej (śmierć kanonika) mamy „rubaszny<br />

i anielski" obraz, jak gdyby przeniesiony figuralnie z jakiej „Złotej<br />

czaszki". Takie poetyzowanie „refleksyjne1* obejść się nie może<br />

bez martwoty typizacji. Nie tylko bowiem w układzie zdań i budowaniu<br />

za pomocą kondygnacyj całostek stylistycznych, lecz; w samej istocie<br />

wyobraźni jest Berent od lat kilkudziesięciu jednym z pierwszych<br />

przedstawicieli tendencji, która z czasem dostąpiła wątpliwej nazwy<br />

metaforyzacji (by użyć modnego i bardzo bałamutnegoi terminu). W tej<br />

książce hardziej jeszcze niż w uprzednich (skłonności, jak wiadomo,<br />

wzmagają się z wiekiem) to dążenie do paraboli nie otbywa się bez<br />

nadmiaru emfazy, wyrosłej z zasadniczej dysproporcji między marginesowym<br />

tematem a stylem tym bardziej natężonym. Archeolog w takiej<br />

subiektywno - alegorycznej formie marzy o tym, że tutaj swoją<br />

osolbą — jak istotny epik z powołania — zdoła powrócić w bezimienność.<br />

Temu zdaje się służyć końcowy etap omawianej aktualizacji, którą<br />

nazwiemy pocizwarnie „wiecznościową**. Moralista poprzez typologizację<br />

zmierza tu do kanonów, które uznaje za integralnie niezmienne<br />

w potoku czasów *). Ślady podobnych kanonów wpływają na kompozycję<br />

całych scen, czy też żywych obrazów i symbolicznych ugrupowań<br />

(jak ów „chotrus towarzyszek Bachusa1* w warszawskim czasów<br />

stanisławowskich lupanarze!), które przez swą intencjonalność od dramatyczności<br />

niebezpiecznie przechylają się ku ozdobnej zdawkowości.<br />

Jest to, by raz jeszcze wrócić do tez uprzednich, szczytna mitologia<br />

szopki, która zawsze zdradza skłonność do zmechanizowania. Jest<br />

w tym ponadto przezwyciężanie estetyzmu—przez estetę. Kacerski diagnosta<br />

i outsider swojej epoki, posiada Berent, podobnie jak opiewany<br />

przezeń Jezierski, typowe dla w. X V III melancholiczne upodobanie do<br />

dywagacyj, pragnących uszczęśliwić „plemię ludzkie** — wbrew jemu<br />

samemu. Ten nieco anachroniczny, jakby od dawnych protestanckich<br />

statystów polskiego renesansu wywodzący się „ideolog**, ten wzgardliwie<br />

demokratyczny „filozof ludu", ujmujący się w w. X X za siłą<br />

kulturotwórczą mieszczaństwa, nosi w sobie dogłębne rozszczepienie<br />

i gorzko - weredyczna jego zaduma nie bez powodu przypomina nieśmiertelny<br />

skurcz ust Vauvenargues‘a, a nawet witriolejem pojoną elegancję<br />

Ghamforta. Jak oni, jak zwykle moraliści, niechętnie wojujący<br />

*) P rzykład jed en z wielu: „W obyczajów odm ienności ustaw icznej nawraca<br />

wszystko: żadna m oda nie now a". W każdym innym kontekście byłby to truizm nie<br />

pozbaw iony pretensjonalności — i w dodajtku truizim w ątpliw y.


ze światem, „wikła się raz po raz w sprzeczność iz samym sobą". Jak<br />

oni, ma pasję do wieloznacznej problematyki. Jak moraliści wieku<br />

oświecenia, nie troszczy się o chronologię w naświetlaniu—przez co zatraca<br />

się przejrzystość, a nawet gubi całość portretów — doi tego stopnia,<br />

iż czytelnik nie potrafi rozstrzygnąć domysłu, ile w tym jest trafu,<br />

ile zamierzonej metody — poniekąd metody konspiracji, tak znamiennej<br />

dla byłych radykałów A. D. 1905 — ile wreszcie niezdecydowania<br />

autorskiego Skazany jest na przypuszczenie, iż jest to wyraz<br />

integralnej rozterki Berenta, twórcy-inteligenta, która dla takiego rozszczepienia<br />

szczerze i młodo-polskiego ukształtowała sobie formę<br />

równie mało jednoznacznej i splątanej wypowiedzi. „Uroczme piętno<br />

buntu“, swoisty prometeizm, zatrącający niemal byronizmem, o który<br />

autor pomawia Kołłątaja, nosi Berent sam w sobie. Nie na próżno<br />

przeto obcujemy z jednym z najbardziej zatajonych i wielopokładowych<br />

palimpsestów literackich, jakie zdarza się napotkać w nowszym<br />

piśmiennictwie polskim. Apokryficzną tę wersję o dziejach daremnej<br />

i zapóźniomej „rewolucyjności z ducha" przyjąć musimy na<br />

wiarę. Jest to jaikby papirus, odcyfrowany z wielowarstwowych, narosłych<br />

patyną późniejszego pisma hieroglifów przez archeologa —- który<br />

przecie szyfr tajny ukrył przed oczami profanów.<br />

4<br />

Berent, twórca samowładny symbolicznego stylu, który raz wydać<br />

się może alembikiem inteligenckości, to znów najbardziej esencjonalnym<br />

wyrazem baroku w nowszej prozie polskiej, stylu przed wszystkim<br />

innym wspartego o dysonanse — niezrównanie wyraża i dopełnia<br />

sui generis pioniera kultury. Kręta linia wężowo - wygiętej jego wypowiedzi<br />

nie wolna bywa od małostkowości, znamiennej dla sztycharza,<br />

który biegle punktuje szczegóły ze szkodą niekiedy dla harmonii<br />

całości. Linia ta, niespodziewanie żłobiona i rowkowana, plącze się lianowo<br />

jak ornamentacyjne wzory najlepszej secesji (Wyspiański), przeskakuje<br />

raz po raz, by nieoczekiwanie nawiązać zszarpany wątek. Linia<br />

to zazwyczaj nadmiernie suta przez stłoczenie cech wyłącznie indywidualnych,<br />

nękająca czasem przez niewyrównanie, przez uszczerbki,<br />

luki i mankamenty, przez to, słowem, że jest linią wspanialej obietnicy,<br />

która poprzestać musi na harmonii złudnej perspektywy. Jest to dramatyczna<br />

ułomność tego przebujnego stylu, niejako kalectwo myśli całego<br />

pokolenia, które zmuszone do wypowiadania się szczytnymi insynuacjami,<br />

za pomocą obrazów wzniosie - wykrętnych, ten styl ozdobnej<br />

konspiracji przyjęło z czasem za swą drugą naturę.


W spętaniu bowiem, w spiętrzeniu i płodnym podwiązywaniu, w redukcji<br />

zatem i zagęszczaniu jest Berent niezaprzeczonym mistrzem —<br />

i tej zasadniczej inklinacji możnaby, rzecz ujmując psychologicznie,<br />

przypisać większość jego typów frazeologicznych, gdzie usterki nierozdzielnie<br />

splątane są z odkrywczymi walorami. Bo i skądże się biorą<br />

takie charakterystyczne, wielokrotnie spotykane, dobitne i prawie<br />

sofistyczne sposoby obrazowania,, jak „ledwo się opierzył, zaraz zapiał"<br />

(o dziedzicu wioski) lub też „niczem te raki, wypuszczone z kobiały<br />

w wodę mętną" (o pospólstwie miejskim) — jeśli nie ze skrytej<br />

jakowejś nieufności, z krnąbrnego i swarliwego uporu etyka, z szczytnej<br />

wreszcie nieufności fantasty, rozkochanego w utopijnej plastyce<br />

Przypatrzmy się jeszcze zwrotom innym, równie znamiennym, dokuczliwie<br />

zapuszczając się w detale. Natrafim y tu na: kwaśny sceptycyzm,<br />

kose wejrzenia (które zbliżają!); na sapkę, łyski (zamiast połyski) i, by<br />

przytoczyć tylko jedno, na młodoposką zgorzelę; na wyrzewnianie się,<br />

pogrożę i „czytaków"; na ozimi (jako przymiotnik); na „wróża niepojętego"<br />

(o Staszicu) — i wiele podobnych; wreszcie na bezustanne<br />

przestawnie, służące rytmizowaniu i ciągle używane futurum historicum,<br />

służące aktualizacji. Tych tropów, chwytów i manier stylistycznych<br />

nie wystarczy zbyć słówkiem: modernizm, wskazać raz jeszcze<br />

na literacką jego nawskroś wydworność i ceremonialną niemal okrężność;<br />

nie dość również powiedzieć, że proza ta mieni się wieloznacznie<br />

jak mora przebłyskująca, prawie wbrew zamierzeniom — i że to właśnie<br />

przezwano neoromantyzmem. W tym raz jeszcze zdradza się postawa<br />

i charakter moralisty. Zważmy bowiem, iż ów typ retuszowanej<br />

i przerysowanej „wyrazistości" potęguje się raz po raz do manieryzmu,<br />

przypominając zdała posępny koloryt malowideł i wierszy Salvatora<br />

Rosy, neapolitańczyków i hiszpanów z X V II w. „Skrętne ruchy<br />

w nadgarstku... ręki żylastej" — oto rysowanie się mięśni, przesadna,<br />

rzeźbiarska gra muskułów u ludzi rozpiętych na torturach, pamiętnych<br />

z płócien barokistów. Reflektor, z boiku i ukrycia, rzuca dawkowane<br />

snopy światła, przesiane spoza kurtyny mroku, a domyślne posągi<br />

w tym głębszej po chwili toną ciemności. Spamiętamy jeno dojrzany<br />

w rozbłysku fragmentaryczny zarys postaci, sprężonych nadmiernie<br />

pragnieniem życia; jest w tym kurczowa gwałtowność, przypominająca<br />

frenezję agonii.<br />

/Któż zdoła tak ositro i poczwarnie przerysowane kontury śledzić, jeśli<br />

nie badawczy okular wielkiego, sądzącego mizantropa Któż w taki<br />

to sposób zstępuje — ku oczyszczeniu nas i siebie — w coraz „dalsze<br />

'kręgi polskiego czyśćca", jeśli nie ten, kto uzykał prawo ciemno-


widztwa Któż jest pobłażliwie - zgryźliwym tropicielem arcyludzkiej<br />

małości, kwerulantem sceptycznym i razem entuzjastycznym weredykiem<br />

na miarę norwidowej bodaj zgorzkniałości, jeśli nie pisarz niezłomny<br />

aż do doktrynerstwa Jest to bowiem głos przeciwko prądowi,<br />

przeciw epoce, która pomiata wielkością. Wiadomo, „miłujący ludzkość"<br />

najżarliwiej o niej wątpią.


W A C Ł A W KU BACKI<br />

SPRAWA „FERDYDURKIZMU“<br />

Powieść W. Gombrowicza „Ferdydurke1* stała się wydarzeniem. Jakkolwiekbyśmy<br />

się do niej ustosunkowali — pozytywnie czy niechęt<br />

nie — nie można negować faktu, że zawiera ona wiele elementów, które<br />

pozwalają mówić o symptomatyczności tego zjawiska, o ferdydurkizmie.<br />

Zadaniem moim będzie oświetlenie tej sprawy w paru wybranych punktach,<br />

które umożliwią ogarnięcie okiem całości zagadnienia bez pretensji<br />

zresztą do jego wyczerpania.<br />

1. Kwestia komentarza. Po wydaniu „Ferdydurke14 ogłosił Gombrowicz<br />

w „Wiadomościach Literackich" (nr 733) coś w rodzaju komentarza<br />

do swego dzieła, aby „zapobiec ewentualnej dezorientacji krytyki“.<br />

Zupełnie to zrozumiała troska autora, by jego zamierzenia artystyczne<br />

zostały właściwie pojęte. Troski tej nie tłumaczy sama osobliwość<br />

„Ferdydurke11. Troska ta ma uzasadnienie głębsze. Nie są od<br />

niej wolni wszyscy twórcy, choćby pisali rzeczy najm niej odbiegające<br />

od szablonu literackiego. Pamiętniki, listy, wyznania, rozmowy i wywiady<br />

pisarzy dostarczają pod tym względem nie mało pouczającego<br />

materiału. Jest to odwieczne zagadnienie artystycznej wyraialnosci;<br />

zagadnienie dysproporcji między zamierzeniem i wykonaniem, odczuwana<br />

niewspółmierność procesu twórczego i jego obiektywizacji, poczucie<br />

niedostatku form, głód wyrażalności — stanowią niejako rdzeń<br />

twórczości. Twórczość z istoty swej jest skazana na wieczne eksperymentatorstwo.<br />

Tak się przedstawia rzecz od strony twórców. A jak od strony krytyka<br />

i czytelników Krytyk wsparty pewną wiedzą historyczno - literacką<br />

nie odnosi się do komentarza tak, jakby sobie tego życzył autor.<br />

Komentarz zazwyczaj więcej mówi o twórcy niż o dziele, więcej o metodzie<br />

pracy niż o wyniku. Krytyk stara się uchwycić nie tylko to, co<br />

autor wypowiada świadomie, celowoi, ale również to co wypowiada<br />

mimo woli.<br />

Zarówno czytelnik jak i krytyk, mając komentarz pod ręką, zaczynają<br />

sprawdzać. W ątpię, czy pisarzom zależy na tym efekcie. Przede<br />

wszystkim zawsze w takich wypadkach istnieje możliwość rozbieżności<br />

między komenarzem a dziełem: 1) z przyczyn natury socjologicznej<br />

i 2) psychologicznej. Autor, ogłaszając komentarz do swej koncepcji


twórczej, suponuje. że najodpowiedniejszą formą artystyczną dla myśli<br />

wyłuszczonej w komentarzu, jest jego koncepcja. Założenie słuszne<br />

tylko ze stanowiska autora. Ze stanowiska czytelnika — nie. Gzytelnik<br />

w trakcie lektury powieści jest współtwórcą, a więc również rywalem<br />

powieściopisarza. Autor, publikując komentarz, prowokuje czytelnika<br />

do poszukiwania rozwiązań artystycznych na własną rękę. Ilu inteligentnych<br />

czytelników, tyle będzie prób zerwania łączności między dziełem<br />

a komentarzem. To miałem na myśli, mówiąc o rozbieżnościach<br />

natury socjologicznej.<br />

Przyczyną rozbieżności staje się także sam twórca. Nie będę mówił<br />

o jaskrawych przykładach dorabiania ex post ideologii do dzieł. H i­<br />

storia literatury zna sporo takich faktów. Obecnie mam na myśli znane<br />

zjawisko psychologiczne, że komentarz do jakiegoś dzieła staje się sam<br />

dla siebie dziełem. W yjaśnienia Gombrowicza są dla mnie koncepcją<br />

samoistną, mającą tylko pośredni związek z książką. Podobnie sprawa<br />

przedstawiała się z komentarzami awangardzistów do- własnych wierszy.<br />

Wyjaśnienia Peipera lub Brzękowskiego nie wyjaśniły ich wizji<br />

lecz dawały nowe wizje, wywołując w rezultacie kolizję ujęć. Nie jest<br />

to jeszcze najgorszy wypadek! W prost przeciwnie — najlepszy. Komentarz<br />

może być i nierzadko bywa śmiertelnym grzechem literackim.<br />

Czy wyobrażacie sobie komentarz do „Słopiewni“ Tuwima Słowacki,<br />

który w listach do matki lubił zwierzać się z planów literackich i bawić<br />

się w egzegezę swych utworów, nie zostawił komentarza do takich<br />

strof jak: „Anioły stoją na ojczystych polach11. Umyślnie wybrałem<br />

przykłady z poezji, ponieważ ta dziedzina literatury, jako najbardziej<br />

„integralna", szczególnie czule reaguje na wszelkie zakusy pozaliterackie.<br />

Z pojęciem „literatury11 zrosło się tak ściśle pojęcie „wyrażania11, że<br />

ktoś gatów się wzdrygnąć na nazwanie „zakusem pozaliterackim11 prób,<br />

zmierzających do spotęgowania wyrażalności w literaturze. Nieporozumienie<br />

wynika z dwuznaczności terminu „wyrażanie11. Słowo to<br />

oprócz znaczenia potocznego ma znaczenie specjalne, estetyczno-krytyczne,<br />

niekoniecznie croce‘ańskie. Potocznie „wyrażać11 to nazywać, określać,<br />

formułować. W terminologii literackiej „wyrażać11 to kształtować,<br />

tworzyć. Komentarze i interpretacje należą rzecz prosta do pierwszego<br />

zakresu. Literackie znaczenie „wyrażania11 obejmuje wszystkie<br />

środki wyrażania, a więc również świadome niewyrażanie, celową nieokreśloność.<br />

Wiele zamieszania wywołują, oprócz rozbieżnych teorii i sprzecznej<br />

terminologii estetycznej, różne popularne, najczęściej nieścisłe, obrazo­


we definicje twórczości. I tak stanowczo nie można uznać za ideał<br />

twórczy zdolności wypowiedzenia wszystkiego, ,,co pomyśli głowa".<br />

Przede wszystkim tego, co pomyśli głowa, nie podobna uznać za maximurn<br />

możliwości przeżyciowych, za miernik bogactwa wewnętrznego.<br />

A następnie te sławne słowa iz „Beniowskiego" grzeszą tautologią. Skoro<br />

coś można pomyśleć, można to również wyrazić. Ujęcie myślowe pisarza<br />

zawiera w sobie zarysy sformułowania słownego. Słowacki użył<br />

wspomnianych słów na oznaczenie swej sprawności techniczno - poetyckiej.<br />

Nadawanie szerszego znaczenia temu zdaniu należy uznać za niebezpieczną<br />

przenośnię. Daleko szersza jest inna, popularna zwłaszcza<br />

wśród poetów, formuła twórczości zabarwiona metafizycznie:<br />

„wyrażanie niewyrażalnego". Paradoksalność tej wypowiedzi wyzywa<br />

do paradoksalnego odwrócenia gnomy: nieraz warunkiem poezji bywa<br />

„niewyrażenie wyrażalnego". Tak np. ma się sprawa z poezją symbolistyczną.<br />

Twórczość zaś Gombrowicza zdradza głębokie tony symbolistyczne.<br />

Jeśli się weźmie pod uwagę, że dzieło jest artystycznym komentarzem<br />

do procesu twórczego, a komentarz do tego dzieła staje się w najlepszym<br />

razie nowym dziełem, wyrazem nowego procesu twórczego —<br />

to usprawiedliwione wydaje się zastosowanie do tej kwestii adagium<br />

filozoficznego: non sunt multiplicanda commentaria praeter necessitatem.<br />

2. „Naczelna emocja“. Książki o tak ambitnych założeniach nie mieliśmy<br />

od dawna. Gombrowicz nie uląkł się zarzutu tendencyjności. Jaskrawość<br />

tego wystąpienia literackiego polega na tym, że do tendencji<br />

przyznaje się dzieło sztuki, która, jakby się zdawało, zerwała wszystkie<br />

węzły z rzeczywistością.<br />

„Potrzeba znalezienia formy na to, co w człowieku jest jeszcze niedojrzałe,<br />

nieskrystalizowane i niedorozwinięte oraz jęk z powodu beznadziejności<br />

tegoi postulatu — oto naczelna emocja mojej książki".<br />

Gra idzie, jak widzimy, o dużą stawkę. Zawodzą określenia w takich<br />

razach stosowane. Obraz, synteza literacko - socjologiczna Nie. To stanowczo<br />

nie to. W izja Też nie. Może rebus literacko - kulturalny Zamiar<br />

Gombrowicza moiżnaby nazwać poszukiwaniem wykładnika dla<br />

niektórych kulturalno - moralnych przejawów współczesności. Zarówno<br />

nieokreśloność terenów wierceń jak irracjonalny charakter narzędzi,<br />

przy pomocy których prowadzi się poszukiwania, powstrzymuje<br />

mnie od mówienia o sensie książki i każe poprzestać na autorskiej<br />

„naczelnej emocji".<br />

/Naczelną sugestią „Ferdydurke" jest infantylizm. Nie ma tu mowy


o infantylizmie typu biołogiczno - medycznego. W ogóle nie idzie<br />

o żaden ściśle określony infantylizm. Autor posługuje się nazwą „infantylizmu"<br />

jako synonimem niedojrzałości, wynikającej bądź z opóźnienia<br />

bądź z przeskoczenia odpowiednich procesów kulturalnych. Poza<br />

to stwierdzenie nie wychodzimy. Gombrowicz nie wdaje się ani<br />

w psychologiczną ani w społeczną mechanikę infantylizmu. Dowodem<br />

schematyzmu jest również jednostronność oceny. Gombrowicz przeoczą<br />

dodatnie wartości infantylizmu. Wciągnięcie zaś w tryby książki wielu<br />

spraw, nie mających nic wspólnego z infantylizmem, świadczyłoby po<br />

prostu o tym, że autor posługuje się literacką fikcją infantylizmu.<br />

Już na pierwszy rzut oka uderza ogólnikowość koncepcji. Zapewne<br />

niejednego z czytelników zastanowiło, że autor, czyniąc z infantylizmu<br />

jądro swej powieści, nie starał się wyzyskać powieściowo wyników<br />

badań choćby charakterologicznych, nie mówiąc już o pracach specjalnych<br />

(Brissaud‘a, Peritz‘a, Kromfelda i in.), poświęconych temu zagadnieniu.<br />

Rodzaj uczuciowości, charakter psychoseksualny, typ umysłowości,<br />

nastawienie socjalne — to wszystko zostaje na boku. Strona<br />

konkretna — przejawy — zostaje pominięta, zaznaczona tylko ogólnie,<br />

„zamarkowana“ (np. nazwisko państwa Młodziaków). Na czoło wysuwa<br />

się sprawa sił, czynników infantylizujących, czyli nieuchwytna<br />

strona zagadnienia. Tu ogólnikowość jest u siebie w domu. Co więcej,<br />

może uchodzić za celowy chwyt: wielka niewiadoma, chaos, tajemnica,<br />

irracjonalizm. W dalszych rozważaniach poświęcimy tej ogólnikowości<br />

więcej uwagi i omówimy jej aspekt literacki a mianowicie metaforyczność<br />

jako uniwersalną metodę artystyczną.<br />

Sugestie infantylne trafiły na sprzyjającą atmosferę. Spośród mnóstwa<br />

mniej lub więcej widocznych procesów infantylno-twórczych dość<br />

wymienić przyczyny natury socjalnej (gwałtowne procesy deklasacyjne<br />

i szybkie wznoszenie się warstw niższych), gospodarczej (bezrobocie<br />

młodego pokolenia i w związku z tym przedłużenie zależności dzieci<br />

od rodziców, przesunięcie terminu samodzielności i dojrzałości poza<br />

trzydziestkę), ideologiczno - wychowawczej (szał pedagogii, fetyszyzacja<br />

dziecka, tromtadracja „zagadnień młodzieżowych11) oraz państwowo-ustrojowej<br />

(totalne ustroje z. całym systemem obywatelskich kuratel,<br />

nianiek i powijaków).<br />

Infantylizm ma sporo danych doi zrobienia dzisiaj kariery! Jest modny,<br />

w stylu epoki, nie przynosi wstydu. Maluczko, a będzie można nim<br />

kokietować, jak pod koniec ubiegłego wieku kokietowało się rzekomą<br />

starczością i zblazowaniem. Asnyk, nie wiele mając ponad trzydzieści<br />

lat biadał, że jest „za stary“. Lange w imieniu współczesnych pisał:


„Myśmy rajów nie śnili,<br />

Myśmy wiosny nie znali,<br />

My w kołysce już byli<br />

Jako starce 'zgrzybiali44.<br />

Dziś na odwrót. Dziewiętnastowieczny kompleks przedwczesnej<br />

zgrzybiałości triumfalnie został wyzwolony w stuleciu dwudziestym<br />

przez wybuch spóźnionego pacholęctwa.<br />

3. Problem teoretyczno - literacki. W śród wyjaśnień Gombrowicza<br />

czytamy, co następuje:<br />

„Ale — i tu książka staje się nieco ekscentryczna — przecież ja<br />

sam, jako autor, jestem także „dzieckiem epoki44, ta problematyka niższości,<br />

niedojrzałości, infantylizmu fascynuje mnie dlatego właśnie, że<br />

jest to i moja sprawa. Przeto „Ferdydurke44 jest w pewnej mierze niedojrzała<br />

i dziecinna nie tylko w swojej zawartości treściowej, ale<br />

i w formie. Zamierzeniem moim było wypowiedzieć nie tylko niedojrzałość<br />

cudzą, lecz i własną... Będąc iak wszyscy w okresie dojrzewania,<br />

nie mogłem pisać inaczej. Jeżeli jednak ktoś przyjmie, że ta postawa<br />

nie jest istotna, lecz że to jedynie gra, udawanie niedojrzałości, aby<br />

tym wygodniej wykpić niedojrzałość innych, wówczas cała książka zyska<br />

sens fałszywy44.<br />

Jest to stanowisko integralizmu literackiego. Gombrowicz wybrał je<br />

konsekwentnie i szczerze się do niego przyznaje. Integralizm jest wyższym<br />

stopniem naturalizmu, dąży do zatarcia granicy między rzeczywistością<br />

życia i rzeczywistością fikcyjną, stwarzaną przez dzieło literackie,<br />

do bezwzględnej złudy. Wyrażenie życia równa się tutaj możliwie<br />

wielkiemu zbliżeniu do życia. W (Zamaskowanej postaci wraca<br />

stara doktryna o naśladowaniu natury. Dlatego w pewnym znaczeniu<br />

naturalistami są, pomimo niewątpliwego irracjonalizmu, Proust i Joyce.<br />

Psychoanaliza rozszczepiła się: u Joyce4a mamy intuicyjny irracjonalizm,<br />

u nadrealistów — mechanistyczny naturalizm. Stwierdzenie tej<br />

oboczności potrzebne jest do dalszych rozważań. W rezultacie integralizm<br />

kończy się przerysowaniem życia. Dzieje się to dlatego, że życie<br />

operuje innym czasem, a pisarz innym. Fikcyjny czas dzieła literackiego'<br />

nie ma tej nośności co czas rzeczywisty, nie może nadążyć z unoszeniem<br />

zdarzeń, z uprzątaniem pola dla zdarzeń nowych i dlatego<br />

powstają w książce zatory i spiętrzenia. W ten sposób pisarz wbrew<br />

zamierzeniom tworzy w dziele klasyczną „fikcję intelektualną44.<br />

Pozostaje stwierdzić dwie dalsze koilizje, będące następstwem postawy<br />

integralnej. Jedna: konstruowanie irracjonalizmu. Druga: niezamierzone<br />

ocieranie się tragizmu o komizm. Gombrowicz, pragnie wyra-


zić tragizm bez mała (Mitologiczny i w tym celu musi opisywane fakty<br />

przedstawić w proporcjach niepokojąco wielkich. Każde przejaskrawienie<br />

jednak grozi wybuchem komizmu w każdej chwili.<br />

Przerysowanie jest rozbiciem schematu. Komiizm zatem ma tutaj na swe<br />

usprawiedliwienie nawet teorię Bergsona. Przerysowanie rzeczywistości<br />

prowadzi równocześnie do fantastyki, stąd groteska. Każdy z; tych<br />

elementów literackich, na mocy własnych immanentnych praw, zdradza<br />

skłonności do rozwoju bez, oglądania się na sąsiadów i na plan autora.<br />

Integralista musi szanować tę autonomię, jeśli chce być konsekwentny.<br />

Staje na rozdrożu. Nie wie co poświęcić: konsekwencję czy<br />

integralizm<br />

4. Forma. Ciekawych spostrzeżeń dostarcza stosunek elementów realistycznych<br />

i fantastycznych w książce Gombrowicza. Mimo realistyczne<br />

szczegóły ,,Ferdydurke" jest wyrazem irracjonalizmu. Była już mowa<br />

o możliwości bliskiego sąsiedztwa tych pozornie sprzecznych technik.<br />

Irracjonalizm oddaje Gombrowicz przy pomocy środków wywodzących<br />

się z dziedziny marzeń sennych. Przesadzają ci, oo doszukują<br />

się specjalnego rodzaju metofary u Gombrowicza, piszą o jego mitologii,<br />

patologii i t. p. („Pion“ N r 226). Jest tu zwykła mechanika snu.<br />

Nawet szczegóły schizofreniczne zupełnie dobrze miesizczą się w obrębie<br />

marzeń sennych.<br />

W ostatnim dziele Irzykowskiego p. t. „Lżejszy kaliber" znajdujemy<br />

niezmiernie interesującą charakterystykę snu: „W e śnie istnieje<br />

niemożność utrzymania optativu i conjunctivu; natychmiast zmieniają<br />

się w mdicativus, są jakby za ciężkie, zsuwają się z marginesu, zawalają<br />

sen główny. Sen jest ubytkiem największej siły umysłu: abstrakcji!"<br />

Przytoczę jeszcze dwa fragmenty z „Aforyzmów" Irzykowskiego,<br />

które moim zdaniem rzucają pewne światło na psychoanalityczną metodę<br />

powieściową:<br />

„Śnił mi się wyraz „jełom". Miało to znaczyć, że jakiś jełop przeżywa,<br />

czy robi sobie — przełom". — „Kombinacje słów: Olśniewny.<br />

Człowiek sędziwy może być albo sędziwak, ałbo> sędziwkarz, albo sędziwiater.<br />

Bezcelownia patriotyczna. Beczelnia literacka. Banaliza. Badalec.<br />

Wbrewny".<br />

Cytuję Irzykowskiego, ponieważ uchodzić on może za ojca szkoły<br />

współczesnych eksperymentatorów. „Pałuba", pomimo mnożących się<br />

w ostatnich latach studiów, ciągle jeszcze zostaje pozycją historycznoliteracką,<br />

choć od dawna mogłaby wejść w ciało i krew współczesności.<br />

Oboczność lintelektualizmu i fantastyki, literatury i dokumentu,<br />

autokontroli i bezpośredniości, wielowarstwowość dzieła, skom-


plikowane przekroje — znajdują w „Pałubie11 wzór wysokiej miary.<br />

Gdy czytam w „Pionie" (nr 226), że Bolek Kalafior („Pamiętnik z okresu<br />

dojrzewania11) „jest wielkim wynalazkiem Gombrowicza11, to nie<br />

mogę się powstrzymać od przypomnienia, że prototyp tego rodzaju wynalazków<br />

znalazłby się we „Snach Marii Dunin11.<br />

W związku ze stwierdzeniem „chwytu11 marzeń sennych nasuwają się<br />

dwie uwagi. Jedna to zbyt małe urozmaicenie tego środka ekspresji,<br />

pewna monotonia powieści. Druga dotyczy systemu symboli literackich.<br />

Posługując się przy „wypowiadaniu11 infantylizmu elementami<br />

snu, przyjm uje autor milcząco adekwatność tej formy. Na jakiej zasadzie<br />

Czytelnik nie widzi tu nieodpartej konieczności. Jest to kwestia<br />

umowy, — bolesny cios dla złudzeń integralizmu. Odczuwam ironię<br />

losu w tym, że Gombrowicz, chcąc sobie umożliwić artystyczną walkę<br />

z infantylizmem, musi uprzednio zinfantylizować jedną z dziedzin życia<br />

— sen. Infantylizm snu poręcza infantylizm jawy. Ale co z kolei<br />

poręczy nam infantylizm snu<br />

Zawiśnięcie w powietrzu podstawowej koncepcji nastąpiło wskutek<br />

symbolistycznych założeń powieści, która nie ma szans utrzymania się<br />

w tym charakterze. „Ferdydurke11 zaczyna się jakby od pierwszego<br />

piętra, od metaforycznego ujęcia infantylizmu jako zjawiska kulturalnego.<br />

Oczekiwaliśmy analizy, opisu, morfologii. Nic z tego. Znowu<br />

przeskakujemy jedno piętro: otrzymujemy symbolistyczną ekspresję.<br />

Każdy utwór symibołistyczny sprawia wrażenie budowli o wyższych<br />

piętrach bez parteru. Utwory tego typu zawsze jednak odwołują się do<br />

pewnych treści wiadomych czytelnikowi. Te treści, przyjęte jako wiadome,<br />

są fundamentem symbol istycznej nadbudowy. Pod tym względem<br />

ogromnie się różni pierwsza książka Gombrowicza od „Ferdydurke11.<br />

Pisząc „Pamiętnik11, usiał autor jego stronice niewidocznymi odsyłaczami<br />

do freudystów. Ogólna znajomość symbolów psychoanalitycznych<br />

była twórczym współczynnikiem dzieła. „Pamiętnik11 składa<br />

się jakby z, dwu sfer: z tego, co wyraża i z tego, do czego jest aluzją.<br />

„Ferdydurke11 nie może liczyć na tę drugą sferę. Jest książką bez „zaplecza11,<br />

a właściwie podobnego „zaplecza11 potrzebuje. Dowodem komentarz,<br />

który teoretycznie jest niepotrzebny, o czym była mowa na<br />

początku, a praktycznie, w sensie „zaplecza11, nieodłączny.<br />

Integralizm pozwolił osiągnąć pewne efekty — zwłaszcza nastrój<br />

beznadziejności i tragizmu, „jęk11, jak mówi Gombrowicz — uniemożliwił<br />

jednak inne. W ten sposób autor, wszedłszy w infantylizm, zatrzasnął<br />

za sobą drzwi. Niemożność oderwania się od własnej niedojrzałości<br />

utrudnia obiektywizację tej niedojrzałości. Ponieważ Gombro­


wicz zdobył się na pewną obiektywizację, więc infantylizm jego jest<br />

równocześnie świadomą postawą literacką.<br />

Wymienność tych stanowisk dynamizuje książkę ale równocześnie<br />

komplikuje ją i rozbija. Czytelnik nieraz traci z oczu wewnętrzne wiązania<br />

budowy. Stąd też pochodzi widoczne w niektórych miejscach<br />

niesharmonizowanie sfery fantastyki sennej z realizmem. Odnosi się<br />

to zwłaszcza do momentów satyrycznych.


A D A M M AUERSBERGER<br />

MARIA WALEWSKA1)<br />

(1786 — 1817)<br />

Jak powszechnie wiadomo, ojcem Aleksandra Walewskiego był cesarz<br />

Napoleon I, a matką M aria z domu Łączyńska, z męża Walewska.<br />

Jeśli zamierzam opowiedzieć sprawę Marii Walewskiej, a więc rozpocząć<br />

pismoi od dygresji, to tylko dlatego, że sprawa nie jest w zgodzie<br />

ze znaną reputacją czasów Księstwa Warszawskiego, że nie jest<br />

w zgodzie z ustalonym już poglądem o wolności swobodnych obyczajów,<br />

z; opinią, której autorytet Askenazego daje moc werdyktu. Czyż<br />

milczenie zatem nie oznaczałoby poddania się prawu zwyczajowemu<br />

Sprawa Walewskiej — przyznać to trzeba — była badana, ale jej<br />

nie zgruntowano. Stąd zachęta w szukaniu. Albowiem, czego nie<br />

domówił, choćby nawet i czarujący wulgaryzator plotek. Stanisław Wasylewski,<br />

woła — tak się piszącemu zdaje — o swe prawo do życia.<br />

Sprawa M arii Walewskiej to nie była zwykła pobalowa przygoda<br />

pięknej kobiety, opuszczonej przez niedołężnego męża, ale nie przez<br />

wzrok mężczyzn. Nie pomogły kosztowne prezenty i kwiaty — odsyłane,<br />

bileciki — błagalne, listy — „Cesarza o nieszczęśliwym sercu", nie<br />

pomógł ani Duroc, ani Książę Józef, ani przebiegłość jego metresy,<br />

przechowującej jeszcze tradycje ancien regime‘u, trzeba byłoi aż zabiegów<br />

przyjaciółek, presji obu braci, petycji z podpisami najznaczniejszych<br />

osób w państwie, deputacji od Sejmu i Narodu, i rzuconych<br />

słów: „zła Polka“, cytatów ze Starego i Nowego Testamentu, bezwiednego<br />

współudziału siedemdziesięcioletniego męża, któremu się wydawało,<br />

że spływają nowe zaszczyty na dawnego szambelana Króla Polskiego,<br />

kawalera Białego i Czerwonego Orła i Świętego Stanisława;<br />

trzeba było zupełnego zastraszenia dwudziestoletniej kobiety, naprawdę<br />

samotnej, której przerażone spojrzenie przechował portret Gerarda<br />

— trzeba było gróźb i przekleństw i rozbitego w złości o posadzkę<br />

zegarka — a przede wszystkim trzeba było wzmianki Napoleona<br />

o sprawie polskiej.<br />

Tak to urodzenie Aleksandra Walewskiego było jakby pod znakiem<br />

sprawy polskiej. Jego całe życie będzie z nią związane nierozłącznie:<br />

początkowo ona będzie jego dumą i legendą, a później — antycypujmy<br />

— po utracie złudzeń: zmorą.<br />

*) Początek b io g rafii historycznej p. t. „A leksander W alew ski, 1810 — 1868“ .


Są dwie wersje o Marii W alewskiej: dawniejsza, wywodząca się<br />

głównie od ówczesnych pań polskich, niechętna, do niedawna przyjęta<br />

we Francji, i druga, wyidealizowana, rozpowszechniona dzisiaj.<br />

Świetną przedstawicielką dawnej, zawistnej, jest Anna Potocka,<br />

Tyszkiewiczówna z domu. Zachwyca się ta pamiętnikarka urodą, która<br />

odpowiadała ówczesnym wzorom kobiecej piękności — obrazom<br />

Greuze‘a, podziwia oczy, usta, zęby, uśmiech tak świeży, spojrzenie<br />

tak łagodne. Lecz jeśli pisze, że twarz czarująca, to aby jak<br />

od niechcenia dorzucić, iż tylko niezwykły urok mógł odwracać uwagę<br />

od rysów do tego stopnia nieregularnych. Zaledwie złoży hołd urodzie,<br />

a już pisze: „umysł żaden ‘ i wkłada we własne usta zręczną odpowiedź,<br />

którą Walewska miała dać Napoleonowi, te znane słowa pocieszenia,<br />

że Napoleon aż za dobrze tańczy jak na cesarza. Kiedy<br />

zaś wspomina, że Walewska powróciła z Francji „cudownie wyrobiona"',<br />

to aby dać odczuć, jak tego brakowało poprzednio, a gdy napomyka<br />

o jej przyjazdach do Warszawy, nie zapomni zauważyć, że<br />

sprawy majątkowe mogły być tylko pretekstem i to pretekstem nie<br />

do wiary, bo każdy przecież wie, iż mizerny mająteczek, uprawiany<br />

przez chłopa, nie wymaga ani wielkich zachodów ani podróży do<br />

stolicy. Pamiętnikarka okazuje się jednak najzjadliwsza, pisząc, że<br />

Walewska była Napoleonowi sprokurowana — a tym jakby odsądzała<br />

ją od uczucia. Dość, że panie polskie były wszystkie zrozpaczone i każda<br />

z nich ubolewała, iż „osoba dopuszczona do towarzystwa okazała<br />

lak mele łatwości, tak mało się b r o n i ł a Przyznaje wreszcie Potocka,<br />

że czas, co wszystko upiększa, nadał temu związkowi „tak lekko zadzierzgniętemu,<br />

charakter stałości i bezinteresowności, który w części<br />

zatarł nieregularność początków, a w końcu postaiaił panią Walewską<br />

w rzędzie osób wcale interesujących'.<br />

W miarę nieszczęść Walewskiej ta tolerancja przechodzi w sympatię,<br />

bliższą jednak współczuciu i litości.<br />

Druga wersja, przychylna, wywodzi się ze źródła wielkiego znaczenia,<br />

z pamiętnika Walewskiej. Jest to niedostępny rękopis, „zbyt intymny,<br />

by mógł być ogłoszony drukiem“ — takie jest zdanie właściciela,<br />

Antoniego Walewskiego, Francuza z Paryża. Pomimo listu Ambasadora<br />

Rzplitej, Alfreda Chłapowskiego, nie dotarłem do tej biografii<br />

(podobnie zresztą jak Ambasador Francji, Gaston Raindre, który<br />

ogłosił papiery Walewskiego: wspomnienia z dzieciństwa i korespondencję).<br />

Z tego źródła brał jednak wiadomości do swego blisko pięćdziesięciostronicowego<br />

opowiadania o Marii Walewskiej znany historyk życia<br />

rodzinnego Napoleona, Fryderyk Masson.


Z wejściem nowego światła poszedł cień po dawnych głównych informatorach,<br />

po kamerdynerze Constant, po mamelukach Alim i Roustamie,<br />

którzy z natury rzeczy byli kronikarzami napoleońskiej<br />

alkowy. Chociaż z biegiem czasu w braku współczesnych — vulgo<br />

służby — zastąpili ich młodsi i to już jako historycy, więc Hektor<br />

Fłeischman i A rtur Levy, to jednak stary sługa w porównaniu z niemłodym<br />

epigonem był nierównie świetniejszy, jeśli nie płodniejszy.<br />

iPraca Massona przydała się wielu autorom. Może po kilka razy do<br />

roku biorą z Massona treść do książek pod tytułem: ,,Prawdziwa miłość<br />

Napoleona1', albo: „W ielka ukryta miłość“, czy też: „W ybranka Napoleona".<br />

Jakże są bezkrytyczne te uromansowane żywoty. Dość powiedzieć,<br />

że gdy zdarzyło się Massonowi mylnie podać nazwę miasteczka pod<br />

W arszawą i pisać: „Bronie“ zamiast: „Błonie", to brną za nim w błędzie,<br />

może drukarskim. Dotyczy to przede wszystkim pani Marii Ludwiki<br />

Berot-Berger, która dotąd zaznaczyła się jako autorka poradników<br />

feministycznych, broszurek, zachęcających do postępu i do higieny,<br />

książeczek o „Kobiecie w jej rozumieniu i jej sercu, w jej dziełach<br />

i w życiu“, a także mogła była zwrócić na siebie uwagę swym<br />

„Dekalogiem Życia Codziennego11, „Hymnem do Radości1' oraz jedną<br />

książką satyryczną. T a pisarka idzie starym francuskim szlakiem zjadaczy<br />

liter, i to tych zjadaczy, którzy jeszcze dodatkowo przekręcają<br />

kilka głosek. M a to już swoją odwieczną tradycję, skoro tak łatwo<br />

spotkać te wszystkie „Legzinskie“. Odbiega pani Berot-Berger już nie<br />

od brzmienia nazwisk, ale imion i pisze, co napewno wygląda operetkowo:<br />

o hrabinie Maritzy Walewskiej.<br />

Autobiografia Walewskiej po przejściu przez cenzurę fam ilijną stała<br />

się źródłem idealizującym. Taką też jest wersja Massona, który dał<br />

charakterystykę, ale nie dał faktów, dat. I to do tego stopnia zaciążyło<br />

na późniejszych opowiadaczach, że po prostu stało się regułą zastępowanie<br />

wiadomości — stylistycznymi ozdobami. Nic w tym dziwnego,<br />

bo kiedy oddalać się od faktów i od źródeł a nie ustawać w idealizacji,<br />

opowiadanie przemienia się w uromansowany żywot, coraz bardziej<br />

wysłodzomy. Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że wiadomości o Marii<br />

W alewskiej, nie tylko dziś, zawsze były fragmentaryczne, wątpliwe<br />

i pełne sprzeczności, zarówno o faktach jak i charakterze osoby.<br />

Legenda i osobisty jej urok zbyt wcześnie nadszarpnęły prawdę,<br />

działały zbyt gwałtownie, żeby świadkowie, patrząc, zdołali ujrzeć rzeczywistość,<br />

a nie to, co chcieli zobaczyć i co się wydało ich oczom.<br />

W edług naocznych świadków2), a także francuskich raportów urzę­


dowych3), to nie M aria Walewska przyjechała z synem na Elbę, ale<br />

Maria Ludwika z Królem Rzymskim.<br />

Chateaubriand w Memoires d‘Outre - lo m b e pisał, że to w wielkiej<br />

tajemnicy przybyła nimfa Kalipso i na ogigijskim brzegu mówiła<br />

o swej miłości Ulissesowi.<br />

Zatem ta smutna historia Marii Walewskiej nie jest tematem dla<br />

historyka a dla literata, kolorującego historyczny wątek. Zajęła też<br />

Stanisława Wasylewskiego, który z wdziękiem i wrażliwością opowiada<br />

dzieje polskiego kopciuszka, .,Marysi“ Łączyńskiej, jako bajkę,<br />

która stała się prawdą, a o której zbyt wiele nie wiadomo, by bajką<br />

być nie przestała.<br />

Książka Wasylewskiego, wywodząca się z Massona, ale opracowana<br />

na podstawie licznych pamiętników, pomimo drobnych rozmiarów<br />

jest nie tylko najbardziej gruntowna, ale i piękna. Do tego tematu pisarz<br />

ten jeszcze powracał. Ostatnio w artykule zatytułowanym:<br />

„W Odmętach Banału“ zirytowała go kołowacizna „wiecznie tych<br />

samych aspektów, opartych na wyświechtanych frazesach przybocznego<br />

kamerdynerct>, czy kilku słodkich biletach Kapoleona“, drażnią go<br />

„oglicerynowane banaly“, ,,stragaństwo‘' „całego tuzina romansów<br />

walewsko-napoleońskich“. Nie daruje nawet chyba i sobie, bo kopciuszka,<br />

któremu raczej pochlebiał i czapkował, teraz mustruje i nazywa<br />

wcale nie po wasylewsku a niczem Boy: trusią, romantyczną<br />

gąską.<br />

Artykuł spełni swą rolę lub nie i jak zwykle artykuł przepadnie.<br />

W każdym razie nie pozbawi nas pięknej i wzruszającej książki.<br />

Osobna wzmianka należy się Filipowi Poirson z racji jego rozprawki.<br />

która zwraca uwagę wyzyskaniem kilku raportów francuskiego<br />

Ministerium Spraw Zagranicznych. Poza tym nie odbiega on od konwencjonalności,<br />

daje najbardziej zdawkowe ujęcie „duszy słowiańs<br />

k ie j widzianej oczyma niemniej zdawkowego człowieka zachodu.<br />

A więc: Walewska jest „pobożna, lecz sentymentalna i tkliwa“ jej miłość<br />

ojczyzny „jest patriotyzmem mistycznym, wyrosłym z pobożności<br />

i marzeń1. Poza tym miała się odznaczać „niewysłowionym urokiem<br />

słowiańskiej tęsknoty".<br />

Co do mnie, nie potrafię dać własnej charakterystyki Marii W a­<br />

lewskiej. Dzisiejsza zresztą nie wydaje mi się nieprawdziwa; sądzę<br />

2) Joucourt do T alleyranda 27.9.1814. JO U C O U R T p. 10; A L I p. 78; Pons de<br />

1‘H erault (wg. C H A TA U B R IA N D , M em oires d‘ouf.re - tom be, ed. G arn ier-F reres publ.<br />

u. E. Birć, Paris 1911 — III, 469 n.).<br />

3) PO IR SO N R. di. d. M. X X X V , 135.


tylko, że gdy w światłach i cieniach przepadły nieharmonizujące<br />

szczegóły i uzyskaliśmy bardziej skomponowany i idealny wizerunek,<br />

należy zestawić podobiznę z rzeczywistością; gdy zajrzałem do nietkniętych<br />

dotąd źródeł, wolno mi popsuć zbyt łatwe uproszczenia<br />

i przejaskrawienia. Jak widać nie doszło do przeinaczenia rzeczywistości,<br />

a tylko nadto skłonni do przesady zmyślili wiadomości trochę<br />

mimo woli, a co za tym idzie — rozmyślnie. Jak to zazwyczaj bywa,<br />

legenda nie jest fałszem (naturą legendy nie rządzi demon), legenda<br />

jest tylko uproszczeniem. Do legendy dobierano wiadomości, sprowadzając<br />

je jakby do jednego wymiaru: ubogo i naiwnie. Pozostaje mi<br />

ustalić imiona, nazwiska, zdarzenia, daty i sformułować sprostowanie.<br />

x-<br />

* *<br />

Czerpię wiadomości przede wszystkim z aktów konsystorskich Sądu<br />

Arcybiskupiego w Warszawie, z ksiąg dóbr Walewickich i dóbr Kiernozia,<br />

zachowanych w Hipotece Ziemskiej w Warszawie, opieram się<br />

na skorowidzach Aktów Chrztu, dostępnych w parafii Bielawy w powiecie<br />

łowickim, na uwierzytelnionym tłumaczeniu świadectwa urodzenia<br />

Aleksandra Walewskiego, które znajduje się w Archives Nationales<br />

w Paryżu, z druków uwzględniam przede wszystkim mało<br />

znane wspomnienia Walewskiego z dzieciństwa.<br />

Otóż M aria Walewska nie pochodziła ze świetnego, choć biednego<br />

rodu, jak chce Masson (Wasylewski, który zaglądał do herbarzy, opuszcza<br />

„świetnego11), nie wydano jej za bogacza, nie była sierotą, chociaż<br />

kopciuszkowi byłoby z tym do twarzy. Jej rodzice, to-, starosta<br />

strzelecki Maciej Łączyński i jego żona Ewa, urodzona Zaborowska.<br />

Z tego małżeństwa były dzieci: 1) Benedykt Józef, 2) Hieronim,<br />

3) Teodor, 4) Maria, 5) Honorata, 6) Katarzyna, 7) Urszula T eresa4).<br />

Starosta miał w powiecie łowickim miasto Kiernozię, wieś Kiemoskę,<br />

Sokołów i Czerniew. Te dobra były szacowane w 1806 roku na<br />

760.000 złotych 5). Posag Walewskiej wynosił 100.000 florenów i był<br />

wniesiony do m ałżeństw a6).<br />

W zestawieniu z majątkami Łączyńskich, które w ydają się z biegiem<br />

lat wzrastać, dobra walewickie są bogactwem raczej nierentownym,<br />

choć olśniewającym. W zmaga się ich zadłużenie i dewastacja,<br />

bo Anastazy zwykł był żyć na szerokiej stopie, lubił to, uważał, że tak<br />

4) H Z W alew ice I, Dok. I. akt 50-ty.<br />

5) H Z K iernozia I, Dok. I, a k t 2.<br />

6) H Z W alew ice I, D ok I. L iq u id atio n et P o rta g e de la Succession de la C-sse<br />

d ‘O rn ano 2— 3 ju in 1828. p. 54.


ędzie z większym honorem dla starożytnego rodu. W ydawało mu się,<br />

że wówczas jego zaszczyty, dawne i spodziewane jeszcze, zajaśnieją<br />

silniejszym blaskiem, który jeśli nie oślepił szlachty i okolicznych<br />

włościan, to w każdym razie — to przyznać trzeba — przekonał współczesnych<br />

i potomnych o fortunie Anastazego, chociaż to bogactwo było<br />

podszyte ruiną. Dość powiedzieć, że po śmierci Anastazego każdy<br />

chętnie pozbywał się obdłużonych Walewic, które na ogół były szacowane<br />

na podobne sumy, co i skromniejsza Kiernozia. Tak więc przedstawia<br />

się sieroctwo i ubóstwo Walewskiej. Przyjrzeć się należy kolejno<br />

jej nieznanemu dotąd wiekowi i pierwszemu małżeństwu.<br />

*<br />

jl, «L<br />

Maria Walewska urodziła się 7 grudnia 1786 roku. M iała szesnaście<br />

lat, gdy wydano ją za sześćdziesięcioletniego Anastazego W alewskiego.7)<br />

O jej rękę — to już wtrąca tradycja — miał się ubiegać człowiek<br />

młody, powabny, ale odtrącono go, jako Rosjanina. Dbałość o dumę<br />

rodową i o majątek zalecają mariaż z Anastazym.<br />

Decyduje o wszystkim matka, chociaż ojciec chyba jeszcze żyje<br />

(zdaje się umarł dopiero w trzy lata po ślubie Marii, ale jakby go nie<br />

było, ozy może go nie byłoi w rodzinie). Matka wybiera męża, daje na<br />

zapowiedzi, wyznacza dzień ślubu. „Kie naradza się z nikim, nie zapyta<br />

nawet opiekunów“ — skarżyli się później krewni. M aria jest najstarszą<br />

z córek, a ona ma cztery córki na wydaniu i, jeśli nawet wówczas<br />

nie owdowiała, może się już szykuje do ponownego zamążpójścia,<br />

bo niebawem w akcie rozwodowym córki będzie figurowała jako<br />

Chrzanowska.<br />

Historię małżeństwa — jak ją opisuję i będę ciągnął dalej — złożyłem<br />

z tendencyjnych wiadomości, przeważnie z zeznań świadków<br />

w procesie rozwodowym w Sądzie Koronnym i Kościelnym8). (Nazy­<br />

7) Dokładną datę urodzenia W alew skiej p o d aje po raz pierw szy D ‘O R N A N O<br />

p. 18. W iek W alew skiej różnie byw ał podaw any. W dniu ślubu — w edle kopii<br />

W yroku Tryb. I Inst. W oj. W arsz. 25. V II. 1812 (ASA, A kta Kons. Jen. A rch.<br />

W arsz. tycz. się rozw. vol. L I poz. 486) — m iałaby 15 lat, w edle tłum . M etryki<br />

W alewskiego (AN C 1352) — 13 lat, W alew ski w swych w spom nieniach pisze,<br />

że gdy m iała 16 lat wyszła za 60-letniego starca. W A L E W S K I R. d. F. I-II. 1925<br />

p. 77, PO IRSON (j. w.) p. 77, idąc za M A SS O N ‘em p. 188, że za 70-letniego,<br />

POTOCKA, że za 80-letniego. D okładny wiek A nastazego p o d aje D ‘O R N A N O<br />

p. 17 oraz *łum. M etryki W alew skiego, (j. w.).<br />

8) ASA. A kta kons. j.w.; W aktach spr. I-ej instan cji wszystkie zeznania, tam że<br />

kopia wyroku Sądu Państwowego. Streszczenie: H Z . L iq u id a tio n 39-41, skąd w łaśnie<br />

powziąłem wiadomość o rozw iązaniu m ałżeństw a W alew skich.


wano dawniej anulację rozwodem. W alewski wyjaśniłby, że dla ludzi,<br />

którzy nie zatrzymują się na powierzchni słów, nazwy nie mają<br />

znaczenia).9) Zależało świadkom na anulacji małżeństwa, a przeciwna<br />

strona, przeważnie nieobecna, nie sprawiała trudności ,tak więc akta<br />

rozwodowe są, można by rzec, jednostronne, są nową podporą idealizującej<br />

wersji.<br />

Córka bez opieki ojca, nieletnia jeszcze, przez samą swą naturę „powolną<br />

i bojaźliwą“ jest skazana na posłuszeństwo matce. Przymusza<br />

ją matka i opiekun, najstarszy z braci, Józef, wówczas kapitan. Jest<br />

to dzień 17 czerwca 1803 roku. W domu nie dała się ubierać do ślubu,<br />

w największym płaczu i niechęci została przez matkę zawieziona<br />

do kościoła w Kiernozi. „Nadzwyczajnie płakała — mówi w dziewięć<br />

lat później ten sam brat generał Łączyński — była płaczem tak<br />

osłabiona, że ją łedwie do ołtarza doprowadzić mogłem, zdawało mi<br />

się, że mi w rękach d r ę t w i e j e Gdy przystąpiono do ślubu „tak była<br />

uciśniona udręczeniem i łkaniem, że nawet rozumieć nie można było,<br />

co za księdzem w y m a w ia ła „ N ie tyłkoh słów za księdzem wymawiać<br />

nie mogła, ałe nawet ich r o z u m ie ć — zeznaje inny świadek. „Płakała<br />

nadzwyczajnie — mówi siostra Marii Honorata — płakała tak dalece,<br />

że je j aż oczy podpuchły. Dłatego nie mogła być nawet przy stole“.<br />

A gdy Anastazy o nią zapytywał, „matka, chcąc pokryć je j niechęć<br />

do niego, o ś w ia d c z y ła że M aria „jest słaba‘\ Aby zaś zapłakanej nie<br />

spostrzegł, „kazała okiennice przym ykać1.<br />

M aria brzydziła się mężem — to wiemy z zeznań Anastazego, —<br />

nie pozwalała mu się zbliżyć. Matka, kiedy się jej skarżył, zapewniała,<br />

iż przywiązanie „znajdzie się“ w późniejszym pożyciu. On sam skłaniał<br />

się nawet do tego zdania i tłumaczył sobie, że młody wiek nie<br />

umie poznawać prawdziwego szczęścia. Zresztą matka gniewała się już<br />

była na córkę, grożąc niebłogosławieństwem Bożym. M aria mimo powolności<br />

pozostała oziębła. W yraźnie oświadczyła: „nie poweźmie<br />

żadnego przywiązania1'. On tymczasem odgrodził ją od ludzi i świata,<br />

od wszelkiego towarzystwa i wielokrotnie zamykał w odosobnieniu.<br />

Ale to czynił, jak zeznaje — z przywiązania.<br />

Upływały właśnie dwa lata tego małżeństwa, kiedy urodził się<br />

ledwie że nie przemilczany syn Walewskich. Chrząknął o nim Masson,<br />

chrząknął W asylew ski10), obaj nie powiedzieli jak mu było na<br />

imię, a Masson, podając datę urodzenia, pomylił się o rok i, jak<br />

to często bywa, kiedy mowa o Polakach pod jarzmem, poświęcił (w tym<br />

») W A L E W S K I: U n m o t p. 12.<br />

»°) M A SSO N p. 188, W A SY L E W S K I, p. 10.


wypadku Walewskiej) zgrabny passus, mający odtwarzać stan duchowy<br />

matki-Polki w przededniu urodzenia syna w Polsce porozbiorowej.<br />

Passus ten jest zredagowany w formie życzenia matki, która<br />

pragnie, by jej syn był wolnym człowiekiem i aby to się mogło stać,<br />

by Polska powstała. Od potrzeby wskrzeszenia Polski już łatwo przejść<br />

piszącemu do wjeżdżającego do Polski Napoleona, — a stąd jeszcze<br />

łatwiej do wyjazdu Walewskiej na jego spotkanie z W arszawy, choćby<br />

aż do Błonia. Słowa, wyjęte z książki Massona, które tu przed chwilą<br />

omówiłem, służą do wiązania poszczególnych części pracy historycznej,<br />

są ornamentem, formą wyzbytą z treści. Dlatego też w pracy historycznej,<br />

której poszczególne rozumowania może tylko łączyć jedność<br />

myśli, są zaledwie formalnym łącznikiem, nie służą zatem historykowi<br />

a gładkiemu styliście, ślizgającemu się po stronicach tekstu.<br />

Syn Walewskich nazywał się Antoni Bazyli Rudolf. Urodził się<br />

14 czerwca 1805 roku, ożenił się z Konstancją z Grabowskich, miał<br />

dwoje dzieci: Marię i Emilię. W roku 1835 już nie żył, bo to data<br />

postępowania spadkowego. Żona wyszła powtórnie zamąż (Il-e voto<br />

Żwan)n ). *<br />

* *<br />

Zdążający do Warszawy Napoleon odbiera w Pułtusku wiadomość<br />

0 urodzeniu syna z Eleonory Revel, żony kapitana dragonów. Był<br />

to 31 grudzień 1806 roku. Nazajutrz w Nowy Rok spotyka w Błoniu<br />

Marię Walewską, 2 stycznia pisze do niej pierwszy bilecik, na balu<br />

u Talleyranda wszyscy go widzą zadurzonym. Z początkiem czy też<br />

w sierpniu 1808 roku Walewska porzuca męża. O trzech latach miłości<br />

1 podróży po świecie opowiadano już wielokrotnie. Nazbyt znane lata<br />

1807 — 10 pomijam, zwrócę natomiast uwagę na uderzające podobieństwo<br />

sytuacyj: Eleonory Revel i M arii W alewskiej, oo oczywiście<br />

nie znaczy, bym Eleonorę i Marię stawiał na równi.<br />

Rodzice Eleonory to aferzyści, krętacze, kanalie. Jej mąż, spensjo'<br />

nowany kapitan, jest podobnie jak i jej ojciec karany więzieniem. To<br />

fałszerz, oszust, paszkwilant, szantażysta. Ona stanowiła miły kontrast<br />

w tym straszliwym otoczeniu. Eleonora, jak i Maria, wyrażały stan<br />

przerażenia. Podobała się Napoleonowi, który dla niej był ucieczką<br />

przed koszmarem. Napoleona ujęła świeżość jej 18-u lat, uroda, zastraszenie.<br />

Gdy obcując z Józefiną, poznał, że ona usiłuje tylko<br />

związać go ze sobą, że jest pozostawiony poza jej życiem, a kobiety<br />

z otoczenia cesarskiego są nielepsze, to wtedy, patrząc na Eleonorę,<br />

n ) HZ, j.w., L iquidation, p. 3, 76.


a przede wszystkim na M arię Walewską, widział, że każda z nich jest<br />

w polu jego władzy i staje się jego odbiciem. Istnieje portret Eleonory<br />

przez uczennicę Greuze‘a, Philiberte Ledoux. Przedstawia ją nieco melancholijną<br />

i jakby omdlewającą w białej sukni, ozdobioną wstążką<br />

koloru malwy, paskiem koloru starego złota, trzymającą list, gdzie<br />

się czyta: ,,Oui, je t‘aimerai toujours“ 12). Ten związek był bardzo<br />

krótkotrwały: Napoleon zabezpieczył matkę i dziecko, i nie chciał<br />

o nich więcej słyszeć.<br />

Napoleon może już przed urodzeniem swego syna z Walewskiej myślał<br />

o adoptowaniu go, ale wówczas doradcy przypomnieli Cesarzowi,<br />

jak to po śmierci Ludwika X IV parlament unieważnił postanowienia<br />

królewskie o uznaniu nieślubnych potomków. To przekonało Napoleona<br />

13). I dlatego, być może, W alewska pojechała urodzić dziecko w<br />

Walewicach.<br />

*<br />

* *<br />

Nieznana jest cała dramatyczność tego powrotu do W alewic i wytworzonej<br />

tam sytuacji, bo Anastazy Walewski jeszcze żyje, umrze<br />

dopiero za pięć lat, 18 stycznia 1815 ro k u 14). Może właśnie do tego<br />

czasu owo zamykanie Marii w odosobnieniu odnosi się przede wszystkim.<br />

W Walewicach, w 1810 iroku, dnia 4 m aja o godzinie 4-ej nad ranem<br />

urodził isię syn M arii Walewskiej i Napoleona: Aleksander W a-<br />

lewsiki. Jegoi urodzeniu — tak on sam opowiada w pamiętniku — miały<br />

towarzyszyć błyskawice, grzmoty, skąd nie omieszkano brać wróżby<br />

o życiu burzliwym, a nawet pełnym znaczenia.<br />

Nie ulega wątpliwości, że Anastazy po długiej nieobecności żony,<br />

po jej podróżach, podobnie jak chyba każdy, orientował się we wszystkim.<br />

Anastazy uznał dziecko: Napoleona za swoje. Był tu może silny<br />

nacisiTpółurzędowy czy nawet urzędowy. To nie jest wyłączone. Trzeba<br />

bowiem zdać sobie sprawę, że kiedy trzy lata wcześniej z przelotnego,<br />

jak wiemy, związku z Eleonorą, z osobą pochodzącą ze sfer, które<br />

zwykło się określać jako nieciekawe, urodził się Napoleonowi syn,<br />

to Cesarz nadał mu nazwisko poległego wówczas bezpotomnie generała,,<br />

zaopatrzył potomka majątkiem, słowem dbał o przyszłą sytuację<br />

12) W y ję te z bio g rafii syna Eleonory: F L E IS C H M A N N : B atard d ‘em pereur, p. 23.<br />

>8) PO IR SO N : j.w. p. 126.<br />

14) H Z . j.w . L iq u id atio n p. 43. M A SSO N (p. 229), W A SY L E W S K I (p. 50)<br />

m ylą się o rok.


nieślubnego dziecka. Tak więc mógł być nacisk wywierany z polecenia<br />

samego Napoleona. Mógł być i samodzielny nacisk władz, krajowych<br />

polskich i ludzi, mających znaczenie w narodzie, podobnie jak swego<br />

czasu na Marię Walewską, — od czego zacząłem opowiadanie. Tym<br />

interwencjom przyświecały także nadzieje dla Polski. Można bowiem<br />

do czasu, poprzedzającego urodzenie Aleksandra, odnosić te niejasne<br />

przewidywania (a raczej życzenia) Polaków, że syn Napoleona zostanie<br />

królem odnowionej Rzeczypospolitej15).<br />

Nominalny ojciec był w przykrej sytuacji. Jego bezsilności nie było<br />

końca. Kiedy w trzy dni po przyjściu na świat niemowlęcia, odbywał<br />

się chrzest, Anastazy uroczyście oświadczał w kościele bielawskim,<br />

iż to dziecko płci męskiej urodziło się z jego małżeństwa. Nadawał<br />

mu imiona: Florian-Aleksander-Józef, ale czyż naprawdę on je był<br />

wybrał Może tylko wysunął na pierwsze miejsce „Florian“, imię,<br />

którego matka mogła sobie nie życzyć, nazywała bowiem syna podobnie<br />

jak i Napoleon: Aleksandrem, to znaczy imieniem, którego syn<br />

będzie zawsze używał. Aleksandra trzymało do chrztu dwu żebraków,<br />

bo taki był zwyczaj w rodzinie Walewskich, to miało przynosić szczęście.<br />

Czy to zachowywanie tradycji domowej było wynikiem presji<br />

wywartej na Anastazego, czy też jego dbałością o zachowanie pozorów<br />

I jeszcze jedno. Na chrzcinach, które wyprawiono hucznie, obecny<br />

był rezydent dworu francuskiego.<br />

W księgach parafialnych nie zachował się akt chrztu (zapewne zginął<br />

wraz z innymi dokumentami w czasie W ielkiej W ojny) —a tylko<br />

splątane wzmianki w skorowidzach, wedle których data chrztu wyprzedza<br />

o miesiąc datę urodzenia, podane numery aktów chriztu są niezgodne,<br />

a zamiast spodziewanych imion rodziców: „Anastazy i Maria“<br />

wypisano „Anastazja W alewska". To jest oczywisty dziwoląg.<br />

W Archives Nationales w Paryżu znajduje się jednak tłumaczenie<br />

metryki i, chociaż prawdziwość danych, wiarogodność aktu, dokładność<br />

tłumaczenia, autentyczność podpisów legalizuje kolejno 18 podpisów<br />

osób duchownych i świeckich, urzędników polskich, rosyjskich<br />

i francuskich (pośród których figuruje nawet jeden minister), to wówczas,<br />

podobnie jak i dziś, wszyscy wiedzieli, że najważniejsza, podstawowa<br />

wiadomość, podana przez świadectwo urodzenia, jest nieprawdziwa.<br />

Aleksander Walewski całe życie będzie musiał brnąć w nie-<br />

I5) POIRSON j.w. p. 126. T o m niem anie Polaków przylgnęło do W alew skiego.<br />

W iedziano o tym we F rancji. A. H oussaye, k tó ry znał W alew skiego, w spom ina<br />

o tym w swych pam iętnikach, odnosząc te p rzew idyw ania do 1831 roku, oczywiście<br />

mylnie. HOUSSAYE: Les confessions, IV. 238.


mówiących prawdy formalnościach i nawet będzie zmuszony prosić<br />

znajomych o ich potwierdzanie.<br />

Oto v/ 1833 roku najbardziej wiarogodni świadkowie: Jadwiga<br />

Umińska, Gustaw Małachowski, Albert Grzymała zjawiają się u notariusza<br />

z zapewnieniem, że Aleksander jest synem Anastazego, stwierdzają<br />

tożsamość osoby z wymienioną w metryce.<br />

W sześć miesięcy po przyjściu na świat Aleksandra nastąpiło „zawsze<br />

zgubne dla dzieci ‘ — jak on sam się wyrazi — rozstanie rodziców.<br />

Tłumaczył taktownie to nieporozumienie przymusem małżeństwa,<br />

tym dotkliwszym wobec znacznej różnicy wieku. Aleksander w swych<br />

wspomnieniach stara się na początku nie nazwać Anastazego ojcem,<br />

omija ten zwrot, stosuje zawiłą formę: „mąż m ojej mastki“, ale ostatecznie,<br />

jakby przez dbałość o styl nieobciążony skomplikowanym powtórzeniem<br />

i na domiar złego budzący czujność czytelnika, ustępuje<br />

nieuniknionej konsekwencji i kończy, jak to się zwykło zdarzać —<br />

ustępstwem. Wspomniałem o dziwolągu, wypisanym w księgach parafii<br />

bielawskiej. W ydaje mi się, że ten dziwoląg charakteryzuje sytuację,<br />

którą wyjaśnia w sposób definitywny — unieważnienie małżeństwa,<br />

o czym wiadomość nie przedostała się do książek.<br />

D nia 16 lipca 1812 roku, a więc w cztery lata od opuszczenia Anastazego<br />

przez żonę, a w dwa — od urodzenia Aleksandra, M aria i Anastazy<br />

zawarli w Warszawie przed notariuszem Engelke (jak widać<br />

w pracy historycznej nazwisko rejenta może być wymienione tylko<br />

niepotrzebnie) akt rejentalny 16), w którym Walewska wyrażała wolę<br />

zerwania związku z mężem. Zobowiązywała się natomiast do wychowania<br />

obu synów i do ufundowania z własnego posagu m ajoratu na<br />

rzecz starazego Antoniego. Posag Walewskiej składał się ze 100.000<br />

florenów, zahipotekowanych na Walewicach. Układ zawiera groźbę:<br />

jeśliby W alewska nie ufundowała majoratu, to majątek jej przejdzie<br />

i tak na rzecz starszego syna i to cały majątek, nie tylko 100.000 na<br />

Walewicach, ale i 60.000 na Kiernozi. Tę groźbę jednak niweczy<br />

ostatnie zastrzeżenie, skoro zapewnia, że jeśli nie dojdzie do ustanowienia<br />

majoratu, to W alewska powróci do praw na obie sumy — czyli<br />

zobowiązanie Walewskiej praktycznie nie istnieje.<br />

Ten akt notarialny sprawia wrażenie dyplomatycznego dokumentu,<br />

którego sens: ustalenie i zalegalizowanie zmienionego stanu faktycznego,<br />

zawiera się w pierwszym zdaniu — w niewielu słowach. Strona poszkodowana,<br />

ile może, stara się bolesność umowy wynagrodzić bogatymi<br />

w treść, ubogimi w rzeczywistość dalszymi paragrafami.<br />

15) H Z . j.w . L ią u id atio n , p. 41-2.


Jest to jakby polityka prestiżu i ratowania zatraconej dumy, choćby<br />

pozorem. I gdy poniżonego szambelana nic już nie może podnieść,<br />

niech chociaż jego syn nie odczuwa upośledzenia, niech starszy brat<br />

ile można dorówna młodszemu, niech się razem chowają. Podeszły<br />

wiek Anastazego i tak wyznaczał matkę jako jedynego wychowawcę<br />

dzieci. Stąd, gdy Napoleon ufundował m ajorat dla młodszego Aleksandra,<br />

w dwa miesiące później Anastazy zobowiązuje Marię, by ona<br />

własny majątek przemieniła w m ajorat dla upośledzonego starszego i to<br />

majorat, do którego nie miałby nigdy praw brat młodszy. Złośliwość<br />

wobec Aleksandra, sam fakt istnienia sankcji przeciwko W alewskiej,<br />

podejrzliwość i pogróżki, powątpiewania w wypełnienie przez nią zobowiązań,<br />

temu stosunkowi do kontrahenta pogardliwemu— odpowiada<br />

odwrotna sytuacja życiowa.<br />

I wszystko też sprowadza się do używania tonu, gdyż ustanowienie<br />

majoratu zgoła jest niemożliwe: — 100.000 Walewskiej na W alewicach,<br />

ta suma jest (a raczej właśnie już jej nie ma) w rękach A nastazego,<br />

który musiałby ją oddać — zatem praktycznie on ufundowałby<br />

majorat, 60.000 na Kiernozi są nominalnie w rękach Teodora Łączyńskiego,<br />

ale te pieniądze w ogóle nie istnieją, bo to część sumy, na<br />

którą była oszacowana Kiernozia, część m ajątku należąca się W alewskiej,<br />

a kwoty tej nigdy nie wypłacono'. M ajorat zatem, jak to było<br />

do przewidzenia, nigdy nie został ufundowany, a starszy brat Aleksandra,<br />

Antoni, w czasie działów po śmierci matki przyłączył się do<br />

oświadczenia, że zobowiązanie matki i całą sprawę ustanowienia majoratu<br />

uważa za niebyłą.<br />

Na nic się nie zdało dręczenie żony, zobowiązywanie jej do ustanowienia<br />

majoratu: skoro Anastazy raz uznał Aleksandra — przeważała<br />

siła tej konsekwencji. Aleksander dziedziczył po Anastazym i, jak się<br />

później okazało, gdy według prawa starszemu Antoniemu przysługiwało<br />

władanie majątkiem, a młodszego można było spłacić, to tu,<br />

w czasie działów rodzinnych, stało się odwrotnie. To Antoni zrzeka<br />

się swych praw i występuje z rozumowaniem, iż będzie większym honorem<br />

dla rodu, jeśli WTale wice będą w posiadaniu bogatszego brata,<br />

to jest tego, który wobec małej produktywności W alewic będzie mógł<br />

łożyć więcej na ich utrzymanie, tego brata — to trzeba przypomnieć —<br />

którego wzbogacił Napoleon.<br />

Aleksander, zresztą, po roku sprzedał Walewice, nawet nie w obce<br />

ręce, ludziom obojętnym, a właśnie bratu Marii W alewskiej, pułkownikowi<br />

Teodorowi Łączyńskiemu, który namawiał siostrę, by porzuciła


Anastazego. Namawiał i to podobnie znacznie skuteczniej i drugi brat<br />

Józef, skoro przywiózł ją po prostu Napoleonowi do obozu.<br />

*<br />

Gzy w tym, co dotąd pisano o sprawie Walewskiej, dość wyraźnie<br />

widać, że miała ona dwóch braci oficerów<br />

Dotąd bowiem, chociaż mówiono, że głównie Józef namawiał ją do<br />

„życiowej d e c y z j i jak eufemistycznie wyraża się Stanisław Wasylewski,<br />

chociaż wspominano również i Teodora, pisano zazwyczaj<br />

,,pułkownik Łączyński“ albo krótko: „brat“, tak, że nie było wiadomo<br />

o kim mowa. Przyznam się, że to mieszanie osób nie było bezzasadne<br />

ani krzywdzące. Zarówno bowiem przebieg ich służby, jak i ich rola<br />

około siostry były podobne.<br />

Najstarszy z rodzeństwa jest — Benedykt-Józef, zazwyczaj nazywany<br />

Józefem. Trzeci zaś z kolei, także starszy od Marii — to Teodor.<br />

Józef w 1803 roku jest kapitanem. Jako opiekun Marii zmusza ją do<br />

małżeństwa, potem w 1812 roku, już jako generał, jest podporą, głównym<br />

świadkiem sprawy rozwodowej.<br />

Potocka daje do zrozumienia, że Józef w nagrodę za nacisk, który<br />

wywarł na siostrę w 1807 roku, został nagle z porucznika PU ŁKO W ­<br />

N IK IEM . Wasylewski, powołując się na drukowany stan służby Józefa<br />

Łączyńskiego, pisze: „Pani Potocka oznaczyła nawet wysokość nagrody:<br />

Łączyński za tę usługę mianowany został z porucznika PODPUŁ­<br />

K O W N IK IEM . Otóż tak nie było— ciągnie dalej Wasylewski.—Stan<br />

służby pułkownika Łączyńskiego wykazuje, że porucznikiem mianowany<br />

został w czasach kościuszkowskich, w samym roku 1794, szlify kapitańskie<br />

uzyskał w Legionach, w chwili tworzenia armii Księstwa W arszawskiego<br />

objął szefostwo batalionu. 5 lutego 1807 roku zostaje posunięty<br />

na stopień majora, który mógł ostatecznie osiągnąć i bez afery<br />

pani W alewskiej“.<br />

Otóż tak nie było — dodam tym razem od siebie i powołam się na<br />

ten sam Stan Służby oraz na, zawarte w aktach Komisji Rządowej W ojny<br />

— Uwolnienie od Służby 17). Wprawdzie, jak wynika z dokumentu,<br />

cytowanego przez autora „Szambelanowej z W alewic", Józef był porucznikiem<br />

od 1794 roku, kapitanem od 1798, (a więc tu Potocka się<br />

myli), majorem od 5 lutego 1807 roku (Potocka przestaje się mylić,<br />

choć jeszcze nie ma racji), ale, — czytamy dalej ten sam stan służby,<br />

którego Wasylewski nie doczytał do końca — Józef w miesiąc później,<br />

16) H Z . j.w . L iq u id atio n , p. 41-2.<br />

17) A A D . Kom. Rz. W o jn y , 3054. p. 295.


6 marca, zostaje adiutantem, przydzielonym do sztabu marszałka<br />

Berthier, a 1-go września tego samego roku zostaje dowódcą 3-go<br />

pułku jazdy Księstwa Warszawskiego. W prawdzie nie jest tu wymieniona<br />

ranga pułkownika, właściwa dowódcy pułku, ale w akcie Uwolnienia<br />

od Służby ten stopień jest podany, i zapewne omyłkowo nawet,<br />

pod jeszcze wcześniejszą datą 6 marca 1807 roku. Zatem, gdy Napoleon<br />

ujrzał po raz pierwszy Walewską, jej brat, Józef Łączyński, był<br />

kapitanem, a w dziewięć miesięcy później — już pułkownikiem. Nakoniec<br />

27 lutego 1812 roku zostaje generałem brygady. Zatem Potocka<br />

myli się mniej od Wasylewskiego, myli się bardzo mało.<br />

Można by jeszcze zaznaczyć, że kiedy Napoleon był z M arią W a­<br />

lewską w Finckenstein, to tam właśnie otrzymał zgłoszoną przez Józefa<br />

prośbę o Legię Honorową. Natychmiastowe ozdobienie brata kochanki<br />

nie było pierwszym odruchem Cesarza. Przeciwnie, na m arginesie<br />

wniosku orderowego jest własnoręczny dopisek Napoleona:<br />

„a quelle balaille s‘est-il trouvć“<br />

Józef otrzymał zarówno Legię jak i Krzyż W ojskowy Polski.<br />

Młodszy od Józefa, starszy od Marii, Teodor rozpoczął służbę<br />

w 1803 roku, w wojsku pruskim. Był tam oficerem-chorążym. Gdy<br />

w 1806 roku postarał się o dymisję, otrzymał na pożegnanie stopień<br />

porucznika. Gdy w czynnej służbie nie mógł dojść do rangi porucznika,<br />

gdy od trzech lat nie był już w wojsku, zostaje 7 września 1809<br />

roku kapitanem-adiutantem marszałka Duroc, tego samego Duroca,<br />

który miał zleconą opiekę nad Walewską. Z wyjątkiem rocznej przerwy<br />

(6.IV. 1811 — 5.III.1812), kiedy dowodził szwadronem, był stale<br />

adiutantem przy Sztabie Generalnym Francuskim, był w wojsku francuskim,<br />

gdzie doszedł do stopnia pułkownika i otrzymał Krzyż Legii18).<br />

Obaj bracia — to daje się wyraźnie stwierdzić — z niższych, nic<br />

nie znaczących oficerów liniowych zostają raptem adiutantami m arszałków,<br />

są przeniesieni do wojska francuskiego, poza linie, do sztabów,<br />

gdzie uzyskują stopnie pułkowników, a Józef nawet generalską rangę.<br />

*<br />

* *<br />

18 lipca, czyli w dwa dni po zawarciu aktu notarialnego, w którym<br />

Walewska wyrażała wolę zerwania związku z mężem, składa ona skargę<br />

do Sądu Państwowego czyli do Trybunału Cywilnego I-szej Instancji<br />

Departamentu Warszawskiego i domaga się rozwiązania małżeństwa.<br />

Osnową tej skargi jest przymus małżeństwa wywarty przez m atkę<br />

i brata Józefa, oraz twierdzenie, że w czasie pożycia małżeńskiego<br />

18) AAD. Kom. Rz. W o jn y 2678, p. 114, 3049, p. 49.


„nie zaznała tej słodyczy obejścia się w postępowaniu męża względem<br />

siebie, które z wielu względów powódce należało się, gdyż po wielokroć<br />

razy była zamykana w odosobnieniu1. Postępek taki nazywa Walewska<br />

„przeciwnym i niezgodnym z wiarą małżeńską ‘, zarzuca Anastazemu,<br />

iż „posądzał i wyrzuty czynił małżonce". „Powodowana zatem...<br />

zastanowieniem... i nie obiecując sobie pomyślniejszego w związku<br />

małżeńskim pożycia“, powołuje się na postanowienia Kodeksu Napoleona<br />

i domaga się rozwiązania małżeństwa. W sądzie Anastazy zajmuje<br />

pozycję obronną. Gdy zarzucają mu zamykanie żony w odosobnieniu,<br />

przyznaje się i dla zatarcia niefortunnego wrażenia, dorzuca<br />

uwagę, iż miał „porozumienie o swej żonie, jakoby mu wiary małżeńskiej<br />

nie dotrzymywała!1. Tak więc była to aluzja do Napoleona,<br />

nie wspomnianego, oczywista, w procesie. Można by jednak powiedzieć,<br />

iż obecność Napoleona w sądzie daje się odczuwać. Przebija ona<br />

nawet poprzez atonię protokołów: gdy Anastazy tak załagadza, skłania<br />

się do eufemizmów, nakoniec usprawiedliwia niewiernością żony, Maria<br />

Walewska, dawniej tak nieśmiała i bojaźliwa, a w dzień ślubu<br />

zdawało się, że aż drętwiejąca, w dzień rozwodu hardo akceptuje zarzut<br />

niewierności, pewna i spokojna o swoją przewagę i siłę, zgłasza<br />

żądania i wygrywa. Sąd uznał skargę Walewskiej za udowodnioną<br />

i po dwóch dniach wydał wyrok, opublikowany 17 sierpnia, który ogłaszał<br />

rozwód między stronami co do cywilnych skutków małżeństwa.<br />

Walewskiej przyznał opiekę nad synami, kosztami procesu obarczył<br />

Anastazego 19).<br />

21 sierpnia dla rozpatrzenia prośby Marii Walewskiej zebrał się<br />

T rybunał Vice-Administratora Diecezji Warszawskiej. Przypatrzył się<br />

aktowi ślubu, aktom cywilnej sprawy rozwodowej, zeznaniom zaprzysiężonych<br />

świadków oraz motywom wyłuszczonym na piśmie i przedstawionym<br />

Sądowi przez obrońcę węzła małżeńskiego. Po czym Trybunał<br />

wziął pod uwagę liczne motywy, wyrażone w sentencji wyroku<br />

sądu państwowego, uwzględnił dowody, wyjawione podczas procesu-—<br />

i powołując się na zgodność z zasadami prawa kanonicznego — ogłosił<br />

małżeństwo' zawarte dawniej między stronami za nieistniejące. Motywem<br />

unieważniającym był „brak nieprzymuszonej woli ze strony<br />

W alewskiej i gwałt zadany jej uczuciom". Zgodnie z prawem dozwolono<br />

obu stronom, po przeprowadzeniu sprawy przez drugą instancję,<br />

wstąpić w ponowne związki małżeńskie. W yrok ogłoszono 24 sierpnia.<br />

Anulacja wyjaśniała pozycję Walewskiej wobec Anastazego, przy­<br />

10) Skarga opierała się n a art. 180, 231, 237 Kod. N apoleona, żądania W alew skiej<br />

w czasie procesu na art. 354-6, w yrok — 246 i 1354.


znawała jej dzieci, uporządkowała sytuację życiową, którą zabezpieczał<br />

znaczny m ajorat i tytuł hrabiego cesarstwa, nadany w tym czasie<br />

Aleksandrowi. Walewska miała przytem zapewnione korzystanie zarówno<br />

z tytułu jak i m ajoratu. Anulacja dokonana tak szybko, m ajorat<br />

równocześnie ustanowiony — te akta wiążą się w jedną logiczną<br />

całość, sprawiają wrażenie, że łączy je jedna wola, oczywista rzecz,<br />

wola Napoleona.<br />

To było zakończenie sprawy W alewskiej.<br />

Nie trzeba zapominać, że rzeczywiście Napoleon był olśniony M a­<br />

rią Walewską. To jest prawda, Nawet zdawał sobie sprawę, iż<br />

w swoim zadurzeniu może wydawać się śmieszny. Nie lękał się śmieszności<br />

ani egzaltacji. Swemu bratu Lucjanowi powiedział kiedyś, że<br />

chętnie ukoronowałby M arię Walewską, ale musi być posłuszny polityce,<br />

która nakazuje mu poślubić księżniczkę krwi. Zresztą — to także<br />

trzeba sobie uprzytomnić — w roku 1812 Napoleon był już od dwóch<br />

lat po ślubie z M arią Ludwiką, był bardzo w niej zakochany, a król<br />

Rzymski miał rok. Zatem sprawa Walewskiej już była przepadła. N a­<br />

poleon zamykał ją, porządkując sytuację życiową Walewskiej,<br />

ugruntowując przyszłą pozycję syna. Sprawa była przegrana, zarówno<br />

osobista jak i polityczna.<br />

*<br />

* *<br />

Sprawa Marii Walewskiej była od początku pozbawiona politycznego<br />

znaczenia, chociaż ze strony polskiej, co zrozumiałe, starano się jej<br />

nadać taki charakter. Jak wiemy, patriotyczny moment był dla W a­<br />

lewskiej decydujący i do tych właśnie uczuć apelował Napoleon. Niewątpliwie<br />

Walewska służyła Polakom jako tuyau, niewątpliwie nastrajała<br />

Napoleona najżyczliwiej i wzbudzić w nim musiała pewną sympatię<br />

dla Polski. Ale trzeba to powiedzieć otwarcie — zamęczała go<br />

tą Polską. Napoleon nie znosił narzucania mu woli, on dominował<br />

i, jak sam to stwierdził, nigdy nie dopuścił, by rządziła nim kobieta,<br />

nie cierpiał tym bardziej rozmów politycznych z kobietami, a W alewska<br />

właśnie wciągała go w takie rozmowy. Nawet suknie Walewskiej<br />

białe, szare, czasem niebieskie, ta wieczna żałoba narodowa, te suikniealuzje<br />

jakże mogły dręczyć Napoleona. Od pierwszych dni do ostatnich,<br />

jeśli to, co Napoleon mówił Walewskiej, wyglądało na deklarację<br />

polityczną, to była to tylko deklaracja miłosna, było to tylko> dostosowanie<br />

się do charakteru narodowego Polki—jak mógł go sobie wyobrażać<br />

Napoleon.<br />

Myśl o rozwodzie z Józefiną nie mogła Napoleonowi przyjść do gło­


wy, gdy urodził się syn W alewskiej — tak twierdzi Poirson20) —<br />

myślał o tym wiele wcześniej, a w każdym razie wówczas, gdy urodził<br />

mu się pierwszy potomek, syn Eleonory Revel; a było to w przeddzień<br />

poznania W alewskiej, jeszcze w epoce Walewskiej trwały konkury<br />

o córkę cara. Odbywały się one kosztem Polski, bo za cenę odstąpienia<br />

od naszej niepodległości. Na drodze dyplomatycznej zabrnął Napoleon<br />

aż w konwencję 4 stycznia 1810 roku. Te nieuwieńczone powodzeniem<br />

zabiegi wydały jawny rezultat, którym było ostudzające Polaków<br />

oświadczenie rządu w parlamencie w dniu 3 grudnia 1809 roku.<br />

Tak więc skończyła się polityczna sprawa Walewskiej.<br />

* *<br />

Kiedy małżeństwo jest już rozwiązane, Walewska powraca do Paryża,<br />

gdzie ma wyrobioną pozycję towarzyską, tytuł, majorat, znaczną<br />

stałą pensję, wypłacaną w tajemnicy, ale o której wiedzieli chyba<br />

wszyscy prawdziwi miłośnicy plotek. Ponadto, zgodnie z przywilejem,<br />

korzystała bez rachunku z obu majoratów syna, a były to renty intratne,<br />

jedne choćby akcje na kanałach orleańskich przynosiły tyleż<br />

dywidendy, co i wartość tych papierów. Miała trzy renty na państwie,<br />

jedną u Poniatowskiego, na koniec największą, półmilionową, dla<br />

większej pewności — w Holandii. Na Chaussee d‘Antin, później pod<br />

48-ym numerem na rue de la Victoire miała pałacyk, który został<br />

sprzedany za sumę, przekraczającą sto tysięcy franków. Za dwadzieścia<br />

tysięcy poszła biżuteria, obrazy, meble, konie, ekwipaże. Wobec<br />

tylu bogactw już nie upominała się u brata o 60.000 polskich florenów,<br />

zahipotekowanych na Kiernozi. Dość, że trwoniła pieniądze, a po<br />

jej śmierci przez jedenaście lat gospodarowano majątkiem zanim przeprowadzono<br />

działy rodzinne. W ydaje mi się, że w tym czasie m ajątek<br />

znacznie ucierpiał a -mimo to masa spadkowa przechodziła milion<br />

franków.<br />

Napoleon stale widywał Walewską i Aleksandra, tylko że teraz<br />

zwracał uwagę na syna, na nim zależało mu przede wszystkim. W a­<br />

lewska jakże się zmieniła. Gdy dawniej kryła się przed ludźmi, spoglądała<br />

przez żaluzje na wojskowe parady, nosiła tak skromne suknie,<br />

teraz bywa wiele, obraca się w wielkim świecie, na dworach monarszych,<br />

ubiera się u najdroższego krawca, w sezonie jeździ do wód<br />

w Spa, albo do swej kuzynki Jabłonowskiej, do zamku Bretigny.<br />

W tym czasie odwiedza Józefinę. Dawna cesarzowa obsypuje najkosztowniejszymi<br />

prezentami dziecko kobiety, która dawniej wznieciła<br />

20) PO IR SO N . j.w ., p. 125.


w niej — wedle słów królowej Hortensji — tyle zazdrości. Teraz jednak<br />

sprawa Walewskiej jest zakończona. Ruchliwość i łatwość towarzyska<br />

jakby Marię W alewską odrywały od rzeczywistości.<br />

W yrwana ze swojego środowiska, jest wykolejona i porzucona.<br />

W tym też czasie szuka pocieszenia w m iłości21).<br />

Wiele z tego odziedziczył jej syn, Aleksander. Szukał on uspokojenia<br />

w takim samym trybie życia i komforcie i w zbytku aż do śmierci.<br />

Ubierał się zawsze najstaranniej i wedle ostatniej mody. Pytano go<br />

też o rady w sprawie męskiego ubrania. N a jedno z takich pytań,<br />

z którym wystąpił Grzymała, w post-scriptum do listu tonem pańskim<br />

odpowiedział: „Je ne comprends pas ąuelle sorte d" habit vous voulez<br />

porter, on ne porte ici que des redingotes“ 22).<br />

*<br />

* *<br />

Napoleon jest pozbawiony władzy, odosobniony na Elbie. Jego nieszczęście<br />

ośmiela dobroć W alewskiej. Ona jedna spośród tylu kobiet,<br />

jak sądzić by można bliskich — nie unika go. Szuka go właśnie w godzinie<br />

klęski i jedzie na Elbę. Kiedy przybywa na wyspę, Napoleon,<br />

już uwiadomiony, cieszy się, ale szybko następuje zniechęcenie.<br />

„Miała czerwoności na twarzy, niemńelkie wprawdzie — zapisuje<br />

przychylny Walewskiej mameluk Ali — wyglądała jeszcze wcale nieźle,<br />

chociaż miała już dobrą trzydziestkę". W rzeczywistości miała<br />

tylko 28 lat, czyli bardzo była zmieniona. A może mały Walewski,<br />

przebrany w kontusz, swoim ubiorem zbyt łatwo pozwalał matce naprowadzać<br />

rozmowę na Polskę A może sprawiło to usposobienie Napoleona,<br />

„stan beznadziei, który innych ludzi doprowadza do wzruszeń,<br />

byl w nim — jak pisze Lamartine — ostry i lodowaty“ A może planował,<br />

jak zwykle, przyszłość i przez wzgląd — jakże się łudził — na<br />

Marię Ludwikę odsuwał od siebie W7alewską Niezatrzymywana, odpłynęła<br />

w najgwałtowniejszą burzę. Dopiero po jej odjeździe pomyślał<br />

Napoleon o niebezpieczeństwie. Nieszczęścia uniknęła, ale za późno<br />

było ją powstrzymać. *<br />

* *<br />

Odpłynęła do Neapolu. Tam przyjął ją Murat, a królowa Karolina<br />

obdarowała małego Walewskiego zabawkami. Tam też wszyscy odebrali<br />

wiadomość o powrocie Napoleona do Francji. Walewska, płynąc<br />

do tych samych brzegów, omal nie została porwana przez korsarzy. W i­<br />

działa się zaraz z Napoleonem, który żartował, że weźmie małego W a­<br />

21) np. L A C O U R -G A Y ET : T a lleyra n d III, 87.<br />

M) W alewski do Grzym ały. L ondyn 8.YIII.1832. AR. 1316 c.


lewskiego ze sobą na wojnę.23) Była także w Fontaineblau w najsmutniejszych<br />

momentach — zarówno przed wyjazdem na Elbę, jak<br />

i na wyspę Świętej Heleny. Za pierwszym razem Cesarz zajęty własnymi<br />

izgryzotami, kazał jej czekać, a potem zapomniał. Była już przed<br />

9-ą wieczór, o 4-ej nad ranem zdecydowała się odjechać. Za drugim<br />

razem, po W aterloo, starała się jeszcze dodawać Napoleonowi otuchy.<br />

Po kilku daremnych zdaniach urwała się ta rozmowa. Odtąd W alewska<br />

więcej go już nie ujrzała.<br />

*<br />

* *<br />

Napoleon był już od roku na wyspie Sw. Heleny, Anastazy od roku<br />

nie żył. W alewska z dwoma synami schroniła się do Liege przed wznowioną<br />

monarchią burbońską. Jest poza Francją, poza Polską, może się<br />

uważać za niezwiązaną, zawiedzioną we wszystkich nadziejach. Wychodzi<br />

zamąż za Filipa hrabiego Ornano, żołnierza napoleońskiego, generała<br />

porucznika, generalnego inspektora kawalerii, późniejszego marszałka,<br />

wówczas francuskiego wygnańca. Ślub odbył się 18 kwietnia<br />

1816 roku.24)<br />

Wiadomość o małżeństwie W alewskiej podrażniła Napoleona. Powiedział<br />

tylko, że ona „jest bogata, na pewno odłożyła sobie; dużo dałem<br />

na je j dwoje d z i e c i Tak nieopanowany i cierpki był już zresztą<br />

w myślach o Walewskiej tu na wyspie od dawna. Natarczywie stawała<br />

mu w pamięci, porównywał do niej poznaną właśnie Bouton de Rose.<br />

I kiedy wspomniał Walewską, sam sobie ją deprecjonował, zohydzał.<br />

Nie mówił, że poznał ją w Błoniu, tylko, że Talleyrand mu ją sprokurował,<br />

a ona się nie broniła.25)<br />

*<br />

* *<br />

Z nowego małżeństwa urodził się 9 czerwca 1817 roku syn Rudolf<br />

August Ludwik Maurycy. Matka, wbrew ostrzeżeniom doktora Czekierskiego,<br />

karmiła go sama. To miało sprowadzić jej śmierć 11 grudnia<br />

1817 roku.26) Miała lat 31. *<br />

»>) WAT/F.WSKT, R, d. F. j.w., p. 79.<br />

* *<br />

24) H Z . j.w. T.iquidation, p. 6.<br />

25) G O U R G A U D I, 118-9, 137, 422.<br />

26) A. K raush ar jest zdania, że datę śm ierci W alew skiej należy przesunąć o 11 l a t<br />

Słusznie zw alcza to życzenie S. W asylew ski, k tóry p o d aje fałszyw ą datę dzienną<br />

(p. 51), m ianow ;cie 9 .X II. D ata, k tó rą p o d a ję (11 grudnia) czerpię z H Z . j.w. L i-<br />

qu id atio n p. 51. T ę sam ą datę p o d aje nagrobek W alew skiej na cm entarzu Pżre<br />

Lachaise. C zytam y tam : „M arie Lączyńska, Com tesse d ‘O rnano decedee le 11 de-


W Walewicach, ani w neoklasycznym pałacu, przypominającym<br />

dwór w Królikarni, ani w parku, bodajże najpiękniejszym w Polsce,<br />

nie przechowały się pamiątki po M arii Walewskiej i jej synu, a tylko<br />

zawodna tradycja. W edług relacji dzisiejszej właścicielki, pani G rabińskiej,<br />

przepadły ostatnie pamiątki.27) Dziś żadnych nie ma. Pokój<br />

wybity francuską tapetą, którego klasycystyczny rysunek jest pełen<br />

wdzięku, tradycja nazywa pokojem Napoleona. Ile w tym prawdy,<br />

nie wiadomo. Dość, że stuletni chłopi, którzy już pomarli, opowiadali,<br />

że Napoleon, przechadzając się po tarasie, im, małym chłopcom, rzucał<br />

złote grosiki. Pewniejsza od wiadomości o pobycie Napoleona w<br />

Walewicach jest tradycja o Anastazym Walewskim, a raczej o jego<br />

tuszy: w lecie, w czasie wielkich upałów, szambelan szukał schronienia<br />

w potężnych piwnicach walewickich, gdzie służba chłodziła go<br />

wachlarzami i napojem.<br />

POST SCRIPTUM. Gdy już oddałem do druku niniejszą pracę,<br />

prawnuk Walewskiej, hr. Ornano, biorąc natchnienie z papierów rodzinnych,<br />

pośród których nie brak pisanych ręką Walewskiej notat<br />

ani listów, ogłosił książkę o swojej prababce. Dzieło zaleca się starannością,<br />

pietyzmem, troską o prawdę, jest zaś odpychające przez brak<br />

krytyki źródeł, oraz przez sposób opowiadania, który nie pozwala ustalić<br />

co jest domysłem autora, a co zdarzyło się na prawdę. Dotyczy to<br />

dialogów, rozmyślań, całych scen. W izytę na Elbie oglądamy w krzywym<br />

zwierciadle, rola polityczna Walewskiej jest wyolbrzymiona,<br />

autor, niewiedząc o unieważnieniu małżeństwa z Anastazym, nie spostrzega<br />

kłamstwa Walewskiej w odpowiedzi na oświadczyny generała<br />

Ornano. W ten to właśnie sposób występujące osoby, niewyłączając<br />

i Anastazego, zyskując na idealności, sprowadzone zostały do jednego<br />

wymiaru.<br />

Po przeczytaniu tego wzruszającego dzieła, które wnosi wiele nowych<br />

wiadomości, uzupełniłem swoją pracę dokładną datą urodzenia<br />

Walewskiej (dotąd domyślałem się tylko roku urodzenia), mógłbym<br />

wprowadzić więcej jeszcze uzupełnień, nie znalazłem jednak nic, co by<br />

skłaniało mnie do zmiany oświetlenia osób czy zdarzeń. Było to dla<br />

mnie przyjemną nagrodą pracy.<br />

cembre 1817“. Poirson trochę zna ten nagrobek, pisze bowiem : „une epitre rappelle<br />

simplement qu‘elle fut comtesse d ‘O rnano“, a nie korzysta z daty, w ypisanej na<br />

pomniku i zgodnie ze wspom nieniam i W alew skiego (j.w. p. 80), M assonem (p. 230),<br />

podaje dzień 15 grudnia (j.w. p. 136).<br />

!7) Cenniejsze przedm ioty, więc stolik, czy sekretarzyk z w yskrobanym napisem :<br />

„A toi M arie-N apoleon“ — zabrała W alew ska do F rancji.


ADAM WAŻIJK<br />

FLORA*)<br />

Wyniósł się z szafy, rozłożył na stole grube tomisko przekładów<br />

z Szekspira. Florka w szafie przebierała się na lekcję tańca, on tymczasem,<br />

podwinąwszy nogi pod siebie, wziął się do czytania „Burzy “<br />

od tego miejsca, dokąd ostatnio wspólnie dotarli. Nie liczył się z Florką,<br />

niech go potem sama dogania.<br />

Czytali zwykle przy Anieli, ale nie zawsze, Anieli nie zależało na<br />

ciągłości, i tak nie pamiętała dokładnie, co było przedtem. Dawniej<br />

jeszcze chwytała bieg poszczególnych scen, ostatnio, po którejś tam<br />

z rzędu przerwie spowodowanej osłabieniem, wciąż nie starczyło jej<br />

sił do wsłuchania się w dialogi prowadzone na bajecznej wyspie i nawet<br />

wolała, żeby Albin czytał dla Florki po cichu, męczyły ją rozsiane<br />

w tekście niezrozumiałe dla niej słowa.<br />

— Albin — zawołała Florka.<br />

Stała w otwartej szafie nago z podniesionymi rękami. Zaciskała pięści<br />

na wałku nad głową, walcząc z dreszczami, trzęsła się z zimna i wyglądała<br />

nie jak kariatyda, ale raczej jak młoda chimera, śmiała się<br />

pokazując mu język.<br />

— Schowaj gnaty, bo zmarzniesz. Jak Zocha tu zajrzy, trzepnie cię<br />

w zadek.<br />

Pociągnęła za sanurek i drzwi się przymknęły. W ylazła potem z szafy<br />

ubrana do wyjścia, nasadziła kapelusik przed lustrem i zajrzała<br />

przez ramię Albina do' książki. Na prawej stronicy nad tekstem była<br />

wydrukowana petitem dewiza: ,,Burza. Akt trzeci“.<br />

— Dobrze, draniu, poczekaj...<br />

Wyszła i Albinowi zrobiło się przykro. Czytał, ale jak zwykle<br />

w chwilach przygnębienia, tracił cały tekst, słowa zamykały się szczelnie<br />

chowając przed nim sens w niedostępnej skorupie. Przesiedział<br />

tak nad książką godzinę czy półtorej, nie odwracając stronicy, czekał<br />

kiedy nareszcie Zocha uwolni mu drogę do butów przy piecu... Zocha<br />

już odchodziła... Chciał wybiec na korytarz, jednak popatrzeć na nią,<br />

bał się, że nie zdąży. Puknięcie w drzwi osadziło go pośrodku pokoju.<br />

Zocha zajrzała:<br />

*) F ragm en t zi. powieści p. t. M ity rodzinne.


— Biedaku! Siedzisz tu w palcie bez butów i marzniesz. Tam już<br />

Aniela tęskni za tobą.<br />

Nie mógł oderwać oczu od Zochy i twarz go paliła. Uprzytomnił<br />

sobie, że widział w szafie wypukłe różowe piersi Florki i ciemny<br />

trójkąt w międzykroczu. Zocha była większa, dorosła, zakryta po szyję,<br />

w czarnym nieforemnym palcie, w grubych pończochach, we włóczkowym<br />

szalu i rękawiczkach.<br />

— Nie bierzesz książki Pasujecie do siebie, jesteś pąsowy jak ta<br />

okładka.<br />

Śmiejąc się wzięła książkę i zaprowadziła go do stołowego. Było<br />

jednak między nimi porozumienie, znała swoją władzę nad nim i korzystała<br />

z niej, ale nie dla siebie, bo jej nie była potrzebna miłość<br />

Albina, porozumienie ich dotyczyło Anieli.<br />

Rudawy sweter leżał na kolanach Anieli, znowu popruło się coś<br />

w rękawie. Aniela nie miała chęci czy siły brać się do włóczki, siedziała<br />

w fotelu przytępiona, zapraszała do siebie Albina jakimś serdecznym<br />

ale wyjałowionym uśmiechem. W tym domu on jeden naprawdę<br />

był jej bliski i może udało jej się przekonać siostrę, że on<br />

zawsze będzie traktował ją inaczej, niż Maks czy Wieligocki.<br />

— Co z tego, że sama umie czytać, kiedy bez ciebie nic nie potrafi<br />

zrozumieć — powiedziała Zocha. — Pamiętaj, nie rób jej kantów.<br />

Pożegnała się z daleka, odeszła. Aniela błagała Albina oczami, żeby<br />

nie zdradzał jej przed siostrą, wolała nie mówić jej całej prawdy<br />

0 soibie. I tak już, nawet z pomocą Albina, nie potrafiłaby korzystać<br />

z tej lektury. Wystarczyło jej to, że Albin siedzi z książką na dywanie<br />

naprzeciw niej przy piecu. Powoli zabrała się do naprawiania swetra,<br />

przekładała rękaw na jedną i drugą stronę. Pochyliła się w fotelu<br />

1 szyła, rozwijając grubą bawełnianą nić w powietrzu, jakby raz po<br />

raz rozciągała gumkę. Przegryzła nić zębami podnosząc wzrok na<br />

Albina, nikły uśmieszek wędrował od fotela do pieca i z powrotem<br />

w szybko gęstniejącym zmroku, który zacierał ziemistą cerę Anieli.<br />

Albin nie udawał już nawet, że czyta, przestał sprawdzać, czy buty<br />

przy piecu wyschły. Ciepło z pieca rozchodziło się gęstym prądem<br />

wzdłuż grzbietu i powoli uderzało mu do głowy. Aniela była coraz<br />

bardziej podobna do Zochy, może dlatego, że domagał się tego podobieństwa,<br />

mizerniejsza, wychudzona na twarzy, miała jednak takie<br />

same oczy, rzęsy, jasno-szare włosy, figurę Zochy, i jakby te same<br />

nogi w grubych pończochach, wciśnięte stopami w pluszowy podnóżek.<br />

Równocześnie w rozchyleniu ust przecinających bawełnę powtarzał się<br />

chimeryczny grymas Florki, takiej, jaką widział ją stojącą nago


w szafie. Nosiła bluzkę pożyczoną od Florki, za ciasną, ale to wychodziło<br />

jej na korzyść, bluzka poprawiała formę piersi osuniętych<br />

po chorobie. Nie ruszał się z miejsca, do spojrzenia Anieli zakradła<br />

się podejrzliwość i to przykuwało go do pieca. Skończywszy cerowanie,<br />

musiała włożyć ten sweter przez głowę, zaniewidzieć na chwilę... Na<br />

to właśnie czekał, teraz mógł szybko podpełznąć, wiedział, że potem<br />

już Aniela nie będzie miała sił odpędzić go od siebie. Usłyszał swój<br />

urywany oddech, zawahał się i okazja przepadła, chociaż mógł w tej<br />

chwili rozszczepionej na ułamki sekund jeszcze nie jeden raz oderwać<br />

się od pieca. Czoło Anieli powolutku wyłaniało się z rozciągliwej<br />

brunatno-rudej masy wełnianej.<br />

Pierwsze spojrzenie Anieli padło wprost na Albina, przekonała się,<br />

że był zajęty obmacywaniem butów.<br />

Układała na sobie sweter, mówiąc po cichu:<br />

— Wiesz Albin — nie mów tego Zochnie — ja pewnie już nigdy<br />

nie będę miała dziecka.<br />

Albin był za młody, żeby ocenić, jakie to mogło mieć znaczenie<br />

dla Anieli, tyle z tego zrozumiał, ile tępego smutku było w jej głosie,<br />

natomiast okoliczności tego wyznania obciążały mu sumienie. Cofnął<br />

się jak przed sygnałem ostrzegawczym i odtąd już nie dawał Anieli<br />

powodów do niepokoju. Ta godzina, kiedy patrzył na nią chciwie, była<br />

jak ślepa ulica nieprowadząca nigdzie, jak omyłka, której potem<br />

sam nie mógł zrozumieć.<br />

Udawał, że nie dosłyszał:<br />

— Co mówisz<br />

Nie powtórzyła, to nie nadawało się do powtórzenia.<br />

— Buty wyschły — odezwał się strutym, zachrypniętym głosem —<br />

muszę już iść...<br />

Nie zdążył wciągnąć prawego buta, kiedy przejaśniło się w pokoju<br />

i zakotłowało od pędu, hałasu, rozhukanych ruchów Florki. W padła<br />

do mieszkania z impetem, zziębnięta, z rozpalonymi od mrozu policzkami,<br />

chuchnęła w twarz Maksowi, który przechodził właśnie za<br />

Wieligockim z gabinetu do stołowego i popełnił tę nieostrożność, że<br />

otworzył jej drzwi.<br />

— Oj, zmarzłam! W idzi profesor, jakie zimne ręce! — poklepała<br />

rękami po- twarzy Wieligockiego i skacząc po pokoju na rozgrzewkę<br />

krzyknęła:<br />

— Co to za szczapa leży pod piecem Zapomniałam wrzucić ją do<br />

ognia


Pobiegła do pieca, aby potrącić Albina piętą, Albin ściągnął ją na<br />

dywan.<br />

Wieligocki i Maks kręcili się po pokoju, rozmawiali z Anielą, która<br />

rozkładała na stole obrus do1kolacji.<br />

— Nie pobijcie się — mówiła, odwrócona plecami do pieca.<br />

— Drań, czytał beze mnie i teraz nabił mi sińca! — krzyknęła<br />

Florka.<br />

Dała się rozciągnąć na wznak. Albin prześlizgnął się wargami<br />

a zimnego policzka do kącika zadyszanych ust. Oderwali się od siebie<br />

i zaczął nareszcie sznurować buty. Florka przycichła, zastanawiała się,<br />

co to było. Albin nie myślał o niczem. Poiza miękkim, słodkim zamętem<br />

w głowie inne sensacje były tak nikłe, że nie mogły wprawić go<br />

w niepokój. I przy tylu świadkach!<br />

Dziewczyny odgrzały w kuchni kartoflane kluski z obiadu, wszyscy<br />

zasiedli do stołu. Wieligocki zauważył, że Aniela apatycznie porusza<br />

widelcem:<br />

— Anielka jest zmęczona, położy się dziś wcześnie do łóżka.<br />

Odpowiedziała mu wdzięcznym spojrzeniem. A jednak troszczył się<br />

o nią, dbał o jej zdrowie! Po każdej wizycie Zochy siedziała za stołem<br />

pokornie, pod naciskiem siostry uświadamiała sobie, że to nie jej<br />

dom, że chociaż nikt jej tego nie wymawia, to przecież żyje tu na<br />

łasce Wieligockiego i Maksa.<br />

Pod koniec kolacji przypomniano sobie szczapę spod pieca, Maks za<br />

aprobatą Wieligockiego żartował z Florki, że straciła tupet.<br />

Florka burczała:<br />

— Mam Albina gdzieś... Mój narzeczony da mu po pysku...<br />

Wieligocki trząsł się ze śmiechu, kluska z kartoflanej mąki wyleciała<br />

mu z ust i omal nie wpadła za sfałdowany wykrój kamizelki. Florka<br />

cisnęła widelcem o podłogę i uciekła od stołu. Przeraziła tym siostrę,<br />

ale Wieligocki nie tracił dobrego humoru, uspokoił Anielę, nie<br />

pozwolił jej podnieść widelca, o który zresztą Albin już walczył<br />

z Maksem.<br />

Florka nie wracała i nic nie traciła na tej demonstracji, zjadła<br />

już, co miała zjeść, talerz po kluskach był pusty, herbaty nigdy nie<br />

piła. A jednak przy stole wesołość dogasała i osadzał się niewyraźny<br />

nastrój. Każdy z oddzielna chciałby iść po Florkę i sprowadzić ją<br />

z powrotem. T a prosta, na pozór nic nie znacząca myśl załamywała się<br />

0 bolesną obojętność Anieli, narastało skrępowanie, pełne tłumionych<br />

refleksji. Który z nich, Wieligocki, czy Maks miał wstać od stołu<br />

1 potwierdzić dopiero co rodzące się podejrzenia Anieli, że Florka


jest dla nich czymś więcej, niż jej siostrzyczką, niż dzieckiem Ten,<br />

kto by to zrobił, przyznałby się przed nią, że będzie miał przyjemność<br />

z samego przepraszania Florki, ze składania jej jakichś obietnic na<br />

przyszłość wzamian za powrót do stołu.<br />

T o prawda, że Florka była jeszcze dzieckiem i przyjęto ją dla dogodzenia<br />

Anieli, jako nieszkodliwy dodatek, ale już uniezależniała się<br />

od siostry i uprawiała własną taktykę. Aniela starała się z początku<br />

chować Florkę w cieniu, żeby nie wystawiać na próbę cierpliwości<br />

Wieligockiego czy jego majordama, tymczasem Florka nie licząc się<br />

z tym, paplała przy stole trzy po trzy, aż wstyd było słuchać, spoufalała<br />

się nie do wiary i Aniela nieraz truchlała ze strachu, że nagle<br />

ucho się urwie, że Wieligocki nachmurzy się i ofuknie gadułę. Ale nie.<br />

Florce wszystko* uchodziło, obejmowała Wieligockiego za szyję i pytała<br />

go niby w sekrecie, kokietując Maksa, który słyszał wyraźnie:<br />

— Czy ten Maks to m ądry bubek — Zagarnęła na swoją wyłączność<br />

prawo do wnoszenia herbaty do gabinetu. Jeżeli Wieligocki, sam albo<br />

z Maksem, siedział po uszy w symbolach matematycznych, to przemykała<br />

z tacą cicho jak mysz z okruszyną, kiedy indziej, w dogodniejszych<br />

chwilach, wciskała się na biurko, przesiadywała tam godzinę,<br />

albo więcej, w całym mieszkaniu słychać było jej śmiech i piskliwy<br />

głosik. Anieli brakło śmiałości do wciskania się w tę kampanię, nie<br />

mieliby z niej pożytku i tylko popsułaby Florce zabawę. Florka wynosiła<br />

z gabinetu niezrozumiałe słowa i potem, przy stole, symulując<br />

wstydliwe zaciekawienie, wypytywała Maksa, oo to jest spirala, co to<br />

jest hyperboloida. Maks z satysfakcją, właściwą początkującym matematykom,<br />

którzy lubią obdzielać wszystkich, a zwłaszcza dzieci, opiłkami<br />

swojej wiedzy, rysował na papierze figury geometryczne, dopowiadał<br />

kształty słowami, Florka odtwarzała to palcami w powietrzu<br />

i cieszyła się, że teraz już wie. Spirale i hyperboloidy ulatniały jej się<br />

z pamięci w tej samej chwili, kiedy opuszczała ręce.<br />

W ydatki na niezbędne sprawunki, jak koszule czy pończochy, Aniela<br />

zawsze obliczała podwójnie, kupowała dla młodszej siostry to samo,<br />

co dla siebie. Przedtem układała sobie z Maksem, jaką sumę<br />

uda się wykroić na ten cel z budżetu. Mała spryciarka przysłuchiwała<br />

się tym obliczeniom, wiedziała już z góry, w jakim miesiącu wyłoni<br />

się drobny luz, nieobjęty naglącym wydatkiem, ni stąd ni zowąd siadała<br />

na kolanach Wieligockiego:<br />

— Profesor kupi Florci bluzkę w kratki... Jak profesor odmówi,<br />

Florcia będzie smutna...<br />

— To zależy od Maksa, Maks prowadzi kasę...


— Maks chce kupić, tylko że boi się profesora!<br />

Umiała dokładnie obliczać efekt tych manewrów działający równocześnie<br />

na obu zaskoczonych mężczyzn. W ybierała niedrogą bluzkę,<br />

bo na inną nie starczyło na razie, cieszyła się nią przez dwa dni, potem,<br />

na osobności dowodziła Anieli, że dała się oszukać Maksowi, ta<br />

bluzka to zwyczajna szmata. Aniela nie była ślepa, musiała dojrzeć<br />

daleką jeszicze, ale już w wyraźnych kształtach trzynastoletniej Florki<br />

narysowaną groźbę. Za dwa, trzy lata podrastająca siostra mogłaby<br />

bez pardonu wyrugować ją stąd i zająć jej miejsce. Przedtem weszłaby<br />

w porozumienie z Maksem, któremu potem odebrałaby kasę.<br />

Na usunięcie Florki było już za późno, ani jeden, ani drugi nie dopuściłby<br />

do tego, już dzisiaj Florka miała przewagę nad siostrą i gdyby<br />

z pensji Wieligockiego nie starczyło pieniędzy na więcej, jak jedną<br />

koszulę, kupionoby ją nie dla Anieli.<br />

Nie bardzo liczono się z nią, jeżeli szło o Florkę, może Wieligocki<br />

czy Maks wahali się wstać od stołu raczej ze względu na Albina. To<br />

przecież on ją całował pod piecem. Gdyby nawet nie był niczem więcej,<br />

jak głupią, sosnową szczapą, musieli ustąpić mu pierwszeństwa,<br />

inaczej gotów byłby dojrzeć w Wieligockim albo Maksie rywala i wroga.<br />

Mogli podkochiwać się w trzynastoletniej dziewczynce czekając,<br />

aż dojrzeje, ale nie konkurować z chłopcem w tym wieku. Odgadywali<br />

w jego przyćmionym spojrzeniu ponurą obietnicę — niedoczekanie<br />

wasze, nie zrobicie z niej drugiej Anieli! Przesiedział jeszcze przy<br />

stole akurat tyle czasu, ile wymagała według niego przyzwoitość, albo<br />

i duma, podziękował całując Anielę w rękę, co zaskoczyło ich i zażenowało<br />

jeszcze bardziej, wykręcił się na pięcie i poszedł po Florkę.<br />

Pocieszali się, że wróci posiniaczony, życzyli mu fiasca chociaż w dobrodusznych<br />

uśmiechach nikt nie doszukałby przebłysku złej myśli.<br />

Nieporozumienia dzieci bawiły dorosłych niezależnie od ich osobistych<br />

intencji.<br />

Albin, na pozór spokojny, sam obiecywał sobie klęskę,<br />

plecami poparcie Anieli i fc* go jakoś krzepiło.<br />

ale czuł za<br />

W pokoju nie było Florki. Otworzył szafę, siedziała tam skurczona,<br />

czekała nie na nich, ale na niego.<br />

— Flora!<br />

Nie widział w ciemności prawie nic prócz dwojga oczu, świecących<br />

podejrzliwie.<br />

— Flora!<br />

— Kto cię tu przysłał, oni, czy Aniela<br />

— Nikt mnie nie przysłał.


Wcisnął się do wnętrza i przytulił się do niej, uszczęśliwiony, że<br />

przyjęła go bez sprzeciwu, jakgdyby dawno czekała na ten uścisk.<br />

Samo posądzenie, że ktokolwiek mógłby go inspirować, ubliżało im<br />

obojgu. Kto ośmieliłby się powiedzieć, że jakieś siły poza nimi wyznaczyły<br />

im tę wspólną radość i wzruszenie Przyszedł tu z własnego<br />

popędu, żeby nawrócić się na pogaństwo* Flory, wygrzebywał z opornych<br />

nawarstwień sukna i płótna, jak niecierpliwy archeolog spod<br />

ziemi, szczątki posągu, który pokazała mu po kłótni, fragmenty ramion,<br />

piersi, bioder i nóg. W stołowym nie doczekano się ich powrotu i nikt<br />

nie próbował sprawdzać, czy doszli do zgody, świat ludzi dorosłych<br />

musiał pogodzić się z tym, że Flora należy do Albina.<br />

Ten świat ludzi dorosłych, niezrozumiały w dzieciństwie, albo poprostu<br />

obojętny, zaczął przejaśniać się i niepokoić Albina. Poza nim<br />

i Florą, którą traktował jak równą sobie, układał się zawiły obraz<br />

jakichś przedziałów socjalnych, warstwy, środowiska, sfery, osaczały<br />

go pojęcia, nieprzychylne dla Flory, wyszydzające jego miłość i wszelką<br />

myśl o dniu jutrzejszym. Jego ojciec, Wieligocki i z pewnym<br />

ubocznym zastrzeżeniem Maks należeli do jednej warstwy, ale nie<br />

Flora. Ojciec był lekarzem, Wieligocki profesorem uniwersytetu, Maks<br />

studiował pod jego kierunkiem i wkrótce miał zostać asystentem, prowadzącym<br />

w jego imieniu ćwiczenia z młodszymi studentami. Wczoraj<br />

był synem żydowskiego kupca, dzisiaj żył z łaski brata, którego<br />

nie znosił. Ojciec Maksa wyprzedał z szalonym zyskiem wszystkie<br />

korty, jakie miał na składzie i potem spostrzegł, że może odkupić<br />

zaledwie trzecią część towaru. Przejął się tym i umarł na atak serca,<br />

na starość okazało się, że nie umiał kalkulować. Brat Maksa, ten, który<br />

go dawniej popierał i dawał mu kieszonkowe, pojechał do Rosji<br />

po towar i zaginął bez wieści. Inny brat utrzymywał Maksa, spekulant,<br />

którego Maks nazywał obskurnym paskarzem. Tam ten nie mógł<br />

darować mu, że wyłamał się z planów rodzinnych, że siłą uczepił się<br />

jakiegoś profesora fizyki. To prawda, ten krok kosztował Maksa sporo<br />

wewnętrznego wysiłku. „Pamiętasz, śmieszny szczeniaku, jakeśmy<br />

szli do profesora Nie wiele brakło-, a czmychnęlibyśmy ze schodów11.<br />

Kiedy zgłosił się do Wieligockiego, zastał go w gorączce, zadręczonego<br />

poczuciem swojej zależności od jakiegoś fabrykanta. Ci dwaj, tak samo'<br />

jak ojciec Albina, byli ludźmi bez majątku, nie należeli do klasy<br />

posiadaczy, żyli z pracy umysłowej, z nabytej wiedzy, nazywano ich<br />

inteligencją. Właściwością ich sfery było jednak to, że mieli możność<br />

przedostania się do klasy posiadaczy. Matka wciąż powtarzała, że<br />

ojciec przed wojną zaniedbał swoją szansę, nie zbił majątku, bo nie


chciał. Może przesadzała, ale na poparcie tych spóźnionych żalów<br />

mogła przytoczyć wiele przykładów. W przeddzień wojny niejeden<br />

z kolegów ojca doszedł już do posiadania nieruchomości, albo akcyj<br />

wytłaczanych złotymi lambrami. Kramarski majątek Miklasowej także<br />

był wart zazdrości, Ewa musiała coś o tym wiedzieć. Karczowie nie<br />

handlowali lampami, mieli zato kramarskie koligacje. Wieligocki był<br />

jeszcze lepiej skoligacony, ożenił się z córką fabrykanta i jego córka<br />

według wszelkich kodeksów prawa spadkowego powinna była odziedziczyć<br />

udział do fabryki. Ludzie z ich sfery najłatw iej przenikali do<br />

klasy posiadaczy przez małżeństwa, jak Austria z lennego hrabstwa<br />

doszła do rzędu wielkich mocarstw. Kto mógł wiedzieć, ozy Nastka<br />

jeszcze żyła W każdym razie jej przyszły udział zabrali rosyjscy robotnicy<br />

i matka, chociaż wstydziła się przyznać do tego wyraźnie, wolałaby,<br />

żeby Nastka nie wróciła do Karola. Myślała o korzystniejszym<br />

dla niego małżeństwie, zamartwiała się, że Karczom brak aspiracji,<br />

nie wznosili się w górę, nikt z nich nie lgnął do klasy posiadaczy.<br />

Ewa łaikomiła się na m ajątek Miklasowej, ale niestety, i to nie<br />

była dążność naturalna, nie, to był jakiś chorobliwy apetyt, nabyty<br />

z czasem po zagnieżdżeniu się w kramie ciotki, przewrotny pęd,<br />

sprzeczny z jej dawnymi ambicjami. I w tej sprzeczności odbijał się<br />

wewnętrzny rozdźwięk domowy, rozbieżność między matką a wszystkimi<br />

Karczami, stłumione, ale ciągłe tarcie wyniszczające matkę.<br />

Karczowie, tak samo jak Wieligocki, myślą, przekonaniami, dążeniem<br />

do poznania prawdy, nawet temperamentem ciążyli ku dołom,<br />

skąd zresztą sam Wieligocki, syn chałupnika, wyszedł. Jeżeli szło<br />

o rozumienie ludzkiego losu, o pracę i poczucie godności, to oczywiście<br />

podkreślali swoją solidarność z proletariatem i Albin spostrzegał,<br />

że to wyglądało śmiesznie. Nikt z nich nie stykał się z proletariatem<br />

prócz ojca, który odbierał przy porodach dzieci, albo regulował wbrew<br />

prawu ilość potomstwa — w robotniczych rodzinach. W idywali ludzi<br />

w czapach koło fabryki, kobiety z menażkami i Wieligocki twierdził, że<br />

łączy ich z tymi ludźmi pokrewieństwo losu, wspólnota interesów...<br />

Prosta obserwacja nie może tego potwierdzić, oczy i uszy, mówił W ieligocki,<br />

nie są w naszej epoce dostatecznym narzędziem poznania<br />

prawdy. Albin instynktownie łączył z tymi ludźmi pojęcie prawdy,<br />

był to jednak instynkt chwiejny, zamętniony, rozbity, wyobraźnia ciągnęła<br />

go gdzie indziej. Tamci mieli instynkt, ale nie Karczowie. Dla<br />

Karczów były ogniwa abstrakcyjnego rozumowania. Albin brał<br />

słowa Wieligockiego na wiarę, raczej ufał niż rozumował. Nie miał<br />

też cierpliwości czytać książek Pragneta, wyciągał je z kanapy, prze­


zucał pobieżnie i zrażony trudnościami, odkładał z powrotem. Ale<br />

widział ooś, o czym Wieligocki nie mówił. I oni i sam Wieligocki zapożyczali<br />

obyczaje i wymagania od klasy posiadaczy. To także było<br />

właściwością ich sfery, w życiu codziennym poczucie swojej sfery odgradzało<br />

ich od Anieli. Nie dziwił się, że Zocha patrzy na nich jak<br />

na wrogów, niszczono Anielę i przykuwano ją do domu Wieligockich<br />

urokami spokojnego, mieszczańskiego bytu. Aniela żyła w fikcyjnej<br />

rodzinie i, diabli wiedzą, może dopowiadała sobie po cichu,<br />

że Albin fco jej syn. Zocha litowała się nad siostrą, wzruszała ramionami<br />

— to wszystko nie było warte ceny, jaką Aniela płaciła.<br />

Albin poczynił w tym czasie dziwaczne odkrycie. Natknął się w domu<br />

Wieligockiego, w korytarzu, na własnego ojca. Oniemiał i przyrósł<br />

do ściany, a tymczasem ojciec poklepał go w przejściu po ramieniu,<br />

jak gdyby często się tu widywali. Tak, ojciec również w dyskrecji<br />

przychodził do tego domu. Bywał o innej porze, przed obiadem, Wieligocki<br />

sprowadzał go do Anieli, która wciąż słabowała. Tego dnia<br />

wyjątkowo ojciec przełożył sobie wizytę na popołudnie i, spotkawszy<br />

Albina, wziął go ze sobą do gabinetu Wieligockiego.<br />

Rozmawiano tam o rewolucji rosyjskiej i terorze wojny domowej,<br />

Wieligocki, broniąc bolszewików przed zarzutem tępienia inteligencji,<br />

wywodził, że niejedna już zdrada ciąży na tej chwiejnej, przewrotnej,<br />

dwulicowej masie, do której należy i on i Karcz i Albin. Jeżeli teraz<br />

nawet padały niewinne głowy, to widział w tym bolesną zapłatę za<br />

jaw ny opór innych, za sabotaż uprawiany przez pracowników umysłowych<br />

w pierwszych dniach po przewrocie leninowskim, za niewiarę,<br />

za lekceważenie wielkich wydarzeń. Ginęli i ludzie obojętni. Kto ma<br />

prawo być obojętnym, pytał Wieligocki. Karcz i Maks milczeli...<br />

W wywodach Wieligockiego cel rewolucji przybierał charakter ściśle<br />

naukowy, ekonomiczny, sprowadzał się przede wszystkim do formy<br />

produkcji. Albin, który stykał się wyłącznie z. formą konsumcji, chwytał<br />

wprawdzie wątek, ale jakoś nie potrafił spamiętać. Dla niego<br />

najważniejszy był motyw humanistyczny. Rewolucja wymiatająca klasę<br />

posiadaczy i te odłamy inteligencji, które za silnie do niej przylgnęły<br />

— podobno wuj z Petersburga uciekł do Szwecji — wykazywała,<br />

że forma obyczajów i współżycia między ludźmi była zjawiskiem<br />

wtórnym, podział na sfery zacierał się samorzutnie, rozbierano na<br />

wspólny opał drewniane parkany i gęsto wystawiane alegoryczne<br />

płoity.<br />

Zocha imijała płot obojętnie, Anielę wciągnięto przez wyrwę i pokaleczono.<br />

Można to było wyobrazić sobie, jak na starych alegorycznych


ycinach z dykcjonarzy, wskazujących drogę życia, tylko że na tych<br />

rycinach, układanych przez wychowawców Jezuitów, parkany, wzgórza,<br />

doliny, kępki pokrzyw — oznaczały abstrakcyjne cnoty i grzechy,<br />

i droga była wskazówką dla równie abstrakcyjnej istoty, obdarzonej<br />

niezmiennie wolną wolą a tutaj na rycinie, którą Albin zaczął sobie<br />

szkicować, oznaczała zupełnie co innego — typowe rozgałęzienia losu.<br />

Na drodze wyznaczonej dla córek szewca Szemborka powtarzały się<br />

pochyłości, sprowadzające dziewczyny do pospolitej ulicznej prostytucji.<br />

Raz już, po ewakuacji szpitala, Aniela zleciała na dół, szczęśliwym<br />

przypadkiem Albin zabrał ją do choregoi Wieligockiego.<br />

Z czasem, dowiedział się od Ewy, że Aniela początkowała już przedtem,<br />

podczas pracy w szpitalu. To nie zrażało Albina do niej, zwiększało<br />

tylko odpowiedzialność, jaka spadała na niego za pozycję moralną<br />

wyznaczoną jej w domu Wieligockiego.<br />

Flora, mając trzynaście lat, mogła już chwalić się na wyrost, że<br />

będzie zgrabniejsza od obu sióstr, bardziej zwarta, biodra zaczynały<br />

się wyżej, kości goleniowe biegły prosto jak dwa pręty. Lubiła słyszeć<br />

porównania na swoją korzyść, obnażać się przed Albinem, podziwiać<br />

swój posążek w lustrze. Sądząc według urody i nóg mogła<br />

dostać się do baletu i zrobić dwuznaczną karierę. N a razie trudno było<br />

przewidzieć, jak wysoko i dokądby ziaszła, na rycinie Flory alegoryczne<br />

wzgórza, zbocza i płoty mieszały się, podobnie jak w jej głowie,<br />

nie odróżniała trwałych sukcesów od przelotnych, zakulisowych<br />

awansów. Albin w tym wypadku nie łudził się dziecinną wiarą w potęgę<br />

talentu, nie przepowiadał jej wielkiego nazwiska, nawet przy<br />

niepospolitych zdolnościach. Flora prędzej trafiłaby do klanu baletnic,<br />

które miały opinię ustaloną jeszcze z lat przed wojennych. W i­<br />

dział prototypy na starych pocztówkach nieprzeznaczonych do wysyłania<br />

pocztą, tancerki w pianie białych koronek i w czarnych pończochach.<br />

Strach było pomyśleć, że Flora ma wyrosnąć na spryciarkę,<br />

dogadzającą apetytom starszych panów z nabitym portfelem, że wyrabiając<br />

w niej inteligencję, pomnażał tylko sumy, za jakie będzie<br />

się mogła sprzedawać, że właśnie wprawiała się na Wieligockim...<br />

Słyszał, jak Zocha mówiła o niej kiedyś do Anieli: — T a jest zupełnie<br />

wykoszlawiona. — Nie miała racji, to były tylko zadatki na<br />

przyszłość, predyspozycje, które mogły zniknąć. Flora włączyła do<br />

swojej przeszłości legendarnych, rozrzutnych narzeczonych, których<br />

wyrzekła się dla Albina, ale na razie nie słyszał świeżej blagi. Odrywała<br />

się w wyobraźni od własnej osoby, przenosiła swoje fantazje bezinteresownie<br />

do bajecznego świata książek, które wspólnie czytali, do-


scenerii dramatów i komedii. Przestała nazywać siebie po imieniu,<br />

trochę też krępowała się naciągać Wieligockiego i Maksa na wydatek<br />

w obecności Albina. Tamci spostrzegli te skrupuły i to może było<br />

najważniejsze. Nie patrzeli już na nią jak na rozkoszną znajdę pasożytującą<br />

na ich słabostkach, miłość Albina zmusiła ich do traktowania<br />

Flory jak dziewczyny wchodzącej w ich sferę. Zbliżała się do<br />

środowiska inteligencji i trzeba ją było podciągnąć. Odebrano ją<br />

z nędznych kursów baletowych, miała się poduczyć i na jesień pójść<br />


i nie mogła odnaleźć. Teraz za przykładem Flory, szukała ratunku<br />

w Albinie, patrzyła mu w oczy.<br />

— Wieligocka z córką wracają.<br />

— I kłopot oczywiście spada na moją głowę — powiedział Maks.<br />

Wyręczał Wieligockiego, opróżniał dom dla wracającej rodziny. Skinął<br />

na Albina wchodząc do stołowego, chciał mu wyjaśnić ponurą<br />

sytuację, która sama przez się była zrozumiała, Flora skorzystała z tego,<br />

że zszedł z posterunku, szarpnęła Albina za rękę i wciągnęła go do<br />

gabinetu.<br />

Stanęli przed biurkiem Wieligockiego, trzymając się za ręce.<br />

— Co teraz z nami będzie<br />

Wieligocki nie odpowiedział. Nie orientował się, czy mówiła o sobie<br />

i Albinie, czy o sobie i Anieli. Albin ściskał ją za rękę aż do bólu.<br />

Zdawało mu się, że podłoga ucieka Florze spod nóg. Ratowała się<br />

krzykiem:<br />

— W y ułożyliście sobie tak umyślnie! Od samego początku! Żeby<br />

potem odpowiedzialność nie mogła spaść na żadnego!<br />

— Przesadzasz, moje dziecko, jak zwykle. Nie układaliśmy sobie<br />

umyślnie. Tylko łajdacy obmyślają sobie takie rzeczy z góry. Ale<br />

muszę ci przyznać, że ostatecznie to wychodzi na jedno. Nie mam na<br />

waszą krzywdę żadnej rady, na razie nie starczy mi na utrzymanie<br />

dwóch rodzin. Jak tylko będę mógł, to dam i Anieli. Na twoje kursy<br />

zawsze się znajdzie, o to bądź spokojna. Mówiłem już o tym z Maksem,<br />

możesz chodzić na te kursy po dawnemu. Maks będzie przypominał<br />

mi co miesiąc o zapłacie, będzie dostawał pieniądze dla ciebie.<br />

Wyjaśniał to wszystko z taką precyzją, że i Albinowi chciało się<br />

krzyczeć. Pasja Flory udzielała mu się przez uścisk ręki, ta sama krew<br />

kipiała w ich żyłach. Flora krzyczała:<br />

— Dziękuję za łaskę! Róbcie, co chcecie, ja się stąd nie ruszę! Nie<br />

jesteście łajdaki Jesteście wstrętne świnie! Żaden z was nie chciał<br />

być ojcem jej dziecka, napsuła się przez was, że już nigdy nie będzie<br />

rodziła. Ja panu spalę ten dom, zanim wyjdę! Spalę panu te parszywe<br />

książki!<br />

Głos Maksa odezwał się za ich plecami.<br />

— Albin! Idź po ich siostrę. Nikt inny nie da sobie rady z tą sekutnicą.<br />

Za Maksem weszła i Aniela. W zięła Albina za ramię, prosiła go,<br />

żeby sprowadził Zochę. Flora krzyczała: — Nie chodź! Albin... Jeżeli<br />

mnie kochasz... — ale on już oderwał się od niej ii robił, co mu<br />

kazała Aniela. Wziął od niej adres, pojechał na Wolę, gdzie Zocha<br />

mieszkała ze swoim monterem.


Teraz Zocha miała prawo powiedzieć: „Uprzedzałam Anielę, że tak<br />

się skończy", albo „Przewidywałam, że tak będzie". Nic podobnego nie<br />

wyrwało jej się z ust, przez całą drogę, na ulicy i w tramwaju, milczała.<br />

Albin próbował podsunąć jej pomysły, które przychodziły mu do<br />

głowy. Nie znajdując lepszego wyjścia z sytuacji, wypytywał, czy<br />

Aniela i Flora we dwie nie mogłyby zatrzymać dla siebie pokoju<br />

Flory z prawem korzystania z kuchni. Były na takich samych prawach<br />

lokatorskich, jak Wieligocki. Nikt nie płacił za mieszkanie i ani<br />

sąd, ani milicja nikogo nie rugowała.<br />

Zocha po raz pierwszy spojrzała na niego nie jak na dziecko, ale jak<br />

na durnia.<br />

Flora nie chciała wpuścić Zochy do mieszkania. Zamknęła drzwi<br />

i schowała klucz. Aniela zawołała przez drzwi, żeby weszli prze:'<br />

kuchnię. Klucz od tamtej strony miał Maks, który przy drugim manewrze<br />

ubiegł Florę. Ale i tędy nie dostali się bez przeszkód, Flora<br />

przylgnęła do drzwi i zasłaniała przed Maksem palcami dziurkę od<br />

klucza.<br />

Oderwano ją siłą. Uciekła do swojego pokoju i, kiedy Albin wchodził<br />

z Zochą do korytarza, biegła już stamtąd, potrząsając płonącą<br />

szczapą, wykradła ogień ze świeżo napalonego pieca, gdzie płomień jeszcze<br />

buzował na podkładce z drewna.<br />

Półki i oprawne książki w gabinecie nie chciały zająć się od jednego<br />

muśnięcia. N a małym stoliczku naprzeciw biurka Flora natrafiła na<br />

podatniej szy materiał, kupa papierów od razu strzeliła ogniem i pokój<br />

poszarzał od dymu. Maks z Anielą próbow ali. wyrwać jej z ręki<br />

szczapę, odstraszała ich od siebie ognistym młynkiem, nie spuszczając<br />

też z oka Wieligockiego. Nie, ten nie próbował się zbliżyć, ugrzązł za<br />

biurkiem, krztusił się i odpędzał dym rękami. Flora przeszła do ataku,<br />

wyparła za drzwi napastników, którzy przeszkadzali jej niszczyć<br />

świątynię Wieligockiego. Stolik już płonął jak stos, czarny opasły wąż<br />

dymu właził na sufit. Aniela pobiegła do kuchni po kubeł wody, Maks<br />

tymczasem skoczył do sypialni w niezrozumiałej dla Albina intencji<br />

i z daleka groził Florze kryminałem.<br />

Najstarsza siostra stała w przedpokoju i obojętnie przyglądała się<br />

widowisku w gabinecie. O, teraz Flora wodzi przed oczami Wieligockiego<br />

płonącą szczapą po biurku. Skrypty pisane przez Maksa zachodzą<br />

żółtą koronką, języczki ognia rosną dopóty, aż zasłoniły Wieligockiego.<br />

— T a bestia uwędzi go w dymie! — krzyczy Maks. Poco ten Makt<br />

szedł do sypialni Aha! Taszczy stamtąd poduszkę!


Albin ocknął się z zapatrzenia.<br />

— Zawiadomić straż ogniową<br />

— Nie trzeba! — wrzasnął Maks.<br />

Albin oczami dopraszał się wyjaśnienia od Zochy, dlaczego lepiej<br />

nie zawiadamiać straży. Nareszcie dopatrzył się uśmiechu na jej tw ardych<br />

policzkach.<br />

— Pan profesor miałby skandal w gazecie. Zaczęliby dochodzić, co<br />

i jak...<br />

Na razie Wieligocki pokasływał znikając za szarą zasłoną. Flora<br />

przelękła się o niego, a w dodatku zobaczyła nagle nad głową poduszkę<br />

płynącą w powietrzu. To ją pokonało, odrzuciła płonącą szczapę,<br />

ale z pożytkiem •— trzasnęła nią w oszkloną bibliotekę łamiąc szybę.<br />

Maks walił poduszką w biurko, tłamsił ogień i krzyczał do W ieligockiego<br />

pokazując mu szczapę, dopalającą się pod oszkloną biblioteką.<br />

Wieligocki wypełzł zza biurka zdeptał płomień podeszwami do<br />

spółki z Albinem. Nareszcie Aniela wróciła z kuchni, dźwigając kubeł<br />

napełniony wodą z kranu. Nadwyrężyła się, że już nie starczyło<br />

jej sił dobrnąć do drzwi gabinetu. Zocha, wciąż obojętna, uwolniła ją<br />

od ciężkiego kubła i chlusnęła wodą na stolik.<br />

Aniela nie zapomniała postawić w kuchni drugiego kubła pod<br />

otwartym kranem. Albin odzyskał już orientację, pobiegł po ten kubeł.<br />

Kiedy wrócił do gabinetu, pożar dogasał. Maksowi udało się zdusić<br />

poduszką ogień na biurku, stolik na szczęście był wysunięty na<br />

środek pokoju, płomień nie przerzucił się na półki z książkami, tylko<br />

pluszowy dywan żarzył się, wydzielając smolisty dym i nieznośny<br />

odór.<br />

Drugi kubeł wystarczył do zalania resztek pożaru. Maks otworzył<br />

okna na oścież i szacował straty: stolik zwęglony do połowy, okrągła<br />

dziura w dywanie i podłoga w tym miejscu nadgryziona ogniem, osmalony<br />

blat biurka, stłuczona szyba w bibliotece. Nie martwił się o spalone<br />

skrypty, miał duplikaty w domu. N a stoliku obróciły się w popiół<br />

przysłane z Niemiec publikacje naukowe, ale to nie była poważna<br />

strata, Wieligocki mógł sprowadzić sobie nowe egzemplarze.<br />

— Od pierwszej chwili nie miałem zaufania do tej mitomanki —<br />

mruczał Wieligocki, wycierając chusteczką czoło. — Zawsze wyczuwałem<br />

w niej Herostratesa.<br />

Flora zniknęła podczas gaszenia pożaru, na pewno zamknęła się na<br />

klucz w swoim pokoju. Na razie nikt tego nie sprawdzał. Aniela nie<br />

czekając na zachętę Zochy, zabrała się do wyciągania swojej garderoby<br />

z szafy. Niewiele tego było, trochę łachów i bielizny. Koszyk.


w którym przyniosła swoje rzeczy, dawno rozsypał się i zgnił, za to<br />

na antresoli poniewierała się stara skórzana walizka Wieligockiej.<br />

— W ypada wziąć<br />

— No, nie certuj się do przesady.<br />

Albin ściągnął walizkę. Skóra była pomarszczona ze starości, przedarta<br />

w kant ach, aile diabelnie mocna. Pokrywały ją szczątki reklamowych<br />

nalepek szwajcarskich, niemieckich, francuskich i włoskich<br />

hoteli, pamiętała panieńskie czasy Wieligockiej.<br />

Okazało się, że Flory nie ma. Ściągnęła z łóżka prześcieradło, zebrała<br />

wszystkie swoje rzeczy w tłumok i uciekła z domu. Albin wybiegł<br />

na balkon. Zobaczył ją we wnęce przeciwległej bramy, stała we<br />

wzorzystym kostiumie, obciągając rękami węzełek tłumoka, przerzucony<br />

przez ramię i oparty o mur. Nie nosiła kapelusza. Zimowy kapelusz<br />

straciła w kwietniu, pierwszy wiosenny wiatr zdarł go z głowy<br />

i podrzucił pod przejeżdżający tramwaj. N a wiosnę wystarczyła jej<br />

czupryna ścięta na polkę, rozpulchniona na świeżym powietrzu. Nie<br />

odrywała oczu od bramy pod balkonem, na którym stał Albin, czekała<br />

w osobliwej pozie, jedną nogę miała zgiętą w kolanie, druga była skręcona<br />

stopą do środka. Może u innych dziewczyn w jej wieku nogi tak<br />

samo układały się przy wyczekiwaniu w takiej niewygodnej pozycji<br />

■z tłumokiem na plecach, ale Albin innych dziewczyn po prostu nie spostrzegał.<br />

D la niego ten układ nóg był wymowny i wzruszający, widział<br />

w tym grymas goryczy i smutku, moralnego osamotnienia po występku,<br />

którego konsekwencji nie potrafiła dokładnie ocenić. Uciekła z gabinetu<br />

w chwili, kiedy pożar wyglądał groźnie. Okna gabinetu były<br />

otwarte, dym się już ulotnił, wiedziała, że pożar ugaszono, ale nie znała<br />

rozmiaru szkód. Albin nie zawołał na nią od razu. Przedłużał tę<br />

chwilę z samolubną satysfakcją, że to jego Flora i że on ją od tego grymasu<br />

uwolni.<br />

Sama podniosła oczy, zobaczyła go na balkonie, pomyślała, że i on<br />

jest jej wrogiem. W tedy zaczął wykrzykiwać: „Flora! Flora!“ Podrygiwał<br />

przy żelaznej poręczy, wyrywał się do niej z balkonu na ulicę.<br />

Flora machała do niego ręką, kurczyła się, bo tłumok, przytrzymywany<br />

tylko jedną ręką, zjeżdżał po plecach.<br />

W yprostowała się, kiedy ochłonęli z pierwszej radości. Albin, jak<br />

głuchoniemy, opowiedział jej gestami o ugaszeniu pożaru, pokazywał<br />

na migi, że wszyscy razem zaraz do niej zejdą. Aniela już była gotowa.<br />

W łożyła swój letni kostium, przebrała się przy Zochnie tak szybko<br />

jak gdyby postanowiła prześcignąć obie siostry bystrością działania.<br />

Sama poniosła walizkę... Zocha jeszcze przez chwilę obchodziła


mieszkanie, sprawdzając, czy siostry nie zostawiły tu jakiegoś drobiazgu.<br />

Spostrzegła, że Albin idzie za nią, obróciła się za progiem, powiedziała<br />

krótko i węzłowato: — Odczep się od nich! — i zatrzasnęła<br />

drzwi za sobą.<br />

Maks na balkonie czekał na odjazd dorożki z trzema siostrami. Odetchnął<br />

— dorożka szczęśliwie odjechała i zniknęła za rogiem. W rócił<br />

do mieszkania, z kolei on z Wieligockim obchodzili pokoje, sprawdzając,<br />

czy nie został jakiś ślad po Anieli i Florze, szpileczka czy igiełka,<br />

która mogłaby boleśnie ukłuć Wieligocką, debatowali, czy przyjąć służącą<br />

natychmiast, czy zaczekać z tym do przyjazdu W ieligockiej i Nastki.<br />

Służąca doprowadziłaby pokoje do porządku. Spodziewano się<br />

Wieligockiej na trzy, cztery, dni. Lepiej było powiedzieć jej od razu, że<br />

siostry Szemborkówny zajmowały pokój Nastki w zamian za prowadzenie<br />

gospodarstwa i doglądanie domu, niż zdać się na sąsiedzkie plotki,<br />

które na pewno dotrą do Nastki przez służącą.<br />

Albin łaził za nimi, wciąż jeszcze ogłuszony słowami Zochy i huknięciem<br />

drzwi. Na balkon drugi raz nie wyszedł, nie chciał stawać<br />

tam ramię w ramię z Maksem... Został w pokoju Flory, kiedy tamci<br />

wrócili już do gabinetu, szukał w szafie, w szufladzie, pod kozetką,<br />

w stoliku, pod poduszką na rozrzuconym łóżku i nic nie udało mu się<br />

znaleźć. Zresztą, czy wiedział czego szuka No tak, wiedział. Otrząsnął<br />

się i myśli napłynęły mu do głowy w przyśpieszonym, gorączkowym<br />

rytmie. Nie stało się nic strasznego, słowa Zochy nie oznaczały katastrofy.<br />

Nie stracił Flory z oczu, w warsztacie jej ojca mógł się dowiedzieć,<br />

gdzie zamieszkała z Anielą. Chyba nie wróciły za prześcieradło<br />

w warsztacie, Zocha znalazłaby dla nich jakiś lepszy kąt, może<br />

na razie wzięła je do siebie, do czasu, aż same potrafią się urządzić.<br />

Mógł zgłosić się do warsztatu i zapytać o Florę pod pretekstem, że<br />

chce odnieść jej jakiś drobiazg, który w pośpiechu zostawiła w domu<br />

Wieligockiego. Ale po to nie trzeba było nic znajdować, przeciwnie,<br />

gdyby przyniósł pasek czy wstążkę, kazanoby mu zostawić tę rzecz dla<br />

Flory i nie otrzymałby jej adresu.<br />

— Nie, proszę pana, to co znalazłem mogę wręczyć jej tylko osobiście.<br />

— A gdzie to kawaler ma<br />

— W zanadrzu. Proszę mi podać adres!<br />

— Wielka tajemnica w zanadrzu<br />

— Tak.<br />

Zaschło mu w gardle, w zanadrzu czuł darcie i ucisk, serce zaczęło<br />

się odprężać, już biło mocniej... W yrok wydany przez Zochę nie był


ostateczny. To było po prostu nieporozumienie. „Odczep się od nich!“<br />

Zocha powiedziała to w liczbie mnogiej. Myślała, że jednakowo czepiał<br />

się Flory i Anieli, że łaził za nimi z nudów. Nie wiedziała o tym, że<br />

kochał Florę. Na pewno żałowała tych słów, kiedy zeszła na ulicę.<br />

Flora powinna była przekonać siostrę, że sądziła go niesprawiedliwie.<br />

Aniela na pewno wyjaśniła jej, czym był dla Flory. Głupstwo popełnił,<br />

że dał się osadzić. Pomimo tej obelgi powinien był zejść do Flory.<br />

Nieporozumienie rozwiałoby się na ulicy i Zocha sama zaprosiłaby go<br />

do dorożki... Ale może to lepiej, że na razie został, wyszły stąd zdenerwowane,<br />

nie wiedząc gdzie się podziać, potem, jak się już roztasują<br />

gdzie indziej, jak osiądą na nowym miejscu, po kilku dniach spostrzegą,<br />

że jego nie ma, Flora będzie czekała na niego w takim samym<br />

podnieceniu, jak teraz jego serce biło w opróżnionej szafie... U szewca<br />

Szemborka dadzą mu adres nie pytając o nic, i Zocha nie będzie robiła<br />

mu żadnych trudności. Mówił na głos do siebie: „Zobaczysz, Zocha,<br />

sama się przekonasz'1. Florce będzie potrzeba rozmaitych rzeczy,<br />

nie paska, nie głupiej wstążki, ale czegoś do dożywienia, masła i cukru,<br />

cieplejszej bluzki, bo ten dziwaczny kostium był za lekki na maj,<br />

potrzeba jej było trochę pieniędzy, żeby idąc ulicą nie czuła się jak<br />

nędzarka. Czy Ewa pożyczyłaby mu 20 marek Dla Ewy to był drobiazg.<br />

Gdyby wychodząc z domu wiedział, na co się tu zanosi, byłby<br />

już miał te pieniądze przy sobie. Minął się z Ewą na schodach, akurat<br />

szła do matki z paczką prowiantów... Za późno biec teraz do domu,<br />

Ewy już nie zastanie. Specjalnie wybrać się do niej po tę pożyczkę'<br />

Nie wypada. Nie pokazywał się u Ewy od grudnia. Musiał poczekać<br />

aż do jej następnej wizyty. Tym lepiej, bo właśnie trzeba było przecierpieć<br />

tych kilka dni, potem dopiero pożyczyć od Ewy 20<br />

marek dla Flory i pójść do szewca Szemborka. Pamiętał drogę — kamieniste<br />

podwórze, pierwsza sień na lewo, przy oknie suteryny szyldzik,<br />

trzy stopnie w dół.<br />

W rócił do domu rozpalony na całym ciele, zamęt występował z głębi<br />

na powierzchnię i wytwarzał gorączkę, która mogła zdradzić go<br />

przed matką. Oszukiwał ją blisko- trzy lata, prawie codziennie bywał<br />

w domu Wieligockiego i tam był jego właściwy dom, tam całował<br />

Florę... Zląkł się, że teraz matka wszystko dokładnie wyczyta z jego<br />

wyglądu. W olał odwrócić uwagę od siebie, opowiedział ojcu na osobności<br />

o spodziewanym przyjeździe Wieligockiej i Nastki, o wyprowadzce<br />

Anieli. Powtórzył to, co na pożegnanie usłyszał od Maksa —<br />

okazało się, że natychmiast po podpisaniu traktatu pokojowego w Brześciu<br />

profesor użył wszystkich wpływów, aby przez legację niemiecką


odszukać żonę i sprowadzić ją do kraju. Utrzymywał te starania w tajemnicy<br />

nawet przed Maksem, ze względu na Anielę wolał milczeć,<br />

dopóki nie wiedział, czy żona uzyska pozwolenie na przyjazd.<br />

Ojciec wziął te wiadomości na siebie:<br />

— Zapomniałem wam powiedzieć, że spotkałem dziś na ulicy W ieligockiego.<br />

Nasz profesor cieszy się na przyjazd żony i córki.<br />

Karol milczał. Co miał powiedzieć<br />

— Patrzcie! Zasępił się i posądza mnie o blagę!<br />

— Kiedy spotkałeś Przed południem No, wcześnie sobie przypominasz,<br />

szkoda, że nie w nocy — zauważyła matka. — A co Szemborki<br />

— Oh, wciąż odbijają ci się w pamięci dawno zlikwidowane sprawy.<br />

Szemborki wyniosły się Bóg wie kiedy.<br />

Kłamał z najgłębszym przekonaniem i Albinowi narzucało się złudzenie,<br />

że to rzeczywiście było bardzo dawno, albo raczej, że Flora<br />

była bardzo daleko od stołu, przy którym siedział z rodziną. Jakiś dystans,<br />

ale nie czasowy, inny, którego nie potrafiłby nazwać, towarzyski,<br />

socjalny, oddzielał go od Flory i rósł gwałtownie. W alczył z tą sugestią,<br />

gorączkując; wargi mu pękały, głowa ciążyła od natłoku wciąż<br />

powracających roztrząsań. Nie wystarczyło, że raz już ułożył sobie co<br />

ma zrobić, musiał znów od początku przerabiać wszystkie myśli, żale<br />

do Zochy, obietnice, powtarzać sobie w kółko tę samą decyzję.<br />

Ból w skroniach odgradzał go od stołu, nie spostrzegł, jak do tego<br />

doszło, że rodzina miała posłać go po przyjeździe Nastki na zwiady.<br />

Karolowi nie wypadało iść do Wieligockiego po trzech latach uporczywej<br />

abstynencji, kto zresztą mógł przewidzieć, jak go tam przyjmą,<br />

czy nie natknie się na kompletną obojętność Nastki Czas robi swoje,<br />

Karol znał tamtą Nastkę, siedemnastoletnią, ale nie tą, która wracała<br />

z piekła. Przyjście Albina nie obowiązywało nikogo, miał to być tylko<br />

akt kurtuazji ze strony Karczów.<br />

Posłano go do Wieligockich w niedzielę koło dwunastej. Mocno nacisnął<br />

dzwonek, przestraszył służącą, która właśnie w tej chwili czyściła<br />

klamkę. Nie świętowała, bo spadł na nią nawał roboty, musiała<br />

zetrzeć rdzę i wydobyć dawny blask domu Wieligockich. Pani i panienka<br />

kończyły w stołowym opóźniane śniadanie. Przyjechały poprzedniego<br />

dnia o godzinie szóstej, zaraz po powrocie położyły się spać,<br />

wstały dopiero po osiemnastu godzinach. Jak Albin łatwo mógł poznać<br />

po głosach dolatujących przez zamknięte drzwi stołowego, obie były<br />

wypoczęte i wesołe.<br />

— Proszę powiedzieć paniom, że przyszedł Albin Karcz. Matka<br />

posyła mnie z zapytaniem, czy nie brak czegoś do kompletu kuchen­


nego, matka chętnie pożyczyłaby na pewien czas... Przy dzisiejszej<br />

drożyźnie i braku solidnych wyrobów trudno od razu dokupić...<br />

W stołowym ucichło, ktoś podsłuchiwał tą wyuczoną lekcję przez<br />

drzwi. Albin urwał, drzwi otworzyły się i Nastka zawołała z żartobliwym<br />

zdziwieniem:<br />

— To jest Albin Karcz Nic się nie zmienił.<br />

Objęła go mocno-, tak, że poczuł na karku podwójną obręcz. Była<br />

wyższa od niego o głowę. Przyjrzała mu się dokładnie, powiedziała<br />

po cichu — Albin — i skurczyła się, żeby przytknąć policzek do jego<br />

twarzy.<br />

— Zobaoz, marno!<br />

W prowadziła go do pokoju, gdzie rodzice jej siedzieli przy stole.<br />

Wieligocka nie postarzała się, nie przywiozła zmarszczek na twarzy,<br />

ani zadatków siwizny, tylko brunatne, zwarzone powieki zastanowiły<br />

Albina, kiedy podszedł się z nią przywitać.<br />

Wieligocki, lekko pochylony nad stołem, poinformował żonę:<br />

— Albin zaglądał tu czasem, bawił się z tą małą Szemborkówną.<br />

— Pokłoń się matce, podziękuj za życzliwość, na razie nie potrzeba<br />

mi żadnych drobiazgów do gospodarstwa, sprzęt kuchenny zachował<br />

się w zupełnie dobrym stanie.<br />

Pocałowała go w czoło i usadowiła przy sobie. W ypytywała z początku<br />

o rodziców, potem — co słychać u Ewy i Karola.<br />

— Ewa wciąż mieszka u ciotki To u was rzeczywiście nic się nie<br />

zmieniło. A Karol N a medycynie<br />

Upewniała się z zadowoleniem, że od jej wyjazdu czas się tylkc<br />

przesunął, nie przynosząc żadnych zmian faktycznych. Zastała wszystko<br />

jakby na dawnym miejscu nie tylko w domu, ale i w sąsiedztwie.<br />

Odpowiedzi Albina zwiększały satysfakcję powrotu, dawały jej rękojmię<br />

trwałości odzyskanego gruntu pod stopami.<br />

— Teraz będziesz przychodził do nas częściej Jak dawniej, pamiętasz<br />

Jeżeli szło o ścisłość, to dawniej, za czasów Wieligockiej, był tu<br />

wszystkiego kilka razy, nie zdążył się zadomowić, kiedy wyjechała<br />

z Nastką. W ieligocka brała w rachubę to, co miało być, a nie było,<br />

przesadzała, chcąc szybciej zbliżyć go do siebie, aby wiedział, że łatwo<br />

będzie mógł odbić sobie stratę.<br />

Nastka tymczasem, stojąc nawprost Albina z uśmiechem grającym<br />

na twarzy, pozwalała obserwować się z daleka.<br />

— Mamo, zwolnij Albina...<br />

W ieligocka zwolniła go i podszedł do Nastki.


•— Wiesz, przyjechałam bez koszuli i w żołnierskim płaszczu.<br />

Prowokowała go do śmiechu, bo natrafili już na wspólny punkt optyczny,<br />

z którego jej wyjazd, trzyletnia nieobecność i ten powrót w żołnierskim<br />

płaszczu wyglądał jak dziwaczny żart. Pobiegła z nim do<br />

swojego pokoju, żeby mu pokazać płaszcz i dowiedzieć się bliższych<br />

szczegółów o Karolu.<br />

Ten pokój jeszcze trzy dni temu należał do Flory i Albin, myśląc<br />

o tym z daleka, zanim tu przyszedł, buntował się, nienawidził Nastki.<br />

Spodziewał się, że po wydziedziczeniu Flory znajdzie tu jątrzącą pustkę,<br />

że będzie chodził po tym domu ze ściśniętym gardłem, a tymczasem<br />

od razu oswoił się z nowym porządkiem, nie było pustki, W ieligocka<br />

i Nastka zapełniły ją treścią wcześniejszą od jego przyjaźni<br />

z Anielą i Florą, popartą jakimiś prawami historycznymi, które górowały<br />

nad jego miłością i z którymi nie umiał walczyć, powrót ich rozbroił<br />

go i stłumił poczucie krzywdy, jaka działa się Florze, i nawet<br />

przyniósł mu ulgę po męczących wysiłkach z ostatnich wieczorów, bo<br />

Albin wciąż próbował wywołać z pamięci obraz Nastki. Pożyczał dla<br />

niej rysy z autoportretów Wieligockiej i nie mógł oddzielić córki od<br />

matki, uprzytomnić sobie, jak Nastka wyglądała w rzeczywistości. Kiedy<br />

tylko zobaczył Nastkę i Wieligocką, wiedział już, że ta niewyraźna<br />

wspólna ich postać przestanie go nareszcie gnębić. M atka i córka rozszczepiły<br />

się na dwie prawdziwe osoby i roztasowały się w odzyskanym<br />

domu. Flora, Aniela, to wszystko, co było jeszcze aktualne trzy dni<br />

temu, powstało z dziwacznego pomieszania osób i ról, wynikło z czasowego<br />

przesunięcia, które teraz, kiedy właściwe osoby wracały na<br />

swoje miejsca, wydawało się Albinowi ogromnie sztuczne.<br />

Czuł, że ten dom działa na niego fatalnie, osłabia wolę, gasi w nim<br />

chęć odszukania Flory. Sens jego przywiązania, wiara w swój wpływ<br />

na jej przyszłość strzępiła się po1wygnaniu stąd Flory i jeżeli został<br />

gdzie szczątek tej sparciałej materii, to nie tutaj, tylko w zanadrzu,<br />

gdzie chował 20 marek pożyczonych od Ewy. Po drodze do warsztatu<br />

Szemborka prawie na każdym zakręcie sprawdzał, czy pieniądze nie<br />

wyfrunęły. Na wypadek gdyby zabrakło mu odwagi zapytać od razu<br />

o Florę, miał świetny pretekst w zapasie. Powyciągał obcęgami gwoździe<br />

z podeszew, niby to że same wypadły, zostawił dla niepoznaki<br />

najbardziej starte, które także trzeba było zmienić.<br />

W warsztacie nie było klientów, szewc miał na pewno mało roboty.<br />

Albin bez namysłu zapytał go, czy będzie mógł podkuć mu buty na<br />

miejscu. Usiadł na stołku i rozplątywał sznurowadła w dzikim pośpiechu,<br />

ręce mu drżały ze zdenerwowania. Prześcieradło1oddzielające


warsztat od kuchni było białe, świeżo uprane, słyszał niezrozumiałe<br />

szurganie, jakby ktoś mył tam podłogę. Aniela albo Flora szorowała<br />

deski mokrą szczotką, cofając się na klęczkach, a on, jak idiota, zamiast<br />

wprost zapytać szewca o córki, ściągał jeden i drugi bucik.<br />

Kilkuletnia dziewczynka, jeszcze jedna siostra, wylazła zza prześcieradła,<br />

ale szurgot nie ustawał. Dziwiła się Albinowi, patrzyła na<br />

jego- nogi, jak gdyby nigdy nie widziała jak zdejmuje się buty.<br />

— Ślipka ci wylecą — ofuknął ją ojciec i wyjaśnił Albinowi: — to<br />

gapa!<br />

Skonfundowana gapa uciekła na podwórze, Szemborek wziął but na<br />

kopyto.<br />

Gruba, mleczna baba przyniosła głowę kapusty. To była matka.<br />

Przechodząc do kuchni, odsunęła ekran do połowy. Nikt tam nie czyścił<br />

podłogi, przy kuchni dwóch chłopców, niewiele młodszych od Albina,<br />

szubiło się na czworakach, udając bawoły. Ekran zasłonił ich znowu<br />

i szewc rozgadał się nad kopytem. Nie poznał w Albinie chłopca,<br />

który trzy lata temu przyszedł po Anielę, po prostu oswoił się z nim<br />

jak z każdym klientem. Opowiadał mu legendy o Anieli. W edług niego<br />

Aniela miała już wyjść za profesora uniwersytetu, kiedy w ostatniej<br />

chwili coś się popsuło. W olała zerwać z dziadem i wrócić do zawodu.<br />

Znowu była pielęgniarką. O Florce mówił, że kształciła się na<br />

artystkę. Albin domyślił się, że mieszkały razem. Przyswajał sobie słowa<br />

Szembotrka połową przytomności, zasłonięty widok kuchni, zabawa<br />

chłopców, przemywanie kapusty zbiegło się w tępy ucisk, który wypierał<br />

go stąd na ulicę. Kręcił się niecierpliwie na stołku, zaglądał przez<br />

ramię szewca, bał się, żeby lada chwila nie przyszła tu przypadkiem<br />

Flora. Nie potrafiłby wyjaśnić jej, skąd tu się wziął. W olał pomęczyć<br />

się, zacisnąć zęby, zapomnieć o Florze, niż rozmawiać z nią, wyobcowaną<br />

przez plot. To byłoby gorsze, smutniejsze dla nich obojga, upokarzające<br />

dla Flory. Zapłacił za nowe gwoździe i robotę, włożył buty<br />

i wrócił do domu. Pozostał mu niesmak nie po izapachu skór, ale po<br />

tym sztucznym pomyśle wyciągnięcia gwoździ z podeszew.<br />

N a lato otworzono poczekalnię. Albin był już za duży na dziecinne<br />

emaliowane łóżko, sypiał na dawnym miejscu Ewy, na kanapie. W ybijał<br />

się ze snu, kiedy cienie blaknącej nocy stały jeszcze nierozchwiane,<br />

rozbity, zwarzony w obłóczce stęchłego ciepła, z ostrym kłóciem w powiekach<br />

i czczością w gardle. Lampa z kolorowymi koralikami, podarunek<br />

ciotki Ksawery, dopiero wyłaniała się z szarzyzny, musiał wysilać<br />

wzrok, aby ustalić jej prawdziwą formę, mąconą strzępkami rozdartych<br />

przywidzeń, oblepiających przedmioty jak szlam na dnie


martwej wody. Zwykle budziło go przywidzenie związane z Mikłasową.<br />

Ojciec nazwał ją kiedyś mątwą i chociaż Albin nigdy nie widział<br />

tego morskiego stworzenia, to jednak miał o nim wyobrażenie dość obrzydliwe,<br />

zdawało mu się, że ciecz wydzielana przez mątwę osadziła<br />

się gdzieś w tym pokoju, wsiąkła w mury i teraz występuje po kątach<br />

jak wilgoć. Albo też, ocykając się, patrzył na drzwi gabinetu i myślał<br />

z przerażeniem: taka sama kotara, jak u ciotki. Nie wisiała tam kotara,<br />

drzwi były obramowane starą portierą winnego koloru. Dawny niepokój<br />

o los Ewy, zaprzedanej ciotce, troska o jej charakter, wypaczony<br />

w kramie Miklasowej, odzywała się bez przypomnienia Ewy, jakby bez<br />

tytułu, była tylko troska i lęk. Albin przysiadł na kanapie i spędzał<br />

strzępki przywidzeń z przedmiotów. Popielaty świat, zamknięty w pokoju,<br />

był jakby z jednej substancji, z tej samej tkanki co zielonkawe,<br />

wypłowiałe liście sztucznej palmy, stojącej w kącie pod oknem, z nitek<br />

impregnowanych smutkiem, przytępioną zgryzotą. Siedział wśród<br />

rozwalonej pościeli z kolanem pod brodą i myślał o Florze. Kąsał kolano<br />

z rozdrażnienia, ból, który ćmil w nim, podobniejszy do smutku<br />

niż do bólu, nie chciał się uwydatnić, zaognić i przejść jak choroba,<br />

która mija w określonym terminie.<br />

Z czasem ta myśl o Florze miała rozcieńczyć się, jak przedtem troska<br />

o Ewę, ale smutek ją przetrwał, zgryzota stała się bezprzedmiotowa,<br />

neurasteniczna. Na razie Albin jeszcze myślał: „Może ją dzisiaj<br />

spotkam na ulicy“, albo też inaczej: „Trzeba z tym walczyć". Słyszał,<br />

że dobrze jest hartować się, kiedy kto wpada w zniechęcenie, zejść<br />

z łóżka boso, przebrnąć przez pokój, potem przez korytarz, przemknąć<br />

do łazienki, usiąść w wannie, otworzyć prysznic. To wszystko było<br />

ponad siły, rozleniwienie opływało go jak kleista ciecz pod skórą. I nagle<br />

zrywał się, szedł po skrzypiącej podłodze do łazienki, puszczał sobie<br />

zimną wodę na głowę, pierś i plecy, gdy tymczasem w domu wszyscy<br />

jeszoze spali. Skóra na nim cierpła i chciało mu się wrzeszczeć w tej<br />

wannie na cały dom, ale potem rozgrzewał się i, zadowolony ze swojego<br />

uporu, wracał na palcach, słysząc jak Karol, na nowo zakochany<br />

w Nastce, pochrapuje w stołowym.<br />

Pierwsze naloty zniechęcenia po dobrowolnym odejściu od Flory nie<br />

przeszkadzały mu włóczyć się podczas wakacji z ruchliwą zbieraniną<br />

ciemnych próżniaków, zażartych kopaczy piłki, kupionej za wspólne<br />

pieniądze. Nie był urwisem, ale i nie był „grzeczniakiem". Na boisku<br />

w ogrodzie tyle się różnił od innych, że bezwzględnie wierzono w jego<br />

uczciwość. Albin na pewno nie skręciłby piłki, dawano mu na przechowanie<br />

skórę, pęcherz i pompkę. Koledzy, nie ufający sobie nawza­


jem, byli trochę starsi, czy tylko bardziej wyrośnięci, patrzyli już na<br />

dziewczyny i szacowali je na oko. W racał z nimi przez ogród, poklepując<br />

się piłką po kolanach, posiniaczony, kulejący, tamci, trącąjąc się<br />

na widok mijanej czternastolatki, odgadywali — ta już się puszcza, ta<br />

dopiero jutro, a tam ta nie, tamta jest z lepszych. Bał się natrafić przypadkiem<br />

na Florę, poznał ich normy i wiedział, że Flora nie będzie<br />

z tych lepszych, ale i tak, bez spotkania podpadała pod tę lapidarną<br />

ocenę, wydawali na nią zaoczny wyrok, od którego nie było odwołania.<br />

Stale nosił przy sobie pieniądze pożyczone od Ewy, chował je<br />

ma noc pod poduszkę. Zatrzymał ten żelazny kapitał na wypadek,<br />

gdyby jednak los zechciał zetknąć go z Florą bez jego inicjatywy.<br />

Tymczasem pieniędze dewaluowały się w zanadrzu i to samo było<br />

z Florą, odrzuconą daleko od niego, „kształcącą się na aktorkę", jak<br />

to nazywał jej ojciec. Spadała coraz niżej w nieodwołalnych etapach,<br />

aż zaczął przeklinać jej pamięć za to, że poczucie straty, zamiast<br />

zmniejszać się, rosło w nim ponad początkową miarę. Nie chciał jej<br />

widzieć nawet przypadkiem, zatłumił w sobie ostatnią lękliwą nadzieję<br />

spotkania, pieniądze zwrócił Ewie.<br />

Przypadkowe spotkanie nastąpiło późną jesienią. Potrącił Florę na<br />

ulicy, omal nie zwalił jej z nóg. Flora zawołała za nim, ale to nic nie<br />

pomogło. Pokiwał głową z daleka, pokazał jej piłkę. Bardzo mu się<br />

spieszyło. Banda, która nazywała siebie drużyną, czekała na boisku.<br />

Pobiegł i, rzeczywiście, zjawił się z piłką w samą porę. Inna banda<br />

próbowała wyprzeć jego kolegów z zajętego placu, ponieważ nie mieli<br />

dowodu, że są piłkarzami.<br />

Bijatyka skończyła się ugodą i wyzwaniem, obie drużyny wyłoniły<br />

z siebie po jedenastce i wylosowano piłkę, przystąpiono do honorowej<br />

rozgrywki na placu, z którego przedtem jako tako rękami powymiatali<br />

zeschłe liście kasztanów i klonów. Sędzią był przybłąkany kieszonkowiec,<br />

świeżo wypuszczony z domu poprawczego. Nie znał się na spalonym,<br />

ale za to potrafił wielopiętrowymi wyzwiskami przemówić do<br />

sumienia grających i oduczyć ich od kopania przeciwników w kostki.<br />

Jak na miarę Albina, gra była niezła, tylko gdzie niegdzie liście, gęściej<br />

usłane, skrzywiały bieg piłki i uwierały pod piętami. Albin, wystawiony<br />

na prawego łącznika w ataku, odpłacał się jak mógł, przeciwnikom<br />

za przewagę fizyczną — sprytem, zaciętością, padał i zrywał się<br />

w ułamek sekundy, aż gdzieś, zapędziwszy si^ na skraj boiska, poślizgnął<br />

się o wdeptany w ziemię brunatny kasztan i stłukł sobie łokieć. Nic<br />

mu się nie stało, ból szybko ustąpił, wyskoczył jeszcze jeden siniak.<br />

Albinowi nie spieszyło się do powrotu na boisko, nagle zobojętniał mu<br />

i przebieg i ostateczny wynik gry.


— Dlaczego nie wracasz — krzyknął sędzia z domu poprawczego.<br />

— Nie chce mi się wstać — odpowiedział przekornie.<br />

Zapasowy wyszedł na prawego łącznika i dano Albinowi spokój.<br />

Leżał sobie jak upadł, pod drzewem, oparty na łokciu, patrzył z daleka<br />

na piłkę przelatującą w powietrzu. Z ziemi, spod szelestu zetlałych<br />

skręconych liści, szedł zapach suchego butwienia. Liście z drzew padały<br />

coraz obficiej, wiatr je przemiatał po boisku, we wzrastających zrywach<br />

leciała na głowy grających popielato - rudawa zamieć i nie były to<br />

już liście, ale wiatr ucieleśniony w spiralnych wirach. Piłka, skręcając<br />

w opornym powietrzu fałszerzem, bratała się z tym widzialnym wiatrem,<br />

piłkarze biegli pod nią jak ślepcy ogarnięci zamiecią, bramki jak<br />

widma przeskakiwały po placu, całe to widowisko, podszyte zapachem<br />

butwienia, odrywało się od realnego sensu, przenikało w sferę wyobraźni,<br />

gdzie mogło przelać się w inną treść, i niekoniecznie w jedną. A l­<br />

bin zdawał sobie sprawę, że to był skutek jego własnego rozprzężenia.<br />

Dopóki sam biegał po placu, bramki były celem, liście — przygodną<br />

zawadą, piłka — narzędziem, ważny był nie obraz jej ruchu, ale kierunek<br />

i pion spadku, a zapach nie wchodził w rachubę. W stanie czynnym,<br />

aktywnym nigdy treść rzeczy ani na jotę nie odchylała się od<br />

realnego sensu, tylko bierne, kontemplacyjne widzenie wiązało rzeczy<br />

inaczej, dowolnie, wbrew ich prawdziwemu znaczeniu, według skłonności<br />

tego, kto patrzył. Popełniał nadużycie, ale zdawało mu się, że<br />

on ma do tego prawo. To było jego przewagą nad tą rozlataną bandą,<br />

która liczyła ilość padających bramek. M iał prawo odpowiedzieć<br />

sędziemu: „Nie chce mi się wstać11 i mógł zrobić coś więcej, dołączyć<br />

myśl o Florze do czego tylko chciał. Ten rdzawo - różowy, cielisty<br />

liść, mijający się w powietrzu z piłką, to właśnie była Flora. Zatracił<br />

się w zamieci, ale za to sto innych liści było Florą, wszystko było Florą,<br />

i łuk przelotu piłki, i widmowe bramki, i gonitwa ślepców, i zapach<br />

jesieni, i szelest, tylko że w tym wszystkim nie było już nic z rzeczywistej<br />

Flory.


W IK T O R GO M U LIC KI<br />

O PO EZJI PO EZJA *)<br />

M ój Roliczu, co nam sława!<br />

Czyż dla sławy gwiazda świeci,<br />

Śpiewa słowik, sad się kwieci,<br />

Z mgieł ponocnych słońce wstawa<br />

M yśmy gwiazdy, kwiaty, ptaki,<br />

Komeciane czasem znaki,<br />

W życia głuszy, jak w pustyni,<br />

Stwórca przez nas cuda czyni.<br />

W ięc stojących blisko Boga<br />

Jakaż może dojąć trwoga<br />

Jakim może być nam zyskiem<br />

Stać się tłumu dziwowiskiem<br />

Do Wacława Rolicza Liedera<br />

Prawda, że nam bywa smutno<br />

— Ach! tak smutno, że aż strasznie —<br />

Gdy czerń rzucim bałamutną,<br />

Weselącą się rubasznie,<br />

I wedrzemy się na szczyty,<br />

Gdzie Bóg tylko a błękity...<br />

Wówczas tęskność na nas pada,<br />

I zwracamy słuch ku ziemi:<br />

Czy kto do nas nie zagada<br />

Czy słowami serdecznemi<br />

Kie pozdrowi, nie pokrzepi <br />

Cisza... Sami... Ha, tem lepiej!<br />

Sami — ale nie dla siebie.<br />

Każde drgnienie swojej duszy,<br />

Co nas olśni, co nas wzruszy,<br />

M yśl o piekle, myśl o niebie,<br />

W szystko zaraz niesieni w dani<br />

) t<br />

*) W iersz niniejszy, nie zam ieszczony w żadnym ze zbiorów poezyj W ik to ra Gom<br />

ulickiego, pochodzi z roku 1909. D ru k u jem y go tu taj z rękopisu.


Tym z padołu, tym z otchłani.<br />

1 jesteśmy górskim szczytem,<br />

Co odbija dzienne blaski,<br />

1 jesteśmy ducha świtem,<br />

Zwiastującym dobę laski.<br />

Będzie szczęsny i zbawiony,<br />

Czyj wzrok ku nam obrócony!<br />

M ój Roliczu, ty się zżymasz,<br />

Ze twa siejba bywa marna,<br />

Ze dłoń pełną ziaren trzymasz,<br />

A nie śpieszy nikt po ziarna...<br />

Czyż to ujm ą dla poety<br />

To tłum stratny, ale nie ty!<br />

Tłum pozyskać jakże łatwo!<br />

Lekkomyślną on jest dziatwą:<br />

Dość go — pragnąc nim się żywić —<br />

Rozlakomić lub zadziwić.<br />

Zamiast lutni weź brzękadło,<br />

Bij w nie pięścią z całej siły,<br />

Zeby struny aż zawyły,<br />

Jak skłócone wiłcze stadło.<br />

Gdy ton każdy będzie zgrzytem,<br />

W iąż je w czartów i psów łament,<br />

Potem dowodź: — Piękna szczytem:<br />

Fałsz, dysonans, burza, zamęt!<br />

Kręć rymami jak łis chwastem,<br />

Szarp je, miętoś, cudacz, dziw acz,<br />

Gardło dmij, jak gołąb grzywacz<br />

1 pomiataj słowem prostem.<br />

Pełen skrzywień i podrygctń,<br />

Szwargocz, mazurz, szepleń, cygań,<br />

Mów po — chłopsku, po — przedmiejsku,<br />

Po — góralsku, po — złodziejsku;<br />

A choć wrzask twój, w szału chzeńli,<br />

W szystkie nerwy w bliźnim starga —<br />

Strzeż się mówić, jak mówili:<br />

Kochanowski, Rej lub Skarga!


Rozbrat weź i z Mickiewiczem...<br />

Już stępiona jego władza,<br />

Już on smakom nie dogadza;<br />

Tłum dziś woli iść za — Nietschem!<br />

I Słowacki, choć wielbiony,<br />

Niejednego ma już wroga:<br />

Po cóż, górne biorąc tony,<br />

Jakiegoś tam wzywa Boga<br />

Po co, tępiąc grzechów zielsko,<br />

Pragnie ziemię mieć — anielską<br />

W yszła z kursu prawda naga!<br />

Chcesz być sławnym, m ój Roliczu<br />

To noś maskę na obliczu<br />

Jasnowidza, wieszczka, maga,<br />

Symbołisty, modernisty.<br />

Bądź nadęty i bądź mgłisty;<br />

Mów, jak Pytia, wieloznacznie,<br />

Nieprzytomnie i opacznie,<br />

I choć grzech ci duszę toczy,<br />

Ton przybieraj wciąż proroczy.<br />

Możesz także z innej struny<br />

Dobyć dźwięków tłumom miłych:<br />

Śpiewaj trupy, zgliszcza, łuny,<br />

Wonność ścieków i wód zgniłych,<br />

Pożarowych wdzięk pochodni,<br />

Urok grzechu, piękność zbrodni...<br />

Nie! nam obu nie ta droga!<br />

Poprzez chmury, poprzez ciernie,<br />

Jednej myśli służąc wiernie,<br />

M y się rwiemy — tam — do Boga!<br />

A nie walczy nasz Bóg mieczem,<br />

Nie zabija, nie wygraża —<br />

Nad plemieniem On człowieczem<br />

Stoi z dłońmi łask szafarzu;<br />

Nad burzami, nad gromami,<br />

Rozwiódł niebios błękit cichy,<br />

I jest królem, próżnym pychy,<br />

I jest — pieśnią nad pieśniami!


Dobroć, miłość, sprawiedliwość,<br />

Ład, przez roje gwiazd sławiony,<br />

Rzewna litość, słodka tkliwość —<br />

To są pieśni Bożej tony.<br />

Ta pieśń niech nam nutę poda<br />

Ka wytrwale z czartem boje,<br />

Do niej pieśni strójmy swoje —<br />

A na inne — życia szkoda!


Spotykam go codziennie. Twarz, wklęta w ramiona,<br />

Jak mgła, męczarnią oczu ledwie obgłębiona.<br />

W yciąga błędnej ręki widemko niemrawe,<br />

By nim zgłaskać surduta połataną jawę.<br />

Patrzy we mnie,, jak w pustkę, łecz głowy nie zniża.<br />

Te same zawsze gwoździe tłoczą go do krzyża.<br />

Życie nowych mu skąpi, a starych nie kruszy.<br />

Gdzie mu tam w myśli teraz nowy gwóźdź dla duszy!<br />

Już niezgrabny od nędzy, zły i niedorzeczny,<br />

Chce coś mówić, łecz wstyd go przeraża odwieczny —<br />

Ten wstyd, co w swój niebieski wpatrzony rodowód,<br />

Pielęgnując cierpienie, boczy się na powód.<br />

W stydu jego przede mną zawczasu się wstydzę —<br />

W ięc udaję, że w tłumie już go niedowidzę.<br />

A chcę mu coś poizńedzieć — coś na wieczność całą —<br />

Rozpłakać się... rozśmieszyć to zgłodniałe ciało —<br />

Nakarmić i przyodziać nadmiernie, odśuńętnie. —<br />

A le on mię już minął i znikł obojętnie.<br />

1 tak zawsze i nigdy nie będzie inaczej...<br />

N ikt nie zmieni mgły jego i mojej rozpaczy,<br />

1 nikt nas — choć się rozpacz do mgły czasem zbliża —<br />

N ie wbije nowym, gwoździem do wspólnego krzyża.


LEOPOLD STAFF<br />

NIKE Z SAMOTRAKI<br />

W wietrznych fałdach twych wiotkich szat słyszę muzykę<br />

Lotu, którego żadne nie prześcigną ptaki,<br />

Czarująca bogini tryumfu, o Nike,<br />

Co od wieków zdyszana lecisz z Samotraki!<br />

Pośpiech potężnych skrzydeł twych pouńetrze chłoszcze,<br />

Niosąc zwycięstwo, sławę i Uście łaurowe.<br />

Nie pragnę ich. 1 temu jedynie zazdroszczę,<br />

Dła którego, w porywie swym, straciłaś głowę.


W IN C E N T y K O RAB-BRZO ZO W SK I<br />

Z KSIĘGI NICOŚCI<br />

O, Nadobny! napełnij winem kształtne czary;<br />

Niech dzień ten nie zna żalów ani przerażenia:<br />

Jutro, jak dziś, na serce spadną nam ciężary<br />

Tysięcy lat wczorajszych i smutek istnienia.<br />

*<br />

* *<br />

Uczyń jak ja, Najmilszy! Mędrzec próżno wzdycha,<br />

Chwila uchodzi, lekka, jakby była mgnieniem:<br />

Oto pewność jedyna! Reszta jest złudzeniem...<br />

A kwiecie rozwinięte więdnie i usycha.<br />

*<br />

* *<br />

Czas uchodzi: wesełmy się, o bracie młody!<br />

Chzwla za chwilą wpada w głębie niezmierzone.<br />

Lecz dni wczorajsze zmarły; jutro — niezrodzone.<br />

A skoro dzień ten słodki, wysączmy zeń miody.<br />

*<br />

* *<br />

Krótka chwila, co w trosce i żałości ginie;<br />

Jedna chwiła nad próżnią Czasu kołysana...<br />

Potem, w świetłe gwiazd złotych, pójdzie karawana<br />

Ku jutrzence Nicości, przez mroków pustynie.<br />

*<br />

* *<br />

Uśmierz swe łkania: światło radośnie się mieni,J<br />

Jak w pierwszą jutrznię, kiedy, wyłoniony z mroków,<br />

Los odczytał wyrazy niezmiennych wyroków,<br />

Napisane na ścianie ruchomej przestrzeni.


W SPOM NIENIE<br />

Kamień wrzucony w wodę,<br />

W oda z kamieniem u szyi<br />

Tonąca w głębi swej młodej...<br />

Jak żyje<br />

I co porabia<br />

W zapadłej w nieboskłon wsi,<br />

Gdzie się cisza połna rozjedwabia<br />

Czy jeszcze wpływam w jej pamięć<br />

Jak wiełki senny łabędź,<br />

Czy też spoczywam jak kamień<br />

Na dnie utopionych dni<br />

PRZEJAZD<br />

Przeciągały wozy ciężarowe<br />

Coraz ciemniej, coraz senniej, coraz ciężej.<br />

Pomocnicy Charona, woźnice,<br />

Krzyczełi w chmurze deszczowej...<br />

Wieczór w oknach otworzył źrenice<br />

I zatrzymał mnie nagłe pod ścianą<br />

Stromą„ która wyrosła z przecznicy.<br />

Był to czas mój, w chmurze zatrzymany,<br />

Łoskot kopyt końskich, chrzęst uprzęży —<br />

W mokrym lustrze bruku błysk styksowy.<br />

D Y M<br />

W połowie drogi ujrzałem twój cień,<br />

Gdy czarne, kręte, długie korytarze<br />

Przed okiem moim zagrodziły dzień<br />

Zasłoną gasząc znajome mi twarze.


A głosy, które rosły, opadają<br />

Jak popiół szary na nieczułe dno<br />

Jeszcze przez chwilę tyłko w echu trwają,<br />

Jeszcze przez chwilę są tobą i mną,<br />

Zanim rozwieją się w pasterki dym,<br />

Który z wieczorów wstaje ciemną mg\ą —<br />

I nim go pojmę, sam stanę się nim.


JU L IA N PRZZJBOŚ<br />

TAM GDZIE ŻYŁ<br />

1 wspinał się po swój wyrost tak wysoko,<br />

że zaświecił na wierzchołku gwiazdę —<br />

i ułożył się na zawsze wzdłuż.<br />

Z węgła domu się wynurzył był i rósł<br />

pod dziecięcym pułapem z ławy.<br />

Inny pułap podnosił się mojej głowie wzwyż,<br />

w spodzie stołu długo bawił,<br />

łecz i ten już dawno umknął w wołny obłok.<br />

...Dziś na jego katedralnym sarkofagu rękę kładę,<br />

całą w cierniach gotyku jak głogu,<br />

jakbym chwytał się pługa by orać.<br />

Tam gdzie żył, tam bezdomny ugór ogłuchł,<br />

w wiatr rozpadła się grająca sfora,<br />

którą zaszczuł rataja przed wiekiem.<br />

Tam ja stuknę głową w deski,<br />

skrzypce cisz.<br />

Z N A K<br />

W iatr to zgubiony znak ręką,<br />

rózgi brzóz rysowały wicher<br />

i śnieżyło ciemnością,<br />

układała się ciężko<br />

międzygwiezdnymi warstwami,<br />

których znak ręką<br />

nie rozciął.<br />

W śzmetłe bezlistnym zastygłaś.<br />

W złożach śniegu pochowałaś stopy ciche<br />

i już nigdy nie powtórzę ich na pamięć.


I tyle nocy zasypało cię niezgłębionymi pokładami węgla,<br />

że musiałbym Ziemię<br />

stoczoną na nas dziesięcioma latami<br />

zatrzymać<br />

i wstecz w jednej chwili odwalić,<br />

by odnaleźć twą maskę nietkniętą z przerażonymi oczyma.<br />

NAD BRZEGIEM<br />

N a lustrze dwaj nadzy chłopcy z olbrzymimi buciskami - pływakam<br />

i na nogach prychali przez not i usta cienkimi strumyczkami,<br />

wydymali na środku wód ogromny szklany kielich czy klucz,<br />

chwyciwszy spadające wiosło, ustawili je lśniąco pod lot ważek<br />

i pszczół.<br />

Kad brzegiem leśniczy obalał brzozy wystrzałem z fuzji, wcześniej<br />

niż zdołała przed nimi uklęknąć jego żona bez oczu.<br />

Przez bór szedł smolarz, wiodący za dymem trybularza woniejącego<br />

myrrą i jałowcem uległe roje emigrujące z barci leśnych i z omszonych<br />

i ziemistych nor.<br />

Bliżej dziecko, pasące w paprociach drożynkę, zabłąkało się między<br />

bukiem a jego cieniem<br />

i ono jedno widziało jak pierwszy głos przemienił się w sarnę<br />

i jak lot czapli odwracał chmury, aby ukazać ludzićm ich ozłocony<br />

odniebny wierzch.<br />

STRZAŁA<br />

Idziesz z linią, która niesie się przed twoimi oczami, złotosrebrna jak<br />

piorun spadający po rynnie4 Drga oto od podłogi do sufitu, znika za<br />

oknem gdy dotykasz ściany i rozciąga się wzdłuż topoli od bezruchu do<br />

wierzchołka; oddalona na spojrzenie, kurczliwa do wysokości.<br />

Idziesz, twój piorun bezgłośny rozwidla się. Flisacy.<br />

Poprzez sieci rybackie schnie wiślana głębokość i syrena wiąże poziomy<br />

od brzegu do brzegu. Brzegi przyciągają pastorałami odszczepieńcy<br />

— spod stóp jak żaby skaczą im drabiny z ostatnich szczebli do<br />

wiatru.<br />

W iatr rozlewają w konwie.<br />

Stajesz spragniony, przymykasz oczy, pionowy diament kraje taflę<br />

ciemności. Grzmi wychylająca się z pionu, drgająca strzałka rozdzielczego<br />

świata.


NIEBO<br />

Jest tylko słowik jesienny<br />

i wdowie niebo bez księżyca.<br />

Choćby strząsnął wszystkie ogrody i zerwał całą chwilę minioną, cień<br />

jego odbije się na tle najczarniejszej nocy<br />

i ściany odłączą się od obecności.<br />

Tylko korzenie odradzają się w rozpadającej się glinie, którą jeśli<br />

się porusza, to jak ślepiec bez rąk i w czapicy z miazgi drzewnej.<br />

Górą — stanęła górą przysięga rozszczepiona na krzyż<br />

i nie widać, jak wyciągają go na hurgocącym łańcuchu na wieżę,<br />

z której wybiła na zawsze godzina<br />

i nie zaczęła się inna.<br />

Swój pierścień ślubny włożył leszczynie na gałązkę — i wtedy nic<br />

mu już nie pozostało.


W IERSZ O PR A W D ZIW EJ HONORCE<br />

Małoszowskie złe duchy wyłaziły z pawia,<br />

gdy wrzaskiem przeraźliwym targał rosy blade,<br />

łomotem przeraźliwym mgły nocne rozkrwmmał<br />

i w ogonie wlókł poszum turkusowych imdziadeł.<br />

Trawa zwiędła ze strachu, mgła kluczyła nocą,<br />

marły ciepłe dziewanny i gwarne czereśriie,<br />

myśmy kołdry na głowę naciągali dygocąc<br />

i zbawienia szukali w poduszkach i we śnie.<br />

T rzy były Małoszowy, trzy światy oddzielne,<br />

pański z pawiem krzyczącym, n/asz z krzywym kieratem,<br />

i Doły — trzy chałupy jak babki kościelne,<br />

mamroczące wierzbiną, gnuśne i kudłate.<br />

Sołtys z Dołów dziś umarł, a zabił go paw,<br />

krzykiem pierś mu przewiercił i wystraszył duszę,<br />

po śmierci obydwoje zafrunęli nad staw,<br />

para człecza i pawik z kolczykami w uszach.<br />

A nad stawem bieleje Honorka, jak codzień,<br />

głowę biedną na gładkich kolanach oparła,<br />

wpół przymknęła powieki i pierś studząc w chłodzie,<br />

w rękach liście akacji po kolei darła.<br />

Z sercem dziwnym po nocy siedziała na brzegu,<br />

staw czernieje, a w stawie śnią spleśniałe karpie,<br />

orut pawia nie słyszy ni dusznego biegu,<br />

tylko liście akacji po kolei szarpie.<br />

Kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, porzucił.<br />

Liść po liściu opada i pod stopy się ściele,<br />

szuwar górą zaszemrał, gacek z drogi zawrócił,<br />

paw przycichł, sołtys leży bez duszy w kościele.


Na pogrzebie rodzina dygotała i krewni,<br />

ksiądz sutanną zabłocił i zaszargal kapą,<br />

organiście do dołu wpadł święty modlitewnik,<br />

grabarz rękę skaleczył i złamał łopatą.<br />

Kiewiasty zaszlochałyt pienia wiodą rzewne,<br />

ciekaw jestem, czy trumna do dołu się zmieści,<br />

i ten wieczór wspominam, bo już zeńem napewno,<br />

że to paw tak sołtysa śmiertelnie popieścił.<br />

Przyleciała Honorka, blada, z sercem bijącym,<br />

księdza pchnęła, sołtysa, co się z księdzem kumał.<br />

Po cmentarzu bezwstydnie niosła usta tęskniące<br />

i! pytała wokoło, na co sołtys tak umarł.<br />

N ikt nie wiedział, ja mówię, że to sprawa pawia.<br />

Ona mówi: — „W idziałam zabłąkaną duszę“<br />

i przez krzyże, przez ziemię zmarłego pozdrawia,<br />

a ja pawie łopoty w piersiach siłą głuszę.<br />

K O N I E<br />

Ponad dachami kurnych chat<br />

skwierczący komin dymem bucha,<br />

w piecu płomienna zawierucha,<br />

w izbie pijany siedzi brat.<br />

Okolicami mgły i miód,<br />

lipcowe roje ciężko -wiszą,<br />

jak gdyby przerażone ciszą,<br />

w wieczorny zapadają chłód.<br />

Nocą i oddech własny taję,<br />

igłami ciemność oczy kłuje,<br />

dokoła nocnych spraw kołują<br />

konie spędzone nad ruczajem.<br />

Ciężki ich galop z czterech nóg<br />

wysoka miedza trawą głuszy,<br />

parskają potuliwszy uszy,<br />

jakbym się wilkiem z lasu wlókł.


Jakby po gęstej koniczynie<br />

do nocujących w polu koni<br />

z głuchego boru duchem gonił<br />

drapieżny cień, co- nie ominie.<br />

Przemierzyć rozwiniętą dłonią<br />

próbuję wieczór, który zginął,<br />

oddając winogronom wino,<br />

a głuchy tętent dzikim koniom.


ZIJG M U NT PSARSKI<br />

GOŁĘBIE<br />

Kie możesz sprostać lotom, osłabła siła piór twych,<br />

skrzydłom chmury uwiędły — stężały niebios nurty,<br />

ominął je wielki wiatr.<br />

Dziś — nie jak kwiat opadasz, zwarzony nocą parną,<br />

lecz jak nasienie polne, jak życionośne ziarno,<br />

w twardy, zamknięty świat.<br />

W ięc zanurzasz się w dzień swój i wrastasz weń powoli.<br />

Rosną godziny trudem. Jeszcze jak krzyk zaboli<br />

wspomnienie lekkich łąk,<br />

Leci strącone w niepamięć już w ę cej nie powraca —<br />

od grozy widnokręgów chroni cię mądra praca<br />

coraz zwinniejszych rąk.<br />

A le strzeż się — nie znojny, ni ognia, ani głębin,<br />

ni zarazy ni burzy — strzeż się lotu gołębi<br />

w jasny, liliowy zmrok.<br />

Pd* co w ich szlak ginący z zapadającą nocą,<br />

w ich lotem otwartą otchłań, jak xi> zwierciadło, po co<br />

uparty wbijasz wzrok<br />

G Ó R Y<br />

Góry czują anielstwo. Są jak rozpostarte<br />

skrzydła, co przed człowiekiem już lotów doznały.<br />

Dzisiaj — spojrzyj — to światło niebiosom wydarte<br />

żyje w nich i przenika wszelki okruch skały.<br />

Trzeba ci stopy krwawić i nie stlurrtić trwogi,<br />

czując w sobie ich światłość i łaskę ogromu.


W yznać pokorę sercu u początku drogi,<br />

bo u szczytu wyznawać już nie będzie komu.<br />

Lecz nie odważ się z pychy ciężarem u ramion<br />

dotknąć progów anielstwa — nie udźwigniesz fałszu —<br />

góry strącą cię z siebie i runiesz w, wezbraną<br />

noc wzgardzonych przemijań — noc od śmierci trwalszą.


Z „OBRAZÓW PA M IĘCI11 fragment III<br />

Coraz to ciemniej. Już pocichły miasta.<br />

Kod uśpionymi noc ziemi wyrasta,<br />

jak wielka góra gwiazd, warcząca w mroku.<br />

Ognie przez nieba mknące okolice,<br />

jak ciemną ręką starte błyskawice,<br />

topnieją w jamach obłoków.<br />

Patrzę na ciebie i głębią źrenicy<br />

widzę, jak dźwiga się ze swej stolicy,<br />

jak się przetacza niebem mrok przestrzeni.<br />

A w twoich oczach morza w elkie wody<br />

poprzez rozkwitłe, wiosenne ogrody<br />

chlustają białą pianą ku brzegom jesieni.<br />

•<br />

Kad horyzontem zastygłym i niemym<br />

czas już nie płynie. M y tylko rośniemy,<br />

jak świały, co z niczego powstają i giną.<br />

Wieczność trwa wokół, wieczność niezmierzona,<br />

każda jej miara w nicość gna i kona,<br />

czy życie wiekiem będzie, czy godziną.<br />

W oczach — kamienie. Tyś noc — niezbadana.<br />

Zapatrzona w kamiennych myśli swych arkana,<br />

wrzeźbiona w czarność zwiewna i ostra kamea.<br />

Tylko we snach przychodzisz inna — z krwi i ciała,<br />

przytomna duszy kochanka nieśmiała...<br />

I bucha w myślach popłoch i zawieja.<br />

Gdy z okiem w niebo wymierzonym leżę,<br />

tobą noc głuchą, tobą weczność mierzę,<br />

nie ufając żywotów ni dziejów zegarom.<br />

W idzę — śpisz w pustką przywalonym mieście,<br />

słyszę — drży głos twój w nikłym, krwi szeleście,<br />

o, chwilo piękna i wieczności miftro!


Darmo cię wołam. Już głos mój ciemnieje.<br />

Koc się przetacza za graniczne knieje,<br />

i gaśnie warkot gwiazdy w oddaleniu.<br />

Cisza strugami spływa w dnia jezioro,<br />

wzlatują smukłe ptaki ku zbudzonym borom.<br />

...A ty zastygasz — w niemym wciosana kamieniu.


DYTYRAMB<br />

Opowiadajmy słowami czystemi wszystkie poranne kołysania mórz,<br />

gwar kontynentów, które nad laguny niosą po mostach iskry<br />

[ elektryczne,<br />

pierwszy blask dnia, co stąpa wzdłuż strumieni<br />

z wysokich gór nad mgłę różowych jezior<br />

i grzeje oczy tych, co przystanęli, z dłonią u czoła, zakończywszy noc.<br />

Radość bez miary. Wolności nam trzeba,<br />

wolności trzeba, aby się nie troszczyć<br />

0 to, jak to ma być opowiedziane, co naszych ust na swoją spowiedź<br />

[ chce.<br />

Opowiadajmy niebieskie baseny, oszklone dachy nad niemi i słońce<br />

marca czy kwietnia, żółtawe promienie, i trampolinę, która gra i gra<br />

głowy rytmiczne w płynność zanurzanie przed smugą piany wleczonej<br />

[u nóg,<br />

albo południe, co właśnie się zbliża, jak dzban fiołków zwilżone<br />

[cieniami.<br />

1 tak to jest, że wtedy, gdy nas łączy<br />

ze światem miłość smutkiem doświadczona,<br />

nagłe otwiera się tama milczenia,<br />

szum, wrzenie skrzydeł, pieśń barw w nas przemawia,<br />

wróżyć umiemy z nieba, z drzew i nagłe<br />

widać, jak to ma być opowiedziane, co naszych ust na swoją spowiedź<br />

[chce.<br />

Słów trzeba użyć czystych, niech najlżejszy nawet śład<br />

wspomnień o dniach i nocach przeżytych ich nie płami.<br />

Bo poto są tygodnie, miesiące i lata, poto ból mądrości,<br />

aby nauczyć się mówić na drzewo: drzewo, na człowieka: człowiek i na<br />

[gwiazdę: gwiazda,<br />

aby z oparów lęku wyprowadzić ziemię<br />

nową, jak Boga kształt, który ją wskrzesza.


Kie zapomnimy też o tych, co cierpią — w węzeł gordyjski jesteśmy<br />

[spleceni<br />

z krzywdą, a z pleców spływa nam królewski płaszcz,<br />

podbity krwią złorzeczeń, skargą uciśnionych.<br />

1 nie rozetnie splotu obnażony miecz,<br />

i nie zagłuszą krzywd armatnie kola,<br />

ale pomoże mowa tak rozumna, że sama w prądzie natchnienia się chyli<br />

jak zieleń na dnie błyskawicznych rzek,<br />

że przygotowuje tylko bujne loże<br />

i czeka, aż ją dotknie duch i zmilknie spór<br />

0 to, jak to ma być opowiedziane, co naszych ust na swoją spowiedź<br />

[ chce.<br />

W ięc zaczynamy wędrówkę wspaniałą, zdumieni, że tak długo czekać<br />

[ trzeba<br />

na piękność, co powinna być widzialna<br />

1 łatwa nawet dziecku. Ka ten nowy ład<br />

form odrodzonych, wyrażających chciwie<br />

prawdę, od której lądy winny drżeć, a ona<br />

nadchodzi cicho i wieczór nie jest już wieczorem,<br />

i ciężar nie jest już ciężarem,<br />

i los nie jest już tym samym losem.<br />

Bo oto spada błysk i ziemski dom rozdziela:<br />

dobro jest tu i zło jest tu. I czeka nieśmiertelność.<br />

Szybko, jak szybko idą biedne dnie. Szybko, jak szybko zmieniają się<br />

[godziny,<br />

ale nie darmo, ale nie na próżno.<br />

Czuła ciemność pochyla się nad czołem,<br />

jak ukochana nad ciałem śpiącego<br />

i wąską smużką zawartej w niej światłości<br />

przemywa powieki. „Idźmy“ — mówi — „Idźmy,<br />

rosa nie ta co była przedtem wschodzi w ziołach,<br />

miasta nie te pod nami są na dole,<br />

zanurzy7ny się raz jeszcze w czasu fale,<br />

serc strudzonych dotkną nasze dłonie,<br />

Głoria. “


ALEKSANDER R YM K IE W IC Z<br />

W E TROJE<br />

Gdy białą nocą z twej ręki leci<br />

na niebo księżyc, jak jasny kamień,<br />

już ptak nas wola w srebrzystej sieci.<br />

T y szmer strumienia na smutek zamień,<br />

na nocny wiatr, a nas niech budzi<br />

ta gwiazda straszna, krzycząca na ludzi.<br />

W tym kraju wielkim są ciemne niziny,<br />

w mgłach rozpylone, w brzęku potoków.<br />

Opada jastrząb na rzeczne łoziny,<br />

obraca ludzkie, czerwone oko,<br />

jak rybę krągłą, świecącą na dnie<br />

— ta gwiazda wielka krzyknie i padnie.<br />

W ciemnych powiewach, w oddechach sennych,<br />

stoi nasz dom i czeka nas szczęście,<br />

w ciemnościach gęstych, wysokopiennych,<br />

włosem złączeni, z rzęsą przy rzęsie,<br />

będziemy spali — nam jedna ława:<br />

i ty i ja i gwiazda krwawa.


HORACy<br />

VIDES, U T ALTA STET...<br />

Spójrz, jak Soraktu szczyt<br />

Biało się jarzy w śniegu,<br />

Rzeki ściął ostry mróz<br />

I zatrzymał je w biegu,<br />

Las się pod śnieżnym ciężarem ugina.<br />

Kie skąp ognisku drew,<br />

Sobie nie żałuj wina,<br />

Każ czteroletnie dać<br />

Z dwuusznego sabina:<br />

To cię, ‘Taliarchu, przed mrozem uchroni.<br />

Reszta — to bogów rzecz.<br />

U faj im. Bo gdy oni<br />

W ichry przepędzą precz<br />

Z morza wrzącego toni,<br />

Kie drgnie już cyprys ni stare jesiony<br />

T roskę o jutro rzuć !<br />

Każdy dzień ze spokojem<br />

Przyjm ij za losu dar<br />

Zapisz na dobro swoje,<br />

Baw się Kameną i wiedź korowody.<br />

Zanim ci przykry szron<br />

W łosy przysypie, m ło d y! —<br />

Idź na ulicę, w tłum,<br />

Zaznaj milej swobody<br />

Schadzek wieczornych przy szepcie tajemnym...<br />

Chętnej dziewczyny śmiech<br />

Zdradzi ją w kątku ciemnym,<br />

Kiedy zesuwasz w dół<br />

Klejnot jej naramienny...<br />

Kiby się wzbrania, lecz opór daremny.


QUO ME, BAGCHE.<br />

Bakchu, którym wezbrałem cały,<br />

Dokąd gnasz mnie na jakie skały<br />

W jakie gaje, w jakie jaskinie<br />

Kowy duch mnie ponosi ninie<br />

Która słuchać będzie pieczara,<br />

Gdy zamyślam sławić Caesara,<br />

Gdy błask wieczny Najwspanialszego<br />

Do Jowisza chcę wznieść na niebo<br />

Powiem nowe, niespodziewane<br />

Dziwy, dotąd niepowiedziane!<br />

Tak bachantka, ze snu wybita,<br />

Ze skal patrząc, zdumieniem wita<br />

Śnieżną Trację, Hebr i Rhodopę,<br />

W ydeptaną przez nrrażą stopę.<br />

1 mnie lubo, gdy w zachwyceniu<br />

Las bezludny podziwiam w cieniu!<br />

O, wladnący Panny Leśnemi,<br />

Co potrafią wyrywać z ziemi<br />

Rosie dęby rąk samych silą!<br />

Spraw, by w pieśni m ojej nie było<br />

Nic z małości poziomych rzeczy,<br />

Ale glos mi daj nadczłowieczy!<br />

O. Leneju! Słodka to trwoga<br />

W niebezpieczne iść ślady boga,<br />

Co swe skronie oplata liściem<br />

Winogradu, świeżym wieczyście!<br />

PRZEŁOżyŁ J U L I A N T U W IM


GU1LLAU M E A P O L L IK A IR E<br />

PIOSENKA NIEKOCHANEGO<br />

P aw łow i Leautaud<br />

K ie znalem, w ijąc strof tych wieniec<br />

W 1903 roku<br />

M iłości sw ej co jest ja k Feniks<br />

N a popiół zim n y krzepnie w mroku<br />

By rankiem znow u wstać z płom ieni.<br />

Był wieczór Londyn w mgłach jak w sieci<br />

Ulicznik do mej lubej z twarzy<br />

Podobny wyszedł mi naprzeciw<br />

Gdy mnie spojrzeniem swym obdarzył<br />

Spuściłem oczy wstyd w nich świecił<br />

Coś w tym złym chłopcu pociągało<br />

Gwiżdżąc w kieszeniach trzymał dłonie<br />

W ulice wkraczaliśmy śmiało<br />

Jak w Czerwonego morza tonie<br />

On lud żydowski ja Faraon<br />

Jeślim nie kochał cię dziewczyno<br />

Niech potop cegieł mnie zagarnie<br />

Niech siostra - żona armia zginą<br />

Niech sczeznę król Egiptu marnie<br />

Jeśli nie jesteś tą jedyną<br />

Tuż za zakrętem gdzie się żarzą<br />

W szystkich kamienic krwawe mury<br />

Jak wielkie rany w mgieł oparzę<br />

Zaułek cieniem łka ponurym<br />

Kobieta z dawną tamtej twarzą<br />

Taki sam wzrok niemiłosierny<br />

N a obnażonym karku szrama<br />

Pijana wyszła z drzwi tawerny<br />

W chwili gdy właśnie miłość sama<br />

Swój fałsz odkryła mi bezmierny


Gdy mędrzec Odys mógł już z bliska<br />

Ujrzeć ojczystą swą krainę<br />

Poznały pana stare psiska<br />

Żona pod stropem z gobelinów<br />

Czekała żeby go uściskać<br />

G dy wracał walk stoczywszy wiele<br />

Do Sakuntali król małżonek<br />

Jej bladość była mu weselem<br />

Źrenice żądzą zamroczone<br />

Tak go pieściły jak gazelę<br />

Śniłem o szczęściu owych królów<br />

Kiedy mnie miłość nieprawdziwa<br />

1 tej wielbionej wciąż najczulej<br />

Niewierny cień ku sobie wzywał<br />

Pierś rozszarpując strasznym bólem<br />

Udręko spychasz mnie w otchłanie<br />

Uchyl swych wrót zapomnień raju<br />

Królewskie życia są za tanie<br />

W obec je j ust biedacy z bajek<br />

Cień swój gotowi sprzedać dla) niej<br />

Przeszłość zimowym snem przespałem<br />

Niechaj W ielkanoc słońcem grzeje<br />

Bo serce bardziej mam skostniałe<br />

Niż tych czterdziestu z Cezarei<br />

Przerosłem ich męczeńskim ciałem<br />

Pamięci o m ój statku cudny<br />

Dość już daremnej tej żeglugi<br />

Po głębokościach wód zatrutych<br />

Minęły czasy błądzeń długich<br />

Przez brzaski zmierzchy noce smutek<br />

Bywaj zdrów płochy m ój młodzieńcze<br />

Jak złuda tej co chwiejnym krokiem<br />

Przeszła i tamtej którą w Niemczech<br />

Straciłem było to przed rokiem<br />

1 której już nie ujrzę więcej


0 drogo mleczna o siostrzyco<br />

Białych wód Ziemi Obiecanej<br />

Podobna białym miłośnicom<br />

Kiesie nas martwych prąd nieznany<br />

Z tobą ku innych gwiazd mgławicom<br />

Pamiętam jak pewnego roku<br />

Był kwiecień świt najmilszej z wiosen<br />

Śpiewałem błoga radość wokół<br />

Śpiewałem miłość męskim głosem<br />

1 wdzięk miłosnej pory roku<br />

PIEŚŃ JUTRZENNA<br />

Stokrotko pójdź nim dzień nastanie<br />

W wiosenny miły chłód dąbrowy<br />

Słychać w podwórzach kur gdakanie<br />

Niebo przymarszcza brzask różowy<br />

Spieszy ci miłość na spotkanie<br />

Mars1i W enera znów przy władzy<br />

I znów całują się ogniście<br />

Wokoło sielskie krajobrazy<br />

W śród róż co m ają pierwsze liście<br />

Piękni bogowie tańczą nadzy<br />

Pójdź mej miłości jak królewnie<br />

Podlega świat w kwitnienia porze<br />

N atura czarem swym rozrzewnia<br />

Pan pogwizduje sobie w borze<br />

Chór żab wilgotnych kumka śpiewnie<br />

W ielu z tych bogów zgon zwyciężył<br />

W ierzby żegnają ich z rozpaczą<br />

Chrystus i miłość Pan potężny<br />

Umarli Koty smętnie miauczą<br />

Szlocham paryskich murów więzień<br />

*


Co znam ballady dla królewien<br />

Treny swych lat hymn jeńca z brzegów<br />

Do ryb karmionych ludzkim ścierwem<br />

Posępny wiersz niekochanego<br />

1 tkliwy czar syrenich śpiewek<br />

Umarła miłość więc struchlały<br />

Piękne posągi czczę na grobie<br />

Wspomnienia które mi zostały<br />

Mauzola żony cień w żałobie<br />

Jak ja był wierny i zbołały<br />

Bom wierny tak jak pies obroży<br />

1 jak bluszcz pniom po których pnie się<br />

I jak Kozacy z Zaporoża<br />

Zbożni opoje i obuńesie<br />

Stepom i przykazaniom Bożym<br />

Czcijcie Półksiężyc na mój rozkaz<br />

Tak jak go trwożnie czczą gwiaździarze<br />

Sułtańskie jarzmo wszechmoc boska<br />

Ja K aj jaśniejszy Pan wasz każę<br />

Kozacza braci zaporoska<br />

W poddaństwie dochowajcie wiary<br />

Sułtan Kozakom pisał w listach<br />

Wieść tę przywitał śmiech bez miary<br />

Odpowiedzieli mu natychmiast<br />

Mętny przyświecał im ogarek<br />

LIST KOZAKÓW DO SUŁTANA<br />

Tyś gorszy łotr od Barabasza<br />

Rogaty na kształt złych aniołów<br />

Coś jak Belzebub sobie zasiadł<br />

I łajno z błotem żresz po społu<br />

Czartowskie gzy to rzecz nie nasza<br />

Rybo w portowych ścieżkach zgniła<br />

Okropnych długich snów łańcuchu


Spisa ci oczy wyłupiła<br />

Mać tw oja rznięcie czuła w brzuchu<br />

I ciebie w sraczce poroniła<br />

Kacie Podola tobie rade<br />

Liszaje ropne wrzody strupy<br />

Tyś świński ryj kobyli zadek<br />

Daj jeśli chcesz swe wszystkie łupy<br />

Cyrulikowi za poradę<br />

O drogo mleczna o siostrzyco<br />

Białych wód Ziemi Obiecanej<br />

Podobna białym miłośnicom<br />

Kiesie nas martwych prąd nieznany<br />

Z tobą ku innych gwiazd mgławicom<br />

Łzo w ulicznicy oku martwa<br />

Kochanko gibka jak pantera<br />

Tw ych pocałunków miękki atłas<br />

T o w smaku jeno gorycz szczera<br />

Przez ciebie los nasz się zagmatwał<br />

*<br />

Spojrzenia je j płochliwych źrenic<br />

Gwiazd smugą skrzącą wieczór siekły<br />

Igrał w nich taniec lusk syrenich<br />

Pąs naszych warg skrwawionych wściekłych<br />

Lica kum naszych wiedźm czerwienił<br />

Czekam naprawdę schnie z tęsknoty<br />

Całe me serce dusza cała<br />

Jeśliby znów na most Powrotów<br />

W ejść ta kobieta kiedyś miała<br />

Jakżem rad rzec je j jestem gotów<br />

Serce i czaszka pustką świeci<br />

Kieba w nich trwają wciąż odpływy<br />

M ój trudzie o Danaid sieci<br />

Co czynić żeby być szczęśliwym<br />

Jak małe i bezgrzeszne dzieci


N igdy mnie pamięć twa nie znuży<br />

Gołąbko porcie lśniący blado<br />

Stokrotko w strzępach podczas burzy<br />

Daleka wyspo Dezirado<br />

M ój ty goździku kwiecie róży<br />

Błędne ogniki kozłonogi<br />

Satyry i żar-ptaki śliczne<br />

W różby pomyślne lub złozirrogie<br />

Gdym czuł w Calais na szyi stryczek<br />

Udręki całopalny ogień<br />

Dwoisz los męko postradałem<br />

Baśniową łanię koziorcżec<br />

Ledwiem ci z duszą z chwiejnym ciałem<br />

Potrafił ujść o stosie boży<br />

W gwiazd brzasku strojny kwiaty białe<br />

Klęsko bożyszcze gdzie twa krew z żyl<br />

Szaleją dziś kapłani twoi<br />

W śmiertelnej stoją już odzieży<br />

Ci których w płaczu śmierć ukoi<br />

Klęsko bożyszcze jak ci wierzyć<br />

A ty coś ze mną wciąż do pary<br />

Bóstwo mych martwych bóstw z jesieni<br />

Zmierz ile piędzi twojej miary<br />

N a grób mam prawo wydrzeć ziemi<br />

M ój sobowtórze wężu stary<br />

W słońce wszak lubisz je ogromnie<br />

W iodłem cię blask ci sił użyczył<br />

Jak m ej najmilszej mrocznej żonie<br />

Tyś mój beze mnie jesteś niczym<br />

Cieniu w żałobnym kirze po mnie<br />

Zim y już nie ma śnieg nie pada<br />

Spłonęły dawno białe krezy<br />

W ogrodach w owocowych sadach<br />

Ptaki śpiewają wśród gałęzi<br />

Łagodny kwiecień wiosna biada


Śmierć szyk srebrotarczowców miesza<br />

Za śniegiem co się w blachy zakuł<br />

Gna dr zew o stwor ów sinych rzesza<br />

W iosna łaskawa dla biedaków<br />

Uśmiech w spłakanych oczach wskrzesza<br />

A we mnie serce tak nabrzmiało<br />

Jak tyłek damy damasceńskiej<br />

Luba kochałem cię zbyt śmiało<br />

Dziś moje życie zbyt męczeńskie<br />

Gdy siedem szpad przeszywa ciało<br />

Siedem szpad smutku czuję ciągle<br />

W niezamąconej męce ciężkiej<br />

'Tępo mi w piersiach tkwią i obłęd<br />

Chce być rozumem na mą klęskę<br />

Jakże cię z myśli wyrwać mogłem<br />

SIEDEM SZPAD<br />

T a pierwsza lita wysrebrzona<br />

Dreszcz budzi imię jej Palina<br />

Ostrze jej śnieżna chmur zasłona<br />

Dola jej dola gibelina<br />

Kując ją W ulkan z trudu skonał<br />

Drugiej Nubossy łuk się ściele<br />

Niby radości tęcza miła<br />

Ta służy bogom w dniu wesela<br />

Trzydziestu smoków zwyciężyła<br />

Bo klinga jej zna guseł wiele<br />

Trzecia jak żeński błękit cała<br />

Jest niebezpiecznym miodolubcem<br />

Znak Lul de Faltenin przybrała<br />

Nosi ją zawsze na poduszce<br />

Sam Hermes Ernest wzrostu karła<br />

Czwarta się M alureną zowie<br />

Zielonozłotej rzeki pasmo


Pieści urocze ciała kobiet<br />

Gdy wszystkie światła dnia już zgasną<br />

I pieśń wioślarzy płynie z nowiem<br />

Piąta ma Sainte-Fabeau na imię<br />

To kukurydzy warkocz piękny<br />

I cyprysowy pień olbrzymi<br />

Pod którym cztery wiatry klękły<br />

Noc która niby głownia dymi<br />

Szósta sam chwały kruszec wzniosły<br />

Chciałaby w dłoniach słodkich zostać<br />

Co nigdy jej nie m ają dosyć<br />

Już ranek żegnaj droga prosta<br />

Koguty piały wniebogłosy<br />

Cios siódmej musiał już bez sił być<br />

To jest kobieta róża martwa<br />

Dzięki że jak ostatni przybysz<br />

Nad mą miłością drzwi zawarła<br />

Wszak ja nie znałem ciebie nigdy<br />

*<br />

O drogo mleczna o siostrzyco<br />

Białych wód Ziemi Obiecanej<br />

Podobna białym miłośnicom<br />

Kiesie nas martwych prąd nieznany<br />

Z tobą ku innych gwiazd mglatińcom<br />

Przypadku wiodą nas demony<br />

A krok dyktują firmam enty<br />

Brzmią skrzypiec ich zwodnicze tony<br />

Porywa łudzki ród przeklęty<br />

W stecz przez urwiska pląs szalony<br />

0 losie losie nieodgadly<br />

Krółowie w drgawkach nieprzytomnych<br />

1 grzechoczące dziko gwiazdy<br />

Jak żon spojrzenia wiarołomnych<br />

W śród pustyń które w mrok zapadły


Luitpold stary książę z knutem<br />

Dwóch państw strzegący obłąkanych<br />

Czy myśląc o nich czuje smutek<br />

Gdy złotym rojem rozedrganym<br />

Świetliki lecą w noc sobótek<br />

Choć kasztelanki w zamku nie ma<br />

Pod zamkiem łódź barkarol tony<br />

Po białym stawie który drzemał<br />

Drżąc tchnieniem wiosny pokrwawiony<br />

Łabędź żegłował i syrena<br />

Pewnego dnia w tym srebrnym stawie<br />

Zginął król potem zęby szczerząc<br />

Znowu wypłynął nagle na wierzch<br />

Usnął bez ruchu na wybrzeżu<br />

Z twarzą zwróconą w niebo pawie<br />

Czerwcu twe słońce lira złota<br />

Jej struny dłoń mi przepaliły<br />

Smutny i śpiewny szał mną miota<br />

Błądzę wertuję Paryż m iły<br />

Gdzie żal pozbywać się żywota<br />

W niedzielę wieczność jedną chwilą<br />

Łka katarynka monotonna<br />

W szarych podwórzach jest ich tyle<br />

Paryskie kwiaty na balkonach<br />

Jak wieża w Pizie w skos się chylą<br />

W ieczory tutaj są pijane<br />

Dżynem i światłem elektrycznym<br />

Zielone iskry rozsypane<br />

'Tramwaje trelem płyną ślicznym<br />

Szyny obłędnie rozśpiewane<br />

Kawiarnie dymem sinym wzdęte<br />

Miłością śpiew cyganów bucha<br />

W szystkie syfony zachrypnięte<br />

Kelnerskie biodra spod fartucha<br />

Ku tobie w serce moje wziętej


Znam ja ballady dla królem en<br />

Treny swych lal hymn jeńca z brzegów<br />

Do ryb karmionych ludzkich ścierwem<br />

Posępny wiersz niekochanego<br />

1 tkliw y czar syrenich śpiewek<br />

PRZEŁOŻIJŁ ROM AK K0Ł0N1ECKT


SIERGIEJ JE SIE N IN<br />

CZARNY CZŁOW IEK<br />

(poemat pośmiertny)<br />

O, przyjacielu m ój,<br />

Jestem cierpiący, bardzo cierpiący.<br />

Nie wiem sam, skąd przyszło do mnie to cierpienie.<br />

N i to wiatr dmie świszczący<br />

Nad bezludnem i pustem polem,<br />

*Ni tó mózg mój, jak gaj w jesieni,<br />

Ogołaca alkohol.<br />

Głowa moja trzepoce uszami,<br />

Jak ptak, gdy go się łowi,<br />

Na nodze szyi<br />

Tułać się jej dłużej już nie dane.<br />

CzcDrny człowiek,<br />

Czarny, czarny,<br />

Siada przy mojem wezgłowiu,<br />

Czarny człowiek<br />

Spać m i nie daje do rana.<br />

Czarny człowiek<br />

W odzi palcem wzdłuż wierszy ohydnej księgi,<br />

I nade mną, juk mnich nad umarłym,<br />

Przeciągle w nos gdacząc,<br />

Czyta mi żywot<br />

Jakiegoś szubrawca i włóczęgi,<br />

Napełniając mi serce przerażeniem i rozpaczą.<br />

Czarny człowiek,<br />

Czarny, czarny...<br />

„Słuchaj, słuchaj —<br />

M ruczy mi on uczynnie —<br />

Książka zamiera wiele<br />

W spaniałych myśli i planów.<br />

Człowiek ów


Mieszkał w krainie<br />

Co najwstrętniejszych<br />

Zbirówi i szarlatanów.<br />

W grudniu śnieg w tej krainie<br />

Lśni czyściutkim płaszczykiem,<br />

I wesoło warkocza.<br />

Kołowrotki zamieci.<br />

Człowiek ów był arwanturnikiem,<br />

A le w najlepszym gatunku<br />

Na świecie.<br />

Był on wytworny,<br />

A w dodatku — poeta,<br />

Coprawda z niezbyt wielką,<br />

Lecz: z porywającą siłą,<br />

I jakąś, przeszło czterdziestoletnią<br />

Kobietę<br />

Nazywał złą dziewczynką,<br />

Kochaną i miłą.<br />

Szczęście — mawiał — polega<br />

Na sprycie głowy i rąk.<br />

Każdy niezgrabiasz<br />

Nieszczęśliwcem jest przez to.<br />

‘To nic,<br />

Że wiele mąk<br />

Powodują fałszywe<br />

I wyszukane gesty.<br />

Wśród burz życiowych,<br />

I w chłód, i w słotę,<br />

Gdy cię strata nawiedzi,<br />

Albo smutek zapuka,<br />

Udawać uśmiech i prostotę,<br />

Oto największa w życiu sztuka".<br />

„Czarny człecze,<br />

Zabraniam ci tego!<br />

Przecież to nie jest<br />

Nurków brygada.<br />

Cóż mnie może obchodzić<br />

Życie poety skandalicznego.<br />

Proszę cię, innym<br />

Czytaj i opowiadaj".


Czarny człowiek<br />

W bija we mnie swój wzrok,<br />

1 oczy mu przesłania<br />

Sinawa torsja mokną,<br />

Jak gdyby chciał powiedzieć,<br />

Żem jest złodziej i łotr,<br />

Który kogoś bezwstydnie<br />

1 nikczemnie tak okradł.<br />

O, przyjacielu mój,<br />

Jestem cierpiący, bardzo cierpiący.<br />

Kie wiem sam, skąd przyszło do mnie to cierpienie.<br />

N i to wiatr dmie świszczący<br />

N ad bezłudnem i pustem polem,<br />

N i to mózg mój, jak gaj w jesieni.<br />

Ogołaca alkohol.<br />

Noc jest mroźna.<br />

Ciche dróg skrzyżowanie.<br />

Stoję samotny przy oknie,<br />

Na nikogo już dzisiaj nie czekam.<br />

Cała równią dokoła<br />

M iękkim wapnem usłana,<br />

1 do sadu zjechały się drzewa,<br />

Niby jeźdźcy, przybyli z daleka.<br />

Kędyś, złowieszczo,<br />

Ptak nocny zawodzi i biada.<br />

Głucho jeźdźcy drewniani<br />

Dudnią kopyt podkuciem.<br />

Oto znowu ten czarny<br />

Na fotelu się moim rozsiada,<br />

W zsuniętym z czoła cylindrze<br />

I w niedbale rozpiętym surducie.<br />

„Słuchaj, słuchaj —<br />

Skrzeczy mi, patrząc w twarz,<br />

A sam coraz to bliżej<br />

Pochyła się ku mnie —<br />

N ie widziałem, by jakikolwiek<br />

Szubrawiec i kpiarz<br />

Cierpiał na bezsenność<br />

'Jak niepotrzebnie i nierozumnie.


Zresztą, może przesadzam.<br />

W szak dziś — księżyc nad nami.<br />

Czegóż jeszcze potrzeba<br />

Rozmarzonemu poecie<br />

Może właśnie ukradkiem<br />

Przyjdzie'; „ona' z pełnemi udami,<br />

A ty będziesz jej czytał<br />

Martwo-ckliwe, liryczne swe śmiecie.<br />

Strasznie lubię poetów:<br />

Przezabawny to ludek.<br />

Odnajduje w nim zawsze<br />

Historię sercu znajomąJ<br />

Jak wypryszczonej słuchaczce<br />

Długowłosy cudak<br />

Opowiada o światach,<br />

Ociekając płciową oskomą.<br />

Kie wiem, nie pamiętam.<br />

W jakiemś tam siole,<br />

Może w Kałudze,<br />

A może i w Razaniu,<br />

W prostej chłopskiej rodzinie,<br />

Rosło sobie pacholę,<br />

Z błękitnemi oczyma<br />

1 z jasnemi włosami...<br />

Z malca stał się mężczyzną,<br />

A w dodatku — poetą,<br />

Co prawda z niezbyt wielką,<br />

Lecz z porywającą siłą,<br />

1 jakąś, przeszło czterdziestoletnią<br />

Kobietę<br />

Nazywał złą dziewczynką,<br />

Kochaną i m ilą '.<br />

„Czarny człecze,<br />

Szkaradny z ciebie gość!<br />

Ta sława już oddawna<br />

W ślad za tobą kroczy'.<br />

Jestem wściekły. 1 czując<br />

Wzbierającą wciąż złość,


Raz go! laską wprost w pysk,<br />

M iędzy oczy...<br />

Księżyc skonał.<br />

Świt szarzeje nad drogą.<br />

O, zła nocy,<br />

Nocy, bodajbyś przepadła!<br />

Stoję w lśniącym cylindrze.<br />

Przy mnie niema nikogo.<br />

Jestem sam...<br />

I stłuczone zwierciadło...<br />

P R Z E Ł O Ź IJŁ L E O N A R D P O D H O R SK I-O K O Ł Ó W


U WA G I<br />

O Z B I G N I E W I E U N I Ł O W S K I M * )<br />

M ó w io n o o n im , że b y ł u o s o b ie n ie m b u jn o ś c i ż y c ia , w y ra z e m je g o n ie p o -<br />

żytości i r o z m a c h u — a u m a r ł, m a ją c l a t 2 8 . N o s ił w so b ie o g ro m sił, n ie ­<br />

w y c z e rp a n e , z d a w a ło b y się, z a p a s y e n e rg ii — i n ik t, z n a s, c o śm y g o z n a li<br />

b liżej, k tó rz y śm y w ie d zieli ró w n ie ż o je g o d a w n y c h d o le g liw o śc ia c h ( n ie ­<br />

d o m a g a ł k ied y ś n a p ł u c a ) , n ik t z n a s n ie p rz e c z u w a ł n a w e t n a d c h o d z ą c e j<br />

k a ta stro fy . K ip ia ł ra d o ś c ią ż y c ia , c h ło n ą ł je w p ro s t d r a p ie ż n ie w szy stk im i<br />

n iem a l p o ra m i sk ó ry — a n o sił w so b ie z a ró d śm ie rc i. K tó ż b y się te g o<br />

d o m y ś la ł! P rz y p a d e k z rzą d ził, ż e p o r a z o s ta tn i w id z ie liś m y się z so b ą n a<br />

k ilk a ty g o d n i p rz e d je g o z g o n e m . P o w ia d a n o m i je d n a k , że n a d łu g o j e ­<br />

szcze p rz e d w y b u c h e m c h o ro b y , k tó r a tr w a ła z a le d w ie k ilk a d n i, m ia ł ju ż<br />

przeczu cie, n ie m a l p e w n o ść z b liż a ją c e g o się k o ń c a . P rz e c z u c ie to z d r a d z a ł<br />

w obec n a jb liższe g o o to c z e n ia , z a p e w n ia ł, że w k ró tc e u m rz e , b a ! p o w a ż n ie<br />

liczył się z ta k ą m o żliw o śc ią. K tó ż b y m u c h c ia ł w ó w c z a s w ie rz y ć U o s o ­<br />

b ien ie b u jn o śc i ż y c ia — i z a p o w ie d ź śm ie rc i u je g o p r o g u C ó ż z a stra sz ­<br />

liw y p a r a d o k s ; o t, jeszcze je d e n z fig ló w Z b y sz k a U n iło w s k ie g o !<br />

P rz y z n aję z ż alem , że k ie d y ju ż le ż a ł n a ło ż u c h o ro b y , k tó r e m ia ło b y ć<br />

łożem jeg o śm ierc i, ra c z e j z p rz y ja c ie ls k ie j k u r tu a z ji, n iż z o b a w y , że m u<br />

coś zag raża, d o p y ty w a łe m o s ta n je g o z d ro w ia . N ie s te ty , p o z o rn a sp rz e c z ­<br />

ność sp ełn iła się o k r u t n ie : U n iło w s k i u m a r ł.<br />

D zisiaj w iem y , że w b re w łu d z ą c y m p o z o ro m z a g a d n ie n ie śm ie rc i n u r t o ­<br />

w ało go trw a le , czego d o w o d e m są je g o u tw o r y — o d „ W s p ó ln e g o P o k o ju ”<br />

p o „D w adzieścia la t ż y cia ” . W e „ W s p ó ln y m p o k o ju ” sk a z a ł n a w e t n a śm ie rć<br />

gruźliczą g łó w n eg o b o h a te r a p o w ie śc i, L u c ja n a , k tó r e g o id e n ty c z n o ść id e ­<br />

ow a i p sy chiczna z a u to r e m k siążk i w y d a je się n ie w ą tp liw a n a w e t d la czyrelnika<br />

nie p o sia d a ją c e g o k lu c z a o d te j n a w sk ro ś a u to b io g r a f ic z n e j książk i.<br />

W przeczu ciu p rz ed w c z esn ej śm ie rc i ta k i k o n ie c — tr u m n a g ru ź lik a — w y ­<br />

d a w ał m u się sn ad ź w ó w czas n a jp r a w d o p o d o b n ie js z y . P rz y p o m n ijm y n a s tę ­<br />

p u jąc y passus ze „ W sp ó ln e g o p o k o ju ” :<br />

„P o czął m yśleć n a ró ż n e te m a ty . „ Ś m ie rć ” M a e te r lin c k a , c z y ta ł to p r z e ­<br />

cież, i owszem , ciekaw e ro z w a ż a n ia . C z y p rz e m y ś la łe m ś m ie rć R z ec zy w iście ,<br />

m yśla łem o n iej c zę sto ! N ie b o ję się je j je d n a k . C a ła rz ecz w ty m , ż e b y<br />

um rzeć w p o czuciu, że się n ic n ie tr a c i n a o d e jś c iu z te g o g lo b u . C z y j a<br />

m a m to poczu cie N o , c h y b a , sk o ro w y o b ra z iłe m so b ie w szy stk ie n a jle p ­<br />

sze stro n y życia, jak ie m ó g łb y m o sią g n ą ć i n ie d a ły m i o n e r a d o ś c i ! C h o ­<br />

ciaż k to w ie, g d y b y m je p o sia d ł, m o ż e b y m in a c z e j się n a to w szy stk o z a ­<br />

p a try w ał. Ja k ie to śm ieszne, lu d z ie w o g ó le w ie rz ą w coś, ja k ie ś ta m m isje .<br />

C h c ia łb y m zobaczyć to p e rfid n ie z m ru ż o n e o c zk o n a tu r y , k tó r e p r z y p a tr u je<br />

się b e zn a d zie jn y m m o zo ło m sw y ch stw o ró w . H a , u m y s ł lu d z k i ■— to -to ,<br />

a o w o ! P s ia k re w ! jak ieś sk aleczen ie się la n c e te m i ju ż p o u m y śle , k o n ie c<br />

całego cu d u . R r r y m !...” . B ru ta ln e p rz e k le ń s tw o k o ń c z y p rz y to c z o n y o k res.<br />

*) rzecz wygłns-zona na wieczorze literackim w Kole Polonistów S. TJ. J. P.


A w ię c je d n a k to ta k w y g lą d a ło to p ro s te u o so b ie n ie sa m e j b u jn o śc i i r a ­<br />

d o śc i ż y c ia . W 2 3 - le tn im p o d ó w c z a s c h ło p a k u ...<br />

D z ie c k o szczęścia — p o w ia d a n o jeszcze. S a m o ro d n y , s p o n ta n ic z n y ta le n t.<br />

P e łn e u z n a n ie i p o p u la rn o ś ć , z p e w n ą o g lę d n o ś c ią m o ż n a b y n a w e t p o w ie ­<br />

d z ie ć — s ła w a w ty m w i e k u ! N ie m a l ju ż r e a liz a c ja n a jś m ie ls z y c h , g o rą c z ­<br />

k o w y c h m a r z e ń b o h a te r a „ W s p ó ln e g o p o k o ju ” . A p rz y ty m J a k a ż g e h e n ­<br />

n a ż y c ia p r z e b y ta w ta k k r ó tk im czasie. B o p rz e c ie ż „ D w a d z ie śc ia la t ż y c ia ”<br />

to z n ó w , p o m ija ją c ta k c h a ra k te ry s ty c z n e d la U n iło w sk ie g o , ja k o p isa rz a ,<br />

p rz e ja s k ra w ie n ia , je g o w ła s n a b io g ra fia . B ły sk a w ic z n a d r o g a k a rie ry — p o ­<br />

w ia d a ją je d n i — o d p ik o la k a w r e s ta u r a c ji d o c zo ło w e g o p ro z a ik a m ło d e ­<br />

g o p o k o le n ia p o lsk ie g o n a sz y c h d n i ! C o z a o lb rz y m i w y siłek — o d p o w ia d a ­<br />

m y n a to — ja k i t r u d w y g ra m o le n ia się, u c h r o n ie n ia się p rz e d zn iszczen<br />

ie m . A p rz e c ie ż c a ła t a p r a c a w z n o sz e n ia się o b e jm u je z a le d w ie o k res<br />

k ilk u , d o sło w n ie k ilk u la t. K ilk a la t in d y w id u a ln e j w a lk i o p ra w o d o k u l­<br />

tu r y d la ta le n tu . J a k ż e ż a ło śn ie w y g lą d a d ziś ta „ k a r ie r a ” ta k tra g ic z n ie z ła ­<br />

m a n e g o ż y c i a ! Ile ż k o m p lik a c ji p rz e d s ta w ia ta , z d a w a ło b y się, ta k p ro s ta<br />

p o s ta ć U n iło w sk ie g o .<br />

N ie n a ty m k o n ie c p a ra d o k s o m . O k rz y c z a n o U n iło w sk ie g o ja k o „ n ie ­<br />

m o r a ln e g o p is a rz a ” . N a c z y m że m ia ła p o le g a ć o w a n ie m o ra ln o ś ć A n o , że<br />

n ib y ta k ie sło w a , że ta k ie sc e n y , a ra c z e j „ o b s c e n a ” , że to n ib y p o rz ą d n y<br />

c zło w iek d o rę k i w z ią ć n ie m o że.<br />

„ P o r z ą d n y c z ło w ie k u ” , k tó ry p rz e d o k ie m d z ie c i z a m y k a sz w sz u fla d z ie<br />

b iu r k a n ie d o c z y ta n y , o b s z a rp a n y , z a te m ra c z e j ju ż z a c z y ta n y n ie m a l n a<br />

śm ie rć e g z e m p la rz z n ie k sz ta łc o n e g o , b ru k o w e g o w y d a n ia „ D e k a m e r o n u ” ,<br />

m o ra lis to , z a c h ły s tu ją c y się „ o b y c z a jo w y m i” p o w ie śc ia m i w „ C z e rw o n ia k u ” ,<br />

czyś p ró b o w a ł z a s ta n o w ić się k ie d y , n a c z y m w ła śc iw ie p o le g a m o ra ln o ść<br />

p is a rz a <br />

U k a z a ć t. zw . ż y cie ta k , ja k o n je w id z ia ł, n ic n ie u jm u ją c z je g o w s p a ­<br />

n ia łe g o i z a ra z e m k o sz m a rn e g o o b ra z u , ż a d n e j u p ię k s z a ją c e j b la g i, ż a d n y c h<br />

re tu s z ó w , p r ó c z ty c h , k tó r y c h ż ą d a a rty z m — o to cel, cel p r a w ie h e ro ic z n y ,<br />

ja k i p o s ta w ił p rz e d sw o im p is a rs tw e m U n iło w sk i. C z y t a p o s ta w a , p o s ta w a<br />

re a lis ty , je s t słu sz n a , to z u p e łn ie in n a , d a lsza, w te j c h w ili m n ie j in te re s u ją c a<br />

s p ra w a . P o z o sta je fa k t, że te j p o sta w ie a rty s ty c z n e j b y ł w m ia r ę sił w ie r­<br />

n y , n ie d o p u s z c z a ją c ż a d n y c h św ia d o m y c h u stę p stw , ż a d n y c h lite ra c k ic h<br />

szw in d ló w . P o p e łn ia ł b łę d y — to p r a w d a . Z w ła szcza w p ie rw szy m o k resie<br />

tw ó rc zo śc i. N a jw ię c e j ic h c h y b a d o sz u k a ć się m o ż n a — i to b e z tr u d u —<br />

w ła śn ie w o w y m o k rz y c z a n y m „ W s p ó ln y m p o k o ju ” . A le fa k te m je s t ró w ­<br />

n ie ż , że w m ia r ę ro z w o ju ta le n tu , z n a c z o n e g o e ta p a m i k siążek, w m ia r ę<br />

ła p c z y w e g o w p ro s t c h ło n ię c ia , b o ju ż n a w e t n ie z d o b y w a n ia k u ltu r y p i­<br />

sa rsk ie j, n a r z u c a ł so b ie c o ra z su ro w sz ą d y sc y p lin ę . I w ty m je s t c a ła je g o<br />

u c zciw o ść p is a rs k a — j e g ° p r a w d z iw a e ty k a a rty s ty .<br />

„ C z e g o o n i c h c ą o d e m n ie ” — p y ta ł m n ie k ie d y ś p o w y d a n iu sw o jej<br />

k sią żk i o p o d ró ż y p o B ra zy lii. — „ W y r z u c a ją m i c ią g łe p o d k re ś la n ie , że n u ­<br />

d z iłe m się w A m e ry c e . A c o m ia łe m n a p is a ć Ż e c o ” — p a rsk a ł. — „ Ż e<br />

ta k ie c ie k a w e . Ż e n ib y p a lm y ... że e m ig ra c ja ... N i e ! n i e ! N ie m o g ę p isa ć<br />

te g o , c ze g o m n ie p r z e ż y ł! ”<br />

N a w ia s e m m ó w ią c , tr a k to w a ć „ Ż y to w d ż u n g li” w y łą c z n ie ja k o w y ra z<br />

z n u d z e n ia m ło d e g o p is a rz a B ra z y lią , to co k o lw ie k , p o w ie d z m y , p ro sta c k ie<br />

u ję c ie . O c zy w iście , n ie w ą tp ię , że z ta k ie j w y p ra w y i z ta k ie g o te m a tu


m o ż n a b y w y d o b y ć z n a c z n ie w ię c e j. M o ż e to n a w e t b a r d z ie j d o g a d z a ło b y<br />

lu d z k im a m b ic jo m U n iło w sk ie g o . M ia ł je p rz e c ie ż , j a k k a ż d y z n a s.<br />

N ie d o g a d z a ło to je d n a k je g o a m b ic jo m a rty s ty c z n y m . M o ra ln o ś ć p isa rsk a<br />

U n iło w sk ie g o n a ty m w ła śn ie p o le g a ła , że n ie u siło w a ł się s tro ić w c u d z e<br />

p ió rk a , w k tó r y c h m o ż e n a w e t i b y ło b y m u d o tw a rz y , a le w k tó r y c h nie<br />

c z u łb y się so b ą. R z e te ln ie s p e łn ia ł n a r z u c o n y so b ie s a m e m u n a k a z n ie p rz y -<br />

o z d a b ia n ia sią p o w a g ą m y śli i p rz e ż y ć , k tó r y c h n ie p rz e tra w ił, n ie p r z y ­<br />

sw oił so b ie d o c n a .<br />

Z a r z u c a n o m u w re sz cie b r a k t. zw . id e o lo g ii, z d e k la ro w a n e j p o s ta w y w o ­<br />

b ec w ie lu a k tu a ln y c h z a g a d n ie ń — sp o łe c z n y c h , p o lity c z n y c h , n a ro d o w y c h ,<br />

słow em , b r a k te g o , co c h ę tn ie się o k re śla ja k o „ ś w ia to p o g lą d ” p isa rz a . J e s t<br />

to z a rz u t d o n io sły i z a ra z e m b a r d z o n ie p o w a ż n y . C z eg ó ż b o w ie m ż ą d a n o <br />

Ż ą d a n o , a b y się z a d e k la ro w a ł. P ro szę m i w y b a c z y ć te n je d y n y tu w tr ę t<br />

osobisty. D e k la ro w a łe m się w ie lo k ro tn ie i p r z y z n a ję z c a łą o d w a g ą , że m a m<br />

ju ż te g o d o sy ć. N ik t c h y b a ju ż n ie m a w ą tp liw o ś c i, że te n lu b ó w z n a s<br />

to lu b o w o z d e c y d o w a n ie r e p re z e n tu je . M im o to , a m o ż e w ła śn ie d la te g o ,<br />

ż ą d a n ie d a ls z y c h d e k la ra c y j n ie u s ta je . P o w ie d z m y so b ie w re sz cie , że z a d a n ie<br />

p isa rz a n ie p o le g a b y n a jm n ie j n a c z u jn o śc i, a b y w k a ż d e j c h w ili w ia d o m o<br />

b y ło d o k ła d n ie , ja k g o z a s z u fla d k o w a ć . O tó ż z U n iło w s k im ta k b y ło w ła ­<br />

śnie, że n ie ła tw o d a w a ł się z a s z u fla d k o w a ć . N ik t n ie m ia ł c h y b a w ą tp liw<br />

ości, k im b y ł, a m im o to w ż a d n e j z p rz y g o to w a n y c h u słu ż n ie sz u fla d e k<br />

n ie c h c ia ł się n ie s p o k o jn y d u sz e k p o m ie śc ić .<br />

W n u m e rz e „ W ia d o m o ś c i L ite r a c k ic h ” , p o św ię c o n y m p a m ię c i a u to r a<br />

„ D w u d z ie stu l a t ż y c ia ” a u to r p o p u la r n y c h p o w ie śc i, T a d e u s z D o łę g a - M o ­<br />

stow icz z a a n e k to w a ł g o — p ro sz ę so b ie w y o b r a z ić ! — n a rz ecz... k o n s e r­<br />

w aty zm u . Ż e n ib y U n iło w s k i b y ł r e p r e z e n ta n te m p o s ta w y i m y śli k o n s e r­<br />

w a ty w n e j, b o m ię d z y in n y m i — s i c ! — n ie c ie r p ia ł z a n ie d b y w a n ia te r m i­<br />

n ó w zw ro tu d łu g ó w k a r c ia n y c h . A r g u m e n t m o ż e i d o ść p o w a ż n y w z ak re sie...<br />

specyficznie p o ję te j m y śli k o n s e rw a ty w n e j. J e d n ą ty lk o d ro b n o s tk ę m a m m u<br />

do z arz u ce n ia, że n ie je s t a r g u m e n te m in te le k tu a lis ty . Z w ię k sz ą ju ż słu sznością,<br />

choć też z n ie z m ie rn ą o stro ż n o śc ią i z a s trz e ż e n ia m i, o czy w iście, s ta ­<br />

w ia go w ty m ż e n u m e rz e „ W ia d o m o ś c i” je d e n z p rz y ja c ió ł z m a rłe g o , p o e ta<br />

W ładysław B ro n iew sk i, w sz e re g a c h t. zw . p is a rz y le w ic o w y c h .<br />

A w rzeczy s a m e j W rz e c z y sa m e j U n iło w s k i n ie m ia ł — z d a je się —<br />

izeczyw iście ż a d n y c h z d e k la ro w a n y c h p o g lą d ó w sp o łe c z n o - p o lity c z n y c h .<br />

S tw ierd zam to , c h o ć d y s p o n u ję u s tn y m o św ia d c z e n ie m z m a rłe g o , że u w a ż a ł<br />

się za socjalistę. S o c ja liz m to b y ł je d n a k , je śli m o ż n a w ty m w y p a d k u<br />

o n im m ów ić, w p o ję c iu n a js z e rsz y m p rz e c iw re a k c y jn e j, p ro g re s y w n e j, re -<br />

fo rm isty czn ej p o sta w y w o b e c ż y c ia . N ic w ię c e j — i z a ra z e m m o ż e b a r d z o<br />

dużo. W k a żd y m ra z ie u d w u d z ie s to k ilk u le tn ie g o p is a rz a — p is a rz a , k tó r y<br />

raczej k sz tałto w ał się w p o w o ln y m tru d z ie , n iż c o k o lw ie k w ie lk ie g o d o k o ­<br />

n a ł — b a rd zo uczciw ie.<br />

F a k te m jest w reszcie, że te k a r ty je g o k sią żek , n a k tó r y c h silił się w y ­<br />

rażać, czy fo rm u ło w a ć ja k ie ś „ p o g lą d y ” , są w je g o tw ó rc z o śc i n a jg o rs z e .<br />

N a iw n o ść lic y tu je się w n ic h z b r a k ie m n ie z b ę d n e g o p rz y g o to w a n ia d o t a ­<br />

k ich sfo rm u ło w a ń . Ż e w y p isy w a ł p o r n o g r a f ie , że o sz k a lo w a ł a rm ię , że m o ż e<br />

r.aw’e t i o O jc zy ź n ie to i o w o, i w o g ó le d o „ W ia d o m o ś c i L ite r a c k ic h ” p i­<br />

sy w ał — no, to są ju ż in k w e k ty w y , ta k n a m z ż y c ia c o d z ie n n e g o p isa rz y d o ­


z e z n a n e , że m o ż e m y so b ie d a r o w a ć i p rz y je m n o ś ć ro z w a ż a n ia ich z a ­<br />

w a rto ś c i m o r a ln e j i o b ro n ę p r z e d n im i z m a rłe g o p isa rz a .<br />

Z n a łe m U n iło w sk ie g o b e z m a ła d z ie sięć la t. P rz y ja ź n iliśm y się. M ia łe m<br />

m o ż n o ść , o b c u ją c z n im b liż e j, o b s e rw u ją c g o d łu ż e j, śle d zą c z u w a g ą i ciek<br />

a w o śc ią je g o ro z w ó j, p o z n a ć g o le p ie j, n iż in n i. N ig d y n ie p rz eczu w ałem ,<br />

że p rz y jd z ie m i g o k ie d y k o lw ie k w s p o m in a ć . S tr a ty o so b iste j, ja k ą z jeg o<br />

śm ie rc ią p o n io słe m , n ic ju ż n ie n a p r a w i. N ie c h a j w ię c c h o c ia ż t a bliższa<br />

m o ja z n a jo m o ś ć n a tu r y p rz e d w c z e ś n ie z n iw e c z o n e g o ta le n tu p r z y d a się dziś<br />

d la z b liż e n ia k u ltu r a ln e g o c z y te ln ik a d o p o z o sta łe j p o n im ta k m ałe j<br />

w p ra w d z ie , a le ta k ju ż b o g a te j sp u ściz n y . C h c ia łb y m , a b y d o jr z a n o w ięcej<br />

k o m p lik a c ji w c h a r a k te r z e je g o u m y sło w o śc i, u m y sło w o śc i a rty s ty . C h c ia ł­<br />

b y m , a b y d la w z a je m n e j k o rz y ści ta k ła tw o n ie u p ra s z c z a n o so b ie, ja k to<br />

n ie r a z w id z im y , te g o zaw sze b a r d z o tr u d n e g o z a g a d n ie n i a : czło w iek — a r ­<br />

ty s ta — tw ó rc zo ść .<br />

M ó w ię to d z is ia j, „ b o m s m u tn y i sa m p e łe n w in y ” .<br />

D la te g o tu z re z y g n o w a łe m z ła tw e j, a c z e fe k to w n e j — a le i ta n ie j — ro li<br />

w s p o m in a ją c e g o p rz y ja c ie la . O c zy w iście , m o ż e n a w e t d la n ie k tó ry c h b y ło ­<br />

b y c ie k aw sz e u sły szeć o d je d n e g o z ż y w y c h „ b o h a te r ó w ” „ W s p ó ln e g o p o ­<br />

k o ju ” coś n a ó w te m a t, j a k to ta m rzec zy w iście b y ło w te j o s ta tn ie j<br />

s p e lu n c e c y g a n e rii w a rsz a w sk ie j, ja k to o n i p ili — i k to w re sz cie z k im<br />

i d la c z e g o . P o s ia d a m p rz e c ie ż k lu c z d o te j „ s k a n d a lic z n e j” p o w ie śc i... O tó ż<br />

p rz y rz e k a m , że je śli k ie d y ś d la sp ra w y s a m e j sz tu k i o k a ż e się p rz y d a tn y ,<br />

p rz e k a ż ę g o k o m u n a le ż y lu b sa m g o u ż y ję . D z iś n ie są d z ę, a b y p lo tk a<br />

p o m o g ła w c z y m k o lw ie k c z y ta ją c e m u , ta k ja k o b o ję tn e ju ż n a m je s t, k to<br />

p o z o w a ł d o o b ra z ó w z n a k o m ite g o m a la r z a z p rz e d stu le c i.<br />

K o ń c z ą c , a p e lu ję ty lk o o m iło ść d la p is a rz a i je g o d z ie ła , tę m iło ść, k tó ­<br />

r a je s t n a jw ię k s z ą i n a jc e n n ie js z ą n a g r o d ą , z ło ż o n ą tw ó rc y z a p o n ie s io n y<br />

p rz e z n ie g o tr u d .<br />

U n iło w sk i n a n ią z a s łu g u je .<br />

S T A N I S Ł A W R IJS Z A R D D O B R O W O L S K I<br />

C H Ł O P S K I N A D R E A L I S T A<br />

J a k w ia d o m o is tn ie je s ta r y s p ó r — n ig d y n ie ro z s trz y g n ię ty — o to , czy<br />

in d y w id u u m tw o rz y h is to rię , czy te ż h is to r ia w y rz u c a n a p o w ie rz c h n ię p rz ez<br />

n ią u k s z ta łto w a n e i p rz e z n ią p ro w a d z o n e je d n o s tk i. Z d a je się im ty lk o , że<br />

rz ą d z ą ś w ia te m — a w ła śc iw ie są m a n e k in a m i, b e z w o ln y m i n a rz ę d z ia m i<br />

w ie c z n e g o p r ą d u . T a k T o łs to j u n ic e s tw ia w ie lk o ść N a p o le o n a , ro b ią c z n ie ­<br />

g o n a p u s z o n ą k u k łę , a p rz e c iw s ta w ia m u K u tu z o w a , k tó re g o c a ła w yższość<br />

p o le g a ła n a ty m , iż z d a je o n so b ie s p ra w ę ze sw o je j b ie r n e j ro li i z te g o , że<br />

je s t w y s u n ię ty m n a szczy t, p rz e c ię tn y m p rz e d s ta w ic ie le m sw o je g o n a r o d u .<br />

P o m y ś la łe m so b ie o te j s p ra w ie , z a s ta n a w ia ją c się n a d c a łą id e ą C e n tr a l­<br />

n e g o O k r ę g u P rz e m y s ło w e g o — id e ą rz eczy w iście z d o ln ą w z n ie c ić z a p a ł<br />

w n ie o b o ję tn y c h se rc a c h . I m y śla łe m , ile te ż w te j id e i jest tw ó rczo ści<br />

o so b iste j n a sz y c h m ę ż ó w s ta n u — ile zaś p o n a d in d y w id u a ln e j siły h is to ­<br />

ry c z n e j, k tó r a p c h a d o s tw o rz e n ia ta k ie g o c e n tr u m n o w e j P o lsk i. M y ślę , że<br />

p r y m ity w n e siły g e o p o lity c z n e s k ła d a ją się n a to i że ta k ie z a b e z p ie c z o n e


i r d z e n n ie p o lsk ie c e n tr u m sa m o się w y d ź w ig a n a n a c z e ln e m ie jsc e . W sz y stk<br />

ie w a ru n k i e k o n o m ic z n e i o b r o n n e P o lsk i z e sp o liły się, a b y id e a C O P ’u<br />

p o w s ta ła p rę d z e j czy p ó ź n ie j. O b o k ty c h p rz y c z y n i sił m a te ria ln y c h , o d ­<br />

g r y w a ją t u ta j ta k ż e p e w n ą ro lę o w e sły n n e im p o n d e r a b ilia , k tó r e sp o w iły se r­<br />

ce P o lsk i w p e w n e siły m o r a ln e — i c h y b a n ie b e z z n a c z e n ia d la c a łe j s p ra w y<br />

b ę d z ie , iż sa n d o m ie rsk ie , o d G ó r Ś w ię to k rz y sk ic h a ż p o Ł a ń c u t czy L e ż a jsk ,<br />

o b o k sw o je j fiz jo n o m ii g e o g ra fic z n e j i g e o p o lity c z n e j ■— p o s ia d a w ła sn ą<br />

fiz jo n o m ię p o e ty c k ą .<br />

T o , c o d z isia j s ta je się C e n tr a ln y m O k rę g ie m P rz e m y s ło w y m , o d n ie p a ­<br />

m ię tn y c h c zasó w — p o s ia d a ło w y b itn ą o d rę b n o ś ć g e o g ra fic z n ą i r e g io n a ln ą .<br />

O b o k P o d h a la p rz e c ie sa n d o m ie rs k ie i k ie le c k ie z o sta w iło w n a sz e j lite r a tu ­<br />

rze n a jb a r d z ie j w y ra ź n e śla d y . W y s ta rc z y u p r z y to m n ić so b ie tw ó rc z o ść Ż e ­<br />

ro m sk ieg o , z w ią z a n ą z ty m i k r a ja m i — a z ro z u m ie m y je j a tm o s f e r ę p o e ­<br />

ty c k ą .<br />

W o s ta tn ic h c z a sa c h t a a tm o s f e r a d o ta k ie g o s to p n ia się z g ęściła, że m o ­<br />

ż em y m ó w ić n a w e t — je ż e li n ie o p e w n e j szkole — to w k a ż d y m r a z ie<br />

o b a r d z o w y ra ź n e j g r u p ie p is a rz y s a n d o m ie rs k ic h . N ie łą c z ą ic h ja k ie ś w sp ó l­<br />

n e c e c h y lite ra c k ie czy id e o w e , są z e sp o le n i ty lk o w s p ó ln o tą p o c h o d z e n ia<br />

z ziem i sa n d o m ie rsk ie j. P o ja w ie n ie się ta k ie j z w a rte j g r u p y m n ie j lu b w ię c e j<br />

w y b itn y c h p isa rz y , m ie s z k a ją c y c h n a je d n e j p o ła c i k r a ju , n ie n a le ż y d o z ja ­<br />

w isk c zę sty ch u n a s i św ia d c z y n ie w ą tp liw ie o ty m , że z a n im ta część k r a ju<br />

p rz e b u d z iła się d o ż y c ia m a te ria ln e g o i d o tw ó rc z o śc i d ó b r te g o św ia ta , p o ­<br />

p rz ed z iło j ą p e w n e o d ro d z e n ie d u c h o w e •—• b y ć m o ż e , sz c ząte k d a w n e g o<br />

ż y cia d u c h o w e g o , z a ta r te g o ju ż w e w s p o m n ie n ia c h h is to rii, ż y c ia , k tó r e d ł u ­<br />

go n ie m o g ło d o jść d o g ło su d z ię k i n ie s p rz y ja ją c y m w a r u n k o m z e w n ę trz n y m .<br />

D ość p o w ie d z ie ć je d n a k , że z ie m ia K a d łu b k a i D łu g o sz a , O le śn ic k ie g o i M i­<br />

k o ła ja G o m ó łk i p rz e m ó w iła w y ra ź n ie d o n o w e g o p o k o le n ia P o lsk i — i te j<br />

zasługi n ie m o ż n a ju ż p rz y p is a ć p a n u W ic e p re m ie ro w i.<br />

Z tą ty lk o ró ż n ic ą , iż d o g ło su d o c h o d z ą sy n o w ie te j z ie m i j a k n a jb a r ­<br />

dziej z n ią — i to z d z ia d a p r a d z ia d a — z w ią z a n i. S z k o ła s a n d o m ie rs k a<br />

czy g r u p a sa n d o m ie rs k a s k ła d a się w y łą c z n ie z c h ło p ó w w p o b liż u sto lic y<br />

K sięcia H e n ry k a u ro d z o n y c h .<br />

N ie d a w n o u d z ie lo n a n a g r o d a m ło d y c h z w ró c iła u w a g ę n a je d n e g o z p r z e d ­<br />

staw icieli te g o lu d u p o d s a n d o m ie rs k ie g o , n a m ło d e g o p o e tę S ta n is ła w a P ię ­<br />

tak a .<br />

A czkolw iek P ię ta k je s t n a jm ło d s z y m z w szy stk ic h s a n d o m ie rz a n , w y d a je<br />

się, że tra fn ie A k a d e m ia L ite r a tu r y w y ró ż n iła te g o w ła śn ie m ło d z ie ń c a i że<br />

słusznie o d z n ac zy ła je g o p ą c z k u ją c y ta le n t, w n o si o n b o w ie m d o n a sz e j lite<br />

ra tu ry to n n o w y i b a r d z o in te re s u ją c y .<br />

Je g o starsi, u ta le n to w a n i k o le d z y , ja k K o s e ła , B u re k , M ło d o ż e n ie c , p r z e d ­<br />

sta w ia ją in n y c a łk ie m ty p tw ó rc z o śc i, s p o ty k a n y z re sz tą w n a sz y m p iś m ie n ­<br />

n ictw ie . Z n ic h n a jw ię k sz ą w z ię to śc ią i p o w o d z e n ie m cieszy się tw ó rc zo ść<br />

W in c e n te g o B u rk a . J e g o p ię k n a k s ią ż k a „ D r o g a p rz e z W ie ś” (n ie „ W ie ś<br />

p rzez D ro g ę ” , ja k to p isze S k iw sk i) z o sta ła o c e n io n a n a d z w y c z a j d o d a tn io<br />

p rzez n a sz ą k ry ty k ę i d o c z e k a ła się p o p u la rn o ś c i. I słu sznie. N ie m ó w ią c<br />

ju ż o ty m , że B u re k je s t b o h a te r e m r o d z in n e j z ie m i i m ia s ta S a n d o m ie rz a ,<br />

g d zie p a m ię ta ją z a ró w n o to , że te g o w y b itn e g o p is a rz a p o trz y k ro ć n ie d o ­<br />

p u szczo n o d o m a tu r y w m ie jsc o w y m g im n a z ju m , ja k i to , że sw o im z d r o ­<br />

w y m o b ra z e m w si p o lsk iej, o d p o w ia d a ją c y m rzeczy w isto ści, p rz e c iw sta w ił


się w szy stk im ro z ż a lo n y m g ry p o m , ty p o w y m p r o d u k to m in te lig e n c k im n a ­<br />

u c z y c ie li lu d o w y c h n ie z d a ją c y c h so b ie w w ie lk ie j m ie rz e sp ra w y z tego,<br />

c z y m je s t i c z y m c h c e b y ć p o lsk i c h ło p .<br />

T w ó rc z o ść B u r k a — d z isie j jeszcze s k ro m n ie r e p re z e n to w a n a — zbliża się<br />

d o tw ó rc z o śc i R e y m o n ta i w z o ru je ra c z e j n a n ie j. C h o c ia ż B u re k w yszedł<br />

z u p e łn ie z w y c z a jn ie z lu d u i je s t sy n e m z a m o ż n e g o w ło ś c ia n in a z w ioski —<br />

k tó r a o d l a t n ie z n a ła p a ń sz c z y z n y — je d n a k z sa m e j n a tu r y p isarskiej<br />

i m a la rs k ie j, że ta k p o w ie m , te g o a r ty s ty s to su n e k je g o d o w si je s t n ieco<br />

p a te ty c z n y i, u s iłu ją c b y ć p rz e d m io to w y , g u b i p o tro sz e k o n ta k t z rzeczy ­<br />

w isto śc ią.<br />

B u re k — w y b o rn ie z re sz tą o p is u ją c siłę c h ło p s k ą — p o w ia d a n a m c ią g le :<br />

..N ie z a p o m in a jc ie , że ta c y są n a s i c h ło p i! P a trz c ie , j a k ą m o c i ja k ą b a rw ę<br />

m a w so b ie te n p o lsk i c h ło p i ta k a p o lsk a w io s k a ! J a s ta m tą d w ła śn ie w ra ­<br />

c a m , j a to w id z ia łe m , j a to o p isu je , ta k i b y ł m ó j o jc ie c , a ta k i d z i a d ! J a k ­<br />

że to d z iw n e o ty m m y śle ć , sie d z ą c p r z y b iu r k u w W a r s z a w ie ! ”<br />

N ie c h ia łb y m u m n ie js z a ć z a s łu g lite ra c k ic h B u rk a p rz e z p rz e c iw sta w ie n ie<br />

m u m ło d sze g o k o le g i z ta m te j s tro n y W isły . M a m w ra ż e n ie , że p o d je d ­<br />

n y m w z g lę d e m B u re k b ije P ię ta k a n a g ło w ę — p o d w z g lę d e m u m ie ję tn o śc i<br />

k o n s tr u o w a n ia , d o te g o jeszcze ta k tr u d n e j f o rm y , ja k ą je s t o p o w ia d a n ie .<br />

A le P ię ta k p o d b ija n a s z a to g łę b o k ą a u te n ty c z n o ś c ią sw o je j p o e z ji i ta k ą<br />

p r o s to tą w tr a k to w a n iu z a g a d n ie ń r e g io n a ln y c h , że m im o w o li p rz y w ią z u ­<br />

je m y się d o je g o tw ó rc z o śc i i z a c z y n a m y się n ią in te re s o w a ć , ja k o z ja w i­<br />

sk ie m p sy c h o lo g ic z n y m n ie z m ie rn ie z a jm u ją c y m i w n o s z ą c y m — ja k ju ż<br />

p o w ie d z ia łe m — n o w e e le m e n ty d o p o lsk ie j lite r a tu r y w sp ó łc z esn e j.<br />

T a je m n ic a , j a k ą p o s ia d ł P ię ta k , je s t je d n a , i m a m w ra ż e n ie , że n ią d a<br />

się o b ja ś n ić c a ła b e z s p o rn a w a rto ś ć „ M ło d o śc i J a s ia K u n e f a ła ” . T ą ta je m ­<br />

n ic ą je s t n ie w y c h o d z e n ie ze sw o je g o śro d o w isk a . D o ty c h c z a s w szyscy —<br />

n ie w y łą c z a ją c B u r k a — o p isy w a li ś w ia t c h ło p sk i z z e w n ą trz , p o o p u sz ­<br />

c z e n iu te g o ś w ia ta , a p r z y n a jm n ie j p o z o b ie k ty w iz o w a n iu g o p o z a sobą.<br />

T y m c z a s e m P ię ta k tk w i w ty m św ie c ie i n a w e t n ie w ie , co o p is u je i o c zy m<br />

m ó w i : m ó w i o ty m , c o s ta n o w i isto tę je g o ż y c ia z e w n ę trz n e g o i je g o p r z e ­<br />

ż y ć w e w n ę trz n y c h . N ie m y śli o ty m , z c zy m je s t z w ią z a n y , ja k to p rz e ż y w a ,<br />

ja k filo z o fu je czy m y śli — a le z a p is u je c a ły zasó b w ra ż e ń i u c z u ć z e w n ę trz ­<br />

n y c h i w e w n ę trz n y c h w k r ó tk ic h n o ta tk a c h i p o e ty c k ic h o b ra z a c h . N ie a k ­<br />

c e n tu je p rz e z c a ły czas te g o , że p isze o c h ło p a c h , że je s t p is a rz e m „ lu d o ­<br />

w y m ” , że d o te g o o p is y w a n ia sp o łe c z e ń stw a c h ło p s k ie g o o g ra n ic z a się je g o<br />

ro la . D la P ię ta k a c h ło p s k i ś w ia t je s t w o g ó le c a ły m ś w ia te m — c h ło p i,<br />

0 k tó r y c h m ó w i, to p rz e d e w szy stk im lu d z ie , n ie p r z e d e w s z y s tk im c h ło p i.<br />

1 d la te g o P ię ta k d a je n a m ś w ia t a u te n ty c z n y . A ż e te n ś w ia t je s t c h ło p ­<br />

sk im św ia te m , to n ie je s t rz e c z p ie rw szo rz ę d n a .<br />

E f e k t te n — z re sz tą n ie z a m ie rz o n y p rz e z a u to r a , a le w y n ik a ją c y z isto ty<br />

je g o d y sp o z y c y j ■— d e c y d u je o d o n io słe j w a rto ś c i k sią ż k i P ię ta k a . I zbliża<br />

j ą m o ż e n ie ty le d o p is a rz y lu d o w y c h , czy to z g r u p y s a n d o m ie rsk ie j, czy<br />

też z in n y c h śro d o w isk w y ż sz y ch , ja k B u re k , S k u z a , K ę d z io r a — a le d o<br />

m o d n y c h p rz e z p e w ie n k r ó tk i czas, a le n a p r a w d ę , n ie s te ty , n ie c z y ty w a n y c h<br />

.,P a m ię tn ik ó w C h ło p ó w ” .<br />

P o m ię d z y je d n a k „ M ło d o ś c ią J a s ia K u n e f a ła ” a „ P a m ię tn ik a m i” , n a ­<br />

w e t n a jb a r d z ie j in te r e s u ją c y m i, z a c h o d z i t a ró ż n ic a , iż z d a rz e n ia c h ło p sk ie ­<br />

g o , lu d z k ie g o ż y w o ta , o p is y w a n e p rz e z P ię ta k a , p r z e ła m u ją się w p r y z m a ­


cie je g o n a w sk ro ś p o e ty c k ie j o rg a n iz a c ji i ty m s a m y m r o d z ą się n a św ia t<br />

w k sz ta łc ie sw o im a rty s ty c z n ie p rz e m ie n io n e . Z re s z tą p o e ty c k a o r g a n iz a c ja<br />

P ię ta k a je s t ró w n ie ż o r g a n iz a c ją z u p e łn ie s p e c ja ln ą i sp e c y fic z n ie c h ło p s k ą .<br />

J e s t to , że ta k p o w ie m , w ie jsk ie „ o w c z a rs tw o ” .<br />

Z p a ste rs k ie g o tr y b u ż y c ia , z m ło d y c h la t, s p ę d z o n y c h n a p a s a n iu k o n i<br />

n a łą k a c h czy o w ie c n a p o la c h , ro d z i się sz c zególn e s p o jrz e n ie n a ś w ia t i n a<br />

je g o z ja w isk a . O w c z a rz je s t n ie z d o ln y d o n ic z e g o in n e g o w g o sp o d a rstw ie ,<br />

ja k ty lk o d o p a s a n ia , p o s ia d a o n je d n a k n a d p r z y r o d z o n e ja k b y z d o ln o ści.<br />

P rz e z k o n ta k t z p r z y ro d ą p o z n a je w ła sn o śc i le c z n ic z e ro ślin i fo rm u ł, p rz e z<br />

sen n e n a ś w ia t p a tr z e n ie z a c ie r a ją m u się k o n tu r y r o je n ia i rz e c z y w is to ś c i:<br />

w id zi o n d z iw o ż o n y i ru s a łk i, a p o le łu b in u p rz e d s ta w ia m u się ja k o p o le<br />

p e łn e ś p ią c y c h ż ó łty c h k o tk ó w . O w c z a rs tw o je s t p re d y s p o z y c ją p o e ty c k ą ■—<br />

i ja k o ta k ie w y ra ź n ie p r z e ja w ia się u P ię ta k a w o w y m z a ta r c iu g r a n ic p o ­<br />

m ię d z y ś w ia te m rz e c z y w isty m i m a rz o n y m , w b r a k u g r a n ic p o m ię d z y s n a m i<br />

i z d a rz e n ia m i r e a ln y m i czy te ż m a r z o n y m i ja k o r e a ln e . C z y te ln ik a „ M ło ­<br />

d o ści J a s ia K u n e f a ła ” n ie r a z d e z o r ie n tu je te n b r a k o stre g o p rz e d z ia łu p o ­<br />

m ię d z y ż y c ie m a sn e m . W isto cie , c a łe e p iz o d y ż y c ia J a s ia są o p is a n e ta m<br />

ja k rz ec zy w isto ść ( h is to ria p o w o d z i i u to n ię c ie J o a s i) a są p rz e c ie ty lk o o p i­<br />

sam i se n n y c h p rz y w id z e ń , k tó re m a j ą z n ó w z a d a n ie k o n s tr u k c y jn e n a d a n ia<br />

w y ra z u i ż y c ia Ja sio w e j przeszło ści.<br />

S a m a w a d a b u d o w y p o w ie śc i, n ie o k re ś lo n a je j f o r m a i p r z e p la ta n ie się<br />

d z ie n n ik ó w i w s p o m n ie ń , w p ę d z e n ie w szy stk ie g o m a te r ia łu p o e ty c k ie g o<br />

w je d n o k o ry to p ro z a ic z n e j o p o w ie śc i, m a sw o je ź ró d ło w o w y m p r z e s e n n y m<br />

p a trz e n iu n a św ia t m ło d e g o a u to r a . Ż e la z n a lo g ik a ż y c ia p o z o s ta je d la n ie ­<br />

go u k ry ta , a ś w ia t p rz e m ija o b o k n ie g o , z m ie sz a n y ze z d a rz e ń i z m a r z e n ia ,<br />

z p r a w d y i z w y m y słu , zaw sze p rz e s ło n ię ty m g ie łk ą — ja k h o r y z o n t p o l­<br />

skich p ó l.<br />

O w o „ o w c z a rstw o ” p r z e n ik a u tw ó r P ię ta k a n ie p o d r a b ia n ą i p r a w d z iw ą<br />

p o ezją, c o je s t je g o n a js iln ie js z ą s tro n ą . R e a liz m o p o w ie śc i — k tó r y to<br />

re aliz m s ta r a się w P ię ta k u p o d k re ś lić je g o p a tr o n , K a d e n - B a n d r o w s k i —<br />

jest je d n a k z u p e łn ie o d m ie n n e g o g a tu n k u . J e s t re a liz m e m c h ło p s k ie j o p o ­<br />

wieści p rz y sz k la n c e w ó d k i czy p rz y k o m in ie , g d z ie rz ec zy w isto ść n ie o d b ija<br />

się ta k a ja k a je s t, a ta k a j a k ą c h c e j ą m ie ć o p o w ia d a ją c y . C z y n a w e t, p o ­<br />

w iedzm y , e le m e n t w o li o d g ry w a tu ro lę d r u g o r z ę d n ą . J a k i m u się św ia t,<br />

ziem ia c a ła i w szy stk o w o k o ło — z n a n e p rz e c ie ż d o b rz e z d łu g ie g o d o ś w ia d ­<br />

czenia — n a g le w y m a rz ą i w c o się w tr a k c ie ro z m a rz o n e j o p o w ie śc i p r z e ­<br />

dzierzg n ą, z a ta k ie n a m je p o d a je , p rz e to p io n e w ty g lu z a m y śle n ia . J a k<br />

chło p ak, k tó r y le ż ą c n a łą c e , w z n a jo m y c h i z w y c z a jn y c h o b ło k a c h p ę d z o ­<br />

nych p o n ie b ie , w id z i k o n ie , k w ia ty i a n io ły — ta k P ię ta k w p o s p o lity m<br />

św iecie w io sk i, o d k ry w a z d a rz e n ia i o b ra z y , k tó r e s ta ją się z a je g o d o tk n ię ­<br />

ciem p ra w d z iw ą p o e z ją .<br />

B ard zo je s t w a ż n e w te j k sią żce, iż o d k ry w a o n a in n ą , d o ty c h c z a s n ie c o<br />

z a n ie d b a n ą p rz e z lite r a tu r ę s tro n ę c h ło p sk o śc i. P rz e c z u w a li j ą ty lk o n a si<br />

n ajw ięksi p r o z a i c y : P ru s , O rz e szk o w a . O b e c n ie ra c z e j w id z im y w c h ło p ie<br />

jego „ k rz e p ę ” i e le m e n t c z y n u , k tó r y w n a jle p s z y m ra z ie p r z e m ie n ia się<br />

w e le m e n t — ja k u R e y m o n ta — m ity c z n y czy n a w e t m ito lo g ic z n y .<br />

T y m c z a se m w c h ło p ie i w c h ło p s k ie j tw ó rc z o śc i, a z w łaszcza w c h ło p s k ie j<br />

filozofii, istn ie je w y ra ź n a s tr o n a „ m a g ic z n a ” , s tr o n a z a m y śle n ia , m a rz e n ia<br />

: d z ia ła n ia p o p rz e z m a rz e n ie i w y o b ra ź n ię , z a k lin a n ie , w ła śn ie o w o ,o w ­


c z a rstw o ” . J e s t to m o ż e w ła śc iw o ść c h ło p s k ie j n a tu r y p ło d n ie jsz a d la poezji<br />

— ■ i n a w e t w o g ó le d la sz tu k i.<br />

„ M ło d o ś ć J a s ia K u n e f a ła ” je s t p r o d u k te m ta k ie j „ m a g ic z n e j” duszy<br />

c h ło p s k ie j i p rz e z to je s t d la n a s czy m ś z u p e łn ie n o w y m i w p ierw szej c h w i­<br />

li n ie z ro z u m ia ły m . I n d y w id u a ln o ś c i P ię ta k a — a ta k ż e o sw o je n iu się z cało<br />

śc ią p o e z ji w sp ó łc z e sn e j i p rz e ję c iu się je j w y b u ja ły m m e ta fo ry z m e m —<br />

z a w d z ię c z a m y iż o w o „ m a g ic z n e ” w id z e n ie p r z y b ie r a n ie r a z fo rm ę w ylew<br />

ó w p o e ty c k ic h , b a r d z o m a ło k o n tro lo w a n y c h p rz e z w z g lę d y fo rm a ln e .<br />

S tw a rz a to o w ą n ie p o d r a b ia n ą p o e ty c k o ść a ta k ż e o w ą ( m o d n ą z lek ­<br />

k ie j rę k i C z e r n ik a ) a u te n ty c z n o ś ć te j w y so ce in te r e s u ją c e j k siążk i. C h ło p -<br />

skość je j — n a jb a r d z ie j p r a w d z iw a — n ie p rz e sz k a d z a te m u , iż sp o k re w n ią<br />

się o n a g łę b o k im n u r te m w e w n ę trz n y m ze w sp ó łc z e sn y m i u siło w a n ia m i p i­<br />

sa rz y fra n c u s k ic h , p r a g n ą c y c h p rz e z w y c ię ż y ć r e a l iz m : je ż e li u n a d re a listó w<br />

fra n c u s k ic h z n a jd u je m y u s iło w a n ia s tw o rz e n ia n u r t u n a r r a c ji n ie k o n tro lo ­<br />

w a n e g o , a p r z y n a jm n ie j j a k n a jm n ie j k o n tro lo w a n e g o p rz e z św iadom o ść,<br />

je ż e li w n ic h z n a jd u je m y n ie s k o ń c z o n e o p isy sn ó w — to ty lk o św ia d c zy , że<br />

p e w n e w sp ó łc z e sn e w y siłk i lite ra c k ie w szędzie są p o k re w n e i że m a ją one<br />

je d n o ź r ó d ł o : c h ę ć a rty s ty c z n e g o p rz e z w y c ię ż e n ia rzeczy w isto ści. „ M ło d o ść<br />

J a s ia K u n e f a ła ” , p r z y p o m in a o p o w ie śc i ta k w y ra f in o w a n y c h n a d re a listó w ,<br />

j a k R e n e C re v e l, F ra n ę o is B e rg e a n a w e t s a m i S o u p a u lt i A r a g o n ( d a w n ie j) .<br />

T łu m a c z y ć b y się to m o g ło u je d n y c h i u d r u g ic h p e w n y m z n u ż e n ie m d o ­<br />

ty c h c z a s o w ą f o r m ą w y ra z u i p rz e r a f in o w a n ie m u F r a n c u z ó w , z n u d z e n ie m<br />

u P o la k a , a le ic h k sią żk i je d n a k p o s ia d a ją w s p ó ln e c e c h y . Z re s z tą n ie tu ta j<br />

je s t m ie jsc e d łu ż szego z a s ta n a w ia n ia się n a d ty m z ja w isk ie m . W k a ż d y m<br />

ra z ie tw ó rc z o ść P ię ta k a z m ie rz a d o p rz e z w y c ię ż e n ia c h ło p sk ie g o re a liz m u<br />

w n a sz e j p o w ie śc i i ja k o ta k a z a s łu g u je n a ja k n a jb a c z n ie js z ą u w a g ę . P rz y ­<br />

p u sz c z a ln ie je s t to ty m c z a so w a w a lk a z a k c e s o ria m i te g o re a liz m u , k tó re zab<br />

a b r a ły w a r s z ta t p is a rz y c h ło p s k ic h . P o ic h p rz e z w y c ię ż e n iu — a p ię k n y<br />

w y siłe k P ię ta k a k a ż e się ta k ie g o p rz e w y c ię ż e n ia sp o d z ie w a ć — n a s tą p i z a ­<br />

p e w n e p o w r ó t d o n o w e g o , o czy szczo n eg o ju ż re a liz m u . N o , a le to je s t m u ­<br />

z y k a p rz y szło ści. N a ra z ie m a m y p ię k n ą k sią ż k ą c h ło p s k ie g o „ s u rre a liz m u ”<br />

i p o w in n iś m y się z n ie j c ie s z y ć !<br />

J A R O S Ł A W IW A S Z K IE W IC Z<br />

O M I L C Z E N I U<br />

N ie m ilc z e ć ju ż . N ie m ilc z e ć ta k b e z u s ta n k u , n ie sp a ć tw a r d y m sn e m bez<br />

m a r z e n ia p o ś ro d k u p o d ło śc i, w y rz e k a ją c się w szy stk ie g o , c o je s t p o w o ła n ie m<br />

lu d z k im , p o z a ż a rc ie m , m iło śc ią i. w y p o c z y n k ie m , p o z a tw ó rc z o śc ią a r ty ­<br />

s ty c z n ą n a w e t, k tó r a w szy stk ie g o n ie o g a r n ia , k tó r a z d ra d z a , n ie m o g ą c<br />

u n ie ś ć c ię ż a ru k rz y w d y . „ S z a le ń s tw e m je s t sz u k a ć w sz tu ce słó w ż y c ia w ieczn<br />

e g o i u c is z e n ia se rc a ” — p o w ia d a M a r ita in . W ą tłe fo rm y , p o łą c z e n ia<br />

d ź w ię k ó w i o b ra z ó w św ię te sw o ją czy sto ścią, a le ja k ż e z n ik o m e w o b liczu<br />

g ło su s u m ie n ia , w o b e c te g o k rz y k u b ła g a ją c e g o o w sp ó łc z u c ie , ja k i w ita<br />

z s tę p u ją c y c h d o p o d z ie m i, czy n a w e t ty lk o z s tę p u ją c y c h n a zie m ię . G łos<br />

u p a r ty , w o ła ją c y o lito ść , c h ó r, k tó r y sły szała P e rs e fo n a G id e ’a. „ I d ę d o ­<br />

b ro w o ln ie ta m , g d z ie n ie p ra w o , a le m iło ść m o ja m n ie p ro w a d z i i chcę,


k ro k za k ro k ie m , sto p ie ń p o s to p n iu z ejść w g łę b in y lu d z k ie j n ie d o li” . C h o ć ­<br />

b y się n a w e t b y ło a e re p e r e n n iu s , có ż z p o są g ó w d ź w ig a n y c h p e w n ą rę k ą ,<br />

jeżeli n ie u ż y te c z n e s ta ć m a j ą w o g r o d a c h k rz y w d z ic ie li, z a n im ic h n ie s p o t­<br />

k a u r ą g a n ie p o to m n y c h N ie , n ie b u d ź m y w so b ie p a n ik i. A le c z y m je s t<br />

m ilc z e n ie J a k ie je s t d o n ie g o p r a w o G d y b y ż ty lk o p ły n ę ło z tc h ó rz o s tw a !<br />

G d y b y ż ty lk o b y ło w y g o d ą lu d z i s ła b y c h ! A le n ie , o n o w y n ik a z p rz e ra ż o n e g o<br />

z d u m ie n ia , z z a ła m a n ia r ą k n a d o p ę ta n ie m i z b r o d n ią , k tó r e j n ic n ie p o ­<br />

w strz y m a . W k a ż d e j c h w ili p a m ię ta m o fre s k u Ł u k a s z a S ig n o re lli w O r -<br />

v ie to , p rz e d s ta w ia ją c y m p rz y jś c ie A n ty c h ry s ta . „ J a k c ie rp k i k o lo r ! ja k ie<br />

z n a n e g r o z y ! a le ż to o n a s m ó w i m a lo w id ło ! D ia b e ls k a w ła d z a . A n ty c h r y ­<br />

sta sk rzydło . B liź n i n a b liź n ic h n io s ą c y p o w ro z y ” ! N ie n a w is tn y tłu m m o r ­<br />

d u ją c y się n a w z a je m . I n a u b o c z u , u k ra w ę d z i m a lo w id ła , d w a j a rty ś c i,<br />

k tó rz y m ilc z ą , n ie b io r ą c u d z ia łu w w ie lk im św ię c ie n a cześć fa łszy w e g o b o ­<br />

g a . Z a d u m a n i p a tr z ą , ty lk o p a tr z ą , j a k m y d z isia j p a tr z y m y , a b y m o ż e p o ­<br />

te m z a m k n ą ć to w fo rm y h e rm e ty c z n e , o p o w ia d a ją c e p r a w d ę ty lk o d la w ta ­<br />

je m n ic z o n y c h .<br />

B o m ilc z e n ie d zisiejsze, m ilc z e n ie p isa rz y , to z a ła m a n ie się p o ro z u m ie ­<br />

n ia z c z y te ln ik ie m , to w ie lk a z a p o ra , k tó r a r u n ę ła n a ó w sw o b o d n y s tr u ­<br />

m ie ń , k tó r y ta k b u jn ie p ły n ą ł c h o ć b y w d z ie ła c h Ż e ro m sk ie g o . T o p r z e ­<br />

k o n a n ie , że n a n ic się n ie z d a o p o w ia d a ć , je ż e li to n ie m a b y ć p r a w d z i­<br />

w y m a rty s ty c z n y m w y ra z e m . T o ro z d a rc ie m ię d z y p r a g n ie n ie m a r ty s ty c z n e j<br />

d o sk o n a ło śc i i n a k a z a m i e ty k i, k tó r a d z isia j w y m a g a ła b y z n iż e n ia się d o<br />

p ro sto ty , z b y t tr u d n e j, a b y ja k ik o lw ie k t a le n t z d o ła ł j ą u n l“ść. T o ta k ż e<br />

k o n flik t p o m ię d z y g a rs tk ą , m a ją c ą d o s tę p d o ź r ó d e ł k u ltu r y i m a s ą , sk a ­<br />

z a n ą n a c z y ta n ie u b o g ie j, k ła m liw e j, s p ę ta n e j c e n z u r ą p ra s y . J a k ie ż p o s tę p y<br />

zro b iła o s ta tn io m ło d a lite r a tu r a n a d ro d z e k u z a m y k a n iu się w w ie ż a c h ,<br />

w ieży czk ach o d o so b n ie n ia , o d c z y ty w a n ia d z ie ł ty lk o p rz y ja c io ło m , w re sz cie<br />

n a d ro d z e k u c o ra z b a rd z ie j z a w iły m , m a s k u ją c y m p r o s te p r a w d y f o r m o m !<br />

P a n ic z n a u c ie c z k a w s a n k tu a r ia , w p r z y tu łk i z a w iły c h N o rw id ó w , p o c ią ­<br />

g a ją c a z a so b ą n a w e t ty c h , k tó rz y c h c ie lib y , r e z y g n u ją c z l’a r t p u r , tr a f ić<br />

d o b y le ja k ie g o o d b io rc y . N a w e t i im się ju ż n ie u d a je . N ie tc h ó rz o s tw e m<br />

w ięc jest m ilc z e n ie , a le n ie m o c ą , n ie m o c ą a lc h e m ik ó w w o b e c tłu m ó w , w ie ­<br />

rzących w d e m o n y .<br />

M y w szyscy z b y t p r a g n ie m y w ie d z y m e ta fiz y c z n e j, c z y h a m y n a c h w ilę<br />

p o z n a n ia , n a n a g ły b ły sk o b ja w ie n ia , k tó r y o d k r y je sen s, z a g u b io n y b e z p o ­<br />

w ro tn ie sens św ia ta i n a sz e g o ż y c ia n a zie m i. I d ą la ta , c o ra z n o w e p o k o ­<br />

le n ia p rz y ch o d z ą, a b y sie b ie w y ra z ić , a n ie p o k ó j c o ra z stra sz liw szy sły c h a ć<br />

w ic h słow ach, c o ra z w iększe n ie n a s y c e n ie . O g r o m n a je s t g o d n o ść te g o<br />

n ie p o k o ju , o n to św ia d c zy o ty m , że w o ła n ie b ó s tw a d o c z ło w ie k a n ie u s ta ­<br />

je , że w d o b ie b a łw o c h w a lc z y c h to ta liz m ó w , w ś ró d r y k u tr ą b , w ś ró d w r z a ­<br />

w y tr y b u n , człow iek m o d li się ty m i sa m y m i s ło w a m i co H io b , k tó re g o d o ­<br />

tk n ę ła z p rz y zw o le n ia P a n a rę k a d i a b ł a : „ C ó ż je s t czło w iek , że g o ta k w ie lc e<br />

w aży sz a że p rz y k ła d asz k u n ie m u se rc e tw o je że g o n a w ie d z a s z n a k a ż d y<br />

z a ra n e k i n a k a ż d ą c h w ilę d o św ia d c z a sz g o ” S a m o tn o ś ć z u p e łn a , s tra c h<br />

śm ierc i w g o d z in ie św itu , są ja k p rz e d w ie k a m i n a sz y m u d z ia łe m A le, jeżeli<br />

p o łą c z y ć te p rz ew y ż sz a ją ce w szy stk o p y ta n ia ze z n ik o m y m lo se m a r ty s ty —<br />

p y ta n ia p o m n o ż ą się o jeszcze j e d n o : czy w o ln o n ie p o k o jo w i fo lg o w a ć <br />

C ó ż ro b ic ie , ta k p rz e ję c i w e w n ę trz n y m d rż e n ie m , p e łn i p o p ło c h u , ślepi<br />

o d te g o n ie u s ta n n e g o w y tę ż a n ia w z ro k u , g o n ią c y n ie d o s trz e g a ln e śla d y , k tó -


■re doprowadzają was ciągle do punktu, z któregoście wyruszyli Jak zużywacie<br />

ten dar niepokoju, łaskę świętych i proroków<br />

Wiem, co m i odpowiecie. Podglądamy przedmioty i zjawiska. Szukamy<br />

nowych, niespodziewanych związków, zestawiamy sprzeczne ze sobą obrady,<br />

aż od ich zderzenia zapala się iskra, która przez jedną sekundę pozwala<br />

nam smakować prawdę, jaka kryje się w kwitnących drzewach, w ulicach<br />

miast, w przemianach zim i jesieni, w twarzach ludzkich, w kamieniu,<br />

w szkle, w metalu. Nie znamy innego nabożeństwa, niż to codzienne zanurzanie<br />

się w chaosie odblasków czegoś niewyrażonego. Kapłani, zachowujący<br />

zawsze incognito, notujemy, śledzimy, i wśród gwaru nawiedza nas<br />

krótki moment pijaństwa, narkozy, „rozpłynięcia się we wszechświecie” .<br />

Tak, w ten sposób zużywa się niepokój, w ten sposób usypia się trwogę<br />

nierozplątanych zagadek. I to jest właśnie szaleństwo. Szaleństwem bowiem<br />

jest szukać w sztuce słów życia wiecznego i uciszenia serca. O, te<br />

odjazdy na Cyterę dionizyjskich rytmów, budowle kompozycji, reguły równowagi,<br />

kołysanki symetrycznych układów ! Czym to jest, czym to jest,<br />

jeżeli nie poszukiwaniem narkotyków, jeżeli nie pogonią, nie skamlaniem za<br />

odrobiną morfiny, jak skamlą mieszkańcy wioski trędowatych, nie mogący<br />

bez niej znieść bólów A zasłona pozostaje jak była nierozdarta, i to, co<br />

w upojeniu wydawało się krajobrazem dostrzeżonym poza nią, okazuje się<br />

tanim pozłacanym wzorem na jej powierzchni. Rozpacz znaczy ścieżki retorów.<br />

Retorów, czyli tych, co uwierzyli, że uprawiać sztukę — to poznawać<br />

i że celem człowieka jest tylko intuicyjne poznanie i nic ponadto.<br />

Oto czyny jednostek, obłędy społeczeństw, zamieniają się w feerię, której<br />

oni asystują jako widzowie. O to brat podnosi uzbrojoną nożem czy kamieniem<br />

rękę na brata, oni chłoną ten widok i, być może, światło, jakie pada<br />

na ostrze, siateczka cieniów, jaka rozpościera się naokoło, dostarcza im<br />

poczucia głębokiej harm onii, niemal szczęścia. Jakaż niemoralność zawarta<br />

jest w pościgu za świetnościami oddanej i posłusznej m aterii! Jakie wynaturzenie<br />

niepokoju! Bo tylko najprostsze, najbardziej pospolite składniki niepokoju<br />

wyrażają się przy pomocy niechętnej wszelkiemu rozumowemu określeniu<br />

wędrówki poprzez splątane obrazy sztucznej rzeczywistości. Niepokój<br />

nie po to nam dany, abyśmy sprowadzali go do naskórkowego dygotu,<br />

jaki nawiedza każdego na myśl o własnej śmierci — tę tezę rozwija między<br />

innymi Daniel Rops, który całą książkę poświęcił tym podstawowym<br />

dla naszej epoki problemom („Notre inquietude” ). A niestety, w dziełach<br />

dzisiejszych artystów zbyt często spotkać można dławienie się niesformułowanymi<br />

nawet dokładnie zapytaniami, będącymi niczym innym, jak<br />

pokrywą, co osłania zwierzęcy strach przed nią, przed okrutną starszą siostrą<br />

snu.<br />

Nie złorzeczę sztucę. Nie poniżam jej. I tak dosyć dzisiaj ze wszystkich<br />

stron znosi ona napaści, i tak barbarzyńcy usiłują wtargnąć w jej świątynie,<br />

łupiąc kosztowności, wznosząc swoje potworne krwawe bałwany, mogące,<br />

według ich naiwnego przekonania, zastąpić z powodzeniem niepotrzebne<br />

wykwinty „Proustów i Baudelerów” . Nie usiłuję też przyłączać się do<br />

utyskiwań na „pustkę treści” i „barok formy” — co byłoby ujęciem o wiele<br />

za prymitywnym. T o inne narzekanie, inne oskarżenie niż ataki obrażonych<br />

w swojej prostoduszności. Niech już ktoś krzyknie, niech już ktoś nawołuje<br />

: że niepokoju nie wolno sprzedawać za tanio. Że, zanim nie doj­


zeje w samym artyście, zanim nie rozwinie się w potężne drzewo, gdziewiara<br />

i etyka z jednego wyrastają pnia — nic nie waży. Że nie można<br />

ziarna, przeznaczonego na siew, zużywać na pokarm, bo czekać nas będzie<br />

głód. Biada Narcyzom, który w prądzie gwałtownych rzek, stworzonych aby<br />

poruszały koła młynów, rozpalały światło, służyły za napój ludziom i zwierzętom,<br />

śledzą tylko odbicie swoich tw arzy! Oni milczeć będą, milczeć m u­<br />

szą, ile razy napotkają skargę swoich braci, domagających się pomocy,<br />

błąkających się w bezładzie, który napróżno tęskni do katharsis. I nie<br />

pojmą, nie zechcą pojąć, że dzieło sztuki nie jest mszą, podczas której ich<br />

ręce mogłyby dopełnić przemiany tajem nicy w chleb i wino. Sztuka to<br />

przecie tylko jedna z dziedzin działalności ludzkiej, szlachetna i wysoka,<br />

ale jakże nędznie wygląda najemnik, gdy zależy m u tylko na gestach, na<br />

narzuconych koniecznością obrządkach pełnego trudu dnia i nie myśli o celu,<br />

nie ma żadnego celu poza samym tru d em !<br />

Bo trzeba, jak to czyni estetyka tomistów, odróżnić finis operis ■—<br />

cel tworu i finis operantis — cel twórcy. O p e r a n s górować<br />

musi nad swoim dziełem, jeżeli nie chce, aby go ono poniosło na oślep,<br />

w odległe kraje, gdzie już nic nie uspokaja niedosytu, gdzie to, co miało być<br />

środkiem, przygniata odszczepieńców, którzy uczynili z niego totem i bili<br />

mu pokłony. Musi pamiętać, że jest jednym z milionów poszukujących<br />

rozmaitymi drogami prawdy, jaka powinna być wspólna całemu rodzajowi<br />

ludzkiemu. Z tej pokory dopiero może wyniknąć przełamanie milczenia<br />

i pogoda, jaką daje świadomość, że jesteśmy tutaj tylko po to, aby wypełnić<br />

to, co m a być wypełnione i minąć, mniejsza o to, ze sławą, czy bez<br />

śladu. Finis operantis jest zawsze poza-artystyczny, tkwi korzeniami w mule,<br />

w próchniejących glebach indywidualnego losu i choć jest trudny do ujęcia,<br />

mglisty, nawet dla samego twórcy, nie może być jednak utożsamiany<br />

z finis operis, z owym nakazem matematycznej doskonałości, jaki rządzi<br />

dziełem. Niemożliwa do przezwyciężenia odległość dzieląca te dwa cele jest<br />

zarazem m iarą naszych dążeń i naszych zaszczytnych niepowodzeń. Dzieło<br />

jest muszlą, zostawioną na piasku, w której szumi jeszcze głos morza. Jest<br />

szczątkiem po przypływach, poddanych innem u, większemu prawu. U padek<br />

szacunku dla sztuki da się wytłumaczyć także i zapoznawaniem tego<br />

prawa przez artystów, którzy ze swego rzemiosła czynią nie służbę, ale znak<br />

mający ich odróżnić od cuchnącej i tragicznej masy, tarczę dla kompleksów,<br />

differentia specifica wybranych. Stojąc pośrodku tego małpiego, złośliwego<br />

i nieszczęśliwego plemienia, jakim jest ludzkość, pragną, aby sztuka zaprzeczała,<br />

że sami do niego należą. K ażda konieczność wypowiedzi o chorobach<br />

społeczeństw, o nieprawości i cierpieniu, przedstawia się im jako zamach na<br />

ich pełną pobłażania samotność, bo niszczy złudzenie, że są wyjęci spod<br />

prawideł, którym podlegają tłumy. Ale brak dystansu wobec własnego niepokoju,<br />

brak poczucia, że powierzono im misję — nie dozwala na stworzenie<br />

monumentalnych dzieł, rozprasza wysiłki, gubi przez nieprzytomne,<br />

maniackie poszukiwania absolutu barwy, linii, dźwięku. Najbardziej zawiedzeni<br />

przerzucają się do upraw iania sztuki tendencyjnej i w sidłach kanonu<br />

na krótką metę obliczonej użyteczności spotyka ich jeszcze zupełniejsza<br />

zagłada.<br />

Trzeba z wielką radością powitać rozwój spirytualizmu, jaki dokonał się<br />

ostatnio w sztuce. Nasza ponura epoka ma szczęście wyzwolenia się z prze­


sądów materializmu i, jak w średniowieczu, mieszkają w niej obok siebie<br />

największa podłość i największa wzniosłość. Coraz więcej pisarzy ma odwagę<br />

przyznawać, że są katolikami, a przeżycia religijne obierać za podstawę<br />

swoich książek. Niestety, dla jakże niewielu z nich katolicyzm jest<br />

czymś więcej niż obroną ładu, ładu moralnego i państwowego! Jakże niewielu<br />

z nich m a jeszcze niespokojne poszukiwanie sprawiedliwości!<br />

Przy pomocy dziwnych sofizmatów um ieją połączyć znakiem równania<br />

pojęcia nacji i religii. Wyklinać naród, którego duchem naznaczone są<br />

słowa psalmów Dawida. Błogosławić miecz i bat. Ktokolwiek widział żniwo<br />

nienawiści w uniwersytetach, ucisk mniejszości w tylu krajach Europy,<br />

księży, nawołujących z ambon do świętej wojny przeciwko niewiernym innej<br />

rasy — i rozmawiał o tym z tymi, którzy nie w ahają się potwierdzić<br />

wypisanego w ich paszporcie tytułu rzymsko-kotolika, ten wie, jak silne<br />

argum enty każdy z nich zdoła znaleźć na udowodnienie, że jest tak, jak<br />

być powinno. Argumenty racji stanu, konieczności historycznej i mnóstwo<br />

innych.<br />

A przecie nie o argum enty tu chodzi, ale o proste stwierdzenie, że pierwszym<br />

naszym obowiązkiem jest pamiętać, kim jesteśm y: nie po to jesteśmy<br />

na pewno, abyśmy przyświadczali nienawiści i przemocy. Dopiero po tym<br />

następuje hierarchia przynależności do państw, narodów, klas i gmin. Dopiero<br />

po tym można rozprawiać i toczyć spory.<br />

Dzisiaj „mdły hum anitaryzm ” spotyka się z grubymi żartami podejrzanych<br />

myślicieli, wymawiających zdania z brzękiem ostróg. Twierdzą oni, że<br />

Kościół jest mądry, bo stawia na tę stronę, po której jest siła i wygrywa.<br />

Jednak Kościół jest zawsze w swoich doczesnych zdobyczach taki, jakimi<br />

są jego wyznawcy. Któż m a walczyć o sprawiedliwość, o Civitas Dei, jeżeli<br />

i oni zadowolą się ochłapami dostosowanych do potrzeb chwili zasad Jeżeli<br />

i oni milczeć będą, z obawy, aby od ich odezwania się nie runęła jakaś<br />

kunsztownie zbudowana budowla, w której kupczą fabrykanci bałwochwalczych<br />

świętości: narodu, rasy, państwa.<br />

Są dwa grzechy w sztuce (tu znowu powołuję się na M aritain’a) : grzech<br />

anielskości i grzech materializmu. Jeżeli rozdarci, błądzący argonauci sztuki<br />

czystej krzywdzą m aterię i w swoich wysiłkach nieograniczonego jej wyabstrahowania<br />

zaprzeczają jej wielkości, jej bogactwu — to obrońcy ładu,<br />

czciciele rozwagi i tego, co stanowi zewnętrzną siłę Kościoła, w padają w błąd<br />

przeceniania instynktów i całej ciemnej strony ludzkiej natury. Jak malarz,<br />

który nie umie wyzwolić z przyrody pierwiastków nadnaturalnych, jakie ona<br />

kryje, i tylko kopiuje jej najbardziej grube postacie, grzeszy materializmem,<br />

tak grzeszą w dziedzinie ocen moralnych ci, co zbyt łatwo godzą się na<br />

rzekomo niezmienną ludzką podłość i okrucieństwo, usprawiedliwiając tym<br />

systemy, oparte na przemocy i wyzysku. Chętnie dzielą swoje przekonania<br />

n a takie, które można odkryć kompetentnym i na takie, którymi karmi się<br />

maluczkich. Ubolewają w gronie sobie podobnych. Przyznają, że, niestety,<br />

nie m a innej rady. Nie, to nie rady brak, moi mili. To brak tego przeszywawającego<br />

spojrzenia, zdzierającego maski wygody, brak ognia nienawiści do<br />

zła. I milczenie rozpościera się nad obszarami, gdzie kłębi się w samobójczych<br />

zapasach ród, nazwany rodem synów bożych.<br />

W siebie samego godzę tak każdym słowem i jest to bój wewnętrzny<br />

z widmami własnej słabości, z niedotrzym aną przysięgą czynów, które ga­


sną, zanim je się zdołało do końca domyśleć. O, jakże daleka, jak trudna<br />

podróż przez noc własnych urazów, przez pokusy samolubnych, pustoszących<br />

uroków, przez wyrzuty w każdym ruchu wietrzącego obłudę sumienia. Z a­<br />

nim się nie poczuje na sobie znaku powołania, zanim się nie wypłacze<br />

wśród martwych nici, jakie zostały po obrachunku, jednej jasnej struny,<br />

która zdoła poprowadzić, nie ku chimerom artyzmu, ale ku wiedzy, ku dojrzałości,<br />

tak jak um iała prowadzić tylu inych, którzy dokonali dzieła im<br />

przeznaczonego. Dzień każdy będzie wtedy niby fragm ent konstelacyj, opowiadających<br />

chwałę świata. I umysłem owładnie wielka umiejętność przebaczenia<br />

sobie samemu. M ądrość sprawiedliwych.<br />

C Z E SŁ A W M IŁO SZ


SPRAWOZDANIA<br />

I<br />

W num erach najbliższych pom ieścim y w spom nienia o zm arłych niezw ykłej m iary p i­<br />

sarzach: A. Strugu, B. Koskowskim, prof. K. T w ardow skim i opublikujem y ocenę<br />

Tch tak doniosłej dla współczesnego życia um ysłowego w Polsce twórczości.<br />

DW UGŁOS O B. MICIŃSKIM<br />

B O LE SŁA W M lC lttS K I: „Podróż do piekieł", W arszaw a 1937, B iblioteka Prosto<br />

z M ostu.<br />

W dobie, kiedy w wielu jeszcze pseudo-intelektualnych sferach p anuje duch W inaw<br />

er-kreisu (w yrażenie z odczytu S. I. W itkiew icza), a filozofów nie m a w domu,<br />

poniew aż w yprow adzili się w logistykę (w yrażenie Irzykow skiego), już z tych przyczyn<br />

„Podróże do piekieł" M icińskiego byłyby książką godną chętnego przyjęcia.<br />

Ponadto sym ptom atyczną ze w zględu n a wiek auto ra i jego przynależność do form<br />

ującego się pokolenia, w którym p adły hasiła naw ro tu do istotniejszej problem atyki<br />

literackiej. M iciński św iadczy, że hasłom odpow iadać zaczynają spełnienia.<br />

N iezależnie jed n a k od koniunktury i sym ptom atyczności tom M icińskiego jest<br />

n ader oryginalnym zjaw iskiem . E ssaye sw oje osadza M iciński na p raw ie że dziewiczym<br />

u n as pograniczu lite ratu ry i filozofii. T ylko Jerzem u Stem pow skiem u są<br />

te tereny dostępne, choć całkiem odm iennie je on w yzyskuje. Pogranicze w dw ojakim<br />

znaczeniu: problem atyka takich postaci literackich, ja k Odyseusz, R obinson Kruzoe,<br />

Pickw ick — nabiera poznaw czych i m etafizycznych rozm iarów , zagadnienia<br />

natom iast czysto filozoficzne realizują się n ajp ełn iej w literackich odpowiednikach.<br />

Postać jest m item , realizującym treść pojęcia, pojęcie kom órką, ja k a musi być rozbudow<br />

ana w konstrukcję literacką, by życiem się nasyciła. Powszechność, ponadczasowa<br />

aktualność postaci im aginacyjnych i m yślicieli, których M iciński czyni aktoram<br />

i filozoficznego w idow iska, pom naża w sym boliczny i uczuciowy sposób zawarte<br />

w nich piętno ogólności. Stany i in terp retacje, w ykw itające n a tym pograniczu, znajd<br />

u ją w M icińskim w yjątkow o czułego i erudycyjnego różdżkarza.<br />

W idow isko filozoficzne... Jakiś moralitet filozoficzny, p onad rzaty i kultury<br />

wzniesiony, u staw iający zagadnienia ja k aktorów i literackim aktorom epok rozm<br />

aitych każący rozw ijać się logicznie, ja k problem om . Podróż O Jyseusza „w głąb<br />

k ra ju , gdzie ręka ludzika soli przenigdy do straw y nie sypie, prow adzi do doliny<br />

Józefata", do doliny odpow iedzi ostatecznych na p y tan ia o w artości św iata i losu<br />

ludzkiego. T y ch podróży w filozoficznym przew odniku M icińskiego — bo i rekapitula<br />

c ją jest ten m o ralitet — je st kilka, znam iennych dla czasów, w jakich je odbywano.<br />

N a jp ie rw są to podróże w legendę przestrzenną, k tóra kierow ała odkrywcami<br />

wieków m inionych, dalej podróże w fik cję artystyczną, k tóra m iała ratować<br />

człowieka, wynosząc go nad czas i los — wreszcie podróż nieznana wiekom poprzed­


nim p e reg ry n acja w głąb osobowości ludzkiej, gdzie drzem ią tw ory, o jakich nie<br />

śniło się daw nym odkrywcom , p e reg ry n acja w k rain ę snów i m arzeń jest „podróżą<br />

do piekieł" naszych czasów — oto sens m oralitetu. Z m ieniła się, przesunęła k rain a<br />

tajem niczości. T hule i antypody mieszczą się w osobowości człowieka. Osobowość<br />

poszerzyła się i zagarnęła sfery strachu i tajem niczości, zatraciła granice, które dla<br />

starożytnych i d la wieków średnich ginęły tylko w przestrzeni. . W w ieku X V II<br />

na W yspie Rozpaczy osam otniony, straw iony lękiem , człowiek po raz pierw szy poznał<br />

siebie i ze zgrozą ujrza ł ponure tarota piekieł, w ynurzające się z otchłani lu d z­<br />

k ie j osobowości — poznał piekło w stydu, bezsilności i zaw iły m echanizm obnażonych<br />

instynktów ".<br />

Z acieśniła się, w kulę zbiegła się ziem ia, n a b rała w iadom ych -arysów i m iar.<br />

Świat fizyczny się uładził. R ozpadł się za to św iat w ew nętrzny. Z ag in ęły m iary jasne,<br />

jakie stosować um ieli w tym świecie starożytni, źli i fantastyczni geografow ie<br />

przestrzeni, p ro sto lin ijn i analitycy duchowości. N a ru in ach jasności, a raczej niewiadomości<br />

psychoznaw czej, w yludniły się potw ory, znane tylko w yobraźni daw nych<br />

geografów m ito-tw órców . „B udząc się rano, o d n ajd u jem y n a kraw ędzi św iadom ości<br />

fragm enty sennych m arzeń, podobne do gałęzi nieznanych drzew, które A tlan ty k<br />

wyrzucał na piasek pobrzeżnych wysp E uropy, niosąc niespokojnym żeglarzom ta ­<br />

jem nicze wieści o dalekich lądach. N a p ły tk iej, spienionej fali trzepoczą się obrazy<br />

jak szczątki okrętów , ja k p ió ra nieznanych ptaków ... D ziw ne tw ory, spłoszone z lą ­<br />

dów, mórz i stronic starych geografii, p ły n ą teraz w postaci zbitek sennych w raz<br />

z drzewem rodzącym ja jk a i gigantycznym w ielorybem Jasconiusem , na którego<br />

grzbiecie w wieku V I św ięty B randan odpraw ił mszę w otoczeniu swych tow a­<br />

rzyszy".<br />

T aką to drogą rów now agę, zdaw ałoby się, utraconą na nowo posiadła tajem n ica<br />

istnienia i człowieka. D aw niej rzucana na tło zjaw isk fizycznych i geograficznych,<br />

dzisiaj rozgryw ająca sę na burzliw ym m orzu niespodzianek psychicznych, tym sam ym<br />

pozostała, czym była. O bydw a układy odniesienia, fizyczny i duchow y, brzm ią w p y ­<br />

taniu, na które m o ralitet M icińskiego nie d a je (i dać nie może — bo tak, da capo<br />

al fine...) odpowiedzi: „Bo i czymże jest człowiek bez Boga Czym jest człowiek<br />

wobec słonia, którego g n aty są ja k drągi żelazne, wobec nocy, wobec deszczu, w iatru<br />

i suszy Jest sam; rzeczywistość przecieka m u przez palce — rzeczyw istość płynie<br />

strugą i zapada w m roczne piekło nam iętności".<br />

Taki mniej więcej sens d aje się w yłuskać z m o ralitetu M icińskiego. T rzeba było<br />

swoistej wyobraźni, ażeby go ożywić. M iciński p o siada um iejętność, ja k ą m ożnaby<br />

nazwać wyobraźnią filozoficzną. K ategorie i pojęcia nie są dla niego schem atam i,<br />

lecz sposobem widzenia rzeczywistości jak o m ateriału artystycznego. Same, bez<br />

przymusu, przechodzą w obraz poetycki. O braz organicznie przerośnięty jest znaczeniem<br />

filozoficznym i, kiedy rów now aga przem ieszania zostaje zachow ana, M iciński<br />

osiąga najtrafniejsze efekty. G roza eschatologiczna: „W d niu Sądu O statecznego ręka<br />

Boża skruszy wiotki szkielet substancji. W rażen ia zmysłowe, pozbaw ione trw ałego<br />

substratu, spłyną strum ieniem psychicznym , jak połyskująca ław ica ryb, ja k chm ura<br />

m otyli nad łąką, a świat zerwany z kotwicy, k tóra w biła drapieżne szpony w m ocne,<br />

skaliste dno rzeczywistości, zakręci się na m ętnych źródłach iluzji".<br />

Oto obraz prawdziwie felozoficzny; nie jak iś sztafaż zew nętrzny, nastrojow y czy<br />

symboliczny, gwoli stworzenia ekw iw alentów uczuciow ych, jak i w podobnej sy tu ­<br />

acji znali poeci M łodej Polski, ale samo pojęcie w ruchu ostatecznym , k tóry obnaża<br />

zaw arty w nim ładunek, uniezwykla w prow adzeniem w stan, do jakiego tych pojęć<br />

nie zwykliśm y wprowadzać.


T am , gdzie braknie owego organicznego przerośnięcia, proza M icińskiego staje<br />

się dosyć bezbarw na. Z ary s m yśli nieozdobnej nie utrzym uje je j w ryzach; okazuje<br />

się, że tu je st jego um iejętność n ajp ełn iejsza i granica zarazem . W obec tej wagi<br />

obrazowego unaocznienia, często pogląd czy zdanie, któreby się dom agały samoistnej<br />

w ładzy, sta ją się tylko podrzędnym elem entem konstrukcji literackiej. Filozoficzność<br />

gubi szkielet. Co nie znaczy, by M icińskiem u brakow ało zupełnie czystej trafności<br />

m yślow ej. Jednakże w p ro p o rcji rozpraw niknie ona, zwłaszcza gdy widać,<br />

że autor z w iększą pew nością budzi składniow e stylizacje, niż rozw ija błyski<br />

trafności.<br />

T o przep latanie, oglądane od strony literackiej, w skazuje na pew ien klasycyzm<br />

w yobraźni M icińskiego. N a jch ętn iej posługuje się on elem entam i obrazowym<br />

i, czerpanym i z pow szechnego kapitału poetyczności i aluzyj obrazowych. Świeżość<br />

m a u niego posm ak klasycyzm u; nie nowość absolutna uderza ^choć i jej nie<br />

braknie — „my, ludzie, którym m acki nerw ów oplotły serce ja k gałązki okrutnej<br />

jem io ły 1*), lecz przesunięcie układu. Zastosow anie istniejącego p o n y słu do nowego<br />

celu n a d a je tej świeżości posm ak niespodzianki nien adm iern ej i, rzecby można, spodziew<br />

anej. „Ż eglując starą, spróchniałą krypą po zm ąconych i gniew nych nurtach sennego<br />

m arzenia, zbliżam y się do obcych, przeczuw anych zaledw ie, lądów . Szeroka<br />

łódź sunie po m orzu cudów i przerażeń, szum ią kręte w iry za sterena, bulgoce świetlisty<br />

nurt, a m okre włosy syren, ja k m orska traw a oblepiły zalany sm ołą kadłub.<br />

Syreny śpiew ają... N ie słyszą uszy, zalane woskiem, sosnowe wiosła sieką toń, aż ją<br />

spienią białym i bańkam i, po lew ej ręce Skiłla, po p raw ej ręce C haribdis, daleko,<br />

za czarną strugą, izielone plam y w ysp“. — T u ta j dałoby się włączyć prozę M icińskiego<br />

w p rą d neoklasycyzm u, tak żywy u jego w ielu rówieśników , tu ta j szukałbym<br />

np. związków z M iłoszem .<br />

Z am ykam kadzielnicę. Póki aprobow ać postaw ę M icińskiego, odczucie, jak wyżej,<br />

w ygląda. K iedy jed n a k zważyć nak ład u d o stępniających w artości m oralitetu i to,<br />

co „Podróże do p iek ieł" ostatecznie pozostaw iają, budzą się w ątpi wości. Przem ilczeć<br />

ich nie wolno. Przygody w ędrow ców m etafizycznych zbyt często, zam iast wśród<br />

przeciw ieństw praw dziw ych, tylko w śród cy tat i skojarzeń się p rzetaczają. Przeszkody<br />

są urojone, podróż niepraw nie się przew leka. N iczem w ędrow iec, który na<br />

zbyt w iele dni trasę obliczył i zbyt w iele zabrał pożyw ienia, zwłóczy teraz, udaje<br />

że szybciej do celu dojść nie może. Jakgdyby kazano nam oglądać same tylko<br />

in ic jały i w iniety n ien apisan ej książki, jak g d y b y kazano podziw iać lib ry i pióropusze<br />

niestniejącego herbu, jak g d y b y prezentow ano sam e tylko wdzięczne i p racow<br />

ite przeryw niki i ozdobniki, k tóre z m arginesów tekstu w yroiły się na jego<br />

w nętrzne — oto p o rów nania, do jak ich skłania lek tu ra M icińskiego. Jest w tym,<br />

śmiem tw ierdzić, pew na anachroniczność tej prozy dzisiaj, kiedy w łaśnie celność<br />

m yśli, surow ość ograniczania w dążeniu za w yznaczonym kresem bardziej cenimy<br />

od ornam entów . A jeżeli kom plikujem y, to nie dla radości n a w idok sklębień i wirów<br />

, w których to n ą nieśw iadom i, ale dla tego, że przecież rzeczywistość nie jest<br />

p rosta. T ym czasem M iciński zbyt często dla tej radości kom plikuje i ozdabia.<br />

M am y od niego praw o spodziew ać się znacznie w ięcej nad te p iruety na m arginesie<br />

jego erudycji filozoficznej i literackiej. Z goda zupełna na obecny kształt<br />

stylistyczny i duchow y M icińskiego oznaczałaby, że liczym y u niego na to tylko,<br />

iż zostanie W asylew skim filozofii. D robne w skazania, jak np. zm anierow ana stylistycznie<br />

odpow iedź n a ankietę „Prosto z M ostu" w skazują, że to niebezpieczeństwo<br />

jest realne i tym m ocniej należy pnzed nim przestrzegać utalentow anego autora<br />

„Podróży do piekieł11.<br />

KA7.1M1T.R7. W y K A


Kilka la t tem u w ydaw ało się, że powieść skłania się do u stąpienia ze stanow iska,<br />

które zajm uje. Przypuszczano, że pow róci tam skąd wyszła, zanim ją uznano za<br />

sztukę na poziom ie i pełnić będzie te funkcje, co daw n iej, a m ianow icie — bawić,<br />

zajm ow ać czas, bajd u rzyć i to sposobam i pospolitym i. K w iat p isarstw a przestał by<br />

więc obm yślać, kto gdzie kogo przydybał i czego się dopuścił, zostaw iając ten rodzaj<br />

zadań inteligencjom m niejszej m iary. Jesit to bow iem nierozsądne i jsobliw e, że tw ó r­<br />

ca praw dziw y, um ysł przew odni, w ybitny, który p o tra fi i p o trzebuje w ypow iedzieć<br />

pewne istotne rzeczy o człowieku, o społeczności, o życiu, musi koniecznie czynić to<br />

za pośrednictw em z palca w yssanych h istoryjek, dopiero po uruchom ieniu figurek,<br />

obmyślen:u intryg, spotkań, rozmów. Przym us ten w ielu autorom ciąży. P ra g n ą m ówić<br />

0 swoich spostrzeżeniach, p ragną m ówić pow ażnie, a tym czasem wciąż w inni kom binować<br />

i opiekow ać się osobam i, zabranym i do swych książek. Przez to w ym iana m yśli<br />

między czytelnikiem a tw órcą odbyw a się nieskładnie. O d krytyków i od autorów<br />

z okazji różnych subtelnych książek słyszy się często, że fabuły, że akcji w cale one<br />

nie m ają na celu. Jeśli więc opow iadanie to w yłącznie okazja, by m ówić o rozm aitych<br />

odcieniach odczuw ania i o różnych zajm ujących zestaw ieniach intelektualnych,<br />

może by się znalazła — prostsza. Bo w końcu technika w ysoko-gatunkow ej powieści<br />

zaczyna się sprow adzać do tego, by o p o w iadając, kom unikow ać jednocześnie<br />

01czym innym, o> tym , co autora istotnie obchodzi, a co zostaje uw zględnione tylko<br />

w pew nej m ierze, tak aby ani toku, ani fabuły n adto nie urażało.<br />

Podobna sytuacja nie jest ani klarow na, ani tra fn a , ani w ygodna. Pow ieść m a<br />

obciążenia dziedziczne. Zaw sze ciągnie ją do banialuk, do lukru, do aw anturniczego<br />

wątku. Z ostała w yprow adzona z lichego, czysto użytkow ego ro d zaju i śladów jej<br />

pochodzenia nie m ożna zatrzeć. T ru d n o także nie uw zględniać tego, że i w c zy tają ­<br />

cych przechow ała się pam ięć o pochodzeniu pow ieści. D latego tak niełatw o to ru je<br />

sobie drogę ta powieść, k tó rą nazyw am y w ysokogatunkow ą. W eźm y w yborną książkę<br />

Gruszeckiej „Przygodę w nieznanym k ra ju “ . N ik t je j n ie w yrzuca, że to dobra<br />

powieść psychologiczna, nie chw yciła jed n ak, poniew aż niew iele w niej się<br />

dzieje, nie posiada w sobie aw antury. Czy aw an tu ra dla tego ro d zaju książki jest<br />

czymś ważnym , czy chodzi tam o aw anturę, czy p isan a jest, aby aw an tu rę uw y­<br />

datnić N ie! A w an tu ra nie ma tam nic wspólnego z zam iarem i z celem książki,<br />

jest czymś zupełnie, zdaw ałoby się, ubocznym i obojętnym i dopiero przy k o n fro n ­<br />

tacji czytelnika z książką raptem okazuje się, że będąc n iezdarna, la d a ja k a staje<br />

na zawadzie i do książki nie puszcza. W szystkie wysiłki, by powieść nakierow ać ku<br />

czytelnikowi czymś istotnym , czymś, o co n apraw d ę chodziło autorow i — idą na<br />

marne. Powieść zawsze ku widzom n astaw ia sw oją fabułę. N ie We lle n iej zapewne<br />

książkę się sądzi, ale ona o pierw szym w rażeniu decyduje. I ono jest dla powieści<br />

ważne.<br />

Nie występuję przeciw fabule i nie staję w obronie pisarzy, którym ona nie d aje w y ­<br />

powiedzieć się ze swych odkryć i dociekań. Przyznam się naw et, że w tym sporze<br />

bardzo często, jako czytelnika, znaleźć m nie m ożna po stronie fabały. B rnąc przez<br />

Prousta, kiedy n atrafiam na te polany, całkowicie zasłonięte od akcji, inertne,<br />

poświęcone rozw ażaniom ogólnym , nie dotyczące nikogo z książki w szczególności,<br />

ale odnoszące się do całej jak ie jś epoki, czy pew nego g atunku ludzkiego, iry tu ję się,<br />

ponieważ takie roztrząsania, w y d ają mi się niew łaściw e. G dybym jednak otw orzył<br />

książkę akurat na którym ś z podobnych rozw ażań, zagłębił się w nie, nie będąc zarazem<br />

nieustannie pilnow any przez myśl, że oto czytam powieść, z pew nością zo­


stałbym tym i roztrząsaniam i oczarow any, trak tu jąc je jak o uryw ki wybornego eseju.<br />

Rozumiem też, że w każdym walczyć m ogą uczucia niechęci i zachw ytu, gdy czyta<br />

w „F erd y d u rce“ G om brow icza, w stępy do Filidorów , bo to kaw ałki znakom ite, ale z tak<br />

innego św iata wzięte, że kłócące się z resztą bądź co bądź powieściow ą. Podobają się,<br />

a zarazem d rażnią, budzą sw oistą reakcję. I nic dziw nego, gdyż są odbiciem<br />

pew nej dw uznacznej sy tuacji, zachodzącej przy pisaniu pow ieści przez autora, który<br />

jest m yślicielem , psvchologiem , tw órcą zestaw ień intelektualnych, przymuszonym<br />

jednocześnie do buczenia na jakieś zajścia, intrygi, fabularn e w ątki. W autorze<br />

zatem toczy się w alka. In teresu ją go rzeczy przede w szystkim nowe, które w całości<br />

książki w y g lądają na drobiazgi. N udzą go uruchom ione osoby, które w yw ołał, zainteresow<br />

any ja k :mś jed n y m akcentem w nich, zniew olony teraz do zajm ow ania<br />

się i tow arzyszenia im aż do końca. A tymczasem nie idzie m u o nie same i o ich<br />

p ereg ry n acje, ale o to, by móc się uw olnić od swej wiedzy, by móc się nią z innym i<br />

podzielić. P raw dopodobnie niedogodność, uciążliwość tej sytuacji, w której piszący<br />

wciąż, aby zyskać sposobność do m ów ienia o tym , co go p rzejm u je, musi mówić<br />

o tym, co mu je st obojętne, doprow adziła St. I. W itkiew icza do poglądu na powieść,<br />

że to nie dzieło sztuki. Od niego pochodzi również określenie je j jako w orka do<br />

nap y ch ania w iedzą o życiu. G dybyż przynajm n iej tak było. W rzeczywistości je d ­<br />

nak n aw et nie m ożna sw obodnie do niego pchać swej wiedzy. C ałym i stronicam i<br />

trzeba czekać na okazję, aby w yznać rzecz, o k tórą się dba. W przeciw nym bowiem<br />

lazie powieść zm ienia się w szereg scenek oglądanych przez teleskop, czy lupę, nie<br />

pow iązanych organicznie, lub też zajdzie to w łaśnie, co u P rousta, czy w „Ferdydurce“<br />

, kiedy to nagle au to r p rzestaje panow ać, nie może ju ż w ytrzym ać i, mimo<br />

że to nie m iejsce ani czas, rozpoczyna m ówić o tym , w czym się czuje nowy.<br />

Rozwój pow ieści tylko tę sy tu ację rozjątrzy. A u to r bow iem będzie p ragnął dawać<br />

co raz subtelniejszą wiedzę, będzie chciał ukazyw ać co raz delikatniejsze odcienie,<br />

co raz zaw ilej ro zróżniając i zestaw iając, co raz więc tru d n iej będzie m u pam iętać<br />

0 ruchu osób i posuw aniu się spraw . Powieść jako form a co raz bardziej będzie mu<br />

dolegać. W zajem n y stosunek, piszącego i dzieła, będzie się staw ał co raz sztuczniejszy.<br />

M ógłby ktoś na to powiedzieć, że nie w idzi potrzeby, aby m nożyć te odcienie<br />

1 subtelności oraz, że już może należy n a tym co dotąd opanow ane — poprzestać.<br />

A le w tedy twórczość zatrzym ała by się w m iejscu, poniew aż tw órczym m ożna być<br />

tylko w stosunku do now ych treści. T ylko one ro zpalają. Stąd ta nieznośna konieczność<br />

posuw ania się naprzód, ciągle ku czemuś nieznanem u, niestosow anem u, niew ątp<br />

liw ie męcząca, nie tylko zresztą dla odbiorców , dla artystów także.<br />

Jeśli jed n a k nie m ożna stanąć, jeśli m a być coraz tru d n iej i jeśli napraw dę powieść<br />

to tylko okazjonistyczna form a do m ów ienia rzeczy now ych o świecie i sobie,<br />

czyby nie należało zastąpić ją form ą inną T ak ą, w k tó rej pisarz m ógłby od razu<br />

wziąć s.ię do nowego, zam iast zaczynać od pieca, i dopiero po opisach, uruchom iw ­<br />

szy m nóstwo różnych rzeczy i ludzi, zyskać wreszcie sposobną chw ilę do w ypow iedzen<br />

ia tego, co ważne. Pow ieść w róciła by do tego, czym pow inna być i z czego<br />

wyszła, stałaby się z pow rotem czymś w yłącznie rozryw kow ym , tracąc wreszcie<br />

swój charakter lady, na której pisarz rozkłada sw oje nowości, zauważone ciekaw ostki<br />

i poczynione odkrycia. T e eru p cje u P ro u sta i G om brow icza, o których napom ­<br />

knąłem , u k azu ją ja k ą m niej więcej form ę p rzy jęły by w ypow iedzi twórców, uw olnionych<br />

od powieści. Spośród znanych najbliższa jest ona eseju.<br />

Jeśli pow ieść krępuje m yśl tw órcy tym , że m usi on pam iętać o fabule, jeśli tra k ­<br />

ta t krępuje ją jednością tem atu i koniecznością konsekw encji, esej d aje je j absolu<br />

tn ą swobodę, pozw ala na wszystko. N iczym nie głuszy, nic nie przypisuje tw ór­


cy, jest n ajb ard ziej osobistym, n a jb a rd zie j in telek tu aln y m sposobem odzyw ania się.<br />

Oczywiście, uznawszy, że powieść przeszkadza, trzeba by się zdecydow ać także na<br />

odrzłucenie pew nych pom ocy, pew nych udogodnień, pew nych osłon i m ożliwości na<br />

zaczerpnięcie oddechu, których pow ieść udziela. Esej bowiem , będąc form ą lite ­<br />

racką najw yższego rzędu, d a je zupełną wolność, jed n a k w ym aga także zupełnej d o j­<br />

rzałości i stałego p rądu myśli. Esej więc nie je st form ą pobłażliw ą. Poniew aż je d ­<br />

nak powieść trzeba uznać za form ę zużytą, ile że albo siedzi się w niej w ygodnie<br />

jak na kanapie, albo m ówiąc rzeczy nowe, w ypada się z je j toku, ten, kto zechce<br />

być tw órczy i ze swą form ą zgodny, będzie m usiał zaryzykow ać.<br />

N ie podnoszę alarm u, że w powieści nie m a ju ż gdzie postaw ić następnego kroku,<br />

raczej mi chodzi o to, że następne stąpnięcie będzie w ykroczeniem z powieści. D łu ­<br />

go się zastanaw iano nad tym , czym w łaściw ie jest Proust, w końcu m achnięto ręką<br />

i uznano go za pow ieściopisarza. A le to, co w niim jest powieściow e, jest raczej<br />

tradycjonalne. Dzieło jego jest nowe przez inne, niepow ieśoiowe treści. G dybyśm y<br />

je w ybrali i złożyli razem , to otrzym alibyśm y całe m nóstwo rozw ażań, wglądów ,<br />

zestawień. M ów iąc po prostiu, otrzym alibyśm y kilkutom ow y zbiór rew elacyjnych<br />

esejów.<br />

Proust w trakcie powieści co raz to przechodzi na esej, ale tylko p o d tym względem<br />

jest w yjątkow y, że nie puszcza powieści. Bo to, że się chw ycił eseju, jest natu raln e.<br />

T ę form ę p rzejm u ją dzisiaj praw ie wsizyscy w ybitniejsi pow ieściopisarze. Ci, oczywiście,<br />

którzy m ają do pow iedzenia rzeczy nowe, a nie w yłącznie nowe słowa. H u x -<br />

ley, M auriac, G ide, zm arły C hesterton są w yrazistym i p rzy k ładam i tej praw dy.<br />

Z daje się, że Z ofia N ałkow ska dostarczy jeszcze jednego. Z apow iada tom „prozy<br />

krytycznej". D rukow ane, czy odczytyw ane publicznie w y jątk i ukazują, że chodzi tu<br />

0 eseje. N ie jest rzeczą przypadku, że u nas zacznie N ałkow ska, poniew aż w powieści,<br />

zawsze stając n a sk raju i w ypow iadając nowe, m usiała doznać uciążliwości<br />

1 zużycia tej form y.<br />

*<br />

* *<br />

W ygrana m łodych roku bieżącego p adła w kolekturze H oesicka na „M łodość J a ­<br />

sia Kunefała". Podobno, że szło tylko o głos, a nagrodę byłyby wzięły „Podróże<br />

do piekieł". T a m ała nieefektow na książeczka różna w typie od zw yczajnej n a siej<br />

produkcji, sklejona ze stron w yrw anych jed n e jak b y z podręcznika historii, inne<br />

jakby z filozoficznego kom pendium , skupiła na sobie w ięcej głosów, niżeli znakom<br />

ite wiersze Miłosza, niezw ykła publicystyka Pruszyńskiego, czy w yrów nana pow ieściopisarska<br />

sztuka A ndrzejew skiego. T a sy tu acja jed n a k b y n ajm n iej nie jest p a ­<br />

radoksalna. Już sam rodzaj książki m usiał się bowiem w ydać kuszący. Z alśnił szczególnym<br />

światłem, ukazującym now e drogi, now e możliwości. W jed n y m ze spraw o­<br />

zdań z działalności Funduszu K ultury N arodow ej m owa jest o eseistyce, k tó rej<br />

sprawę rozważono i ustalono, że należy ją poprzeć i krzewić. N ie bez w zruszenia<br />

przeczytałem uwagi, ile że p adły ze stromy, k tóra w literackich rzeczach błąka się<br />

jak sowa za dnia. Może to był tylko jak iś gest im itacyjn y , echo' czegoś zasłyszanego<br />

z dalekiego św iata, a nie podszept in tu icji. M niejsza zresztą o d rig ę . Sam fakt, że<br />

się stam tąd o formie, do której należy przyszłość, odezw ano z troską, m usiał przemówić<br />

tą znaną praw dą, że duch w ieje, kędy chce.<br />

Zapewne, w tych obradach, o których w spom inam , m iano n a m yśli — esej<br />

naukowy, w typie borowym, suchodolskitm, parandow skim , czy może berentow ym .<br />

M nie zaś nie o ten idzie. Ale o rodzaj n ajp ełn iej osobisty, bezpośredni, własny,<br />

w którym by nie szło o praw dy naukowe, ale o praw d y m oralne, psychologiczne,


o praw dę odczuw ania, o te praw dy, które stanow ią o naszym życiu, o naszym zrozum<br />

ieniu życia, które są jaknajb liższe człowieka, a jak n ajd alsze od nauki.<br />

B ynajm niej nie m ylił by się ktoś, kto by potrak to w ał książeczkę M icińskiego jak o<br />

zbiór esejów , nie m iałby jed n ak ra c ji, przypuszczając, że to eseje naukowe. R oją<br />

się od cytat. T o p raw da. Rzeczywiście w ęd ru je się przez całe dziełko rozstaw nym i<br />

cytatam i. A le pow iedzm y od razu, że te cytaty służą tu tylko za maskę. P rzypom i­<br />

n a ją potrosze zastanaw iające próby Jerzego Stem pow skiego i, — zwłaszcza znalazłszy<br />

jed en z esejów jem u pośw ięcony — poczyna się myśleć, że to on był M icińskiem<br />

u wzorem . Bo to on praw ie że jedyny, upraw ia u nas tę form ę, tak dyskretną<br />

w stosunku do w łasnej osobowości, nie p o zw alającą odróżnić obcemu, kto się<br />

odzywa, czy to cy tu jący czy cytow any. Oczywiście, to co mówię, nie odnosi się do<br />

tych zbieraczy pow iedzeń i aforyzm ów, którzy kolekcjonują cytaty ja k m arki i m e­<br />

chanicznie, lu b u jąc się w ich barw ie, w y lepiają nim i książki jak album y; ale d o ty ­<br />

czy w yłącznie tych rzadkich, dziw nych pisarzy, którzy kładą ze drżeniem m iędzy<br />

sw oje zdania cudzą myśl tak przejęci, jak b y była ich w łasną, d ają je j taki ła d u ­<br />

nek em ocjonalny, jak b y się przez nich zj-awiła. T en sposób w ydaje mi się zawsze<br />

jed n y m z n a jb a rd zie j tajem niczych i jed n y m z dram atyczniejszych. W lekturze bowiem<br />

ze stronic podobnych przenika ku m nie w ib racja, czuję puls, słyszę słowa, jeśli<br />

chodzi o istotę rzeczy — m am wówczas w rażenie, że w ym aw iający je jest pod<br />

jakim ś zaklęciem , jesit jak ąś sw oją niem ocą urzeczony, że coś go wiąże, na skutek<br />

czego nie p ró b u je pow iedzieć słów w łasnych, dow olnych, będąc czymś tajem n i­<br />

czym przym uszony do posługiw ania się, ilekroć się z n ajd u je n a skrzyżowaniach<br />

— w yłącznie zdaniam i obcymi. Budzi to p rzejm u jącą ciekawość, co by zaszło, gdyby<br />

m u odebrać głos cudzy, co by do nas wówczas doszło, co by się ujrzało, gdyby rozsunąć<br />

cytaty, bo w yraźnie znać, jak b y przez tkaninę, że tam pod: nim i coś bije, coś<br />

drży, coś przepływ a.<br />

Książeczka M icińskiego pozostaje w szczególnej zgodzie i zarazem w szczególnej<br />

sprzeczności z tym , co na początku m ów iłem o eseju. W ypow iedziałem się tam z ta ­<br />

kiej m yśli, że, gdy ju ż nie będzie m ożna pom ieścić spraw now ych i intelektualnych<br />

w powieści, poniew aż aż tyle trzeba w niej pow tórzyć, zanim się dojdzie do tego,<br />

by móc się odezw ać z rzeczą now ą — praw dopodobnie tę form ę tw órca odrzuci,<br />

zam ieniając ją n a inną, sw obodniejszą, bezpośredniejszą, lotniejszą, na p rzykład —<br />

n a esej. „Podróże do piekieł" poniekąd są takim esejem . Bo nie służą do ustalenia<br />

żadnej tezy, do udow odnienia jakiejkolw iek praw dy, z zakresu tych, którym<br />

radę d a je nauka, ale m a ją cel i in tencję zupełnie osobistą. T en osobisty, zam yślony<br />

tylko n ad w łasną spraw ą to n czyni z książeczki M icińskiego esej o tym typie,<br />

do którego należy bodaj przyszłość literacka. A le zarazem nie wiem, czy m ożna<br />

uznać go za pierw szy krok n a drodze ku n iej, poniew aż raczej służy ku tem u, żeby<br />

się zasłonić, niżeli by się w ypow iedzieć. Choć książka ta, ja k się to czuje, w łaściw ie<br />

nie jest przygodą in telektualną, nie je st w ogóle przygodą m yśli ale jakim ś p rzeżyciem<br />

uczuciow ym , nie w y jaw ia go, niie kom unikuje go nam . R ozpoznajem y tylko,<br />

że książka podszyta jest n astro jem w ro d zaju tych, które zwykle p rzeradzają się<br />

w w iersze i praw dopodobnie, gdybyśm y m ogli rozsunąć tę in tarsję z cytat, n a tra ­<br />

filibyśm y n a zarysy strof, nie wylęgłych, nie skrzepłych, do których nie wiadom o<br />

dlaczego nie doszło. W iele spostrzeżeń to potw ierdza. T ylko w w ierszu m ogliby się<br />

znaleźć przy sobie Pickw ick, Sw. A ugustyn i Odyseusz. Bo choć byw a, że i w eseju<br />

nie obow iązują h ierarch ie i tak się w nim m yśli sw obodnie, ja k się dow olnie koja<br />

rz y w surrealistycznej prozie,, ale i on uznaje pew ne praw o, a więc łączenia osób<br />

w edle idej, k ióre reprezen tu ją, a nie w edle sym patii, które w nas budzą. Tym czasem


Miciński podróżuje do piekieł drogam i niespoistym i, p ły n ie na falach w zruszenia.<br />

T rudno ściśle ustalić, co też za podróż odbył M iciński. W tej chw ili poniekąd p rzypom<br />

ina czarnoksiężnika Tw ardow skiego. Siedzi na swej książeczce p raw ie jak b y na<br />

księżycu, m iędzy niebem a ziem ią. U kazał się nam i tym sam ym gestem je d n o ­<br />

cześnie zasłonił. C zytając go, m a się ochotę zaw ołać: „W idzim y cię, ju ż się nie chow<br />

aj!" A le on nas na razie nie słucha. T kw i w sw ojej k larow nej, przezroczystej,<br />

krystalicznej substancji, ja k owadzie skrzydełko w bursztynie. O d stóp do głów<br />

cudownie p rzybrany w koroneczki z kw otacyj, co raz to k ieru je je to tu, to tam ,<br />

lecz jak guślarz, sym bolicznie, z pow agą, lecz niejednoznacznie. Byłoby jed n ak<br />

lekkomyślnie z jeg o przygody nie w yciągnąć w niosku, poniew aż nie je st tru d ­<br />

ny i posiada znaczenie w ażne ogólnie. T yczy spraw y, o k tó rej m ówiłem na wstępie,<br />

a m ianow icie potrzeby znalezienia now ych zupełnie form , bardzo osobistych, b a r­<br />

dzo bezpośrednich, w których m ożna by w ypow iadać oporne p raw d y o sobie, o lu ­<br />

dziach, o życiu, w których m ożna by m ówić o odczuw aniu św iata i istnienia, w któ ­<br />

rych m ożna by przedstaw iać u jrzenie sw oje i odkrycie rzeczy rdzennych, nie u staw<br />

iając tego koniecznie n a pow ieściow ym stojaku. W „Podróżach do piekieł" w łaśnie<br />

dźwięczą te w szystkie spraw y, cicho w praw dzie ja k dzwoneczek i zasłonięte ja k storą,<br />

ale w tym w ypadku nie m artw m y się tym , że odbiór nie je st jeszcze doskonały.<br />

W ażne jest, że w ogóle m ożna, że fa la w yruszyła, że ją jed n a k słychać. T rzeba p a ­<br />

miętać, że to jest pierw sze tego ro d zaju krajo w e n adan ie. P ro stu je ono ścieżki.<br />

T A D E U SZ BREZA<br />

DW UGŁOS O GAŁCZYŃSKIM<br />

I<br />

P O W R Ó T D O R A JU .<br />

1<br />

Z obwoluty „U tw orów poetyckich" K. I. G ałczyńskiego*) dow iadujem y się, iż zaczął<br />

drukow ać m ając la t szesnaście; urodzony w W arszaw ie przy końcu „ la t w olnościowych"<br />

jako syn zakrystiana (jeśli nie jest to w ersja poetycka, znacząco d o b ra ­<br />

na), studia m łodzieńcze odbyw ał — co nie pozbaw ione jest znaczenia — m. in.<br />

w Teodozji i M oskwie. N a tę edycję zbiorow ą, k tóra by wreszcie zaprezentow ała<br />

całego Gałczyńskiego, a nie jeg o „disiecta m em bra", rozrzucone po czasopism ach<br />

i ulotkach, recytow ane z estrady i przez głośnik radiow y, od w cale daw na czekali<br />

bliżsi i dalsi przyjaciele. N iżej podpisany, k tóry przed siedm iu la ty om aw iał z a ­<br />

dziw iającą „burleskę w ierszem ", zatytułow aną „Koniec św iata" (do arty k u lik u dołączona<br />

była fotografia, na k tó rej w yobrażono auto ra poem atu w ogrodzie p rzed g a n ­<br />

kiem, jak p rzytu la kotka, być może, im iennika i krew nego „A ndriuszy") — dzielił<br />

tę słuszną niecierpliw ość.<br />

Tom ułożony jest — pod w zględem chronologii i stopniow ych etapów dojrzałości<br />

artystycznej — w porządku odw róconym ; „ ju v e n ilia “ (przezw ane także apokryfam i,<br />

co najw idoczniej b ardziej jeszcze podkreślić m a dystans auto ra i odgrodzić od nich<br />

dzisiejszego czytelnika) z ajm u ją końcow ą jego p a rtię, jak o je d n ą trzecią części książki.<br />

Jest to zatym Gałczyński przed w yjazdem n a Z achód i pow rotem do k raju , z okresu<br />

*) wyd. „Biblioteki „Prosto z m ostu", W arszaw a, 1937.


„K w adrygi", ja k chcą niektórzy: przed przełom em . N ig d y przecie, a zwłaszcza w d a ­<br />

nym w ypadku, geneza w ybitnego poety nie może być obojętna. Co najw yżej w y­<br />

p ad n ie nam w artościow ać z odm iennej, przygotow aw czej perspektyw y i ocenę tę<br />

niejako u jąć w cudzysłów.<br />

I oto od sam ego początku w prow adzeni jesteśm y w fikcję dekoracyjną; brzęczą<br />

m andoliny, ja k przygryw ka „rom antycznie-apaszow skiego" przedm ieścia, m ieszając<br />

się z dźwiękiem cytr i cym bałków. W dusznej atm osferze sztukm istrz, obwieszony<br />

podzw aniającym i błyskotkam i, ja k D aw id, który tańczy przed arką, pierw szy bierze<br />

ton. O d u rzający ten i szczytny patos w zm aga się w wierszu, nie na darm o zwącym<br />

się „Pieśń n ad pieśniam i", by rozw iązać się fałszyw ym i niew ybrednym akordem<br />

(to okropne po trzykroć pow tarzane: „Pocałuj w usta R im bauda", alokucja bardzo<br />

znam ienna dla owych la t i niem al w zruszająca przez naiw ne, uspraw iedliw iające<br />

jak b y naw iązyw anie param teli do tego n a jb ard ziej fantastycznego spośród lirycznych<br />

„bezdom ników " — p a tro n a , do którego nie p rzestają się, zazwyczaj samozwańczo,<br />

odw oływ ać wszyscy m łodzieńczo zbuntow ani). Po czym spotykam y w w ielu utw orach<br />

0 popisow ej braw urze w irtuoza ju ż tu ta j zdum iew ającego m nóstwo m otywów, p ierw<br />

iastków i w ątków , które po jed n y m zaledw ie dziesięcioleciu uznać w ypadnie już<br />

tylko za dokum ent zarów no epoki, tak niedaw no m inionej, a tak zw ietrzałej, jak<br />

1 sam ego autora. G łośna wów czas (wśród kolegów) elegia „N a dziw ny a niespodziew<br />

any w yjazd p oety" zdradza przez swą celność, przypom in ającą pchnięcia floretow<br />

yrosła z podobnego klim atu lu b u jącej się w p rzebraniach bohem e‘y. K iedy indziej<br />

we, w yraźne pow inow actw o z „R zecząpospolitą babińską" L echonia: z pewnością<br />

udrapow any, „straceńczy", pełen szlachetnej fanfaro n ady Liryzm przyw odzi na p a ­<br />

mięć Przysieckiego, a „blasfem izm " *), w yrodzony z grym asu bolesnej przechw ałki,<br />

pokrew ny jest tłum iącem u łkanie (zalotnym ziewnięciem ) „pierrotyzm ow i" L aforgue‘a;<br />

jest to zblazow anie tych, którzy p rzeciw staw iają się rzeczyw istości, nie roapocząwszy<br />

się z n ią na dobre pasow ać, elegijność hektyczna, pow leczona szminką,<br />

ja k m alow ane na krw aw o usta wielce tradycyjnego wesołka. N a trafiam y dalej na<br />

nieobojętny m otyw pochwały cyzelerstwa; n a św ietnie w ypunktow aną kolędowość,<br />

p rzypom in ającą przez w ystylizow aną prostotę niektóre drzew oryty współczesne, czerpiące<br />

z surow ej autentyki folkloru oraz analogiczne utw ory poetyckie T. Czyżewskiego;<br />

na blaszane godło w bluszcze ow itej oberży z angielskiego kopersztychu,<br />

bliskie sercu kolekcjonerów i w romantyczmości rozm iłow anych opojów , tu ta j uw ikłane<br />

w strzępy sm utnie-ironicznego diariusza. N a scenie kukiełek odgryw a się d ra ­<br />

m at w m iniaturze, póki z widowiskow ości, będącej auto-persyflażem na „liryczne"<br />

nieróbstw o i b rak „społecznego p rzydziału", nie w yplącze się w finale hym niczne<br />

brzm ienie o czystej ja k kryształ tonacji. N astępnie zapoznajem y się z dalszym i odm<br />

ianam i tejże literackiej „ludow ości", cizy to w pseudo-proroctw ach, strofiką (typow<br />

y siedm iogłoskow iec!) i fak tu rą przyw odzących na pam ięć p o p u larn ą jo ety k ę średniow<br />

iecza, nie tę uczoną, lecz tę rubaszniejszą i żywszą, u p raw ian ą przez „igrców<br />

i ry b ałtów "; czy też poprzez nieco szablonow ą „p ijack ą" balladow ość o nieodzow ­<br />

nych elem entach „spelunki", korsarstw a i kiperstw a (jeden jeszcze pierw iastek,<br />

w skrzeszony z rom antyzm u i zbanalizow any przez zapóźniony m odernizm europejski).<br />

U d erza nas wszędzie jed n ako w sp an iała gra słów i pojęć, kalam buryzm wysokiej<br />

klasy, żartobliw ość p rzew rotnie-naiw na, pom ysłowość nom em klatury godna M icińskiego<br />

i N ow aczyńskiego, ta niew yczerpanie fantastyczna inw encja językow a m ie­<br />

*) p a trz „Serw us M adonna".


niącego się od sprzecznych natchnień w erbalisty, który m odli się o zawsze „jednakow ą<br />

p a sję" i o wszystek „sekret reto ró w "; z podziw em , słowem, przem ieszanym z trw ogą<br />

spoglądam y już nie tylko n a m ajsterskie w yczyny ekw ilibrystyczne, lecz na w tórną,<br />

echową, acz nieuśw iadom ioną girlandow ość m agika, k tóry im itacyjność stylów, p o ­<br />

staw a n aw et aitystycznych fizjonom ij, doprow adza w m łodości dc szczytu.<br />

To też ów okres twórczości zenitem kończy w tym fenom enalnym i w ątpliw ym<br />

rodzaju. Jeśli blagę, skrzącą się od in teligencji i u m iejętnie daw kow aną, przyjąć<br />

za dozwolony chw yt poetycki, jeśli — m im o wszystko — n a takim poziom ie d o p a­<br />

trzeć się w niej pew nego p ierw iastk a kom pozycyjnego, elem entu konstrukcji w braku<br />

lepszej, to stw ierdzić trzeba, iż b u ffo n ad a „K ońca św iata" w niczym nie p o starzała<br />

się w pow tórnej lekturze. M ożna nadto b ardziej przedm iotow o osądzić sam<br />

rodzaj literacki, esencję takiej poetyczności, dynam izm i świeżość podobnego liryzmu.<br />

W iem y, jest to, ja k chce autor, burleska, lecz to spraw y nie w yczerpuje,<br />

nie podobna poprzestać n a zdaw kow ym określeniu, chociaż w danym w ypadku siłą<br />

rzeczy włącza ono poem acik w długą, u trw alo n ą trad y cję. D robny ten, niespełna<br />

dw udziestostronnicow y utwór, naładow any ja k butla ledejska energią drw iącego fa n ­<br />

tazm atu i w ypełniony po brzegi ja k zielonkaw a b u tla tęczow o-jadow i tym likw o-<br />

rem — to m iniaturow a apokalipsa, odegrana n a scenie m arionetek, to praw dziw y<br />

opus bałam utnego chiliasty, cierpiącego n a n adm iar esprit. Ja k naśw ietlony, z jak<br />

m istrzowskim um iarem w yeksponow any, z ja k ą spraw nością w yw ołany z nicości<br />

jest ten blagierski poem acik anachorety i im oralisty, ilum inianta i ilum inatora, m i-<br />

styfikatora i m istyka! Je st to m istrz tran sfo rm acji, p restid ig itato r, urzeczony w ieściami<br />

i w izjam i z w yim aginow anych zaświatów. M etafizyk bowiem , jak trefniś stający<br />

n a głow ie, nie przestaje być m etafizykiem . P okryw a to, pełen lęku, gdyż w tej<br />

poezji sui generis ro d zajow ej czai się w iele ryzyka . N ie przypadkow y jts t je j k a ta ­<br />

strofizm , nie przypadkow y dla lat, w których pow stała. W półśw iadom ości autora<br />

(i w ielu jego rówieśnych) m iało się podów czas ku końcowi „daw nem u św iatu". N ie,<br />

tutaj nie jest „pew ny swego" — nie jest pew ny siebie, jak o arty sta, jako człowiek.<br />

Obok stenograficznych skrótów , form uł zadziw iającej lap idarności, w których słyszymy<br />

jak b y głuchy, alarm u jący stukot teleg rafu M orse‘go, obok przerzutów w emp<br />

ireje czystego liryzm u m am y w idzialność specyficzną szopki, sceny, ułożone na<br />

kształt żywych obrazów, jak n a szerokich freskach Ver:oniese‘a, sąsiadującego z dokładną<br />

..kleinm alerei" flamandczyików, ostre linie drzew orytu m ediew alnego przechodzące<br />

w upiorne nagrom adzenie m onstrualnych przyw idzeń, godne H ieronim a<br />

Boscha, grym as w ydnzeźniania p o tęgujący się do szarży (patrz groteskow a d edykacja,<br />

która n aw raca w obrębie poem atu), ig rające w reszcie pokonyw anie trudności,<br />

znam ienne dla h azard u w irtuoza obok koślaw ego pry m ity w u — nie, o jednorodności<br />

nie może tu być mowy, a przecie istn ieje głębsza jednolitość, niem al m aniakalna.<br />

Jest to obietnica, k tóra skryw a zarazem i, realizując, zawodzi. Je st to jednolitość<br />

maski.<br />

2<br />

„...by aktor na d w o rskiej scenie,<br />

na k w ia ty rzucę skrzyd eł m ych cienie,<br />

dech m ó j w ygła d zi niebios sklepienie“.<br />

(M. K. Sarbiew ski, z ,,Silviludiów “).<br />

M oraliści wszechczasów — co dopiero naszego — skazani są n a m aski. G dy się<br />

obcuje z osobliwą liry k ą G ałczyńskiego, z której raz po raz pnzebrzm iewa poezja<br />

katarynkow o-podw órzow a, z liryką o niezaprzeczonym n a gruncie naszym piętnie


oryginalności, a k tó rą przecie bez tru d u włączyć m ożna w typologiczne rozgałęzienia<br />

lite ratu ry zarów no uczonej ja k p o p u larn ej, dla zilustrow ania tezy tej m nóstwo tr a ­<br />

dycyjnych, słusznych i nieco zdaw kow ych przychodzi n a m yśl obrazowych przenośni.<br />

Będzie to zatem kuglarz, „qui castigat m ores“, tylekroć opiew any błazen, sta ­<br />

jący n a głow ie ku czci niepokalanej P anienki — i który przekornie zwierza się nam,<br />

co też ogląda w tej iryzykow nie-św iątobliw ej pozycji. In n e kostium y większy jeszcze<br />

stw arzają dystans i większe w ykrzyw ienie; przedm ow a do tom u zbiorowego jest<br />

nie tylko banalnym w yzw aniem , rzuconym fałszywem u zdrow em u lozsądkow i filistrów,<br />

te j praktycznej „m ądrości życiow ej11, która graniczy z haniebnym przeniew<br />

ierstw em ; przestylizow ana je j frenezja, je j pur-nonsens, pur-blagizm , tryw ializm —<br />

to m aska ochronna, nałożona na wstydliw ość serca nadczułych szalbierzy. P rzebranie<br />

było zawsze atrybutem rom antycznej ironii; rycerz z L a M anchy o posępnym<br />

obliczu ukryw ał je pod rdzaw ą przyłbicą i taki w łaśnie znam ionow ał go, ja k G ał-'<br />

czyńskiego, ja k w szystkich urojeńców , żałosny „hiperoptym iam " słabości. K iedy poeta,<br />

gorący i m elanch o lijn y p asjo n at, m ówi o latach ostatnich jak o o „dobie polskiego<br />

renesansu11, nie m ożem y oprzeć się podejrzeuiu, że — niezależnie od układu rzeczyw<br />

istości — folguje tu tej „aw am turniczo-rycerskiej" skłonności, znanej w ybornie<br />

z daw nych rom ansów i rom anc, tej pochopnej i bezsilnej niecierpliw ości, która w łasne<br />

pereg ry n acje, błądzenia, upadki i wskrzeszenia, słowem „przygody duchowe"<br />

utożsam ia z dziejam i św iata. A rty sta taki, ja k L ancelot, ja k zapaśnicy okrągłego<br />

stołu k róla A rtu ra, nie p rzestaje rozgryw ać w alki ze sm okiem w sobie i poza sobą;<br />

tropi go po jego norach, skacząc do oczu czytelnikow i; ciągle spragniony jest decydującej<br />

rozgryw ki — podobnie, ja k na odm iennych terenach, N ow aczyński i Gom ­<br />

browicz.<br />

G dy m am y p onadto do czynienia z nekrom antą, za którego — na pół serio na<br />

pół drw iąco — uznał się G ałczyński, w takiej w yłącznej i w ątpliw ej postaw ie dopatrzyw<br />

szy się, w iedziony fatalizm em tem peram entu, esencji poetyckości: w tedy b łądzim<br />

y w raz z nim po niew yczerpanym zapraw dę arsenale rekw izytów . W tej labi<br />

ryntow ej i lustrzanej w ędrów ce potkniem y się o jarm arczne piękno w ulgaryzm u,<br />

c m dły liryzm cyrku w ędrow nego, w y rastający w wysoki k abaret M uz, w którym<br />

nie obywa się bez sztam py (dziewczyny: „A nioły pro letariack ie11!); tak niew ielu lat<br />

było trzeba, aby głośna niegdyś „U lica T ow arow a", aby je j uroczysty styl „braw u­<br />

row y" n a b rał m elanch o lijn ej nieco patyny. N ie inaczej rzecz się m a z anachroniczną<br />

obecnie „U licą szarlatanów ", b allad ą „w isielczą11, która przez swój niezam ierzony<br />

villonizm i b a u d elaire ^ z m spraw ia w ra żenie' epigonizm u, pro d u k tu z drugiej ręki.<br />

W spaniałego znów deklam atoryzm u („P o rtret paniny N oel") nie pow stydziłby się<br />

„d ek aden t" G. de N erv al, raki n a smyczy wodzący n a przechadzkę gwoli zepatow a-<br />

n ia episjerów , prekursorski tw órca sonetów, łączących herm etyzm ze złym smakiem.<br />

Z apóźniony z kolei ju n ack i rom antyzm przedm ieścia, w ielokrotnie reprezentow any,<br />

p rzypom ina czasy „cyganerii w arszaw skiej11 (epoka w iosny ludów , duszonej przez<br />

Paskiew icza, księcia eryw ańskiego, nam iestnika n a Z am ku K rólew 'kim ), outsiderów<br />

owoczesnej b o h e m e ^ i protoplastów w szystkich następnych, takich ja k Filleborn,<br />

W olski lub Zmorsiki, lubiących ogniste trunki i nam iętne dytyram by — druhów<br />

m łodości C y p rian a N o rw id a. T u rozpoznajem y raz jeszcze m ętną i sm ętną rzewność<br />

w ydartych z socjalnego substratu w ykolejeńców i fantastów . K iedy indziej, czytając<br />

w yborną b allad ę („K iiferlin"), pokrew ną niezrów nanym transpozycjom Porębowicza,<br />

je d n ą z niew ielu b a lla d w latach pow ojennych godną tego m iana przez bezinteresowność<br />

estetyczną i posępnie-hum orystyczny irracjo n alizm , n a tra fia m y n a m anifestację<br />

czystego artystostwa (cóż poradzić n a to, że w łaśnie ,,bezi,deowego“ ), a na<br />

\


usta ciśnie się klasyoznie-sziablonowa form uła: Q ualis artifex pereat! Św ietna „kom<br />

edia", zatytułow ana „Zaręczyny Jo h n a K eatsa“, niezależnie od zajm ującego p re ­<br />

tekstu tem atycznego, k tóry — a nie on jed en — św iadczy o rzadkim w tym pokoleniu<br />

i płodnym obcow aniu z czołowym i lirykam i angielskim i sprzed stulecia, jest<br />

w istocie nic tyle kom edią, ja k chce autor, ile lap id arn ą, rym ow aną now elą z ro d z aju<br />

tych, jak ie nadobnie i papierow o u k ład ał m odny w latach dziew ięćdziesiątych n ie ­<br />

miecki wierszopis P aul Heyse. G ałczyński, poeta zam askow any, m istrzem byw a p a -<br />

rodystyczności; w łącza do niej niezupełnie pow ażną i rychło rozczarow ującą fa n ta ­<br />

stykę, w yw odzącą się E. T. A. H o ffm an n a — k tó rą w b raku lepszej nazw y ochrzcilibyśm<br />

y fantasty k ą narkotycznego w yczerpania, kiedy to o świcie szarzejącym w ra ­<br />

ca się ziębnąc przez puste ulice — trochę śm ieszną, trochę groźną, trochę staro ­<br />

świecką, a która p ragnie nastraszyć nas ja k nieletnich, w łasnego udzielić nam lęku;<br />

włącza także fantastykę „przyborów m agicznych", nie obcą Tuw im ow i, kolekcjonerowi<br />

sentym entalnych czarów: am uletów , talizm anów i innych, rów nie dzieciuchowskich<br />

guseł (patrz dla przykładu „B allada ślubna" II). D odaw ać nie trzeba, że w re ­<br />

zultacie d a je to n ader um ow ną poetyckość, tę, k tó rą opatru jem y zazwyczaj cudzysłowem.<br />

W arto nadto podkreślić wschodniość z baśni jak o zasadnicze zabarw ienie w yobraźni<br />

G ałczyńskiego (vide niespodziew ane zakończenie „A nińskich nocy"), jego ilustra<br />

cyjn y orientalizm , jak b y przejęty z rycin, m ających ukazać m alow niczo p ery p e­<br />

tie cyklu tysiąca i jed n e j nocy. O dpow iada to skłonności auto ra do arabeski, do<br />

ornam entyki. Raz będzie to prym ityw , m alow any n iejako na szkle, pełen aluzyj, u ro ­<br />

czy i zarazem koślaw y; to znów w ejdziem y w sp lą ta n ą k n ieję lin ij, służących czystemu<br />

zdobnictw u, podszytą w yrafin o w an ą — i niekiedy w tym w y rafin o w an iu p ro ­<br />

stacką — m uzycznością. W kraczam y n iejako m iędzy zaw iłe g irla n d y średniow iecznych<br />

kodeksów, m iędzy in icjały figuralne, z pośród których w ychyla się pysk czarta;<br />

pom iędzy piękną nieudolność graduałów ; p sałterzy m alow anych przez cystersów,<br />

w zawiłą prostotę polichrom ii, w calendiaria i inkunabuły, p iln ie w ykonane piórkiem ,<br />

pędzlem, stylosem lub rylcem . T a naiw ność m szałów m a coś z halucynacyj, n aw iedzających<br />

bardzo chytrego sym plaka, który sam nie zawsze zdolny jest odróżnić<br />

zmory gorączkowe od zjaw anielskich i cudow nych naw iedzeń. Je st to bow iem a r­<br />

tysta, który zawsze nieom ylnie w iedzie linię inspiracji, lecz posłuszny w yłącznie in[-<br />

stynktowi, nie w ie, ja ką treść linia ta obejm uje.<br />

Jest to zarazem p o e ta -w erysta i ja k każdy w erysta m a upodobanie do kiczu. Jego<br />

„romansowość" zbyt często pobrzm iew a łatw izną cygańskich rom ansów . Raz po raz<br />

słyszymy ton „apaszow ski", rzew ną chrypliw ość przygryw ki n a harm onice, okary ­<br />

nie lub choćby grzebieniu, bolesno-drw iące pokasływ anie k atary n k i i łobuzerski,<br />

przenikliwy gw izd k n ajaka, k tóry w bił kułaki w bufiaste, frantow skie portki. Je st<br />

to znany dobrze i od daw na eksploatow any „rom antyzm nożow nika", budzący luby<br />

dreszczyk sympatii wszelkich spokojnie anarchizujących inteligentów . O sw ojeni j e ­<br />

steśmy z dawna z plastyką i hum orem tak iej „poesie roase", k tó ra tu n as ro zbraja<br />

i zjednywa tym, że um iejscow iona jest na typow o w arszaw skim Pow iślu, że m a silny<br />

akcent mazowiecki czy naw et m azurski. N ajfan tasty czniejszy bow iem i n a jb a rd zie j<br />

kapryśny z poetów nie przestaje zachowywać, wiernościi realiom , jest m istrzem lokalnego<br />

kolorytu, rom ance sw e w ygryw a zawsze koło jak ie jś „budki z pap iero sam i",<br />

w dokładnie zapamiętanym punkcie, „n,a tej przepastnej, n,a tej B row arnej". M elan ­<br />

cholijny i m ądry bufon zgłasza solidarność z rodzajem ludzkim , z p rzejm ująco śm ieszną<br />

jego niedolą. Gdyż d ram at gra się wszędzie, na ja rm a rk u ludow ym przy w tórze<br />

karuzeli (ach, ten. „m andolinow y" sentym entalizm m ajów ek!), w orkiestrze przed


uw erturą, gdy ktoś niebacznie palcem m uśnie strunę, w feerii, tak biegle inscenizow<br />

anej, że widowiskow ość je j nie ustępuje w męczącym przepychu narkotycznym<br />

snom, w latw iźnie indyw idualnych w zruszeń i bylejakich rozczuleń, podanych „łobuzersko",<br />

w kantyczkow ych zaśpiew ach i. w sielankow ych „w idoczkach", w agitacy<br />

jn o -jask raw ej płakatow ości podm iejskiego „try b u n a" (który, nucąc „oj radi oj<br />

radi ra ra ", upraw ia dem agogiczny anti-dem agogi^m , tak obecnie rozpowszechniony),<br />

w pohukiw aniach n a pół-nabożnych, na pół-,sprośnych, w kolędow ości jasełek, w figlikach,<br />

sięgających rejow skich, w kom ediow ych interm ediach, które traw estu ją rybałtow<br />

skie, w m elodyjnym i rdzaw ym m echanizm ie baletu, niby w operach O ffenbacha<br />

lub Hum perdim cka. Przed bezradnym m agikiem w ysypano, jak w pierw szym<br />

d n iu stw orzenia, róg obfitości, w ypróżniono arkę Noego, w yw rócono pudełko z zabaw<br />

kam i. Blask latark i m alu je się na śniegu, chłopcy o odm rożonych nosach chodzą<br />

z piernikiem i gw iazdą w ig ilijną, która rzuca w irujące refleksy, nad krajobrazem<br />

ćm i się sm ugam i tęczow a otoczka, w yśniona kolorowość zaśw iata. Sam otny poeta<br />

uchodzi w tedy w św iat baśni, ciepłego przy trzaskającym kom inku rozm arzenia,<br />

sentym entalnej u to p ii; poezja realizm u, zatroskania o arcyludzkie szcaegóły, nad nim i<br />

pochylona pieczołow icie, w taki sposób przem ienia się w rejteradę oa rzeczywistości,<br />

w ukołysanie w różebne, w m uzyczną nirw anę. T o je j dw uznaczny przyw ilej.<br />

„Proste dziw y", które opiew a G ałczyński, proste dziwy całego św iata, k ry ją swoje<br />

dno, kulisy, w których przem ieszany jest zachw yt i przestrach; paniczna poezja<br />

przebrania, zdum iew ająca kostium ologia poetycka, w ielolita m aska, zdolna do wszelkich<br />

przeobrażeń — budzi wdzięczność, podziw , uniesienie, serce dygoce, usta drżą,<br />

ręce sam e sk ła d ają się do oklasiku, a na odw róconej tw arzy, na uchylonych w mrok<br />

policzkach w ykw ita rum ieniec zaw stydzenia. Spojrzeliśm y bowiem do zaczarowanego<br />

p u d ła — p u d ła z, zabaw kam i — które straszy. P raw ie św iętokradczo zerknęliśmy<br />

do lozłożonego przed nam i a p ara tu grającego; um arła w ib ru jąca m elodia pozytywki,<br />

w ątła, kunsztow na i chrypliw a; leżą m artw o lub trzeszczą sprężyny.<br />

3<br />

Z aszum iały kurty n y ; bo, jeśli kto, to Gałczyński-realisiba rodzi się z ducha muzyki,<br />

który byw a trag iczny n a w et w tedy, gdy jest to duch m uzyki ig rającej, płochej, p rzekornej,<br />

jarm arczn ej. Jego poetycki realizm ... Jest to przede wszystkim, ja k się rzekło,<br />

tru p i i ozdobny zarazem realizm kukiełek, sylw etek jasełkow ych, p rzybranych w szeleszczące<br />

srebro i złoto, postaci w ystrzyżonych z papieru i pow leczonych pozłotką,<br />

lukrow anego piern ik a, z którego urobić m ożna biesa lub serafa. Jest to w pokrew<br />

ieństw ie z tak ą chw y tającą za serce „choinkow ością" realizm zdziecinnienia, w zruszających<br />

szczególików, sztucznego trochę, jak b y w tórnego infantylizm u, o który tak<br />

często posądza się nie bez, powiodu liryków (tych „prostaczków bożych"), praw ie<br />

afektow anej natu raln o ści tego typu, k tó ra do w ym izdrzenia doszła w pew nych czytankow<br />

ych rym ach Iłłakow iczów ny. P onadto realizm rodzajowości. Czy to w w y­<br />

bornych w ykrojach pejzażow ych, gdzie znam iennie dom inuje ubogi i skrom ną, lechicką<br />

sw ojskością p rzejm u jący k rajo b raz nadw iślański; czy w intym nym , kam eralnym<br />

, fantazy jn y m liryzm ie licznych w ierszy osobistych i, jeśli rzec tak wolno, domowych,<br />

których program ow o niem al prostackie akcenty p o k ry w ają pozornym symplicyzm<br />

em istotne w yrafinow anie. Rodizajowość jest składnikiem wspom nianego już<br />

weryzm u, a zdania takie, jak :<br />

„W ilno. N iem iecka ulica.<br />

N ajlepszy b ila rd u Szpica" —


służą odpatetyzow aniu, re h ab ilitacji pospolitości, godinemu u trw aleniu tego, c-o p o ­<br />

wszednie — tak w łaśnie zwykło postępow ać m alarstw o g enre‘u. N ie trudno dalej<br />

zaliczyć do rodzajow ości niezw ykłą zdolność obrysow yw ania, cechującą G ałczyńskiego,<br />

ostrego konturu, byle jak, nonszalancko a bezbłędnie, jak b y ig łą n akłu w ającą<br />

po omacku; wrażliw ość n a wszystko, co charakterystyczne i w związku z tym pyszną<br />

um iejętność ch araktery zacji; skłonność do persyflażu, d iatry b y i 'nw ektyw y, k tóra<br />

wcale często p rzeradza się >w auto-persyflaż, ja k w w ierszu „In telig enci", gdzie autor<br />

w ydrw iw a nie tylko „wasze", lecz i w łasne biedy; poszukiw anie w reszcie wszelkich<br />

blasków in te rieu r‘u, lubow anie się w cieple i św ietle fam ilijn eg o w nętrza.<br />

W ostatnim tym w ypadku nie p o dobna zataić, iż struna owa byw a tu i ówdzie<br />

przeciągnięta — acz .z szczególną do niej odnieść się m ożem y w yrozum iałością jak o<br />

do brzm ienia osobliwie m iłego sercu poety (a nie zapom inajm y, że ów epitet „m iły"<br />

w wielu tu naw raca kontekstach rów nie specyficznie ja k u T uw im a) — przecie nieco<br />

podejrzany jest taki liryzm zadom ow ienia, w którym nie na próżno podobnie rzewne<br />

i rubaszne w ystępują rekw izyty jak poszum sam ow ara czy talerzy brzęk. W iadom o,<br />

tak bywało u H olendrów , u T eniersa lub na płótnach dobrodusznych niem ieckiego<br />

biederm ayeru, lecz u G ałczyńskiego-realisty m a to to n ację in n ą jeszcze, lotniejszą<br />

i tworzy jak b y niepokojący trochę sym bol o dzyskanej, ziem skiej o jczyzn y. T ak i bowiem<br />

znakom ity, n a poły traw estacy jn y , „O pis dom u p oety" to nie tylko m istrzow ­<br />

skie uderzenie tonu heroi-kom ioznego, to nie tylko wskrzeszenie ro d z aju i w sp an iały<br />

pastiche „listu poetyckiego", w którym słychać zarów no pogłosy angielskich lakistów<br />

jak i p raojca gatunku, nieśm iertelnego Horacju&zia, lecz coś w ięcej jeszcze;<br />

je st to w sam ej rzeczy poezja opisowa, deskrypcyjna elegijność, w k tó rej ig ra ją<br />

i psocą duszki, ja k to byw ało we wczesnym , m łodziutkim rom antyzm ie (zwłaszcza<br />

b rytyjskim i germ ańskim ) — odśw ieżony pastelow ym uśm iechem kanon trad y c y jn y ,<br />

inaczej mówiąc: w tórna poezja rodzajow a.<br />

W spom niano m im ochodem „fantazystów ", w spółczesnych Francuzów , w yw odzących<br />

się od m istrza „m ałej form y", nieżyjącego J. P. T o u le t‘a, rozkochanych je d n a ­<br />

ko w swobodnym kaprysie in sp iracji ja k w rygorystycznym a przecie nonszalanckim<br />

kształcie strofy. M ożna by jeszcze, m yśląc o G ałczyńskim , przyw ołać na pam ięć d łu ­<br />

go niedocenianych, wskrzeszonych w czasie rom antyzm u przez T eo fila G autier „les<br />

g rotesques“ z X V II stulecia, którzy po w ojnie doznali niejakiego renesansu. O dw o­<br />

łać się do nich nie z chęci snucia eklektycznych filiacy j, lecz by uw ypuklić p ie r­<br />

w iastki barokowe w tym osobliwym realizm ie. M niejsza o concetti, które nie są tu<br />

w szakże czczą popisowością, lecz przez ig rające pokonyw anie form alnych trudności<br />

n a le żą niejako do aparatu ry pisarskiej, co w ięcej do sam ego typu tej w yobraźni<br />

groteskow o-lirycznej. Podkreślić n ato m iast w arto niebezpieczeństw o sw oistej m a-<br />

low niczości, która jest jak gdyby okrasą i zarazem szczudłam i takiego barokow ego<br />

realizm u. Je j anachronizm nie w yw odzi się tylko z historycznych źródeł stylu, który<br />

po stuleciach nadal może być żyw otny; sprzecza się n ato m iast w sposób głębszy<br />

z tw orzyw em i powołaniem poety, który, ja k G ałczyński, współcześnie zm ierza do<br />

czystości. W upodobaniu do takiej m alow ankow ej, przecharakteryzow anej ładnoścas<br />

do tego, co rozczula, gdyż jest „pittoresque“, zaw iera się szczególna odblaskowość.<br />

D o tego typu rodzajow ej m alowniczości m ożna by zaliczyć w reszcie wszelakie<br />

m otyw y „kabalistyczne", tak nam iętnie i tak bez-ironicznie kolekcjonow ane przez<br />

au to ra „U licy szarlatanów ". To nie tylko gabinet zaw odnych czarów, pracow nia a l­<br />

chem ika, u tajo n e puzdro taum aturga i p restid ig itato ra. N agrom adzenie podobnych<br />

rupieciarskich godeł i przedm iotów naiw nie-sym bolicznych oraz dobrodusznie-złow<br />

różbnych spokrew nią go ze sztycharstwem wieków daw nych i oatrycjuszow skich,


w 'znaczącym m roku tonącym i akw afortam i R em brandta. N ie na próżno astrologow<br />

ie w czapach futrzanych, o p a triarchaln y ch brodach, z rycin, odbitych na tło ­<br />

czonych, zielonkaw ych tablicach m etalow ych rów ni byw ali m onarchom z legendy,<br />

baśniow ym w ładcom p ra stare j sagi, trzem królom z m irrą i kadzidłem . N iekiedy<br />

G ałczyński, poeta, ja k się to m aw ia, o „sercu złotym ", zdm uchnie z nich pył patyny;<br />

w tedy otrzym ujem y jasne, ostro w ypunktow ane, przem iłe akw atinty.<br />

N adm ienić jeszcze w ypadnie, iż fantastyczny ten realista lubuje się w parabolach.<br />

Przypow ieściow e b y w ają wszelkie „fraszki" jego (gatunku, którego wzorem nieprześcignionym<br />

pozostaną norw idow e), drobne, ucinkow e, ja k m aw iały wczorajsze<br />

stylistyki, arcydzieła, żarty serio z jednym m ądrze i szelm-owsko przym rużonym<br />

okiem (patrz „W ileńskie im broglio" i szereg innych). W takich zupełnie o ry g in alnych<br />

i znakom itych błahostkach w yżyw a się popęd G ałczyńskiego do aktualności,<br />

bezustanne z nią obcow anie, rozjątrzony i z kolei drażniący z n ią kontakt. L a p id a r­<br />

n a vis com ica podobnych ucinków byw a niezw ykła, dem askacja trafn a i celna, u ro ­<br />

dzony satyryk, anarchiczny chw alca ład u i zbożny apostoł absurdu upraw ia dialektykę<br />

liryczną, której „zaśw iatow ość" nie ustępuje N orw idow i, pisize w ;ełe niezrów nanych<br />

w ierszy przygodnych, w których okolicznościowość pełnej dostępuje rehab ilita<br />

c ji, a przecie i tak bywa, że ta „haute com edie" hum oru i wzniosłości pozostaw<br />

ia uczucie niedosytu, że u je j dna w yczuw am y rozżalenie.<br />

Bo poza wszystkim innym jest to ja k .gdyby pseudologia p h antastica wybornego<br />

hum orysty, arcyludzki „grym as kosm iczny" strapionego wesołka i bezradnego kolek<br />

cjonera podniosłych w zruszeń łub choćby podniet, który zagubił się w „dziwności<br />

św iata". T o może jest pow odem , dla którego m nóstwo utw orów zbiorowego tomu<br />

to jen o etiudy, obietnice, strzępy, 'zapowiedzi, rekonstrukcje, szkice i zarysy (część<br />

tych term inów p rzejęto z podtytułów autorskich). T ym razem nie przypadek to,<br />

nie szczytna m isty fik acja — taki in tegraln y fragm entaryzm . Czy wolno być szczerym<br />

, p anie K onstanty W iększość w ierszy zbioru w y rasta z dwóch pokrewnych,<br />

sprzęgniętych ze sobą podskórnie źródeł — ja k to głosi jed n a ze św ietnych elegij<br />

(„ P o rtret ojca arty sty ") — ze strachu i śmiechu, z kom izm u i grozy. Z tego nie ma<br />

w yzw olenia, nie m a ujścia, chyba przy pom ocy w ybiegu, chyba, jak się to nadto<br />

często tu ta j dzieje (podobnie ja k u T uw im a), w inteligencką „filozofię" poety c­<br />

kiego sam odurstw a.<br />

4<br />

Ku czemu to w pogoni za czystością przez wszystkie swe aw atary naw racającym<br />

labiryntem prostej i w ym yślnej strofiki kroczył G ałczyński, nucąc gorzkie żale lub<br />

ucieszne ukazując facecje Raz po raz jed n y m palcem m uskał instrum enty w orkiestrze,<br />

stro ił je i b ra ł przygryw kę, b adał echo, ja k rozlew nie zabrzm i (patrz wiersz<br />

„ W W arszaw ie"). Z try w ialn y ch rom ansów wyw odził kaden cje klasyczne (vide „R o­<br />

m ans" oraz inne); w p atry w ał się w fosforyzujące kule, o rk iestru jąc blaski i refleksy,<br />

ja k som nam bulik, którem u na źrenice, bielm em powleczone, kryształ naw iew a błogie,<br />

niepraw dziw e, szklano-klarow ne sny. T u i ówdzie, jakby w tęsknocie za o rato ­<br />

rium , zadźw ięczał i zam ilkł najw yższy to n lita n ijn y . W y d a je się, jak gdyby opętaniec<br />

b arw ą i brzm ieniem u stalał się w sobie, ju ż niecofnienie osadzał się w tym<br />

najd ziw n iejszym ze św iatów i w trudnym triu m fie pogody wznosił hym n pochw alny,<br />

który, ja k przed stuleciam i, głosi: G lo ria in excelsis Deo et hom inibus bonae<br />

v oluntatis. Bo i czemże jest „Pieśń seraficka", jeśli nie ostaniem się w mozole,<br />

tym am or fati, koronującym uprzednie p ereg ry n acje i wędrów ki adam ow e, pogodzeniem<br />

się z losem poety, głosiciela i rzecznika spraw czystych, cichych, ciem nych


i trw ałych, zbliżeniem się do organow ego tonu H arm o n ii Fantasm agonii „balet<br />

i kontrapunkt" rozłożył się nareszcie ja k czytelny w achlarz; d y rygent, m istrz in stru ­<br />

m entalizacji, wszystkie skrzypce, oboje i flety w olśniew ającą zw iązał polifonię.<br />

A cios, którym ugodził nas w sam o serce („Pieśń o szalonej ulicy"), nie z rękaw icy<br />

pochodzi boksera, tej obciążonej ołowiem — było to lekkie n iem aterialn e m uśnięcie,<br />

w idziadlane dotknięcie sm yczkiem przez sztukm istrza, k tóry po w ielu w y k rętnych<br />

katharsis stanął u kraw ędzi sw ej pascalow skiej otchłani. Być może, z w szystkich<br />

etiud pow stał w tedy „B al u Salom ona".<br />

I oto należałoby w skrócie raz jeszcze pow tórzyć p raw ie wszystko, co się rzekło<br />

przy poprzednich okazjach: dotarliśm y bow iem do próby d ecydującej, streszczającej<br />

wszelkie inne, do essayu, który w ypiętrzył się ja k szazyt d rabin y jakubow ej, p o n ad<br />

szczeble i kondygnacje. Z nam y poem at ten w odm iennej, krótszej znacznie w ersji —<br />

będącej w stosunku do ostatecznej jak b y w yw odem , zw artym „argum entem " — co<br />

jednym więcej jest dowodem , ja k długoletnim trudem w ątki, tem aty i m otyw y<br />

żłobią sobie drogę przez naw arstw ienia osobowości tw órczej, ja k zw olna k ry stalizują<br />

się w coraz bard ziej organiczne układy, i to u poety, którego tak lekko posądzić<br />

można o uleganie darow i im prow izacji. Z astan aw iająca byw a u G ałczyńskiego ta<br />

opętańcza, ta m an iakaln a niem al perserw eracja. N ajw id o czniej w ielostronne, wspom ­<br />

niane „zarysy" (tem u faktu raln ie lub tem atycznie pokrew ne) były dlań nieodzow ne,<br />

jak rzeki dopływowe, przez czas długi sam odzielne, w reszcie sk ładające się na n u rt<br />

główny; n u rt ten n adal, w edle zapew nienia autora, pozostanie „szkicem ". W obec<br />

takiego rezultatu końcowego n iejeden uśm iechnie się sceptycznie; ten dopatrzy się<br />

w podobnym określeniu pychy auto ra, który wypieszczone dziecko swych m arzeń<br />

znów przekazuje św iatu, jako obietnicę; inny u jrzy w tym pokorę arty sty , k tóry<br />

wyznaje, iż nie sprostał swym m arzeniom o doskonałości. T ak czy owak, n atrafim y<br />

ponownie na zasadniczo fragmentaryczny charakter tej twórczości; ujrzym y go teraz<br />

w aspekcie, niepozbaw ionym tragizm u. W y d a się nam , że jest to w groźnej i pięknej<br />

pustce zawieszony ornam ent, który w1 każdym skręcie i cząstce zaw iera p ro jek t<br />

całości, w każdym odcinku je j zalążek — a przecie nig d y fin aln ej całości nie dostąpi.<br />

Jest tak, jakby rozkrzew ione liany, bluszcze i g irlan d y zataczały coraz węższe<br />

koncentryczne koła zbliżające się do ośrodka — którego nie ma.<br />

To tylko m agik przez rąk przyłożenie dźw ignął gm ach eterycznej architektury.<br />

Jak Prospero z dram atu — w jed n e j osobie kapelm istrz, reżyser ' g rajek — p o ­<br />

chylił się z dygocącą pałeczką n ad rozkolebaną czeluścią nasłu ch u jąc dalekiego<br />

dźwięku, rodzącego się w szarych zw ojach nicości, i z tej pajęczej otchłani, w p o ­<br />

goni za nieosiągalną dla śm iertelnych p ełnią i czystością, poprzez w szystkie in stru ­<br />

menty do najzaw ilszych szczytów w yprow adził zestrojoną orkiestrację. M ało kto,<br />

urzeczony dialektyką form y, o to zabiegał, bodaj n ik t z w yjątkiem jednego N o r­<br />

wida nie dokonał. Przem ilczenia, ferm aty, passaże... M achina teatralizm u, m aszyneria<br />

mitologii, rodząca się teodycea... Pascalow ska zadum a i kusiciclski w rzask<br />

wszystkich puzonów... D epraw acja krystalicznej feerii i czysta dekoracyjność, łą ­<br />

cząca przepych z tandetą... S arabanda, fa ta m organa, sam oupojenie, sublim ow ana<br />

„filozofia trucku", samorództwo chaotycznej próżni przedstw orzeniow ej, liryzm p rz y ­<br />

powieści i groteski (jak w „R om ancero" H einego), h o k u s-p o k u s, p restid ig itato ra<br />

o białkach wywróconych zachwyceniem , n arkoza i lęk, czyste rozw iązanie m elodyki<br />

w błędną melopeę, dziwotworna, najczulsza gra, w izje, je j skręty i rczkręty, żm ijowe<br />

kontrtorsje i persyflażowy ich cień. Jakaż in tegraln a, niecofniona sam otność!<br />

Jaki w istocie tragiczny, uchodzący w sztuczną pogodę m alow anego nieba, w zenit<br />

crkiestrainy, w symfoniczne spiętrzenie w szystkich instrum entów , przez kunszt jeno


w yzw alający się artifex ! Spoza kulis, na chw iejnej kraw ędzi scenicznej nicości,<br />

m agik ukazuje znakow ane k arty . D obrotliw y, półdrw iący, nieuleczalnie bezradny,<br />

ja k wszyscy ci, którzy są skazani n a patrzenie, ja k my wszyscy — p o dpatryw ał cud,<br />

który g ra ł mu się przed oczami.<br />

,,A to, co piszę, to tylko to, co zostało". Rozbitek, zdołał ocalić i utrw alić szczątki<br />

po uprzedniej k atastrofie. Z sarab andy, z sabbatu, z fausitowskiej Nocy W alpurgii,<br />

po zaw aleniu się cz-egoś w ielkiego pozostały przepalone gruzy. Poga&zono ram py<br />

i gw iazdy. C zarodziej, szyderczy i pokorny, czyta, ja k szyfr niezupełnie pojęty,<br />

ze skręconych, z pół-spopielonych papirusów swój w łasny, na zawsze hieroglificzny<br />

tekst. Poem at u ry w a się przejm ująco. Niew iedzieć: kunszt zam iar czy opadnięcie<br />

rąk Po spiralach i kondygnacjach zeszedł Gałczyński do dna, gdzie szaro zaśw itała<br />

mu bogini różanopalca, Jutrzenka. „B al u Salom ona" — to legenda o pow rocie do<br />

R aju; a droga, ta z daw ien daw na prow adzi przez wszystkie kręgi czyśćca.<br />

S T E F A N N A P 1E R SK 1<br />

II<br />

U W A G I D Y L E T A N T A .<br />

N ie w aham się nazw ać „U tw orów Poetyckich" K. I. G ałczyńskiego czarującym i,<br />

zachw ycającym i i, co najw ażniejsza, stuprocentow o rasow ym i. N ic to nie znaczy<br />

dla m nie, że nie zn ając się na poezji i nie czytując p raw ie olbrzym iej produkcji<br />

owych skom plikow anych drobiazgów „ze w spółdźw ięcznym i końcówkam i lub bez"<br />

nie jestem w stanie zaszufladkow ać odpow iednio poety G ałczyńskiego tudzież w y­<br />

znaczyć w szystkich jego filiacji i innych koligacji. A ch, jakże p rzykra jest w fachowej<br />

krytyce ta żądza drobiazgow ych k lasyfikacji (talent, w ielki talent, m ały talent,<br />

liry k a, epika, a w an g ard a etc. etc. Bóg wie, co jeszcze), k tóre spraw ia, że krytyka<br />

zatraca w szelkie poczucie rzeczyw istości, a książka staje się dla niej nie — faktem<br />

psychologicznym , czymś żywym i kształtującym życie, lecz jedynie pretekstem do<br />

w ysubtelnionych działów i podziałów . N ajw yższy czas, aby niefachow cy zabrali się<br />

do om aw iania poezji, w przeciw nym bowiem razie grozi je j haniebna i nieunikniona<br />

śm ierć pośród specjalistów .<br />

Jako niefachow iec pozw olę sobie na szczerość w stosunku do G ałczyńskiego<br />

i wyznam , że nie przeczytałem w całości jeg o tomu. N ie przeszkadza mi to byn<br />

a jm n iej stw ierdzić, że ta księżyoowa, kocia i cygańska poezja jest w spaniała —<br />

ale, ja k dla m nie, jest je j w tej książce za dużo. O bserw acja powyższa odnosi się,<br />

zresztą, do w szystkich zbiorków z poezjam i. Z daniem m oim jest jak iś błąd w takich<br />

zbiorkach poetyckich — a raczej chyba w sam ej organizacji tego działu k u ltu ra l­<br />

nej p ro dukcji. C złow iek pośw ięcony w yłącznie pisaniu poezji w ydaje mi się nie<br />

w porządku pod w zględem życiowym — i książka, zaw ierająca w yłącznie utw ory<br />

poetyckie w dużej ilości rów nież w y d aje mi się nie w porządku. Poniew aż w stosunku<br />

do poezji zm ieszanej z prozą, k tóra gdzieniegdzie błyska i olśniew a poprzez<br />

zjaw iska in n ej n a tu ry (np. w d ram atach Szekspira), nie m am tych zastrzeżeń, w noszę<br />

stąd, że p o ezja bez dom ieszki w stanie czystym je st jed n ak czymś niezdrow ym<br />

i nien atu raln y m . K o n fitu ra sm akuje nam w niew ielkich ilościach na deser, ale nie<br />

pró b u jcie podaw ać nam na obiad jed y n ie w ielkiej w azy z konfituram i, jak to<br />

uczynił któryś z dekadentów francuskich zeszłego stulecia. D latego też utw ory G ałczyńskiego<br />

są dla m nie bard ziej od innych jad a ln e, gdyż jest w nich silna diawka<br />

prozy, anegdoty, psychologii, naw et polityki — tak zresztą stopionych z poezją


w całość organiczną, że św iadczy to jeszcze raz o dogłębnej rasowości autora. I d la ­<br />

tego też m oja org anizacja psychiczna reag u je ujem nie n a te wszystkie m iejsca, gdzie<br />

zachodzi fakt „forsow ania poezji". N ie lubię, gdy poeta w ystępuje jak o Poeta, gdy<br />

pisze np. w iersz o poezji, albo gdy n azb y t akcentuje odrębność sw ojej n atu ry , l e<br />

chwyty nie b iorą m nie — w olę i tu ta j m niej specjalizacji, a w ięcej zwykłego człowieczeństwa,<br />

więcej prnzy.<br />

Niesłuszność i nieefektow ność tej postaw y poetyckiej przez duże P zaznacza się<br />

najw yraźniej w zam ieszczonym n a końcu książki liście G ałczyńskiego „Do p rz y ja ­<br />

ciół z Prosto z M ostu". Jestem za ja k najsiln iejszym zespoleniem sztuk: z rzeczyw i­<br />

stością społeczną i życiem zbiorow ości, tw ierdzę, że lite ra tu ra jest zbvt z istoty sw ojej<br />

zagrożona blagą, m rzonką, frazesem , aby nie m usiała w ciąż szukać intensyw nych<br />

związków z realiam i. Co w ięcej, niektóre tezy !'stu G ałczyńskiego, dom agające się<br />

od sztuki przew agi elem entu duchow ego n ad form alnym i a takujące drobiazgow ą<br />

inteligenckość dzisiejszej poezji, są bardzo zdrow e. W słu ch ajm y się jednak w ton<br />

tego w ystąpienia. „Bo poezja nie jest skarbcem - p o radnik iem sposobów, ja k zdobyć<br />

wpływy na „giełdzie literackiej" (wasze ulubione słówko), w ygodne m ieszkanie i bezpłatne<br />

k arty okrętow e. P o ezja jest nabożeństw em nieustraszonych, gdzie się trzeba<br />

modlić z gołą głow ą". I t. d. Zapew ne. Św ięte to praw dy. Idzie tylko o to, że tych<br />

rzieczy nie należy m ówić w te n sposób, gdyż to jest... zbyt łatw e, że na papierze<br />

przystoi pew na pow ściągliw ość i dyskrecja. G ałczyński nie uw zględnił tu ta j d o statecznie<br />

różnicy pom iędzy heroizm em w życiu, a heroizm em n a papierze — że człowiek<br />

piszący w inien być raczej heroiczny w w ypow iadaniu w łasnej m ałostkowości,<br />

własnych błędów, gdyż to jedynie n ap raw d ę kosztuje go wobec ludzi i to tylko jest<br />

m iarą wewnętrznego przezw yciężenia się artysty. G ałczyński d a je nam fasadę w ielkości,<br />

ale nie d aje je j m echanizm u. A póki czytelnik pozbaw iony będzie możności<br />

sprawdzenia, jak poeta osiągnął wielkość, póty będzie zm uszony w ierzyć m u n a słowo.<br />

To, co oddala m nie od G ałczyńskiego jest nie tyle jeg o osobistą w łasnością, ile<br />

smutną konsekw encją fałszyw ych i sprzecznych z rzeczyw istością założeń, n a których<br />

opiera się twórczość poetycka w ogóle. Jest to, m oim zdaniem , w dzisiejszej k u ltu ­<br />

rze dziedzina chora do tego stopnia, iż każdy człowiek angażujący się w n ią musi<br />

znaleźć się w fałszywej sytuacji, choćby rozporządzał w ielkim i zdolnościam i i zdrowym,<br />

mocnym rozsądkiem . N ato m iast to, co m nie pociąga w G ałczyńskim , jest p ry ­<br />

watnym jego stanem posiadania. T u w ym ieniłbym przede wszystkim elem ent m i­<br />

styfikacji i nonszalancji w jego sztuce. G ałczyński bierze czytelnika za nos i zadziera<br />

mu twarz do księżyca — puszcza m u w sam nos bańki m ydlane — d a je m u prztyczki<br />

w nos — oto, jak sform ułow ałbym naczelny ry s jego procederu artystycznego, ale<br />

widzicie sami, że w tych d efinicjach nos czytelnika g ra rolę decydującą, że bez nosa<br />

nie może się obejść. Ż ałosny kurs dzisiejszej lite ra tu ry na „rzetelność" i „ au ten ­<br />

tyczność", bardzo prym ityw nie p o jętą, nie znosi wszelkiej elastyczności słowa i zachwala<br />

nędzną dosłowność — że, niby, pisz szczerze, co m yślisz i kw ita. A tym czasem<br />

m istyfikacja jest w pewnym stopniu nieunikniona w sztuce, ja k i w życiu, co w ynika<br />

z godnych szacunku lęków i w stydów jed n o stk i wobec innych ludzi. M istyfikacja<br />

wtedy jest rzetelna, gdy m echanizm je j jest obnażony, to znaczy, gdy au to r nie<br />

ukrywa, że m istyfikuje i w ten czy inny sposób w prow adza czytelnika w psychologiczne<br />

pobudki, które zm uszają go do tej taktyki.<br />

N iew ątpliw ie pisarz wchodzący n a tak kręte ścieżki traci pew ne w artości, p o d ­<br />

waża naturalną ufność (i lenistwo) czytelnika. A le tracąc jed n e, zyskuje inne w a r­<br />

tości, a między nim i jedną napraw dę nieoszacow aną — naturalność. Jestem pew ny,<br />

że Gałczyński nigdy nie :zdobyłby się na tę lekkość, barw ność i swobodę pióra, gdyby


nie poza na n o n szalancję — gdyż poza b yw a często protezą, przy pom ocy której zdobyw<br />

am y pozycje n ieosiągalne d la nas na prostej drodze szczerości i bezpośredniości.<br />

Poró w n u jąc lekką i lo tn ą jego poezję z m asyw nym i i sztucznymi płodam i zrodzonym<br />

i z „pro sto ty " i „rzetelności11, w idzim y jasno wszystkie atu ty takiej postawy<br />

pisarskiej (co nie znaczy, aby tam ten gatunek nie m iał racji bytu). Twórczość G ałczyńskiego<br />

odznacza się w yraźnym dążeniem do zrzucenia zbyt ju ż obfitego bagażu<br />

obowiązków, ciężarów , kanonów i zasad, których pisarz współczesny tyle na siebie<br />

nałożył, że ju ż p raw ie nie może się poruszać, że to mu paczy i talent i charakter.<br />

W tym dążeniu do uelastycznienia i uprężnienia lite ratu ry nie jest Gałczyński odosobniony.<br />

Co jeszcze m ógłbym pow iedzieć o twórczości tego poety C hyba że artykuł n i­<br />

niejszy zaw iera kilka refleksji, jak ie nasunęły mi się podczas lektury, ale nie rości<br />

sobie najm n iejszych pretensji do krytycznego obiektywizm u. W ręcz przeciw nie. Są<br />

to uw agi dyletanta.<br />

W IT O L D G O M B R O W IC Z<br />

DW UGŁOS O ZAGÓRSKIM<br />

i.<br />

JERZTJ Z A G Ó R S K I: „ W y p ra w y ". N akładem Z w iązku Zaw odowego Literatów ,<br />

W ilno.<br />

W słuchaw szy się uw ażnie w dźwięk w ierszy z tom u „W y p raw y ", rozpoznam y echa<br />

tych orkiestr poetyckich, które g ra ją w chórach późnych dram atów Słowackiego.<br />

N arzu cą nam się nieodpornie jak ieś daw ne w ersety:<br />

— „O, sm ętny, o, kochany, Srodze ty oszukany! Przez s-finksowe aleje piasek<br />

stepow y w ieje, Jaszczurki łuską brzęczą I ludzi się nie b o ją — P alm y przy sfinksach<br />

stoją. W palm ach w ielbłądy klęczą — N a Luksoru w yżynie Cicho, jak na<br />

pustyni".<br />

L ub — n a inny ton: „Pieszo m ógł A gam em non, a laurow ym gajem , Jeśli gorąco,<br />

cieniem idąc i pow oli, P o p o łudniu, wyszedłszy, gadać z M enelajem o spraw ie G reków<br />

albo o pługach na roli...". W ią żą te stare wiersze i te bar łzo m łode jakieś<br />

czary rom antyczne. I, pow iedzm y od razu — nie chodzi tu o rom antyzm w wyniesionym<br />

ze szkoły średniej i piastow anym później chw alebnie pospolitym pojęciu, —<br />

nie o rom antyczny schem at p oglądu na św iat, naw et nie o poetykę rom antyczną —<br />

ale o sam k rajo b raz rom antycznych wierszy, o jego źró d laną a tak bardzo m ieniącą<br />

się czystość. D zisiaj m am y w poezji zm arw ychw stanie rom antyczności, która<br />

przecież z p raw a należy się poetom , tak ja k rom antyzm należy się filologom , wodzom<br />

i kaznodziejom .<br />

„N ic w ięcej" Czechowicza i „T rzy zim y" M iłosza to były dw ie niedziele rezurekcyjne<br />

rom antyczności. I trudno p raw ie uw ierzyć, że jeszcze nie daw no uważało<br />

się »a „ton m ickiew iczow ski" żenującą dosłowność rekw izytów i pracow ite, literalne<br />

przenoszenie efektów, że Iwaszkiewicz dziw ił swoim „zm anierow anym ", bo nie<br />

im itatorskim , stosunkiem do trad y cyj.<br />

N ie o im itację starośw ieckich poetów chodzi, ale o odnow ienie wartości, a z tych<br />

w artości pierw sza to — o d k ryta n a nowo polifoniczność poezji, przełam anie granic<br />

ustalonych. R om antyczni poeci poodm ykali owe skrzynie, w których osobno,<br />

a gospodarnie zam knięte, spoczyw ały ja k zwoje różnobarw nych jedw abiów — gatunki<br />

poetyckie. U tk ano z nich tk an in ę now ą i zachw ycającą. Poucza o tym pu­


ścizna Słowackiego i N o rw id a; choćby owe cytow ane chóry, a u N o rw id a „A dorio...“ ,<br />

„K leopatra". T ak ie poem aty Z agórskiego ja k „Śm ierć P ary sa", ja k „C ienie" są<br />

wzorowaną jak o ś n a m istrzach, w ysnutą z ich starośw ieckich n atchnień robotą<br />

arrasow ą, w której pom ieszano w ątki epickie i liryczne, tak ja k n a arrasow ych<br />

historiach b ib lijn y ch m ieszają się anachronicznie i z czaru jącą dow olnością stroje,<br />

bronie i kraje.<br />

N ie tylko jednak odkryw anie jedności poezji w ypełnia w iersze Z agórskiego. P o ­<br />

kusy prozaizm u lirycznego nie straciły jeszcze całkiem sw ojej mocy. Skam andrycki<br />

schemat liryki, jeśli tak pow iedzieć m ożna, pozytyw nej, został przez następców<br />

w dawnych bodaj rysach p rzejęty. Czymże w istocie była liry k a „S k am andra", jak<br />

nie w ierszow aną n a rra c ją , gaw ędą, n a przem ian to w ulgarną, to izu łą — m elancholijną<br />

lub zjadliw ą A przede w szystkim n arzucała sugestię aktualności, człow ieka<br />

historycznego czy też człowieka chw ili, jak o lirycznego m edium . W następcach<br />

pozostały ziarna tej nauki. I oto jesteśm y św iadkam i prób podniesienia tego, co<br />

w poezji w czorajszej uw ażano za w artość, w now y system poetycki. U G ałczyńskiego<br />

będą to u-iłow ania obrony sentym entalności — szereg nieśw iadom ie felietonowych<br />

rym ow anych pow iastek, u p arte prow okacje, zakończone niepokojącym i<br />

porażkami. U M iłosza — obrona p raw a poezji do podnoszenia głosu, do w yznań<br />

za cale pokolenie, ow a „płom ienność i m arm urow ość", k tó ra tak się n aw et podobała<br />

niektórym .<br />

U Zagórskiego będzie to upoetycznienie tak pospolitego w tem atyce epickiej<br />

„Skam andra" problem u w ojny i zw iązanych z w o jn ą losów m łodości. W tym w ażkim<br />

i niedoskonałym tom ie zadziw ia nas jed n o : że nie je st to, ja k w innych, p rzedzieranie<br />

się przez skam androw ą retorykę do w łasnych, dalekich jeszcze św iateł, ale<br />

spojrzenie na „ tradycy jn ą", w czorajszą poezję ju ż z tam tej strony, z szyby p rzezroczystej<br />

poetyczności; że słowem — chw ilam i pokonana je st aktualność tem atu.<br />

A K T O K I A K D R Z E J E W S K I<br />

II<br />

Zagórski należy do tych nielicznych dzisiaj poetów , którzy przez zorganizowanie<br />

siebie i św iata w edle swej w izji, dążą do szerokiej i konsekw entnej<br />

realizacji dzieła. T ru d n o w tej chw ili określić, jak im etapem realizacji jest<br />

jego 3-ci tom — powiedzieć m ożna tylko, że, zdrad zając silne pokrew ieństw a z p o l­<br />

ską współczesnością poetycką (n. p. w w ierszu „Z darzenie" w ysokogatunkow a m agia<br />

liryki Zagórskiego jest bardzo bliska guślarstw u, odpraw ianem u nad św iatem przez<br />

Tuwima), nie kontynuuje nauk jakiejkolw iek szkoły, przesądów żadnej koterii i naw et<br />

we własnej grupie stoi sam otnie.<br />

Jeśli chodzi o związki z A pollinairem , którego obok W ażyka Z agórski jest n a j­<br />

lepszym u nas tłumaczem, trzebaby ich szukać nie w skłonności do n adaw ania ła ­<br />

dunku poetyckiego słowom m ającym pozory prozy, nie w obrazach poetyckich,<br />

gdzie erudycyjność i demonologia g ra ją dużą rolę (to odnosiłoby się raczej do tomu<br />

poprzedniego „Przyjścia w roga"), ani też nie w pozornym zm atow ieniu poematów<br />

zaczętych oktawą, przechodzących w tak poetyckiej n a rra c ji i zakończonych,<br />

jakby powiedział autor „Cieniów na w ietrze", białym , oderw anym słowem czy zdaniem.<br />

W tych prostych obrazach o układach niespodziew anych, pozorna szarość jest<br />

nagle rozświetlana silnymi, sugestywnym i zestaw ieniam i słów: „w idziałeś ja k im<br />

u nóg rozwiązywały się bandaże, nogi porywał ogień“.<br />

Najbliższy apollinaire‘yzmowi jest u Z agórskiego gorący stosunek do aktu aln o ­


ści, bezpośrednie ja k w „C alligram m es" triansponow anie je j na wi.ję. D ii cii go<br />

od A p p o lin aire‘a sam stosunek do m ateriału . C haosowi współczesności A pollinaire<br />

rzadko przeciw staw iał ład zorganizow any, wszystko jed n o w edług jak ich recept:<br />

klasycystycznych czy kubistycznych. Jego ostatnie poem aty były sui generis n a tu ­<br />

ralizm em poetyckim , wszystko z ówczesnego ataku histerycznego św iata przedostaw<br />

ało się do ,,Les m erveilles de" la g u erre“ w postaci napoły surow ej. Poeta fran ­<br />

cuski chłonął w alący się nań chaos nie szukając uspraw iedliw ień. Inaczej u Z a ­<br />

górskiego. T en czysty liryk, z dużym wdziękiem in sp iru jący się Słowackim, chce<br />

użyć poezji do w ytłum aczenia tej w arstw y zjaw isk, która stanie się k :td y ś historią.<br />

Z d rad za osobliw ą nieufność do tych ze swych wierszy, które „pow stają z ognia,<br />

w ogień rzucanych snów “ i z ajm u ją się tylko m item poety o sam ym sobie. P ragnie<br />

przeczuć dzieje św iata, w yprorokow ać je, poznać, zapom inając, że liryzm służy<br />

odkryciu w łasnych nieznanych czy zapoznanych dziejów poety, że, działając nieom<br />

ylnie na w ew nątrz, w działaniach praktycznych nie rzadko się m yli, że będąc<br />

ponad-zm ysłem (czy też w yostrzonym zmysłem) przeczuw ania tajem nicy i je j form u­<br />

łow ania w kategoriach pozalogicznych zatraca się w je j obiektyw nych rozw iązaniach;<br />

że d efiniując, przechodzi w poetyczną publicystykę i... od wizyj o zakroju m onum<br />

entalnym z „ P rzyjścia w roga" m ożna zejść do nieprzekonyw ujących a co więcej<br />

skam androw atych d ebat n ad w ojną z „Poem atu o r. 1914“ .<br />

T ru d n o też u tego w ydobyw ającego bardzo wysokie tony poety uspraw iedliw ić<br />

takie zw roty jak : „w tedy było dziw nie", „cudna okolica", „ust naszych pąk“. Nie<br />

je st to celowy prym ityw izm . Przeczy tem u kunsztow na robota strof, (nie zawsze<br />

w ytrzym anych, jeśli chodzi o oktaw ę, k tóra czasem staje się w odnista lub zepsuta<br />

w łaściw ym i dla M łodej Polski „U paniszadam i g ó r“ oraz zaw artość pojęć poetyckich,<br />

zadziw iająca niejednokro tn ie pięknem swej tkanki, bogactw em i nowością asonansów<br />

(dysk — wysp, syk — styks).<br />

.....tylko nie w iem czy tw ych<br />

ram ion teraz w ystarczy gw iazdo, która czuwasz,<br />

m ów iąc, że sny i piesiu je st to samo...<br />

O to fragm ent, m ów iący n a jle p ie j o nieufności Zagórskiego do liryzm u, k tó ra każe<br />

mu przechodzić w akcenty heroiczne śpiewu.<br />

A le m iędzy program em poety i nim sam ym w y rasta konflikt i bohatersko b a lla ­<br />

dow a „Je d n a podróż" nie jest najlepsza, lecz w łaśnie otw ierający zbiór „Z nak",<br />

kapitaln e „Z d arzenie" lub mimo niedociągnięć typow o rom antyczna ballada „C ienie"<br />

o strofach tej m iary:<br />

„ W yszła m na brzeg jeziora, pokruszona trzcina<br />

na w ąskim pasie piasku leżała w u b itej<br />

pianie. K ie w iem , czy tak się kończy czy zaczyna<br />

poem at o dziew czynie p rzez fa lę za b itej“.<br />

lub:<br />

„A potem ja kichś stw orów d ziw ne w ielogrona<br />

otoczyły m ię na d nie obcym uroczyskiem .<br />

C zasem sum się przew inął n ib y sen spóźniony<br />

i do palca u nogi p rzyw arł chło d n ym pyskiem ".<br />

Sny nzucane w ogień subliimują się tu w kryształy o niepokojącym blasku. Z agórski<br />

zna m owę roślin, stw arza kw iatow ą faunę i staw ia znak rów nania m iędzy tw órczością<br />

poety i Boga. P rzetw arzanie zjaw isk fizycznych atm osferą m agii:


„nie m ów cie m acierzankom , ani klonów liściom,<br />

gdy pod nocą m ilczącą tlen od w ęgla dzielą"...<br />

dar w łożenia czytelnikow i okularów ucznia czarnoksięskiego, w ydobyw anie u k ry ­<br />

tej grozy przedm iotów nieruchom ych, „drzewo, ja k podw odna m in a“ , — oto n a j­<br />

prawdziwszy św iat Z agórskiego, którego nie p o trafi się w yprzeć. C zytając jego<br />

wiersze, odbyw am y dalekie i rzeczyw iste w ypraw y do k ra in niespokojnej w yobraźni,<br />

biologiczne podróże po dnie jezio r o „przezroczystych dnach, które z w odam i na<br />

jawie nie m ają nic w spólnego".<br />

J U L I A N R O G O Z IŃ S K I<br />

K SIĘ G A D N IA<br />

J A R O S Ł A W IW A S Z K IE W IC Z : „Ir n e życie". J. Przew orski, W arszaw a 1938.<br />

L iryka lat pow ojennych w Polsce w iedziona była przez pięknie śpiew ających, lecz<br />

ślepych. M ówię tu o św ietnych poetach grupy „Skam andra", n a d ającej m niej lub<br />

bardziej szczęśliwie t. zw. to n liryce polskiej z niedalekiej przeszłości. Iwaszkiewicz<br />

był nieom al jed y n y m pisarzem , biograficznie zw iązanym z tą gru p ą i jednocześnie,<br />

dzięki odm iennej strukturze artystycznej całkow icie, ja k się po latach okazuje, je j<br />

obcy. Sądzę, że obcość tę należy m ierzyć nie w kategoriach różnicy talentów , lecz<br />

przede wszystkim jakości gatunku. T o też zdania poniższe nie m a ją charakteru<br />

lecenzji, są raczej próbą reportażu z określonego terenu intelektualnego, cierpliw ym<br />

wymierzaniem głębokości tego odrębnego gatunku, wreszcie sondow aniem uroku,<br />

w którym trw a piszący te słowa czytelnik.<br />

Z dwu, a ostatnio z trzech gałęzi twórczości Jaro sław a Iw aszkiew icza, niezm iernie<br />

trudno jest wskazać, w której dziedzinie znakom ity ten pisarzi d a je pełny w yraz<br />

swemu trudnem u gatunkow i literackiem u. Proza bow iem jego, i wiersz, i d ram at są<br />

tak ze sobą związane, że przedziela je niem al jed y n ie odm ienność graficznego układu.<br />

Stąd też wynika, że o Iw aszkiew iczu należy m ówić w ram ach jego całkow itej tw ó r­<br />

czości, to znaczy, iż ogląd ając frag m ent staw ianej przez niego architektury, należy<br />

mieć na uwadze jej całą konstrukcję.<br />

Pisarzy współczesnych, których twórczość zmusza nas do m yślenia syntetycznego,<br />

mamy bardzo nie wielu. W y d aje mi się, że to w łaśnie pow oduje całkow icie w yjątkow ą<br />

sytuację tego poety w obrębie współczesności, skazanej na twórczość krótkiego<br />

oddechu, twórczość nieom al doryw czą o rów norzędnym oddziaływ aniu. D latego też<br />

może obserwujemy jak do tego, jedynego, może niepow tarzalnego na współczesnym<br />

poetyckim teatrum , artysty, naw iązuje twórczość pokolenia m łodszego. D zieje się to<br />

pomimo cechy niepow tarzalności praw ie, niem ożliwości naśladow nictw a i jest kontynuacją<br />

nie sposobu pisania i nie stylu, lecz sam ego ro d zaju lirycznego.<br />

Zasadnicza różnica między liry k ą Iw aszkiew icza a jakąkolw iek inną gatunkow o<br />

poezją polega na nieprzesuwalności słów, które znaczą coś jed y n ie w danej określonej<br />

strefie: usunięte z niej tracą barw ę, a co w ażniejsza, znaczenie, w ew nętrzną treść.<br />

T a właściwość wyłącza autom atycznie m ożliwość bodaj przypuszczenia, że poezja<br />

Iwaszkiewicza jest poezją ślepca. Jest to poeta, fo rm u jący św iadom ie: poeta o oczach<br />

otwartych. Zwycięstwo nad biologią, uregulow anie owego „strum ienia piękności",<br />

przepływającego przez artystę i czyniącego go jed y n ie m uzycznym narzędziem św iata,<br />

odbywa się ku naszemu zdum ieniu w ram ach konw encjonalnych, jeżeli za nie uznam y<br />

formę stroficzną Iwaszkiewicza: odbyw a się ono może raczej w in terlin iach strof,<br />

w ich specyficznym klim acie. Z rezygnow ano więc tu z rew olucyjnego burzenia


i z charakterystyczną d la niepew nych k u ltu raln ie separacją od trad y cji, osiągając<br />

jednocześnie to wszystko, do czego lewe skrzydło liryki nie doszło. N ad ostatnią<br />

książką Iw aszkiew icza unosi się atm osfera czystości, czyżby to b yła wreszcie ow a tyle<br />

m arzona poezja czysta W y d aje mi się, że raczej należy odpow iedzieć tw ierdząco.<br />

W reszcie zagadnienie prostoty, którem u nie wszystkie pozycje książki tej odpow iad<br />

ają. O bserw ujem y tu surowość, chłód bez goryczy i jednocześnie żarliw ość w kształtow<br />

aniu pew nych zagadnień. Je st to ten rodzaj prostoty, który płynie ze źródła<br />

w iedzy. W ostatnim tom ie Iw aszkiew icza są dw a takie wiersze: „B reughel" i „Q uintyn<br />

M atsys“ . R obią w rażenie szorstkich, nie gładzonych, nie kom prom isow ych i w tym<br />

w łaśnie leży ich siła. Poprzez ubóstwo form y, poprzez pew ną niedbałość, brak stylilo<br />

w ania, tym w ięcej może u jaw n ia się m aestria poetycka Iw aszkiew icza. T en g atunek<br />

liryki nie w ym aga in k rustacji, zdobnictw a.<br />

K onsekw encją w spom nianej ju ż intelektualnej postaw y poetyckiej Iwaszkiewicza<br />

było przyjęcie m itu k ulturalnego: m itu Europy. M otyw zasadniczy całej pisarskiej<br />

działalności p rzeb ija w yjątkow o silnie w ostatnim tom ie wierszy, przepływ a pom iędzy<br />

strofam i i unosi daleko poza liryczny p artykularz. W przyjęciu tego m itu leży<br />

źródło podkreślanego braku o rn am entacji, braku ozdób. T em atycznie wiersze te rów ­<br />

nież w iążą się z owym m item k u lturalnym : m alarstw o flam andzkie, pejzaż włoski,<br />

w spom nienia sycylijskie są pretekstam i do w ielu wierszy. Pretekstam i, mówię, gdyż<br />

nie są to w iersze prezentu jące dany tem at, opisujące go, lecz budujące n a tych tłach<br />

własne architektury.<br />

B rak więc tu „zręczności", zasadniczego elem entu łatw izny, tej zręczności, której<br />

pod rozm aitym i opakow aniam i nie żałow ali nam inni. Iw aszkiew icz nie m a potrzeby<br />

ukryw ać poza fio ritu ram i błahości, bo tej błahości nie ma. Przeciw nie, jest tu raczej<br />

surowość, rzecz, dla znających poprzednie etapy twórczości Iw aszkiew icza, bynajm niej<br />

nie zdum iew ająca. W tej książce au to r ustępuje m iejsca św iatu i jego sprawom ,<br />

św iat m ówi przez w arg i poety, k tóry oddziela rzeczy w ażne i błahe, św iatło od<br />

ciemności. „In n e życie" jest ostatecznym zwycięstwem n ad sobą, usunięciem swego<br />

cienia, o ile to je st możliwe w g ranicach poezji. D latego śmiem tw ierdzić, iż są to<br />

w iersze jaw n e, strofy z księgi dnia: stojące poza m eandryczną liry k ą współczesną.<br />

Przejdźm y do konkretu, do w ierszy sam ych. N ie w y d aje mi s>ię rzeczą niezbędną<br />

om aw ianie „Innego życia" pod kątem w idzenia recenzenta. Jako aprobujący om a­<br />

w iany gatunek, m ógłbym być tylko sejsm ografem w łasnego w zruszenia, sąd estetyczny<br />

nie byłby obiektyw ny. Sądzę, iż dla podkreślenia poprzedniej części tego<br />

szkicu należy w ym ienić szereg utw orów , składających się n a książkę, określając<br />

jednocześnie ich położenia na m apie — poprzednio ju ż naszkicow anej — je j rodzaju.<br />

Z aledw ie dw a utw ory „Innego życia", będące raczej etiu d ą poetycką, w ykazaniem<br />

kunsztu, p atentem rzem iosła, a więc w szystkim innym , niż pozostałe utw ory, mógłbym<br />

uznać w tym tom ie za zbyteczne, za ro zbijające jego kom pozycję. W zbiorowym<br />

w ydaniu poezyj autora, w łączone do szeregu innych, gatunkow o podobnych, zdobiłyby<br />

stronice czarującą bezużytecznością, doniosłe jed y n ie dla pracow ni poety: wprawki,<br />

szkice do dzieła. Są to: „H elen a" i „N ocna m uzyka". T a ostatnia przypom ina nieobow<br />

iązujący gatunek skam andrytów . W szystkie pozostałe m a ją charakter niezbędności<br />

i są ■ważne. N ajp iękniejsze z nich to najprostsze, pozornie najskrom niejsze<br />

w konstrukcji: „B reughel", „Q uintyn M atsys", tytułow e „In n e życie".<br />

O ddzielną pozycją, zasługującą n a arty k u ł specjalisty, jest duży poem at „N ekrofilia".<br />

Stanow i on w poetyce Iw aszkiew icza pew ne novum . Pisany oktaw ą, której<br />

czw arty wiersz jest skrócony—podobnie ja k w niektórych p artiach „K róla - D ucha"—<br />

ra su w a w rażenie in filtracji Słowackiego, nie tylko z uw agi na stronę form alną. Nie


jest jed n ak w ynikiem epigonicznego rom antyzm u, od którego Iw aszkiew icz jest g a ­<br />

tunkowo może n a jd a le j odsunięty. W skazuje n a to cały szereg now oczesnych t. zw.<br />

chwytów, ja k cała prześliczna oktaw a trzecia, w ypełniona nie im presjonistycznym<br />

bynajm niej krajobrazem . Podobną z pozoru nowoczesnością, a raczej nie najlepszą —<br />

moim zdaniem — je j pieczęcią, je st onom atopeiczne zdanie w pierw szym czterow ierszu<br />

jed enastej oktaw y, przypom in ające n ajb ard ziej n a efekt obliczone sztuczki pew ­<br />

nej kategorii liryków i zatrzym ujące k adencję całej strofy. A le p atrzm y za pięk n o ­<br />

ściami: będzie to stylow y opis w oktaw ie szóstej, oktaw a p iąta i oktaw a ostatnia.<br />

„O błoki" p rzypom in ają Iw aszkiew icza sprzed la t kilku. „ Z im a “, „Św it jesienny"<br />

i „C iało" — tak napisane jak b y kto m yślał głośno: m onolog. Jednocześnie, i tu<br />

tkwi urok w ierszy Iw aszkiew icza wogóle, nie sp ra w iają one w rażenia pisanych pod<br />

przymusem, lecz m ają wszelkie pozory obojętnej konstatacji. S tąd też ich aluzyjność,<br />

świadectwo każdej d o jrzałej sztuki. D alsze aspekty zyskam y, czytając takie poem a­<br />

ciki, jak „W O rvieto“, „W ieczór na polach pod Sienną" — są to tyle sław ione<br />

przez G oethego wiersze okolicznościowe, w iersze pisane n a tem at, k tóry je st tylko<br />

pozorem. Pozorem , w którego fałd ach ukryw a się w stydliw ość m ów ienia wprost.<br />

W reszcie trzy inw okacyjne wiersze: „Do M enalka", „Do L ubom ira", „Do M ilona".<br />

W szystkie potoczyste, w ystylizow ane, aleksandryczne niem al. Je st to gatunek k la ­<br />

sycznego teatru bez koturnów , bez sceny i, co tragiczniejsze, bez w idow ni. W y k u w a­<br />

nie własnego popiersia w m arm urze. Z nich n ajp iękniejszy „Do M enalka", n a jp rz e j­<br />

rzystszy, o niezm ieszanych, niezm ąconych konturach, z fascynującym , o najlepszy<br />

symbolizm zatrącającym , początkiem . In n a atm osfera otacza wiersz „Do L ubom ira".<br />

Sielanka, opis, którego zakończeniem je st im peratyw . W ięc znowu ukryw anie się za<br />

pretekstam i. M aski, jakie n akłada swej poezji Iw aszkiew icz, w y m ag ają pilnego p o d ­<br />

patryw ania. „Do M ilona" — to poetyckie p en d an t w iersza „Do M enalka". Po<br />

surowym porachunku, gdzie m iędzy w ierszam i w idoczny był cień, czyj, jeśli nie<br />

najbardziej surow ego dla siebie, n a jp iln ie j szukającego w czasach naszych, A ndre<br />

G ide‘a, wiersz „Do M ilona" oznacza p o w ró t do fikcji, do św iata własnego, przez<br />

siebie kreowanego. I on w łaśnie św iadczy w zestaw ieniu z poprzednim poem atem<br />

o intelektualizm ie tej poezji.<br />

Pozostały nam jeszcze do spenetrow ania sonety. Z nich pierw szy jest klasycznym<br />

epitafium, reszta do niego naw iązuje. Czy dlatego w ybrano tu form ę zastygłą, n a j­<br />

bardziej niew zruszalną, n ajtru d n iejszą N iew iadom o, który z nich n ajpiękniejszy:<br />

chyba „Źródło A retuzy" i o m ickiew iczow skim początku naśladow anie P etrark i —<br />

„Sen w gaju". „M etop z S elinuntu", będący tran sp o zy cją w iersza P laten a, w zestawieniu<br />

iz dwoma um ieszczonym i w „Innym życiu" tłum aczeniam i z G eorge‘a w skazuje<br />

na wybór znam ienny dla Iw aszkiew icza, w ybór uczyniony nie d la piękności strof<br />

jedynie, lecz uzasadniony w spom nianym już przyjęciem m itu.<br />

Czym zakończyć ten szkic Ja k a jest konsekw encja w szystkich zdań<br />

Otóż w ydaje się, że Iwaszkiewicz, zaczerpnąw szy u zachodnich źródeł wody żyw ej,<br />

jest jednym z niew ielu u nas pisarzy, silnie zw iązanym z E u ro p ą poza snobizm em<br />

; -naśladownictwem. P ry m at intelektu, oto cecha zasadnicza. „D la patrzących uw ażnie<br />

nie ujdą uwagi klęski, ale tym w yraźniej ocenią zwycięstwa. „In n e życie" jest bodaj<br />

jedyną książką wierszy w ostatnich latach, o której m ożna rozm yślać w kategoriach<br />

pozapoetyckich: ma ona bowiem w agę intelektualną. T o odróżnia, staw ia granicę<br />

nieprzekraczalną między Iwaszkiewiczem i resztą. Jednocześnie obserw ujem y zanik<br />

egotyzmu, „ja" usunięte, mimo, iż w szystkie niem al w iersze pisane są w pierw szej<br />

osobie. W ilde w całej swej niem ożliw ej do p rzyjęcia estetyce pow iedział jedno zdanie,<br />

które jego żałosną postać w pew nym stopniu o cala: „E n a rt il n ‘y p as de<br />

prem iere personne". Oto jest tajem nica doskonałości.<br />

P A W E Ł H E R TZ


M I E C Z y S Ł A W J A S T R U N : „Strum ień i m ilc z e n ie W a r s z a w a - K r a k ó w , 1937.<br />

W ydaw n ic tw a ]. M ortkow icza. 7 -w o W y d a w n ic ze w W arszaw ie.<br />

N a jb ard z ie j bodaj rom antyczny spośród polskich poetów współczesnych czuje się poniekąd<br />

ja k pustelnik w śród ludzi, rozpam iętujący te dziw ne „grzechy" dzieciństwa, które<br />

były w łaśnie anielstw em i poprzez anielstw o p ro w adziły do „zaw odnej pory młodości".<br />

O dpow iednik m ickiew iczow skiego „P o lały się łzy m e", jak b y rozrachunek i saldo<br />

ostateczne: łzy i m ilczenie. „P o n ad strum ieniem łez czystym , co się roztopił w m ilczenie".<br />

Z d aw ałoby się, że z tego zestaw ienia w yrazów , z podobieństw a dźwięków<br />

poeta w yprow adza sym boliczną analogię: M ieczysław Ja stru n — to strum ień i m ilczenie.<br />

Lecz to nie znaczy, że poeta, w p atru jąc się w bilans, zam yka tym jak pieczęcią<br />

„nieostygłe dzieje". Je st to może raczej próba pieczęci, pierw szy testam ent i w y­<br />

nik ająca zeń postaw a rezygnacyjna, będąca do pew nego stopnia oznaką dojrzałości<br />

w ew nętrznej, która m om enty nieuniknionej rezygnacji z pew nych m łodzieńczych złudzeń<br />

zam ienia na m otory energii tw órczej. N adejście doskonałości, wieku praw dziw ie<br />

męskiego poprzedza cm entarz, stąd każda liryka „rezygnacyjn a" w ieku męskiego<br />

skupia się przy zagadnieniach p rzem ijania i znaczenia ostatecznego poem atu, którym<br />

je st m ilczenie. W połow ie drogi poeta spojrzał oko w oko losowi, który jest jak<br />

„cios w bokserskich rękaw icach", więc przekazuje k artę życia, którą należy czytać<br />

„z gniew em i trw ogą, ja k anonim ". Pozostaje tylko jak b y jed y n a pewność: praw da<br />

przem ijania. Czymże jest życie — T ym , co nie trw a. „T ylko m artw y trw a. A le ja<br />

żywy, z m iliona włókien, ja k one n ietrw ały ". „N ie zobaczę, ja k w ia tr przyszłych<br />

wieków m arszczy żyto i z łąk sp ija łzy". A le że życie jest nie tylko przem ijaniem ,<br />

lecz także czynem, poeta p o trąca o w łasną niem ożliwość przełom u, poprzedzającego<br />

czyn:<br />

Ach, czemu nie w ybrałem wcześniej.<br />

G dy jeszcze byłem ja k sen we śnie,<br />

G dy jeszcze stałem ledw o w bram ie.<br />

Dziś już nie um iem .<br />

W zniosłość rezygnacyjna liryki Ja stru n a w zrasta przez nasilanie tragiczności: czasu<br />

i m iejsca. W tedy liry k a jego lubi wipadać w epizm, w spaniale w sposób rom antyczny<br />

podkreślany fantastycznym i akcesoriam i. P o w stają kolorystyczne zestaw ienia, nie p o ­<br />

zbaw ione przyjem n ej zresztą retoryki, ja k w doskonałym w ierszu: „Łódź". N astró j tr a ­<br />

giczny jest u Jastru n a jak b y złem koniecznym , narzuconym przez los; bliższy jest<br />

autorow i, m ilszy, i bard ziej n a tu ra ln y epizm sielankow y, też w swoistym , nieco ro ­<br />

m antycznym kolorze, ja k to w idzim y w „Z ejściu z gór", przypom iT ającym Ja stru n a<br />

ze „S potkania w czasie".<br />

Ja stru n z zam iłow aniem w prow adza m alow nicze rekw izyty rom antyzm u: kotary, k u r­<br />

tyny, zasłony, łopoczące płaszcze, popiół w urnach, czeluście, dym iące pochodnie, czerwone<br />

łuczyw o— przy tym czarny łabędź :i biały, baśniow y koń. Jakiś unowocześniony<br />

rom antyzm — sym bolizm ty p u R ilkego tkw i w tak im w yrażeniu, ja k „sanskryt tę ­<br />

sknoty". W n iek tó ry ch w ierszach, zwłaszcza o podkładzie społecznym , przechodzi to<br />

poniekąd w retorykę: m roki L ibityny, d antejsk ie strofy, sen rafaelow y, A ntygona<br />

socjalizm u, pogrobow iec żalu, kaw aler klęski.<br />

W poprzednich tom ach d aw ały się odczuć tu i ówdzie peiperyzm y. Obecnie z ja ­<br />

w ia ją się n ajzupełn iej w yjątkow o: przem ytnicy lazurów .<br />

Skłonność do idylli uzew nętrznia się w m otyw ach roślinno-zoologicznych: często p o ­<br />

w racający m otyw sadu, a poza tym hiacynty n a d wodą, m alw y, łopuchy, słoneczni­


ki, wrotycze, to znów w łochate trzm iele, n u rzające się w pyle, d a ją wym ow ne obrazy<br />

przyrody, przekonyw ujące, że słowo nie jest tu tylko przygodnym znakiem , lecz oznacza<br />

swoisty, transponow any autentyzm spostrzeżeń.<br />

Sądzę, że „Strum ień i m ilczenie" jest najlepszym dziełem M ieczysław a Jastru n a.<br />

S T A N IS Ł A W C ZERNIK<br />

LU D W IK K O LA N K O W SK I: „Polska Jagiellonów". Lwów, 1936.<br />

„Polska Jagiellonów " to nie tylko ukoronow anie długoletnich studiów autora,<br />

żm udnych u stalań szeregu fragm entów n a podstaw ie m ozolnej, p raw ie 30-letniej<br />

p racy analitycznej, ale zupełnie now a, jed y n a w swoim ro d zaju synteza tych czasów,<br />

synteza może jeszcze w niektórych m om entach trak to w ana szkicowo, może<br />

w szczegółach budząca zastrzeżenia w spółbadaczy owej epoki — ale synteza<br />

wielka i fascynująca. P ow stała nie tylko n a skutek ogólnej ten d encji historycznego<br />

rew izjonizm u w łączności z odsłonięciem nieznanych źródeł i udoskonaleniem m etod<br />

badaw czych, a bodaj przede w szystkim z potrzeby ,,rew izji ogólnego poglądu na<br />

przeszłość w duchu potrzeb aktualnego życia państw ow ego" *). W ten sposób h i­<br />

storiografia, oprócz zadań naukow ych, spełnia rów nocześnie, stale i zawsze<br />

„jeden z najpow ażniejszych rozajów służby p u b licznej"2). In tu ic y jn ie zw raca tedy<br />

się odrodzona państw ow ość ku Polsce Jagiellonów , owej n ajśw ietn iejszej<br />

fazie swego bytu, podczas k tó rej skrom ne w rozm iarach piastow skie p a ń ­<br />

stewko o jed n o lity m składzie ludności przekształciło się w m ocarstw o św iatow e —<br />

o różnorodnym składzie narodow ościow ym i urosło do pow ażnego czynnika na<br />

arenie m iędzynarodow ej. W Polsce Jagiellonów szuka więc Polska współczesna<br />

obiektywnego u zasadnienia swych dzisiejszych asp iracji. Pod tym kątem<br />

w idzenia podkreślić należy w ielką zasługę prof. K olankow skiego, k tóry dzierży n a u ­<br />

kowy p ry m at poznaw ania historii kresów południow o-w schodnich, tudzież zakresowych<br />

spraw tatarskich i m oskiew skich i ich oddziaływ ań na rządy Jagiellonów ,<br />

w u jaw nieniu praw dziw ego oblicza tej w łaśnie epoki, w odsłonięciu m otorów i sił<br />

pow odujących je j wielkość.<br />

U podstaw m onarchii jagiellońskiej spoczywa idea, która stanow i istotę jagiellońskich<br />

dziejów, aczkolw iek nie nosi ona tej nazw y u prof. Kolankow skiego. Jest to „idea<br />

jednolitego państw a", które pow stało w latach 1385 — 1413 przez najkom pletniejsze<br />

zjednoczenie Polski z L itw ą. Z jednoczenie to pociągnęło za sobą zasadnicze zm iany<br />

w statystyce i dynam ice państw a polskiego, zm ieniło do g ru n tu jego fakturę<br />

mocarstwową.<br />

„W zajem ne na siebie oddziaływ anie rozm aitych narodow ości... w rytm ie życiowym<br />

w spólnej państwowości w ytw orzyło nieznany przed tym typ obyw atela nowej<br />

R zeczypospolitej"... „W raz z now ym i zadaniam i płynącym i z now ych przesłanek<br />

tery to rialn y ch rozszerzył się i hory zont m yśli i zam ierzeń politycznych. Do zadań<br />

daw niejszych, obracających się od wieków dokoła czysto negatyw nego zag adnienia<br />

obrony przed kulturalnym i politycznym pochodem niem czyzny... dołączył się cały<br />

szereg p aństw o charakterze zdobyw czo-ekspansyw nym z nad ujść rzek czarnom orskich<br />

i w schodnio-bałtyckich".<br />

Czynnikiem , zm ierzającym do realizacji dążeń w ielko-m ocarstw ow ych państw a<br />

litew sko-polskiego, jest dynastia, ród Jagiełłow y, który „jak żaden inny ze zna­<br />

1) St. Zakrzew ski: „Z ag ad n ienia historyczne"<br />

2) Sz. A skenazy: „Szkice i portrety ".


nych nam w krótkim czasie w ydał sizereg genialnych w prost ludzi... co osobistą swą<br />

in terw encją w yw arli w pływ na d zieje w ielu narodów ". Jagiellonow ie dążą do<br />

u g ru n to w ania potęgi swego dom u, a tym sam ym do ugruntow ania potęgi Polski<br />

i L itw y, jak o jed n ego niepodzielnego dziedzictw a rodow ego. W ten sposób interes<br />

d ynastii — je j ra c ja stanu — łączył się z ra c ją stanu państw a i poniekąd z nią<br />

się identyfikow ał. Stanow isko ito zain augurow ał Jag iełło , k tó ry „kreow ał nowe<br />

jednolite państw o dziedziczne w swoim rodsie... i o p arty o jego siły i zasoby<br />

wszczął i dopełnił nie tylko stare zad a n ia polskie (odzyskanie Rusi Czerw onej —<br />

pierw szy zwycięski pochód ku B ałtykow i), lale rozw iązał naczelne litew skie zagadnienia.<br />

w ew nętrzne i zew nętrzne, państw ow e i narodow e, u jm u jąc zarazem w nowe<br />

ram y i d ając now e podstaw y stosunkom religijnym , kulturalnym , społecznym i p raw ­<br />

nym ". Je d n a k ju ż pod koniec p anow an ia Jagiełły, idącego ku pozyskaniu dla rodu<br />

swego dziedzictw a w Polsce, tej idei jed nolitego państw a dziedzicznego w rodzie<br />

Jagiellonów — tem u program ow i d ynastii przeciw staw iają się duchow ni i świeccy<br />

w ielm oże polscy, którzy byli w praw dzie rzecznikam i unii, t. j. zjednoczenia państw ,<br />

ale inie w m yśli uszczuplenia w łasnych w pływ ów , tylko raczej w dążności do ich spotęgow<br />

ania. W y su w ają sw oją koncepcję — program jednolitego państw a elekcyjnego,<br />

zm ierzając tym sam ym do p ozbaw ienia Jagiellonów praw dziedzictw a na L i­<br />

tw ie. D y n astia zaś przeciw staw ia się tym zakusom — w edle teorii prof. Kolankow -<br />

skiego — przez przyw rócenie L itw ie je j odrębności państw ow ej, drogą ustanaw iania<br />

w n iej jak o w ładców odrębnych k siążąt ze swego dom u, pom im o uporu panów<br />

polskich (W itold, Św idrygiełło, Z y g m u n t K iejstutow icz, K azim ierz Jagiellończyk,<br />

A leksander, Z ygm u n t S tary i. Z ygm unt A ugust).<br />

W alk a m iędzy tym i dw om a pro g ram am i toczy się przez cały ciąg dziejów P o l­<br />

ski Jagiellonów i prow adzona je s t ze zm iennym szczęściem. M om enty bezw zględnej<br />

przew agi oligarchii polskiej p iętn u je pro f. Kolankow ski ja k o szczególnie szkodliwe<br />

dla państw a — okres W arn eńczyka i jegoi śmierć, załam anie się dynastii za Z y g ­<br />

m u n ta I i w prow adzenie zasady w olnej elekcji. Jagiellonow ie dążą do oparcia się<br />

w rozgryw kach z m ożnow ładztw em na biernych dotąd mas-ach szlacheckich.<br />

P róby te, początkow o w ieńczone pom yślnym rezultatem , zostają zniweczone przez<br />

opanow anie tej słabo uśw iadom ionej w arstw y przez oligarchię, k tó ra ją w łaśnie<br />

w yzyskała jak o narzędzie przeciw d y n astii (w ojna kokoszą). W dalszych fazach<br />

tej w alki p o jaw ia się n a w idow ni now y czynnik, przeciw ny wszelkim planom unifikacyjnym<br />

: zorganizow ana oligarchia litew ska, stojąca na gruncie obrony odrębności<br />

państw ow ej L itw y, której stanow isko zarważy n a końcowym w yniku tej w alki.<br />

W w. X V I przychodzi do skutku kom prom is, re p rezen tan t w ym ierającej d y n a ­<br />

stii, Z y g m u n t A ugust, akceptuje stanow isko polskiego stronnictw a egzekucyjnego<br />

i w obliczu niebezpieczeństw a w schodniego pozyskuje szerokie rzesze szlachty litew<br />

skiej. Lecz w fin aln y m akcie tego sporu w U n ii L ubelskiej „skrzyw iono stary<br />

postu lat bezw zględnej jedności państw ow ej, a „utrzym ując częściowy dualizm a d ­<br />

m in istracy jn y , owoc niefo rtu n n eg o kom prom isu z litew ską opozycją m agnacką, stwolzono<br />

na przyszłość źródło słabości i nadan o całem u dziełu cechę niedokończenia".<br />

T e n w yw ód, akcentujący różnicę, jak a zachodziła m iędzy polskim program em<br />

zacieśnienia unii, a p rogram em dynastycznym przeprow adza au to r z całą konsekw<br />

encją w swoim zarysie syntetycznym . W alk a Jagiellonów , reprezentujących p a ń ­<br />

stw ow ą ra cję stanu, z o lig arch ią polską toczy się przy akom paniam encie ingerencji<br />

p aństw ościennych, w śród ustaw icznie pow stających k o alicji anty-jagiellońskioh<br />

H absburgów , o rg anizującej się państw ow o M oskw y, schodzącego z w idow ni d ziejow<br />

ej Z akonu; przy nacisku T u rcji, w śród poplątanych n urtów politycznych spraw y


Czech i W ęgier. Jagiellonow ie, spętani w ew nętrznym i trudnościam i, nie m ogą realizować<br />

w pełni w ielkom ocarstw ow ych asp iracji, w w yniku czego tracą m ożliwości<br />

utrzym ania Czech, całkow itego i trw ałego usadow ienia się n ad B ałtykiem i n iepotrzebnie<br />

zużyw ają się w spraw ach W ęgier. N iezrozum ienie społeczeństw a d o ­<br />

prow adza do spaczenia planów dynastii.<br />

N a tle w ydarzeń politycznych i w alk w ew nętrznych zarysow uje au to r ostre sylw<br />

ety dziejow e władców, zm agających się na froncie politycznym i gospodarczym ,<br />

wizerunki ich kom batantów i przeciw ników . R ew izjonizm pro f. K olankow skiego<br />

zaznacza się silnie i w ym ownie. W y ła n ia ją się ze szkicowych konturów postaci, odbiegające<br />

od ustaleń, p rzyjętych przew ażnie na podstaw ie histo rio g rafii opozycji.<br />

W y lania się z m roku dziejow ego postać Jagiełły , jak o w ielkiego m ęża stanu, p rzew<br />

idującego statysty, który d o tąd k ry ł się w stydliw ie w cieniu um iłow anego przez<br />

h isto riografię W ito ld a. Do Jagiełłow ej m iary d o rasta też K azim ierz Ja g iello ń ­<br />

czyk, „niezłom ny p a n “ . Do grona tych n a jb a rd zie j zasłużonych w ejdzie z reh abilitow<br />

any w pełni Ja n O lbracht, „jaśn iejący n a rozdrożu dw óch św iatów — pierw szy<br />

w ładca renesansow y i może ostatni rycerz Polski średniow iecznej", i w reszcie ostatni<br />

2 Jagiellonów , Z ygm u n t A ugust, oprom ieniony m elan ch o lijn ą aureolą. W chlubnym<br />

tym orszaku znajdzie się poczesne m iejsce dlo królow ej Bony, w edle ostatnich<br />

badań — rozum nej królow ej, p ełnej zrozum ienia dla dynastycznej, państw o ­<br />

wej ra cji stanu, która przeszła do dziejów , pozbaw iona przez: oszczerców m ienia<br />

syna i naw et dobrego im ienia. N iżej staw ia w ocenie swej prof. Kolankow ski<br />

A leksandra, ale i ten w edle b a d ań ostatnich zasłużył n a lepszą opinię — niż m u<br />

dała historiografia.<br />

O stro w ypadł n atom iast sąd auto ra o Z ygm uncie Starym : w ytyka m u słobaść, niedołęstw<br />

o i brak wyczucia politycznego, co w łaśnie w sum ie doprow adziło do załam a­<br />

nia owych w ielkom ocarstw ow ych asp iracji dynastii, do obniżenia lotu n a całej<br />

linii, a w konsekw encji do zaprzepaszczenia akw izycji Czech i W ęgier, do pow ołania<br />

do życia w rogiego Polsce państw a pruskiego H ohenzollernów , do czego P o l­<br />

ska dopłaca jeszcze 4.000 złp. rocznie za przyznane A lbrechtow i m iejsce w senacie".<br />

Częściowa odpow iedzialność za to, ja k o też za u tratę m ożliwości przyłączenia<br />

garnącego się do Polski Śląska, za bierność w stosunku do M oskwy, pogrążonej<br />

w chaosie za m ałoletności Iw ana G roźnego, za m arnow anie sojusznika tatarskiego<br />

— przerzuca auto r n a wpływ ow ych „statystów ", ówczesnych doradców królew skich,<br />

Szydłowieckiego i Tom ickiego, uznane au to ry tety daw niejszej histo rio g rafii. P rz y ­<br />

czynił się też prof. Kolankow ski do odarcia B arb ary R adziw iłłów nej z rom antycznego<br />

uroku, o p ierając sąd ujem ny n a rodow ej korespondencji R adziw iłłów .<br />

D yskw alifikuje szereg uznanych ówczesnych wielkości, ja k zwycięzcę z pod O bertyna,<br />

Ja n a Tarnow skiego, którego określa m ianem „najw iększego współczesnego<br />

w archoła". Z całym artyzm em kom pozycji w ydobyw a trag ed ię G lińskiego, zmuszonego<br />

w brew woli do zd rad y i łączność je j z w alką p o lityczną na L itw ie i K oronie.<br />

M ożna by ł ych now ych ustaleń, pow iązań pełnych krytycznej fin ezji i w nikliw ej<br />

historycznej in tu icji — podać znacznie w ięcej, co jednak n ad m iarę rozsadziłoby<br />

ramę spraw ozdania z tej znakom itej książki.<br />

Z O F IA K R Z E M IC K A<br />

K SIĄ ŻK A O P A N K IE W IC Z U . *)<br />

Józef Pankiew icz rozporządza dziś p ełn ią sił, p ra cu je z niesłabnącym zapałem ,<br />

tworzy wciąż dzieła w yborne i stw orzy ich zapew ne jeszcze niem ało. A le arty sta,<br />

który ma ju ż poza sobą z górą pięćdziesiąt la t tw órczej pracy, a w tym około<br />

*) Józef Czapski: „Józef Pankiew icz", 1936. M. A rct, W arszaw a.


trzydzieści la t działalności pedagogicznej, arty sta przy tym o ustalonej od wielu lat<br />

fizjonom ii, zdobył już pełne praw o do spojrzenia wstecz n a drogę odbytą i do rzeczowego<br />

sw ej p racy obrachunku', zwłaszcza, że obrachunek ten nie może wypaść<br />

dla niego inaczej, ja k pow ażnym „h ab et“ . T ak też zapew ne sądzić m usiał sam P a n ­<br />

kiewicz, jeżeli zdecydow ał się na w spółudział w opracow aniu książki J. Czapskiego,<br />

m ającej u jąć w pew ien sum aryczny kształt pięćdziesięcioletnią jego pracę,<br />

I pow iedzm y to od razu ,że ten bezpośredni udział człowieka o wysokiej kulturze<br />

estetycznej, a zarazem w ybitnego artysty, jest w uform ow aniu tej książki je j n a j­<br />

b ardziej o ry g in aln ą i p o ciągającą stroną. T en w spółudział Pankiew icza w pracy nad<br />

książką C zapskiego, w której w ystępuje on sam równocześnie w roli przedmiotu<br />

i podmiotu, w y raża się w ten sposób, że gdy je j część pierw sza, opracow ana<br />

o rygin aln ie przez Czapskiego, zaw iera, obok naszkicow anego z grubsza środow iska<br />

w arszaw skiego z przed laty pięćdziesięciu, w którym Pankiew icz jako m alarz sta ­<br />

w iał pierw sze sam odzielne kroki, jego b io g rafię i charakterystykę w ażniejszych e ta ­<br />

pów rozw oju jego tale n tu i artystycznej działalności w ciągu półwiecza, to<br />

w części d rugiej w ystępuje ten sam a rty sta ju ż jako podm iot w autentycznych<br />

rozm ow ach o sztuce, o poszczególnych je j epokach i m istrzach, rozmowach, przeprow<br />

adzonych z autorem książki w obliczu reprezentatyw nych dziel m alarstw a europejskiego,<br />

nagrom adzonych w Luw rze. T e „pogadanki" z bezpośrednią konfrontacją<br />

opinij i uwag, u d erzających n ieraz sw ą now ością i osobistym sm akiem , z dziełam i<br />

m istrzów, o których toczy się rozm ow a, n a d a ją tej części książki znaczenie ogólniejsze<br />

i p rzekraczające ram y, zakreślone je j tytułem . N ie jest to ju ż „m ateriał", załączony<br />

do studium Czapskiego o Pankiew iczu i m ający w y jaśn iać lub podtrzym yw ać<br />

pew n e tw ierdzenia autora, ale jesit to zupełnie odrębna i sam odzielna całość, posiad<br />

ająca tylko pow ierzchow ny, luźny zw iązek z częścią pierw szą. Lecz, jeżeli naw et<br />

szkicowa m o n o g rafia Czapskiego straciła przez ten w ykraczający daleko poza ram y p ra ­<br />

cy o Pankiew iczu i tak rozległy przedm iot wiele na konstruktyw nej, spoistej jed n o litości,<br />

jeżeli głos profesora, w ykładającego w części pierw szej został mocno p rz y tłu ­<br />

m iony przez głos profesora, w ykładającego w części dru g iej, to na tym nie tylko<br />

nie straci nic a nic czytelnik, ale zyska bardzo wiele, otrzym ując w Pankiew iczu<br />

nie b y le -ja k ie g o przew odnika po najw yższych szczytach plastyki europejskiej<br />

i in te rp reta to ra rozlicznych zagadnień form y i barw y. Tego ro d zaju indyw idualne<br />

zw ierzenia i opinie w ybitnych artystów epoki o daw nych i współczesnych m istrzach,<br />

szkołach i uznanych przez h isto rię sztuki arcydziełach, budzą dziś szczególnie duży<br />

i ogólny interes. Przypisać to m ożna tem u, że przez w prow adzenie do literatu ry<br />

o sztuce p ierw iastka osobistego, bezpośredniego i twórczego przeżycia, te wypow iedzi,<br />

dzienniki i listy artystów ożyw iają i aktu a liz u ją sztukę m uzealną, a następnie, przez<br />

zrew idow anie i przew artościow anie pod kątem w idzenia współczesnej problem atyki<br />

artystycznej ustalonych od daw na przez oficjaln ą h isto rię sztuki norm , sądów i opin<br />

ij, „odbrązow u ją" one n ieraz jed n e nazw iska i dzieła, odkry w ają zaś wielkości<br />

nowe. O ficjaln a h isto ria sztuki, niem al z reguły konserw atyw na, opiera się więcej<br />

n a opiniach ustalonych trad y c ją , aniżeli n a w artościach istotnych, plastycznych.<br />

Sztuka i krytyka, żywe, aktualne, są z n atu ry rzeczy z o ficjaln ą h isto rią sztuki<br />

rzadko w zgodzie, p rzeciw staw iając im opinie własne, o parte na przeżyciach autentycznych<br />

i współczesnych. T e indyw idualne, szczere i śm iałe poglądy w ybitnych a r­<br />

tystów , oparte n a osobistym przeżyciu i n a gruntow nej znajom ości m ateriałów , śro d ­<br />

ków i m etod artystycznej, tw órczej p racy, w yprzed zają też sądy historii, i są i będą<br />

zawsze, bez w zględu n a epokę, n ajcenniejszym m ateriałem poznawczym dla każdego,<br />

kto dąży do p ogłębienia sw ej w iedzy o sztuce, naw et w tedy, gdy ich śmiałość


graniczy już z paradoksalnością. W w ym ienionych tylko co m om entach zn ajd u je sw e<br />

uspraw iedliw ienie poczytność publikacyj takich, jak słynny „D ziennik" Eug. D ela-<br />

croix, ja k „L isty" W incentego V an G ogha do b ra ta T eodora, ja k rozm ow y o sztuce.<br />

A ugusta R enoira z A lbertem A ndre i A m brożym V ollardem , ja k rozm ow y R odina,<br />

zebrane i podane przez P aw ia G sella, rozm ow y A. M aillola z A lfredem Kuhnem<br />

o rzeźbie,podane przez ostatniego, ja k listy P aw ła C ezanne‘a do E m ila B ernarda,.<br />

A. V ollarda, C am oina, Zoli i t. p. T e wypowiedzi, w ybitnych tw órców są też nieocenionym<br />

m ateriałem dla charakterystyki ich w łasnego oblicza artystycznego, rzucają<br />

bowiem n ieraz m ocne św iatło na źródła, środki i m etody ich pracy. N ie m niejszą<br />

wartość i znaczenie reprezen tu ją w ypow iedzi Pankiew icza, tym większą, że ich obszar,<br />

rozległe perspektyw y i wysoki poziom są w naszej ubogiej lite ratu rze estetycznej<br />

zjaw iskiem wcale nie pow szednim . P odane są one w książce Czapskiego bez<br />

dyskusji i kom entarza. T en w idoczny pietyzm auto ra książki d la w ypow iedzi p ro fe ­<br />

sora (Czapski był przez kilka lat uczniem Pankiew icza) je st zrozum iały i godny uznan<br />

ia; lecz w rezultacie redukuje on tym w ięcej znaczenie w książce części pierw szej,<br />

oryginalnej pracy Czapskiego do roli tylko wstępu, poprzedzającego wypowiedzi<br />

Pankiew icza, które w ysuw ają się n a czoło jak o w łaściw y, głów ny przedm iot p u b lik a­<br />

cji. Jeżeli tego ro d zaju redak cja książki tej jest rezultatem św iadom ej in ten cji i ta ­<br />

ki właśnie efekt był z góry przew idziany, to m ożnaby się z tym zgodzić; nie św iadczą<br />

jednak o tym ty tu ł i układ graficzny książki. T ak, ja k jest, studium to składa<br />

się z- dwóch odrębnych, w istocie niezależnych od siebie, chociaż zw iązanych z sobą<br />

m echanicznie całości. Z tego faktu nie należy w yciągać w niosku, by stosunek auto ra<br />

książki do wypowiedzi Pankiew icza był zupełnie bezkrytyczny. A chociaż krytycyzm<br />

ten wyrażony jest bardzo dyskretnie w części pierw szej, pozw ala jednak zdać sobie<br />

spraw ę z poważnej, a naw et zasadniczej różnicy, k tóra dzieli dzisiejsze stanow isko<br />

profesora od stanow iska obecnie byłego ucznia. G dy Pankiew icz skłania się coraz<br />

w yraźniej w stronę klasycyzmu, chociaż zm odernizow anego przez całą a n a lityczną<br />

pracę, w ykonaną przez m alarstw o X I X w. w problem atyce barw y, św iatła,<br />

atm osfery, formy i budow y dzieła sztuki, to Czapski stoi w yraźnie na gruncie sztuki<br />

żyw ej, poszukującej nowych, w spółczesnych form dla artystycznej transpozycji, czyli<br />

„w izji" św iata — sztuki, zw iązanej ja k najściślejszym i węzłam i z życiem w spółczesnym<br />

. Oto ustęp z, części pierw szej, który charaktery zu je dostatecznie w ym ow nie<br />

tę różnicę (str. 95);<br />

„Pankiew icz dzisiejszy przeciw staw ia się kierunkom , z których sam w yrósł" —<br />

mówi Czapski. — „N ie szczędzi krytyki m alarstw u X I X i X X w. od D avid a i Delacro<br />

ix po m alarstw o B onnarda, w yłączając C ourbet‘a i C ezanne‘a; wszędzie dopatru<br />

je się cech upadku i rozkładu, co idzie w parze z coraz bezw zględniejszą krytyką<br />

współczesności. W życiu zm echanizow anym , zbyt pospiesznym , życiu w rogim w szelkiej<br />

kontem placji, widzi źródło psychicznych niedom agań ludzkości, źródło upadku sztuki.<br />

Z aprzecza naw et możliwości m alarskiego przetran sp o rto w an ia współczesnego życia.<br />

c ;e chce p rzyjąć faktu, że św iat dzisiejszy z sam olotem , kinem i gazetą może natchnąć<br />

arty stę rów nie silną wizją, jak ongiś orszak ostatniego cesarza B izancjum natchnął<br />

P isanella do najpiękniejszych rysunków, a w idok rycerzy i bitew dał pow ód do genialn<br />

y ch płócien U cella."<br />

Z asłu g u je n a najwyższe uznanie niezw ykła dyskrecja auto ra w posługiw aniu się<br />

m ateriałem biograficznym i anegdotycznym , który tak często przsciąża, a naw et<br />

dysk redytu je analogiczne price. Czapski przytacza tylko takie szczegóły z życia<br />

artysty, które n apraw dę m iały doniosłe znaczenie dla jego rozw oju i p racy a rty ­<br />

stycznej. W św ietle "tu d iu n Czapskiego w ystępuje postać Józefa P ankiew icza jak o


ty p człowieka nieprzeciętnie m ocnego, z. przew agą w psychice pierw iastka refleksyjnego,<br />

z rozbudzoną ju ż bardzo w cześnie św iadom ością w łasnych możliwości i środków<br />

dla osiągnięcia celu, który sobie wyznaczył. T a wcześnie rozbudzona św iadomość<br />

pozw oliła m u zawsze m ądrze kierow ać w łasną w rażliw ością, ograniczać swój<br />

św iat w ew nętrzny do spraw i zagadnień najbliższych jego pracy, przysw ajać sobie<br />

od zew nątrz przede w szystkim to, co m u jak o artyście było potrzebne lub pożyteczne,<br />

co go istotnie rozw ijało i w zbogacało. W ięc też w rozw oju i pięćdziesięcioletniej<br />

twórczości Pankiew icza chociaż w idoczne są w pływ y postronne i w ahania, niew idoczne<br />

są jed n ak gw ałtow ne skoki lub załam ania. W szystko, co b ra ł w swej drodze<br />

z sztuki Z achodu w czorajszej, czy now ej, p o trafił spokojnie przetraw ić, przyswoić<br />

sobie na zawsze to, tam to n a zaju trz odrzucić, i szedł dalej i wyżej. Jego rozwój<br />

jest niezw ykle konsekw entny i logiczny; jego p raca nad sobą jest u p arta, pełna<br />

iozw agi i skupienia a pięćdziesięcioletni je j plon jest ilościowo bogaty, jakościowo —<br />

cenny. Skupiony, rozum ny, p a m iętający o tym zawsze, że „ars longa, v ita brevis“ ,<br />

ekspensow ał swe siły w yłącznie w pracy, do której czuł się pow ołanym . W sztuce<br />

polskiej zajm u je on m iejsce odrębne — przedstaw iciela i pioniera najlepszych tradycyj<br />

m alarstw a Zachodu.<br />

K siążka Czapskiego nie w yczerpuje całokształtu pięćdziesięcioletniej pracy a rty ­<br />

stycznej Pankiew icza, p o m ija bow iem jego twórczość graficzną. O tej ważnej<br />

części działalności Pankiew icza jest u Czapskiego zaledw ie krótka i pobieżna wzm ianka.<br />

A jest to dorobek pow ażny i cenny. A n alizuje i d efin iu je Czapski twórczość m alarską<br />

Pankiew icza ja k n ajo g ó ln iej, bardzo rzadko odw ołując się przy tym do faktów<br />

konkretnych, do dzieł m alarskich artysty. M ało pośw ięca autor uwagi wpływowi<br />

P ankiew icza na m łodsze pokolenie m alarzy polskich, d obierające się już dziś do<br />

czołowego w polskiej sztuce stanow iska. A w pływ ten był i jest jeszcze znaczny,<br />

bezpośredni lub pośredni. Inaczej być też nie m ogło; Pankiew icz oddziaływ ał na<br />

m łodych i jak o nauczyciel, w y traw n y znaw ca sztuki europejskiej, i jako w ybitny<br />

m alarz. Lecz objęcie i szczegółowe ukształtow anie w szystkich w spom nianych m omentów<br />

w ym agałoby obszernej m onografii, p racy , d la której książka Czapskiego będzie<br />

bezcennym m ateriałem i drogowskazem .<br />

P R Z E C Ł A W S M O L IK


KRONIKA<br />

N ajb ard ziej aktyw ny w ydział ikrakowski Z w iązków Z aw odow ych Polskich A rtystów<br />

Plastyków , publikuje „G ŁO S P L A S T Z J K Ó W oficjaln y organ Zw iązku pod redak cją<br />

Ja n a Cybisa i E ugeniusza G epperta. W ielce zasłużona p ra ca K a zim erz a M itery,<br />

m alarza, zm arłego w roku 1936, n a d ała pism u w ybitny poziom fachow y, ch arakter<br />

niezależnego w yrazu m łodych plastyków polskich i zasłużoną popularność w śród<br />

kulturalnego społeczeństw a. Pom im o fataln y ch trudności w ydaw niczych (w zasadzie<br />

miesięcznik, ukazuje się co pół roku), w zrasta podziw i szacunek dla jed y n ego<br />

w Polsce pism a w ydaw anego przez czynnych plastyków , n aw et u przeciw ników . P o ­<br />

tw ierdza się potrzeba pism a, w którym głos zab ierają sam i plastycy i ludzie sztuki,<br />

dla których obce są łatw e frazesy sztuki program ow ej i ten d encje stosow ania ocen<br />

poza-artystycznych. A m bicja skupienia wokoło pism a różnokierunkow ych sił i troska<br />

o rzetelne podniesienie poziom u m yśli plastycznej w śród rzesz zw iązkow ych i sym ­<br />

patyków , zdaje się tworzyć istotny cel red ak cji „G łosu Plastyków ". T o jak b y n a ­<br />

wiązanie do najlepszej trad y c ji polskiego postępow ego ruchu artystycznego z okresu<br />

„W ędrow ca" w latach osiem dziesiątych ub. stulecia w W arszaw ie — do sam otnej<br />

działalności Stanisław a W itkiew icza i A ntoniego Sygietyńskiego w obronie sztuki<br />

braci Gierym skich. Z arazem odseparow anie od w arsztatu tego pism a wszelkiego ro ­<br />

dzaju niepow ołanych pośredników sztuki — t. zw. krytyków zaw odow ych — daje<br />

naszym zdaniem bardzo szczęśliwe oblicze „G łosow i Plastyków "; respektow anie przede<br />

wszystkim głosu praw dziw ych tw órców sztuki chroni pism o od intelektualizm u, tak<br />

właściwego ludziom , którym obce są stany bezpośredniego przeżyw ania zmysłowego<br />

dzieła plastycznego. C hyba — że to będzie B audelaire („C uriosites esthetiques“), ale<br />

to był wielki artysta.<br />

N a uwagę zasługują ostatnie dw a num ery. N r. 7— 12 (1936), ostatnie dzieło M i­<br />

tery, zaw iera na naczelnym m iejscu w szechstronną analizę m alarstw a C ezanne‘a.<br />

Mocna pozycja w żyjącej sztuce europejskiej, ja k ą zajm u je Cezanne, tw orzy i w P o l­<br />

sce w ybitny akcent w procesie kształtow ania się elem entów św iadom ości plastycznej<br />

młodych m alarzy — oto pozytyw na w artość przeciw staw na p ropagow aniu pow ierzchownego<br />

regionalizm u w plastyce, nie pokryw ającego się, ja k dotąd, z tw órczym i,<br />

form alnie zrealizowanym i w ynikam i u przedstaw icieli tak efektow nego program u.<br />

T ak ą twórczą realizacją jest nato m iast w naszych w arunkach W ładysław a Slew ińskiego<br />

„M ały góral" ze zbiorów M uzeum N arodow ego w W arszaw ie, a nie jest nią<br />

podejrzane „mistrzostwo" na podobne tem aty u Jarockiego czy Sichulskiego. R ealizacji<br />

zagadnienia konstrukcji obrazu z czynników m alarskich możem y oczekiwać tylko<br />

od ludzi, którym drogie są interesy sztuki, budow anej z p ełn ą dyscypliną wysiłkiem<br />

całego życia. T aką moralność m iał Cezanne, w Polsce A leksander G ierym ski i T a ­<br />

deusz Makowski, a nie muszą jej mieć ludzie m ałych w ym agań, dla których p ro fesja<br />

artystyczna jest synonimem koniunktury po lin ii fragm entów zm ieniających się p ro ­<br />

gram ów politycznych.<br />

W ięcej za to wysiłku należałoby oczekiwać od redak cji „G łosu Plastyków " dla<br />

pokazania bardziej kom pletnego w ielkiej postaci T adeusza M akowskiego, zm arłego


w 1932 r. w Paryżu. N ie może w ystarczyć sym patyczne wspom nienie Fr. B iedarta<br />

i głosy p rasy zagranicznej o niezw ykłej w ystaw ie jego obrazów w W enecji i W ie d ­<br />

niu (potem w W arszaw ie w IP S -ie w r. 1936). N ie tru d n o byłoby zwrócić się do<br />

,,Koła P rzyjació ł M akow skiego", do osób, do m alarzy przede wszystkim, którzy byli<br />

w bliższym z nim kontakcie, aby w rezultacie w ydać interesujący, specjalny num er<br />

, G łosu" jak o hom m agium złożonej tej niepospolitej osobowości w dziejach nowoczesnego<br />

m alarstw a polskiego.<br />

N r. 1— 7 (1937) pośw ięcono pam ięci Z ygm unta W aliszew skiego, w ybitnego m a­<br />

larza, zm arłego w r. 1936 w 39 roku życia. W spom nienia St. M łodożeńca, J. Czapskiego<br />

i J. Jarem y są czułą p ró b ą charakterystyki tego św ietnego m alarza i dobrego<br />

człowieka. W sp aniała w ystaw a W aliszew skiego w IP S -ie w czerwcu 1937 r. była<br />

najlepszym hołdem ze strony przyjaciół. Czapskiego artykuł o W aliszew skim ukazuje<br />

artystę, dla którego m alarstw o było jed y n ą treścią życia, św iadom ością istnienia,<br />

który w atm osferze m alarskiego dociekania żył do końca — praw dziw y B ayard<br />

„sans p eur ni reproche". T akim chyba pozostanie w naszej pam ięci.<br />

W n aw iązaniu dio im ponującej w ystaw y rzeźby francuskiej w IPS-ie w r. 1935,<br />

redak cja nie ograniczyła się do bardzo dobrych artykułów F. B iedarta, Z. H autecoeur‘a,<br />

P. F ran castel‘a. lecz, zam ieszczając w ypow iedzi B ourdelle‘a o rzeźbie, ujaw niła<br />

autentyczne treści rzeźbiarza. W tej też in tencji d ru k u je „Głos Plastyków " rezultaty<br />

ankiety, rozesłanej do w ybitniejszych rzeźbiarzy polskich — próba izetelnej dem onstra<br />

cji pogląd u na św iat, k tó ry wreszcie przem ów ił sam odzielnie.<br />

D oniosła w ystaw a m alarstw a francuskiego „D e M anet a nos jo u rs" w ubiegłym<br />

roku w M uzeum N arodow ym w W arszaw ie znalazła pełne naśw ietlenie w artykule<br />

T y tu sa Czyżewskiego, w rzeczow ym spraw ozdaniu Jerzego W o lffa i w w ypow iedzi t :h<br />

innych m alarzy. Również J. W o lffa uw agi o in teresu jącej g alerii m alarstw a o b ieg a<br />

w Ł azienkach i D oroty Seydenm anow ej sum ienny opis galerii w Palazzo Rezzojm -,<br />

w W en ecji zasługują na szczególną uwagę, d a ją uczciw ą ocenę muzeów, przeżyw a­<br />

nych nie jako sum a historii bez w yboru, lecz z św iadom ym zaakcejtow aniem w arto ­<br />

ści m alarskich. /. b.<br />

„A R K A D y ", Kr. 1 i K r. 2, r. 1938.<br />

Po zapoznaniu się z treścią dwóch num erów m iesięcznika „A rk ad y " narzuca się<br />

p y tan ie: dla jak ich odbiorców są przeznaczone artykuły czym kierow ano się przy<br />

doborze m ateriału treściow ego<br />

T ru d n o kw estionow ać wysoki często paziom prac, z uznaniem trzeba podkreślić<br />

sta ran n ą , piękną form ę zew nętrzną pism a. A le pism o redag u je się i w y d aje<br />

przecież d la kogoś. Pism o o sztuce i zagadnieniach plastycznych je st o tyle in te ­<br />

resujące i aktualne, o ile w iąże się z życiem artystycznym i czule reaguje na o b ja ­<br />

w y tego życia. Poszczególne num ery m uszą mieć swą podstaw ow ą myśl, trzon, dokoła<br />

którego z o rg an izu ją się (artykuły. „A rk ad y " są niestety, zbiorem luźnych<br />

prac, w ięcej, to pism o nie p o siada założenia, p ro g ram u ideow ego, który realizowałby<br />

się numer po numerze. T a bezideowość, przy pięknej form ie graficznej i bogatym<br />

doborze m ateriału ilu stracyjnego, kw alifikuje „A rk ad y " n a autorytatyw ne, pisane<br />

źródło in form acji o sztuce, którym i uzupełnia snohizująca inteligencja dorywcze<br />

wiadom ości z tej dziedziny, tym bard ziej, że m ożna je przypieczętow ać nazwiskam i<br />

znanych autorów . C hyba to jed y n e w Polsce pism o o założeniu artystycznym , które<br />

ukazuje się norm alnie, bez opóźnień, nie boryka się z nieustannym i trudnościam i


m aterialnym i, ja k to m a m iejsce w w ypadku „P lasty k i11 czy „G łosu Plastyków 11).<br />

„A rkady" jed n ak, pom im o dogodnych w arunków , n ie sp ełn iają roli, k tóra byłaby<br />

wielce pożądana, t. zn. rzetelnego, w nikliw ego pośrednika i in fo rm ato ra szerokiej<br />

rzeszy oświeconych m iłośników o sztuce i p racy artystów w przeszłości i dziś, ze<br />

szczególnym uw zględnieniem Polski. Czy m ożna zam ykać oczy n a beznadziejne w a­<br />

runki życia naszych artystów w k ra ju (przytoczę choćby genialnego K. Szym anow ­<br />

skiego), zachęcając jednocześnie do pow rotu artystów -Polaków , którzy za granicą<br />

znaleźli m ożliwość p racy tw órczej i rozw oju oraz uznanie d la swego talentu („A r­<br />

kady", N r. 2 z r. b. artykuły: A. K ołtońskiego p. t. „Ja d w ig a B ohdanow icz" oraz<br />

F. Przypkow skiego p. t. „Józef K lukowski").<br />

N ależało by rozszerzyć dział zatytułow any „Pod A rk adam i", zbliżyć odbiorców<br />

czy tylko oglądaczy isztuki do artystów żyjących i ich p rac; zrew idow ać szereg b łędnych<br />

pojęć, zakorzenionych w opinii społeczeństw a polskiego o istocie zagadnień<br />

artystycznych, w yjaśnić nieporozum ienie, jak ie tkwi w uznaw aniu artystów , klórziy<br />

sławę zaw dzięczają w artościom pozaplastycznym , w yłonić z zapom nienia i um ieścić<br />

na właściwym m iejscu w h ierarch ii artystycznej tych m alarzy, o których w śród<br />

laików bardzo m ało albo nic się n ie wie, prziytoczyć m ożna choćby M ichałow skiego,<br />

Gierymskich, Ślewińskiego, W ojtkiew icza i T . M akowskiego. T o niepełna część tych<br />

zadań, które „A rk ad y " m ogłyby spełnić, zasługując sobie n a wdzięczność zarów no<br />

plastyków, jak społeczeństwa.<br />

j. s.<br />

*<br />

* *<br />

„SKAM ANDER“ w pierw szej fazie istnienia reprezentow ał je d n ą z najuboższych religii<br />

kulturalnych: fetyszyzm talentu ; „S kam ander" wskrzeszony reprezen tu je coś<br />

jeszcze uboższego: fetyszyzm p a ru głośnych nazwisk. W piśm ie tym nie prow adzi się<br />

pozytywnej pracy kulturotw órczej, w ydaw ane jest ono tylko „d la honoru dom u".<br />

Pielęgnowanie typu poezji, określonego przez twórczość n ajw y b itn iejszych poetów<br />

grupy, odcięło „Skam ander" od bieżącego życia literackiego. P rogram ofobia, „talentyzm",<br />

brak w spólnej w iary filozoficznej i k u ltu raln ej w śród pisarzy tego obozu<br />

— w ydają sw oje owoce. D rugie pokolenie „Skam andrytów " — to epigoni, kro ­<br />

czący śladem mistrzów. K olekcjonujący ich twórczość m iesięcznik zam ienia się coraz<br />

bardziej w bazę k u ltu raln ej chińszczyzny.<br />

W numerze ostatnim (90-92) n ajw ażniejszym i pozycjam i poetyckim i są przekłady,<br />

a zwłaszcza tłumaczony przez T uw im a frag m ent z Szofy R ustaw eli‘ego i spolszczony<br />

przez Lewika wiersz R im bauda „Słowo do poety o kw iatach". Z n am ienny dla skamandryckiego<br />

„europeizmu" fak t — to przekład w iersza Pacho Buzzi‘ego. N ow oczesny<br />

poeta włoski w piśmie, które odgrodziło się staran n ie od polskiej poezji aw an g ard o ­<br />

wej, wygląda jak P iłat w Credo.<br />

W rażenie to potęguje jeszcze zestaw ienie z zam ieszczonym i w piśm ie utw oram i<br />

„oryginalnym i". W iersze Brzechwy, B randhen d lera, G inczanki, G ołębiow skiego są<br />

równie „ładne", jak nudne: nie zn ajd u jem y w nich żadnej przekonyw ującej w izji<br />

artystycznej, jakiegokolwiek poetyckiego św iatopoglądu. R ekord m anieryzm u i złego<br />

smaku bije jednak Szemplińska fragm entem poem atu „L isie księżyce", zaty tu ło ­<br />

wanym „Bóstwo uliczne". Oto początek wiersza:<br />

W dymie i huku,<br />

w neonów błysku,


dw a psy w m iłosnym<br />

trw a ją uścisku.<br />

P odw ójne, niem e,<br />

i obojętne<br />

ja k dzikich bóstwo:<br />

straszne i święte.<br />

Kogo w łaściw ie chce m łoda poetka epatow ać tego ro d zaju „oryginalnością"<br />

i „śm iałością" C hyba m iłośników „kroniki tygodniow ej" Słonim skiego. Sytuacji<br />

nie ra tu ją n aw et dw a praw dziw e „asy": Jasnorzew ska i Iw aszkiew icz; zamieszczone<br />

w num erze w iersze nie reprezen tu ją bynajm n iej najw yższej klasy poetyckich osiągnięć<br />

tych dwu w ielkich talentów .<br />

W dziale prozy krytycznej n a uw agę zasługuje artykuł K. W . Zaw odzińskiego,<br />

„Pierw szy czar C onrada", w którym znany krytyk stara się wykryć i w yjaśnić związki<br />

auto ra „Z w ycięstw a" z poezją rom antyczną typu byronowskiego. Szkic to ciekawy,<br />

ale ze w zględu na poruszone zagadnienia i sposób ujęcia n ad ający się raczej do pism a<br />

krytycznego. O prócz pracy Z aw odzińskiego znajdujem y jeszcze bibliograficzną n o ­<br />

tatkę Siedleckiego o ,„Roku Puszkinow skim " i felieton Błeszyńskiego o Jasnorzew -<br />

skiej, k tóry um ieszczono w „Skam andrze" chyba przez pom yłkę. „Przegląd teatraln y "<br />

K rzyw ickiej jest — ja k w iadom o — ...pom yłką chroniczną.<br />

Prozę artystyczną reprezentuje tylko frag m ent z powieści S. Z ahorskiej.<br />

T en p rzeg ląd treści ostatniego num eru „Skam andra" inform uje nas jak o tako o charakterze<br />

pism a i o jego roli k u ltu raln ej. Je st to w yspa kwietyzm u. „Skam ander" należy<br />

ju ż do przeszłości, jest on przedstaw icielem kulturalnego rentierstw a i niczym w ięcej.<br />

„Z d ra d a klerków " polega nie tylko n a odw róceniu się od pracy kulturotw órczej<br />

w im ię „życiow ego" praktycyzm u, ale je j pew n ą odm ianą jest także beztroskie obcin<br />

anie kuponów od zebranego niegdyś k ap itału i ronienie od czasu do czasu łezki nad<br />

kultu rą, w tedy gdy trzeba działalności jak n ajb ard ziej wytężonej i ofiarnej. Bezideowość<br />

i czczy „europeizm " są nie m niej groźne dla życia kultury, jak rozpanoszone<br />

wokoło pospolite cham stwo.<br />

*<br />

* *<br />

U k azujący się w P oznaniu „PROM“ zajm uje w śród naszych czasopism literackich<br />

stanow isko w yjątkow e: jest organem raczej m iłośników poezji, niż puetów „zaw odow<br />

ych". Z tego w zględu różni się zasadniczo od innych w ydaw nictw tego rodzaju.<br />

D ział teoretyczno-krytyczny zredukow ano w nim do m inim um . Pism o skupia koło<br />

siebie poetów przede w szystkim i to — jak już zaznaczyliśm y — poetów -am atorów .<br />

T en fakt decyduje o odrębności całej grupy „Prom ow ców " w poezji współczesnej.<br />

D la nich poezja jest spraw ą najściślej osobistą, potrzebą w ew nętrzną. N ie chodzi tu<br />

0 ekspansyw ną politykę artystyczną, w ierność wobec w łasnego ideału poezji koja<br />

rz y się z w olą gorliw ej i energicznej p ro p agan d y tego ideału nazew nątrz. T o też<br />

poetów tych skupia raczej pew ne pokrew ieństw o psychiczne, niż św iadom ie stworzony<br />

1 konsekw entnie realizow any program . Czasopismo tego ro d zaju jest literacko „a-polityczne":<br />

nie wchodzi w drogę innym grupom , reprezentującym odm ienne ideały,<br />

i trw a na uboczu, zdała od głów nego n u rtu życia literackiego. T ru d n o staw iać „Prom "<br />

za w zór innym pism om : dziś chodzi więcej o um iejętne gospodarow anie talentam i,<br />

n zorganizow aną i p lan o w ą p racę kulturotw órczą, niż o bezinteresow ne um iłow anie<br />

stojącego p^za życiem praktycznym czystego Piękna. Jeśli dodam y jeszcze, że poezja<br />

.Prom ow ców " naw iązuje poprzez L eśm iana do ..M łodej Polski", a więc w ygląda na


tle współczesności nieco anachronicznie, łatw o byłoby w ystąpić z bardzo pow ażnym i<br />

zastrzeżeniami. Zważm y jednak, że „P rom “ św iadom ie rezygnuje z odgryw ania roli<br />

pioniera nowych prądów literackich, że jest to oaza — jed y n a w Polsce! — poezji<br />

am atorskiej, jak najściślej i najszczerzej bezinteresow nej, nacechow anej pięknie ro ­<br />

m antycznym dążeniem do odtw arzania raczej p raw d y przeżyć w ew nętrznych, niż<br />

poetyckiego p odbijania dookolnego św iata, a w tedy będziem y m usieli przyznać, że<br />

pismo to jest pozycją k u ltu raln ą w norm alnie fu n k cjonującym organizm ie n aro d o ­<br />

wym niezbędną. Jest ona w yrazem społecznej potrzeby poezji, istnienie takiej placów ­<br />

ki świadczy n ajlepiej o ważności p racy literackiej i o istnieniu we wszystkich g ru ­<br />

pach zawodowych i na wszystkich szczeblach drabin y społecznej potrzeby kultury<br />

i potrzeby czystego, bezinteresow nego Piękna.<br />

W ostatnim , II (X II), num erze zasługują na szczególne w yróżnienie wiersze Przyłuskiego<br />

(zwłaszcza piękna, skupiona, p ełn a głębokiego, a jednocześnie opanow a­<br />

nego po męsku uczucia elegia „N a śm ierć L eśm iana11), H erb erta („ W iatr11 i „A m fora")<br />

i Psarskiego („Dom ognisty11). C iekaw ie zap o w iadają się nieskrystalizow ane<br />

jeszcze, ale interesujące osobowośic pisarskie O dlanickiej i M orskiego. Prócz „w łaściwych"<br />

„Prom owców11 reprezentow ani są w piśm ie dw aj znani poeci, St. Czernik<br />

i W. Bąk. L ojalnie trzeba przyznać, że u tw ory ich nie w zbogacają zbyt pow ażnie<br />

numeru.<br />

*<br />

* *<br />

Spośród nielicznych pism poetyckich, jak ie dzisiaj się u nas ukazują, poznański<br />

„PROM'' jest bodajże n ajstarszy: now ym num erem za styczeń rozpoczęty już został<br />

piąty rok wydawniczy. N ie m ożna jed n ak pow iedzieć, żeby „P rom " zdołał szerzej<br />

ugruntować swoją popularność. Co p raw d a now y num er jest dopiero X II-ty m z kolei<br />

w tym pięcioletnim okresie, co nie je st chyba pozbaw ione wym owy. A le n a m ałą<br />

ekspansywność w płynął ten raczej fakt, że przecież „Prom " nie jest zw yczajnym p e ­<br />

riodykiem poetyckim, ale jest pism em grupy poetów , jed y n y m pism em tego ch arak ­<br />

teru w liczbie istniejących. M ała ekspansyw ność pism a w ynika zatem z m ałej ekspansywności<br />

grupy. M ożna w tym zauw ażyć dw a aspekty. Po pierw sze ten, że są to<br />

poeci młodzi i nie całkiem jeszcze w ykrystalizow ani, a po drugie ten, że charakter<br />

grupy zamyka się w ram ach herm etycznego w pew nym sensie estetyzm u, tak odległego<br />

od aktualnych sporów i tendencyj. T o ostatnie stw ierdzenie, m im o akcenty sprzeciwu,<br />

jakie dziś się potocznie k o jarzą z pojęciem : estetyzm , nie w yłącza w cale niezwyczajności<br />

stanowiska samej grupy na tle współczesnego życia poetyckiego. W y ­<br />

starczy zestawić „Prom " z innym i grupam i poetyckim i, np. „Ż agaram i" czy z wcześniejszą<br />

„Kwadrygą": kiedy w tam tych grupach płaszczyzną skupienia się poetów<br />

były momenty właściwie pozapoetyckie, m om enty ideow e, socjalne, to utw orzenie<br />

grupy „Promu" dokonało się na podłożu całkiem innym , a m ianow icie uśw iadom ienia<br />

się pokrewnych postaw twórczych. G rupa, k tó rą początkow o tw orzyli E dw in H erbert,<br />

Allan Kosko, Eugeniusz M orski, B ronisław Przyłuski i Z y g m u n t Psarski, pow iększyła<br />

się z czasem o nowe nazwiska kobiece, ja k H a lin a B rodowska, N o ra O dlanicka<br />

i Jadw iga Korwin-Piotrowska. Pism o nie stanow iło zam kniętego kręgu, drukow ali<br />

tutaj także inni poeci, jak Leśm ian, Bąk, Czechowicz, C zernik, Czuchnowski, N a-<br />

pierski, Janta-Połczyński, Pigwa. Przede w szystkim jednakże pism o reprezentuje<br />

zawsize dorobek grupy. Ten wzgląd ma pew ne znaczenie. Jeżeli bowiem wszystkie<br />

periodyki poetyckie można traktow ać jak o sw ojego ro d zaju kolektyw ne tom iki<br />

wierszy, to tym więcej uzasadnione jest takie podejście w stosunku do „Prom u".


K ażdy ukazujący się num er d aje m ożność obserw acji rozw oju poetów grupy. A le<br />

dopiero wszystkie zeszyty „P rom u" i zbiorki biblioteki poetyckiej pozw alają na objęcie<br />

w łaściw ego je j charakteru. K ażdy pojedynczo w zięty num er pism a nie stanow i<br />

w yróżniającego się izijawiska. T ak też jest z num erem ostatnim , niegorszym , ale i nie-<br />

'epszych od poprzednich. I w „Prom ie" bowiem, naw et m im o niezw yczajność jego<br />

charakteru, znacznie większe zainteresow anie budzą poszczególne indyw idualności,<br />

niż sam a grupa. N um ery w y p ad ają na ogół przeciętnie, a jed n a k utw ory, jakie się<br />

w nich ukazyw ały, zbierane następnie przez autorów , sk ładają się na tom y o ciekaw<br />

ych zarysach. T ak i układ rzeczy jest zapewne w ynikiem braku teoretyzującej<br />

strony w „P rem ie", której nie zdołają zastąpić p o jaw iające się w p a ru ostatnich<br />

num erach „L isty do przyjaciela", będące w pewnych m om entach próbam i samookreśleń.<br />

T ym dobitniejszy się w y d aje ten brak, bo, kiedy „Prom " drukow ał św ietne<br />

szkice K onstantego Troczyńskiego, num ery odznaczały się większą ja k gdyby w y razistością.<br />

N um er niniejszy wyszedł częściowo pod znakiem wspom nienia o Leśm ianie,<br />

którego sym bolizm owi wiele uśw iadom ień zaw dzięczają wszyscy członkowie grupy.<br />

•<br />

* *<br />

„K A M E N A “ dobrze służy spraw om literatu ry polskiej, lecz z niezrozum iałych<br />

przyczyn bez łączności z ogólnym tonem i treścią pism a ukazuje się tu i ówdzie<br />

inteligencko-m arksistow ski ogonek, dopraw dy nie w iadom o po co. Może to prow<br />

icjonalizm tak w łaśnie się u jaw n ia<br />

O statnie num ery są n apraw d ę ciekawe. W 42 m am y interesujący fragm ent prozy<br />

T ruchanow skiego, wiersze Janczarskiego, Bieńkowskiego, N apierskiego oraz poetów<br />

angielskich w nierów nych zresztą tłum aczeniach i w dziw nej sym biozie z lirykam i<br />

czeskimi (to charaktery zu je „K am enę"). N um er otw iera w kładka linorytow a Z. W aś-<br />

śniewskiego, który zam ierza zdaje się w ten sposób, za pośrednictw em Kam eny,<br />

aznajom ić publiczność ze w szystkim i swymi dziełam i, a przecież u d a ją mu się tylko<br />

niektóre.<br />

Podw ójny, francuski zeszyt „K am eny" (34—44) w y p ełn iają przekłady od L autream<br />

o n t‘a poczynając, na L annes‘ie M anolFu kończąc. Jako tłum acze w ystąpili<br />

Brzękowski, Jaw orski, N apierski, Przyboś, W ażyk oraz b racia syjam scy, B ieńkowski<br />

i Rogoziński, podobnie ja k we wszystkich czasopism ach literackich Rzeczypospolite<br />

j Polskiej. Z w raca uw agę b ra k K ołonieckiego i Zagórskiego, k tirz y dali ostatnio<br />

p arę bardzo pięknych przekładów z A p o llin aire‘a i Supervielle‘a.<br />

R eprodukow anie D ufy, M iro i B raque‘a bezbarw nie zawsze jest grzechem i pom yłką,<br />

zwłaszcza gdy się ich chce propagow ać. A już reprodukow anie bezbarw nie i w dodatku<br />

kiepsko, na lichym papierze, w ygląda na m im owolne zohydzanie wielkiej<br />

plastyki francuskiej. M im o to w naszych w arunkach jest num er ten w ybitnym czynem<br />

k u ltu raln y m red. Jaw orskiego.<br />

P ro w in cjo n aln y ogonek w ylazł jednakże i w tym num erze: w y jaśniając, dlaczego<br />

pośw ięcono go now ej literatu rze francuskiej, redak cja podkreśla (po co), że<br />

F ra n c ja jest nie tylko mózgiem i sercem św iata, lecz także „naszą w ierną sojuszniczką,<br />

z k tó rą od wieków łączy nas najszczerszy sentym ent". T e dziennikarskie p assusy<br />

sm ucą nas, „K am eno".<br />

*<br />

* *<br />

„ N A S Z WyRAZ", (Kraków) je st m iesięcznikiem literacko-artystyczym m łodych<br />

i nie bardzo m łodych. Co do tych ostatnich, to w trzech ostatnich num erach (listo­


pad 1937 — styczeń 1938) klasę tę reprezentuje Fik, P iw ow ar i Szem plińska. N a j­<br />

młodsi nazyw ają się rozm aicie i piszą także rozm aicie. Do n ajtru d n iejszy ch spraw<br />

w tym kręgu należy zagadnienie Fika. Je st to literat, piszący bardzo ciekaw e w iersze,<br />

niestety, na pograniczu poezji, przem yślane i pow ażne artykuły, niestety, praw ie<br />

zawsze w ym agające sporej popraw ki logicznej, słowem — szczególny fenom en. T ak<br />

np. praca jego o L eśm ianie, m ająca być czymś w ro d zaju pośm iertnego hom agium<br />

(za życia poeci m ogą u nas liczyć n a hom agium tylko w dwóch w ypadkach: gdy<br />

m ają bardzo dobrego p rzy jaciela - krytyka, lub też gdy sam i je sobie napiszą, zasłoniwszy<br />

się pseudonim em ...), a tym czasem w ynikło z tego jakieś p o tępienie leśmianszczyzny,<br />

bo... m ieszczańska! Tegoż a u to ra arty k u ł o budow ie dzieła sztuki<br />

w styczniowym num erze tegorocznym „N aszego W y razu" może uchodzić za wzór<br />

jasności m yślenia i przystępności form ułow ania w podobnych rozw ażaniach. Z p o ­<br />

etów „Naszego W y razu", poza zajm ującym i utw oram i Piw ow ara, należy się liczyć<br />

z wierszami Ożoga i tłum aczeniam i Rogozińskego. Ożóg stanow i coś w ro d zaju kości<br />

niezgody m iędzy m łodszym i poetam i. Jedni w o łają: zero! In n i — praw dziw y autentysta!<br />

N a razie je st to tylko zapow iedź pierw sza, niem niej, ja k nam się w ydaje,<br />

wcale interesująca świeżością i m etafo ry zacją z „siebie", nie z lektury.<br />

W num erze 8 „N aszego W y razu" m ieszczą się dw ie rzeczy p ió ra A. Polew ki:<br />

przekład starofrancuskiej farsy „L e m aitre P ath elin " — znakom ity, oraz arty k u ł<br />

„Społeczne znaczenie w ychow ania w yobraźni" — słabiuchny. N ależało te pozycje<br />

przynajm niej w różnych num erach publikow ać. K ontrast nie byłby tak rażący.<br />

R eprodukcje w tym m iesięczniku, ja k wszędzie, gdzie nie m a w arunków do reprodukowania<br />

artystycznego, w o łają o pom stę do H an fstaen g la i innych edytorów .<br />

*<br />

* *<br />

Miesięcznik „W IED ZA 1 ŻIJC1E“ ukazuje się ju ż od la t dw unastu i w każdym zeszycie<br />

przynosi w iele m ateriału popularno-naukow ego. T ak choćby w num erze<br />

ostatnim (1937.X II.) znajd u jem y dwie prace o .znakom itym fizyku, lordzie R uthefordze,<br />

zm arłym przed kilkom a m iesiącam i (A. W erten stein a i A. T ro jeck iej) i charakterystykę<br />

M arian a SmoluchowsJdego (J. M etallm ana); tyle z dziedziny p rzyro ­<br />

doznawstwa. Spraw y społeczne: studium A. H ertza o kw estii m urzyńskiej w U. S. A.<br />

(dokończenie). H isto ria: szkic E. H o ry ‘ego o gen. Bemie w Siedm iogrodzie. Sztuka:<br />

„gawędy" N . Sam otyhow ej o lin ii d barw ie oraz krótki arty k u ł o daw nej arch itekturze<br />

i m alarstw ie religijnym w In d iach (J. J. Pełczyńskiego). Opuściliśm y tu um ieszczony<br />

n a m iejscu czołowym arty k u ł J. W iśniewsikiego o „danych statystycznych"<br />

oraz pozycje drobniejsze: i tego dość dla u kazania w ielostronności pism a. Czy nie<br />

wielostronności nad m iern ej<br />

Tytuł brzmi: „W iedza i życie". N ie tyle więc organ tw órczej m yśli naukow ej,<br />

.ie — popularyzacji. P u n k t w idzenia redak cji je st w yłącznie praktyczny, dobór<br />

artykułów — o ile sądzić m ożna z num eru — podyktow any różnym i i różnej w a r­<br />

tości czynnikami „życiow ym i". A zatem : aktualność tem atu (artykuły o R uthefordzie<br />

i z historii polsko-w ęgierskiej), doraźna doniosłość spraw y dla w ychow ania<br />

obywatelskiego (jak korzystać z danych statystycznych), wreszcie... p rzypadek (m a­<br />

larstwo religijne w Tndiach i in.). Pism o jest jakby spakobiercą daw nych tra d y -<br />

cyj samokształceniowych w prasie periodycznej — i je s t to niew ątpliw ie pism o<br />

utrzymane n a wcale wysokim poziom ie. W danym w ypadku znaczy to, że n a każdym<br />

artykule — można polegać. W szystko, co tu drukow ane, m a znam ię solidnej ro ­<br />

boty.


T ylko czy jest to n apraw dę pismo samokształceniowe N ależy przecież odróżnić<br />

sam okształcenie od sam ouctw a, a więc: zdobywanie kułtury duchowej i przystrajanie<br />

wiedzy. A naliza om aw ianego periodyku skłaniała by do zaliczania go do d ru ­<br />

giej z tych kategory j. „W iedza i życie“ d a je czytelnikow i zbiór faktów, spostrzeżeń,<br />

sform ułow ań pożyteczny, biorąc rzecz odrębnie, lecz nie ujednolicony jakąś<br />

w ięzią w ew nętrzną. Tdzie tu po p rostu o to, aby czytelnik dow iedział się o tym<br />

i owym — o działalności angielskiego uczonego, o generale polskim w Siedm iogrodzie,<br />

o architekturze i m alarstw ie relig ijn y m na D alekim W scholzie. A także —<br />

ja k m a korzystać z danych statystycznych i — rów norzędnie — ja k m a odczuwać<br />

lin ię i harw ę w plastyce. M ag azy n propedeutyki kultu raln ej... W iedza teoretyczna<br />

i w iedza p raktyczna, sta ry szablon,: w iedza i życie. A le jakie życie, czyje życie<br />

T ru d n o zdać spraw ę, dla kogo ten m iesięaznik jest przeznaczony. Z pew nością, ten<br />

i ów arty k u ł p rzyda się tem u i owem u; ale czym jest to pism o w naszym życiu<br />

um ysłow ym jako całość, do kogo się zwraca N ie um iem v odpow iedzieć na te p y ­<br />

tan ia, być może, nie podobna na nie odpowiedzieć, gdyż nie dość zagadnienie to,<br />

w łaśnie n a tu ry prakty czn ej, uśw iadom ili sobie in icjatorzy. K oncepcja kultury,<br />

z której w y rasta, m a ch arakter pozytyw istyczny, tym sam ym ciasny: czytelnik istn<br />

ieje w yłącznie jak o odbiorca, przysw ajacz w yłożonych mu przystępnie myśli i faktów.<br />

M ożna by więc, nie przesadzając w złośliwości, utrzym yw ać, że pismo to apelu<br />

je do tego typu um ysłowości, które określa się w przybliżeniu jak o umysłowość nauczyciela<br />

szkoły powszechnej (nie p om niejszając b y n ajm n iej płodnej roli samego zaw<br />

odu a tylko podkreślając pew ne b raki, charakterystyczne dla niektórych jego<br />

przedstaw icieli).<br />

„W iedza i życie“ p raw ie w każdym num erze przynosi arty k u ły dobre, czasem<br />

n aw et znakom ite (FI. Z nanieckiego choćby), ale w ydatniejszego w pływ u pismo to<br />

nie w yw iera i ro la jego k u ltu ra ln a dość jest nikła. D laczego Z tego, myślim y,<br />

pow odu, iż pism o to reprezen tu je w klasycznej form ie przedaw niony, przezw yciężony<br />

dzisiaj w teorii i p raktyce typ populary zacji, o g ląd ający się n a „życie" (potrzeby<br />

praktyczne, aktualności), a nie o g ląd ający się na życie kultury, n a jej<br />

w spółczynnik najw ażniejszy: n a człowieka. D latego reprezentuje typ kultury odhumanizowanej<br />

(term in B. Suchodolskiego), co raz bard ziej obecnie anachroniczny.<br />

„ZET“ — sztuka, kułtura, sprawy społeczne. Miesięcznik pod redakcją ferzega<br />

Biauna. N r 9 (grudzień 1937) i 2 (styczeń 1938).<br />

A „Z et“ w ciąż w ychodzi i wychodzi... Pozornie nic w tym niezwykłego, n iezwykłość<br />

m ogą ocenić ci, którzy w iedzą, w jak i ciężkich w arunkach egzystuje od<br />

wielu la t to pism o, ile wysiłków, idealistycznego zapału i sam ozaparcia składa<br />

się na ten, n a pozór zw yczajny fakt, że pism o istnieje. Zaiste, w ysiłek redakcji<br />

„Z etu “ zasługuje jak o taki n a wielkie uznanie, a naw et podziw ; niestety, stw ierdzić<br />

trzeba, że wysiłek ten nie zawsze w ydaje się owocny, często naw et u p rzyjaciół<br />

czy sym patków pism a — budzi refleksje dosyć sceptyczne. T ru d n o oprzeć się<br />

w rażeniu, że p raca zespołu redakcyjnego „Z etu “ uderza w próżnię i to nie koniecznie<br />

z przyczyn „od redakcji niezależnych"...<br />

U m iłow anie filoeofii m etafizycznej, znajom ość je j dochodząca do intelektualnego<br />

w irtuozostw a, żywy k u lt wielkich, a za m ało docenianych postaci: N orw ida, W y ­<br />

spiańskiego, Brzozowskiego — to wszystko staw iałoby pism o na w yjątkow ym stanowisku,<br />

uczynić by zeń m ogło niezw ykle cenną i w ażną placówkę. N iestety,


nad tymi ludźm i unoszą się jak ieś o p ary abstrakcyjnego akadem izm u; ci „górale<br />

duchowi" (term in Irzykow skiego — użyty zresztą przy innej okazji) oduczyli się<br />

już chodzić po nizinach, zaw ędrow ali na tak niedostępne turnie, że... nikt ju ż tam<br />

za nimi podążać nie m a zam iaru, a poniew aż i oni zejść nie m ają ochoty (a może<br />

już nie p o trafią), więc — św iat o nich po trochu zapom niał.<br />

Hoene W roński... T ru d n o m ówić o tym filozofie, nie z n ając go dostatecznie, ale<br />

nie ulega chyba wątpliw ości, że gdyby stanow ił on w dziejach filozofii tak ą epokę,<br />

jak w to w ierzą „Zetow cy", to m yśl jego byłaby ju ż dzisiaj głośna i skuteczna w św iecie.<br />

Praw dziw y geniusz nie może pozostać nieznany i tru d n o w tym względzie<br />

podzielać w iarę J. B rauna w jak iś spisek ciem nej, m asońsko-żydow sko-diabelskiej ()<br />

mafii, która nie dopuszcza do rozpow szechniania m yśli W rońskiego. T a w iara<br />

w ciągłą, n am acalną działalność tajem niczych, dem onicznych sił, stałe aktualne p rzekonanie<br />

o dotykalnym niem al przesiąknięciu św iata ludzkiego spraw am i najw yższymi,<br />

o „m etafizycznej podszew ce" wszelkich doraźnych w ydarzeń — przystoi zapewne<br />

m esjanistom , ale czasam i bywa... nieco męczące.<br />

Leżą przed nam i dwa ostatnie num ery „Z etu “ . I znów — rzeczy piękne, zajm u ­<br />

jące, głębokie — przem ieszane z rzeczam i, które... budzą wzruszenie ram ion. P o ­<br />

mińmy artykuły specjalne, ja k H om olacsa o plastyce, lub też artykuły, o których<br />

przeczytanie do końca tru d n o się pokusić niew tajem niczonym (dyskusja B rauna<br />

r G. Henslem i ks. J. Ciem niew skim ). A le to dziw ne pom ieszanie rzeczy niew spółmiernych<br />

uw idacznia się n a jlepiej w przeglądzie aktualnych, polskich i św iatow ych,<br />

zagadnień. Obok bystrych uw ag o specjalnych cechach naszego życia społecznoideowego<br />

(St. W achal: Rzecz o totalizm ie — „G dzie szukać d rogi", N r 9, str. 20-21),<br />

obok realistycznych rozw ażań n ad polską polity k ą zagraniczną, m am y — dem ony,<br />

czcicieli A ntychrysta, K abałę, „m istyczną zgraję, konsp iru jącą przeciw św iatu" i tp.<br />

Tak zawsze: cokolwiek nas w tym piśm ie poruszy lub zainteresuje, natychm iast<br />

ulega zniweczeniu w rażeniam i... innego rzędu.<br />

Cóż więc na koniec pow iem y o „Z ecie" T ru d n o przyznać rację jego intelektualnie<br />

prym ityw nym „pożeraczom ", ale — tru d n o też być jego szczerym p rz y ja ­<br />

cielem. Aby p rzynajm n iej nie pow iedziano, że — w śród serdecznych przyjaciół... etc.<br />

A U D IA T U R E T A L T E R A PA RS<br />

Kzaripwny Panie Redaktorze.<br />

Proszę uprzejmie o zamieszczenie niniejszego listu na lamach swego pisma.<br />

Staram się zw ykle nie reagować na glosy lekkomyślnie niesumicrAnej krytyki<br />

moich utworów. W tym wypadku jednak muszę zareagować, bo nie chodzi<br />

o mnie samego, lecz o m ój stosunek do Norwida, którego uważam z


ciatsiym“ — i wiele jeszcze innych insynuacyj, wyrzuconych pod moim adresem<br />

jednym tchem.<br />

Sądzi ów naiw ny recenzent, że bezstronny czytelnik nie wyczuta na stronie<br />

1J6 m ojej rozprawy, że Norwid wolał ojcowiznę stracić, niż<br />

wrócić do kraju z dobrowolnego w y gnania lub skorzystać<br />

z amnestii carskiej, przywracającej mu ma j ąteh,<br />

0 czym piszę zaraz na stronie następnej. Czy z powyższego wynika, że N orw id<br />

był „egoistą" A czy z wielokrotnego zestawienia N orw ida (to znaczy poglądów<br />

i dzieł) z Mickiejtńczem, Chopinem i Kopernikiem wynika, jakobym tw ierdził,<br />

że to był „mały człowiek"<br />

N ie dziw więc, że tak czytając moją książkę, recenzent wypisuje pod moim<br />

adresem w formie zarzutu, następujące zdanie, które, wybaczy, że zaopatrzę<br />

nawiasowymi uwagami: „Traktuje go (to znaczy ja Norwida) poza<br />

tym, jako osobnika (!) niezdecydowanego społecznie<br />

(takim był!), liberalnego inteligenta (takim był!), przegranego<br />

socjalnie (najrzetelniejsza prawda!) i politycznie (któż<br />

wtedy z Polaków nie był przegrany politycznie!), który sankcji moralnej<br />

mu sial szukać w r e l i g i i, ponieważ nic innego<br />

mu nie pozostawało (prawda! sam o tym mówi niejednokrotnie!)."<br />

1 że też sprawozdawca nie powstrzymał się przed nazwaniem książek (nie<br />

„książki"!) Jana Kucharzewskiego p. t. „Od białego do czerwonego caratu"<br />

tendencyjnymi, gwoli tylko temu, żeby móc m i zarzucić „nie zawsze<br />

szczęśliwy dobór przewodników". Przecież Kucharzewski staje w swoich dziełach<br />

na stanowisku polskiej niepodległościowej racji stanu przeciwko carskiej<br />

1 (w przemilczeniu) leninowsko-stalinowskiej satrapii, opierając się na źródłach<br />

zarówno archiwów carskich, jak i tajnych zbiorów frakcji rewolucyjnych aż<br />

do sowieckich włącznie. Czyż stanowisko odwrotne uważałby nieopatrzny recenzent<br />

za bardziej bezstronne i „beztendencyjne" A może recenzent dzieła<br />

tego nie czytał, tylko słyszał, że autor jego ma sym patie proendeckie i że<br />

napisał dłuższy rozdział o Żydach, i to mu już do ujemnego skw ałifikowania<br />

Kucharzewskiego wystarczyło Zresztą, gdyby i przećzytał dzieło Kucharzewskiego<br />

(siedem wielkich tomów!), któżby zaręczył, żc rezułtat byłby łepszy,<br />

niż po przeczytaniu m ojej publikacji<br />

N orw id bowiem powiedział: „zaprawdę mało kto czytać potrafi..."<br />

Racz przyjąć, Panie Redaktorze, w yrazy należnego szacunku<br />

M arian Piecha1<br />

I<br />

K SIĄ ŻK I I C Z A SO PISM A N A D E SŁ A N E .<br />

Alberti K. — W ięcierz w głębinie, W -w a, 1937, F. Hoesick.<br />

Braun M. — Poezja pracy, wiersze w ybrane, W -w a, 1938, F. Hoesick.<br />

Choynowski P. — O pow iadania szlacheckie, W -w a 1937, G ebethner i W olff.<br />

Dąbrowska M. — M oja odpowiedź, W -w a, 1938, Tow. W ydaw nicze J. M ortkowicz.<br />

Dąbrowska M. — Z naki życia, opow iadania, W -w a, 1938, Tow. W ydaw nicze<br />

J. M ortkowicz,<br />

Gamska-Łempicka J. — Okno na ogród, Lwów, 1938, A. Krawczyński.<br />

Gombrowicz W . — F erdydurke, W -w a, 1938, ,,R ój“.<br />

Grabski St. — Ku lepszej Polsce, W -w a, 1938, ,.R ój“.


Herczeg Fr. — Poganie, powieść, przekład St. Pazurkiew ciza, W -w a, 1936, <strong>Biblioteka</strong><br />

W ęgierska.<br />

Iwaszkiewicz J. — L ato w N ohant, kom edia, W -w a, 1937, skład gł. J. Przeworski.<br />

Iwaszkiewicz I. — W iersze w ybrane, W -w a, 1938, J. Przew orski.<br />

Iwaszkiewicz J. — Inne życie, poezje, W -w a, 1938, J. Przew orski.<br />

Irzykowski K. — Lżejszy kaliber, W -w a, 1938, „R ó j“ .<br />

„Jesteśm y w W arszaw ie", przew odnik literacki po stolicy, p raca zbiorow a sta ra ­<br />

niem Związku Zaw . L iterató w Polskich, W arszaw a, 1938.<br />

Kaden-Bandrowski J. — Życie C hopina, W -w a, 1938, G ebethner i W olff.<br />

Kamiński B. — Przeciw , poem at, K raków, 1937, Klub m łodych artystów .<br />

Koniński K. L. — P isarze ludow i, w ybór pism i studium o literatu rze ludow ej,<br />

t. 2, Lwów, 1938, nakł. spółdz. wyd. „W ieś“ .<br />

Kosiński St. — Przełom , powieść, W -w a 1938, nakł. „G azety d la H odow ców ".<br />

Krzyżanowski ]. — Od średniow iecza do baroku , W -w a, 1938, „R ój".<br />

Lurczyński M. — Pieśni buntow nicze, W -w a, 1938, F. Hoesick, „B iblioteka K a­<br />

m eny" N r. 12.<br />

Łobaczewska H. — Ogólny zarys estetyki m uzycznej, Lwów 1937, F ilom ata.<br />

Miciński B. — Podróże do piekieł, W -w a, 1937, Bibl. „Prosto z m ostu".<br />

Maeterlinck M. — U tw ory liryczne w ybrane, przełożył B. Sabat, W -w a, 1938.<br />

Nałkowska Z. — C haraktery, wyd. 2, Lwów— W -w a, 1938, K siążnica - A tlas.<br />

„ — Dom kobiet „ „ „ „<br />

„ — Choucas „ „ „ „<br />

„ — Dom nad łąkam i, wyd. 2,<br />

Nowaczyński A. — W a rta nad W artą, Poznań, 1937, D ru k arn ia Polska.<br />

Orzeszkowa E. — Pism a, t. V III i IX (Z różnych stron s. III i Pierw otni), W -w a,<br />

1938, G ebethner i W olff.<br />

Piłsudski J. — Pism a zbiorowe, t. IV, V, V I, V II, W -w a, 1938.<br />

Piwowar W . — Co wieczór, poezje, 1937, G ebethner i W olff.<br />

Ożóg J. B. — W y jazd wnuka, W arszaw a — Kraków, 1937, B iblioteka „O kolicy<br />

poetów", t. 6.<br />

Schultz B. — Sanatorium pod klepsydrą, W -w a, 1937, „R ój".<br />

Szereszewska hola — Gałęzie, W -w a, 1938, F. Hoesick.<br />

Terlecki T. — Funkcja społeczna teatru, W -w a, 1938, Skład gł. T ow W y d aw ­<br />

nicze.<br />

W izner Alfred — Ślady czasu, W -w a, 1938, F. Hoesick.<br />

Z zagadnień poetyki nr. 6 Prace ofiarow ane Kazim ierzowi W óycickiem u, W ilno,<br />

1937, Skład gł. Dom Książki Polsk.<br />

Zahorska St. — Korzenie, powieść, W -w a, 1938, G ebethner i W olff.<br />

Zagórski ). — W ypraw y, W ilno, 1937, N akł. Zw. Zaw . L iterató w polskich, Skład<br />

Głów., Tow. W ydaw nicze, W -w a.<br />

Żakiej T. — Płom ienie i kołysanki, Lwów, 1938, nakł. „Lw ow a literackiego".<br />

Głos Plastyków — W -w a, 1937, nr. 7, 12.<br />

N asz W yraz, — Kraków, 1938, styczeń.<br />

Okolica Poetów, — Ostrzeszów, mies., r. III, nr. 7 (28) lipiec, 1937. A ntologia<br />

poezji rzymskiej przekładu T. Bocheńskiego. Poznań.<br />

Prom , kw artalnik poetycki, nr. X II, styczeń 1938.<br />

Scena Polska, kw artalnik, red. T. T erlecki, W -w a, r. 1937 (nr. poczwórny).


Skam ander, m iesięcznik literacki, W -w a, 1938, styczeń-m arzec.<br />

T eatr, m iesięcznik, W -w a, nr. 3, 4.<br />

V erbum , kw artalnik, W -w a, nr. IV, 15.XII.1937.<br />

V lajka, mies., P raha, 1938, nr. 3.<br />

W iadom ości Literackie.<br />

W ołyń, tygodnik, Równe, nr. 1 (162) i 3 (164).<br />

Zw ierciadło, lit. m agazyn ilustrow any, W -w a, 1937, nr. 10.<br />

Życie Sztuki, 1938 r. Z zasiłku Funduszu K ultury N ar., W -w a, 1938, Skład Gł.<br />

Kasa im. M ianowskiego.<br />

Pion. nr.<br />

O D P O W IE D Z I R E D A K C JI<br />

P. Jul. W . — N ie skorzystam y.<br />

P. JG D — N ie dla nas.<br />

P. J. K., Pruszków — D ziękujem y za życzenia. Z wierszy nie skorzystamy.<br />

W numerach najbliższych ukażą się prace następujące:<br />

R. M. BLOTH, P O W R Ó T Ż E G LA R ZA (O J. C O N R A D Z IE ), L. FRL/DE, SÓL<br />

Z IE M I, ST. ŁO B A C ZEW SK A , R A V EL, B. M ICIŃSK I, D Y L IŻ A N S F IL O Z O F IC Z ­<br />

N Y , M. W M O W S K A , CH. PE G U Y , K. WTJKA, BRON Z Ł U D Z E Ń I BRON R Z E ­<br />

C Z Y W IST O ŚC I oraz drukować będą m. in .: K. C ZAC H O W SK I,<br />

K. GÓRSKI, ST. JA R A C Z , K. A . JA W O R SK I, K. L. K O N M SK 1, B. KORZE­<br />

N IE W SK I, E. K RA SSO W SK A , M. K RID L, Z. N A Ł K O W SK A , ST. N Ę D ZA -K U -<br />

BINIEC, J. STEM PO W SKI.<br />

D ru k . B -c i D r a p c z y ń s k ic h , W a r s z a w a , P i u s a 15.


ERRATA<br />

donrl<br />

Ateneum<br />

str. wiersz jest: powinno być:<br />

120 6 g- okrężenie okrążenie<br />

”<br />

4 d. zaczął<br />

zacząt<br />

do n r 2<br />

Ateneum<br />

9 14 d. odnaleźć odnaleźć,<br />

17 5 d. sym fonię sym fonię,<br />

21 7 g. M aurras M aurras,<br />

27" 2 ł »* G arn ier - Freres G arn ier-F reres<br />

52 »» Portage P a rtag e<br />

58 ł><br />

U )<br />

16) [począwszy od tego odsyłacza<br />

num ery wszystkich<br />

następnych należy odpow<br />

iednio zmienić]<br />

67 „ ćpitre epitre<br />

101 1 g- po na<br />

„ 2 g- w ierzchołku w ierzchołku głowy<br />

102 13 g. niż nim<br />

125 3 g- ludzkich ludzkim<br />

131 16 d. od do<br />

133 1 d. inkw ektyw y inw ektyw y<br />

136 1 g- grypom grupom<br />

4 g- dzisiej dzisiaj<br />

139 11 g- bliźnich bliźnich<br />

140 9 d. sztucę sztuce<br />

145 5 d. folozoficzny filozoficzny<br />

152 w. 21 g. pow inien być po<br />

w. 22 g.<br />

153 16 g. ledejska lej'dejska<br />

»» 21 g. im oralisty im m oralisty<br />

154 16 g. podejrzeuiu podejrzeniu<br />

169 17 g. rozajów rodzajów<br />

»» 18 d. idea idea jagiellońska<br />

ł» 6 d. państw spraw<br />

171 18 g. dlo dla<br />

ł> 24 g. słobość słabość<br />

»ł 21 d. do czego „do czego<br />

17 d. m arnow anie zm arnow anie<br />

179 16 g. osobowośic osobowości<br />

180 20 g. aznajom ić zaznajom ić<br />

182 7 d. sym patków sym patyków

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!