Fajny kraj do życia po wyborach
Transform your PDFs into Flipbooks and boost your revenue!
Leverage SEO-optimized Flipbooks, powerful backlinks, and multimedia content to professionally showcase your products and significantly increase your reach.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 2
SPIS
TREŚCI
6 WSTĘP. ŻEBY ŻYŁO SIĘ LEPIEJ
— WSZYSTKIM (ALBO PRAWIE)
michał sutowski
PRACA, CZYLI JAK I ZA CO ŻYĆ
12 PATERNALIZM, NIE SOCJALIZM.
ILE JEST PROPRACOWNICZEJ
LEWICY W PIS-IE? piotr wójcik
20 PŁACA MINIMALNA W POLSCE:
WIELKA IMPROWIZACJA
piotr lewandowski
27 ZATRUDNIĘ OCHRONIARZA.
TO ZNACZY NIE JA, TYLKO
PODWYKONAWCA katarzyna duda
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 3
35 JAK UZWIĄZKOWIĆ ŻABKĘ I UBERA?
katarzyna rakowska
45 PRACUJESZ W WORDZIE I EXCELU?
8 GODZIN PRZED KOMPUTEREM?
ZAPISZ SIĘ DO ZWIĄZKU
ZAWODOWEGO katarzyna duda
MIESZKANIE, CZYLI GDZIE ŻYĆ
53 O CO CHODZI Z TYM
BUDOWNICTWEM SPOŁECZNYM?
zuzanna mielczarek, kamil trepka
64 CZY KLASA ŚREDNIA MOŻE
MIESZKAĆ W MIESZKANIACH
KOMUNALNYCH?
zuzanna mielczarek, kamil trepka
TRANSPORT, CZYLI SKĄD
PRZYBYLIŚMY I DOKĄD ZMIERZAMY
78 PROBLEMEM TRANSPORTU
PUBLICZNEGO W POLSCE NIE SĄ
PIENIĄDZE.
TYCH JEST AŻ NADTO
bartosz jakubowski
86 PENDOLINO, CZYLI SYMBOL
NIEZRÓWNOWAŻONEGO ROZWOJU
piotr wójcik
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 4
95 KOLEJOWE WYZWANIA
NA NASTĘPNĄ KADENCJĘ?
PO PIERWSZE, SENSOWNY
ROZKŁAD JAZDY karol trammer
SZKOŁA, CZYLI KTO MA UCZYĆ
I CZEGO WŁAŚCIWIE
104 W POLSCE JUŻ NIKT NIE CHCE
UCZYĆ W SZKOLE justyna drath
108 SZKOLNA AUTOKRACJA,
CZYLI O ZGROZIE EDUKACJI
OBYWATELSKIEJ W POLSCE
przemysław sadura, marta cwalina
ZDROWIE, CZYLI ZA CO CHOROWAĆ
117 W SZPITALU JEST SPOKO,
ALE Z DENTYSTĄ TRAGEDIA
piotr wójcik
KULTURA, CZYLI PO CO KOMU
125 CZAS NA NOWE OTWARCIE
W INSTYTUCJACH KULTURY
mikołaj iwański
132 A CO PROGRAMY WYBORCZE
OBIECUJĄ PRACOWNICOM SZTUKI?
mikołaj iwański
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 5
LASY, CZYLI CZYM ODDYCHAMY
141 CO SZKODZI LASOM BARDZIEJ NIŻ
KATASTROFA KLIMATYCZNA? RZĄDY
LASÓW PAŃSTWOWYCH
z martą jagusztyn-krynicką
rozmawia magda majewska
MAJĄTKI I PODATKI, CZYLI
ZA CO I ZA CZYJE TO WSZYSTKO
157 SKĄD, DO CHOLERY, WZIĄĆ TO
WSZYSTKO, CO LEWICA CHCE DAĆ
LUDZIOM? tomasz markiewka
163 JAK PODNIEŚĆ PODATKI W KRAJU
NIENAWIDZĄCYM PODATKÓW?
piotr wójcik
172 KULCZYK NIE WPUŚCI ANKIETERA,
ALE O POLSKICH NIERÓWNOŚCIACH
MAJĄTKOWYCH COŚ JEDNAK WIEMY
marcin wroński
181 KORPOPRZYJAZNA POLSKA: JAK
PODNIEŚĆ PODATKI, NIE PODNOSZĄC
PODATKÓW piotr wójcik
186 CZY LEPIEJ OPODATKOWAĆ
NAJBOGATSZYCH POLAKÓW, CZY
SPADKI I MIESZKANIA PO BABCI?
marcin wroński
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 6
wstęp
Żeby żyło się
lepiej – wszystkim
(albo prawie)
michał sutowski
Taniej już było. I nie chodzi tylko o ceny benzyny, pomidorów czy raty
kredytu hipotecznego. Obok cen w dyskontach, bankach czy na stacjach
paliw rośnie też cena niemal wszystkiego, na czym Polska gospodarka dość
udanie – choć niezbyt sprawiedliwie – przejechała ostatnie 30 lat. Kończą
się bowiem zasoby pracy, zbyt często taniej lub po prostu bezpłatnej, za
to nieźle wykwalifikowanej; poza tym zaczyna brakować taniej energii,
a także wybudowanych w PRL mieszkań w posiadaniu nie tylko bogatych,
wreszcie atmosfery i rzek jako niemal darmowego ścieku. Dużo więcej
będzie za to ludzi starszych, wymagających opieki, chorujących i przy
okazji samotnych.
To nie jest wstęp do raportu o stanie państwa autorstwa posłanek i posłów
– oby zwycięskiej – opozycji demokratycznej, nie ma to też być wizja
schyłku cywilizacji nad Wisłą ani nawet obraz Polski w ruinie 2.0. To
tylko oczywisty punkt wyjścia do myślenia o Polsce jutro i pojutrze, jeśli
chcemy o niej myśleć, mówić i nad nią wspólnie pracować na poważnie.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 7
Publikując Fajny kraj do życia po wyborach, nie znamy wyniku tych
ostatnich ani układu sił w przyszłym parlamencie, nie mówiąc już o składzie
czy programie rządu. Jesteśmy natomiast pewni, że urządzenie Polski
tak, by dało i chciało się w niej żyć tym i kolejnym pokoleniom, będzie
zadaniem wprost tytanicznym i do tego skomplikowanym.
Powtórzmy: przez ostatnie trzy dekady – mniej więcej do wybuchu
pandemii COVID-19 – Polska rosła imponująco, choć korzystaliśmy na
tym bardzo nierówno. Spektakularny wzrost mógł jednak dawać nadzieję,
że rosnące aspiracje obywatelek i obywateli wymuszą w końcu bardziej
sprawiedliwy podział bogactwa. Niektórzy wierzyli nawet, że czas rządów
Prawa i Sprawiedliwości będzie dla elit nauczką. Że liberałowie zostaną
socjaldemokratami, konserwatyści chadekami, a progresywne poglądy na
temat podatków i związków zawodowych, rynku mieszkań i płac nauczycieli,
ale też wycinki lasów czy praw zwierząt futerkowych staną się elementem
zdrowego rozsądku, względnie – jak mawia klasyk – oczywistą oczywistością.
Poglądy głównego nurtu w wielu sprawach faktycznie przesunęły się na
lewo: największa partia opozycji nie przyjmuje na listy polityków przeciwnych
przerywaniu ciąży do 12. tygodnia; dawny herold prywatyzacji-w-zasadzie-wszystkiego
krytykuje PiS za niedofinansowanie usług publicznych,
transfery społeczne do rodzin wydają się nienaruszalne, a poza skrajną
prawicą nikt nie kwestionuje potrzeby instalacji wielkich mocy OZE.
Jednocześnie hasło „mieszkanie prawem, nie towarem”, tyleż uznano
za słuszne, ile zamieniono w karykaturę i postulat kredytu hipotecznego dla
wszystkich; krytyce niewystarczających wydatków publicznych na zdrowie
towarzyszy histeryczny opór przeciw podwyższeniu składki zdrowotnej,
a domaganie się cywilizowanego dofinansowania samorządów nie wyklucza
bynajmniej postulatu dalszej obniżki podatków.
Niektóre ze źródeł tych niespójności i paradoksów naszej debaty publicznej
wyjaśniają Przemysław Sadura i Sławomir Sierakowski w Społeczeństwie
populistów. Mówiąc w wielkim skrócie, nasza nieufność wobec państwa
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 8
i siebie nawzajem, a także polityczny postmodernizm z jego eklektyzmem
idei i kresem wielkich, spójnych narracji czynią chorobę populizmu – rozsiewaną
najintensywniej przez Jarosława Kaczyńskiego – wyjątkowo zaraźliwą
i ogarniającą w zasadzie wszystkie strony konfliktu, z elektoratami partii
opozycyjnych włącznie. W takich warunkach nadmierna spójność przekazu
programowego nie jest atutem, a już trzymanie się danych i twardej
rzeczywistości jako argumentów to gotowa recepta na klęskę.
Cały ten kontekst polityczny nie pomaga mierzyć się ze smutnym faktem,
że niedawne spory o podział nieprzerwanie rosnącego tortu były – z punktu
widzenia dziś i jutra – sporami luksusowymi, względnie tzw. problemami
pierwszego świata. Bo dziś grozi nam zjazd do świata trzeciego i niżej.
Jeszcze raz: koniec renty demograficznej to więcej emerytów i mniej
pracowników – to wszystko w kraju, który sporą część imigrantów zarobkowych
sprowadza cichaczem (ostatnio też za łapówkę), żeby się elektorat
nie dowiedział. Koniec taniej energii to perspektywa masowego ubóstwa
energetycznego i niskiej konkurencyjności przemysłu; w najlepszym razie
potrzeba gigantycznych inwestycji w czasach droższego kapitału i nowe spory
o podział zysków i strat między różne grupy społeczne. Kryzys ekologiczny –
od fal upałów i braków wody przez katastrofalne wichury i deszcze nawalne
aż po wymuszone zmiany w rolnictwie – to dodatkowe źródło napięć społecznych,
strat w gospodarce, a także turbulencji politycznych. Degradacja
usług publicznych – wakaty i selekcja negatywna w niemal wszystkich sektorach,
przechodzenie i kadr i korzystających do sektora prywatnego – rodzi
frustrację, pogłębia nieufność do państwa, zaostrza nierówności i przerzuca
kolejne koszty wszystkich pozostałych kryzysów na barki najsłabszych obywateli,
a przede wszystkim obywatelek. I tak dalej, i tym podobne.
Część z tych problemów jest „obiektywna”, w tym sensie, że zależy
od miliona czynników i długich trendów. Inne to wina zaniechań kolejnych
ekip rządzących Polską, niektóre – zwłaszcza powolne umieranie
szkoły publicznej i redukcja lasów do plantacji desek – to zbrodnie przede
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 9
wszystkim obecnie rządzących. Nie o wyrok tu jednak chodzi, lecz o to, co
robić dalej. Po to jest właśnie książka, którą ściągnęliście Państwo na swój
tablet, telefon, komputer, czytnik czy inne urządzenie, którego autor tego
tekstu być może nawet nie zna.
Nie jesteśmy partią polityczną – nie musimy grać na populistycznym
boisku i oferować wyborcom niespójne, często życzeniowe slogany po to
tylko, by utrzymać się powyżej progu wyborczego. Nasze autorki i autorzy
znają się na swoich dziedzinach i proponują spójne diagnozy sytuacji
i rozwiązania – zgodne z wartościami szeroko rozumianej lewicy, obozu
postępu, prawdy, dobra, piękna i oświecenia.
Kolejne teksty wychodzą od sytuacji bieżącej i wskazują, co zrobić. To
nie są gotowe plany polityk publicznych obudowane narracją przebadaną
przez speców od PR, ale osadzone w rzeczywistości, poparte badaniami
diagnozy tego, jak jest – i jak być powinno. Co musimy przebudować,
przeorganizować, wyobrazić sobie na nowo – a z czego musimy zrezygnować.
Stojąc twardo na ziemi, nasze ekspertki i eksperci wskazują, kto
może zyskać, a kto stracić na postulowanych zmianach – każda polityka
ma swoje koszty, ale niektóre po prostu warte są poniesienia.
Zaczynamy od pracy, która przez lata była jedną z tych „tanich rzeczy”,
na których Polska budowała swą pozycję globalnego czempiona wzrostu:
czas tę sferę ucywilizować, egzekwując prawo i przyzwoitość, a przede
wszystkim organizując pracowników wielkich korporacji i drobnych franczyz,
tych na rowerach i tych za biurkiem. Potem mieszkania – bo aspiracje
wyznaczone w latach 90. przez pokolenie rodziców nijak się mają do realnej
sytuacji dzieci. Dalej transport – bo przez lata wylewaliśmy beton i asfalt na
drogi, zaniedbując kolej; sprzyjaliśmy samochodom kosztem komunikacji
zbiorowej; dbaliśmy o twardą infrastrukturę, ale niekoniecznie o człowieka,
który miał z niej korzystać.
Kolejny temat rzeka to szkoła: nie do zastąpienia w czasach polaryzacji,
komunikacyjnego chaosu i zmieniającego się świata; zarazem wyjątkowo
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 10
upokarzana przez rządzących i sponiewierana materialnie – oto esencja
traktowania przez Polskę jej kapitału ludzkiego. Podobne problemy widzimy
w zdrowiu – ile je trzeba cenić, wie każdy, kto płacił za prywatną wizytę.
A jeśli będzie tak dalej, zapłacimy za to wszyscy ogólną zapaścią. Potem
kultura – u nas oglądana z perspektywy instytucji i pracy ludzi, znów:
inaczej niż w polskiej debacie zdominowanej przez ideologiczne spory.
Prawie na koniec: lasy, czyli laboratorium patologii polskiego państwa
i niezbędny dla przetrwania naszej cywilizacji element krajobrazu
i ekosystemu. Wreszcie: opowieść o nierównościach, kto ma ile i za czyje
powinniśmy sfinansować te wszystkie wspaniałe reformy polityczne, interwencje
publiczne, transfery i modernizacje. Żeby żyło się lepiej – wszystkim
(albo prawie).
Czytelniczkom życzymy inspirującej lektury.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 11
PRACA,
CZYLI
JAK I ZA
CO ŻYĆ
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 12
Paternalizm,
nie socjalizm. Ile jest
propracowniczej
lewicy w PiS-ie?
piotr wójcik
Według wielu prawicowych komentatorów rządzące obecnie w Polsce Prawo
i Sprawiedliwość jest partią tak naprawdę lewicową, której program
jest jedynie podszyty treściami konserwatywno-narodowymi. „Patriotyzm
i Socjalizm” – tak często alt-prawicowcy dekonstruowali akronim partii
Kaczyńskiego podczas jej pierwszej kadencji sprawowania władzy. I w ich
ustach nie był to komplement, chociaż na taki wygląda.
Domniemaną lewicowość PiS konserwatywno-libertariańska prawica
argumentuje na wiele sposobów. Oczywiście fundamentem tej teorii jest
polityka ekonomiczna rządów Szydło i Morawieckiego. Głębokie ingerencje
w rynek i ekspansja wydatków socjalnych mają być wystarczającym dowodem
na socjalistyczne ciągoty byłych chadeków z Porozumienia Centrum.
PiS jest rzekomo lewicowy również dlatego, że w sporach między
pracownikami a pracodawcami staje często po stronie tych pierwszych.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 13
A przynajmniej częściej niż rządy sprzed 2015 roku, z pierwszym gabinetem
PiS włącznie – gdy, przypomnijmy, ministrą finansów była polska
Margaret Thatcher, czyli Zyta Gilowska.
W kraju, w którym za skrajną lewicę uchodzi liberałka Marta Lempart,
oskarżanie PiS o lewicowość nie powinno być szczególnie szokujące. Propracownicze
podejście partii Kaczyńskiego jest jednak czysto instrumentalne
i obliczone na zyski polityczne. Z lewicą ma to niewiele wspólnego, chociaż
na pierwszy rzut oka może się takie wydawać.
Uprawnienia zamiast łaski
Lewicowa polityka zakłada poszerzanie wpływu organizacji związkowych
oraz trwałe wzmacnianie pozycji negocjacyjnej pracowników na rynku.
Trwałe wzmocnienie klasy pracującej powinno opierać się na stworzeniu
mechanizmów i regulacji, które umożliwią załogom zakładów, fabryk i firm
samodzielną i skuteczną walkę o swoje interesy.
W systemie socjaldemokratycznym pozycja pracowników nie zależy
od dobrej woli władzy. To nie rząd powinien dbać o równowagę relacji
między pracodawcami a pracownikami. Legislatura powinna uchwalić
przepisy umożliwiające organizacjom związkowym ochronę interesów klasy
pracującej, a rolą władzy wykonawczej jest kontrola przestrzegania Kodeksu
pracy i innych praw. Wszelkie uprawnienia pracownicze powinny zostać
trwale zaimplementowane do krajowego prawodawstwa, a ich aktualizacja
musi opierać się na obiektywnych przesłankach.
W Polsce niczego takiego wciąż się nie doczekaliśmy.
Najbardziej istotną zmianą wprowadzoną w czasie rządów PiS, która
dotyczyła rynku pracy, było uchwalenie minimalnej stawki godzinowej
od 2017 roku. Dzięki temu drastycznie ograniczono stosowanie skandalicznie
niskich stawek godzinowych, z czego korzystały nawet instytucje
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 14
publiczne – oczywiście pośrednio, zlecając część swoich zadań firmom
zewnętrznym.
Na początku stawka minimalna wynosiła 13 zł za godzinę, obecnie to
już 23,50 zł. Oczywiście niektórzy pracodawcy próbują obchodzić przepisy,
głównie zaniżając naliczane godziny pracy, jednak świadomi swoich
praw pracownicy mogą takim działaniom przeciwdziałać lub je zwyczajnie
zgłaszać do odpowiednich instytucji. Nieodpowiednie naliczanie godzin
pracy to obecnie jedno z najczęściej wykrywanych przez PIP przypadków
naruszeń prawa przez podmioty zatrudniające ludzi.
Równocześnie PiS podnosiło płacę minimalną w dynamicznym tempie.
W efekcie obecny poziom wynagrodzenia minimalnego przy uwzględnieniu
parytetu siły nabywczej jest w Polsce dziewiątym najwyższym w UE.
Minimalnie wyprzedzają nas Hiszpania oraz Irlandia.
W rezultacie mamy też czwarty najwyższy w UE odsetek pracowników
zarabiających w okolicach pensji minimalnej, ale w ekonomii zawsze jest coś
za coś. Poprawa poziomu pensji minimalnej w relacji do średniej krajowej
zwykle prowadzi do wzrostu odsetka zarabiających najniższą możliwą stawkę.
Coroczna waloryzacja pensji minimalnej regularnie budzi sporo emocji.
Jej wysokość jest dyskutowana w Radzie Dialogu Społecznego, w której
zasiadają przedstawiciele rządu, związków zawodowych i pracodawców. Dyskusje
w Radzie są jednak raczej kwiatkiem do kożucha, gdyż finalną decyzję
i tak podejmuje władza. Obrady w RDS służą głównie temu, by rządzący
mniej więcej zorientowali się, jakie są oczekiwania obu pozostałych stron.
Przez lata waloryzacja pensji minimalnej była niższa od oczekiwań
związkowców, jednak w czasie rządów PiS podwyżki są zbliżone do ich
oczekiwań. Przykładowo z początkiem tego roku pensja minimalna wzrosła
do 3490 zł, a strona związkowa oczekiwała stawki wyższej o ledwie 10 zł.
Związki zawodowe od lat domagają się jednak powiązania pensji
minimalnej ze średnim wynagrodzeniem. Według związkowców płaca
minimalna powinna stale wynosić połowę średniej krajowej. Dzięki temu
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 15
jej wysokość nie stanowiłaby już corocznej kości niezgody w RDS, tylko
byłaby podnoszona automatycznie. Najmniej zarabiający pracownicy
nie byliby już skazani na łaskę władzy, tylko otrzymywaliby podwyżki
z mocy prawa.
Dokładny poziom pensji minimalnej w relacji do średniej krajowej
albo mediany to kwestia dyskusji, jednak samo wprowadzenie takiego
mechanizmu znacząco poprawiłoby sytuację klasy pracującej w Polsce,
gdyż płace najsłabszych grup zawodowych podnoszone byłyby nie tylko
regularnie, ale przede wszystkim adekwatnie do zmieniających się warunków
ekonomicznych.
O tych układach zapomnieli
Warunki zatrudnienia silniejszych grup zawodowych są w Polsce w przytłaczającej
większości negocjowane indywidualnie, co prowadzi do nierówności
płacowych na poziomie zakładów pracy – nawet między pracownikami na
tych samych stanowiskach i osiągającymi podobne wyniki.
Na takiej sytuacji korzysta jeden typ ludzi, czyli osoby przebojowe
i pewne siebie, które mogą zapewnić sobie znacznie lepsze warunki zatrudnienia.
To jest oczywista niesprawiedliwość, gdyż zarobki powinny
wynikać wyłącznie z obiektywnych czynników, takich jak kompetencje,
zakres odpowiedzialności czy efekty pracy. Nikt nie ma obowiązku być
błyskotliwym ekstrawertykiem. Zresztą świat złożony wyłącznie z takich
osób byłby przecież nie do zniesienia.
W celu ograniczenia takiej niesprawiedliwości przedsiębiorstwa lub
nawet całe branże powinny zawierać układy zbiorowe, w których ustala się
wspólne i równe warunki dla poszczególnych grup pracowników. W Czechach
układami zbiorowymi objęty jest co trzeci pracownik, a w państwach
nordyckich – przeszło 80 proc.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 16
W Polsce nigdy nie były one powszechnie stosowane, a ich znaczenie stopniowo
spadało. W latach 2007–2015 odsetek pracowników objętych układami
zbiorowymi spadł z 19 do 17 proc. W czasie pierwszej kadencji PiS – 2015–2019 –
wskaźnik ten obniżył się z 17 do ledwie 13 proc. W ostatnich latach układy
zbiorowe są wypowiadane w rekordowym tempie.
Rząd PiS przez lata nie zrobił nic, żeby przynajmniej zatrzymać ten
trend. To środowisko polityczne regularnie tropi różne tajemne układy –
często wyimaginowane – ale mającymi realne znaczenie układami zbiorowymi
nie raczyli się zająć.
Do działania zmusi ich dopiero UE, a dokładnie rzecz biorąc, unijna
dyrektywa nakładająca na państwa członkowskie, w których odsetek pracowników
objętych umowami zbiorowymi jest niższy niż 80 proc., obowiązek
wprowadzenia adekwatnych zmian. Termin jej wdrożenia jest jednak dosyć
odległy, gdyż kraje członkowskie mają jeszcze na to dobrze ponad rok.
Polska regularnie spóźnia się z implementacją dyrektyw unijnych,
więc i w tym przypadku może być podobnie, chociaż akurat zostały już
podjęte pewne działania. Rząd przygotował projekt nowelizacji przepisów
o układach zbiorowych, które uproszczą i ułatwią zawieranie kolektywnych
umów – szczególnie przy ich rejestracji.
Problem w tym, że PiS zamierza upowszechnić układy zbiorowe poprzez
wybicie im zębów. Może nie wszystkich, ale co najmniej kilku, i to
na przodzie.
Przede wszystkim układy zbiorowe będą mogły być podpisywane wyłącznie
na czas określony i to maksymalnie na pięć lat. Uzasadnieniem tego
rozwiązania jest rzekomy strach pracodawców przed podpisywaniem umów
zbiorowych na czas nieokreślony. Tyle tylko, że obecnie nie ma obowiązku
stosowania czasu nieokreślonego – obie strony umowy mogą wyznaczyć
termin jej wygaśnięcia. Wyznaczenie sztywnego i krótkiego czasu obowiązywania
układów zbiorowych niekoniecznie zachęci pracodawców do ich
podpisywania, za to może osłabić te nieliczne, które obowiązują.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 17
Poza tym prawdopodobnie będzie istniała możliwość dosyć swobodnego
kształtowania uzgodnień. To znaczy, że możliwe będzie określenie niektórych
warunków pracy na poziomie niższym od standardów ogólnokrajowych. Jeśli
faktycznie takie rozwiązanie trafi do ustawy, to będzie to niezwykle ryzykowne,
gdyż utrudni państwu wypełnianie funkcji regulacyjnej, a w niektórych
przypadkach układy zbiorowe mogą być per saldo negatywne dla strony
pracowniczej – czyli byłoby lepiej, gdyby ich nie było.
Dobry związkowiec
to nasz związkowiec
PiS uchodzi za najbardziej przychylną związkom zawodowym partię rządząca,
jednak w rzeczywistości traktuje organizacje pracownicze czysto
instrumentalnie. Sojusz PiS z NSZZ „Solidarność” jest czysto taktyczny
i wielokrotnie drżał już w posadach. W 2020 roku związki zawodowe
i związki pracodawców zawiązały niecodzienny sojusz w ramach sprzeciwu
wobec przejęcia kontroli nad Radą Dialogu Społecznego przez rząd – na
czas pandemii władza przyznała sobie prawo do arbitralnego odwoływania
jej członków. Była to jedna z nielicznych okazji, by zobaczyć w jednym
miejscu podpisy prezesów „Solidarności”, OPZZ, Konfederacji Lewiatan
i Business Center Club.
Stosunek PiS do organizacji pracowniczych dobrze oddaje też podejście
władzy do protestujących grup zawodowych. W 2017 roku podczas protestu
lekarzy rezydentów TVP Info przeprowadziło nagonkę na liderów protestu,
wytykając im m.in. to, że… jeżdżą na wakacje za granicę. Rząd niespecjalnie
przejmował się również protestami nauczycieli czy personelu medycznego
(„białe miasteczko 2.0”).
Rządowi nie zależy na tym, by trwale wzmacniać organizacje związkowe.
Nie wzbrania się również przed oczernianiem tych organizacji, gdy
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 18
jest to dla niego wygodne. Nic więc dziwnego, że uzwiązkowienie w Polsce
wciąż się zwija. W czasie pierwszej kadencji PiS odsetek pracowników
należących do związków zawodowych spadł z 17 do 13 proc.
Paradoksalnie jednak nagonki władzy na stronę pracowniczą doprowadziły
do wzrostu sympatii społeczeństwa dla związków zawodowych. Według
CBOS w latach 2015–2021 odsetek osób uważających działalność związkowców
za korzystną wzrósł z 39 do 46 proc. Odsetek myślących odwrotnie
spadł z 36 do 18 proc.
Podejście rządu do klasy pracującej świetnie obrazuje też zachowanie
władzy wobec osób, dla których sama jest ona pracodawcą. Podczas kryzysu
inflacyjnego PiS obchodzi się z budżetówką wyjątkowo brutalnie, nie
zapewniając jej nawet waloryzacji wynagrodzeń o wskaźnik inflacji. W tym
roku wzrost płac w budżetówce wyniósł 7,8 proc. W nadchodzącym roku
rząd planuje podwyżki rzędu 6,6 proc. Także w tym wypadku związki zawodowe
zawiązały taktyczny sojusz z pracodawcami, wspólnie domagając
się podwyżek dla budżetówki o 20 proc.
„Od kilku lat wskaźnik wzrostu wynagrodzeń w sferze budżetowej jest
zdecydowanie niższy niż tempo wzrostu płacy minimalnej i wynagrodzeń
w przedsiębiorstwach. Szczególne pogorszenie sytuacji obserwujemy w tym
roku, kiedy fundusz wynagrodzeń w sferze budżetowej nie może przekroczyć
7,8 proc. Biorąc pod uwagę realny spadek wynagrodzeń, w 2024 roku
płaca w sferze budżetowej powinna wzrosnąć o około 20 proc.” – czytamy
w komunikacie Konfederacji Lewiatan, która do tej pory nie dała się poznać
jako orędownik podnoszenia płac w sektorze publicznym.
Podejście PiS do pracowników nie jest więc lewicowe, tylko paternalistyczne.
Rząd Morawieckiego łaskawie objął klasę pracującą swoim
patronatem, ale jej emancypacja zdecydowanie nie leży mu na sercu. To
oczywiście i tak miła odmiana w stosunku do czasów wcześniejszych, gdy
rząd był w sojuszu z pracodawcami. Polityka socjaldemokratyczna tak
jednak nie wygląda.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 19
Lewicowa polityka dąży do stworzenia warunków, w których strona
pracownicza sama może skutecznie walczyć o swoje interesy. W takiej
sytuacji władza nie może już jednak przedstawiać się jako „dobry pan”.
A tworzenie takiego obrazu jest głównym celem polityki ekonomicznej
partii Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście takie wyrachowane działanie
może przy okazji przynosić korzystne zmiany – jak choćby wspominana
wyżej minimalna stawka godzinowa. W gruncie rzeczy dla klasy pracującej
oznacza to tylko podmiankę jednego feudała (pracodawców) na drugiego
(władzę). Ten drugi może się wydawać nieco sympatyczniejszy, ale wystarczy
tylko korekta okoliczności, by objawił swoje nieprzyjemne oblicze.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 20
Płaca minimalna
w Polsce: wielka
improwizacja
piotr lewandowski
Płaca minimalna jest jedną z najczęściej wykorzystywanych polityk rynku
pracy. Wśród 26 krajów Unii Europejskiej 21 stosuje płacę minimalną na
poziomie krajowym, a w pozostałych pięciu minima ustalane są na poziomie
sektorów lub zawodów.
W Polsce płaca minimalna ma długą tradycję: pierwsze regulacje w tym
zakresie wprowadzono w 1956 roku. Płaca minimalna obowiązywała też
przez cały okres transformacji i gospodarki rynkowej, w której odgrywa
znacznie większą rolę niż w poprzednim systemie.
Budzi też jednak kontrowersje. Można zaryzykować tezę, że jest najbardziej
zideologizowanym tematem dyskusji o polskim rynku pracy. Zwolennicy widzą
w niej kluczowe narzędzie poprawy warunków życia pracowników, obniżenia nierówności
dochodowych, a nawet wzrostu produktywności i przyspieszenia innowacji.
Przeciwnicy postrzegają jako przyczynę bezrobocia i drogę do bankructw firm.
Faktem jest, że dobrze prowadzona polityka płacy minimalnej może zapewniać
godne warunki pracy, chronić pracujących przed ubóstwem i trzymać
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 21
w ryzach nierówności. Może też ograniczać dominującą pozycję pracodawców
na lokalnych rynkach pracy i sprzyjać przechodzeniu pracowników do
firm, które płacą lepiej. Źle prowadzona polityka płacy minimalnej może
natomiast być jałowa, gdy poziom płacy minimalnej jest zbyt niski – lub
tworzyć ryzyko bezrobocia przewyższające korzyści z wyższych płac, gdy jej
poziom jest zbyt wysoki.
Na początek warto ustalić, jakie cele społeczne można osiągnąć za pomocą
płacy minimalnej. Służy ona przede wszystkim zapewnieniu najniższego
godziwego poziomu wynagrodzenia, zwłaszcza pracownikom zatrudnionym
na najniższych stanowiskach. Płaca minimalna może chronić przed wyzyskiem
– to szczególnie istotne w przypadku osób pracujących w branżach
i zawodach o najniższych płacach, zwłaszcza tam, gdzie pracodawcy mają
dużo silniejszą pozycję niż pracownicy, choćby na lokalnych rynkach pracy,
gdzie warunki dyktuje jeden duży zakład.
Drugim głównym celem jest zapewnienie pracownikom minimalnych
środków do życia, tak by uniknęli ubóstwa. Zapobieganie ubóstwu pracujących
służy też sprawiedliwości. Jeśli wynagrodzenia są tak niskie, że praca nie
chroni przed ubóstwem, to związane z tym koszty w postaci chociażby pomocy
społecznej spadają na wszystkich podatników. Uniknięcie takich paradoksów –
gdy wspierając ubogich pracujących, podatnicy de facto subsydiują firmy
o bardzo niskich płacach – jest ważnym kryterium ustalania płacy minimalnej
np. w Wielkiej Brytanii.
Podnosząc niskie wynagrodzenia, płaca minimalna z reguły ogranicza
rozpiętość płac. Trzeba jednak pamiętać, że nie musi się to przekładać
na proporcjonalnie niższe nierówności dochodów. Wynika to z trzech
mechanizmów.
Po pierwsze, po podwyżce płacy minimalnej część pracujących może
tracić pewne świadczenia społeczne, więc wzrost ich dochodów jest niższy od
kwoty, o jaką podniesiono płacę minimalną. Po drugie, część zarabiających
płacę minimalną mieszka z osobami zarabiającymi lepiej, więc ubóstwo im
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 22
nie grozi. Dotyczy to zwłaszcza kobiet, które często zarabiają mniej od mężczyzn
i stanowią większość osób zarabiających blisko minimum. Po trzecie,
nierówności dochodowe wzrosną, jeśli wzrośnie dystans między dochodami
osób pracujących a tymi, którzy pracy nie mają i utrzymują się z innych źródeł,
zwłaszcza świadczeń. Takie zjawisko mogliśmy obserwować w ostatnich
latach w Polsce, gdy płace, także niskie, rosły, a realna wartość świadczeń
społecznych na ich tle spadała.
Główne ryzyka związane z płacą minimalną to oczywiście zwiększenie
kosztów firm i bezrobocie, które może wzrosnąć, jeśli płaca minimalna przekroczy
poziom, jaki firmy mogą płacić osobom o niskiej produktywności.
W polskiej debacie publicznej efekt ten traktuje się jako pewnik. Jednak
w świetle aktualnych ustaleń naukowych nie jest to prawda. W przeszłości
rzeczywiście tak wyglądał ekonomiczny konsensus, oparty trochę na upraszczających
teoriach, a trochę na niezbyt przemyślanej polityce płacy minimalnej
w latach 70. i 80. Jednak od połowy lat 90. uległ on diametralnej zmianie.
Przełomem była książka Myth and Measurement (Mit i pomiar) Davida
Carda i Alana Kruegera. Przedstawiała ona badania empiryczne nie tylko
kwestionujące dawny konsensus, ale wręcz pokazujące, że w pewnych
sytuacjach podwyższenie płacy minimalnej może zwiększać zatrudnienie.
Warunkiem do tego jest występowanie tzw. monopsonu, czyli rynku, gdzie
daną grupę zawodową zatrudnia niemal w całości jeden pracodawca. Pozwala
mu to utrzymywać niskie płace – tak niskie, że niektóre osoby rezygnują
z pracy. W takiej sytuacji podwyżka płacy minimalnej skłania część z nich
do powrotu na rynek pracy, więc zatrudnienie rośnie.
To szczególny przypadek, który jednak unaocznia, że skutki płacy
minimalnej nie są wszędzie i zawsze takie same. W kapitalnej mierze
zależą one od kontekstu, struktury rynku oraz skali podwyżki. W tym
roku Mit i pomiar wreszcie ukazał się po polsku, nakładem Polskiego
Towarzystwa Ekonomicznego. Daje to nadzieję na lepsze zniuansowanie
polskiej debaty na temat płacy minimalnej.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 23
Aktualny konsensus w literaturze naukowej wskazuje, że płaca minimalna
jest ważnym instrumentem zapewniania godnych warunków pracy, ale zazwyczaj
nie ma istotnego, negatywnego wpływu na zatrudnienie. Bezrobocie
może rosnąć przy gwałtownych, dużych podwyżkach ustawowego minimum –
a jeśli ma to miejsce, to z reguły wśród grup o słabszej pozycji na rynku
pracy, takich jak osoby młode lub imigranci.
Zmiana akcentów w literaturze ekonomicznej wynika po części z rozwoju
metod badawczych i bardziej precyzyjnego izolowania wpływu płacy
minimalnej od innych czynników. Częściowo jednak odzwierciedla też
fakt, że większość krajów rozwiniętych prowadzi politykę płacy minimalnej
w bardziej przemyślany sposób niż przed laty, starając się wyznaczać jej
poziom tak, by unikać zagrożeń.
Równocześnie płaca minimalna nie jestem remedium na wszystkie
problemy. Nie eliminuje np. luki płacowej między kobietami i mężczyznami
i zazwyczaj nie napędza wzrostu produktywności. Jeśli ma to miejsce, to
głównie dlatego, że większe, bardziej wydajne firmy lepiej dostosowują się
zmian płacy minimalnej i przyciągają pracowników z mniejszych, mniej
wydajnych i mniej płacących firm.
W Polsce widoczne są trzy fazy polityki płacy minimalnej. Od końca
lat 90. do 2007 roku płacę minimalną zaniedbywano, waloryzując
ją jedynie o inflację. W rezultacie jej poziom w odniesieniu do średniego
wynagrodzenia spadał i w 2007 roku był jednym z najniższych
w UE. W 2008 roku miała miejsce pierwsza od lat znacząca podwyżka,
kontynuowana w latach kolejnych. W 2016 roku nastąpiła kolejna
zmiana: obowiązującą płacą minimalną objęto, jako stawką godzinową,
zleceniobiorców oraz osoby samozatrudnione. Kolejne spore podwyżki
sprawiły, że w relacji do średniej płaca minimalna zbliżyła się do
50 proc. – to już solidny wynik w porównaniu z innymi krajami UE.
Badania, które przeprowadziłem w Instytucie Badań Strukturalnych
z Maciejem Albinowskim, pokazują, że konsekwencje tych zmian były
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 24
bardzo zróżnicowane przestrzennie. Podwyżki płacy minimalnej przełożyły
się na znaczący wzrost płac w regionach, które w 2007 roku znajdowały
się wśród jednej trzeciej regionów o najniższych płacach, jednak kosztem
nieco niższego zatrudnienia. Gdyby stosunek płacy minimalnej do średniego
wynagrodzenia pozostał niezmieniony po 2007 roku, to w 2018 roku
średnie wynagrodzenie w tych regionach byłoby o 3,2 proc. niższe, podczas
gdy zatrudnienie byłoby o 1,2 proc. wyższe.
Są to efekty o umiarkowanej skali i moim zdaniem wskazują na korzystny
bilans zysków (wyższe płace) i strat (nieco niższe zatrudnienie).
W pozostałych dwóch trzecich polskich regionów – tych lepiej rozwiniętych,
gdzie płace są wyższe – podwyżki płacy minimalnej nie miały wpływu ani
na średnie wynagrodzenie, ani na zatrudnienie. Innymi słowy, na większości
lokalnych rynków pracy dyskusja o skutkach podwyżek płacy minimalnej
to wiele hałasu o nic.
Umiarkowany wpływ sporych przecież podwyżek płacy minimalnej na
polski rynek pracy wynika z kilku czynników. Pierwszym jest wzrost gospodarczy
i rosnący popyt na pracę. Drugim to, że w poprzedniej dekadzie Polska
z kraju nadwyżki pracowników i wysokiego bezrobocia zmieniła się w kraj
niedoboru pracowników. Stoją za tym procesy demograficzne. Liczba osób
wchodzących na rynek spada, a firmom jest trudniej znaleźć pracowników także
w tzw. pracach prostych. To sprzyja wzrostowi płac i zniechęca do zwolnień.
Trzecim czynnikiem jest niepełne przestrzeganie regulacji. Choć płacę
minimalną rozszerzono na osoby samozatrudnione i osoby pracujące na
zleceniach, to przestrzeganie tego zapisu opiera się na deklaracjach. Rząd
nie przeprowadził też nigdy ewaluacji, czy to rozszerzenie działa i stawki
godzinowe są przestrzegane.
Badania, które przeprowadziłem z Karoliną Goraus-Tańską z Uniwersytetu
Warszawskiego, pokazują natomiast, że podwyżki ustawowego
minimum pociągają za sobą wzrost odsetka osób, które zarabiają poniżej
tego poziomu. W niektórych krajach nieprzestrzeganie płacy minimalnej
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 25
można zgłaszać anonimowo. Publikuje się też nazwy firm, które płacą pracownikom
poniżej minimum, wraz z kwotą, jaką są pracownikom winne,
w ten sposób stygmatyzując firmy omijające regulacje. W Polsce niestety nie
ma żadnego mechanizmu, który pozwalałby łatwo zgłaszać takie naruszenia
i zniechęcał do łamania prawa.
Płaca minimalna jest bardziej odczuwalna w regionach słabiej rozwiniętych,
gdzie płace są niższe. Co jakiś czas pojawia się więc postulat jej regionalizacji
i ustalania różnych poziomów choćby na poziomie województw.
Problemy z tym związane przewyższają jednak potencjalne korzyści.
Przede wszystkim należy pamiętać, że 25 proc. zróżnicowania płac
w Polsce to różnice między województwami, a 75 proc. to różnice między
powiatami w tych samych województwach. Co więcej, regiony o niskich
płacach, gdzie płaca minimalna ma istotne skutki, są rozsiane po całym
kraju. Równocześnie w każdym mieście wojewódzkim płace i koszty życia
są wyższe. Wyzwania widoczne na poziomie kraju występowałyby więc
w każdym województwie.
Ustalanie 16 różnych poziomów oczywiście skomplikowałoby prowadzenie
tej polityki. Wątpliwe, czy partnerzy społeczni potrafiliby się
dogadać w tej kwestii, skoro w historii Rady Dialogu Społecznego ani
razu nie potrafili znaleźć porozumienia co do krajowej płacy minimalnej.
Wyznaczaniem poziomów zajmowałby się rząd, który podchodzi do tematu
raczej oportunistycznie.
A wreszcie: implementacja byłaby koszmarem. Gdyby płaca minimalna
miała obowiązywać na podstawie miejsca rejestracji firmy, mielibyśmy wysyp
podmiotów zarejestrowanych w województwach o najniższym jej poziomie,
które prowadziłyby działalność w całym kraju. Gdyby zaś miała zależeć od
miejsca wykonywania pracy, to za taką samą pracę pracownicy byliby wynagradzani
inaczej w zależności od województwa, nawet w obrębie tej samej
firmy – co można postrzegać jako dyskryminację. A już obliczenie płacy minimalnej
kierowcy jadącego przez Polskę byłoby biurokratycznym absurdem.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 26
Nie przypadkiem kraje, gdzie płaca minimalna jest zregionalizowana,
to olbrzymie gospodarki, takie jak Chiny, Indie czy Stany Zjednoczone.
W tych krajach pojedyncze regiony są często większe od Polski, dlatego
regionalne podejście ma sens. W Europie ostatnim krajem, który prowadził
zregionalizowaną politykę, były Niemcy. Jednak Niemcy również odeszły
od tego modelu w 2015 roku, wprowadzając płacę minimalną wspólną
dla całego kraju.
W Polsce na przestrzeni ostatnich piętnastu lat płaca minimalna wzrosła
o 275 proc. w ujęciu nominalnym, co oznacza podwojenie jej realnej
wartości. Przyniosło to korzyści w postaci podniesienia najniższych płac
i zmniejszenia nierówności, bez istotnych negatywnych reperkusji.
Mieliśmy jednak trochę szczęścia, bo podwyżki zaczynały się z bardzo
niskich poziomów, a wzrost gospodarczy i niedobory pracowników sprzyjały
wzrostom wynagrodzeń. Tymczasem polskie władze prowadzą politykę płacy
minimalnej po omacku. Partnerzy społeczni nigdy nie osiągają konsensusu
w tej sprawie, więc co roku wysokość płacy minimalnej de facto ustala rząd.
Robi to bez przeprowadzenia oceny poprzednich decyzji i w dużej mierze
pod dyktando politycznego kalendarza. Największe podwyżki są ogłaszane
w latach wyborczych, choć niekoniecznie wtedy są najbardziej potrzebne.
Obecnie płaca minimalna zbliża się do poziomu 50 proc. średniego
wynagrodzenia, zatem każda kolejna podwyżka będzie dotyczyła coraz
większej liczby pracowników i firm. Z jednej strony zbyt duże podwyżki
mogą zmienić bilans korzyści i strat. Z drugiej może rosnąć presja na zamrożenie
płacy minimalnej, co też byłoby błędem.
Określenie optymalnej skali podwyżek wymaga analiz, których niestety
się w Polsce nie robi. Można byłoby pójść śladem Niemiec czy Wielkiej
Brytanii, gdzie rząd finansuje kompleksowe badania skutków poprzednich
decyzji i otrzymuje wynikające z nich rekomendacje co do przyszłych
zmian. Jednak należy się raczej spodziewać, że wielka improwizacja będzie
w Polsce trwać.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 27
Zatrudnię ochroniarza.
To znaczy nie ja, tylko
podwykonawca
katarzyna duda
W październiku 2016 roku przeprowadzono w polskim prawie oczekiwaną
od lat reformę prawa zamówień publicznych. Polegała ona na nałożeniu
na instytucje publiczne obowiązku, aby organizując przetarg publiczny
(stosując outsourcing), wymagały od firm zewnętrznych, w określonych
przez Kodeks pracy sytuacjach, obowiązku zatrudniania pracowników na
podstawie umów o pracę.
Reforma ta była odpowiedzią na postulaty związków zawodowych
(przede wszystkim Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych,
NSZZ „Solidarności”, Forum Związków Zawodowych oraz OZZ „Inicjatywy
Pracowniczej”), a także organizacji pracodawców, którzy sprzeciwiali się nieuczciwej
konkurencji niskimi kosztami pracy (Federacji Pracodawców RP).
Zmiana stanowiła odpowiedź na problem powszechności stosowania
umów cywilnoprawnych (umów-zleceń lub umów o dzieło) przez firmy zewnętrze
ochraniające lub sprzątające państwowe urzędy. W praktyce wejście w życie
reformy oznaczało, że instytucje zamawiające usługi ochrony lub sprzątania
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 28
zostały zobowiązane do wzięcia na siebie większej niż dotychczas odpowiedzialności
za warunki pracy pracowników z outsourcingu i stawianie wymogu
dotyczącego umów o pracę, gdy usługi te spełniały przesłanki stosunku pracy,
tzn. były świadczone w określonym miejscu, czasie oraz pod kierownictwem.
Ponad obowiązek wymagania od wykonawców zatrudniania na podstawie
umów o pracę nowe prawo nie nałożyło na urzędy publiczne żadnych
innych, dodatkowych obowiązków, np. dotyczących wysokości wynagrodzenia
pracowników firm zewnętrznych. W konsekwencji, zatrudniając ochroniarzy
i osoby sprzątające na podstawie umów o pracę, firmy zewnętrzne
są zobowiązane do przestrzegania przepisów ustawy z dnia 10 października
2002 roku o minimalnym wynagrodzeniu za pracę.
Jak pokazuje doświadczenie, regułą jest wynagradzanie ochroniarzy/
portierów oraz osób sprzątających płacą równą minimalnej, a branże te należą
w Polsce do jednych z najniżej opłacanych. Na wynagrodzenie wyższe
niż minimalne mogą liczyć tylko niektórzy ochroniarze, na których ciąży
szczególna odpowiedzialność, taka jak ochrona konwojów różnego rodzaju
mienia – pieniędzy, cennych przedmiotów, ale także ludzi.
Czy da się jakoś zaradzić temu, że choć ochroniarz czy sprzątaczka mają
umowę o pracę, to zarabiają najniższą krajową? Przyjrzyjmy się temu, jak to
robi Poznań. W mieście instytucja zamawiająca usługi ochrony, mimo braku
obowiązku prawnego promowała w przetargu wynagrodzenie ochroniarzy
wyższe niż minimalne. Jak do tego doszło?
Dobra praktyka Zarządu Komunalnych
Zasobów Lokalowych w Poznaniu
Zarząd Komunalnych Zasobów Lokalowych w Poznaniu (ZKZL) odpowiada
za mieszkaniowy zasób gminy oraz lokale wykorzystywane do innych
celów, których gmina jest właścicielem lub współwłaścicielem.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 29
Czynności związane z gospodarowaniem komunalnym zasobem lokalowym
ZKZL wykonuje z udziałem jednostek zewnętrznych, m.in. zlecając
firmom zewnętrznym ochronę zdecydowanej większości zarządzanych przez
nią budynków.
Przetarg, który jest dobrą praktyką, niespotykaną w przetargach publicznych
innych instytucji, został ogłoszony w 2021 roku. Firma, która
wygrała przetarg, zakończy świadczenie usług w 2024 roku. Przy wyborze
najkorzystniejszej oferty poznańska spółka kierowała się następującymi kryteriami
oceny ofert (maksymalna liczba punktów do zdobycia wynosiła 100).
Po pierwsze, kierowano się tym, żeby oferowana cena ogólna świadczenia
usługi była jak najniższa. Im niższa cena, tym więcej punktów. Maksymalna
liczba punktów wynosiła 70, ale tylko jeden oferent otrzymał właśnie tyle,
bo tylko jedna oferta była najniższa cenowo. Pozostałe firmy uzyskały jednak
bardzo zbliżoną liczbę punktów (kolejno: 69,16; 67,87 i 64,80).
Wtedy zwracano uwagę na drugie kryterium mówiące, że miesięczne wynagrodzenie
brutto pracownika ochrony ma być wyższe niż płaca minimalna –
im wyższe wynagrodzenie miesięczne, tym więcej punktów. Maksymalna
liczba punktów wynosiła 30; w odróżnieniu od pierwszego kryterium,
w tym przypadku każdy oferent mógł otrzymać 30 punktów po spełnieniu
drugiego kryterium. I tak też się stało.
Jedenaście firm złożyło oferty w przetargu. Dwie z nich zostały wykluczone
z udziału w postępowaniu ze względu na zaproponowanie rażąco niskiej
ceny za świadczone usługi. Uznano, że nie dają one gwarancji należytego
wykonania usługi.
Możliwość wykluczenia ofert z nieracjonalnie niską ceną usług została
wprowadzona do polskiego prawa wskutek takich skandali jak ten
z 2011 roku, gdy chińska firma budująca polskie drogi przed Euro 2012
zrezygnowała z dalszej budowy autostrady A2 między Warszawą a Łodzią.
Firma nie była bowiem w stanie wywiązać się z realizacji zamówienia po
zadeklarowanej wcześniej, rażąco niskiej cenie.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 30
Wróćmy do Poznania. Wszystkich pozostałych dziewięciu oferentów
zadeklarowało wypłatę ochroniarzom w 2021 roku miesięcznego wynagrodzenia
w wysokości co najmniej 3300 zł, co gwarantowało każdej firmie
maksymalną liczbę punktów w ramach drugiego kryterium (czyli 30).
W 2021 roku minimalne wynagrodzenie brutto wynosiło 2800 zł, co oznacza,
że dzięki temu zapisowi ochroniarze uzyskali wówczas wynagrodzenie
o 500 zł wyższe niż minimalne wymagane przez prawo.
Należy dodać, że spółka postanowiła sprawować nadzór nad regularnym
otrzymywaniem wynagrodzeń przez pracowników firmy zewnętrznej.
Instytucja wymagała, aby do każdej faktury VAT wystawianej w okresach
miesięcznych firma dołączyła oświadczenie potwierdzające, że osoby faktycznie
wykonujące zlecone usługi są zatrudnione przez wykonawcę na
podstawie umowy o pracę, a firma nie zalega z zapłatą należnego wynagrodzenia
za poprzedni miesiąc. Taki zapis to również inicjatywa własna
instytucji, niewymuszona prawem.
Geneza dobrej praktyki
Pomysł zastosowania omówionego rozwiązania wynikał z negatywnych doświadczeń
spółki z firmą, która wcześniej świadczyła usługi ochrony. Firma
ta naruszyła prawa pracownicze zatrudnianych ochroniarzy, co ściągnęło
na nią i na spółkę zlecającą usługi dużą krytykę.
W czerwcu 2017 roku w wyniku przetargu spółka wyłoniła wykonawcę,
który zaproponował najniższą stawkę za ochranianie budynków.
Wykonawca ten z kolei zatrudnił do współpracy przy realizacji usługi
podwykonawców – fikcyjne firmy zarejestrowane na obywateli Ukrainy,
Białorusi i Wietnamu, które nie posiadały żadnego majątku i prowadziły
wirtualne biura. Pracowników oszukiwały w każdym miesiącu pracy, m.in.
nie wypłacały im wynagrodzenia za nadgodziny, a za ostatnie dwa miesiące
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 31
świadczenia usług – październik i listopad 2018 roku – nie wypłaciły wynagrodzenia
w ogóle.
W grudniu ZKZL rozwiązał umowę z wykonawcą w trybie nadzwyczajnym.
Około 20 pracowników złożyło pozwy przeciwko firmie, a w ich
sprawach zapadło 27 prawomocnych wyroków przed sądami, nakazujących
zapłatę należności w wysokości łącznie 235 tys. zł. Firmy te winne
były poszczególnym osobom nawet po kilka tysięcy złotych (najwyższe
roszczenia przekroczyły 25 tys. zł). Odzyskanie zasądzonych pensji okazało
się problematyczne, gdyż komornicy pomimo prawomocnych wyroków
sądu informowali, że nie są w stanie odzyskać należności.
W wyniku nagłośnienia tej sytuacji ZKZL spotkał się z krytyką lokalnych
mediów za niewłaściwą kontrolę warunków pracy ochroniarzy, a także
za współpracę z firmą, która nie wahała się łamać prawa. OZZ „Inicjatywa
Pracownicza” zorganizował liczne pikiety w Poznaniu w ramach solidarności
z oszukanymi pracownikami.
Instytucja podjęła ze związkiem zawodowym dialog społeczny w celu
zapewnienia w przyszłości lepszej ochrony praw pracowniczych osób zatrudnianych
przez firmy zewnętrzne. OZZ „Inicjatywa Pracownicza” od
lat pomaga outsource’owanym pracownikom, których prawa zostały naruszone
przez firmy zewnętrzne, jednocześnie wywierając presję na instytucje
publiczne, aby powstrzymały się od outsourcingu. Nalegano na to również
w tym przypadku.
ZKZL uznał jednak formułowanie pod jego adresem oczekiwania
zatrudnienia pracowników na umowę o pracę za niemożliwe. Uzasadniano,
że w tym celu spółka musiałaby uruchomić centrum monitoringu, uzyskać
koncesję oraz zatrudnić, a następnie utrzymywać grupę interwencyjną
dla ochrony kilku nieruchomości. Takie bowiem wymogi stawia przed
podmiotem prawo. Koszty związane z organizacją tego przedsięwzięcia
byłyby w ocenie spółki nieadekwatne do celu. Tego rodzaju wymagania
powodują, że spółka w celu zabezpieczenia obsługi budynków w dalszym
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 32
ciągu organizuje przetargi na ochronę, korzystając z firm, mających odpowiednie
możliwości organizacyjne i techniczne do świadczenia tego
typu usług.
W budynkach objętych ochroną swoje siedziby mają liczne organizacje
pozarządowe. Spółka uzasadniała, że istotnie zwiększony koszt organizacji
ochrony z uwagi na konieczność organizacji infrastruktury monitoringu
i interwencji musiałby obciążyć tych najemców, co z kolei mogłoby skutkować
rezygnacją z wynajmowania tych powierzchni.
ZKZL odmówił rezygnacji z outsourcingu usług, ale obiecał lepszą ochronę
pracowników firm zewnętrznych świadczących usługi na rzecz miasta.
Sprawdzałam przetargi zorganizowane przez instytucje publiczne
szczebla centralnego – ministerstwa. Analiza pokazała, że nie tworzą
one w Polsce przykładów dobrych praktyk, które poprawiałyby warunki
pracy ochroniarzy ani osób sprzątających. Wśród 21 ministerstw w okresie
od 2021 do 2023 roku żadne nie stawiało wymagań dotyczących
zatrudnienia wyższych niż te, których wymagała ustawa o zamówieniach
publicznych. Nie wyróżniło się w tym zakresie nawet Ministerstwo
Rodziny i Polityki Społecznej (dawniej Ministerstwo Pracy i Polityki
Społecznej).
Dobra praktyka zastosowana przez ZKZL w Poznaniu w 2021 roku
była odpowiedzią na wcześniejsze naruszenia praw pracowniczych w nieruchomościach,
którymi zarządzała i stanowiła swego rodzaju próbę poprawy
wizerunku instytucji.
Rekomendacje
Przepisy dotyczące zamówień publicznych wymagają zmian w celu poprawy
warunków pracy i zatrudniania pracowników firm zewnętrznych. Dwie
kwestie są kluczowe.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 33
Pierwsza to aktywna rola Urzędu Zamówień Publicznych (UZP)
w tworzeniu przykładów dobrych praktyk w zamówieniach publicznych
oraz ich propagowaniu.
Dotychczasowa aktywność UZP na polu propagowania dobrych praktyk
w zamówieniach publicznych jest niewystarczająca. Świadczy o tym
niska skala stosowania przez instytucje publiczne propracowniczych zapisów
– innych niż te, których wymaga ustawa o zamówieniach publicznych.
Ciekawostka: od reformy prawa zamówień publicznych w 2016 roku
UZP położył nacisk na promowanie społecznie odpowiedzialnych zamówień
publicznych dotyczących ochrony środowiska, tzw. zielonych zamówień
publicznych, uznając, że reforma z 2016 roku zapewnia pracownikom firm
zewnętrznych dostateczną ochronę.
Rozwiązanie zastosowane przez ZKZL w Poznaniu w 2021 roku stanowi
praktykę wartą promowania przez UZP, który ponadto, wspólnie ze
związkami zawodowymi mógłby przygotować szerszy katalog przykładów
propracowniczych zamówień publicznych i upowszechniać je wśród instytucji
publicznych.
Zamówienia publiczne mogłyby stać się narzędziem wspierającym
związki zawodowe oraz układy zbiorowe pracy, np. poprzez promowanie
pozacenowych kryteriów oceny ofert firm, w których działają związki zawodowe,
oraz tych, w których funkcjonują układy zbiorowe pracy. Tymczasem,
jak dotąd, stanowią one niewykorzystaną szansę na kreowanie przez państwo
bardziej przyjaznego pracownikom rynku pracy.
Druga ważna sprawa to aktywna rola Państwowej Inspekcji Pracy
w kontroli warunków pracy pracowników firm zewnętrznych.
6 października 2016 roku Małgorzata Stręciwilk, prezeska Urzędu
Zamówień Publicznych, wystąpiła do Romana Giedrojcia, Głównego Inspektora
Pracy, z wnioskiem o objęcie kontrolą przedsiębiorców realizujących
zamówienia publiczne. W efekcie w latach 2017 i 2018 PIP wykonywała
dodatkowe zadanie kontrolne mające na celu eliminację, za pomocą
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 34
dostępnych inspektorom pracy narzędzi, przypadków zawierania umów
cywilnoprawnych w warunkach właściwych dla stosunku pracy przez wykonawców
i podwykonawców realizujących zamówienia publiczne. Zadanie
wykonywane w owych latach przez PIP nie było później kontynuowane.
Dobrze by było, żeby Inspekcja regularnie w każdym roku przeprowadzała
kontrole u wybranych przedsiębiorców realizujących zamówienia publiczne.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 35
Jak uzwiązkowić
Żabkę i Ubera?
katarzyna rakowska
Gdy zaproponowano mi napisanie tekstu na temat: Jak uzwiązkowić Żabkę
i Ubera?, postanowiłam prowokacyjnie zostawić taki tytuł. Prowokacyjnie,
ponieważ właściwy tytuł powinien brzmieć: „Jak nie uzwiązkawiać, czyli
dlaczego musimy zmienić myślenie o związkach zawodowych”. Dlaczego?
Za chwilę do tego dojdziemy, ale zacznijmy od przyjrzenia się temu, jak
wygląda praca we franczyzach i platformach.
Co dzieli Żabkę i Ubera
Franczyzy i platformy, a więc tytułowe Żabka i Uber, reprezentują dwa różne
„modele biznesowe”: pierwszy oparty na pracy i wkładzie kapitałowym
drobnych właścicieli, drugi – na cyfrowym, algorytmicznym zarządzaniu
pracą przez gigantów technologicznych. W modelu franczyzowym każdy
sklep lub restauracja jest oddzielnym zakładem pracy. Pracownicy różnych
zakładów nie widują się, często pracują w małych 2–5 osobowych zespołach,
nie mają wielu okazji do kontaktu, a zatem i możliwości wymiany
informacji, budowania solidarności i strategii działania.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 36
We franczyzach warunki pracy są bardziej tradycyjne – stała długość
dnia roboczego (nawet jeśli przekracza ona 10–12 godzin), stałe godziny
rozpoczęcia i zakończenia pracy, relatywnie stałe warunki środowiskowe –
stanowisko pracy, temperatura, obciążenie obowiązkami i dzienny wydatek
energetyczny są przewidywalne. Przewidywalny jest także zarobek.
W pracy platformowej zatrudnienie w jednym zakładzie pracy jest
większe, choć pracownicy i pracownice też nie mają ze sobą kontaktu.
Praca za to wykonywana jest ad hoc, a jej intensywność może być
zwiększana lub zmniejszana dowolnie, warunki pracy są zmienne, przynajmniej
wśród kurierów i kierowców: zmienna pogoda, odległości
do przejechania, a co za tym idzie: i zmęczenie, i wydatek energetyczny –
nieprzewidywalne. Nieprzewidywalny jest także zarobek, np. w przypadku
kierowców i kurierów zależy on od liczby kursów, przejechanej odległości
i napiwków.
Żądania pracownicze w obu modelach pracy są więc różne. Problemy
związane z działalnością związkową – podobne, zarówno w ujęciu globalnym,
jak i lokalnym – w Polsce.
Co łączy pracę w Żabce czy Uberze
Po pierwsze, niezależnie od kraju, pracownicy i pracownice w obu modelach
są fizycznie odseparowani od siebie, co znacznie utrudnia kontakty, a co
za tym idzie – samą rozmowę o chęci zrzeszenia się, problemach z warunkami
zatrudnienia i postulatach. Bezpośrednie kontakty niezbędne są też
do budowania solidarności. Pracownicy platform i franczyz organizują się
przez portale społecznościowe. Badania pokazują, że protesty pracownicze
wśród kurierów zatrudnionych przez platformy są częste, jednak zazwyczaj
organizowane są przez małe grupy, nieprzekraczające 50 osób. Wynika to
w dużej mierze z rozproszenia pracowników.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 37
Po drugie, w przypadku franczyz i platform mamy do czynienia z lustrzanym
problemem: kto jest uznawany za pracownika, a kto za pracodawcę?
Z jednej strony, w wielu krajach kierowcy i kurierzy nie są uznawani za
pracowników, a podwykonawców. Korporacje prowadzące platformy forsują
interpretację, zgodnie z którą są jedynie pośrednikami między konsumentem,
a wolnym drobnym przedsiębiorcą decydującym się na wykonanie
usługi. Z drugiej strony – korporacje prowadzące franczyzę uznają się jedynie
za właścicieli marki, jako pracodawców właściwych wskazują drobnych
przedsiębiorców prowadzących pojedyncze restauracje, sklepy i inne zakłady
usługowe. Problemy z uznaniem statusu pracownika i pracodawcy utrudniają
ustalenie adresata żądań, a zatem skuteczne prowadzenie negocjacji.
Po trzecie, niestabilne warunki zatrudnienia w obu modelach biznesowych
powodują wysoką rotację pracowników – ludzie nie związują
się z takim miejscem pracy, zmieniają pracodawców, często podejmują
pracę sezonowo. Rotacja pracowników daje pracodawcom dużą przewagę
– zmniejsza presję płacową („na twoje miejsce jest tysiąc chętnych”)
i utrudnia organizowanie się. Do zbudowania silnej organizacji potrzebna
jest trwałość jej działania, a o tę trudno, gdy ludzie ciągle odchodzą z danej
branży, a przynajmniej danego zakładu usługowego.
Większość współczesnych protestów pracowniczych wśród kurierów
i kierowców prowadzona jest przez grupy nieformalne i kolektywy, czasem
wspierana przez małe, oddolne, lub duże, tradycyjne związki zawodowe.
Ciągła rotacja pracowników sprawia, że nie są to też branże „atrakcyjne”
dla tradycyjnych związków zawodowych, m.in. ze względu na problemy ze
ściągalnością składek oraz tradycje działania związków zawodowych w dużych
zakładach pracy ze skoncentrowaną siłą roboczą, gdzie długotrwały
lider negocjuje z zarządem płace wiele lat z rzędu.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 38
Jak wygląda Polska specyfika
Na uniwersalne w skali globalnej problemy nakłada się specyfika polskich
stosunków zbiorowych pracy – przypisanie związków zawodowych do
zakładu pracy, definicja pracodawcy, definicja pracownika oraz związane
z nimi mocno ograniczone prawo do negocjacji zbiorowych i strajku.
Po pierwsze, związek zawodowy w Polsce musi być przypisany do
konkretnego zakładu pracy (ewentualnie kilku konkretnych zakładów
pracy jako organizacja międzyzakładowa) i dopóki nie zostanie założony
w danym miejscu pracy, nie ma uprawnień właściwych dla organizacji
zakładowej, takich jak konsultacje i uzgadnianie regulaminów wynagradzania,
zatrudnienia, przepisów BHP itp.
Przedstawiciele związkowi nie mają wstępu do zakładów pracy, w których
nie działa organizacja zakładowa. Zdarza się, że ochrona przegania
osoby rozdające ulotki związkowe pod zakładami pracy, nawet jeśli stoją na
publicznym chodniku. Wejście do zakładu pracy z kontrolą czy interwencją
jest niemożliwe ze względu na ochronę własności prywatnej. Przypisanie do
zakładu pracy znacznie ogranicza więc zarówno możliwość organizowania
się, jak i wpływu na warunki zatrudnienia.
Po drugie, przypisanie związków zawodowych do zakładu pracy powoduje
problemy interpretacyjne związane z definiowaniem pracodawcy.
Osoby zatrudnione przez agencje pracy tymczasowej, ale także u różnego
rodzaju podwykonawców i we franczyzach, nie mogą negocjować warunków
zatrudnienia z korporacją i nie mają też uprawnień organizacji zakładowych
wobec tych korporacji.
Po trzecie, mimo że od 2019 roku prawo do zrzeszania się w związkach
zawodowych przysługuje wszystkim zatrudnionym, także osobom wykonującym
umowy-zlecenia, o dzieło i samozatrudnionym, organizowanie się
jest dla nich bardzo utrudnione, w praktyce nie otrzymują bowiem ochrony
związkowej. Mimo że umowa z nimi nie może być rozwiązana w trakcie
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 39
pełnienia funkcji związkowej, to ani nie ma obowiązku przydzielania im
prac, za które otrzymują wynagrodzenie, ani przedłużania z nimi umowy
po jej wygaśnięciu. Osoby zatrudnione na umowach cywilnoprawnych
rzadko więc decydują się na zakładanie związku zawodowego i ujawnianie
swojego członkostwa.
Czwartym, kluczowym problemem dotyczącym działalności związkowej
w Polsce jest ograniczone prawo do negocjacji zbiorowych i prawo do
strajku. Wielostopniowa procedura, w tym obowiązek przeprowadzenia
referendum, w którym udział wziąć musi minimum 50 proc. zatrudnionych,
sprawia, że zorganizowanie legalnego strajku w dużych korporacjach
o rozproszonym zatrudnieniu jest w praktyce nie możliwe.
W platformach, nawet przy uznaniu kierowców i kurierów za pracowników,
a nie podwykonawców, referendum musiałoby objąć przynajmniej
połowę z nich. Podobnie – jeśli franczyzę-markę uznamy za
jednego pracodawcę – w głosowaniu musiałaby wziąć udział co najmniej
połowa pracowników wszystkich sklepów. W chwili obecnej natomiast –
procedura sporu zbiorowego musiałaby być rozpoczynana oddzielnie
w każdej lokalizacji. Tak duże referenda są bardzo trudne do przeprowadzenia
i kilkukrotnie nieskutecznie prowadzono je w sklepach wielkopowierzchniowych
i magazynach zatrudniających tysiące osób w wielu
lokalizacjach. Próby prowadzenia więc legalnej działalności związkowej
tracą w takich okolicznościach sens.
Pracownicy platform i franczyz skazani są na nieformalne protesty
i strajki, w których udział bierze niewielka liczba osób. Bez możliwości
zagrożenia strajkiem, jako zbiorowość nie mamy przewagi negocjacyjnej
ani z prawodawcą, ani z korporacją. Doskonale ilustruje to amerykańskie
związkowe powiedzenie: bez prawa do strajku, negocjacje zbiorowe są tylko
zbiorowym błaganiem.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 40
Pracowników się nie uzwiązkawia,
oni się zrzeszają
Wróćmy teraz do postawionego w tytule pytania: Jak uzwiązkowić Żabkę
i Ubera? A w zasadzie do tego, czemu pytanie to jest źle sformułowane.
Słowo uzwiązkowić budzi we mnie szczególną niechęć. Przedrostek
u-, jak w słowach ugotować, umyć, ubić, uszyć, oznacza, że dokonujemy
czynności na kimś lub na czymś. Podmiotem nie jest tu ten, wobec którego
czynność się dokonuje.
Bez zmiany myślenia o związkach zawodowych nie dojdzie do ich
odbudowy w Polsce, zwłaszcza w sektorach sprekaryzowanych oraz takich,
gdzie rozproszenie pracowniczek i pracowników jest bardzo duże, jak
w pracy platformowej i franczyzowej reprezentowanej w tytule odpowiednio
przez Ubera i Żabkę.
Siła związków zawodowych budowana jest na wspólnym działaniu,
w tym wspólnej odmowie pracy, czyli strajku. A działanie to napędzane jest
przez solidarność i zaufanie. Ludzi się nie uzwiązkawia, ludzie się zrzeszają.
Rozróżnienie tych pojęć i mechanizmów tworzenia związków zawodowych
jest szczególnie ważne w rozmowie o pracy we franczyzach i platformach.
Co trzeba zmienić?
Zmiana tego stanu rzeczy wymaga zmiany zarówno prawa, jak i podejścia
związków zawodowych do kwestii organizowania pracowników. W zakresie
funkcjonowania prawnego konieczne jest „wyprowadzenie” związków
zawodowych z zakładów pracy – zniesienie przypisania organizacji pracowniczych
do konkretnego pracodawcy i umożliwienie związkom zawodowym
zarówno negocjowania na poziomie branżowym, jak i wstępu na teren
zakładów pracy, w których nie są zarejestrowane.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 41
W obecnym modelu kapitalizmu organizowanie się musi być oparte na
branży lub miejscu zamieszkania. Związki zawodowe jako demokratyczne
organizacje społeczne powinny odzyskać kontrolę nad warunkami wykonywania
pracy, mieć prawo do społecznej inspekcji miejsc pracy, kontroli
przestrzegania przepisów bezpieczeństwa oraz ustalania zasad zatrudniania
i wynagradzania na poziomie branżowym i regionalnym.
Do skutecznych negocjacji warunków zatrudnienia i płac konieczny
jest jednak dostęp do strajku, czyli jedynego narzędzia, które faktycznie
pozwala wywrzeć na pracodawców wpływ i skłonić do rozmów. Żaden urząd,
w tym inspekcja pracy, nie nakłoni bowiem pracodawców do negocjacji
z pracownikami.
Są związki zawodowe,
są też strajki
W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze,
wielu krajach, gdzie jest duże pokrycie układami zbiorowymi, jak Belgia,
Dania, Finlandia, Francja czy Hiszpania, aktywność strajkowa jest duża.
Występowanie strajków koreluje z czasem wygasania układów zbiorowych
podpisywanych na czas określony. Odnowienie układu zbiorowego wymusza
się więc krótkotrwałymi strajkami. Tam, gdzie pracownicy mają
możliwość strajkować, samo zagrożenie strajkiem skłania pracodawców
do podjęcia negocjacji i podpisania lub aktualizacji układu zbiorowego.
Po drugie, należy też pamiętać o tym, że większy dostęp do legalnego
strajku nie oznacza, że strajki będą często organizowane, a prawo do
strajków „nadużywane”. Decyzji o strajku nie podejmuje się lekkomyślnie
– strajk to ryzyko utraty dochodów (za dni strajku często nie dostaje
się wynagrodzenia), ryzyko zwolnienia oraz duży wysiłek emocjonalny
i obciążenie psychiczne.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 42
Do strajku należy też przekonać odpowiednią liczbę osób. Organizowanie
strajku w dziesięć z trzystu osób kompromituje nie tylko przed pracodawcą,
ale i przed pozostałymi pracownikami. Kraje, w których prawo
do strajku jest dużo łatwiej dostępne, jak Francja, Holandia czy Włochy,
mimo że zdaniem niektórych dziennikarzy i konserwatywnych ekonomistów
od dekad chylą się ku upadkowi, nie są bez przerwy sparaliżowane
i pogrążone w strajkowym chaosie. Ponadto, popularne przekonanie, że
trzech wariatów z ulotkami może zamącić w głowach dwóm tysiącom
robotników i nakłonić ich do strajku, podszyte jest głęboką pogardą dla
osób pracujących i przekonaniem, że są one zbyt głupie, by rozpoznać
swoje interesy i podjąć świadome decyzje dotyczące strategii działania.
Taki protekcjonalny stosunek do pracowników przejawiają też czasem
liderzy tradycyjnych organizacji związkowych, co utrudnia rozwój związku
w nowych branżach. Rozwijany od kilkunastu lat nurt badań socjologii
pracy „odnowa związków zawodowych”, prowadzony przez badaczy i badaczki
we współpracy ze organizacjami pracowników, wyraźnie wskazuje
na potrzebę demokratyzacji związków wynikającą zarówno z konserwatywnego,
niedostosowanego do współczesnego kapitalizmu modelu działania
organizacji, jak i potrzebę wyrażaną przez same pracownice i pracowników,
którzy nie chcą „zapisywać się” do związków zawodowych, na których
działanie nie mają wpływu.
Związki zawodowe
muszą się zmienić
Demokratyzacja jest niezbędna do tego, by organizacje działały efektywniej.
Myślenie o związkach zawodowych jako instytucjach, które mają dostarczać
konkretne usługi w zamian za składkę, jest przeciwskuteczne w dynamicznie
zmieniającym się środowisku współczesnego kapitalizmu. Przy wrogim
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 43
nastawieniu pracodawców, w tym wielkich korporacji prowadzących platformy
i franczyzy, oraz rządu, który wycofał się z roli regulatora kapitału,
tylko wspólny opór może przynieść pozytywne efekty.
Wspólnoty jednak nie buduje się przez składki, a przez działanie. Do
protestu, w tym strajku, musimy mieć ogromne pokłady zaufania, co do
działań naszych koleżanek i kolegów, musimy mieć pewność, że podejmą
solidarne decyzje i w tej solidarności wytrwają. Zaufanie to, zwłaszcza
w rozproszonym środowisku pracy i braku codziennych kontaktów, buduje
się przez wspólne działanie, a przede wszystkim przez podejmowanie
demokratycznych decyzji o tym czego i od kogo żądamy oraz jak będziemy
walczyć o spełnienie tych żądań.
Przykłady walk kurierów pokazują, że od umów o pracę wyżej cenią
dostęp do toalet w restauracjach, refundację naprawy rowerów i zapewnienie
fizycznego bezpieczeństwa na drogach. Bez demokratycznej dyskusji o tych
potrzebach możemy ulec pokusie reformy prawa dotyczącego formy zatrudnienia,
która nie wpłynie na komfort i bezpieczeństwo pracy i nie zaspokoi
realnych potrzeb pracowniczych. Co więcej, demokratyczna kontrola nad
działaniami związku, w tym zespołu negocjacyjnego, pozwala też rozliczać
i modyfikować działania organizacji.
To dlatego w myśleniu o związkach zawodowych musimy odejść od
filozofii „uzwiązkawiania” na rzecz filozofii organizowania się, która zakłada
udział w działaniach i mechanizmach decyzyjnych związku.
Zmiany te już się dzieją, a pracownicy organizują się w sposób oddolny,
czasem zapisując się do większych związków, jako organizacji parasolowych.
Między styczniem 2017 a majem 2020 odnotowano 527 protestów kurierów
w 36 krajach na świecie. W Stanach Zjednoczonych protesty organizuje
Los Deliveristas Unidos, w Wielkiej Brytani – App Drivers and Couriers
Union, w Niemczech – The Deliver Union zrzeszony w ramach FAU Berlin.
Łącznie wystąpienia pracownicze odnotowano w 38 proc. krajów,
w których działają platformy. Pracownicy ci, często skutecznie, walczyli
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 44
o wyższe pensje i bezpieczne warunki pracy, wymuszając reakcję ze strony
pracodawców i władz publicznych. W Polsce pierwszy związek kurierów
Pyszne.pl powstał przy Konfederacji Pracy, a pracownicy aplikacji dwukrotnie
organizowali strajk wspierany przez ten związek.
Czas na odnowę
ruchu związkowego
Zarówno opisane tu pożądane zmiany w prawie, jak i funkcjonowaniu
związków zawodowych nie dotyczą tylko pracy we franczyzach i platformach.
Kapitał zawsze poszukuje nowych rozwiązań, a pracownicy zawsze
muszą uczyć się odpowiadać na te zmiany.
Przykładem mogą być historyczne, skuteczne walki pracownicze
w branżach, w których próbowano zwiększyć zyski przez prekaryzację –
w portach Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych w latach 20. XX w.,
gdzie codziennie rekrutowano nowych migrantów i płacono im za kilogram
przeładunku, we francuskich kopalniach zatrudniających w latach 30. XX w.
setki migrantów, w tym górników z Polski, w sektorze motoryzacyjnym
gdzie po II wojnie światowej kontraktowano z rządami Grecji i Włoch
przyjazd pracowników do niemieckich i francuskich fabryk samochodów.
We wszystkich tych branżach zmiany sposobu organizowania się
i protesty pracownicze doprowadziły do poprawy warunków zatrudnienia.
Obecnie coraz więcej zawodów podlega nowym technologiom, coraz
więcej osób pracuje w rozproszeniu. Dlatego opisane zmiany w prawnym
i organizacyjnym funkcjonowaniu związków zawodowych uważam za niezbędne
dla odnowy ruchu związkowego w ogóle, w szybko zmieniającym
się sposobie organizowania pracy we wszystkich branżach.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 45
Pracujesz w Wordzie
i Excelu? 8 godzin
przed komputerem?
Zapisz się do związku
zawodowego
katarzyna duda
Bogaci przedsiębiorcy stanowią zaledwie parę procent zróżnicowanej zawodowo
grupy, jaką jest klasa średnia. Wbrew potocznej opinii przeciętny
przedstawiciel klasy średniej nie jest tzw. self-made manem, człowiekiem,
który odniósł spektakularny sukces, biznesmenem, tylko pracownikiem
najemnym. Jest on zatrudniony na podstawie umowy o pracę, pracuje przed
komputerem osiem godzin dziennie, a programy MS Word i Excel to jego
podstawowe narzędzia pracy.
Polski Instytut Ekonomiczny w raporcie Klasa średnia w Polsce przyjął sytuację
dochodową za kryterium dla wyodrębnienia klasy średniej. Za członków
tej klasy uznano osoby w przedziale od 67 proc. do 200 proc. medianowego
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 46
dochodu rozporządzalnego. Zgodnie z tak ustalonym kryterium klasą średnią
są gospodarstwa ze średnim dla polskiego społeczeństwa poziomem dochodu
(między 1500–4500 na osobę). Przy tak przyjętych kryteriach ustalono,
że klasa średnia stanowi w Polsce ok. 51 proc. społeczeństwa, klasa niższa
37 proc., a klasa wyższa 12 proc.
Jeśli chodzi o zawody wykonywane przez klasę średnią, są to: profesjonaliści
wyższego szczebla (12 proc.), profesjonaliści niższego szczebla
(19 proc.), pracownicy umysłowi wykonujący rutynowe prace biurowe
(20 proc.), właściciele firm poza rolnictwem zatrudniający pracowników
(2 proc.), właściciele firm poza rolnictwem niezatrudniający pracowników
(3 proc.), właściciele gospodarstw rolnych (5 proc.), fizyczni pracownicy
nadzoru (brygadziści), robotnicy wykwalifikowani (12 proc.), robotnicy
niewykwalifikowani (23 proc.) oraz robotnicy rolni (1 proc.).
Klasy średniej nie tworzą więc w większości prezesi dużych firm, influencerzy
czy gwiazdy sportu, lecz pracownicy biurowi średniego szczebla.
Tutaj powiemy o dwóch grupach biurowej klasy średniej – pracownikach
administracyjnych kopalń oraz pracownikach biurowych korporacji. Rozważam
to, czy członkowie tych grup potrzebują związków zawodowych
i dlaczego.
Związki zawodowe w Polsce
Jak podaje CBOS, mimo że jedna trzecia zatrudnionych ma w swoich zakładach
pracy dostęp do związków zawodowych, to należy do nich tylko
około jednej dziesiątej pracowników (10,5 proc.). Od wielu lat poziom
uzwiązkowienia w Polsce jest sporo niższy od średniej dla państw OECD.
Obiektem zdrowej zazdrości dla polskich związków zawodowych są takie
kraje jak Norwegia, gdzie uzwiązkowionych jest niemal 50 proc. pracowników,
czy Szwecja, gdzie sięga ono 70 proc.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 47
Członkostwo w związkach zawodowych w Polsce w większym stopniu
niż przeciętnie deklarują pracownicy instytucji publicznych i państwowych.
Częściej także należą do związków pracownicy firm i instytucji zatrudniających
co najmniej 50 osób niż mniejszych zakładów. Najmniejszą popularnością
cieszą się związki w mniejszych, prywatnych biznesach.
Losy związków zawodowych w Polsce nie są jednak przesądzone. Choć
trudno mówić o ich renesansie, to okazuje się, że w ostatnim czasie potrafią
odgrywać rolę, która jest doceniana.
Od badania CBOS z 2019 roku wyraźnie polepszyła się ocena działalności
związków zawodowych w Polsce. W 2021 roku niemal połowa
(46 proc., a więc o 8 pkt proc. więcej niż w 2019 roku) postrzegała ją jako
korzystną dla kraju, a prawie jedna piąta (18 proc., a więc o 3 pkt proc.
mniej niż w 2019 roku) – jako niekorzystną. Przewaga osób, które uważają
ją za korzystną dla kraju nad będącymi przeciwnego zdania, była w 2021
roku znaczna, największa od 1994 roku.
Duża część Polaków – większa niż dwa lata wcześniej – oczekiwała
ponadto, że związki zawodowe będą miały większy wpływ na politykę,
uznając, że jak dotąd jest on zbyt mały. Od poprzedniego badania wzrosło
przekonanie o skuteczności związków zawodowych w zakresie obrony
interesów pracowniczych w Polsce, nadal jednak dominują osoby, które są
co do tego sceptyczne.
Czy biurowa klasa średnia w kopalniach
potrzebuje związków zawodowych?
Branża górnictwa węgla kamiennego to dział gospodarki o silnym uzwiązkowieniu,
w niektórych zakładach zbliża się ono nawet do 100 proc., a partnerska
pozycja związków zawodowych jest tam niekwestionowana. Związki
zawodowe w górnictwie mają realną siłę przetargową w poszczególnych
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 48
kopalniach, lecz także są liczącą się siłą w negocjacjach z ośrodkami władzy
na poziomie centralnym. Jej źródłem jest strach każdego rządu przed
mobilizacją środowisk górniczych i ich manifestacjami w Warszawie.
Bogumił Tyszkiewicz, Przewodniczący Federacji Związków Zawodowych
Górnictwa Węgla Brunatnego, spytany przeze mnie o to, czy pracownicy
biurowi kopalń potrzebują związków zawodowych, odpowiedział:
„Każdy zatrudniony potrzebuje związków zawodowych. Związki zawodowe
są gwarantem przestrzegania już istniejących praw pracowniczych wynikających
z Kodeksu pracy i uczestniczą w tworzeniu prawa w zakładzie pracy,
np. podpisywania układów zbiorowych. Pracownicy biurowi potrzebują
związków zawodowych, aby ich interesy nie były marginalizowane, gdy
górnicy walczą o swoje”.
Warto uzmysłowić sobie skalę zatrudnienia różnych grup w kopalniach
i idącą za tym siłę przetargową. Rodzaje zawodów wykonywanych pomiędzy
kopalniami są do siebie zbliżone. Miejsca pracy w górnictwie obejmują zatrudnienie
w podziale na trzy rodzaje stanowisk: robotnicze, dozoru inżynieryjno-technicznego
oraz w administracji. W 2019 roku w górnictwie węgla
kamiennego w Zagłębiu Górnośląskim 78 proc. zatrudnionych pracowało
pod ziemią, a 22 proc. na powierzchni. 77 proc. zatrudnionych w górnictwie
stanowili robotnicy, 17 proc. dozór inżynieryjno-techniczny, a 6 proc.
pracownicy administracji.
Jak zatem wynika z powyższych statystyk, pracownicy biurowi stanowią
zdecydowaną mniejszość zatrudnionych w kopalniach. Nie są grupą
tak liczną, by stworzyć samodzielnie odrębny, reprezentatywny, a przez to
liczący się w zakładzie związek zawodowy. Głos pracowników należących
do związku zawodowego, w którym zrzeszeni są górnicy, ma większą moc.
Bogumił Tyszkiewicz twierdzi, że: „związki zawodowe są pracownikom
biurowym w kopalniach potrzebne, aby walczyć o sprawiedliwy
podział pieniędzy. Jak to się mówi: «kołdra jest krótka i mocniejszy zawsze
pociągnie dla siebie». Tak samo jest w negocjacjach w zakładzie.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 49
Kto będzie pilnował podziału pieniędzy, również między pracowników
biurowych, jeśli nie związek zawodowy?”.
Związkowiec przytoczył konkretny przykład korzyści płynących dla
pracowników biurowych z działania związku zawodowego. W jednej z kopalń
węgla brunatnego w bieżącym roku związek upomniał się o równe
traktowanie górników i pracowników biurowych. Pierwsi otrzymywali o 5
proc. wyższy dodatek stażowy (za wysługę lat). Po rozmowach z zarządem
przeprowadzonych przez związkowców podwyższono wysokość dodatku
pracownikom administracyjnym do poziomu uzyskiwanego przez górników.
Czy biurowa klasa średnia w korporacjach
potrzebuje związków zawodowych?
Jedna z moich rozmówczyń, pracownica zagranicznej call-center, która
udzieliła mi wywiadu do książki KORPO, powiedziała: „Ja sobie zdaję
sprawę z tego, że praca w kopalni jest ciężka. W kopalni grozi górnikowi, że
spadnie na niego gruda ziemi, natomiast chciałabym, żeby ludzie wiedzieli,
że praca w korporacji też bywa bardzo wyniszczająca i jesteśmy narażeni na
bardzo nieprzyjemne sytuacje. Nie potrzeba, żeby na kogoś spadła gruda
ziemi, żeby się fatalnie poczuć”.
W latach 2022–2023 medialny rozgłos zyskał Związek Zawodowy
Pracowników Korporacji. Jego założyciele deklarują na stronie internetowej:
„Jesteśmy dlatego, że nie godzimy się z kulturą organizacyjną panującą
w korporacjach. Chcemy przywrócić szacunek dla zwykłego pracownika.
Nie godzimy się na poziom naszych płac, warunków zatrudnienia, na brak
możliwości oceny przełożonych czy na zamiatanie «pod dywan» spraw
niewygodnych. Nie zgadzamy się na jakąkolwiek formę dyskryminacji,
mobbingu czy braku szacunku i respektu dla pracowników, bez względu
na zajmowane stanowisko”.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 50
Postulaty związku obejmują nie tylko kwestie płacowe (uzyskanie
premii rocznej, świadczenia urlopowego), ale także pozapłacowe (walka
z mobbingiem). W ostatnich dwóch latach można było usłyszeć również
o związku zawodowym w outsourcingowej korporacji contact center grupy
Teleperformance Polska, która stanowi część ogólnopolskiej centrali związkowej
NSZZ „Solidarność”.
Członkowie związku deklarują: „Dostrzegamy pilną potrzebę nawiązania
dialogu społecznego w naszej firmie. Właśnie dlatego działamy
razem, by poprawić warunki pracy oraz pilnować przestrzegania
fundamentalnych praw pracowniczych”. Zwracają uwagę, podobnie jak
pracownicy Związku Zawodowego Pracowników Korporacji, na kwestie
pozapłacowe (szacunek w miejscu pracy, możliwość rozwoju i jasne opisanie
ścieżki kariery), jak i płacowe (jasne i sprawiedliwe zasady wynagradzania
niezależnie od typu umowy, przejrzysty system premiowania,
prawidłowe naliczanie i rozliczanie nadgodzin, podwyżki dla pracowników
bez względu na rodzaj umowy).
Jak zatem widać, za przeszklonymi oknami eleganckich, korporacyjnych
biurowców pracownicy mierzą się z realnymi problemami, których
nie są w stanie pokonać samodzielnie. Świadomość tego faktu skłania ich
do tworzenia związków zawodowych.
Każdy potrzebuje związku zawodowego
Mimo przytoczonych przykładów ruch związkowy w korporacjach jest jeszcze
słabo rozwinięty. Wspólne działanie nie jest dla pracowników korporacji rozwiązaniem
domyślnym, gdy doskwierają im warunki pracy i płacy.
W książce KORPO. Jak się pracuje w zagranicznych korporacjach w Polsce
cytuję jedną z moich rozmówczyń – pracownicę call-center, która podzieliła
się swoimi doświadczeniami z poruszania w korporacji tematu związków
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 51
zawodowych: „Rozmowy o tym, że gdzieś indziej powstał związek zawodowy,
spotykały się z ogólnym zdziwieniem, to była taka ciekawa anegdotka”.
Dla pracowników korporacji reakcją na dokuczliwe, złe warunki pracy
częściej jest zmiana zakładu pracy. Związki zawodowe zawsze jednak będą
potrzebne tam, gdzie obowiązują prawa pracownicze, których należy strzec,
w tym wśród pracowników należących do biurowej klasy średniej, mimo
zajmowania dobrych pozycji w hierarchii prestiżu i w siatce płac danej
korporacji.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 52
MIESZKANIE,
CZYLI GDZIE
ŻYĆ
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 53
O co chodzi z tym
budownictwem
społecznym?
zuzanna mielczarek, kamil trepka
„Budownictwo społeczne” to pojemny termin, a jego definicji i interpretacji
znajdziemy wiele – co najmniej kilka w Polsce, a jeszcze więcej w innych
krajach.
Jeśli rozumieć przez nie „regulowany sektor mieszkalnictwa”, to chodzi
o zasób lokali o niskich lub umiarkowanych czynszach dla osób i rodzin
w różnym stopniu wykluczonych przez rynek. Tego rodzaju mieszkania
w Europie zarządzane są zazwyczaj przez państwo, samorządy, spółdzielnie
i różnego typu podmioty non profit, takie jak np. towarzystwa budownictwa
społecznego (TBS) w Polsce, housing associations w Wielkiej Brytanii,
operatorów habitation à loyer modéré (HLM) we Francji czy woningcorporaties
w Niderlandach.
Inne definicje zakładają z kolei dużą wagę komponentu społecznego
właśnie, zarówno w procesie realizacji osiedli, jak i zarządzania ich przestrzeniami
po wybudowaniu. Mieszkalnictwo społeczne, rozumiane jako
budownictwo inkluzywne, zakłada demokratyczne włączenie mieszkańców
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 54
w procesy decyzyjne oraz stworzenie przestrzeni przyjaznej dla wszystkich
użytkowników, niezależnie od ich wieku, stopnia sprawności czy stylu życia.
Nierzadko jako „społeczne” klasyfikowane są też kooperatywy mieszkaniowe,
przede wszystkim ze względu na duże partycypacyjne zaangażowanie mieszkańców,
jak i ułatwienia ze strony gmin, np. w dostępie do gruntów pod
inwestycję. Model ten zakłada oddolną inicjatywę w realizacji budynku czy
kompleksu, opartego częściowo lub w całości na własności mieszkaniowej,
byle nie na cele spekulacyjne.
W Polsce ramy prawne dla kooperatyw istnieją od stosunkowo krótkiego
czasu – ustawa o kooperatywach mieszkaniowych weszła w życie dopiero
w marcu tego roku – więc forma wspólnotowego, oddolnego budownictwa
w naszym kraju się jeszcze nie upowszechniła. Natomiast w Szwajcarii,
Niemczech czy Austrii system ten funkcjonuje od lat, często wiążąc się
z cohousingiem, czyli częściowo wspólnotowym modelem zamieszkiwania,
gdzie niektóre pomieszczenia są współdzielone – np. kuchnia, bawialnia,
pokój dzienny, pralnia czy przestrzeń do pracy.
Budownictwo społeczne
jako synonim działalności TBS
W warunkach polskich możemy wyróżnić dwie najbardziej powszechne
interpretacje terminu „budownictwo społeczne”. Pierwsza perspektywa
odnosi się jedynie do inwestycji zrealizowanych przez towarzystwa budownictwa
społecznego (TBS), czyli spółek non profit, które od 1996 roku
zrealizowały ponad 100 tys. społecznych mieszkań czynszowych. TBS-y
powołane po marcu 2021 roku nazywane są „społecznymi inicjatywami
mieszkaniowymi”, w skrócie SIM.
Zasadniczo mieszkania w systemie TBS/SIM skierowane są do osób
i rodzin o średnich zarobkach. Aby uzyskać społeczne mieszkanie czynszowe,
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 55
należy wpłacić tzw. partycypację lokatorską, którą można porównać z wkładem
własnym do kredytu hipotecznego na mieszkanie własnościowe. Konieczność
wniesienia wysokiej opłaty początkowej, która może wynieść
nawet do 30 proc. kosztów budowy mieszkania, stanowi barierę dla wielu
rodzin chcących skorzystać z oferty towarzystw budownictwa społecznego
(warto jednak dodać, że po wyprowadzce z lokalu zwaloryzowana kwota
wniesionej partycypacji jest najemcy zwracana). Zdecydowana większość
polskich TBS-ów należy do gmin. Część z nich zarządza również lokalnym
zasobem mieszkań komunalnych, np. TBS-y w Bytomiu, Gliwicach, Stargardzie,
Szczecinie czy Zabrzu.
Budownictwo społeczne
jako mieszkalnictwo non profit
Szersza definicja obejmuje wszystkie rodzaje budownictwa nienastawionego
na zysk, czyli zasób należący do gmin (mieszkania komunalne, jak
i TBS-owskie), mieszkania ze spółdzielczym lokatorskim prawem do lokalu
oraz mieszkania zakładowe.
Warto podkreślić, że do 2021 roku nie istniała realna możliwość prywatyzacji
mieszkań TBS-owskich (została ona formalnie zalegalizowana w czasie
rządów PO-PSL, ale był to z różnych powodów martwy przepis), co oznaczało,
że wszystkie publiczne programy budownictwa społecznego III RP były de
facto programami budowy mieszkań na wynajem. Stan ten zmienił się w 2021
roku, kiedy weszła w życie reforma ówczesnej ministry rozwoju Jadwigi
Emilewicz, wprowadzająca do systemu TBS tzw. dochodzenie do własności,
które możliwe jest po spełnieniu kilku warunków (zgoda danego TBS-u na
sprzedaż mieszkania, spłacenie przez towarzystwo kredytu inwestycyjnego
zaciągniętego w Banku Gospodarstwa Krajowego, wpłacenie przez mieszkańca
partycypacji lokatorskiej wyższej niż 20–25 proc. kosztów budowy).
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 56
Przed reformą Emilewicz część TBS-ów realizowała wprawdzie mieszkania
z dojściem do własności, budowa tego typu lokali była jednak
traktowana jako działalność komercyjna towarzystw, a nie finansowana
ze środków zarezerwowanych na klasyczne mieszkania TBS-owskie.
Za formę mieszkalnictwa społecznego można również uznać lokale
wynajmowane za pośrednictwem społecznych agencji najmu (SAN). SAN-y
to podmioty, które mogą być zakładane przez spółkę gminną, fundację,
stowarzyszenie lub spółdzielnię socjalną, we współpracy z gminą. Dzierżawią
one mieszkania od prywatnych właścicieli i oferują je jako stabilne,
dostępne rozwiązanie osobom w trudnej sytuacji życiowej lub takim, które
nie mogą sobie pozwolić na samodzielny wynajem czy zakup. Najemcy
SAN-ów kwalifikują się również do dopłat do czynszu w ramach rządowego
programu dopłat Mieszkanie na Start. Choć przepisy o społecznych agencjach
najmu wprowadzono w 2021 roku, pierwsze SAN-y w rozumieniu
ustawowym rozpoczęły swoją działalność dopiero w 2023 roku (w Poznaniu
i w Dąbrowie Górniczej).
O dopłaty czynszowe z programu Mieszkanie na Start, poza najemcami
SAN-ów, ubiegać się mogą także lokatorzy innych inwestycji zrealizowanych
we współpracy z gminami, czyli np. najemcy mieszkań komunalnych,
TBS-owskich oraz lokali zbudowanych przez spółkę PFR Nieruchomości
(PFRN), operatora rynkowej części programu Mieszkanie Plus (powstałych
zarówno w ramach tego programu, jak i po jego zamknięciu w czerwcu
2023 roku).
Pomimo że słowa „socjalne” i „społeczne” bywają w języku polskim
używane zamiennie, istnieje zasadnicza różnica między mieszkaniami zwanymi
zwyczajowo „socjalnymi” a społecznymi mieszkaniami czynszowymi.
Te pierwsze, czyli lokale z umową najmu socjalnego, to mieszkania
komunalne, zarezerwowane dla osób i rodzin w bardzo trudnej sytuacji
materialnej i życiowej. Społeczne mieszkania czynszowe to po prostu lokale
na wynajem zrealizowane w systemie TBS.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 57
Finansowanie budownictwa
społecznego w Polsce
Budowa mieszkań komunalnych finansowana jest ze środków Funduszu
Dopłat Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK), który pełni funkcję głównego
banku inwestycyjnego państwa polskiego. Na realizację tego typu
mieszkań gminy mogą uzyskać grant w wysokości do 85 proc. kosztów
budowy (po wejściu w życie KPO odsetek ten wzrośnie do nawet 95 proc.).
Wydatki budżetu centralnego na budownictwo komunalne są nad wyraz
skromne – na rok 2023 rząd PiS przeznaczył na program Budownictwo
socjalne i komunalne (BSK) jedynie 1,65 mld zł, czyli mniej niż 0,2 proc.
wydatków całego budżetu.
W latach 1996–2009 budowa mieszkań TBS-owskich kredytowana
była ze środków Krajowego Funduszu Mieszkaniowego (KFM), który
mimo protestów został zlikwidowany w pierwszej kadencji rządu PO-PSL.
Towarzystwa budownictwa społecznego mogły wówczas ubiegać się o kredyt
KFM-owski w wysokości maksymalnie 70 proc. kosztów budowy (pozostałe
30 proc. samorządowe TBS-y pozyskiwały od najemców wpłacających
wspomnianą już partycypację lokatorską lub z budżetów gmin, które były
ich właścicielkami).
Preferencyjne pożyczki dla towarzystw budownictwa społecznego
zostały przywrócone dopiero w 2015 roku, parę miesięcy przed wyborami
parlamentarnymi, w ramach programu Społeczne Budownictwo Czynszowe
(SBC). Rząd Zjednoczonej Prawicy rozszerzył program SBC, dając TBS-om
możliwość pozyskania grantu z Funduszu Dopłat na pokrycie części kosztów
budowy mieszkań na wynajem i zwiększając od 2021 roku maksymalną
wysokość preferencyjnej pożyczki do 80 proc. kosztów budowy.
Co więcej, w ramach reformy Emilewicz powołano Rządowy Fundusz
Rozwoju Mieszkalnictwa, z którego gminy mogą pozyskać grant
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 58
pokrywający 10 proc. kosztów inwestycji realizowanej przez TBS (lub
otrzymać 3-milionowy grant na powołanie nowej społecznej inicjatywy
mieszkaniowej, która różni się od TBS-u jedynie nazwą). Można powiedzieć,
że po marginalizacji programu TBS w latach 2009–2015 przeżywamy
aktualnie renesans tej formy budownictwa. Dalszy rozwój tych lokalnych,
zazwyczaj gminnych spółek, powinien stanowić istotną część agendy politycznej
nowego rządu.
Należy pamiętać, że sektor budownictwa społecznego jest dziś tylko
skromnym wycinkiem polskiej gospodarki mieszkaniowej: w 2022 roku
oddano w naszym kraju jedynie 3750 mieszkań komunalnych, spółdzielczych
i TBS-owskich (czyli 1,6 proc. wszystkich lokali mieszkaniowych
ukończonych w ubiegłym roku). Dla porównania: w 2005 roku, czyli
w ostatnim roku urzędowania rządu mniejszościowego lewicy, ukończono
ponad 16,8 tys. (!) mieszkań zrealizowanych przez gminy, spółdzielnie
i towarzystwa budownictwa społecznego.
Budownictwo społeczne we Francji
W krajach Europy działają różne modele budownictwa społecznego. We
Francji od lat 50. XX wieku są to HLM-y (habitation à loyer modéré – mieszkania
o umiarkowanym czynszu), które stanowiły inspirację dla polskich
TBS-ów. Podczas kryzysu mieszkaniowego po II wojnie światowej ceny
mieszkań zaczęły dramatycznie rosnąć, co niejako zmusiło rząd francuski
do regulacji rynku mieszkaniowego (ustawa o regulacji najmu została
uchwalona w 1949 roku).
Rząd rozpoczął ogólnokrajową politykę mieszkaniową, inicjując budowę
villes nouvelles (osiedli przyszłości) i właśnie HLM. Lata 50. i 60.
XX wieku zaowocowały wieloma inwestycjami HLM o bardzo wysokim
standardzie zamieszkiwania (aspekt jakościowy jest również regulowany
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 59
i kontrolowany przez państwo). W 1998 roku weszło w życie prawo regulujące
ilość HLM w każdym mieście (minimum 20 proc. zasobu).
Co istotne, mieszkalnictwo publiczne we Francji jest kierowane do
różnych grup społecznych – do programu HLM można zakwalifikować
się w segmencie odpowiadającemu wysokości comiesięcznych dochodów.
Są mieszkania socjalne dla osób w najtrudniejszej sytuacji finansowej, są
mieszkania socjalne o umiarkowanym czynszu. Najwyższą kategorię stanowią
lokale prêt locatif intermédiaire (PLI), o regulowanym czynszu, dla
klasy średniej.
Francuski podział na cztery segmenty odpowiada pod pewnymi względami
obecnemu podziałowi w Polsce i segmentom mieszkań: tzw. socjalnemu,
komunalnemu, TBS-owskiemu oraz mieszkaniom zrealizowanym
przez PFR Nieruchomości (do czerwca 2023 roku: rynkowa część programu
Mieszkanie Plus), które kwalifikują się do dopłat z programu Mieszkanie
na Start.
Niderlandy i Niemcy
W Niderlandach z kolei przedsiębiorstwa mieszkaniowe to prywatne, ale
nienastawione na zysk, subsydiowane (poprzez dotacje lub w formie obniżek
podatkowych) i regulowane przez państwo spółki realizujące mieszkania
na wynajem lub działające jako deweloperzy – również nienastawieni na
zysk. Przychód z wynajmu lub sprzedaży mieszkań i lokali usługowych jest
wykorzystywany do utrzymania istniejących zasobów lub finansowania
nowych projektów.
Ta tradycja sięga XIX wieku, gdy prywatni przedsiębiorcy i właściciele
fabryk wyszli z inicjatywą zapewnienia godziwych warunków mieszkaniowych
swoim pracownikom. Na początku XX wieku rząd holenderski wsparł
rozwój przedsiębiorstw mieszkaniowych, które potem odegrały ważną rolę
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 60
w powojennej odbudowie kraju. W latach 90. nastąpiła zmiana w funkcjonowaniu
przedsiębiorstw mieszkaniowych – rządowe dotacje zostały
częściowo ograniczone na rzecz większej swobody rynkowej. Co więcej,
w 2010 roku, rozporządzeniem Komisji Europejskiej, mieszkania dostępne –
niegdyś skierowane również do klasy średniej (czynnik wysokości dochodu
nie był brany pod uwagę) – zostały zdefiniowane jako mieszkania dla
najniżej uposażonych (rodziny z dochodem poniżej 29 tys. euro rocznie).
Mimo to nadal woning corporaties zarządzają 75 proc. z 3 mln mieszkań
na wynajem w Niderlandach. Publiczne subsydiowane mieszkania
na wynajem stanowią 32 proc. całego rynku, co czyni Niderlandy krajem
o największym udziale sektora społecznego w państwowym rynku
mieszkaniowym. Mimo zwiększenia swobody rynkowej w działalności
przedsiębiorstw mieszkaniowych to państwo lub lokalne władze, poprzez
wprowadzanie miejskich polityk mieszkaniowych, nadal decydują, gdzie
i ile dostępnych mieszkań ma być lokowanych w nowych inwestycjach
(np. 30 proc. w Amsterdamie). Mieszanie segmentu publicznego mieszkalnictwa
z wolnorynkowym sprawia, że holenderskie osiedla, oparte na
koncepcji różnorodności, są przyjaznym miejscem do życia.
W Niemczech sektor budownictwa społecznego obejmuje przede
wszystkim inwestycje mieszkaniowe dotowane ze środków publicznych.
Czynsze w mieszkaniach społecznych, których budowa jest finansowana
z budżetu krajów związkowych (w mniejszym stopniu gmin) oraz preferencyjnych
kredytów udzielanych przez publiczne banki inwestycyjne, są
regulowane przez pewien ustalony okres (zazwyczaj od 15 do 30 lat od
zakończenia budowy). Po upływie tego czasu podmiot będący właścicielem
mieszkania może podnieść czynsz do wartości rynkowej.
Choć sektor budownictwa społecznego nad Renem, Wezerą i Łabą
jest zasadniczo skierowany do najuboższych warstw społeczeństwa, część
samorządów (np. Hamburg i Monachium) zaczęła dofinansowywać również
budowę mieszkań na wynajem dla klasy średniej. Status „mieszkania
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 61
społecznego” niekoniecznie wskazuje na to, że są one własnością przedsiębiorstwa
komunalnego, spółdzielni czy podmiotu non profit – gminy
mogą wymusić na inwestorach prywatnych realizację mieszkań społecznych,
wpisując do planów zagospodarowania przestrzennego minimalny odsetek
tego typu lokali na danym obszarze.
I tak np. w rządzonym przez centrolewicę Hamburgu obowiązuje tzw. miks
mieszkaniowy: co najmniej 33 proc. lokali budowanych na nowych osiedlach muszą
stanowić mieszkania społeczne, kolejne 33 proc. mieszkań powinny być lokalami
na wynajem o rynkowym czynszu; mieszkania własnościowe nie mogą stanowić
więcej niż jedną trzecią wszystkich lokali powstałych w ramach danego osiedla.
Budownictwo dostępne
W dyskursie publicznym pojawia się również określenie „budownictwo
dostępne”. Zasadniczo istnieją dwie jego definicje: jest to albo lokal na
wynajem, którego comiesięczny czynsz jest niższy o minimum 20 proc.
względem stawki rynkowej w danej lokalizacji, albo mieszkanie, za które
najemcy płacą nie więcej niż 30 proc. miesięcznych dochodów gospodarstwa
domowego.
Wskaźnik odnoszący się do wysokości zarobków mieszkańców jest bardziej
elastyczny i definiuje dostępność jako realną osiągalność dla danego
gospodarstwa domowego. Dostępność mierzona w odniesieniu do lokalnych
cen na danym obszarze (mieście czy regionie) nie uwzględnia za to rynkowych
zawirowań i kryzysów. W sytuacji, gdy lokalne ceny rynkowe osiągają
niebotyczną wysokość, kwota czynszu o 20–30 proc. od nich niższa wcale
nie musi oznaczać dostępności.
W niektórych państwach pod budownictwo dostępne podpina się
również programy mające na celu zwiększenie dostępu do własności mieszkaniowej,
np. poprzez dopłaty do kredytów hipotecznych z budżetu państwa
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 62
czy dofinansowanie kas budowlano-oszczędnościowych, które oferują specjalne
rachunki oszczędnościowe na wkład własny na zakup mieszkania
własnościowego lub budowę domu (państwo corocznie dopłaca premię
od zaoszczędzonych na tym rachunku pieniędzy).
Rynkowa część Mieszkania Plus, okrętu flagowego polityki mieszkaniowej
rządu Zjednoczonej Prawicy, realizowana była przez spółkę PFR
Nieruchomości jako program budownictwa dostępnego, nie społecznego.
Ponieważ inwestycje tej spółki powstają we współpracy z samorządami,
a większość ich najemców kwalifikuje się do wspomnianego już wcześniej
programu dopłat do czynszu Mieszkanie na Start, można uznać PFRN
za pewnego rodzaju „dostępnego dewelopera” sektora prywatnego najmu
instytucjonalnego.
Przedwojenne tradycje polskiego
budownictwa społecznego
Powiązana z ideą budownictwa społecznego, lecz nie tożsama z nią, jest jeszcze
koncepcja „osiedla społecznego”, której prekursorami w Polsce byli architekci
moderniści działający w dwudziestoleciu międzywojennym (m.in. Barbara
i Stanisław Brukalscy, Helena i Szymon Syrkusowie, Józef Szanajca i Bruno
Zborowski).
Osiedla społeczne miały nie tylko oferować wygodne i dobrze zaprojektowane
mieszkania dla rodzin robotniczych, ale również zaspokajać
inne potrzeby człowieka – np. prawo do odpoczynku w zieleni, dostęp
do placówek oświatowych i kulturalnych czy łatwe dojście do punktów
handlowych.
To właśnie ta szkoła myślenia o mieszkalnictwie była inspiracją
dla pierwszych nowoczesnych realizacji idei budownictwa społecznego
w Polsce, czyli dwóch przedwojennych osiedli Warszawskiej Spółdzielni
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 63
Mieszkaniowej, osiedli ZUS z lat 30. (tak, przed wojną ZUS budował
też mieszkania!), osiedla komunalnego im. Montwiłła-Mireckiego w Łodzi
czy też inwestycji Towarzystwa Osiedli Robotniczych, kontrolowanej
przez państwo spółki kredytującej i realizującej mieszkania dla robotników
i ubogich pracowników umysłowych.
I choć skala tych inwestycji była niewielka w stosunku do gigantycznych
potrzeb, a mieszkania nierzadko były zbyt drogie dla rodzin robotniczych,
wywarły one ogromny wpływ na powojenną architekturę i urbanistykę.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 64
Czy klasa średnia
może mieszkać
w mieszkaniach
komunalnych?
zuzanna mielczarek, kamil trepka
Polska jest zaskakującym krajem. Choć coraz częściej mówi się o tym, że
brakuje mieszkań, nieustannie doprowadza się do kurczenia zasobu mieszkań
komunalnych. Ale czym właściwie są mieszkanie komunalne? Czemu
wzbudzają tyle emocji? Dlaczego jest ich coraz mniej? I czy jest szansa, aby
odwrócić ten trend?
Kto zarządza mieszkaniami komunalnymi?
„Tworzenie warunków do zaspokajania potrzeb mieszkaniowych wspólnoty
samorządowej”, jak określa to art. 2 Ustawy o ochronie praw lokatorów, to
jedno z kluczowych zadań własnych polskich gmin. Do najważniejszych
instrumentów służącym samorządom do realizacji tego zadania należą
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 65
m.in.: zarządzanie tzw. zasobem komunalnym, czyli lokalami należącymi
do gmin; budowa nowych mieszkań komunalnych oraz powołanie towarzystw
budownictwa społecznego (TBS, od 2021 roku działające również
pod nazwą społeczna inicjatywa mieszkaniowa, SIM), spółek non profit,
które budują mieszkania dla gospodarstw domowych o średnich zarobkach.
Istnieją różne formy zarządzania zasobem gminnym – może być zarządzany
bezpośrednio przez pracowników gminy lub za pośrednictwem
wyspecjalizowanej, wydzielonej jednostki samorządowej (często jej nazwa
zawiera słowo „zarząd”, np. zarząd gospodarowania nieruchomościami,
zarząd mienia komunalnego czy zarząd budynków komunalnych). Lokale
komunalne mogą być własnością spółki należącej do gminy; ponadto
samorządy mają prawo, aby powierzyć zarządzanie swoim zasobem mieszkaniowym
profesjonalnemu, prywatnemu zarządcy.
W niektórych miastach samorządy podpisały umowę z gminnymi TBS-ami,
które zarządzają budynkami komunalnymi należącymi do danego miasta.
Dobrymi przykładami tej praktyki są takie zachodniopomorskie miasta
jak Stargard (gminny TBS zarządza całym zasobem gminy) oraz Szczecin
(Szczeciński TBS, największy w naszym kraju, zarządza dodatkowo 2,6
tys. mieszkań komunalnych i 4,3 tys. mieszkań własnościowych). Doświadczenie
w zakresie gospodarowania miejskim zasobem mieszkań ma
także Katowicki TBS, który dywersyfikuje swoją ofertę, budując nawet
mieszkania na sprzedaż, a z zysków rewitalizuje i realizuje nowe budynki
należące do miasta.
Kto może zamieszkać
w mieszkaniu komunalnym?
Decyzja o tym, komu przysługuje mieszkanie komunalne, leży wyłącznie
w gestii lokalnej rady gminy. Przykładowo we Wrocławiu, trzecim pod
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 66
względem liczby mieszkańców mieście Polski, należy spełnić trzy warunki:
przynależeć „do wspólnoty samorządowej Wrocławia” (weryfikowane
m.in. przez meldunek), mieć niezaspokojone potrzeby mieszkaniowe oraz
dochód nieprzekraczający 150 proc. najniższej emerytury (w przypadku
gospodarstwa wieloosobowego: 100 proc. na osobę).
Najniższe świadczenie emerytalne wynosi aktualnie 1588,44 zł brutto,
co oznacza, że miesięczny dochód osoby ubiegającej się w stolicy Dolnego
Śląska o mieszkanie komunalne nie może przekroczyć 2382,66 zł brutto (dla
gospodarstwa wieloosobowego: 1588,44 zł brutto na osobę). Dochodzi zatem
do paradoksalnej sytuacji: pracowniczka zarabiająca pensję minimalną
(od 1 lipca 2023 roku: 3600 zł brutto, czyli 2783,86 zł „na rękę”) nie
kwalifikuje się we Wrocławiu do lokalu miejskiego, nie wspominając już
nawet o bezdzietnym małżeństwie, w którym oboje małżonkowie pracują
za wynagrodzenie minimalne.
Jeśli już uda się spełnić te dość wyśrubowane kryteria, osoba czy rodzina
ubiegające się o mieszkanie komunalne trafiają na listę kolejkową
(w niektórych gminach przyznawane są dodatkowe punkty np. za chorobę,
niepełnosprawność czy status bezrobotnego). Jak podaje GUS, w Polsce
na przydział lokalu od gminy oczekiwało pod koniec 2022 roku 126 tys.
gospodarstw domowych; w sierpniu 2021 roku we wspomnianej już stolicy
Dolnego Śląska na liście kolejkowej do mieszkań miejskich widniało
2,6 tys. osób – wrocławski rekordzista, 72-letni mężczyzna, czekał na przydział
swojego lokum aż 20 lat.
Warto dodać, że niektóre samorządy zdecydowały się na bardziej szczodre
widełki dochodowe. Dobrym przykładem takiej praktyki jest Włocławek –
aby zamieszkać na nowym osiedlu komunalnym przy ulicy Celulozowej,
które w maju 2022 roku zyskało ogólnopolską sławę jako tło dla konwencji
mieszkaniowej Lewicy, trzeba było wykazać się dochodem wynoszącym od
240 do 320 proc. najniższej emerytury (w przypadku gospodarstwa wieloosobowego:
od 160 do 300 proc. na osobę), co odpowiada miesięcznemu
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 67
dochodowi w przedziale między 3812,26 zł a 5083 zł brutto (dla gospodarstwa
wieloosobowego: od 2859,19 zł do 4765,32 zł brutto na osobę).
Dzięki temu zabiegowi historyczna stolica Kujaw stworzyła również
ofertę mieszkaniową dla lokalnej klasy średniej, która zazwyczaj nie ma
dostępu do budownictwa komunalnego (dla przedstawicieli tej klasy adresowana
powinna być działalność lokalnych TBS-ów, ale zależy ona w ogromnej
mierze od decyzji politycznych ich właścicieli, czyli gmin).
Jak ustalane są czynsze
w budownictwie komunalnym?
Wysokość czynszów za mieszkania komunalne również ustalają rady gminy,
choć muszą one uwzględnić pewne ograniczenia ustawowe – w skali
roku czynsz nie może przekroczyć 3 proc. wartości odtworzenia lokalu
mieszkalnego w danej lokalizacji (tłumacząc z języka urzędowego na
polski: tzw. stawka odtworzeniowa, publikowana dwa razy rocznie przez
wojewodów, przedstawia przeciętny koszt budowy metra kwadratowego
mieszkania; na jej podstawie obliczany jest maksymalny dopuszczalny
czynsz w danym województwie lub mieście wojewódzkim).
Pozostając przy przykładzie Wrocławia, oznacza to, że rada miasta miałaby
prawo podnieść stawkę czynszu za mieszkanie komunalne do poziomu 20,61 zł
za metr kwadratowy (stan na sierpień 2023 roku – przyp. red.). W praktyce
jednak zdecydowana większość gmin nie wyczerpuje ustawowych limitów
i stosuje niższe stawki czynszu – w stolicy Dolnego Śląska stawka bazowa
wynosi 8,90 zł za metr kwadratowy, do tego dochodzą jeszcze ewentualne
zwyżki (np. ze względu na dobry stan lokalu, dostęp do windy czy duży
metraż) lub zniżki (np. za zły stan lokalu, lokalizację w strefie peryferyjnej,
kuchnię lub łazienkę współdzieloną z innymi mieszkaniami czy brak przyłączenia
do ciepła miejskiego).
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 68
Wśród miast wojewódzkich najwięcej za mieszkanie komunalne
muszą płacić dziś mieszkańcy Krakowa (stawka maksymalna: 15,22 zł/
m²) i Poznania (maks. 14,35 zł/m²). Warto przypomnieć, że na początku
tego roku doszło w wielu polskich miejscowościach do podwyżek czynszów
lokali gminnych – np. lokatorzy mieszkań komunalnych w Warszawie
muszą płacić o 10 proc. wyższe czynsze niż w 2022 roku. Podwyżki te
były zgodne z Ustawą o ochronie praw lokatorów, która uznaje podwyżkę
czynszu o średnioroczny wskaźnik inflacji za uzasadnioną.
Lokale socjalne
Odrębną kategorię mieszkań komunalnych stanowią tzw. lokale objęte
najmem socjalnym (nazywane powszechnie „mieszkaniami socjalnymi”).
Jest to zasób skierowany do osób najuboższych, znajdujących się w najtrudniejszej
sytuacji finansowej, w tym osób w kryzysie bezdomności. Lokale
socjalne pełnią również funkcję mieszkań zastępczych dla osób z wyrokami
eksmisyjnymi.
Należy wspomnieć o tym, że mieszkania te mogą też spełniać niższe normy
techniczne niż standardowe lokale komunalne. Art. 22 Ustawy o ochronie
praw lokatorów dopuszcza do zasobu socjalnego mieszkania o obniżonym
standardzie, jak również takie, gdzie na jednego lokatora przypada jedynie
5 m 2 powierzchni użytkowej lub w przypadku lokalu jednoosobowego – 10 m 2 .
Czyni to te lokale z założenia substandardowymi tworami, ponieważ według
ustawy Prawo Budowlane obowiązujący minimalny metraż mieszkania to
25 m 2 . Warunki te tłumaczone są tym, że z góry zakłada się jedynie tymczasowe
użytkowanie tego typu lokalu przez najemcę.
Co więcej, w przeciwieństwie do umowy najmu standardowego mieszkania
komunalnego, która jest podpisywana na czas nieokreślony, najemcom
lokali socjalnych oferowana jest jedynie umowa na czas określony. Dochód
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 69
osoby ubiegającej się o lokal socjalny we Wrocławiu, który służy nam w tym
artykule za przykładowe miasto, nie powinien przekraczać 100 proc. najniższej
emerytury, czyli 1588,44 zł brutto (w przypadku gospodarstwa wieloosobowego:
70 proc. najniższej emerytury, czyli 1111,90 zł brutto na osobę).
Miesięczny czynsz za wynajem lokalu socjalnego może wynosić maksymalnie
połowę najniższej stawki za mieszkanie komunalne w danej gminie. Także
i w tym przypadku większość samorządów nie wyczerpuje ustawowych limitów –
np. w stolicy Dolnego Śląska najemcy lokalu socjalnego płacą gminie czynsz
w wysokości 2,22 zł za m 2 .
Znikający zasób
Na początku III RP, w 1990 roku, było w naszym kraju 1,980 mln mieszkań
komunalnych; do końca 2020 roku liczba ta zmniejszyła się do 807 tys.,
czyli o niemalże 60 proc. Przez 30 lat udział lokali komunalnych w ogólnym
zasobie mieszkaniowym spadł z poziomu 16,7 proc. (1990) do zaledwie
5,3 proc. (2020).
Kurczenie się zasobów gmin spowodowane jest przede wszystkim
dwoma zjawiskami: masową prywatyzacją mieszkań komunalnych i pogarszającym
się stanem budynków należących do gmin.
Kiedy w 1990 roku gminy zaczęły realnie zarządzać mieszkaniami komunalnymi
(a nie jedynie administrować zasobem mieszkaniowym, jak za czasów
Polski Ludowej), stały się zarazem właścicielkami dość „problematycznego”
mienia. Zdecydowana większość budynków komunalnych była w opłakanym
stanie, przez dziesięciolecia wykonywano w nich tylko doraźne remonty; niskie
wpływy czynszowe nie wystarczały nawet na bieżące utrzymanie budynków,
a co dopiero na ich gruntowną modernizację.
Aby pozbyć się lokali komunalnych i związanych z nimi kosztami, samorządy
zezwoliły dotychczasowym lokatorom na wykup mieszkań, bez
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 70
konieczności przeprowadzania przetargu, często przyznając ogromne bonifikaty
– w niektórych przypadkach mieszkania sprzedawano jedynie za
10 proc. wartości rynkowej. W Warszawie zasób miejski skurczył się tak
bardzo, że w 2017 roku rada miasta de facto zablokowała sprzedaż lokali
komunalnych (podobne uchwały przyjęły w 2022 roku samorządy Łomży,
Sopotu i Rzeszowa). Prywatyzacja komunalnych mieszkań nadal odbywa
się w wielu gminach (w samym 2020 roku sprzedano łącznie ponad 34 tys.
lokali), a jak wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli w latach 2016–2021
do nieprawidłowości w tym procederze doszło w 19 na 20 badanych gmin
(jedynie w Szczytnie było to robione zgodnie z przepisami).
Niezmiennie wielką zwolenniczką prywatyzacji mieszkań należących
do gmin jest rządząca (jeszcze) prawica. W listopadzie 2022 roku prezes
PiS Jarosław Kaczyński ogłosił wprost, że jego partia będzie dążyła do wprowadzenia
prawa, które zmusi samorządy do sprzedaży lokali komunalnych,
co wywołało negatywną reakcję ze strony włodarzy gmin (do końca lipca
2023 roku rząd nie przedstawił jednak stosownego projektu ustawy, więc
być może PiS po prostu nie zdąży wprowadzić w życie tego pomysłu przed
wyborami parlamentarnymi).
Reprywatyzacja
Przeważającą część dzisiejszego zasobu komunalnego tworzą mieszkania,
które w latach 40. ubiegłego wieku zostały znacjonalizowane przez władze
Polski Ludowej. Zjawisko reprywatyzacji mieszkań komunalnych, czyli proces
przekazywania przez samorządy i sądy budynków należących do gmin
w ręce osób i spółek, które posiadały fałszywe lub prawdziwe roszczenia
do tych nieruchomości, rozpoczął się na dobre w drugiej połowie lat 90.
Do dziś nie udało się podjąć ogólnokrajowej, systemowej decyzji
dotyczącej reprywatyzacji. Odbywa się ona na podstawie pojedynczych
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 71
decyzji administracyjnych i orzeczeń sądu. Sytuacje restytucyjne, ze
względu na całkowity brak regulacji, były bardzo zindywidualizowane,
dając pole do nadużyć i przestępstw takich jak np. handel roszczeniami.
W czerwcu 2015 roku Sejm uchwalił tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną
(weszła w życie dopiero we wrześniu 2016 roku), niemniej nie
zaoferowała ona rozwiązań całościowych i odnosiła się jedynie do sytuacji
dawnych właścicieli gruntów na terenie Warszawy. Choć akt ten, wraz
z działaniami komisji reprywatyzacyjnej, nie zablokował całkowicie tego
procederu, to go zdecydowanie ukrócił. W 2020 roku natomiast wprowadzono
zakaz reprywatyzacji budynków zamieszkanych przez lokatorów
i wprowadzono zasady szybszej wypłaty odszkodowań. A w sierpniu 2021
roku Sejm uchwalił nowelizację Kodeksu postępowania administracyjnego,
która umorzyła tysiące postępowań administracyjnych toczących się przed
polskimi sądami.
Wcześniej największym echem odbiła się afera reprywatyzacyjna w Warszawie,
w którą zamieszani byli m.in. urzędnicy ratusza kierowanego przez
prezydentkę miasta Hannę Gronkiewicz-Waltz – szacuje się, że od 40 do
nawet 55 tys. lokatorów zamieszkujących stołeczne kamienice zostało poszkodowanych
w ramach reprywatyzacji. Proceder ten miał również miejsce
w innych miastach, np. w Krakowie, Łodzi, Poznaniu czy Lublinie.
„Mieszkanie za remont”
Programem cieszącym się w wielu gminach rosnącą popularnością jest
„Mieszkanie za remont”. Osoby deklarujące przeprowadzenie na własny
koszt remontu lokalu komunalnego w złym stanie technicznym uzyskują
dzięki temu ułatwiony dostęp do preferencyjnego najmu bez kolejki i konieczności
weryfikacji pułapu dochodowego. Dodatkowo mogą uniknąć
również wpłacania kaucji oraz ponoszenia kosztów najmu w trakcie remontu.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 72
Rozwiązanie to z jednej strony pozwala utrzymać lokale komunalne
w kondycji nadającej się do zamieszkiwania, z drugiej zaś ściąga odpowiedzialność
za remonty z samorządów i de facto jeszcze bardziej zmniejsza
zasób dla osób najbardziej potrzebujących, ponieważ „Mieszkania za remont”
nierzadko wynajmowane są na czas nieokreślony, przez osoby niekoniecznie
znajdujące się w trudnej sytuacji finansowej.
Brak CO i grzyb na ścianie
Zły stan techniczny wielu mieszkań komunalnych staje się udręką dla lokatorów:
brak dostępu do centralnego ogrzewania, zagrzybienie, nieszczelna
stolarka, zużyte instalacje elektryczne prowadzące do pożarów… Według
raportu NIK z 2022 roku stan lokali komunalnych na Dolnym Śląsku wręcz
zagraża zdrowiu i życiu mieszkańców. Ponad 90 proc. zasobu we władaniu
badanych gmin powstało przed II wojną światową, a samorządów nie stać
na ich remonty i naprawy. Problemy z egzekwowaniem czynszów oraz brak
wystarczającej liczby lokali zastępczych dla osób poddanych eksmisji nie
poprawiają sytuacji.
Zdarza się, że zły stan lokali dochodzi do takiego ekstremum, że warunki
w nich panujące radykalnie wykluczają zamieszkanie. Tak jest np.
w Warszawie, gdzie ponad 3 tys. mieszkań z zasobu komunalnego stoi
pustych (w ciągu ostatnich czterech lat liczba ta wzrosła o tysiąc lokali!).
Patrząc szerzej, w skali całego kraju aż 64 tys. lokali komunalnych,
czyli 7,9 proc. zasobu należącego do gmin w całej Polsce, stanowiły w 2020
roku wyłączone z użytkowania pustostany.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 73
Więcej pieniędzy, mniej mieszkań
W ostatnich latach zmieniły się zasady funkcjonowania systemu mieszkalnictwa
komunalnego. Nowelizacja Ustawy o ochronie praw lokatorów z 2019
roku wprowadziła tzw. mechanizm weryfikacji czynszowej. Nie częściej niż co
dwa i pół roku gminy upoważnione są do cyklicznego sprawdzania wysokości
dochodów najemcy, które w przypadku wzrostu i przekroczenia określonego
limitu skutkują również podwyżką czynszu (przepisy te dotyczą jednak
jedynie umów podpisanych po 21 kwietnia 2019 roku). Celem zmian było
uwolnienie części zasobu i bardziej transparentne nim zarządzanie w obliczu
ogromnego niedoboru mieszkań.
Nowela z 2019 roku była częścią ogłoszonego w 2016 roku Narodowego
Programu Mieszkaniowego. W ramach tego zestawu wprowadzono
także program Mieszkanie Plus oraz kilka instrumentów mających na celu
wsparcie mieszkalnictwa komunalnego.
Pierwszym z nich jest Lokal za grunt, umożliwiający prywatnym inwestorom
nabycie publicznych gruntów, np. pod zabudowę mieszkaniową
z możliwością rozliczenia części wartości nieruchomości poprzez przekazanie
gminie części zrealizowanych mieszkań lub lokali pod usługi publiczne.
Istnieje jednak ryzyko, że działający dla zysku deweloper poniesie straty
w ramach oddania lokali gminie, co wpłynie na podniesienie cen pozostałych,
oferowanych przez niego mieszkań w modelu rynkowym. Istotne
też są zapisy w przetargu i umowie dotyczące standardu i lokalizacji przekazywanych
gminie lokali w ramach danej inwestycji – powinny być tak
sformułowane, by uniknąć ryzyka, że będą to mieszkania najmniej ustawne,
gorzej doświetlone i o najniższym standardzie.
Lokatorzy komunalni (również ci, którzy uzyskali mieszkanie jako
beneficjenci gminnego programu Lokalu za grunt), mogą ubiegać się o bezzwrotne
dofinansowanie wysokości czynszu w ramach programu Mieszkanie
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 74
na start, skierowanego do najemców o umiarkowanych i niższych dochodach.
Kwalifikują się do niego także najemcy TBS, lokali zrealizowanych
przez operatora rynkowej części Mieszkania Plus PFR Nieruchomości oraz
Społeczne Agencji Najmu.
Mimo nowych instrumentów mających usprawnić segment mieszkalnictwa
komunalnego przez dwie kadencje rządów PiS działalność budowlana
gmin stanowiła margines polskiej gospodarki mieszkaniowej. Od 2016
roku do 2022 roku nad Wisłą, Odrą, Bugiem i Wartą powstały łącznie
8843 mieszkania komunalne, czyli średnio 1474 lokale rocznie – oznacza
to, że jedynie 0,6 proc. lokali oddanych w ciągu ostatnich siedmiu lat zostało
zrealizowanych przez gminy lub spółki gminne niebędące TBS-ami.
W 2022 roku osiągnięty został kolejny niechlubny rekord: pierwszy
raz w historii III RP liczba nowych mieszkań komunalnych spadła poniżej
psychologicznej granicy tysiąca lokali (do dokładnie 629 mieszkań). Włodarze
gmin tłumaczyli się, że po prostu brakuje im środków, by prowadzić
bardziej ambitną politykę mieszkaniową – spadki wpływów podatkowych
spowodowane pandemią i wprowadzeniem Polskiego Ładu, szalejąca inflacja
i ogromny wzrost cen energii w następstwie rosyjskiej agresji na Ukrainę
skutecznie wydrenowany budżety samorządów.
Rząd Zjednoczonej Prawicy, w obliczu skromnych efektów działalności
budowlanej gmin, zwiększył w 2021 roku dotację na realizację mieszkań
komunalnych: dotychczasowy maksymalny grant na pokrycie kosztów budowy
lokali komunalnych, wypłacany ze środków Funduszu Dopłat Banku
Gospodarstwa Krajowego (BGK), wzrósł z poziomu 50 proc. do 85 proc.
(po uruchomieniu przez Polskę środków z KPO wzrośnie on nawet do
95 proc.). W budżecie centralnym na rok 2023 zarezerwowano na program
budownictwa socjalnego i komunalnego (BSK) 1,65 mld zł, co w obliczu
wydatków planowanych budżetu państwa (672 mld zł) nie robi wielkiego
wrażenia, niemniej stanowi niebywały skok względem 2015 roku, kiedy
na ten cel przeznaczono… 116,5 mln zł.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 75
Samorządowcy nie kwapią się jednak do budowy nowych mieszkań
komunalnych. W wielu gminach ta forma budownictwa wciąż uważana
jest za kłopotliwą – stosunkowo niskie czynsze nie pokrywają bieżących
kosztów utrzymania zasobu, do tego dochodzą ogromne problemy z egzekucją
czynszów. Według danych zebranych w ramach spisu powszechnego
z 2021 roku aż 392 tys. mieszkań komunalnych miało zaległości czynszowe;
łączną wysokość zadłużenia lokatorów zasobów gminnych GUS szacował
w 2020 roku na astronomiczną sumę 3,851 mld zł.
Nowe zasady finansowania budownictwa komunalnego zawierają też pewien
kruczek: im większy grant gminy uzyskują z Funduszu Dopłat BGK, tym
niższego czynszu maksymalnego mogą zażądać za dany lokal. I tak w przypadku
grantu na 45 proc. kosztów budowy lokalu komunalnego czynsz za metr kwadratowy
nie może przekroczyć 3,5 proc. stawki odtworzeniowej; przy 60 proc.
kosztów – 3 proc. stawki; przy 75 proc. kosztów – 2,5 proc. stawki. Przy
dotacji pokrywającej 90 proc. kosztów budowy maksymalny czynsz może
wynosić jedynie 2 proc. stawki odtworzeniowej, co znacząco ogranicza autonomię
samorządów w ustanawianiu czynszu (i efektywnie sprawia, że koszty
utrzymania budynku mogą być niższe niż wpływy z czynszów). Włodarze
gmin zastanowią się pewnie dwa razy, czy skorzystają z tych grantów w obawie
przed tym, że w przyszłości będą ponosić wysokie koszty związane z bieżącym
utrzymaniem nowo powstałych osiedli komunalnych.
W ostatnim czasie coraz więcej samorządów decyduje się na budowę
nowych mieszkań na wynajem. Czy ten trend utrzyma się w najbliższych
latach? Zależeć to będzie przede wszystkim od decyzji rządu, który powstanie
po październikowych wyborach. Jeśli nowa koalicja rządząca znajdzie sposób
na zwiększenie wpływów do gminnych budżetów i przeznaczy większe środki
na budownictwo społeczne – pamiętajmy o tym, że we wciąż zablokowanym
Krajowym Planie Odbudowy przewidziano na ten cel aż 10 mld zł, z czego
połowę mają pokryć fundusze unijne – możemy spodziewać się renesansu
tej formy mieszkalnictwa. Trzymajmy zatem kciuki, aby budowa mieszkań
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 76
na wynajem była priorytetem ekipy, której już 15 października wyborczynie
i wyborcy powierzą odpowiedzialność za nasz kraj.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 77
TRANSPORT,
CZYLI
SKĄD
PRZYBYLIŚMY
I DOKĄD
ZMIERZAMY
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 78
Problemem transportu
publicznego w Polsce
nie są pieniądze. Tych
jest aż nadto
bartosz jakubowski
Gdybym dziś miał napisać tekst o wykluczeniu transportowym, to powtarzana
od pięciu lat liczba 13,8 mln osób mieszkających w gminach bez
zorganizowanego transportu publicznego (mylnie podawana przez wielu
jako liczba osób „wykluczonych transportowo”) nie byłaby już tak szokująca.
W 2022 roku gminy, które wciąż nie czują się w obowiązku uruchamiać
autobusów, zamieszkuje już tylko 6,4 mln osób.
Od 2015 roku nominalne wydatki samorządów na transport wzrosły
o prawie 5 mld zł rocznie, zawiązano nowe związki gminne zajmujące się
transportem publicznym, a 150 powiatów zakasało rękawy i zabrało się
do uruchomienia własnych przewozów autobusowych. Patrząc tylko na te
dane i na ogłaszany przez rząd sukces Funduszu Rozwoju Przewozów Autobusowych,
w ramach którego niezliczone linie łączą tysiące miejscowości,
można by pomyśleć, że zwalczyliśmy wykluczenie transportowe.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 79
Nic bardziej mylnego. W 2022 roku przewozy autobusami pozamiejskimi
spadły o 200 mln pasażerów w stosunku do stanu z 2015 roku, czyli niemal
o połowę. W tym samym czasie komunikacja miejska „zgubiła” około 1,3 mld
pasażerów, co oznacza że co trzeci pasażer zniknął z autobusów i tramwajów –
głównie w wyniku pandemii COVID-19. Jednym słowem – dopłacamy
ze środków publicznych więcej, a pasażerów jest o 1,5 mld mniej. Ten sam
medal, ale druga strona.
Na białym koniu powinien w tym miejscu wjechać konfederacki kandydat
na posła i powiedzieć, że na chłopski rozum to ten cały transport publiczny
w Polsce jest do zaorania, a jedyna droga dla kraju to te dwa samochody dla
każdego. Na szczęście świat nie jest taki prosty, więc spójrzmy na to, co można
poprawić, żeby Polska naprawdę była „fajnym krajem do życia”
Pandemia zmieniła wszystko,
prawie wszystko
Po pierwsze, przez ostatnie lata przeszliśmy przez trzęsienie ziemi w transporcie
publicznym. Pandemia COVID-19 zdemolowała budowane głównie
na unijnych inwestycjach potoki pasażerskie w transporcie publicznym.
Kolej, o której napisał już Karol Trammer, odbiła się od dna i choć nie bez
problemów, to jednak wraca na swoją ścieżkę wzrostu.
Transport miejski i pozamiejski na gumowych kołach nadal nie może
się odnaleźć. Zmienione nawyki pasażerów wskutek polityki nakazującej
zajmowanie co drugiego miejsca, pociągnęły za sobą falę likwidacji połączeń,
głównie tych komercyjnych (na których opierał się transport pozamiejski).
W komunikacji miejskiej w wielu miejscach również dokonano cięć w rozkładach,
co także podważyło zaufanie do transportu publicznego. Miasta zaczęły
szukać oszczędności i błędne koło likwidacji ponownie poszło w ruch.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 80
Pieniądze powinny pomóc.
Nie pomogły
Gminy wiejskie i powiaty ziemskie otrzymały ratunek w postaci Funduszu
Rozwoju Przewozów Autobusowych (FRPA). Ten jednak nie posiadał i nie
posiada żadnych kryteriów jakościowych w przyznawaniu środków, co
w połączeniu z brakiem umiejętności większości samorządów w organizowaniu
transportu publicznego skończyło się fiaskiem. Owszem, samorządy
opłaciły i uruchomiły setki nowych kursów, ale ich efekty – co widać po
wcześniej zacytowanych danych – są, delikatnie mówiąc, mierne.
Poza nielicznymi przypadkami w skali kraju nowe połączenia nie są
zintegrowane z niczym. Korzystanie z nich wymaga zakupu odrębnego
biletu, godziny połączeń w wielu przypadkach są losowe, podobnie jak
trasy, a powiązanie z istniejącą komunikacją miejską lub połączeniami
kolejowymi – nie istnieje.
Co więcej, w kilku miejscach gminy i powiaty „obwarzankowe”
wokół miast zaczęły wypowiadać umowy miastom, bo od teraz, mając
wsparcie finansowe od rządu, znacząco odwróciła się ich rola. Teraz to one
stały się organizatorami podmiejskich linii autobusowych, nie musząc już
płacić – często zawyżonych – stawek na rzecz miejskich przedsiębiorstw
komunikacyjnych, które obsługiwały również podmiejskie miejscowości.
Kutno, Grudziądz czy Elbląg to tylko część miast, którym krajobraz
komunikacyjny się przez ostatnie lata wywrócił.
Te wywrotki systemu to efekt wieloletniego stawiania twardych barier
podziału podlanych chaosem organizacyjnym. Formalnie, mamy bliżej
nieokreśloną „komunikację miejską” (dla ustawodawcy to wszystko czym
zajmuje się gmina miejska), kolej i przewozy autobusowe.
W efekcie warszawska Szybka Kolej Miejska jest komunikacją miejską,
bo płaci za nią Warszawa, ale trójmiejska SKM to już nie komunikacja
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 81
miejska, tylko kolej, bo płaci za nią marszałek województwa pomorskiego.
Tramwaj podmiejski z Łodzi do Ozorkowa umarł śmiercią techniczną, bo
przecież jest komunikacją miejską, a utrzymanie infrastruktury tramwajowej
i ruchu na niej leży na barkach wiejskich samorządów. Jednocześnie, kiedy
szyna już ma profil kolejowy, to jej właścicielem może być państwowa spółka,
a za pociągi, które po niej jeżdżą, zapłaci marszałek województwa. Mało?
Na tych samych trasach, prowadzących do dużych miast, równolegle
do siebie jeżdżą autobusy finansowane przez gminy (najczęściej jako
komunikacja miejska dużego miasta) i prywatni przewoźnicy autobusowi
(a to już przewozy autobusowe, najczęściej bez dofinansowania). W efekcie
w obu jest inna taryfa, inne ceny, inny standard, choć w praktyce obsługują
te same miejscowości i te same przystanki. Ani samorządy, ani rząd nie
dostrzegają w tym problemu, choć efektywność takiego rozwiązania jest
znikoma, a mieszkańcy masowo wybierają własny samochód.
Organizatorem transportu może być każdy (samorząd) i nikt – bo
przecież prawo nie zmusza samorządu do zapewnienia komunikacji, w przeciwieństwie
do wywozu śmieci czy zapewnienia edukacji. Rozbicie odpowiedzialności,
połączone z patologiczną zasadą samorządu „robimy to, na
co jest dofinansowanie”, skończyło się podobnie jak z Aquaparkami – nikt
nie wie, po co, ale autobusy (finansowane z FRPA) są. A jak pieniędzy z projektu
nie ma, to się je likwiduje. Proste, tylko znowu bez sensu i bez efektu.
Dlatego problemem transportu publicznego w Polsce nie są pieniądze.
Tych jest aż nadto, choć ustalenie tego, kto i ile wydaje, nie jest łatwe, choćby
dlatego, że pieniądze przepływają między samorządami w wyniku porozumień.
Bez wydatków na kolej regionalną, gminy, powiaty i województwa wydały
w 2022 roku ponad 13,5 mld zł, z czego przeważającą większość wydają miasta
na prawach powiatu (w tym są również pieniądze od podmiejskich gmin).
Do tego prawie 700 mln popłynęło w postaci dopłat do ulg ustawowych
w autobusach niebędących komunikacją miejską. Dodatkowo, 1,1 mld zł
samorządy gminne wydały na dowóz uczniów do szkół, który muszą
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 82
realizować na mocy ustawy oświatowej. Łączna kwota, jaką dysponują
samorządy, nie jest niska, a zarazem nie stanowi dramatycznego obciążenia
dla nich – mówimy bowiem o 4,4 proc. ich łącznych wydatków. Problem
polega na efektywności jej wydawania.
Ten autobus dalej nie pojedzie
Pierwszym i podstawowym problemem jest wąwóz finansowy pomiędzy
transportem publicznym w dużych miastach i poza nimi. Ustawowy podział
na komunikację miejską i niemiejską doprowadza do sytuacji, w której mamy
relatywnie drogie autobusy w mieście i permanentnie niedofinansowane linie
pod- i pozamiejskie. Samorządy nie potrafią tego zintegrować, a przepisy
dotyczące organizacji transportu publicznego, jak również te podatkowe
(rozliczenie VAT w rekompensacie od samorządu) nie pomagają im w tym.
W efekcie nie robi się nic albo marnuje się czas i potencjał na poszukiwanie
luk w prawie. Chaos pogłębiają różne zasady rozliczania ulg ustawowych
i ich niespójny wymiar. Jedyne krajowe rozwiązania w tym zakresie
polegają na zasypaniu dziury finansowej poprzez duże miasto, które bierze
na siebie całość kosztów, więc nietrudno się domyślić, że działa to wyłącznie
w aglomeracji warszawskiej. W pozostałych miejscach szuka się różnego
rodzaju obejść i wytrychów, które mają imitować istnienie „jednego biletu”.
Usunięcie barier administracyjnych to podstawowe wyzwanie w tym zakresie,
tak aby transport publiczny organizowany przez organy władzy publicznej
był traktowany jednakowo w kwestii finansowej i prawnej. System ulg ustawowych
musi zostać ujednolicony, a kwestia rozliczeń samorządów z operatorami
powinna zostać uproszczona tak, aby wybór modelu funkcjonowania transportu
publicznego nie powodował dodatkowych obciążeń fiskalnych.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 83
Kto zapłaci za ten autobus?
Drugim problemem jest rozproszenie odpowiedzialności. Transport lokalny
jest dziś traktowany jak gorący kartofel, który przerzuca się pomiędzy
poszczególnymi samorządami, a ten, kto go złapie i zacznie za niego płacić,
jest frajerem.
Żeby pokazać skalę tej patologii, warto spojrzeć na różnice w wielkości
środków wydawanych przez samorządy na transport publiczny. 48-tysięczna
Września wydaje na autobusy 311 tys. zł, co przekłada się na efemeryczne
kursy jednego albo dwóch autobusów na całe miasto, podczas gdy 46-tysięczne
Wejherowo wydaje ponad 12 mln zł.
Podobnie sytuacja wygląda w powiatach – powiat wołomiński poczuwa
się do odpowiedzialności za transport, więc wydaje na niego ponad 9 mln zł
rocznie, podczas gdy podobnie liczny i bogaty krakowski „obwarzanek” nie
wydaje ani grosza, podobnie jak ich kieleckie i białostockie odpowiedniki.
Mamy więc całą masę samorządów, które nie mają ochoty wydawać pieniędzy
na transport, chociaż niewątpliwie byłoby je na to stać, bo biedniejsi od
nich potrafią znaleźć środki. Brak ustawowego obowiązku współfinansowania
przewozów, brak wskazania jednoznacznie odpowiedzialnego organizatora
i brak standardu, jaki powinien zostać wypełniony – to wszystko składa się
na stan rzeczy, w którym, owszem, dalekobieżny czy regionalny przewoźnik
kolejowy albo autobusowy dowiezie nas do Krotoszyna, Ropczyc, Biłgoraja,
Lublińca czy Nidzicy, ale już dalej jesteśmy zdani na własne nogi.
O ile wiemy już, że miasta na prawach powiatu – lepiej lub gorzej –
potrafią zorganizować autobus spod dworca kolejowego, to już w przypadku
całej reszty niezbędne jest jasne ustalenie odpowiedzialności, za którą pójdą
pieniądze i ustawowe wymagania jakościowe.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 84
O której odjeżdża busik?
Trzecią kwestią do rozwiązania, zdawać by się mogło, że najłatwiejszą, jest
zapewnienie jednolitej informacji pasażerskiej dla wszystkich przewozów
w Polsce i odpowiedniej jakości. Trzeba położyć kres sytuacji, w której
nieoznakowany bus z tablicą z nazwą miejscowości za szybą podjeżdża pod
słupek, na którym jedyne co widać, to resztki zdrapanej kartki z rozkładem.
O ile największe miasta zasadniczo zapewniają dostęp do aktualnych
danych o rozkładach jazdy i lokalizacji przystanków, o tyle już w „Polsce
powiatowej” ciężko w ogóle dowiedzieć się kto, gdzie i w jakich godzinach
wykonuje przewozy. Cyfryzacja danych o rozkładach nie istnieje, albo jest
wykonywana metodą skanowania papierowych zezwoleń na wykonywanie
przewozów regularnych.
Potrzebujemy nie tyle centralnej bazy danych, ile ustandaryzowanych
repozytoriów danych o rozkładach i taryfach, tak aby ich dostępność była
identyczna dla wszystkich użytkowników. Państwo nie musi zajmować się
informowaniem o rozkładach i sprzedażą biletów – wystarczy, że każdy
chętny do takiej działalności będzie miał zapewnione pewne źródło danych.
O ile skala zmian niezbędnych do wprowadzenia w polskim systemie
organizacyjno-prawnym jest spora, o tyle należy pamiętać że wiele z nich
funkcjonuje z powodzeniem w innych krajach i nie czeka nas wymyślanie
koła na nowo.
Najpoważniejszą barierą będzie jednak nauczenie polskich samorządowców
umiejętności współpracy w zakresie wspólnej budowy systemów
transportowych, bez prowadzenia rozmów z pozycji siły i bez pazerności
w szukaniu pieniędzy w kieszeniach pasażerów i innych podmiotów samorządowych.
Działanie we wciąż funkcjonującym w polskich gminach
i powiatach paradygmacie „prywatnego samorządu” nie poprawi nic, nawet
mimo najlepszych rozwiązań prawnych. Warto też, żeby samorządowcy
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 85
potrafili w temacie transportu publicznego stanąć po stronie mieszkańców,
a nie interesów lokalnego busiarza czy własnej spółki komunikacyjnej.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 86
Pendolino,
czyli symbol
niezrównoważonego
rozwoju
piotr wójcik
Pendolino stało się symbolem niezrównoważonego modelu rozwoju, który
dominuje w Polsce od 1989 roku. Te nowoczesne składy pociągów nawet
dzisiaj nie wykorzystują pełni swoich możliwości. Niemal dekadę temu, gdy
rozpoczynały się ich regularne kursy, polska infrastruktura była zupełnie
nieprzygotowana do kolei szybkich prędkości. Chociaż podczas testów
polskie Pendolino pędziło nawet 293 km/godz., co było rekordem polskich
szyn, odbyło się to w „warunkach laboratoryjnych” – na potrzeby testów
zamknięto część Centralnej Magistrali Kolejowej (CMK), w wyniku czego
inne pociągi musiały jechać objazdem. Podczas planowych kursów Pendolino
w Polsce nigdy nawet nie zbliżyło się do takiej szybkości. Obecnie
osiąga już prędkość 200 km/godz., ale zaledwie na dwóch odcinkach CMK,
a od 2020 roku w niektórych miejscach na trasie Warszawa-Gdańsk.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 87
Kwadrans różnicy
Pendolino podniosło komfort podróżnych, jednak niespecjalnie przyspieszyło
czas dotarcia na miejsce. Włoskie pociągi były czyste, wygodne i przede
wszystkim bardzo ciche, czym odstawały od innych składów PKP Intercity
(IC). Ale jeśli chodzi o czas podróży, trudno mówić o rewolucji. Obecnie
z Katowic do Warszawy pendolino jedzie niecałe 2 godziny i 20 minut.
Najszybszy „zwykły” Intercity dojedzie tam kwadrans później. Zapewne
dla jakiejś garstki zabieganych biznesmenów ten kwadrans robi różnicę,
ale dla zdecydowanej większości podróżnych korzyść jest niewielka. Tym
bardziej że za przyjemność jazdy pendolino trzeba zapłacić ok. 100 zł więcej.
Obecnie większość starszych składów PKP Intercity jest wyremontowana
i zapewnia w miarę przyzwoity standard podróży. Z przewag pendolino
została więc cisza wewnątrz oraz ten marny kwadrans zaoszczędzonego czasu.
Oferta jest skierowana głównie do klientów premium, którzy podróżują
między największymi miastami oraz są skłonni kupić znacznie droższy bilet.
Włoskie pociągi łączą przede wszystkim największe polskie aglomeracje,
a krótszy czas dojazdu wynika głównie nie z wysokiej prędkości, ale z omijania
większości przystanków w mniejszych gminach, gdzie zatrzymują się
zwykłe pociągi IC, które z tego powodu jadą ze Śląska do stolicy czasem
i ponad 4 godziny.
Nic więc dziwnego, że zakup 20 składów Pendolino pod koniec rządów
PO-PSL był kontrowersyjny. Przez krytyków uznany został za drogą
zabawkę dla wyższej klasy średniej, z której nie skorzystają wykluczeni
komunikacyjnie mieszkańcy prowincji. Osobną kwestią jest dyskusja na
temat sensowności nabycia pociągów od Alstomu, a nie polskiego Newagu
lub Pesy. Zwolennicy patriotyzmu gospodarczego zwracali uwagę, że można
było poczekać kilka lat i kupić niewiele gorsze składy z Polski. Przykładowo
w 2015 roku Newag Impuls pojechał na CMK 225 km/godz. To jednak
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 88
pociąg o standardzie podróży dostosowanym raczej do krótszych tras. Nieprzypadkowo
korzystają z niego głównie koleje regionalne lub szybkie koleje
aglomeracyjne. Najgłośniej mówiło się o Pesie Dart, który jednak okazał
się sporym zawodem. Udało się sprzedać zaledwie 20 zespołów trakcyjnych.
Wszystkie kupiło PKP Intercity. Dosyć szybko okazało się też, że darty całkiem
często wymagają naprawy lub ulegają wypadkom. Latem tego roku
w pewnym momencie z użytkowania wyłączonych było aż 8 z 20 dartów.
Waloryzacja? Nie dla pekaesów
Na pytanie, czy pociągi polskiej produkcji mogły być alternatywą dla Pendolino,
odpowiedzieć mogą specjaliści. W tym miejscu to i tak drugorzędne.
Ważniejsze jest, że Pendolino stało się symbolem dominującego w czasach
rządów PO-PSL modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego. Ten niepotrzebnie skomplikowany
zwrot oznacza po prostu rozwój oparty na wzroście największych
aglomeracji, które stopniowo wysysają zasoby z otaczających je prowincji.
Główne metropolie stają się regionalnym hubem, który poszczególnym jednostkom
daje znacznie większe możliwości niż w mniejszych ośrodkach, ale
kosztem drenażu tych ostatnich. Krytyka tego modelu była jednym z głównych
filarów narracji PiS przed zwycięskimi wyborami w 2015 roku.
Pendolino stało się symbolem dopieszczania przez rząd PO-PSL wielkomiejskiej
klasy średniej, za co płacić mieli mieszkańcy małych i średnich
gmin. Symbolem bardzo efektownym, chociaż mocno naciąganym. Koszt
zakupu 20 pociągów wyniósł niecałe 2,7 mld ówczesnych złotych, czyli
około 4 mld, licząc w cenach obecnych. Znacznie większe kwoty obecny
rząd wydaje lekką ręką na zupełnie nieprzemyślane programy społeczne.
Zeszłoroczne dopłaty do zakupu węgla, które trafiły również do zamożnych
gospodarstw domowych, kosztowały budżet ok. 12 mld zł, a więc
trzy razy więcej.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 89
Nawet jeśli uznamy Pendolino za kozła ofiarnego, nie zmieni to faktu,
że niezrównoważony terytorialnie model rozwoju dominował po 1989 roku.
Włoskie pociągi były tylko jednym z licznych dowodów. Partia Jarosława
Kaczyńskiego szumnie zapowiadała odrodzenie się prowincji, jednak po
2015 roku nic się w tej kwestii nie zmieniło. Podejmowane działania były
ogłaszane z pompą, ale ich rzeczywisty wpływ był mizerny – a cel głównie
wizerunkowy. Przykładowo, Fundusz Rozwoju Przewozów Regionalnych,
nazywany potocznie Pekaes plus, to ledwie 800 mln zł rocznie. Dla mniej
zamożnych powiatów barierą jest niska kwota dopłaty do wozokilometra,
wynosząca 3 zł. Pierwotnie miała ona obowiązywać tylko do końca 2021
roku, jednak funkcjonuje do dziś, chociaż od tamtego czasu ceny wzrosły
o jedną piątą. W lipcu Sejm odrzucił poprawkę Senatu podnoszącą dopłatę
do 5 zł, o co apelowały same samorządy.
Równocześnie rząd chętnie dopieszcza kierowców korzystających z autostrad
i dróg ekspresowych – czyli przede wszystkim osoby kursujące między
większymi ośrodkami miejskimi. Zapowiadane zniesienie opłat na wszystkich
autostradach w Polsce można oszacować na ok. 1,5 mld zł – czyli dwa razy
więcej niż Pekaes plus. Rządowy Plan Budowy Dróg Krajowych przewiduje
wydanie do końca dekady aż 291 mld zł, z czego 256 mld środkami
krajowymi, a 35 mld funduszami UE. 187 mld zł zostanie przeznaczone
na zupełnie nowe inwestycje, a pozostała część na dokończenie obecnych
projektów. Niemal całość tej ostatniej kwoty sfinansuje budowę autostrad
i ekspresówek. Planowana długość nowych projektów to 2,6 tys. km nowych
dróg. Zwykłe drogi krajowe, z których na co dzień korzystają mieszkańcy
prowincji, to niecałe 150 km.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 90
CPK – Pendolino Kaczyńskiego
Oczywiście z ekspresówek mogą również korzystać mieszkańcy mniejszych
ośrodków. Co prawda głównie po to, by dojechać do najbliższego dużego
miasta, ale przynajmniej nie będą musieli się przeprowadzać, by korzystać
z możliwości, jakie dają aglomeracje. Pod warunkiem że mają samochód
i prawo jazdy. A wielu mieszkańców wsi czy niewielkich miasteczek nie ma.
Dla nich lepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie miliardów złotych na
odbudowę powiatowej komunikacji zbiorowej, która funkcjonowała jako
tako jeszcze w latach 90. W mojej rodzinnej wsi, beskidzkiej Stryszawie
na początku lat 90. spokojnie można było poradzić sobie bez samochodu.
Rozklekotane co prawda, ale regularne pekaesy nie tylko dojeżdżały do
Suchej Beskidzkiej (obecna stolica powiatu), ale też do okolicznych gmin.
Obecnie trzeba liczyć na prywatnych przewoźników, którzy przyjeżdżają
wtedy, kiedy… przyjeżdżają.
Moja matka była niedawno na rozmowie z wójtem Stryszawy. Poruszyła
m.in. katastrofalny poziom komunikacji zbiorowej w gminie. Dotknięty
tymi „oskarżeniami” wójt przypomniał jej, że przecież niedawno gmina
uruchomiła przewozy komunalne. Szkopuł w tym, że kursują trzy razy
dziennie (rano, południe, wieczór) i dojeżdżają tylko do końca wsi.
W gruncie rzeczy polityka budowy dróg za czasów rządu PiS i tak
jest nieco lepsza niż przed 2015 rokiem. Rząd Morawieckiego postawił na
drogi ekspresowe, traktując autostrady po macoszemu, co jest niewątpliwie
krokiem w dobrą stronę. Ekspresówki są znacznie tańsze w budowie
i węższe, a ich sieć jest obecnie znacznie gęstsza, więc są łatwiej dostępne
dla mieszkańców prowincji i mogą czasem służyć także do krótszych tras.
W 2015 roku długość dróg ekspresowych była dłuższa od sieci autostrad
o ledwie 250 km. W tym roku sieć dróg ekspresowych będzie dłuższa od
autostrad aż o 2 tys. km.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 91
Ta zmiana akcentów to jednak tylko korekta modelu rozwoju odziedziczonego
po PO-PSL – i wcześniej głośno przez PiS krytykowanego.
Sztandarowym przykładem centralizacyjnego myślenia PiS jest Centralny
Port Komunikacyjny, który powinien być nazwany „Pendolino Kaczyńskiego”.
W 2017 roku koszt całego projektu szacowano na ok. 35 mld
zł, z czego 19 mld miał pochłonąć tak zwany komponent lotniczy – czyli
lotnisko z infrastrukturą. W obecnych cenach koszt lotniska to jakieś 27
mld zł. Jest wielce prawdopodobne, że CPK skanibalizuje mniejsze lotniska
regionalne, szczególnie te pobliskie – w Łodzi, Lublinie czy przebudowane
w zeszłym roku lotnisko w Radomiu.
Prowincja bez lekarzy
Postępujący wzrost nierówności terytorialnych widać także we wskaźnikach
ekonomicznych. Duże miasta coraz bardziej odstają od reszty kraju pod
względem wypracowywanego dochodu. Według Eurostatu w 2015 roku
PKB na głowę liczone według parytetu siły nabywczej w całej Polsce stanowiło
połowę PKB per capita w samym Poznaniu. W 2020 roku było to już
niecałe 49 proc. W relacji do Krakowa PKB dla całego kraju spadło o 2 pkt
proc. (z 61 do 59 proc.). W relacji do Wrocławia nawet o 2,5 pkt (z 60,5
do 58 proc.). Warszawa odskoczyła tylko o pół punktu, ale przewaga jest
ogromna – PKB per capita dla całej Polski to ledwie jedna trzecia PKB na
głowę w Warszawie.
Mnóstwo interesujących danych w tej sprawie wskazał Szymon Pifczyk
(autor bloga Kartografia Ekstremalna) w opublikowanym w sierpniu tekście
Tryumf modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego. Najbardziej drastyczne zmiany
dotknęły opiekę medyczną. W 2016 roku w pięciu największych miastach
w kraju pracowało 28 proc. lekarzy zatrudnionych w Polsce. W 2022 roku
było to już 35 proc. Udział pięciu największych miast w krajowej liczbie
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 92
dentystów skoczył w tym czasie z 22 do 32 proc. Wzrósł także odsetek zatrudnionych
tam pielęgniarek, położnych oraz dostępnych łóżek szpitalnych.
Jak wskazuje Pifczyk, po dodaniu do największej piątki także aglomeracji
górnośląskiej różnice te byłyby jeszcze większe.
Coraz większe nierówności terytorialne widać także w danych budownictwa.
W latach 2008–2015 58 proc. oddanych do użytku powierzchni
biurowych zlokalizowano w piątce największych miast. W latach 2016–2022
było to już 65 proc. Udział największych ośrodków miejskich w oddanej
powierzchni handlowej wzrósł z 21 do 26 proc. Pod względem liczby oddanych
mieszkań największe miasta zanotowały wzrost z 30 do 32 proc.
Pendolinizacja występuje także na poziomie lokalnym. Miasta prowadzą
przedziwną politykę komunalną, budując chociażby, z zadziwiającą
wręcz pasją, stadiony piłkarskie, które następnie świecą pustkami. Gdyby
z równym zapałem budowały mieszkania komunalne, mielibyśmy Wiedeń
nad Wisłą. Przykładowo, Tychy wybudowały stadion miejski za niecałe
130 mln zł. Ma efektowną bryłę i może pomieścić 15 tys. widzów. Średnia
liczba widzów nawet się do tego nie zbliża – w ubiegłym sezonie było to
niespełna 3,5 tys. Równocześnie w mieście działa dokładnie jeden żłobek
komunalny, chociaż w PRL jeden był niemal na każdym osiedlu. Zamiast
żłobków mamy za to… komunalne pole golfowe, bo jak wiadomo, ten
sport cieszy się w Polsce niebywałą popularnością, a zaspokajanie potrzeb
golfowych to jedno z kluczowych zadań gminy.
Wszystkie drogi prowadzą do centrum
Tychy znane są z przestrzelonych inwestycji. Sztandarowym przykładem jest
Zespół Szkół Municypalnych, którego budowa została rozpoczęta jeszcze
w 1999 roku. Niestety nie została dokończona, a szkielet budynku straszył
przez długie lata. Trudno powiedzieć, po co Tychy w ogóle zdecydowały
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 93
się na ten projekt, skoro w mieście funkcjonuje kilkanaście publicznych
szkół średnich i kilkadziesiąt podstawowych, co na 130 tys. mieszkańców
wydaje się wystarczające.
Na szczęście udało się zagospodarować większość niedokończonego
budynku. Środek nadal straszy. Obecnie na jednym końcu funkcjonuje
hala sportowa, a na drugim Mediateka, która jest jednym z nielicznych
naprawdę udanych pomysłów tyskiego samorządu. To porządna centrala
miejskich bibliotek publicznych, w której można wypożyczyć książki, filmy
na płytach DVD czy płyty CD z muzyką. Problem w tym, że z wielu
osiedli trudno tam dojechać, jeśli nie ma się samochodu. Pracująca tam
moja siostra w soboty ma do wyboru przyjechać 40 minut za wcześnie
lub się spóźnić. Niestety samorządowi nie udało się stworzyć porządnego
połączenia komunikacyjnego osiedla Z z osiedlem U, chociaż, jak same
nazwy wskazują, położone są one dosyć blisko siebie, a te kilka kilometrów
można pokonać, nie wykonując ani jednego zakrętu.
W Tychach łatwo jest dojechać autobusem lub trolejbusem do osiedli
uznawanych za śródmieście. Połączenia między osiedlami peryferyjnymi
są bardzo rzadkie i taka wycieczka niejednokrotnie wymaga przesiadki,
co jest dosyć absurdalne jak na zamożne miasto średniej wielkości. Ta
zasada działa też w całej Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii. Dojazd
do centrum Katowic jest zorganizowany względnie sprawnie. Wycieczka
z Tychów do Zabrza może trwać niewiele krócej niż przejazd pociągiem
z Katowic do Warszawy. Nawet dzielnice samych Katowic są połączone
mizernie. W weekend przejazd z Piotrowic na osiedle Tysiąclecia, przy
którym znajduje się popularny Park Śląski, może trwać ponad godzinę,
jeśli trafi się w niefartowny czas. Mowa o 300-tysięcznym mieście, a nie
wielomilionowej metropolii.
Katowice zdecydowały się również na stworzenie pompatycznego rynku,
gdzie znaleźć można m.in. palmy w donicach, a nawet sztuczną rzekę
Rawę. Modernizacja rynku kosztowała kilkaset milionów złotych, chociaż
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 94
wystarczy przejechać się kilkanaście minut tramwajem w stronę Załęża lub
Szopienic, by ujrzeć obraz nędzy i rozpaczy. Równocześnie magistratowi
zabrakło siły przebicia, by zrealizować linię tramwajową łączącą południe
miasta z pętlą na Brynowie. Tramwaj na południe był jedną z obietnic wyborczych
obecnego prezydenta Marcina Krupy w 2014 roku i pierwotnie
miał działać około 2020 roku. W 2023 roku wciąż nie rozpoczęto jego
właściwej budowy.
Niezrównoważony rozwój Polski występuje więc na poziomie centralnym
i lokalnym. Polska rozwija się bardzo nierównomiernie pod względem
terytorialnym, co miało zostać zablokowane pod rządami PiS, niestety wyszło
jak zwykle. Z szumnych zapowiedzi pozostał Pekaes plus za 800 mln zł
i planowany CPK za kilkadziesiąt miliardów. Centralizm PiS uniemożliwił
zrównoważony rozwój Polski. Samorządy nadal wolą włożyć połowę budżetu
w efektowną modernizację rynku niż budowę kilkuset mieszkań komunalnych,
albo chociaż odświeżenie tych istniejących. Pendolinizacja postępuje.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 95
Kolejowe wyzwania
na następną kadencję?
Po pierwsze, sensowny
rozkład jazdy
karol trammer
Polska kolej wyjechała z kryzysu wywołanego pandemią. A tąpnięcie było
bardzo poważne: w 2020 roku, kiedy były największe obostrzenia, pasażerowie
odbyli pociągami 209 mln podróży. Był to najgorszy wynik
przewozowy od zakończenia II wojny światowej. Jednak już w 2022 roku
polska kolej osiągnęła wynik 342 mln podróży i wróciła do wzrostowego
trendu, notowanego od roku 2015. Przedstawiciele kolei czy rządu, a za
nimi media ochoczo stwierdzają nawet, że osiągnięty został rekord, czasem
zapominając dodać, że chodzi o najlepszy wynik w XXI wieku.
Rzekomo rekordowa liczba pasażerów w 2022 roku jest mniejsza od
wyniku przewozowego z ostatniego roku XX wieku: w 2000 roku pasażerowie
zrealizowali polską koleją 361 mln podróży (nie mówiąc już o tym, że
w połowie lat 80. osiągano miliard podróży rocznie). Biorąc pod uwagę dane
za pierwsze półrocze roku 2023, można mieć nadzieję, że w bieżącym roku
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 96
wreszcie uda się pobić wynik przewozowy z 2000 roku. To o tyle istotne, że
rok 2000 z jednej strony był czasem masowych cięć połączeń i dramatycznego
niedofinansowania transportu kolejowego, a z drugiej strony właśnie wtedy
przyjęto ustawę o restrukturyzacji PKP, która miała ten zły stan zmienić.
Zaskakujące jest więc, że dziś – po prawie ćwierćwieczu reformowania
kolei oraz wydaniu miliardów na modernizację linii kolejowych i zakupy
nowoczesnego taboru – dopiero zbliżamy się do punktu przekroczenia
wyników przewozowych z okresu największego kryzysu polskiej kolei.
W Polsce wciąż mamy problem z wykorzystaniem potencjału kolei –
rzuca się to w oczy przy porównaniu z innymi państwami. W Niemczech
wynik przewozowy kolei (2,5 mld podróży w 2022 roku) jest ponad siedem
razy większy niż w Polsce – mimo że Niemcy są krajem tylko dwukrotnie
ludniejszym. Problem ten dobrze obrazowany jest podawanym przez Urząd
Transportu Kolejowego wskaźnikiem wykorzystania kolei: w 2022 roku każdy
mieszkaniec Polski statystycznie odbył 9,1 podróży koleją, w Węgrzech – 14,6,
w Czechach – 16,4, w Portugalii – 16,7, w Szwecji – 23,2, a w Niemczech –
30,2 podróży. Europejskim liderem jest Szwajcaria ze wskaźnikiem 50,1
podróży na mieszkańca.
Co charakterystyczne, w Niemczech pociągami InterCity i InterCity-
Express w 2022 roku pasażerowie zrealizowali 132 mln podróży (to 5 proc. liczby
pasażerów całej niemieckiej kolei). To pokazuje, że w skali całej niemieckiej kolei –
mimo istnienia linii dużych prędkości, na których pociągi rozpędzają się
nawet do 300 km/godz. – kluczowe znaczenie ma ruch regionalny i aglomeracyjny,
który służy do codziennych i masowych przewozów.
Dla porównania, w Polsce ze spółką PKP Intercity realizowanych jest
prawie 20 proc. podróży koleją. To pokazuje, jak dużo jest jeszcze w naszym
kraju niewykorzystanego potencjału w segmencie połączeń regionalnych
i aglomeracyjnych, które po latach cięć wciąż nie docierają do wielu sporych
miast, natomiast tam, gdzie funkcjonują, kursują zbyt rzadko, żeby
przyciągnąć pasażerów.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 97
Często, regularnie i stabilnie
W Polsce wciąż nie doceniamy znaczenia oferty przewozowej, czyli rozkładu
jazdy: liczby połączeń, częstotliwości i regularności ich kursowania. A jest
to kluczowy czynnik zdobywania podróżnych (albo ich zniechęcania). Cóż
bowiem po zmodernizowanej linii, wyremontowanych dworcach i komfortowych
pociągach, jeżeli kursują one rzadko, a na wielu liniach bardzo rzadko.
Przykładowo pociągi z Chojnic do Kościerzyny odjeżdżają wyłącznie
o 4:10, 6:09 i 13:38. Taka oferta nie zaspokaja nawet zupełnie podstawowych
potrzeb jak powrót z pracy po 15, 16 czy 18. To problem linii wybiegających
nawet ze stolic województw. Z Białegostoku w kierunku Moniek, Grajewa
i Ełku pociągi regionalne wyruszają tylko o 5:28, 10:27, 15:00 i 17:59.
W krajach, w których wykorzystanie kolei jest większe, standardem
jest kursowanie pociągów regionalnych – w zależności od znaczenia danej
linii – równo co 30, 60 lub 120 minut, od rana do wieczora. To cykliczny
rozkład jazdy, który w Europie jest podstawą tworzenia oferty przewozowej.
Na przykład z Frankfurtu nad Odrą do Eberswalde pociągi odjeżdżają o 5:11,
7:11, 9:11, 11:11, 13:11, 15:11, 17:11, 19:11 i 21:11. Cykliczny rozkład jazdy
zapewnia nie tylko regularność kursowania, łatwość wzajemnego zgrywania
połączeń na stacjach węzłowych, ale także natychmiastowe zapamiętywanie
przez pasażerów godzin kursowania pociągów.
W Polsce dochodzi problem niestabilności rozkładu jazdy – inaczej
niż w innych krajach Europy, u nas zmienia się on nie raz, lecz pięć razy
w roku. Skutek jest taki, że co dwa–trzy miesiące pociągi są przesuwane
i pasażerowie borykają się z tym, że połączenie, które wygodnie dowoziło
ich do pracy, nagle zaczyna docierać do miasta o późniejszej godzinie
i przestaje być przydatne.
Przy każdej tzw. korekcie rozkładu jazdy pojawiają się i znikają skomunikowania
między pociągami na stacjach węzłowych. Podróżni tracą
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 98
połączenia, do których właśnie zaczęli się przyzwyczajać – i albo zostają
na lodzie, albo decydują się na dojazdy własnym samochodem. Problem
jest również taki, że ciągłe zmiany kolejowego rozkładu jazdy bardzo
utrudniają dowiązywanie lokalnej komunikacji autobusowej do przyjazdów
i odjazdów pociągów (w innych krajach jest to kluczowy element
organizacji transportu publicznego). Obecnie najważniejszym wyzwaniem
jest ustabilizowanie kolejowego rozkładu jazdy: wyeliminowanie huśtawki
godzin kursowania i zapewnienie regularnej częstotliwości.
Klęska urodzaju
w PKP Intercity
W 2022 roku w ruchu dalekobieżnym udało się osiągnąć rekordową liczbę
pasażerów od powstania spółki PKP Intercity w roku 2001. W ubiegłym
roku z tym państwowym przewoźnikiem dalekobieżnym pasażerowie zrealizowali
59 mln podróży.
Choć władze PKP Intercity szczycą się coraz większymi przewozami,
to tak naprawdę przede wszystkim powinny przyznać się do tego, że kierowana
przez nich spółka nie jest przygotowana do zaspokajania rosnącego
popytu. Nagminnie dochodzi do sytuacji, że miejscówki kończą się już
na kilka dni przed podróżą, a przewoźnik zaczyna reglamentować miejsca,
blokując sprzedaż na najbardziej popularne połączenia.
Jednocześnie wyrażający zainteresowanie wjechaniem na polskie tory
prywatni przewoźnicy Leo Express i RegioJet z Czech regularnie spotykają
się z odmowami Urzędu Transportu Kolejowego (część decyzji odmownych
RegioJet zaskarżył w sądzie).
W sytuacji, gdy państwowe PKP Intercity nie jest w stanie przewieźć
wszystkich zainteresowanych, nie należy stawiać barier innym przewoźnikom,
lecz wręcz zachęcać ich do wejścia na trasy między dużymi polskimi
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 99
miastami. Mowa nie tylko o przewoźnikach zagranicznych, ale także samorządowych
jak Koleje Mazowieckie czy Koleje Wielkopolskie.
Dniem największej liczby pasażerów w przewozach dalekobieżnych
jest niedziela, która jednocześnie jest okresem mniejszego ruchu w ruchu
regionalnym i aglomeracyjnym. Dlatego przewoźnicy regionalni mają
tego dnia pewne rezerwy, które mogliby wykorzystać do obsługi relacji
ponadregionalnych (takich jak Białystok–Warszawa, Lublin–Warszawa,
Poznań–Wrocław) i przewiezienia pasażerów, dla których brakuje miejsca
na pokładzie pociągów PKP Intercity.
Obrona monopolistycznej pozycji PKP Intercity wcale nie wpisuje się
w interes całej kolei. Pasażerowie, widząc, że w pociągach PKP Intercity wyczerpały
się miejsca, decydują się na podróż samochodem tam i z powrotem.
Tymczasem uzupełnienie oferty o pociągi innych przewoźników spowodowałoby,
że duża część pasażerów w jedną stronę skorzystałaby z pociągu np.
RegioJet, a w drugą stronę z pociągu PKP Intercity, mając na względzie ceny
biletów, dogodną godzinę podróży czy dostępność wolnych miejsc.
Doświadczenia czeskie pokazują, że najważniejszym efektem wejścia na
trasę Praga–Ołomuniec–Ostrawa prywatnych przewoźników było dwukrotne
zwiększenie liczby połączeń w tej relacji, a przede wszystkim trzykrotny
wzrost liczby podróżujących między tymi miastami koleją.
Kolejowy roaming
Na forum Unii Europejskiej snuje się wizje rozbudowy sieci połączeń międzynarodowych.
Mowa jest głównie o nocnych pociągach między stolicami,
które oferując podróż we śnie, miałyby być alternatywą dla samolotów. Jednocześnie
wciąż słabo dostrzegany jest problem połączeń transgranicznych,
czyli pociągów łączących regiony leżące po dwóch stronach wewnątrzunijnych
granic.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 100
Bardziej palącym problemem od braku nocnego pociągu Warszawa–
Paryż czy Warszawa–Rzym jest to, że kolej wcale nie odpowiada na potrzeby
tysięcy ludzi codziennie dojeżdżających do pracy przez granice. Na przykład
do Czech, z okolic Raciborza i Rybnika do Ostrawy czy do Niemiec,
z rejonu Świebodzina do Frankfurtu nad Odrą. Brakuje regularnych i bezpośrednich
połączeń regionalnych w tych relacjach, nie ma też możliwości
zakupu na te trasy międzynarodowych biletów miesięcznych. W efekcie
rzesze pracowników transgranicznych muszą dojeżdżać samochodami.
Paradoksalnie już po wejściu Polski do Unii Europejskiej zniknęły takie
„euroregionalne” połączenia jak Kraków – Tarnów – Nowy Sącz – Preszów –
Koszyce czy Katowice – Bielsko-Biała – Żywiec – Żylina. Nieźle funkcjonujące
połączenia przez granicę polsko-czeską, np. Wrocław – Kłodzko – Lichkov
czy Szklarska Poręba – Liberec, dopasowane są godzinami kursowania
właściwie tylko do potrzeb turystów (przekroczenie granicy pociągiem na
tych trasach możliwe jest dopiero po ósmej rano).
Tak jak Unia Europejska poradziła sobie z wysokimi opłatami za roaming
telefoniczny, tak teraz powinna zająć się międzynarodowymi taryfami
kolejowymi. Chodzi o to, żeby zarówno ich ceny, jak i sposób sprzedaży
nie były odstraszające: zakup biletu z Żywca do słowackiej Żyliny nie powinien
być ani bardziej skomplikowany, ani droższy niż nabycie biletu
z Żywca do Gliwic.
Naprawdę wspólny bilet
Temat międzynarodowych taryf może wydawać się nieco wydumany, skoro
problem jest też z połączeniami między województwami. Symboliczna jest
podróż z Radomia do Łodzi. Koleje Mazowieckie docierają do leżącej na
granicy regionów Drzewicy i tam trzeba przesiąść się na pociąg Łódzkiej
Kolei Aglomeracyjnej – wcale jednak nie o każdej porze są między tymi
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 101
połączeniami zapewnione skomunikowania (czasem też dogodne przesiadki
znikają przy korektach rozkładu jazdy). Samorządy województw mazowieckiego
i łódzkiego nie są w stanie się dogadać tak, żeby pociągi obydwu
przewoźników kursowały wymiennie w pełnej relacji: Koleje Mazowieckie
do Łodzi, a Łódzka Kolej Aglomeracyjna do Radomia.
Podobne problemy występują na styku innych województw. Na przykład
Koleje Dolnośląskie docierają z Wrocławia tylko do Rawicza, a z Rawicza
do Poznania kursują Koleje Wielkopolskie. Tu podobnie, wskazana
byłaby wspólna obsługa całej relacji Wrocław–Poznań przez obydwu przewoźników
samorządowych.
Problemem jest też dezintegracja taryfowa. Wsiadając do pociągu
Polregio w Hajnówce, by dotrzeć nim do Siedlec i tam przesiąść się do
pociągu do Warszawy, nie kupimy biletu na całą trasę. W Hajnówce nie
ma kasy biletowej, a drużyna konduktorska jest w stanie sprzedać bilet
tylko do Siedlec. Także kupując na tę podróż bilet przez internet, pasażerowie
zmuszeni są skorzystać z dwóch oddzielnych witryn. Nawet takie
rozwiązania jak Wspólny Bilet, choć powstały jako odpowiedź na rosnącą
liczbę przewoźników, nie są w pełni użyteczne. Wspólnego Biletu wcale
nie da się bowiem kupić u drużyn konduktorskich, a przy sprzedaży przez
internet cześć spółek nie jest uwzględniana i zakup tego zintegrowanego
biletu nie jest możliwy.
W dobie, gdy drużyny konduktorskie wyposażone są w komputerowe
terminale do sprzedaży biletów, konieczne jest wprowadzenie wymogu, że
przewoźnicy muszą nie tylko w kasach biletowych, ale także w pociągach
zapewniać pełną ofertę biletową – w tym na połączenia innych spółek.
Zwłaszcza w sytuacji, gdy kas na stacjach i przystankach jest coraz mniej.
Na przykład w całym województwie podlaskim kasy biletowe są już
tylko w dwóch miejscowościach: w Białymstoku i Czeremsze. Kasy zniknęły
już z wielu miast liczących po kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców – m.in.
z Nysy, Mysłowic, Jaworzna czy Stalowej Woli.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 102
Należy mieć na uwadze, że spółek pasażerskich będzie na polskiej
sieci kolejowej coraz więcej. W latach 2024–2026 skończą się pierwsze
umowy wieloletnie samorządów z przewoźnikami i zgodnie z unijnym
prawodawstwem nie będzie można powierzyć realizacji usług przewozowych
z wolnej ręki dotychczasowym operatorom. Trzeba będzie ogłosić
przetargi, w których będą mogli startować oferenci z zagranicy. Tak więc
wypracowanie wspólnego systemu sprzedaży i honorowania biletów staje się
coraz bardziej palącą potrzebą. Żeby nie okazało się, że wchodząc w kolejne
etapy reformowania kolei, znowu zapomniano o pasażerach.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 103
SZKOŁA,
CZYLI KTO
MA UCZYĆ
I CZEGO
WŁAŚCIWIE
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 104
W Polsce już nikt
nie chce uczyć w szkole
justyna drath
Sprawdziłam wczoraj, co porabia moja nauczycielka matematyki z podstawówki,
która w 1994 roku odeszła z naszej krakowskiej szkoły i znalazła pracę
na giełdzie. Dla mnie jako dziewczynki był to wtedy dramat: odchodziła
moja ulubiona nauczycielka, która umiała mnie – jak się za kilka lat okaże,
humanistce – wytłumaczyć każde możliwe równanie i ułamki.
Znalazłam: dziś jest uznaną finansistką. Większość ludzi pewnie powie,
że wybrała doskonale. Już 30 lat temu było zupełnie jasne, że przed panią
Małgosią (i innymi nauczycielami) otwierały się wtedy wielkie szanse. Za
to my, jej uczennice i uczniowie, przeżywaliśmy to bardzo intensywnie.
Wydawało nam się, że już nigdy nie spotka nas nic gorszego. A potem, no
cóż, jakoś nigdy później matematyka mi nie szła.
W nowym roku szkolnym, który rozpoczyna się nie pierwszego, ale
czwartego września, inne liczby również wprawiają w zdumienie: 20, a może
nawet 25 tys. nauczycielskich wakatów w całej Polsce, najwięcej w historii
rodzimej edukacji. Słownie, uwaga: może brakować nawet 25 tys. osób chętnych
do pracy w szkole.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 105
W niektórych województwach liczba nieobsadzonych etatów dochodzi
do 5 proc., a większość tych dziur powstała dopiero po zakończeniu roku
szkolnego. Wyliczać problemy kadrowe można bez końca, ale wrażenie robi
np. informacja, że w ubiegłym roku szkolnym aż 45 tys. osób pracowało
w szkołach mimo osiągnięcia wieku emerytalnego.
Co to oznacza w praktyce? Bałagan, o którym dziennikarzom łatwo
alarmować w 30-sekundowym komentarzu radiowym, ale który w szkole
ogromnie trudno ogarnąć. Dziury w planie lekcji, zastępstwa i zmiany,
brak realizacji podstawy programowej, lekcje do wieczora i spadek jakości
nauczania – czyli, ogólnie rzecz biorąc, chaos, który fundujemy nastolatkom,
jakby świat, w którym wzrastają, nie był i tak wystarczająco trudny.
Ich stan psychiczny stale się pogarsza, a fakt, że kilka tysięcy tych wakatów
to opieka psychologiczno-pedagogiczna, tej sytuacji nie poprawia. Rząd
próbuje rozwiązać problem w ten sposób, że dopuszcza do pracy z młodzieżą
osoby bez kwalifikacji do zawodu.
Nauczyciele masowo odchodzą z zawodu już od kilku lat, zjawisko
narasta. Pierwsza fala zniechęcenia przyszła z deformą Zalewskiej. Następna,
najpoważniejsza, po zlekceważonym przez władze w najpodlejszym ze
stylów strajku w 2019 roku, kolejne wraz z pandemią, którą nauczyciele
musieli ogarniać na własną rękę. Płace już kilka lat temu były alarmująco
za niskie, teraz paski z nauczycielskich pensji funkcjonują w kategoriach
żartu. Do tego doszła inflacja, zmiany programowe ministra Czarnka, wojna
za progiem i kryzys klimatyczny.
Wysokość nauczycielskiej pensji nieustannie spada w odniesieniu do
wartości minimalnego wynagrodzenia, chociaż minister zapewnia, że finansowo
jest to niezwykle lukratywne zajęcie, a dwadzieścia kilka tysięcy
wakatów nazywa „normalnym ruchem kadrowym”. Skala manipulacji, do
jakich posuwają się władze, przekroczyła już poziom groteski, ale wciąż
mnie zastanawia, dlaczego uparcie, nawet w opozycyjnych mediach, wynagrodzenia
nauczycieli są porównywane z płacą minimalną, a nie ze średnią.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 106
Czy z jakiegoś powodu nie chcemy się dołować? Czy po prostu sytuacja
z lat 90. – czyli zdegradowanie prestiżu tego zawodu – uważamy za rzecz
zastaną, odwieczną i niezmienną?
Jak być nauczycielem i przeżyć? ASZdziennik proponuje zamieszkanie
w kantorku wuefistów (unikniemy płacenia czynszu) albo organizowanie
lekcji gotowania (można się przy okazji najeść). Nie mam pretensji do
śmieszkowego portalu, ale mnie te żarty nie bawią. Moja pierwsza pensja,
którą dostałam na konto w 2006 roku, faktycznie nie wystarczała nawet
na miesięczne wyżywienie.
Jak radzą sobie inni? Można zakładać, że niektórzy mają po prostu
pensje mężów lub żon, inni dodatkowe źródła dochodu. System w ogóle nie
przewiduje takiej sytuacji, że ktoś może chcieć pracować w tym zawodzie,
będąc singielką i mieszkając w stolicy – jak choćby ja sama kilka lat temu.
Teraz mam nawet na jedzenie na wynos, ale tak się składa, że od dobrych
kilku lat pracuję już poza systemem publicznej edukacji.
Zamiast wciąż pytać, skąd wziąć ponad 20 tys. osób albo dlaczego nauczyciele
odchodzą, może czas zadać sobie inne: jakim cudem ktoś jeszcze
w tych warunkach chce w ogóle to robić? Przy coraz ciaśniejszym splocie
wielu okoliczności: przeroście podstawy programowej i biurokracji, niezrozumiałymi
zmianami w egzaminach maturalnych czy jedynie słuszną
propagandą władzy, nauczyciel nie ma już jak oddychać. Brak pieniędzy na
czynsz i jedzenie staje się tylko jednym z wielu powodów odejścia.
Sporo osób wciąż ma to coś, co według rządzących powinno po prostu
zastępować detale takie jak trzy posiłki dziennie: pasję, zamiłowanie do tej
strasznej roboty i porywy sympatii do młodego pokolenia. Ale w 2023 roku
już nawet aktywistki, społeczniczki i wolontariuszki wiedzą, że te składniki
charakteru też wymagają regeneracji, zasilania i opieki. Że nie da się pracować
tylko dla idei, a entuzjazm jest substancją odnawialną (określenie zaczerpnięte
z książki Aktywna nadzieja Joanny Macy i Chrisa Johnstone’a). A ona nie
może się odnawiać w warunkach, które serwuje się polskim nauczycielom.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 107
Jest ktoś, kto ma na to wpływ: rodzice, a w domyśle – wyborcy. Czy
naprawdę chcecie, żeby wasze dzieci przez dobrych kilka godzin pozostawały
pod opieką osób, które nie mają nawet możliwości rozwijać się, kształcić,
twórczo realizować program, a czasem nawet odpocząć, bo całą energię
przeznaczają na przetrwanie? Czy naprawdę pogłębiająca się przepaść między
jakością szkół publicznych i niepublicznych wam odpowiada?
Nie wierzę, że wszystkich was stać na szkoły prywatne. Przecież to
wy piszecie w kółko o skostnieniu szkoły, o zapaści, pruskim systemie.
Tego wszystkiego nie da się zmienić, jeśli w szkole będą pracowały duchy,
nieistniejące byty, domniemane i potencjalne. Tego nie da się zmienić bez
radykalnej zmiany statusu ekonomicznego tego zawodu i zreformowania
jego ścieżki kształcenia.
Uratowanie publicznej edukacji wciąż jest możliwe. To leży w zakresie
decyzyjności i woli polityków, a społeczeństwo po prostu ma obowiązek się
o to upominać i tego żądać. Nauczyciele, o czym możemy się przekonać,
patrząc na statystyki wakatów, już nie mają siły na tę walkę, bo walczyli
naprawdę za długo. To wy, rodzice, i wy, wyborcy, powinniście wziąć odpowiedzialność
za to, czy za następne kilka lat w ogóle będziemy jeszcze
rozmawiać o edukacji publicznej w czasie teraźniejszym.
Świat, w którym nikt nie chce być nauczycielką, nie jest światem, który
daje choćby jedną iskierkę nadziei na przyszłość.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 108
Szkolna autokracja,
czyli o zgrozie edukacji
obywatelskiej w Polsce
przemysław sadura, marta cwalina
Wszyscy znamy frazę łączącą stan Rzeczypospolitej z „młodzieży chowaniem”.
Łatwo jednak zapominamy o tym związku, kiedy po kolejnych
wyborach narzekamy na „ciemny lud”, który „dał się kupić”, na młodych,
którym się nie chciało iść na wybory, albo na tych, którzy poszli i podbili
wynik aktualnej inkarnacji politycznej Korwin-Mikkego.
Kiedy mleko już się rozleje i kolejne wybory wygrywają populiści,
nam zostaje pomstowanie na tych, którzy wybrali partię gotówki zamiast
partii reform, i rozważanie, „co trzeba mieć w głowie, żeby będąc kobietą,
głosować na Konfederację”. (To autentyczny cytat z wypowiedzi liberalnej
polityczki w trakcie niedawnej konferencji poświęconej równości płci na
listach wyborczych).
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 109
Powrót do szkoły
Nawet kiedy już spojrzymy na szkołę w kontekście edukacji obywatelskiej,
to najczęściej nic nie widzimy i niczego nie rozumiemy. Świetnie pokazują
to dyskusje o zastąpieniu WOS-u przedmiotem Historia i Teraźniejszość
oraz o hitowych podręcznikach Roszkowskiego. Liberalnych publicystów
męczy pytanie, czy zreformowana przez PiS szkoła nie wypuści ze swoich
murów nacjonalistów. Niepokoją się, że nowy podręcznik do HiT-u
stanie się narzędziem skutecznej indoktrynacji uczniów zgodnie z linią
polityczną obecnej partii rządzącej, a szkoły zaczną wypuszczać absolwentów
podważających teorię ewolucji oraz przekonanych, że homoseksualizm
można leczyć terapią konwersyjną, a in vitro jest niemoralne
i „wywołuje bruzdę”.
Obawy krytyków pisowskiej krucjaty edukacyjnej są równie bezpodstawne
co nadzieje jej apologetów. Program wychowania „nowego
człowieka” się nie powiedzie, bo polska szkoła jest skrajnie nieefektywna
i niewydolna. Dyskusja wokół podręcznika odwraca uwagę od tego, co
jest istotne, a mianowicie od tego, że wychowanie obywatelskie w polskiej
szkole nie działało, nie działa i nie będzie działać. Nasza szkoła nie jest wehikułem
nowoczesności, ale pasem transmisyjnym przekazującym kolejnym
pokoleniom brak zaufania do współobywateli, państwa i jego instytucji.
Jest sferą reprodukcji relacji folwarcznej i feudalnej struktury społecznej.
Żeby to zrozumieć, trzeba choć na chwilę dać się cofnąć do szkoły.
Znaleźć się w jej murach, usiąść w ławce, przeczytać szkolne gazetki, posłuchać
dyrektora i nauczycieli, porozmawiać z uczniami. Dać się upupić.
Przeprowadziliśmy taki eksperyment.
Profesora Pimkę w naszym przypadku zastąpiła Fundacja Civis Polonus,
która poprosiła o zbadanie stanu demokracji szkolnej w warmińsko-mazurskich
szkołach branżowych pierwszego stopnia. Dawne zawodówki to szkoły
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 110
idealne do takich badań. Choć zwykle nie są przedmiotem zainteresowania
ani reformatorów, ani opinii publicznej, to jednak działają jak soczewki, które
zwielokrotnią każdy absurd i każdą dysfunkcję naszego systemu edukacyjnego.
Kiedy wszyscy przejmowali się sytuacją dzieciaków pozbawionych ruchu
i piszących na lekcjach WF-u on-line plany treningowe, mało kto zastanawiał
się nad losem uczniów branżówek, zdobywających wiedzę w czasie „zdalnych
praktyk zawodowych”. Dlatego weszliśmy do tych szkół, zebraliśmy wśród
jej uczniów i uczennic ankiety, a później zaprosiliśmy ich do udziału w wywiadach
fokusowych.
Fasadowa edukacja,
fasadowa demokracja
Nasi rozmówcy zdawali sobie sprawę, że w szkołach branżowych jest mniej
edukacji obywatelskiej oraz że jest ona traktowana mniej poważnie niż w liceach.
Czuli, że są uważani za obywateli drugiej kategorii, ale byli zdania,
że to nawet lepiej. Dlaczego? Mieli już wychowanie do życia w rodzinie
i lekcje przedsiębiorczości – i co? Na tych pierwszych zajęciach dowiedzieli
się, gdzie zagnieżdża się zarodek po zapłodnieniu, ale nie mieli pojęcia, jak
uprawiać (konsensualny) seks ani jak skutecznie stosować antykoncepcję.
Na drugich poznali wszystkie rodzaje spółek, ale nie nauczyli się wypełniać
zeznania podatkowego czy porównywać oferty kont bankowych.
Dzięki poważnemu potraktowaniu WOS-u ich koledzy i koleżanki
w szkołach dowiedzą się, czym się różnią fundacje od stowarzyszeń, oraz
zdołają ulokować ugrupowania parlamentarne na osi lewica–prawica.
Jednak ani jedni, ani drudzy nie będą wiedzieć, jak określić własne poglądy
polityczne oraz po co i jak założyć organizację społeczną. W pełni
uprawniona wydaje się wypowiedź jednej z naszych rozmówczyń: „więcej
się z TikToka nauczyłam niż w szkole”.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 111
Sposób realizowania formalnych lekcji wychowania obywatelskiego to
jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej. Okres spędzony w szkole ma
kluczowe znaczenie dla tworzenia postaw wobec polityki i życia obywatelskiego.
Fundamentalnym elementem tego procesu jest nie tyle przekazywanie
wiedzy w trakcie realizacji programu szkolnego, ile kształtowanie
postaw przez wprowadzanie demokratycznych reguł do funkcjonowania
społeczności szkolnej. Warunki, w których dorasta jednostka, wpływają
na jej późniejsze zaangażowanie obywatelskie i polityczne.
Z tym zaś jest jeszcze gorzej. Pierwszym kontaktem młodzieży z regułami
demokratycznymi jest wybór samorządu klasowego. Najczęściej nauczyciele
organizują wybory na początku roku szkolnego, kiedy uczniowie klas pierwszych
jeszcze się nie znają. Trzeba to odfajkować i mieć wybór samorządu
z głowy. Uczniowie głosują na przypadkowy zestaw kandydatów, czyli na
tych, którzy najbardziej chcieli, takich, którzy byli najładniejsi, albo takich,
których pani wskazała. Jedna grupa opowiadała nam, że wybór trójki klasowej
odbył się w ten sposób, że nauczycielka ustawiła uczniów od najwyższego
do najniższego, i samorząd utworzył najwyższy, najniższy oraz najmłodszy.
Jeżeli tak ośmieszamy zasady demokratyczne, to trudno się dziwić, że nie są
poważnie traktowane.
Samorząd klasowy, choć przez samych uczniów wymieniany jako
najważniejszy element szkolnej demokracji, jest instytucją zupełnie fasadową,
a nauczyciele są aktywnie zaangażowani w to, by tę fasadowość
utrzymywać. Jego przypadkowo wybierani członkowie nie realizują
niemal żadnych zadań: nie reprezentują klasy w sytuacjach oficjalnych
lub konfliktowych, a nauczyciele nie konsultują z nimi żadnych decyzji.
W najlepszym razie samorząd klasowy dostaje do wykonania zadania
związane z organizowaniem imprez klasowych lub wycieczek.
A i na nie zazwyczaj nie ma czasu, ponieważ najważniejsze dni w towarzyskim
kalendarzu roku szkolnego – jak klasowe wigilie czy walentynki –
uczniowie nierzadko spędzają poza szkołą – pracując.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 112
Nie lepiej było z samorządem szkolnym. Przy okazji dowiedzieliśmy
się, że w zespołach szkół, na tle uczniów techników i liceów, uczniowie
branżówek są dyskryminowani. W samorządach szkolnych prawie ich
nie było. Dlaczego? Otóż wielu uczniów zawodówek w ogóle nie brało
udziału w wyborach samorządu szkolnego, bo celowo zorganizowano
je w dniu, kiedy byli na praktykach, poza szkołą. Samorząd wybrali
im uczniowie liceów i techników (i sami, rzecz jasna, ochoczo w nim
zasiedli), a tych z branżówek pozbawiono prawa wyborczego. Czy oburzyło
ich takie traktowanie? Nie. Ale właśnie temu służy taka edukacja –
żeby przestali się interesować. I odpuścili.
Prawo Marcina i lekcje seksizmu
Jeśli uczniowie mają wiedzę o swoich prawach, to czerpią ją z internetu
i kanałów takich jak wymieniany przez większość naszych badanych kanał
„Prawo Marcina” na YouTubie. Tam dowiadują się, że mają prawo do prywatności,
poszanowania własności, godnego traktowania itd. W szkole
za to uczą się, na czym polega różnica między teorią i praktyką.
W każdej szkole zdarzają się nauczyciele, którzy te prawa notorycznie
łamią – i nic się z tym nie da zrobić. Nasi badani wiedzieli, że nauczyciel
nie może zabrać uczniowi telefonu oraz że są nauczyciele, którzy je po
prostu zabierają. Wiedzieli, że nie można zrobić więcej niż ustalona liczba
sprawdzianów jednego dnia oraz że nauczyciele robią ich tyle, ile chcą. Nawet
jeśli większość nauczycieli jest w porządku, wystarczy jeden czy dwóch,
którzy łamią prawa uczniów w sposób ostentacyjny, i dyrekcja, która na to
nie reaguje, żeby szkoła realizowała swoją misję.
W jeszcze gorszej sytuacji są uczennice szkół branżowych, które doświadczają
nie tylko ejdżyzmu i klasizmu, ale także seksizmu w szkole i miejscu
pracy. On także, podobnie jak dyskryminacja klasowa, jest systematyczny
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 113
i wpisany w mechanizm socjalizacji. Pretekstu do seksistowskich zachowań
dostarcza choćby szkolny ubiór. Uczennice mówiły o nauczycielach, którzy
potrafili je poniżać słownie, zmuszać do zmywania makijażu, a także
przekraczać fizyczne granice.
Co więcej, chociaż dziewczyny, zwłaszcza na praktykach zawodowych,
są narażone na molestowanie seksualne ze strony dużo starszych współpracowników,
w szkole nie powstają mechanizmy reagowania. Uczennice
mogą jedynie liczyć na kolejne dobre rady, co jeszcze powinny zrobić,
żeby „nie prowokować”.
Takie mechanizmy dyscyplinowania dziewczyn są także elementem
socjalizacji chłopców, którzy są świadkami upokarzania uczennic, ale też
tylko biernymi. Uczennice wprost mówią o nierównym traktowaniu ze
względu na płeć. O tym, że zawsze one, a nigdy chłopcy, są wyznaczane do
sprzątania magazynu czy karane za spóźnienia. Kiedy próbują to zgłaszać,
zarzuca im się problemowość lub ignoruje, ucząc, że opór nie ma większego
sensu („Możemy zgłaszać nierówne traktowanie panu, który nas nierówno
traktuje, więc lepiej chyba nie”).
Polska szkoła życia
Takie praktyki mają dalekosiężne skutki. Po pierwsze zniechęcają młodzież
do odwoływania się w szkole do reguł (statutu, regulaminu) i instytucji (dyrektor),
a wzmacniają poczucie bezradności lub skłaniają do kolektywnego
oporu (im uporczywiej nauczyciel nakazuje klasie ciszę, tym bardziej robi się
głośno). Praktyki polegające na celowym i systematycznym łamaniu praw
uczniów są elementem socjalizacji obywatelskiej i politycznej. Wdrukowują
uczniom poczucie, że także w dorosłym życiu z władzą, instytucją, państwem
nie wygrasz i że przegrany jesteś już na starcie. Jedynym sposobem jest więc
podporządkować się lub stosować praktyki oporu wykraczające poza reguły
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 114
(kombinowanie, oszukiwanie itd.). Stosowanie tego typu praktyk powoduje,
że uczniowie i uczennice nie są nawet zainteresowani zdobywaniem wiedzy
o swoich prawach, bo nie wierzą w ich stosowanie:
„Wydaje mi się, że to by i tak nic się zdało, gdybyśmy znali te prawa. Po
prostu byśmy byli bardziej wkurzeni na to, że one są łamane, i byśmy się kłócili
o to, że powinni ich przestrzegać. Wtedy byśmy albo dostali naganę, albo
kazanie, aby się po prostu uspokoić. Przedłużyliby czas. Przede wszystkim nie
słuchaliby nas i byłybyśmy bardziej sfrustrowane. Więc wydaje mi się, że nawet
gdybyśmy wiedzieli, nic byśmy nie mogły wskórać”.
Doświadczenie szkolnej dyskryminacji zniechęca uczniów szkół branżowych
do demokracji i polityki. Wśród naszych badanych odsetek osób,
które nie chciałyby wziąć udziału w wyborach parlamentarnych, przewyższał
liczbę chętnych do głosowania. Ta odmienna tendencja niż w przypadku
dorosłych Polaków jest zapewne odzwierciedleniem negatywnych przekonań
na temat polskiej polityki wśród młodzieży i może być niepokojącym
sygnałem dla polskiej demokracji.
Inne negatywne sygnały to niski poziom zainteresowania badanej
młodzieży polityką (ponad dwie trzecie określiło swoje zainteresowanie
polityką jako nikłe lub żadne). W badanej grupie odsetek uczniów i uczennic
przekonanych, że rządy niedemokratyczne czasami mogą być bardziej
pożądane niż demokratyczne, przewyższa odsetek osób preferujących jednak
demokrację (a ponad dwie trzecie nie ma w tej kwestii zdania).
Zamiast happy endu
Rozmowy z uczniami i uczennicami pokazały, że ważnym czynnikiem
różnicującym uczniów w zakresie poglądów politycznych jest płeć. Mimo
iż chłopcy częściej deklarują zainteresowanie polityką, ich faktyczna wiedza
o polityce niekiedy ustępuje wiedzy dziewczyn. (W jednej z grup chłopcy,
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 115
którzy wychwalali lewicę za jej zrozumienie świata młodych, zgodnie twierdzili,
że jej przedstawicielem jest… Sławomir Mentzen).
Natomiast dziewczyny, zazwyczaj nieuważające się za szczególnie obeznane
w świecie polityki, nierzadko dysponowały językiem pozwalającym
im włączyć własne doświadczenia w szerszy kontekst społeczny. Wyższa
świadomość obywatelska i zaangażowanie badanych uczennic nie było jednak
efektem edukacji szkolnej ani socjalizacji politycznej w domu. Wielką
lekcją obywatelskiego zaangażowania dla wielu uczennic szkół branżowych
było uczestnictwo w protestach Strajku Kobiet oraz śledzenie ich przebiegu
w mediach społecznościowych.
Po wyborach – zwłaszcza jeśli pójdą nie tak, jak byśmy sobie życzyli –
zacznie się narzekanie i szukanie winnych. Młodzi to murowany kandydat
w tej dyscyplinie. Zanim dołączymy do jeremiady, że młodzież ma Polskę
w dupie, a w głowie ma siano, że niczego nie czyta, a jak czyta, to nie rozumie,
że nawet telewizji nie ogląda, a ich światopoglądu nie kształtuje ani
Holecka, ani Olejnik, bo wiedzę o świecie czerpią z TikToka (no chyba że
to klasowi intelektualiści, to jeszcze z YouTube’a), przypomnijmy sobie, jak
wygląda szkoła i edukacja obywatelska, którą im fundujemy. I zastanówmy
się, czy mamy jakiś pomysł, co z tym z robić. Lepszy niż odbieranie
młodym smartfonów.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 116
ZDROWIE,
CZYLI
ZA CO
CHOROWAĆ
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 117
W szpitalu jest spoko,
ale z dentystą tragedia
piotr wójcik
Jeśli ktoś miał nadzieję, że kampania przed pierwszymi wyborami parlamentarnymi
od czasu pandemii upłynie pod znakiem pomysłów na naprawę systemu
ochrony zdrowia, to musiał się srogo zawieść. Opieka medyczna nie jest
głównym tematem kampanii wyborczej – zresztą trudno powiedzieć, co nim
właściwie jest, gdyż w tych krzykach i awanturach niewiele znajdziemy treści.
System opieki medycznej w Polsce nigdy nie był tematem szczególnie
rozgrzewającym opinię publiczną. Mimo to ochrona zdrowia była
poddawana niezliczonym reformom (ktoś jeszcze pamięta o kasach chorych?),
niestety zwykle nieudanym. Głównie dlatego, że polegały one na
kombinowaniu, jak by tu cokolwiek usprawnić, nie dosypując przy tym
gotówki i nie podwyższając składki zdrowotnej. „Zrobimy to lepiej za
tyle samo” – to odwieczne hasło gospodarki rynkowej przyświecało także
kolejnym reformatorom opieki medycznej w Polsce.
Teoretycznie dorobiliśmy się w Polsce powszechnego, publicznego
i bezpłatnego systemu ochrony zdrowia, co może być traktowane jako osiągnięcie
cywilizacyjne. Niestety tylko teoretycznie, gdyż w praktyce opieka
medyczna nad Wisłą nie jest ani powszechna, ani rzeczywiście publiczna,
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 118
ani w pełni bezpłatna. Owszem, pod względem dostępu do usług medycznych
Polska nieco wyprzedza USA, ale do standardów Europy Zachodniej
jest nam daleko.
Wydatki niemal stoją w miejscu
Pierwotną przyczyną problemów publicznego systemu ochrony zdrowia
w Polsce jest jego wieloletnie i permanentne niedofinansowanie. Oparliśmy
opiekę medyczną na finansowaniu nie z budżetu państwa, ale ze składek,
które trafiają do publicznego funduszu, a więc systemowe podniesienie
nakładów na zdrowie wymaga podwyżki składki zdrowotnej. A to jest
w Polsce piekielnie trudne do przeforsowania, czego dowodem ogromny
opór społeczny przeciw reformie podatkowej Polskiego Ładu.
Dodatkowo co roku NFZ mógł zostać zasilony jednorazową subwencją
z budżetu państwa, jednak musiała ona być określona już w ustawie
budżetowej, a jej celem było głównie zasypywanie powstałego deficytu.
W 2021 roku do NFZ z budżetu trafiło 2,5 mld zł.
W 2021 roku parlament przyjął ustawę zakładającą podniesienie publicznych
nakładów na zdrowie do 7 proc. PKB w 2027 roku. W bieżącym
roku miałoby to być już 6 proc. PKB. Poza tym wprowadzono możliwość
przekazywania dotacji z budżetu także na etapie jego realizacji. Na pierwszy
rzut oka wygląda to w porządku, ale w praktyce większa poprawa nie nastąpiła.
Nominalnie budżet NFZ rósł, jednak działo się to głównie dzięki
rosnącym płacom oraz kosmetycznej reformie składki zdrowotnej od jednoosobowych
działalności gospodarczych. W rezultacie dotacje budżetowe
wręcz spadły – w zeszłym roku wyniosły 600 mln zł, a w bieżącym prawdopodobnie
wyniosą równe zero. Co gorsza, NFZ został w zeszłym roku
obciążony szeregiem dodatkowych wydatków – m.in. na ratownictwo
medyczne, które wcześniej było finansowane z budżetu.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 119
Dosyć szybko okazało się, że budżet NFZ znów się nie spina, więc
potrzebuje państwowej kroplówki. W przyszłym roku system ochrony
zdrowia zostanie zasilony rekordową dotacją z budżetu wynoszącą 8 mld
zł. Inflacja oraz dodatkowe wydatki sprawiły, że wzrost składek przestał
pokrywać rosnące koszty.
Jak na razie dofinansowanie opieki zdrowotnej w Polsce jest więc mistyfikacją.
Najlepiej widać to w nakładach na zdrowie w relacji do PKB.
Chociaż według ustawy już w tym roku publiczne nakłady na opiekę medyczną
powinny wynieść 6 proc. PKB, a w ubiegłym 5,75 proc., to według
danych OECD w 2022 roku wyniosły one tylko 5 proc. PKB. Od 2015
roku wzrosły więc o ledwie pół punktu procentowego – i o trzy dziesiąte
punktu względem roku poprzedniego.
Dla porównania, wydatki publiczne na zdrowie w Czechach w 2022
roku wyniosły 7,7 proc., w Holandii 9,4 proc., a w Niemczech niecałe 11
proc. PKB. To przepaść, którą trudno zasypać dobrymi chęciami personelu
medycznego czy nawet najlepszą na świecie organizacją – a tej ostatniej
trudno się spodziewać akurat po Polsce i Polakach.
Jak to możliwe, że państwo nie przestrzega ustaw? Formalnie rzecz
biorąc, przestrzega. Po prostu w ustawie zawarto bardzo sprytne rozwiązanie:
nakłady na ochronę zdrowia liczone są w relacji do PKB… sprzed
dwóch lat. Zatem dzisiaj oblicza się je względem PKB z 2021 roku. Jeśli
w tym roku osiągniemy zakładane 6 proc. PKB na zdrowie, to nie ma się
z czego cieszyć, gdyż będzie to liczone od PKB o jakieś kilkanaście procent
niższego od tegorocznego.
Przeniesienie ciężarów
Potrzeby zdrowotne obywatelek nie znikną tylko dlatego, że publiczny
ubezpieczyciel finansuje jedynie ich część. Brakujące usługi medyczne
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 120
muszą zostać kupione na rynku. Według danych OECD w 2020 roku
łączne wydatki publiczne i prywatne na zdrowie w Polsce stanowiły
6,5 proc. PKB, co – pomijając raj podatkowy Luksemburg – było przedostatnim
wynikiem w UE. Mniej wydano tylko w Rumunii – 6,3 proc.
PKB. Różnica na korzyść Rumunów była jednak taka, że tam obywatele
wydawali mniej z własnej kieszeni – nakłady prywatne na zdrowie wyniosły
1,3 proc. PKB, a w Polsce aż 1,8 proc. A to dlatego, że nakłady publiczne
w Rumunii były proporcjonalnie nieco wyższe niż nad Wisłą.
Inaczej mówiąc, znaczny ciężar finansowania opieki medycznej w Polsce
przeniesiono na obywateli. Polki i Polacy muszą pokrywać z własnej kieszeni
28 proc. ogólnych wydatków na zdrowie. Przeciętnie w UE obywatelki dokładają
w ten sposób tylko 19 proc. W Danii i Francji 15 proc., a w Czechach,
Niemczech i Holandii ledwie 13 proc.
Jedynym obszarem opieki medycznej, który jest w Polsce rzeczywiście
w pełni finansowany ze środków publicznych, jest opieka szpitalna. 94 proc.
nakładów na opiekę szpitalną nad Wisłą pochodzi z NFZ lub budżetu.
Średnia unijna jest nawet trochę niższa – to 91 proc. Oczywiście wśród
liderów – Czech, Niemiec czy Francji – nakłady publiczne stanowią o kilka
punktów procentowych więcej, ale pod tym względem sytuacja w Polsce
wygląda mniej więcej normalnie. Warto jednak dodać, że to nie jest efekt
hojnej oferty usług medycznych świadczonych w szpitalach, lecz raczej
wysokich cen zabiegów i operacji świadczonych komercyjnie, których
prywatne ubezpieczenia medyczne zwykle nie obejmują.
Znacznie gorzej wygląda sytuacja w opiece ambulatoryjnej. Z powodu
długich kolejek do lekarzy specjalistów polscy pacjenci masowo
kupują drożejące z roku na rok wizyty prywatne. W 2020 roku środki
publiczne pokryły tylko 72 proc. nakładów na opiekę ambulatoryjną
w naszym kraju. Więcej niż co czwarta złotówka pochodziła z prywatnych
kieszeni. Pod tym względem średnia unijna (78 proc.) była już o kilka
punktów lepsza.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 121
Oczywiście najgorsza sytuacja jest w opiece dentystycznej, gdzie pieniądze
prywatne zupełnie dominują. Trzy czwarte nakładów na usługi
dentystyczne pochodzą z portfeli gospodarstw domowych – w UE dwie
trzecie, więc lepiej, chociaż niewiele. Stomatologia została de facto sprywatyzowana
w większości krajów UE. Znajdziemy jednak chwalebne
przypadki, które świadczą, że to nie musi być norma. Znów będą to Czechy
– nad Wełtawą ponad połowę wydatków na dentystów pokrywa państwo.
We Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii przeszło dwie trzecie.
Na tle UE zdecydowanie najbardziej odstajemy w refundacji leków.
W szeregu krajów UE państwo finansuje ponad 80 proc. rachunków za
zakupy w aptekach. W całej UE prawie 60 proc. W Polsce ledwo ponad
jedną trzecią. Tu warto zauważyć, że rozszerzenie grupy osób uprawnionych
do bezpłatnych leków na receptę było jedyną sensowną obietnicą wyborczą
złożoną w tym roku przez PiS. Jak i jedną z nielicznych sensownych propozycji
złożonych w tym roku przez wszystkie ugrupowania.
Druga Ameryka
W takiej sytuacji trudno mówić o powszechnej i bezpłatnej opiece medycznej.
Skoro tak duże znaczenie dla systemu mają pieniądze prywatne, to
realny dostęp do świadczeń staje się nierówny. Różnice w dochodach mają
duży wpływ na możliwość zaspokojenia potrzeb zdrowotnych. Oczywiście,
najbogatsi zawsze mieli dostęp do najlepszej opieki i najwybitniejszych
specjalistów – to truizm. W Polsce jednak te różnice w dostępie występują
nawet między wyższą a niższą klasą średnią. Zarabiający 15 tys. zł informatyk
bez większych problemów poświęci 300 zł na wizytę u lekarza – dla
zarabiającej trzy razy mniej nauczycielki byłby to już bardzo wysoki wydatek.
Poza tym trzeba pamiętać, że w Polsce pełną publiczną opieką medyczną
nie są objęci wszyscy obywatele. Gdy ktoś z dowolnego powodu
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 122
nie ma opłaconych składek, wtedy jego prawa ograniczają się do usług
podstawowej opieki zdrowotnej (POZ). Według OECD w 2020 roku
prawie 7 proc. mieszkańców Polski nie miało prawa do publicznych usług
medycznych. To trzeci od końca wynik w UE – tradycyjnie wyprzedziliśmy
Rumunię i Bułgarię. Zasadniczo na Wschód od Odry – z Czechami
włącznie – prawo do świadczeń publicznego systemu mieli wszyscy lub
niemal wszyscy obywatele.
Według OECD większość polskich nieubezpieczonych pracowała
w szarej strefie, na umowach pozakodeksowych lub notowała przerwy
w zatrudnieniu. Mowa o całkiem dużej grupie ludzi – łącznie liczyła około
2,5 mln osób. Proporcjonalnie to tylko o jedną trzecią mniej niż w Stanach
Zjednoczonych, które uchodzą za najbardziej nieludzkie pod tym względem.
W USA w 2020 roku bez ubezpieczenia było niecałe 10 proc. mieszkańców.
W zeszłym roku było to już tylko 8,4 proc. W Polsce w ubiegłym roku odsetek
nieubezpieczonych spadł do równych 6 proc., więc i różnica między
USA a Polską spadła do ponad jednej czwartej.
Miejsce urodzenia ma znaczenie
Nierówny dostęp do opieki medycznej przekłada się na różnice w poziomie
zdrowia mieszkańców. Dolne warstwy społeczne żyją krócej, co widać
w szczególności wśród mężczyzn. Według danych OECD, w 2015 roku
30-letni Polak z wykształceniem niższym od średniego miał przed sobą 12
lat mniej życia niż jego rodak z dyplomem uczelni wyższej. To trzecia co do
wysokości luka w długości życia w OECD – po Słowakach i Estończykach.
Wśród Polek różnica ta była dwukrotnie mniejsza (ponad pięć lat) i tylko
o rok wyższa od średniej dla wszystkich krajów.
Nierówności w zdrowiu widać także na poziomie terytorialnym, i to
nawet w obrębie jednego województwa. Według danych GUS w 2021 roku
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 123
mężczyzna urodzony w podregionie radomskim miał przed sobą niecałe
71 lat życia, czyli trzy lata mniej od urodzonego w mieście Warszawa.
Noworodek z Wałbrzycha lub okolic będzie statystycznie żył niecałe 70
lat – a ktoś, kto właśnie urodził się we Wrocławiu, ponad 73 lata. Najdłużej
pożyje chłopczyk urodzony w Krakowie – niecałe 75 lat. Chłopiec
urodzony w tym samym czasie w powiecie żyrardowskim może liczyć na
życie o pięć lat krótsze.
To raczej bezsporne, że duże znaczenie pieniędzy prywatnych w systemie
ochrony zdrowia to skutek niskich wydatków publicznych w relacji do
PKB. Zbyt niskich, czyli nieadekwatnych już do obecnego poziomu rozwoju.
Zmniejszenie nierówności w dostępie do usług medycznych w Polsce
powinno więc w pierwszej kolejności podnieść finansowanie systemu, ale
proporcjonalne (w relacji do PKB), a nie nominalne (podawane w PLN).
Sfinansować to najlepiej przez podniesienie oskładkowania dobrze zarabiających.
Czyli w pierwszej kolejności podatników rozliczających się liniowym PIT,
którzy przeciętnie stanowią zdecydowanie najlepiej zarabiającą grupę zawodową
w Polsce. Z niewiadomych względów ich składka zdrowotna wynosi obecnie
4,9 proc. dochodu, a nie 9 proc., jak wśród etatowców czy samozatrudnionych
rozliczających się według skali. To jest jawna niesprawiedliwość i niewytłumaczalny
ukłon, zwykle bardzo hardego PiS, w stronę najbogatszych. Poza tym można
podnieść też powszechną składkę zdrowotną, wprowadzając przy tym ulgę dla
zarabiających mniej niż średnią krajową, by per saldo ta grupa dochodowa wyszła
na zero. Przy okazji działałoby to jak drobny element progresji podatkowej.
Oczywiście spotka się to z potężnym oporem dobrze zarabiających,
ale po prostu trzeba będzie to przeczekać. Zawsze można mówić prawdę,
że chodzi o ratowanie życia, i gdzie się da, szeroko opisywać przypadki
osób (bez danych osobowych), które przedwcześnie zmarły z powodu niedofinansowania
systemu. Niezbyt subtelna to będzie strategia, ale skoro
zwolennicy gospodarki liberalnej regularnie stosują szantaż emocjonalny,
to dlaczego nie spróbować.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 124
KULTURA,
CZYLI
PO CO KOMU
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 125
Czas na nowe otwarcie
w instytucjach kultury
mikołaj iwański
Patrząc na krajobraz instytucji sztuki pod koniec drugiej kadencji rządów PiS,
widzimy przede wszystkim problemy z naciskami politycznymi oraz bardziej
niż wątpliwymi nominacjami dyrektorskimi. Perspektywa niekończącej się
wojny politycznej przysłania niestety szereg nierozwiązanych od początku
III RP problemów w zakresie ładu instytucjonalnego w kulturze.
Od początku lat 90. mamy trzy praktycznie nieusuwalne problemy –
arbitralne nominacje dyrektorskie – w lepszych czasach bardziej uznaniowo-towarzyskie,
w gorszych stricte polityczne – trwałe niedofinansowanie
oraz sztywne i hierarchiczne struktury zarządzania.
Rozkłada się to oczywiście bardzo różnie w zależności od konkretnej
dyscypliny – do lepiej finansowanych instytucji należą opery czy filharmonie,
gorzej jest z teatrami, a najniżej tradycyjnie znajdujemy instytucje
zajmujące się sztukami wizualnymi.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 126
Finanse
Do najlepiej radzących sobie finansowo instytucji należą te, których organizatorem
jest Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego – w ostatnim
okresie ich liczba systematycznie wzrasta. Obecnie jest to interpretowane
jako realizacja planu zwiększania politycznego nadzoru nad nimi, ale
w dłuższej perspektywie może oznaczać paradoksalnie większą swobodę
wynikającą z dostępu do porządnego centralnego finansowania.
Instytucje muzyczne postrzegane są przez polityków jako mniej problemowe,
czyli unikające wypowiedzi krytycznych czy politycznych, są
jednocześnie bardzo wymagające finansowo, a środowiska z nimi związane
bywają naturalnie bardziej konserwatywne, więc stawia je to na uprzywilejowanej
pozycji.
Gorzej jest z teatrami, gdzie jednak pracuje się ze słowem i nierzadko
mają w nich miejsce realizacje krytyczne, więc tu decydenci zazwyczaj są
czujni i zachowują daleko posuniętą ostrożność w dysponowaniu środkami.
Pieniądze ministerialne obok presji politycznej, wypowiedzianej wprost
czy tylko wyczuwanej sprawnym dyrektorskim nosem dają jednak istotną
stabilność w pracy i możliwość planowania programu bez większych znaków
zapytania.
Inaczej rzecz wygląda w samorządach, które systematycznie mają coraz
mniejsze dochody własne, wcześniej zadłużały się w celu sfinansowania
wkładów własnych do środków unijnych i prowadzone przez nie instytucje
kultury są raczej nisko na liście priorytetów budżetowych. Tu każdego
roku odbywa się walka o utrzymanie poziomu finansowania, która toczona
w wyjątkowo komplikujących planowanie warunkach inflacyjnych rzadko
kończy się sukcesem.
Samorządowe instytucje kultury według badań Najwyższej Izby
Kontroli przeznaczają na wydatki stricte programowe ok. 5 proc. swoich
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 127
budżetów. Całą resztę pochłaniają koszty stałe (fundusz płac, media, remonty
itp.). Środki niezbędne do prowadzenia działalności statutowej starają
się pozyskać w konkursach grantowych. Ta ostatnia droga w minionych
latach stała się wyboista.
W najlepszych latach funkcjonowania systemu grantowego uznawano,
że możliwe jest pozyskanie nawet 27 proc. budżetu ze środków zewnętrznych –
co faktycznie było osiągalne w przypadku małych instytucji, choć ciężkie
do powtórzenia w kolejnych latach. Był to czas, kiedy środki z grantów
z funduszy norweskich czy Instytutu Adama Mickiewicza były dostępne,
a w kolejce do konkursów dotacyjnych nie ustawiali się tak ochoczo gracze
spoza branży. Obecnie wśród beneficjentów konkursów zarządzanych przez
MKiDN można znaleźć m.in. organizacje widma o politycznych afiliacjach,
NGO-sy powiązane ze strukturami kościelnymi.
Tradycyjnie uznaje się, że istotnym źródłem dochodu mogą być przychody
własne – co jest oczywiście prawdą. Jednak w najbardziej optymistycznych
sytuacjach (teatry, filharmonie) ze sprzedaży biletów, wynajmu
przestrzeni czy wyjazdów na festiwale można dołożyć do budżetu maksymalnie
20 proc. Są też instytucje takie jak galerie, gdzie przychody własne
są śladowe, bo trudno wymyślić sposób zarabiania przez nie bez rezygnacji
z działalności programowej.
O ostatnim elemencie miksu finansowego, czyli sponsorach, w polskich
warunkach trudno pisać bez rozczarowującego przygnębienia. Owszem,
duże muzea narodowe czy opery, filharmonie podległe MKiDN mogą liczyć
na wsparcie ze strony spółek skarbu państwa, ale wciąż nie jest to stricte
przepływ ze strony sektora komercyjnego. Poza tym nie jest tajemnicą, że
sponsoring ma charakter transakcyjny – nie ma tu grama wspaniałomyślności
– i opiera się za zakupie usług wizerunkowych.
Niektóre instytucje, by zwiększyć zainteresowanie sektora komercyjnego,
będą tak modulowały działania programowe, żeby jak najlepiej wpisać
się w strategie PR potencjalnych zainteresowanych. Skutkuje to tym, że
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 128
pozyskanie relatywnie niewielkich kwot może zaważyć na pracy całej instytucji
i spowodować wyraźną zmianę charakteru jej produkcji.
Od początku lat 90., kiedy rozpoczął się proces decentralizacji zarządzania
instytucjami kultury, nie udało się stworzyć efektywnego systemu
ich wsparcia. Aktualnie jest jasne, że nawet w okresie dobrej koniunktury
samorządy nie będą w stanie sfinansować wszystkich potrzeb podległych
im instytucji kulturalnych. Jedynym wyjściem jest zapewnienie stałego
rządowego wsparcia dla działań programowych.
Obsada stanowisk
Jeszcze w latach 90. dyrektorzy instytucji byli po prostu mianowani. Wszystko
rozstrzygała arbitralna decyzja polityczna i ten stan rzeczy trwał do roku
2005, kiedy nowelizacja ustawy o instytucjach kultury wprowadziła procedury
konkursowe. Miały one charakter mocno fakultatywny i szczególnie
samorządy sięgały po to rozwiązanie w bardzo ostrożny sposób.
W 2012 roku zaostrzono te regulacje i zostały stworzone listy instytucji,
w których przeprowadzenie konkursu jest obligatoryjne. Pozostawiono
jednak boczne drzwi w postaci zgody ministra na odstąpienie od procedury
konkursowej, więc faktycznie aż tak dużo się nie zmieniło.
Niezależnie od afiliacji politycznych, szczególnie prezydenci dużych
miast znajdują zaskakująco dużo zrozumienia w MKiDN, gdzie ich wnioski
o odstąpienie od procedury konkursowej są seryjnie akceptowane. Włodarze
samorządów nie są też związani wynikiem konkursu i po jego przeprowadzeniu
mogą mianować na stanowisko dyrektora teatru czy galerii dowolną
osobę. Jedyną sankcją jest nacisk opinii publicznej.
Przeprowadzenie samej procedury konkursu w sumie też nie stanowi
większego wyzwania, gdyż skład komisji w większości zależy od organizatora
i najczęściej wynik procedury można przewidzieć już po ogłoszeniu składu
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 129
komisji. Jest to możliwe, gdyż w skład komisji wchodzą przedstawiciele
dwu nigdzie niezdefiniowanych organizacji twórczych, co daje możliwość
wskazywania fantomowych lub spolegliwych wobec władzy organizacji.
Dopełnieniem tych praktyk jest przedziwne traktowanie dokumentów
programowych przygotowywanych przez kandydatów. Są one najpilniej
strzeżonymi opracowaniami, do których dostęp mają jedynie członkowie
komisji. Podstawą ich utajnienia jest rzekoma troska o ochronę praw
autorskich, w praktyce jest to motywowane często żenującą jakością
aplikacji. Po ostatniej nowelizacji ustawy w 2019 roku nałożony został
obowiązek publikowania koncepcji programowej zwycięzcy konkursu,
co jest niewielkim, ale jednak krokiem w dobrą stronę.
Kuriozalną praktyką jest utajnienie prac komisji – często jedynym
śladem ich działania jest kilkuzdaniowy protokół ze wskazaniem zwycięzcy.
W praktyce nie ma żadnej możliwości kontroli przebiegu ich prac przez
stronę społeczną.
W 2012 roku wprowadzono niezwykle kontrowersyjną możliwość rozpisania
przetargu na prowadzenie instytucji kultury. Najgłośniejszy przypadek
zastosowania tej opcji miał miejsce w szczecińskiej Trafostacji Sztuki, co
przyniosło efekt w postaci dość skutecznego bojkotu prac tej instytucji przez
środowisko artystyczne.
W rzeczywistości kolejne regulacje nie mają charakteru całkowicie wiążącego
i istnieje szereg sposobów na efektywne ich ominięcie. Samorządowcy
mają całkowicie wolne ręce we wskazywaniu kierujących podległymi im
instytucjami. Nie ponoszą też z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Dzięki
temu mamy do czynienia sytuacjami takimi jak w krakowskim MOCAK-u,
gdzie nigdy nie odbył się żaden konkurs, czy toruńskim CSW Znaki Czasu,
w którym od ponad dekady nie istniała najmniejsza szansa na merytoryczne
kierownictwo – wszystkie decyzje były podejmowane jednoosobowo w gabinetach
prezydentów Krakowa i Torunia. Szczególnie kontrowersyjna sytuacja
miała miejsce w Słupsku, gdzie za zgodą MKiDN i na wniosek marszałka
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 130
z PO przedłużono w 2020 roku o kolejne cztery lata rządy osoby, o której
mobbingowych praktykach rozpisywały się ogólnopolskie media.
Najbardziej bulwersująca sytuacja miała miejsce we Wrocławiu, gdzie
władze województwa składające się z Bezpartyjnych Samorządowców (ex PO)
oraz PSL całkowicie zniszczyły Teatr Polski. Z jednego z najważniejszych
teatrów w kraju spadł do ligi powiatowej, dzięki forsowanej w zgodzie
z obecnymi przepisami kandydaturze Cezarego Morawskiego.
Jest obecnie całkowicie jasne, że mocno nieszczelne regulacje nie dają
żadnej gwarancji na merytoryczne kierownictwo i co za tym idzie, realizowanie
misji większości instytucji artystycznych. Są one traktowane najczęściej
jak kolejne samorządowe synekury do uznaniowego obsadzenia. Oczywiście
w przypadku dobrej reakcji na presję środowisk artystycznych i mediów
istnieje szansa na wskazanie kompetentnych osób, ale konieczny jest do
tego nieczęsto spotykany splot sprzyjających okoliczności.
Jest to obszar wymagający naprawdę pilnej regulacji, gdyż obecny stan
sprzyja dużemu marnotrawstwu publicznych pieniędzy – utrzymywanie
instytucji niebędących w stanie realizować misji programowej kosztuje
polskie samorządy co roku naprawdę duże kwoty.
Hierarchiczne zarządzanie
To coraz lepiej zdiagnozowany problem instytucji artystycznych. Nie jest
tajemnicą, że powołaniowy charakter pracy, bardzo niskie wynagrodzenia
oraz duży poziom napięcia towarzyszący wielu projektom są mieszanką,
w której zachowania mobbingowe wystąpią szybciej niż później. Przyzwolenie
na wieloletnie przekraczanie granic nie jest niczym nadzwyczajnym
w filharmoniach, operach, teatrach czy galeriach.
Elementem spinającym tę patologiczną kulturę pracy jest kult wielkich
zarządzających, charyzmatycznych postaci, których przemocowe zachowania
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 131
niszczą relacje i życie wielu podwładnym. Jeśli przypomnimy sobie, że wiele
z nominacji odbywa się na zasadach towarzysko-politycznych, to trudno,
żeby sytuacja była inna. Całości dopełniają drastyczne różnice w zarobkach –
celebryckie dla wybranych postaci (np. w instytucjach muzycznych)
i często dla samych zarządzających oraz permanentnie najniższe dla zdecydowanej
większości. Zmiana tego stanu rzeczy nie nastąpi prędko, ale
jest absolutnie konieczna.
Na koniec warto sobie zadać pytanie, jaką rzeczywistą funkcję pełnią
instytucje artystyczne w systemie sektora publicznego? Nie jest problemem
ustalenie społecznych funkcji sztuki, natomiast osadzenie w tym kontekście
instytucji wymaga chwili namysłu. Mimo konstytucyjnie gwarantowanego
przez art. 5 dostępu do dóbr kultury wciąż mamy problem z jasnym uchwyceniem
roli samych instytucji. Z jednej strony faktycznie w jakimś stopniu
zapewniają kontakt ze sztuką mniej lub bardziej szerokiemu gronu publiczności,
z drugiej strony wydajnie napędzają procesy stratyfikacji społecznej.
W perspektywie kolejnych lat jest szansa na istotną reformę systemu
instytucji artystycznych i porzucenie na jakiś czas retoryki walki wiadomo
z kim. Fajnie byłoby nie zmarnować tej okazji.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 132
A co programy
wyborcze obiecują
pracownicom sztuki?
mikołaj iwański
W finalnym etapie kampanii wyborczej postanowiłem przyjrzeć się więc
propozycjom najważniejszych sił politycznych z perspektywy postulatów
od lat zgłaszanych przez środowiska artystyczne. Artyści i pracownice sztuki
też powinni czasem zagłosować portfelem, na czym skorzystają zarówno
one same, jak branża poruszana ich codzienną pracą. Niestety nawet na
poziomie obietnic sytuacja nie wygląda najlepiej i wiele rzeczy można by
obiecać zdecydowanie lepiej.
sTRAjk
W tym roku minęło 11 lat od strajku artystów, podczas którego domagano
się zapewnienia dostępu do ubezpieczeń społecznych dla artystów. Mimo
upływu czasu realizacja tych postulatów wygląda bardziej niż marnie.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 133
Chodzi o bardzo prostą i z perspektywy legislacyjnej mało skomplikowaną
rzecz – dostęp do samodzielnie opłacanych składek dla artystów
pracujących samodzielnie. W wysokości, która nie będzie dla nich nieosiągalna
finansowo. To temat naprawdę już dobrze opisany, wielokrotnie
tłumaczony i istnieje pewien środowiskowy szeroki konsensus co do konieczności
jego uregulowania.
Tym bardziej że analogiczne systemy istnieją w krajach starej Europy.
Istniały też w krajach byłego bloku wschodniego, ale nie przetrwały lat
90. Konieczne jest ich odbudowanie na przystających do współczesnych
realiów zasadach. Chodzi o bardzo elementarną rzecz – objęcie ubezpieczeniem
zdrowotnym, rentowym i emerytalnym pracujących w zawodach
artystycznych ludzi.
Pojawiają się jednak problemy, które przy dobrej woli i decyzyjności
można by przezwyciężyć – jak chociażby kwestia określenia potencjalnej
grupy zainteresowanych. MKiDN nigdy nie posiadał ambicji prowadzenia
statystyk środowisk artystycznych i mimo pewnych prób nie udało się
wiarygodnie ustalić, ilu artystów freelancerów funkcjonuje na polskim
rynku pracy. Te liczby z kolei są niezbędne do sporządzenia szacunkowych
kosztów wdrożenia systemu.
Kolejną sprawą jest wskazanie na źródła finansowania dopłat do
składek ubezpieczeniowych dla artystów. W sensownej rozmowie o tym
zagadnieniu bardzo przeszkadza wieloletnia tresura w paleoliberalnej
retoryce, w której jest osadzona polska opinia publiczna od kilku dekad.
Naturalne źródło, jakim jest budżet państwa, jest oczywiście najbardziej
niedostępne, gdyż jak wiemy każdy transfer w stronę inną niż wielkiego
biznesu lub organizacji religijnych powoduje egzystencjalny strach u lokalnych
elit opiniotwórczych. Z tym ciężko wygrać, więc wypada tylko
wspomnieć, że kłopotliwa sytuacja dochodowa wielu polskich artystów jest
wprost powiązana z chronicznym niedofinansowaniem polskich instytucji
kultury i sztuki, więc moralnie to nawet by się jakoś spięło.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 134
Źródłem, które jako działacze Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej
wskazywaliśmy od wielu lat, jest opłata reprograficzna – opłata od
czystych nośników i urządzeń do nagrywania i odtwarzania. Tu jednak na
drodze stoi wielka przeszkoda w postaci organizacji zbiorowego zarządzania
prawami autorskimi, w tym ZAiKS, które uważają, że opłata ta w całości
powinna trafić do ich budżetów.
Od ponad dwóch dekad jednak nie było nowelizowane rozporządzenie
MKiDN określające stawki od poszczególnych kategorii urządzeń, w związku
z czym obecne wpływy z tej opłaty są około dziesięciokrotnie zaniżone
i zamiast trafiać w jakikolwiek sposób do artystów, zostają w kieszeniach
producentów i dystrybutorów sprzętu elektronicznego. Nie muszę dodawać,
że ci ostatni są wielkimi beneficjentami tego stanu rzeczy i gorąco kibicują
obecnemu bezwładowi.
Jak wygląda to w perspektywie
obietnic wyborczych?
O ile w 2015 roku istniało pewne niezobowiązujące zainteresowanie tematem
pracy artystów ze strony praktycznie wszystkich liczących się komitetów
wyborczych, o tyle od tego czasu sytuacja bardzo się zmieniła. Jeszcze w 2019
roku w opasłym dokumencie programowym PiS deklarował wolę zajęcia się
tematem. W obecnej kampanii wyborczej przegląd propozycji programowych
dotyczących kultury wygląda naprawdę mizernie, z dwoma wyjątkami.
W przypadku PO mamy do czynienia jedynie z kilkoma sloganami,
zawartymi w dokumencie programowym oraz z deklaracją Donalda Tuska
z konwencji programowej z 10 września. Wśród 100 konkretów na
100 dni znalazła się obietnica objęcia ludzi kultury i sztuki ubezpieczeniami
społecznymi i sfinansowanie tego ze środków przesuniętych z funduszu
kościelnego.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 135
Cieszy mnie to osobiście, tym bardziej że dokładnie to samo źródło
finansowania postulowałem już w 2012. Obawiam się, że jednak samo
przesunięcie środków z funduszu kościelnego nie wystarczy, konieczne
będzie sięgnięcie po środki z opłaty reprograficznej.
Podobnie optymistycznie nastraja lektura dokumentu programowego
koalicjanta PO – Nowoczesnej, gdzie znajdujemy taką oto zapowiedź:
„Wprowadzimy przepisy przeciwdziałające prekaryzacji pracy w kulturze
(niestabilne warunki zatrudnienia i niskie wynagrodzenia) oraz regulujące
status egzystencjalny artystów – freelancerów (ustawa o statusie artysty
zawodowego, powołująca Polską Izbę Artystów). Zapewni to artystom
nieetatowym minimum bezpieczeństwa socjalnego i zdrowotnego”. Jest
to niewątpliwa zasługa Krzysztofa Mieszkowskiego, odpowiedzialnego za
tę część deklaracji programowej.
Trzeci koalicjant Koalicji Obywatelskiej, Zieloni, w swojej ogólnej
deklaracji Zielony Manifest 2.0, nie porusza żadnych szczegółowych zagadnień,
więc i sprawy kultury nie zostały w nim ujęte.
Podobnie rozczarowuje Partia Razem, gdzie kultura została ujęta wraz
z edukacją i nauką. Doczekała się dwu ogólnych deklaracji – wzmocnienia
dostępności kultury lokalnej oraz reformy TVP.
Dla porządku dodam, że na stronach Polski 2050, PSL oraz Trzeciej
Drogi temat kultury poza kilkoma zdaniami (podniesienie nakładu z 5 mld
do 7 w programie PSL) się nie pojawia.
I na koniec warto zaznaczyć, że w Konstytucji Wolności – dokumencie
programowym Konfederacji jedyna kultura, o której mowa, to „kultura
posiadania broni”.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 136
Ubezpieczenia dla artystek
Nie jest zaskoczeniem, że przed każdymi wyborami władze Prawa i Sprawiedliwości
wymagają od swoich funkcjonariuszy (wiceministrów) przygotowania
merytorycznych propozycji programowych w formie zwięzłych
wypracowań. Tak stało się i tym razem. W opasłym dokumencie programowym
mamy zapowiedź m.in. utworzenia Instytutu Sztuk Wizualnych
oraz wzmocnienia systemu stypendialnego. Aż chce się zacytować Janusza
Palikota sprzed kilkunastu lat, który z uznaniem pisał, iż „nikt tak nie
obiecuje jak prezes”, ale nie zmienia to faktu, że rządząca partia posiada
jakąś krytyczną diagnozę w sprawie, obejmującą również samodzielnie
spowodowane problemy (destrukcja systemu stypendialnego). Obietnica
wprowadzenia systemu dedykowanych ubezpieczeń dla artystów nie
pojawia się wcale i należy to uznać za wiążące.
Resort kierowany przez Piotra Glińskiego przez pewien czas zmagał
się z ambicją uregulowania dostępu artystów do ubezpieczeń. Był taki
moment, kiedy wyglądało to dość poważnie. Po długich, jałowych i nieco
zmanipulowanych konsultacjach środowiskowych powstał projekt Ustawy
o Artystach Zawodowych.
W szczegółowych regulacjach posiadał szereg poważnych wad, czyniących
go nieakceptowalnym (w tym m.in. uznaniowy i nietransparentny
sposób weryfikacji uprawnionych, problem z reprezentatywnoscią ciał
kolegialnych itp.), ale była to najpoważniejsza próba uregulowania tematu.
Projekt utknął w konsultacjach międzyresortowych, finalnie nie trafiając
do Sejmu. Po całej inicjatywnie pozostała jedynie strona internetowa artystazawodowy.pl,
która od dłuższego czasu jest kompletnie martwa.
W przededniu wyborów perspektywa uchwalenia ustawy wprowadzającej
opisane regulacje nie wygląda najgorzej. Nie wygląda też jakoś
bardzo obiecująco. Wszystko zależy od wyniku wyborów oraz od tego, na
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 137
ile uda się wydobyć od polityków kolejne bardziej wiążące i szczegółowe
deklaracje. Politycznie postulaty środowiska artystów i pracowników
sztuki znajdują się w tym samym miejscu co w 2015 roku. Ewentualny
sukces będzie zależeć wyłącznie od dalszej presji.
Tymczasem problemy socjalne artystów, nie wynikają z lokalnej specyfiki,
ale są przejawem szeregu zjawisk, które dotykają cały nasz kontynent.
W 2021 roku Parlament Europejski uchwalił trzecią już rezolucję dotyczącą
sytuacji socjalno-dochodowej artystów. W kontekście odbudowy gospodarki
po kolejnych lockdownach sformułowane zostały bardzo konkretne
rekomendacje. Po raz kolejny w dokumencie zawarte są wezwania do zapewnienia
form ubezpieczeń i opodatkowania właściwego dla charakteru
pracy artystycznej. Poprzednie rezolucje z 2001 i 2007 poświęcały tym
zagadnieniom więcej miejsca, więc tym razem skupiono się na udziale
artystów w programach pocovidowych.
W dokumencie zawarta jest jednak bardzo ciekawa rekomendacja
„(Parlament) wzywa w związku z tym Komisję do przyjęcia jak najszerszego
podejścia, aby zapewnić dostęp do rokowań zbiorowych wszystkim samozatrudnionym,
w tym artystom i pracownikom sektora kultury”.
Ile zapłacić artystce
za jej pracę?
Prowadzi nas to do drugiego zestawu zagadnień związanych z wynagradzaniem.
Bardzo trudno w realiach polskiej debaty publicznej wyjaśnić, dlaczego
rokowania zbiorowe są tak ważne. Jesteśmy jako populacja generalnie zsocjalizowani
do indywidualnego zawierania umów i bardzo trudno zobaczyć nam,
ile tracimy przez wielką asymetrię pojedynczego artysty/pracownika kultury
z wielkimi instytucjami. Możliwości negocjowania zapisów umów są w najlepszym
przypadku skromne, a stawki zwykle podane z góry i nienaruszalne.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 138
Mam tu na myśli szeregowych pracowników sztuki – w przypadku wielkich
nazwisk w branży np. muzycznej, kiedy do gry wchodzą profesjonalni agenci,
sprawy wyglądają zgoła inaczej – ale to margines.
Światy sztuki byłyby naprawdę znacznie bardziej przyjaznymi miejscami,
gdyby istniała możliwość wdrożenia minimalnych, nienaruszalnych
stawek gwarantowanych układem zbiorowym. Wtedy uznaniowość
instytucji zostałaby w istotny sposób ograniczona na korzyść pracujących.
Podobnie, gdyby było możliwe używanie jednego wzorca umowy dla np.
zakupu dzieł do kolekcji, kontraktowania przygotowania i zagrania roli
w przedstawieniu teatralnym, podpisania umowy na tłumaczenie książki
czy wreszcie wydania własnej.
To nie są nieosiągalne postulaty, ale ich wprowadzenie wymaga uruchomienia
wyobraźni oraz kilku lat skutecznych awantur i wywierania
nacisku. Jak pokazuje doświadczenie strajku artystycznego z 2012 roku,
droga od protestu do uruchomienia wiarygodnych procesów legislacyjnych
zajmuje minimum dekadę.
Niestety w tym procesach mamy do czynienia też z istotnymi regresami –
po podpisaniu w 2014 roku porozumienia o minimalnych wynagrodzeniach
dla artystów wizualnych faktycznie coś zmieniło się na lepsze. Przez
pewien czas instytucje czuły się zobligowane do wynagradzania artystów
za wystawy i ten stan trwał jakoś do 2016 roku.
Po tym okresie nastąpił coraz bardziej widoczny regres, tłumaczony często
trudną sytuacją finansową spowodowaną przez kłopoty z pozyskiwaniem
środków projektowych. W pewnym zakresie był w tym element prawdy,
ale jeszcze więcej było w tym wykorzystywania atmosfery politycznego
konfliktu do odstąpienia od uczciwego rozliczania się z pracownicami sztuki.
Ostatnim w mojej opinii długofalowo istotnym zagadnieniem jest
ogłoszona przez liderów PO deklaracja likwidacji podatku Belki. To podatek
od dochodów kapitałowych czy zysków z rynków finansowych, lokat
i funduszy inwestycyjnych, który przez wiele lat znajdował się na marginesie
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 139
rozmów o zmianach podatkowych. Przy trwającym latami ruchu bocznym
na polskiej giełdzie oraz niskich stopach procentowych generował skromne
przychody do budżetu. Zapowiedź jego likwidacji nie nastraja jakoś szczególnie
optymistycznie, gdyż czuć tu mocno korwinowski vibe.
Znacznie lepszym pomysłem byłoby wprowadzenie odpisu na zakup
dzieł sztuki od podstawy jego naliczenia. Pomogłoby to w ustabilizowaniu
poprawiającej się sytuacji popytowej na polskim rynku sztuki, co przełożyłoby
się też na przychody samych artystów i pomogło funkcjonowaniu
wciąż skromnego rynku galeryjnego. Nie jest tajemnicą, że rynek sztuki
dla jakiejś formy rozwoju zawsze potrzebuje bodźców fiskalnych, o czym
świadczy szereg przykładów z krajów rozwiniętych. Wywołanie tego tematu
przez polityków PO można by spokojnie wykorzystać w celu skorygowania
formuły podatku od dochodów kapitałowych.
Wojna polityczna i atmosfera silnej polaryzacji politycznej najwyraźniej
nie sprzyjają formułowaniu systemowych propozycji dla pracowników
kultury i sztuki. Nie sprzyja mu też pokorne czekanie na lepszy czas. Jak
widać, jeśli coś wartego uwagi pojawia się w programach politycznych lub
obietnicach wyborczych, to bierze się to z wieloletniej presji i trwającego
latami przypominania problemów. To chyba najlepsza recepta na urzeczywistnienie
długo oczekiwanych zmian.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 140
LASY,
CZYLI CZYM
ODDYCHAMY
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 141
Co szkodzi lasom
bardziej niż katastrofa
klimatyczna? Rządy
Lasów Państwowych
z martą jagusztyn-krynicką
rozmawia magda majewska
Magda Majewska: Od spektakularnych protestów przeciw wycince
Puszczy Białowieskiej po rozbicie protestu Inicjatywy Dzikie Karpaty
– ta klamra chyba dobrze podsumowuje politykę rządów Zjednoczonej
Prawicy wobec lasów?
Marta Jagusztyn-Krynicka: Protesty przeciwko wycince w Białowieży
to dla wielu osób zapewne punkt zwrotny w myśleniu o lasach. Wtedy
jako społeczeństwo szerzej zauważyliśmy, że lasy to też istotna kwestia
polityczna. Ale nie wiem, czy możemy mówić o jakiejś klamrze polityki
któregokolwiek z ugrupowań politycznych wobec lasów. Odnoszę wrażenie,
że w Polsce nie mamy polityki leśnej. Jedyne, co się dzieje, to walka
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 142
Lasów Państwowych i związanych z nimi sił politycznych o zachowanie
status quo i możliwość budowania siły politycznej na eksploatacji lasów.
W przypadku Puszczy Białowieskiej z jednej strony mieliśmy protesty
społeczne, z drugiej – będące ich pokłosiem wyroki polskich sądów cywilnych
i Trybunału Sprawiedliwości UE. W 2018 roku TSUE zabronił
wycinki i niszczenia siedlisk w puszczy, a w marcu 2023 roku orzekł, upraszczając,
że ochrona gatunkowa ma pierwszeństwo przed gospodarką leśną.
Trybunał uznał też, że organizacje przyrodnicze powinny mieć możliwość
sprawdzenia zgodności z prawem leśnych dokumentów planistycznych,
czyli planów urządzenia lasu (PUL) w sądach administracyjnych.
Jak reagowały na to Lasy Państwowe?
Na wiele sposobów próbowały i wciąż próbują kontynuować wycinkę Puszczy
Białowieskiej, czy to za pomocą kolejnych aneksów do PUL-i w puszczańskich
nadleśnictwach, czy poprzez zmianę projektu planu zarządzania
Obiektem Światowego Dziedzictwa UNESCO, jakim jest Puszcza Białowieska,
zmniejszając strefę wyłączoną z gospodarki leśnej. A część wyroku
TSUE z 2023 roku otwarcie bojkotują, twierdząc, że zapewnienie szerszego
dostępu do wymiaru sprawiedliwości doprowadzi do paraliżu gospodarki
leśnej i anarchii!
Podobnie jest na Pogórzu Przemyskim, gdzie od lat postulowane jest
utworzenie Turnickiego Parku Narodowego i gdzie aktywiści i aktywistki
Inicjatywy Dzikie Karpaty przez dwa lata blokowali wycinkę. Lasy Państwowe
od dawna całkowicie ignorują żądanie, by zaprzestały prowadzenia
deficytowej gospodarki leśnej i chroniły tamtejsze lasy. Podobnie jest
w końcu w setkach miejsc w Polsce, gdzie miejscowe społeczności walczą
o to, by ich lokalne lasy nie służyły głównie eksploatacji gospodarczej i realizacji
interesów Lasów Państwowych. Choć fragmenty lasów udaje im się
uchronić, zbyt często odbijają się od ściany bądź są wciągane w fasadowe
negocjacje i zespoły.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 143
Pytałam o rządzących, a ty mówisz głównie o Lasach Państwowych.
Bo to Lasy Państwowe narzucają politykę leśną, a raczej jej zamrożenie
w dość przestarzałej formie. Natomiast na poziomie państwa polityki leśnej
po prostu nie ma. Są doraźne skoki na lasy w postaci lex Izera.
Jeżeli zaś mamy mówić o jakiejkolwiek nowej jakości w podejściu
do lasów wprowadzonej przez rządy Zjednoczonej Prawicy, to jest to doszczętne
upolitycznienie Lasów Państwowych, traktowanie ich jako łupu
politycznego oraz maszynki do budowania kapitału politycznego.
A co ze społeczną funkcją lasów zapisaną w ustawie o lasach?
Lasy Państwowe udają, że społeczna funkcja lasów pisanych małą literą jest
społeczną funkcją Lasów Państwowych, której w ustawie nie ma. Organizują
zatem liczne konkursy lokalne oraz akcje wsparcia, które tak naprawdę są
transferem środków z wycinki do lokalnych samorządów i organizacji i tym
samym kupowaniem sobie przez LP poparcia wśród lokalnych decydentów
oraz organizowaniem możliwości reklamy dla polityków Suwerennej Polski.
Podasz przykłady?
W roku wyborczym Lasy Państwowe rozdają setki milionów złotych na
lokalne drogi, zarówno w lasach, jak i poza nimi. Od dwóch lat granty
od Lasów Państwowych dostają setki kół gospodyń wiejskich i lokalnych
klubów sportowych, za które LP wymagają m.in. poparcia dla swojego
modelu gospodarki leśnej. W ramach akcji Drewno jest z lasu, konkursu
o niezbyt jasnych zasadach, w którym głównym obowiązkiem grantobiorcy
jest promocja drewna i Lasów Państwowych jako jego dostawcy, LP rozdały
11 mln zł – przede wszystkim parafiom.
Wspominasz o reklamie polityków Suwerennej Polski. Wydaje się, że
od czasu urzędowania Michała Wosia na stanowisku ministra środowiska
ta partia dość mocno okopała się w Lasach Państwowych.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 144
Tak i umie wykorzystać olbrzymi aparat LP wraz z jego silnymi lokalnymi
wpływami jako maszynę do budowania iluzji siły politycznej. Pokazała to
akcja W obronie lasów polskich rozkręcana przez partię Zbigniewa Ziobry
wiosną i latem tego roku. Był to antyunijny astroturfing bazujący na zasobach
ludzkich Lasów Państwowych i powszechnym przywiązaniu do lasów.
Na czym dokładnie polegała ta akcja?
Pod wymyślonym pretekstem, że Unia chce przejąć kontrolę nad polskimi
lasami – wymyślonym, bo chodziło o ograniczoną w zakresie wstępną propozycję,
która gdyby rzeczywiście stanęła na politycznej agendzie, mogłaby
zostać przez Polskę łatwo zablokowana – Suwerenna Polska zorganizowała
w terenie akcję zbierania podpisów, do uczestnictwa w której przymuszono
pracowników nadleśnictw. Były miejsca, gdzie leśnicy zostali zobowiązani
do zebrania 50 podpisów każdy! Formularz, na którym zbierali podpisy,
informował zaś tylko o tym, że jest to akcja proleśna i nie wskazywał ani
na związek z Suwerenną Polską, ani na antyunijny charakter akcji.
Akcja bazowała na przywiązaniu do lasów i w jednym z punktów odwoływała
się nawet do tego, że trzeba chronić lasy przed niekontrolowaną
wycinką. Były w niej też czyste manipulacje, jak straszenie tym, że Unia chce
zakazać wstępu do co trzeciego lasu. Używając armii leśników i ukrywając
cel i afiliacje akcji, w krótkim czasie zebrano 500 tys. podpisów. Politycy
Suwerennej Polski sprawnie stworzyli sobie okazję, by grzać się przed kamerami
i opowiadać o bulwersujących, acz nieprawdziwych zagrożeniach.
Czyli i Lasy Państwowe, i lasy jako takie są rozgrywane i używane
politycznie…
Tymczasem pilnie potrzebujemy nowej polityki leśnej, a nie leśnego business
as usual i robienia na lasach polityki. Kontekst leśnictwa się zmienił.
Polskie lasy już odczuwają skutki katastrofy klimatycznej. Wiele z tradycyjnych
gatunków tworzących lasy, jakie znamy, radzi sobie w obecnych
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 145
warunkach coraz gorzej. Równocześnie to właśnie lasy chronią nas przed
skutkami zmian klimatycznych. Zmieniają się też potrzeby społeczne związane
z lasami. Polska nie ma polityki leśnej odpowiadającej na te wyzwania.
Czego więc potrzebujemy?
Realnej dyskusji o tym, jak racjonalnie wykorzystywać drewno, o systemach
recyklingu drewna. Potrzebujemy zaprzestać dotowania spalania pełnowartościowego
drewna na energię. Musimy zastanowić się, jak zmienić model
leśnictwa, by większą część lasów chronić, równocześnie chroniąc klimat, ale
i nie odcinając się od surowca, jakim jest drewno. Wreszcie konieczna jest
rozmowa o tym, jak zapewnić pracę pracownikom zakładów usług leśnych,
którzy tę pracę stracą w wyniku wejścia do lasów harwesterów czy objęcia
większego obszaru lasów ochroną. Ani Lasy Państwowe, ani politycy nie chcą
na poważnie podjąć takiej debaty.
Tymczasem jest jeszcze jeden czynnik, który sprawia, że jest ona konieczna.
Drewniana bonanza się kończy. Od wielu lat kluczowym argumentem
leśników za obecnym modelem leśnictwa było to, że w lasach
mamy rosnący zapas drewna, bo wycinają go mniej, niż go przyrasta. Jednak
ostatnia Wielkoobszarowa Inwentaryzacja Stanu Lasów pokazała, że zapas
drewna w lasach zaczął spadać.
To nie skłania LP do przemyślenia dotychczasowej polityki?
Wiedzą już, że w dłuższej perspektywie ich przychody zaczną spadać i że powinny
zacząć je dywersyfikować. Jednym z pomysłów, które rozważają, jest
sprzedaż leśnych usług ekosystemowych, np. związanych z wodą. Czyli LP
chciałyby najpierw osłabić zasoby wodne, np. wycinając lasy wodochronne
w górach i zarabiając na tym, a potem ściągnąć ze społeczeństwa opłatę za
ochronę przez lasy zasobów wodnych. Gdy słyszę takie pomysły na przyszłość
padające z ust czołowych decydentów leśnych, jest dla mnie oczywiste, że obecnie
gospodarka leśna w Polsce nie jest prowadzona w interesie społeczeństwa.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 146
Jednocześnie ostatnie lata to także czas dużej mobilizacji społecznej
przeciwko traktowaniu lasów jako fabryk drewna i łupów politycznych,
o jakim mówisz. Czy ta mobilizacja przynosi efekty?
Rzeczywiście możemy mówić o mobilizacji przeciwko eksploatacyjnemu podejściu
do lasów. W setkach miejsc pojedyncze osoby i grupy interweniują, piszą
pisma, składają do gmin wnioski o małe formy ochrony przyrody, uczestniczą
w konsultacjach społecznych PUL-i, spotykają się z leśnikami, tłumaczą, czemu
lasy to nie tylko produkcja surowca, czasem nawet używają trudnych konstrukcji
prawnych, by pozwać Lasy Państwowe.
Jako Lasy i Obywatelki od 2021 roku prowadzicie mapę oddolnych
inicjatyw leśnych. Ile ich jest?
Zidentyfikowałyśmy ich powyżej 400, z czego ponad 150 to grupy działające
długoterminowo. A wiemy też, że dużej liczby jednorazowych inicjatyw
już po prostu nie wyłapiemy.
Jednym z efektów tej mobilizacji z pewnością jest powolna zmiana kulturowa.
Działanie oddolnych grup leśnych pokazuje, że las i szerzej przyroda
są istotne dla przeciętnych obywateli i obywatelek. Mówimy o aktywizmie
nowego rodzaju, może mniej idealistycznym i spektakularnym niż protesty
przeciwko wycince w Puszczy Białowieskiej czy na Pogórzu Przemyskim, ale
też bardziej praktycznym i codziennym. Chodzi o wzięcie odpowiedzialności
nie za dziedzictwo narodowe, ale za własne sąsiedztwo. I to dla mnie jest
istotna zmiana, która wpisuje się w nurt docenienia zupełnie przeciętnej
przyrody, która nie musi być dziedzictwem narodowym, by być cenna.
Docenienia tego, że mamy możliwość pójść do zupełnie zwyczajnego lasu
i naładować baterie, tego, że oczyszcza on powietrze, reguluje mikroklimat.
A jeśli chodzi o prawne i instytucjonalne zmiany systemowe?
Tutaj jeszcze trudno mówić o konkretnych efektach. Najistotniejsze jest
chyba to, że niektóre samorządy, głównie w większych miastach, czasem
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 147
w ośrodkach wypoczynkowych i uzdrowiskach, zauważyły, że lasy są ważne
dla ich mieszkańców, i zaczynają stawać po stronie ludzi i przyrody. Negocjują
z LP, tworzą małe formy ochrony przyrody. Prawnie możliwości
działania samorządów są jednak bardzo ograniczone.
Natomiast jeżeli chodzi o Lasy Państwowe, to są one zamknięte na
jakąkolwiek realną zmianę czy adaptację gospodarki leśnej. Grupom aktywistycznym
udaje się lokalnie ochronić fragmenty lasu, ale wszelkie ustępstwa
ze strony LP są zawsze wymuszone silną mobilizacją społeczności, mediów
i samorządu. Leśnicy w najlepszym wypadku traktują aktywistki i aktywistów
jako osoby nieogarnięte, które trzeba wyedukować o konieczności
intensywnego wycinania drzew, a w najgorszym jako społecznych szkodników
o podejrzanych motywach.
Rok temu Lasy Państwowe, bojąc się zapewne, że ktoś im narzuci
zmiany, zareagowały, tworząc koncept lasów społecznych, czyli takich,
w których dowartościowana ma być funkcja społeczna.
Brzmi jak krok w dobrym kierunku. Jest jakiś haczyk?
Owszem: lasy społeczne są regulowane wewnętrznym zarządzeniem LP,
którego nadleśnictwom zdarza się zupełnie nie przestrzegać – starają się,
jak mogą, by nie słuchać głosu społecznego. Dodajmy, że ani zarządzenia,
ani jego nieprzestrzegania nie można zaskarżyć. Ale nawet gdy jest ono
przestrzegane, niewiele z tego wynika, bo napisano je tak, by dużo w gospodarce
leśnej nie zmienić. Od grup, z którymi pracujemy, słyszymy, że
lasy społeczne to jeszcze jedna ściema i fasada powstała po to, by wszystko
pozostało po staremu.
Co ciekawe, presję społeczną na zmianę modelu gospodarki leśnej
LP postrzegają jako jedno z trzech głównych wyzwań, z którymi muszą się
mierzyć, razem z polityką leśną UE, którą LP odrzucają, oraz wpływem
zmian klimatu na lasy.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 148
Tymczasem na wielkiej demonstracji 4 czerwca Donald Tusk mówił,
że patriotyzm polega m.in. na tym, że nie „nie zgodzisz się na wyrzynanie
lasów i zatruwanie Odry”. Masz poczucie, że tematy ekologiczne,
w tym konkretnie polityka wobec lasów, będą ważne w tej
kampanii wyborczej?
Bardzo odpowiada mi taka definicja patriotyzmu, ale myślę, że tematy ekologiczne
i klimatyczne są wciąż w dużej mierze traktowane przez polityków
większości opcji bardzo instrumentalnie.
To krótkowzroczne, bo raczej wcześniej niż później okaże się, że to kwestie
determinujące jakość i poziom życia dużej części ich elektoratu. Grupa
osób, która zauważa, że stan środowiska decyduje o jakości życia, rośnie
i będzie rosła. Nie mówimy już tylko o organizacjach przyrodniczych, które
zabiegają o zachowanie bioróżnorodności, ale o ludziach, którzy zauważają,
że wysycha im studnia, rzeką płyną ścieki, a ich miasteczko-uzdrowisko
stało się znacznie mniej atrakcyjne dla przyjezdnych, bo spora część lasów
wokół jest „odnowiona”, czyli wycięta i obsadzona sadzonkami, przeorana
szlakami zrywkowymi albo zamknięta, bo właśnie ma tam miejsce wyrąb.
By obraz był pełen, muszę też powiedzieć, że gospodarka leśna wchodzi
powoli do mainstreamu debaty politycznej. Poza tym są posłanki i posłowie
– choć tak się składa, że głównie posłanki – które dla ochrony lasów
w kończącej się kadencji robiły bardzo konkretne rzeczy, wspierały aktywistów,
wnosiły interpelacje, walczyły o dane. Lasy i Obywatelki pracowały
z posłankami z Lewicy i Zielonych i wiem, że są to osoby, które na temacie
lasów się znają i go nie odpuszczą.
Głosowanie reprezentantów PSL i większości PO w Parlamencie
Europejskim przeciw Nature Restoration Law nie jest chyba dobrym
znakiem? Może Platforma nie zamierza zabiegać o proekologicznych
wyborców, wierząc, że i tak nie mają oni wyjścia, skoro chcą odsunąć
PiS od władzy?
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 149
Zadałaś pytanie z silną tezą. Faktycznie, głosowanie w sprawie Nature
Restoration Law było dużym rozczarowaniem. Poparcie tego długoterminowego
planu potrzebnego dla wzmocnienia natury, ale też pośrednio dla
ochrony ludzi wymagało nieco odwagi i wyjścia poza doraźne polityczne
gry. Europarlamentarzyści z PSL i PO (z wyjątkiem Janiny Ochojskiej) nie
stanęli na wysokości zadania.
Co do roli ekologii i klimatu w wyborach, to mam nadzieję, że przed
15 października Platforma znajdzie w sobie odwagę, by w umiejętny sposób
podjąć te kluczowe tematy, a w kwestii lasów programowo będzie trzymała
się swoich zobowiązań. Są w Platformie posłowie i posłanki, którzy znają
się na lasach i działają w kierunku ich reformy. Pytanie, czy będą mieli chęć
i siłę się z tym komunikatem przebijać. Ale też Platforma nie jest jedynym
ugrupowaniem opozycyjnym.
Jako osoba zaangażowana w kwestie lasów pewnie uważasz, że politykom
i polityczkom trzeba pomóc znaleźć w sobie tę siłę i chęć?
Od tego są wybory, żeby angażować się na rzecz spraw, które uważamy za
ważne. To, na ile kwestie ekologiczne i klimatyczne będą w tej kampanii
ważne, do pewnego stopnia rzeczywiście zależy od tego, na ile pokażemy
politykom i polityczkom, że nam na tym zależy. Jako Lasy i Obywatelki
razem z grupami aktywistycznymi, z którymi pracujemy, chcemy w tej
kampanii dociskać kandydatów i kandydatki o to, co już zrobili dla lasów
i jakie mają pomysły na reformę leśnictwa.
Wydaje mi się też, że jakimś antidotum na spychanie istotnych kwestii
na margines kampanii jest angażowanie się, już jako osoby prywatne,
w kampanie konkretnych osób, które popieramy. Przekonanie stu czy dwustu
osób, w bezpośredniej rozmowie albo przez media społecznościowe, by
zagłosowały właśnie na te osoby, może sprawić, że to właśnie kandydatka
czy kandydat o najbliższych nam poglądach zdobędą mandat, szczególnie
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 150
jeśli w działania popierające ich zaangażujemy się większą grupą. Tylko
że taką kandydaturę, którą chcemy wspierać, trzeba wybrać już teraz i od
razu zacząć działać.
A według ciebie opozycja ma pomysł na zmiany systemowe,
czy zmianę miałaby zapewnić sama wymiana kadr w Lasach
Państwowych?
Wymiana kadr, nawet na najbardziej progresywnych leśników, nie wystarczy.
Bo bez zmiany zasad i wzmocnienia kontroli politycznej oraz społecznej
Lasy Państwowe i wszyscy ich pracownicy w sposób naturalny będą działać
dla maksymalizacji korzyści własnej. Ale obawiam się, że na razie żadna
siła polityczna nie ma dopracowanego całościowego pomysłu na zmianę
polityki leśnej i modelu leśnictwa. W dostępnych na razie programach
kwestią lasów najpełniej zajmuje się Lewica.
To przyjrzyjmy się temu, co już wiemy.
Już w listopadzie 2022 roku pojawiły się deklaracje Platformy Obywatelskiej
i Polski 2050. Obie partie zadeklarowały wyłączenie z wycinki 20
proc. lasów, z tym że Polska 2050 asekuracyjnie zastrzegła, że miałoby to
nastąpić do 2030 roku. Obie partie obiecały efektywny społeczny nadzór
nad lasami. Platforma deklarowała też, że zakończy spalanie drewna na
energię w elektrowniach, a Polska 2050 obiecywała podwojenie powierzchni
parków narodowych (czyli z 1 do 2 proc. powierzchni kraju) do 2030 roku
oraz gwarancje, że polski biznes będzie miał dostęp do polskiego drewna.
Za nami konwencja KO…
Powtórnie usłyszeliśmy na niej te postulaty, ale w okrojonej i mniej precyzyjnej
formie. W ramach 100 konkretów na 100 pierwszych dni mowa była
o wyłączeniu najcenniejszych przyrodniczo lasów z wycinki. Z deklaracji
znikł wskaźnik 20 proc. Mówienie o wyłączeniu tylko najcenniejszych
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 151
przyrodniczo lasów wywołuje pytanie: a co z lasami ważnymi głównie ze
względu na swój wpływ na klimat albo funkcje rekreacyjne? Na liście 100
konkretów nie ma zakazu spalania drewna w elektrowniach, ale mówiła
o nim ze sceny szefowa Zielonych.
Pojawił się za to postulat rozliczeń PiS za rabunkową gospodarkę
leśną.
O tyle bałamutny, że zasady gospodarki leśnej są obecnie dokładnie takie
same jak za rządów PO – to jest po prostu zły system, który łatwo nadużyć.
Pozytywne jest z kolei to, że w 100 punktach Koalicji przeczytamy
o blisko związanym z lasami problemie wody wraz z deklaracjami ochrony
torfowisk, mokradeł i rzek. Wstępne deklaracje są więc obiecujące, ale
w związku z tym, że to program na 100 dni, z definicji nie może być próbą
systemowej zmiany polityki leśnej.
Natomiast Trzecia Droga jak na razie nie wypowiedziała się na temat
lasów, więc nie wiadomo, czy podtrzyma deklaracje z listopada.
A jak to wygląda w programie Lewicy?
Mamy w nim najpełniejsze omówienie kwestii leśnej. Mowa jest tam m.in.
o powiększeniu obszaru parków narodowych do 4 proc. powierzchni kraju
i wprowadzeniu subwencji ekologicznej dla samorządów. Lewica deklaruje
stworzenie na 6 proc. powierzchni kraju (czyli też 20 proc. powierzchni
lasów) Lasów Obywatelskich, które mają być wyłączone z gospodarki leśnej
i przeznaczone dla ludzi i przyrody, przekształcenie LP w agencję rządową
i odejście od rabunkowej gospodarki leśnej.
W programie Lewicy mowa jest też m.in. o dostępie do wymiaru
sprawiedliwości dla kontroli legalności decyzji zatwierdzających plany
urządzenia lasu, o mądrej gospodarce wodnej oraz o Krajowej Strategii
Renaturyzacji, by chronić bioróżnorodność, zwiększyć retencję wód i przeciwdziałać
konsekwencjom zmiany klimatu.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 152
Zapewne o polityce leśnej będzie wspominał też program Zielonych,
ale na razie nie jest dostępny.
Czego od opozycji oczekują organizacje pozarządowe zajmujące się
kwestiami leśnymi?
Różne organizacje oczekują nieco odmiennych rzeczy, bo z różnych perspektyw
patrzą na lasy i szerzej naturę. Wszyscy mamy jednak wspólny
mianownik – Manifest Leśny organizacji i ruchów społecznych, poparty
dotąd przez ponad 200 grup i organizacji. Grono sygnatariuszy jest szerokie
i wykracza poza organizacje stricte przyrodnicze. Cały czas zbieramy pod
nim podpisy poparcia. Wysłaliśmy też Manifest Leśny do partii politycznych,
by się wobec niego określiły.
Postulaty, które wysuwamy, to wyłączenie z użytkowania drewna co
najmniej 20 proc. lasów i oddanie ich ludziom i przyrodzie, realny wpływ
społeczeństwa na decyzje o lasach, zakończenie marnotrawstwa środków finansowych
pozyskanych ze sprzedaży drewna i więcej środków na ochronę
przyrody, ukrócenie wydatków LP na cele niezwiązane z główną działalnością,
sprawiedliwa społecznie transformacja obszarów cennych przyrodniczo przy
objęciu ich ochroną, zapewnienie godnej pracy w lesie dla pracowników firm
leśnych i parków narodowych, racjonalna gospodarka drewnem, zapewnienie
dostępu do wymiaru sprawiedliwości w sprawach związanych z lasem i wreszcie
dostęp do pełnej informacji o lasach.
Mówiąc o postulatach wobec opozycji, zakładamy jej zwycięstwo,
a przecież to niejedyny scenariusz. Czego możemy się spodziewać,
jeśli PiS utrzyma władzę?
Kontynuacji stanu obecnego. W opublikowanym w ostatni weekend programie
PiS czytamy, że Polska gospodarka leśna jest świetna i chroni przyrodę.
Widać też, że PiS pozazdrościł Suwerennej Polsce sukcesu z antyunijną
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 153
akcją na bazie „ochrony” lasów – program zawiera cały punkt o tym, że
„nie odstąpimy od obrony polskich lasów”, bo są filarem suwerenności.
Już w sierpniu Jarosław Kaczyński straszył, że Bruksela zagraża naszej
wolności zbierania w lasach grzybów.
A stowarzyszenie grzybiarzy kontrowało wtedy, że problemem w polskich
lasach są rabunkowe wycinki, które wpływają także na grzyby.
PiS identyfikuje też olbrzymi problem z zagrożeniem suszą, ale jego
rozwiązaniem mają być wielomiliardowe inwestycje w infrastrukturę, które
nie tylko są krytykowane przez ekspertów, ale brzmią również jak wyrok
na przyrodę.
A co dla lasów będzie oznaczała sytuacja, w której Platforma w jakiejś
formie dogadałaby się z Konfederacją?
Nie mam aż tak dobrej szklanej kuli, by przewidywać skutki wszystkich
politycznych roszad. Wiem tylko, że jeżeli nie dojdzie do poważnej reformy
leśnictwa, zmiany definicji lasu, systemowego docenienia usług ekosystemowych,
urealnienia ochrony przyrody, wprowadzenia rzeczywistej kontroli
politycznej i społecznej nad Lasami Państwowymi, wprowadzenia kontroli
nad ich finansami, jeżeli zmiany będą tylko kosmetyczne, to problemy,
o których mówiłam, będą się pogłębiać, a Lasy Państwowe nadal będą
służyć sobie i politykom, a nie społeczeństwu i przyrodzie.
Suwerenna Polska pokazała, że partia może sobie całkowicie podporządkować
Lasy Państwowe i ciągnąć z tego podporządkowania ogromne
polityczne korzyści. Wielu leśników zdradza w prywatnych rozmowach
obrzydzenie obecnym poziomem upolitycznienia Lasów Państwowych,
kulturą folwarku, ścisłymi związkami z rydzykowym Kościołem, ale jako
grupa zawodowa bez sprzeciwu podporządkowują się i nic z tym nie robią.
Ten poziom upolitycznienia też może stać się częścią „nowej normalności”,
szczególnie jeśli PiS utrzyma się przy władzy.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 154
W wypadku jakiegoś podejścia do reformy LP każde ugrupowanie
mierzyć się też będzie z pokusą skoku na kasę z lasów, czyli kontynuowania
silnej eksploatacji lasów, by przejąć kontrolę nad płynącymi z tego zyskami.
Ty sama od paru lat jesteś zaangażowana w walkę o las, który masz
niemal za płotem. Z jakim skutkiem?
Spora część „naszego” lasu, o który walczymy, żyje. W zasadzie mówimy
o fragmentach lasu, bo mamy już tutaj mozaikę z dużą liczbą rębni i młodników.
Ponieśliśmy porażkę w cennym fragmencie lasu, gdzie kiedyś były
plany powołania rezerwatu. Wykonano tam rębnię tuż przy gnieździe bociana
czarnego (co jest niezgodne z przepisami) oraz wycięto starą aleję świerkową –
nie zdążyliśmy powołać tam obszarowego pomnika przyrody.
Natomiast w innym miejscu, w bezpośrednim sąsiedztwie wsi, zablokowaliśmy
na razie wycinkę. Kosztowało to mnóstwo czasu i wysiłku.
Próbowaliśmy wielu sposobów i negocjacji, ale nie udało się osiągnąć kompromisu.
W końcu wytoczyliśmy Lasom Państwowym dość skomplikowany
proces cywilny. Jedyny taki w Polsce – bo pamiętajmy, że dostęp do kontroli
legalności gospodarki leśnej w Polsce jest niezwykle (i wbrew konwencji
z Aarhus) ograniczony. Na naszym lesie sąd dał nam zabezpieczenie. To
oznacza, że przynajmniej do końca procesu nie można tego lasu wyciąć.
Wygląda na to, że „wasz” las spełnia wszelkie warunki, by uznać go
za las społeczny.
Faktycznie, spór mógł zostać łatwo rozwiązany poprzez zastosowanie wspomnianego
przeze mnie wcześniej zarządzenia o lasach społecznych, ale tak się
nie stało. Nadleśniczy uznał bowiem, że wyznaczy lasy społeczne gdzie indziej,
bo według niego część lasu – mała, dodajmy – w sprawie zachowania której
ponad 100 osób podpisało dwie petycje i o którą procesuje się bezpośrednio
kilkadziesiąt osób, nie jest ważna dla społeczności. Lasy społeczne wyznaczył
zaś na wyspie na Bugu, gdzie raczej nie bywa nikt poza myśliwymi, oraz m.in.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 155
pod siecią trakcji elektrycznej. Wzięliśmy też licznie udział w konsultacjach
społecznych nowego planu urządzenia lasu, ale większość naszych uwag
odrzucono.
Opowiadam to wszystko, by wykazać, że nie można liczyć na to, że
Lasy Państwowe same zaadaptują się do zmieniających się warunków. Gdy
w grę wchodzi obrona leśniczego biznesu i pełnej arbitralności decyzji, Lasy
Państwowe dążą do rozwiązania siłowego, co w mojej ocenie jest zachowaniem
nieracjonalnym – bo przecież nie przynosi zamierzonych przez LP
efektów i szkodzi im wizerunkowo.
Dopóki więc nie dojdzie do systemowej zmiany modelu leśnictwa
i reformy Lasów Państwowych, w naszej wsi zawsze z tyłu głowy będziemy
mieć myśl, że wcześniej czy później naszego lasu będziemy musieli bronić
przed rębnią zupełną, stając oko w oko z harwesterem.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 156
MAJĄTKI
I PODATKI,
CZYLI
ZA CO I ZA
CZYJE TO
WSZYSTKO
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 157
Skąd, do cholery, wziąć
to wszystko, co lewica
chce dać ludziom?
tomasz markiewka
We wrześniu 2021 roku, gdy tematem numer jeden na świecie wciąż była
pandemia, publicysta Ezra Klein opublikował w „New York Timesie” artykuł
na temat lewicowej polityki ekonomicznej. A konkretniej – na temat
pewnego przeoczenia, które jego zdaniem ogranicza możliwości realizacji
lewicowych priorytetów.
Teza Kleina sprowadzała się do prostego stwierdzenia: lewica słusznie
koncentruje się na tym, jak sprawiedliwie rozdzielić istniejące dobra i usługi,
ale ciągle zbyt rzadko „interesuje się tym, jak wytwarzać te dobra i usługi,
które chciałaby wszystkim zapewnić”.
Postępowcy dużo mówią o płacy minimalnej, ubezpieczeniach społecznych,
pomocy socjalnej czy – ostatnio – dochodzie podstawowym.
Czyli o tym, jak zapewnić ludziom dostęp do opieki zdrowotnej, pożywienia,
mieszkań, transportu i innych podstaw bytowych. To strona
popytowa. Trzeba jednak – twierdzi Klein – zadbać także o stronę
podażową, czyli o wytworzenie wszystkich tych potrzebnych mieszkań,
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 158
placówek zdrowotnych, infrastruktury transportowej, źródeł energii i tym
podobnych.
Derek Thompson, publicysta z The Atlantic, szybko podchwycił ten
temat. Zaproponował nazwę dla polityki, o którą upominał się Klein: „agenda
obfitości”. Jak napisał: „Powinniśmy dążyć do obfitości komfortu, obfitości
energii i obfitości czasu”.
Oba teksty były na tyle głośne, że szybko zaproponowano publicystom,
by wspólnie napisali książkę o prostym tytule Obfitość. Książka ukaże się
najwcześniej w przyszłym roku, już teraz można się jednak zastanowić, na
ile agenda obfitości jest atrakcyjną propozycją ekonomiczną dla szeroko
pojętej lewicy. I czy może stać się najważniejszą konkurencją dla koncepcji
dewzrostowych, które skupiają się na potrzebie zmniejszania zarówno produkcji,
jak i konsumpcji w imię równowagi ekologicznej? Odpowiedź na
to ostatnie pytanie wcale nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać.
Przede wszystkim: więcej
Zacznijmy od kontekstu. Artykuły Kleina i Thomsona są tekstami publicystycznymi
i posługują się publicystyczną przesadą. Nie jest tak, że nikomu
na lewicy nie przyszło wcześniej do głowy, że podaż dóbr i usług jest ważna.
Sam Klein przyznaje w swoim tekście, że jedną z inspiracji była dla niego
książka W pełni zautomatyzowany luksusowy komunizm lewicowego dziennikarza
Aarona Bastaniego. Wymieniał też niektóre działania administracji
Joe Bidena jako przykład realizowania mniej więcej tego rodzaju polityki,
o który mu chodzi.
I rzeczywiście, już po opublikowaniu tekstu Kleina Biden podpisał dwie
ważne ustawy nastawione na „więcej”: CHIPS Act, która ma zwiększyć zdolności
produkcyjne półprzewodników w USA, oraz Inflation Reduction Act,
która ma pomóc rozbudować „zieloną” infrastrukturę energetyczną w USA.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 159
Tak więc rzecz nie w tym, że lewica ma zacząć robić coś absolutnie nowego,
czego nigdy wcześniej nie robiła. Wszystko sprowadza się raczej – jak
zwykle – do pytania o to, czemu nadawać priorytet. Z jakimi postulatami
i jaką narracją iść na sztandarach.
To nie przypadek, że oba artykuły powstały w trakcie pandemii. Thompson
otwarcie przyznawał, że to właśnie COVID-19 pokazał mu, jak pilnie
nawet tak bogate kraje jak USA potrzebują agendy obfitości. W swoim tekście
zwracał uwagę na to, że jednym z największych problemów podczas pandemii
był niedobór: niedobór maseczek, niedobór personelu medycznego,
niedobór miejsc w szpitalach, w dalszej zaś perspektywie – niedobór chipów,
niedobór infrastruktury do przewożenia dóbr, niedobór specjalistów w kluczowych
dziedzinach.
Dlatego agenda obfitości miałaby się odnosić do tych sektorów gospodarki,
które mają zasadnicze znaczenie dla jakości życia społeczeństwa.
Opieka zdrowotna, mieszkalnictwo, transport, energia. Jak pisze Thompson:
„Rozszerzając dostęp do niezbędnych usług, takich jak opieka zdrowotna,
możemy zmniejszyć cierpienie Amerykanów. Rzucając wszystkie siły na
rozwój czystej energii – energii słonecznej, wiatrowej, geotermalnej, jądrowej
i nie tylko – Amerykanie będą mogli prowadzić bardziej luksusowe życie,
wolne od poczucia winy związanego z tym, że ich luksus dusi naszą planetę”.
Coś podobnego można by równie dobrze napisać w odniesieniu do
Europy, Chin czy Indii.
Konkurencja dla dewzrostu?
Na pierwszy rzut oka agenda obfitości jest konkurencją dla pomysłów
wpisujących się w koncepcje dewzrostowe. Postulaty Kleina i Thomsona
można podsumować stwierdzeniem: potrzebujemy więcej. Natomiast
zwolennicy dewzrostu kładą nacisk na to, że nasz świat potrzebuje ogólnie
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 160
mniej. Nieprzypadkowo popularna książka Jasona Hickela nosi tytuł Mniej
znaczy lepiej.
Sprawy robią się mniej oczywiste, gdy zaczniemy drążyć, do czego
dokładnie odnoszą się owe „więcej” i „mniej”.
Klein i Thomson nie chcą więcej wszystkiego, ale więcej dóbr i usług
podstawowych, niezbędnych do wygodnego życia. Zwolennicy dewzrostu,
jak Jason Hickel, nie chcą z kolei mniej wszystkiego, a jedynie mniej rzeczy,
które ich zdaniem są środowiskowym marnotrawstwem i mogą być
zastąpione bardziej wydajnymi ekologicznie odpowiednikami. Klasycznym
przykładem jest postulat postawienia na transport zbiorowy kosztem
indywidualnego (czyli mniej aut, a jednocześnie więcej pociągów, busów,
tramwajów czy rowerów).
„Oczywiście niektóre sektory, takie jak edukacja i opieka medyczna
lub energia odnawialna, będą musiały kwitnąć, podczas gdy inne, takie jak
brudny przemysł lub sektor finansowy, będą się w przyszłości kurczyć” –
pisze w swojej książce Hickel. I dookreśla, na czym jego zdaniem powinien
polegać dewzrost:
„Zamiast bezmyślnie dążyć do wzrostu w każdym sektorze bez względu
na to, czy jest on tam rzeczywiście potrzebny, możemy zdecydować, co chcemy
rozwijać (ochronę zdrowia, niezbędne usługi, rolnictwo regeneratywne –
każdy potrafiłby stworzyć taką listę), a które sektory należy radykalnie
odchudzić (np. paliwa kopalne, prywatne odrzutowce, zbrojeniówkę czy
produkcję SUV-ów)”.
Kiedy więc dyskusja schodzi na szczegóły, oba te podejścia zdają się
przedstawiać podobną listę spraw do załatwienia: od opieki zdrowotnej po
rozbudowę zielonego sektora energetycznego.
Najważniejsze podobieństwo między tymi dwoma koncepcjami polega
na uznaniu, że trzeba drastycznie zmienić nasze priorytety gospodarcze,
a rynek sam z siebie tego nie zrobi. Potrzebne jest zaangażowanie państwa,
które wytyczy kierunek zmian i zapewni do nich środki. Wystarczy spojrzeć,
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 161
jak Klein pisze o możliwym postępie w kwestii produkcji leków: „Lata
temu Bernie Sanders miał ciekawy pomysł, by wprowadzić system nagród
farmaceutycznych, w ramach którego firmy mogłyby zarabiać miliony lub
miliardy za wynalezienie leków na określone schorzenia, a leki te miałyby
być natychmiast udostępniane bez wyłącznych praw patentowych”.
W postulacie państwa, które wytycza cele i nagradza za ich spełnienie,
nie ma niczego, z czym nie mogłaby się zgodzić zwolenniczka dewzrostu.
Wszystkoizm
Nie chcę przez to powiedzieć, że ostatecznie dewzrost i agenda obfitości
są ze sobą tożsame.
Przede wszystkim istnieje podstawowa różnica na poziomie narracji,
a to jest rzecz, której nie należy lekceważyć w polityce. Często podejmujemy
decyzje nie na podstawie szczegółowych punktów programu, ale emocji,
jakie wzbudza w nas określona wizja. To ważne, na co kładziemy nacisk,
opowiadając o danej wizji: na ograniczenia środowiskowe czy na niedostatek
dóbr i towarów; na „więcej” czy na „mniej”.
I choć wiele różnic między dewzrostem a agendą obfitości znika, gdy
przyglądamy się poszczególnym postulatom, to kiedy powiększymy te
szczegóły jeszcze bardziej, pojawią się nowe różnice.
Zwolennicy obu podejść zgadzają się na przykład, że potrzebne jest większe
zaangażowanie państwa w przestawianie gospodarki na bardziej ekologiczne
tory. Klein i Thompson zwracają jednak uwagę na to, że przeszkodą bywają
niektóre regulacje, które powstały może w szczytnym celu, ale spowalniają
budowę odpowiedniej infrastruktury: nowych linii kolejowych, nowych paneli
słonecznych, nowych leków. Tym samym regulacje te przyczyniają się do
złej reputacji państwa jako niewydajnego producenta i zarządcy. Ich zdaniem
państwo powinno zdjąć część tych ograniczeń, które samo na siebie nakłada.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 162
Orędownicy dewzrostu podkreślają z kolei bardziej kwestie związane
z niedostatecznymi inwestycjami w zieloną infrastrukturę, lobbingiem korporacyjnym
i brakiem woli politycznej, bez której nie sposób wprowadzić
pewnych rozwiązań – np. walczyć z planowym postarzaniem produktów.
Klein i Thompson, szczególnie ten pierwszy, zdają się też pokładać
o wiele większe nadzieje w rozwoju techniki i nauki niż zwolennicy dewzrostu,
którzy podkreślają raczej wagę prospołecznego wykorzystania
już dostępnych rozwiązań.
Tak więc różnice między tymi podejściami są realne. Nie powinno to
jednak przesłaniać możliwości twórczego i inspirującego dialogu między ich
zwolennikami i zwolenniczkami. Tym bardziej że, jak pisałem gdzie indziej,
w sprawach takich jak polityka klimatyczna możliwy jest wszystkoizm.
Budowanie spójnych projektów ideologicznych to domena książek,
odezw czy publicystyki, ale niekoniecznie praktyki politycznej na poziomie
globalnym. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby np. rząd USA, w zgodzie
z zaleceniami Kleina i Thompsona, ułatwił i przyspieszył budowę linii
kolejowych czy nowych źródeł zielonej energii, a Unia Europejska zajęła
się, zgodnie z postulatami Hickela, walką o wymuszenie dłuższych okresów
gwarancji na producentach. Tak samo jak nic nie przeszkadza temu, by
jeden ruch proklimatyczny odwoływał się do gospodarki obfitości, a inny
do, powiedzmy, ekonomii obwarzanka.
Znany filozof nauki Paul Feyerabend wygłosił kiedyś słynne hasło
„wszystko ujdzie”. Wbrew popularnej interpretacji nie był to manifest totalnego
relatywizmu (każda teza ujdzie, prawdy nie ma, nauka to tylko
narracja). Chodziło mu raczej o to, że ostatecznie w nauce liczy się tylko
jedno pytanie: czy coś działa? Jeśli tak, to nie ma znaczenia, czy wpisuje
się w założenia jakiejś szkoły filozoficznej, czy nie. W sprawie klimatu jest
podobnie. Ujdzie wszystko, co przybliża nas do gospodarki, która jest
bardziej ekologiczna i dba o dobrobyt dla wszystkich.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 163
Jak podnieść podatki
w kraju nienawidzącym
podatków?
piotr wójcik
Lewica w Polsce ma spory problem z podatkami. Postulując rozwój usług
publicznych oraz walkę z nierównościami, powinna starać się o dofinansowanie
domeny publicznej i progresywne rozłożenie obciążeń. Problem
w tym, że awersja Polek i Polaków do płacenia podatków jest legendarna,
a większość dorosłych obywateli domaga się ich daleko idącej obniżki, i to
dla wszystkich.
Na pierwszy rzut oka są dwa wyjścia z tego klinczu. Można machnąć
ręką na przekonania ideowe i dostosować program do liberalnych oczekiwań
wyborców, a gdy uda się dzięki temu zdobyć władzę, już podczas rządów
przekonywać samych siebie, że prawica rządziłaby jeszcze mniej lewicowo,
więc w sumie i tak jest dobrze. Nawiasem mówiąc, taką strategię przyjęła
większość lewicowych partii głównego nurtu w Europie w ostatnich kilku
dekadach – włącznie z polskim SLD w latach 2001–2005.
Można też machnąć ręką na wyborców i wytrwale postulować porządne
obłożenie najlepiej zarabiających daninami, bez oglądania się na
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 164
niezbyt efektowne wyniki sondażowe. Taką strategię przyjmują niektóre
mniej znaczące partie lewicowe, w tym polska partia Razem. To podejście
uczciwe i niecyniczne, ale też nieszczególnie skuteczne.
Teoretycznie można jeszcze zdecydować się na rozwiązanie chirurgiczne,
łączące ogień z wodą. Potrzeba do niego dużej cierpliwości, której po lewej
stronie zwykle nam brakuje.
Po pierwsze, jak najmniejsze
Obiegowa opinia głosi, że Polska to kraj niezwykle wysokich podatków.
W rzeczywistości daniny publiczne są w Polsce jednymi z niższych w Europie.
W zeszłym roku ogólne dochody całego sektora finansów publicznych
wyniosły niecałe 40 proc. PKB. Ten wskaźnik obejmuje wszystkie podatki,
opłaty i składki, także pobierane lokalnie. Mniej było tylko w Estonii, Bułgarii,
Litwie, Łotwie, Malcie, Rumunii i Irlandii, a średnia dla wszystkich
krajów UE wyniosła 46,5 proc. PKB. Inaczej mówiąc, ogólne opodatkowanie
w Polsce mogłoby wzrosnąć nawet o 200 mld zł, a dopiero doszlibyśmy pod
tym względem do średniej UE.
Polskie dochody podatkowe wyróżniają się także zdecydowanym przechyłem
w stronę danin pośrednich, takich jak VAT, akcyza czy cła. Według
danych OECD podatki pośrednie w 2021 roku wyniosły 14 proc. polskiego
PKB, co stawia Polskę na piątym miejscu w tej organizacji – średnia
dla wszystkich krajów to niecałe 11 proc. PKB. Pod względem dochodów
z podatku korporacyjnego (CIT) zbliżyliśmy się do średniej OECD, jednak
podatki dochodowe od osób fizycznych odgrywają w Polsce drugorzędną
rolę. W 2021 roku wyniosły 5 proc. PKB, przy średniej OECD wynoszącej
8 proc. Ze wszystkich krajów tej organizacji struktura dochodów podatkowych
w Polsce najbardziej przypomina Węgry, tylko że nad Balatonem daniny
pośrednie dominują nawet nieco bardziej.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 165
Taka struktura nie jest przypadkowa. Ona po prostu odpowiada oczekiwaniom
społecznym.
Zasadniczo Polacy są przekonani, że obciążenia podatkowe powinny
być w Polsce niższe. W badaniu CBOS aż 87 proc. ankietowanych stwierdziło,
że podatki nad Wisłą są za wysokie w stosunku do tego, co państwo
zapewnia obywatelom. Co ciekawe, Polacy w swojej masie popierają ideę
progresji podatkowej. W badaniu CBOS z 2021 roku 56 proc. ankietowanych
stwierdziło, że osoby dużo zarabiające powinny płacić wyższy odsetek
podatku – przeciwnego zdania była jedna trzecia. Widzimy co prawda
wyraźny spadek liczby zwolenników progresji podatkowej od początku
wieku, gdy było ich przeszło trzy czwarte społeczeństwa, ale przewaga deklaratywnych
progresywistów wciąż się utrzymuje i jest raczej bezpieczna.
Problem w tym, że wprowadzenie progresji według polskiego społeczeństwa
oznaczałoby masową obniżkę podatków – tylko że lepiej zarabiający
zyskaliby trochę mniej niż najubożsi. Według badania PIE ankietowani
chcieliby progresji podatkowej rozciągającej się od 7 do 21 proc. dochodu,
podczas gdy w tamtym czasie realne opodatkowanie wynosiło 17–27 proc.
Także w badaniu CBOS, gdzie pytano o kwoty nominalne, widać ogromne
różnice między oczekiwaniami a rzeczywistością – według ankietowanych
stawki powinny się rozciągać w przedziale 5–15 proc. (dla dochodów od 2 do
25 tys. zł miesięcznie). Tym samym kwoty podatku byłyby nawet o połowę
niższe od ówczesnych realiów w każdej wymienionej grupie dochodowej.
Model wedle życzenia
W rezultacie Polska ma jeden z najbardziej liniowych systemów danin od
dochodów z pracy w OECD. W ubiegłym roku Polak zarabiający 167 proc.
średniej krajowej musiał zapłacić o 4 pkt proc. więcej podatków i składek
od kwoty brutto niż jego rodak zarabiający 67 proc. średniej krajowej.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 166
W całym OECD ta różnica jest ośmiopunktowa. W Szwecji wyniosła
11 punktów, a w Finlandii przeszło 12.
O ile zwiększanie wydatków budżetowych nie jest już szczególnie
kontrowersyjne, o tyle w odniesieniu do dochodów nadal pokutuje przekonanie,
że ludność powinna składać się na nie w jak najmniejszym stopniu.
Budżet należy finansować zabraniem pieniędzy złodziejom i ewentualnie
kilku nielubianym grupom – np. bankom, wielkim korporacjom czy sieciom
handlowym – a nie tak zwanym zwykłym ludziom. Z tej przyczyny
podatek bankowy przeszedł w Polsce bez większego echa, za to reakcja na
Polski Ład była tak gwałtowna, że zaskoczyła nawet rząd, który się cofnął.
Mimo to nierówności w Polsce nie są bardzo wysokie. Istnieją spory
co do ich dokładnej wysokości, ale chyba większość badaczy jest zgodna, że
jak na państwo postkomunistyczne i tak są raczej umiarkowane. Pod tym
względem przypominamy bardziej Czechy i Słowację niż Rumunię, Bułgarię
czy państwa bałtyckie.
W związku z awersją obywateli do podatków Polska redukuje nierówności
społeczne za pomocą powszechnych transferów pieniężnych. Według
Eurostatu w 2021 roku wydatki publiczne na politykę społeczną wyniosły
przeszło 17 proc. PKB i były zdecydowanie wyższe od prawie wszystkich
państw postkomunistycznych, nie licząc Słowenii (18 proc. PKB). W pozostałych
krajach Europy Środkowo-Wschodniej wydatki na opiekę społeczną
są 3–4 punkty niższe niż w Polsce. To bardzo duża różnica – dla
porównania, 4 punkty dzielą nas też od Niemiec czy Danii, przy czym tam
wydatki społeczne są odpowiednio wyższe.
Specyficzny model polityki społecznej w Polsce, oparty na liniowym
i niskim opodatkowaniu dochodów osobistych oraz powszechnych transferach
społecznych, jest więc odpowiedzią na nastroje obywatelskie w kwestii
fiskalizmu. Zasadniczo nie jest to bardzo głupie – przecież lepszy taki
model niż żaden. Problem w tym, że ten nasz jest bardzo nieefektywny,
gdyż ogromna część środków trafia do świetnie sytuowanych gospodarstw
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 167
domowych. To swego rodzaju legalne łapówki, które co miesiąc wręczamy
najlepiej zarabiającym, żeby siedzieli cicho i byli w miarę ukontentowani.
Według analizy ośrodka CenEA jedna czwarta budżetu programu 500+
trafia do jednej piątej najzamożniejszych gospodarstw domowych w Polsce.
To 10 mld zł. Do najbiedniejszych 20 proc. gospodarstw domowych trafia
niecałe 12 proc. budżetu, to jest niecałe 5 mld zł.
Tę samą funkcję spełnia podatek liniowy oraz ryczałtowe składki dla
przedsiębiorców. W obiegowej opinii najlepiej uposażeni utrzymują nasz
budżet, więc przywileje im się należą. Rzeczywistość jest nieco inna. Według
analizy Ministerstwa Finansów w 2018 roku podatnicy liniowego
PIT wpłacili do budżetu 29 mld zł, co stanowiło jedną czwartą dochodów
z tego podatku. Pracownicy etatowi wpłacili prawie dwa razy więcej, chociaż
oczywiście jest ich też kilkakrotnie więcej. Efektywna stawka opodatkowania
liniowców wyniosła 17 proc., czyli 2 punkty mniej niż ustawowa. W samym
2018 roku liczba podatników liniowego PIT wzrosła o jedną dziesiątą. Od
tamtego czasu do 2021 roku liczba liniowców skoczyła o jedną trzecią, do
ponad 800 tys., Mówimy więc o szalupie ratunkowej dla bogacących się
Polaków, którzy uciekają przed skalą podatkową. Mediana dochodów podatników
liniowego PIT w 2018 roku wyniosła 129 tys. zł brutto rocznie.
Wśród pracowników etatowych mediana wyniosła 31 tys. zł brutto. W 2021
roku średni dochód miesięczny liniowca wyniósł 24 tys. zł.
Duży błąd
Polski model polityki społecznej jest więc nieefektywny i niesprawiedliwy,
ale w oczach polityków ma jedną gigantyczną zaletę – mniej
więcej właśnie czegoś takiego oczekują Polacy. Ten wniosek potwierdza
także badanie PIE Postawy Polaków wobec płacenia podatków
i roli państwa w gospodarce. Pytani niemalże chórem zakrzyknęli, że
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 168
podatki są za wysokie (83 proc. łącznie), po czym równie zgodnie domagali
się aktywności państwa w poszczególnych dziedzinach życia –
odsetek popierających poszczególne usługi publiczne rozciągał się od dwóch
trzecich do 87 proc.
Dlaczego w ogóle Polacy są tak niekonsekwentni? Liberałowie przekonują,
że po prostu nie wiedzą, skąd się biorą pieniądze w budżecie, ale tę teorię można
włożyć między bajki. Faktem jest jednak, że częściowo odpowiada za to niewiedza –
ale nie o źródłach dochodów podatkowych, tylko o wydatkach państwa.
Badanie PIE pokazuje, że Polki i Polacy mają błędne przekonanie na temat
struktury wydatków publicznych – przynajmniej niektórych. Przede wszystkim
prawie trzykrotnie przeszacowują wydatki na administrację i równo trzykrotnie
– na ochronę środowiska. Szczególnie ta pierwsza jest tutaj kluczowa,
gdyż rzekome rozpasanie urzędników to jeden z popularnych argumentów
przeciw podatkom w Polsce. Poza tym o jedną czwartą przeszacowują nakłady
na bezpieczeństwo.
W pozostałych działach – ochrona zdrowia, edukacja, pomoc społeczna,
infrastruktura i transport – ankietowani trafili niemalże w punkt, co jest aż
zadziwiające. Nie licząc ostatniej kwestii – wydatków na emerytury i renty.
W tym przypadku badani byli pewni, że ich udział w całości finansów publicznych
jest ponad dwukrotnie mniejszy niż w rzeczywistości. Być może
dlatego właśnie składki zusowskie cieszą się tak złą sławą, że niektóre partie
postulują wprowadzenie dobrowolności.
Inaczej mówiąc, Polki i Polacy zostali kiedyś poważnie wprowadzeni
w błąd, co skutkuje do dziś. Wmówiono nam, że ogromna część budżetu
idzie na urzędników, a ZUS wypłaca mniejszą część tego, co do niego wpłacamy.
Przy tak fałszywym oglądzie sytuacji awersja do podatków i składek
wydaje się całkiem naturalna – jej źródłem jest jednak głęboko zakorzenione
nieprawdziwe przekonanie.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 169
Skąd wziąć pieniądze
Sytuacja dla lewicy wydaje się więc daremna, ale przynajmniej wiadomo
mniej więcej, na czym stoimy. Na tej wiedzy można próbować tworzyć
politykę. W pierwszej kolejności należy zadbać o odpowiednią komunikację
postulowanych reform. Ewentualne podwyżki podatków najlepiej
bezpośrednio połączyć z jakimś konkretnym programem społecznym. Tak
właśnie zrobił PiS przy okazji wprowadzenia daniny solidarnościowej, która
stanowiła pierwszy od lat wyłom w liniowym opodatkowaniu dochodów
w Polsce – 4 proc. od dochodów osobistych powyżej miliona złotych rocznie
trafiać miało na wsparcie dla osób z niepełnosprawnością, co objęło
także liniowców.
Tamta zagrywka była cyniczna, ale dowiodła również, że partia Kaczyńskiego
przez długi czas znakomicie orientowała się w nastrojach społecznych.
Za jednym zamachem PiS rozładowało źródło napięcia społecznego
(protest rodzin osób z niepełnosprawnością) i wprowadziło szczątki
dawno niewidzianej u nas progresji podatkowej. To była przecież niemała
podwyżka, a mimo to nie spotkała się z większym oporem społecznym.
Pojawiło się kilka tekstów w czołowych mediach broniących milionerów,
ale były one nieliczne i zostały raczej obśmiane. Właśnie w taki sposób,
niestety, trzeba będzie w przyszłości dokonywać kolejnych progresywnych
reform podatkowych. Czekać na okazję, by sfinansować jakiś ważny cel
społeczny – np. rozwój psychiatrii dziecięcej – z opodatkowania najlepiej
zarabiających, dzięki czemu argumenty przeciwników już na starcie zabrzmią
mniej poważnie.
Poza tym można skupić się na innych rodzajach podatków – przede
wszystkim majątkowych. To najbardziej zaniedbana w Polsce kategoria danin
publiczno-prawnych. Podatek od nieruchomości mieszkalnych jest ekstremalnie
niski, nawet liczony od prestiżowych apartamentów czy efektownych
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 170
willi. Najbliższa rodzina może dziedziczyć całe fortuny bez zapłacenia choćby
złotówki – wystarczy, że w odpowiednim czasie zgłosi spadek lub darowiznę
do skarbówki. Według danych OECD w 2021 roku podatki majątkowe
stanowiły ledwie 1,3 proc. polskiego PKB. Średnia OECD była o połowę
wyższa. W Wielkiej Brytanii, Kanadzie i Francji podatki majątkowe to ok.
4 proc. PKB.
Oczywiście także te daniny są w Polsce niezwykle kontrowersyjne.
Podatek katastralny ma tak złą prasę, że polski rząd, jakiej opcji by nie był,
prędzej zadeklarowałby kibicowanie Spartakowi Moskwa niż opodatkowanie
wartości nieruchomości. Można jednak spróbować opcji mieszanej
i połączyć reformę podatku od nieruchomości z walką ze spekulantami
mieszkaniowymi, którzy w społeczeństwie nie są zbyt lubiani – katastralny
dopiero od trzeciego mieszkania nie wzbudziłby aż takiego oporu jak
powszechny. Opodatkowanie spadków w ramach najbliższej rodziny także
nie jest niemożliwe – musiałoby jednak zawierać bardzo wysoką kwotę
wolną, by objąć jedynie rzeczywiście najbogatsze rodziny w Polsce. Na
początek dobre i to.
No i wreszcie, za jakiś dłuższy czas można spróbować wrócić do tematu
powszechnej progresji podatkowej. Obecnie ten temat jest spalony
z powodu klęski Polskiego Ładu, ale także z tej historii można wyciągnąć
wnioski. Przede wszystkim reforma ta powinna być prosta i zrozumiała
dla każdego. PiS poległ głównie z powodu niezrozumiałej ulgi dla klasy
średniej, która była tak skomplikowana, że nie do końca rozumieli ją nawet
autorzy reformy. Nie przewidzieli choćby wielu możliwych sytuacji (np.
łączenia dochodów z emerytury i pracy), co stworzyło chaos i powszechny
niepokój. Ostatnia reforma podatkowa zaproponowana przez Lewicę była
jeszcze bardziej skomplikowana niż Polski Ład, więc z czymś takim poparcie
elektoratu można co najwyżej stracić.
Na koniec, reforma podatkowa, która dla polskiego społeczeństwa
byłaby do przełknięcia, powinna bardzo wyraźnie obniżać opodatkowanie
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 171
klas średniej i niższej. W Polskim Ładzie średniacy zyskiwali co najwyżej
kilkadziesiąt złotych, więc liberalne media mogły ich łatwiej zmanipulować.
Jeśli taka reforma miałaby być bardzo korzystna dla przynajmniej dolnych
dwóch trzecich społeczeństwa pod względem zarobków, to jednocześnie
musiałaby być bardzo progresywna – czyli opodatkowanie najlepiej zarabiających
10 proc. musiałoby być znacznie wyższe od pozostałych. Gdyby
znaczna większość społeczeństwa miała przekonanie, że zmiany są w jej
interesie, to i opór tych górnych 10 proc. dałoby się skruszyć.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 172
Kulczyk nie wpuści
ankietera, ale o polskich
nierównościach
majątkowych
coś jednak wiemy
marcin wroński
Po kryzysie finansowym w 2008 roku nierówności ekonomiczne ponownie
znalazły się w centrum uwagi opinii publicznej. Zainteresowanie tym zagadnieniem
wzrosło również wśród ekonomistów, jak i przedstawicieli innych
dyscyplin nauk społecznych. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat pojawiła
się fala nowych badań dotyczących pomiaru nierówności ekonomicznych, ich
przyczyn, jak i konsekwencji. Międzynarodowe instytucje, które niegdyś były
twórcami neoliberalnych reform (np. Międzynarodowy Fundusz Walutowy),
przyznają, że nadmiernie nierówności ekonomiczne mogą być szkodliwe dla
społeczeństwa i gospodarki, a przy opracowaniu kolejnych pakietów pomocowych
– przynajmniej w teorii – oceniają ich konsekwencje dystrybucyjne.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 173
Nierówności ekonomiczne (dochodowe, majątkowe, czasem też konsumpcyjne)
mają różnorakie konsekwencje. Z jednej strony mogą przyczyniać
się do rozwoju gospodarczego ze względu na wyższą motywację do ciężkiej
pracy i podejmowania ryzyka oraz wyższy poziom inwestycji wynikający
z wyższych oszczędności osób bogatych. Z drugiej strony mogą zagrażać
rozwojowi gospodarczemu, ponieważ ich wysoki poziom ogranicza m.in.
możliwość inwestycji w edukację, co utrudnia rozwój kapitału ludzkiego.
Wysoki poziom nierówności ekonomicznych może wywołać wzrost
popytu na redystrybucję, która może mieć negatywne konsekwencje dla
podaży pracy i inwestycji. Nierówny podział dochodu ogranicza popyt
konsumpcyjny ze strony osób należących do uboższej połowy społeczeństwa.
Nadmierny poziom nierówności społecznych zagraża też demokracji.
Większe zasoby osób najbogatszych zwiększają ich siłę polityczną, a co za
tym idzie – zdolność do zmiany reguł gry na swoją korzyść. Słabsza pozycja
klasy średniej oraz osób uboższych przyczyniają się do wzmocnienia pozycji
partii populistycznych. Nierówności ekonomiczne ograniczają również
mobilność społeczną, która dzisiaj jest wartością powszechnie akceptowalną
również przez osoby o liberalnych poglądach gospodarczych.
Im bogatsi bogaci,
tym biedniejsi biedni
Zależność pomiędzy nierównościami ekonomicznymi, a wzrostem gospodarczym
ma charakter odwrócenie u-kształtny. Do pewnego poziomu nierówności
ekonomiczne mogą przyśpieszać rozwój gospodarki, powyżej pewnego
poziomu ich negatywne konsekwencje społeczno-ekonomiczne przeważają.
Badania, których wyniki opublikowano w ostatnich latach (zarówno
w zakresie pomiaru nierówności ekonomicznych, jak i oszacowania ich
konsekwencji), jasno pokazały, że w wielu krajach nierówności ekonomiczne
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 174
są dziś tak wysokie, że szkodzą nie tylko społeczeństwu, ale nawet tak wąsko
zdefiniowanemu miernikowi, jakim jest wzrost gospodarczy. Teoria
skapywania nie działa, przypływ nie unosi wszystkich łodzi. Kluczem do
zrównoważonego rozwoju jest wzmocnienie pozycji ekonomicznej osób
uboższych i ochrona klasy średniej, a nie dalszy wzrost dochodu najbogatszego
procenta.
Tradycyjnie nierówności dochodowe cieszą się większym zainteresowaniem
niż nierówności majątkowe. W dużej mierze wynika to z wyższej dostępności
danych dotyczących poziomu dochodów niż w przypadku wartości
majątków. Ekonomistki chcące badać rozkład relacji dochodu do majątku
w społeczeństwie dysponują kilkoma potencjalnymi źródłami danych, przede
wszystkim: danymi ankietowymi, danymi administracyjnymi (np. z poboru
podatków), publicznie dostępnymi informacjami na temat dochodów i majątków
najbogatszych (np. w postaci regularnie publikowanych list najbogatszych
osób w danym kraju).
W Polsce reprezentatywne badania ankietowe dochodów realizowane
są przez GUS w sposób systematyczny od lat 50. Podobne badania ankietowe
w zakresie majątku gospodarstw domowych zrealizowano jedynie
dwukrotnie. W 2014 i 2016 roku NBP wspólnie z GUS zrealizował dwie
edycje Badania Zasobności Gospodarstw Domowych (dalej: BZGD) stanowiące
polski komponent europejskiego badania Household Finance and
Consumption Survey (dalej: HFCS).
Europejski Bank Centralny rozpoczął realizację badania HFCS po
kryzysie finansowym, by dysponować lepszymi, porównywalnymi międzynarodowo
danymi o majątkach gospodarstw domowych. Stało się tak,
ponieważ kryzys pokazał, że problemy sektora gospodarstw domowych
(trudności ze spłatą kredytów subprime, które w większości wypadków po
prostu nie powinny zostać przez banki udzielone) mogą mieć gigantyczne
konsekwencje dla całej gospodarki. Rozkład majątków gospodarstw domowych
ma również wysokie znaczenie dla transmisji polityki pieniężnej.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 175
Nierówności majątkowe
i priorytety Glapińskiego
Z tego, co wiemy obecnie, wynika, że kolejnych edycji ankietowych badań
majątków gospodarstw domowych w Polsce już nie będzie. Jak widać,
Narodowy Bank Polski ma inne priorytety, a prezes Glapiński podobno
niezbyt lubi bywać w Europejskim Banku Centralnym. Na szczęście dwie
dotychczas zrealizowane edycje badania istotnie zwiększyły naszą wiedzę
o majątku gospodarstw domowych w Polsce.
Pozornie porównywalne międzynarodowo dane z badania HFCS wskazują
na umiarkowany poziom nierówności majątkowych w Polsce. W państwach
Europy zachodniej współczynnik Giniego obliczony dla rozkładu wartości
majątku netto (czyli różnicy wartości aktywów i zobowiązań) przyjmuje
wartości powyżej 0,6, a często i 0,7. W Polsce jego wartość w 2016 roku
wyniosła 0,57, a w sąsiadującej z nami Słowacji jedynie 0,54. Według surowych
wyników badań ankietowych udział najbogatszych 5 proc. w całości
majątków gospodarstw domowych wyniósł 30 proc., a najbogatsze 10 proc.
gospodarstw domowych posiadało 41 proc. całkowitej wartości majątku.
Były to jedne z najniższych wartości wśród państw, w których zrealizowano
badanie (strefa euro, Polska, Węgry).
Czy rzeczywiście nierówności majątkowe w Polsce są tak niskie? Niestety
nie. Wiadomo, że osoby najbogatsze rzadziej uczestniczą w badaniach
ankietowych. Sebastian Kulczyk ma marginalne szanse na zostanie wylosowanym
przez GUS, a nawet gdyby to się stało, prawdopodobnie nie wpuściłby
ankietera. Najbogatsze gospodarstwo domowe, które wzięło udział
w badaniu BZGD, posiadało majątek w okolicach 10 mln zł. Tymczasem
wiemy, że w Polsce żyją multimilionerzy i miliarderzy.
Niższa skłonność najbogatszych gospodarstw domowych do udziału
w badaniach ankietowych sprawia, że oszacowania nierówności majątkowych
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 176
oparte o dane ankietowe są istotnie zaniżone, w rzeczywistości nierówności
majątkowe są wyższe, niż wynika z odpowiedzi na ankiety. Banki centralne
i agencje statystyczne badające majątki gospodarstw domowych zdają sobie
sprawę z tego ograniczenia. Próbują zmniejszyć jego konsekwencje, stosując
różnorodne strategie nadpróbkowania, które mają zwiększyć szanse wylosowania
najbogatszych do próby badania. Państwa Europy Zachodniej posługują
się w tym celu danymi podatkowymi, GUS i NBP wykorzystały klucz
terytorialny. Niestety wysłanie większej liczby ankieterów do Konstancina
nie przyniosło większych skutków.
Polska dogania Europę Zachodnią, ale…
Ekonomiści korygują oszacowania nierówności majątkowych oparte na
danych ankietowych, posługując się z listami najbogatszych, które w wielu
państwach są regularnie publikowane przez czasopisma biznesowe. Wspólnie
z prof. Michałem Brzezińskim oraz Katarzyną Sałach z Wydziału Nauk
Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego przeprowadziliśmy taką
korektę dla państw Europy Środkowo-Wschodniej.
Wyniki naszego badania, opublikowane w czasopiśmie „Economics
of Transition and Institutional Change”, jasno wskazują, że w państwach
naszego regionu miary nierówności ekonomicznych oparte na danych
ankietowych są szczególnie niskiej jakości. Po wprowadzonych przez nas
korektach, wykorzystujących tożsame metody jak w innych krajach, wskaźniki
nierówności są zdecydowanie wyższe.
Według danych z badania BZGD/HFCS najbogatszy promil (0,1 proc.)
gospodarstw domowych w Polsce posiada 3 proc. całości majątków, tymczasem
naprawdę (po korekcie o majątki najbogatszych) jest to 8 proc.
Udział najbogatszego procenta w całości majątków wzrasta z 12 proc. do
20 proc. Współczynnik Giniego rośnie z 0,59 do 0,63. Cóż, być może
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 177
przy obecnym poziomie nakładów na statystykę publiczną i poziomie
wynagrodzeń w GUS trzeba cieszyć się, że w ogóle mamy jakieś statystyki.
Otrzymane przez nas wyniki wskazują, że mimo ledwie ćwierćwiecza
swobodnej akumulacji majątku (badanie zostało zrealizowane w oparciu
o dane z 2014 roku), Polska prawie już dogoniła Europę Zachodnią.
Niestety, dzieje się tak w odniesieniu do nierówności majątkowych, a nie
poziomu PKB. Wydaje się, że zwiastują one również szybki wzrost nierówności
majątkowych w przyszłości.
Dwie fałszywe narracje
W polskiej debacie publicznej rywalizują dwie narracje dotyczące źródeł
majątków najbogatszych Polaków. Według jednej z nich bogaci są bogaci
dzięki własnej pracy i przedsiębiorczości. Według drugiej (paradoksalnie
popularniejszej u polskiej prawicy) wielomilionowe majątki są często
efektem agenturalnych powiązań oraz szemranych biznesów zrealizowanych
w okresie transformacji.
Michał Brzeziński i Katarzyna Sałach, w oparciu o dane z list najbogatszych,
podjęli próbę weryfikacji, czy najbogatsi Polacy rzeczywiście mają
silne konotacje agenturalne i polityczne. Wyniki badania, opublikowane
w czasopiśmie „Economic System” wskazują, że raczej nie. Niewielu spośród
polskich multimilionerów posiadało istotne powiązania polityczne, a ci którzy
je posiadali, mieli przeciętnie niższe majątki i większą szansę wypaść z setki
najbogatszych.
Profil polskich bogaczy jest zbliżony raczej do Europy Zachodniej niż
złodziejskiego kapitalizmu Ukrainy i Rosji. Do wyników badania należy
jednak podchodzić z pewną ostrożnością. Być może ci, którzy dorobili się
dzięki koneksjom, bardziej chronią swoją prywatność i nie epatują posiadanymi
majątkami.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 178
Paradoksalnie, polscy bogaci są w porównaniu międzynarodowym
dość biedni. W 2016 roku łączna wartość majątków 100 najbogatszych
Polek i Polaków wynosiła ok. 7 proc. PKB. Na Węgrzech było to 10 proc.,
w Niemczech 15 proc., w Rosji i w Ukrainie ponad 20 proc., we Francji
23 proc., a w Norwegii 30 proc. Jan Kulczyk został w 2019 roku uznany
przez „Wprost” za najbogatszego Polaka trzydziestolecia, z majątkiem
(uśrednionym) na poziomie 19 mld zł. Chociaż może wydawać się to astronomiczną
kwotą, blednie w zestawieniu z majątkiem o wartości 75 mld zł,
który u szczytu swojej potęgi odnotował najbogatszy ukraiński oligarcha
Rinat Achmetow. O rosyjskich oligarchach nie wspominając.
Z drugiej strony Polacy nie są tak biedni, jak się wydaje. Powszechnie
znane są wyniki badań CBOS, według których połowa Polaków nie ma
żadnych oszczędności. Na szczęście nadają się one głównie do wyrzucenia
do kosza. Trudno się zresztą dziwić, że gdy w państwie oszustw metodą „na
wnuczka” dzwoni do nas obcy numer, a ktoś podaje się za ankietera CBOS,
odpowiadamy, że nic nie posiadamy. Dane z badania BZGD/HFCS jasno
pokazują, że 90 proc. Polaków jednak posiada jakieś aktywa finansowe
(w większości depozyty, z koncepcji wyłączona jest gotówka). Mediana
wartości rachunków bankowych już w 2016 roku wynosiła kilkanaście
tysięcy złotych, a nawet w niższych decylach było to solidne kilka tysięcy.
A od tego czasu wartość depozytów gospodarstw domowych w Polsce
urosła o połowę.
Zalety i wady powszechnej
własności nieruchomości
Czynnikiem obniżającym nierówności majątkowe w państwach naszego regionu
jest powszechna własność nieruchomości. W Polsce ponad 80 proc.
gospodarstw domowych jest właścicielem zamieszkiwanej nieruchomości.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 179
W innych państwach EŚW wartość tego wskaźnika jest porównywalna.
Tymczasem w Niemczech czy w Austrii mniej niż połowa gospodarstw
domowych posiada zamieszkiwaną nieruchomość.
Różnica pomiędzy Wschodem a Zachodem wynika z powszechnej
prywatyzacji zasobu mieszkaniowego w okresie transformacji.
Powszechna własność nieruchomości osłabia korelację pomiędzy
dochodem a majątkiem. O ile np. we Francji w zasadzie te same gospodarstwa
domowe otrzymują najwyższe dochody i posiadają najwyższe
majątki (korelacja rzędu 0,7), w Polsce istotna część bogatych gospodarstw
domowych posiada niewielki dochód (korelacja rzędu 0,4).
Z biegiem lat „emerytek z Marszałkowskiej” będzie ubywać, a własność
nieruchomości prawdopodobnie będzie ulegać koncentracji. Dziś
młodzi nie mają już okazji, by uwłaszczyć się na mieniu państwowym.
W danych z badania HFCS widzimy, że większość z tych, którzy posiadają
nieruchomość przed trzydziestką, po prostu ją dziedziczą albo otrzymują
w prezencie od rodziny.
Póki co własność nieruchomości w Polsce pozostaje jednak powszechna.
Z jednej strony wzmacnia to pozycję ekonomiczną osób uboższych, zwiększa
ich bezpieczeństwo ekonomiczne. Z drugiej strony może narażać ich
na koszty utrzymania mieszkania przekraczające ich możliwości finansowe
(pomyślmy o częstym w Polsce przypadku zbyt dużych, niedogrzanych
mieszkań/domów, w których mieszkają emeryci) oraz ograniczać mobilność,
co może utrudniać dostęp do zatrudnienia i usług publicznych.
Powszechna własność nieruchomości ma również konsekwencje polityczne.
Trudno się dziwić, że publiczne nakłady na mieszkalnictwo w Polsce
są rekordowo niskie, skoro zdecydowana większość elektoratu mieszkanie
już posiada i prawdopodobnie niekoniecznie chce fundować je innym.
Badania nad politycznymi cyklami budżetowymi w Polsce wskazują, że
polscy samorządowcy przed wyborami wolą wydawać pieniądze na wynagrodzenia,
infrastrukturę (otwieranie nowych dróg w roku przedwyborczym)
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 180
i kulturę (festyny, podczas których można pokazać się wyborcom) niż na
mieszkalnictwo. Powszechna własność nieruchomości utrudnia opodatkowanie
majątków i spadków, a nawet wprowadzenie częściowych podatków
majątkowych, np. podatku katastralnego. Jednakże czy majątki w Polsce
w ogóle powinno się opodatkować?
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 181
Korpoprzyjazna
Polska: Jak podnieść
podatki, nie podnosząc
podatków
piotr wójcik
Pomimo wielkomocarstwowej retoryki Polska to kraj, który bardzo łagodnie
obchodzi się z korporacjami. Na co dzień rządzący grożą pięścią zagranicznym
grupom interesu, szczególnie tym zza Odry, które chciałyby robić własne porządki
nad Wisłą, ale gdy tylko przyjedzie jakiś niemiecki inwestor, Mateusz
Morawiecki zamienia się w przyjaznego wujaszka gotowego nieba mu uchylić,
byle tylko łaskawie został na dłużej. W polityce zagranicznej PiS stawia
na staropolskie warcholstwo i awanturnictwo, za to w międzynarodowych
stosunkach gospodarczych na tradycyjną polską gościnność.
Jednym rośnie, innym spada
Przykładowo Mercedesowi rząd Morawieckiego przyznał niemal 20 mln
euro dotacji na budowę fabryki silników w dolnośląskim Jaworze. Oprócz
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 182
tego koncern do 2026 roku będzie mógł korzystać z ulgi inwestycyjnej
w podatku CIT. Ale „gościnne” dla Mercedesa to i tak drobne w porównaniu
z najnowszą głośną inwestycją w Polsce, czyli fabryką półprzewodników
Intela pod Wrocławiem. Tutaj mowa jest o subwencji wysokości aż 1,5 mld
dolarów, czyli przeszło 6 mld zł.
Intel skorzysta też z ulgi inwestycyjnej w podatku CIT, jak zresztą
niemal każdy większy inwestor. Nie należy przecież zapominać, że PiS
zamienił całą Polskę w wielką Specjalną Strefę Ekonomiczną. Polska Strefa
Inwestycji zapewnia zwolnienie z podatku CIT nawet do połowy poniesionych
kosztów, które można odliczać od podatku przez kilkanaście lat –
dokładna skala odliczenia oraz czas zależą od regionu. W najbiedniejszych
regionach kraju skala ulgi jest najwyższa.
Mimo to w ostatnich latach dochody budżetowe z opodatkowania
korporacji w relacji do PKB istotnie wzrosły. Przez lata utrzymywały się
na poziomie niecałych 2 proc. PKB, czyli były o połowę niższe od średniej
OECD. W latach 2016–2021 wpływy z CIT wzrosły jednak z 1,8 do
2,6 proc. PKB, a tym samym niemal zrównały się ze średnią OECD, która
w tym czasie nieco spadła. PiS zresztą głośno się tym chwali. „Między 2016
a 2023 rokuem wpływy z podatku od zysku firm (CIT) wzrosną o 62,5 mld zł,
czyli o 190,1%” – czytamy na stronie rządu.
To jednak przede wszystkim efekt zwiększenia się bazy podatkowej CIT.
Zjednoczona Prawica zmniejszyła stawkę CIT dla najmniejszych podatników,
których obrót nie przekracza 2 mln euro rocznie, do ledwie 9 proc.
W rezultacie wiele przedsiębiorstw funkcjonujących jako jednoosobowe
działalności gospodarcze zmieniły się w spółki prawa handlowego. Po 2015
roku liczba podatników CIT wzrosła o jedną trzecią – z 450 do 600 tys.
Poza tym największy wzrost przychodów z CIT w relacji do PKB zanotowano
w latach 2021–2022, gdy przedsiębiorstwa inkasowały rekordowe
marże. Ceną za to był wysoki spadek udziału płac w PKB, który, według
danych Komisji Europejskiej, obniżył się do ledwie 48 proc. Średnia UE to
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 183
55 proc. Tak więc spółki rzeczywiście przynoszą budżetowi Polski znacznie
więcej niż w czasach PO-PSL, ale trudno, żeby było inaczej, skoro trafia
do nich rekordowo duży kawałek wypracowywanego nad Wisłą dochodu.
Europejska Malezja
W rzeczywistości Polska jest jednym z najbardziej korpoprzyjaznych krajów
w OECD, co pokazuje wskaźnik efektywnej stawki podatku korporacyjnego.
Podstawowa stawka CIT w Polsce to 19 proc., czyli jest jedną z niższych na
świecie. Według czwartej edycji raportu OECD Corporate Tax Statistics (2022)
w kilkudziesięciu z analizowanych krajów stawka CIT wynosi 25 proc. lub
więcej. Są wśród nich m.in. USA, Kanada, Niemcy czy Francja. Efektywna
stawka CIT w 2021 roku w Polsce wyniosła jednak tylko 15,5 proc., co stawiało
nas już blisko dna – dokładnie między Singapurem a Albanią i Hongkongiem.
Różnica między standardową a efektywną stawką CIT w Polsce wyniosła
w 2021 roku aż 3,5 pkt. proc. Była ona jedną z najwyższych na świecie.
To właśnie jest prawdziwa skala przeróżnych ulg podatkowych i zwolnień,
które polskie państwo oferuje przedsiębiorstwom działającym jako spółki.
Według wiceministra finansów Artura Sobonia w zeszłym roku różnica ta
była niższa. W 2022 roku efektywna stawka CIT, według rządu, wynieść
miała 16,75 proc. Wciąż była więc o 2,25 pkt proc. niższa od standardowej.
To niezwykle łagodne podejście rządu do korporacji oczywiście nie
wzięło się znikąd. To efekt przyjętego w Polsce modelu rozwoju, który
opiera się przede wszystkim na bezpośrednich inwestycjach zagranicznych
(FDI). Już od lat 90. to właśnie inwestorzy zagraniczni napędzają wzrost
gospodarczy w Polsce. Co więcej, ten model okazał się po latach niemałym
sukcesem i jest przedstawiany jako alternatywa dla forsownej polityki
przemysłowej w stylu Korei Południowej czy Tajwanu, która w pierwszych
dekadach była bezlitosna dla pracowników.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 184
Chyba najgłośniejszą analizę w ostatnich miesiącach przedstawił
znany ekonomista Noah Smith w tekście The Poland/Malaysia model.
Smith zauważa, że w obecnych czasach agresywny protekcjonizm, który
umożliwił szybki wzrost Korei Południowej, nie jest już możliwy z powodu
przepisów obowiązujących w organizacjach międzynarodowych
takich jak WTO czy UE. Państwa rozwijające się mogą jednak skorzystać
z modelu polsko-malezyjskiego, który stawia na rozwój krajowych
instytucji oraz infrastruktury zamiast krajowych czempionów. Napływ
bezpośrednich inwestycji zagranicznych stopniowo przesuwa państwa
w górę w globalnych łańcuchach produkcji, z czego korzystają również
firmy krajowe.
Noah Smith porównuje napływ FDI do Malezji, Chin i Polski po 1990
roku. Nowe FDI w relacji do PKB w Polsce w wielu latach były wyższe niż
w Chinach, co pozwoliło dokonać gigantycznego skoku polskiego eksportu.
W 1995 roku polski eksport wynosił 20 proc. PKB, tymczasem w 2021
roku było to już prawie 60 proc. PKB. Oczywiście największym inwestorem
zagranicznym nad Wisłą są Niemcy, co tłumaczy spolegliwość rządu Morawieckiego
wobec inwestorów zza Odry. Co więcej, model wzrostu oparty
na FDI w Polsce okazał się większym sukcesem niż w Malezji, gdzie PKB na
głowę (według PPS) jest niecałe 10 tys. dolarów niższe.
Podnieść podatki,
nie podnosząc podatków
Trudno się dziwić, że polscy politycy nie chcą tak łatwo zrezygnować z głaskania
korporacji po główkach i przymilania się do nich ulgami podatkowymi
i subwencjami na inwestycje. Nie tak łatwo się rozstać z nawykami,
które przez lata całkiem nieźle się sprawdzały. Prawda jest jednak taka, że
inwestorzy zagraniczni obecnie nie potrzebują dodatkowych zachęt, by
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 185
inwestować w Polsce. Wystarczającą zachętą są już bardzo niskie tutejsze
ceny, które są zaś efektem utrzymywania słabego złotego. To słaby polski
złoty jest fundamentem polskiego modelu rozwoju, a nie ulgi podatkowe.
Dziwnym trafem najgłośniejsze ostatnie inwestycje ulokowały się w województwie
dolnośląskim, gdzie Polska Strefa Inwestycji oferuje najniższe
ulgi podatkowe.
Według Eurostatu, w ubiegłym roku polskie ceny wynosiły 62 proc.
średnich cen unijnych. W zestawieniu ulokowaliśmy się między Serbią a Albanią.
Spośród krajów UE nieco taniej jest wyłącznie w Rumunii i Bułgarii
(odpowiednio 59 i 58 proc. średniej UE), gdzie jednak infrastruktura jest
znacznie mniej rozwinięta, a pracownicy gorzej wykształceni. Nawet na
Węgrzech ceny są wyraźnie wyższe niż w Polsce (67 proc. średniej UE), nie
mówiąc już o krajach regionu, które przyjęły euro (np. ceny słowackie to
92 proc. średniej unijnej).
Żeby podnieść opodatkowanie korporacji w Polsce, nie trzeba więc
podnosić podatku CIT. Wystarczy zrezygnować z tych przeróżnych ulg podatkowych,
by zbliżyć efektywną stawkę CIT do standardowej. Nie ma potrzeby
zachęcania inwestorów obniżaniem ich kosztów, gdyż te koszty są już
tutaj wystarczająco niskie. Niskie ceny w Polsce – w relacji do cen w Europie
rzecz jasna – są już wystarczającą ulgą inwestycyjną. Polska może przyciągać
inwestorów wykształconą klasą pracującą, jakością instytucji czy stabilnością
prawa. Niestety, z ostatnimi dwoma w ostatnich latach jest gorzej, a nie lepiej.
I tutaj politycy mają pole do popisu.
Oczywiście warto sobie zostawić możliwość oferowania ulg dla szczególnie
istotnych dla kraju inwestycji. Czyli takich, które mogą przesunąć
Polskę w górę globalnego łańcuchu produkcji. Inwestycja Intela jest takim
właśnie przypadkiem. Lepiej wydać 6 mld zł na zagraniczną fabrykę półprzewodników
niż 12 mld zł na dopłaty do węgla, co zrobiliśmy zeszłej
zimy. Z powszechnymi ulgami inwestycyjnymi czas już jednak skończyć.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 186
Czy lepiej opodatkować
najbogatszych Polaków,
czy spadki i mieszkania
po babci?
marcin wroński
W okresie pandemii COVID-19 zainteresowanie w debacie publicznej
ponownie zyskał postulat wprowadzenia podatku majątkowego. Czy powinno
się opodatkować najbogatszych Polaków? A może lepiej zacząć od
spadków, pustostanów i mieszkań po babci?
Przez podatek majątkowy zwykle rozumie się podatek, którego podstawą
wymiaru jest wartość majątku netto, czyli różnica wartości aktywów oraz
zobowiązań. Podatek majątkowy może mieć charakter nadzwyczajny lub być
pobierany corocznie. Chociaż w 1990 roku tego rodzaju podatek pobierało
12 państw OECD, dziś robią to już tylko Hiszpania, Norwegia i Szwajcaria.
Jedynie w Szwajcarii podatek majątkowy ma istotne znaczenie fiskalne –
odpowiada za około 4 proc. wpływów sektora finansów publicznych.
Inną formą opodatkowania majątku może być opodatkowanie wybranych
jego składowych: aktywów finansowych oraz nieruchomości. Na pierwsze
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 187
rozwiązanie zdecydowały się Belgia i Włochy, opodatkowanie nieruchomości
jest zaś rozwiązaniem powszechnie stosowanym. W Polsce podatek od nieruchomości
ma jednak niewielkie znaczenie dla sektora gospodarstw domowych –
jest skonstruowany w taki sposób, że płacą go przede wszystkim firmy.
Formą podatku majątkowego jest również opodatkowanie spadków
i darowizn. Przy odpowiednio większej stawce rzadziej pobieranego podatku
spadkowego można osiągnąć tę samą stopę opodatkowania majątków co
przy regularnie pobieranym podatku majątkowym.
Podatki majątkowe mają potencjalnie istotne zalety. Mogą one przynosić
dodatkowe wpływy fiskalne, konieczne dla przeprowadzenia transformacji
energetycznej, finansowania obronności, dofinansowania usług publicznych
oraz ograniczenia poziomu długu publicznego, który w wielu państwach
wzrósł po pandemii. Opodatkowanie majątków mogłoby zredukować nierówności
majątkowe, a teoretycznie może również zachęcić gospodarstwa
domowe do efektywniejszego wykorzystania aktywów, np. zainwestowania
środków pozostających na rachunkach bankowych.
Kluczowym problemem w opodatkowaniu majątków jest zagadnienie
płynności. Gospodarstwa domowe posiadające majątki o najwyższej
wartości niekoniecznie muszą osiągać bardzo wysokie dochody. Oznacza
to, że mogą one mieć problem z regulowaniem zobowiązań podatkowych.
Przeprowadzone przeze mnie badania obejmujące blisko 20 państw europejskich
wykazały, że korelacja między wartością majątku a poziomem
dochodu jest w Polsce słabsza niż w Europie Zachodniej. Sprawia to, że
ten problem jest w naszym wypadku szczególnie istotny.
Wadą podatków majątkowych są ponadto liczne możliwości ucieczki
od nich, choćby takie jak transfer aktywów (szczególnie finansowych) za
granicę, oraz wysoki poziom skomplikowania administracyjnego. Wycena
wartości majątków, w szczególności firm nienotowanych na giełdzie, jest
czynnością trudną i drogą w realizacji. Podatki majątkowe okazały się też
dość podatne na polityczny lobbing – płacących je jest stosunkowo niewielu,
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 188
posiadają oni znaczne wpływy, a niewielkie korzyści fiskalne ułatwiają
rezygnację z pobierania takich podatków.
W 2021 roku w raporcie opublikowanym przez Instytut Badań Strukturalnych
oszacowałem potencjalne konsekwencje fiskalne i redystrybucyjne
wprowadzenia podatku majątkowego w Polsce. W tym celu posłużyłem
się danymi ankietowymi połączonym z informacjami pochodzącymi z list
najbogatszych Polaków.
Oszacowałem dwa warianty podatku. W pierwszym z nich – względnie
powszechnym – opodatkowaniu stawką 0,5 proc. podlegałby majątek o wartości
co najmniej miliona złotych, a stawka rosłaby w kolejnych progach
wynoszących 5 mln zł (1 proc.), 10 mln zł (1,5 proc.) i 50 mln zł (2 proc.).
W tym wariancie podatek majątkowy płaciłoby około 7 proc. gospodarstw
domowych, a przychody z takiego opodatkowania wyniosłyby ok. 0,4 proc.
PKB. Co ciekawe, aż 40 proc. płatników tego podatku stanowiliby emeryci.
Istotną grupą płatników tak skonstruowanego podatku majątkowego
w Polsce byliby także rolnicy. W teorii można ich zwolnić z opodatkowania,
ale czy państwo na pewno powinno preferować kogoś, kto ma pole warte
2 mln zł, względem kogoś, kto ma inne aktywa o tej samej wartości?
W drugim wariancie opodatkowanie zaczynałoby się dopiero powyżej
5 mln zł, z tak samo rozłożonymi stawkami. Podatek płaciłoby wówczas ledwie
0,3 proc. gospodarstw domowych w Polsce, a wpływy wyniosłyby około
0,2 proc. PKB.
Moja analiza wykazała, że stały, corocznie pobierany podatek majątkowy
nie wygenerowałyby w Polsce istotnych przychodów fiskalnych.
W znacznej mierze wynika to ze stosunkowo niskiej wartości majątku
100 najbogatszych Polaków w odniesieniu do PKB. Przychody byłyby
oczywiście wyższe przy wyższych stawkach podatku. Niektórzy zwolennicy
podatków majątkowych proponują stawki sięgające nawet 10 proc. rocznie,
czasem deklarując przy tym, że celem ich propozycji jest po prostu wyeliminowanie
wielkich fortun.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 189
Cel fiskalny nie jest jednak jedynym powodem, dla którego istnieją
podatki. Podatek majątkowy w pewnym stopniu ograniczyłyby nierówności
majątkowe i mógłby zmniejszyć siłę polityczną najbogatszych. Tego
rodzaju efekty są jednak dość trudne do oszacowania, zwłaszcza w ujęciu
dynamicznym. W krótkim okresie wpływ podatku majątkowego
na miary nierówności nie byłby duży, w dłuższym okresie może być on
jednak istotny. Jeśli za cel podatku majątkowego oznaczać zmniejszenie
nierówności majątkowych, musiałby być on płacony przez stosunkowo
szeroką grupę gospodarstw domowych. Należałoby się zatem zdecydować
raczej na pierwszy z przedstawionych przeze mnie wariantów. Być
może w krajach o umiarkowanym (w międzynarodowej skali) poziomie
nierówności majątkowych celem podatków majątkowych powinno być
nie tyle obniżenie nierówności majątkowych, co powstrzymanie ich dalszego
wzrostu.
Formą opodatkowania majątków zdecydowanie prostszą, a potencjalnie
mogącą przynieść większe korzyści fiskalne i istotnie przyczynić się do
redukcji nierówności społecznych, są podatki spadkowe. Są one pobierane
po śmierci osoby, kiedy i tak trzeba dokonać wyceny i podziału jej majątku,
co zmniejsza ich koszty administracyjne. W teorii mamy w Polsce
podatek od spadków i darowizn, ale w praktyce – ze względu na szerokie
wyłączenie z opodatkowania (np. spadków w gronie rodziny) – nie ma on
istotnego znaczenia. Stosunkowo prosto można jednak wyeliminować ulgi,
ewentualnie także podnieść stawki podatku, i przywrócić mu znaczenie.
Według GUS 20 proc. mieszkań w Warszawie jest niezamieszkanych.
Nie do końca wiadomo, jakie dokładnie kryteria klasyfikacji przyjął GUS,
wynik ten powinien jednak prowokować do zastanowienia się nad zasadnością
opodatkowania pustostanów. Doświadczenia innych krajów
(np. Francji) podpowiadają, że tego rodzaju podatki są efektywnym instrumentem
pozwalającym zmniejszyć odsetek niezamieszkanych nieruchomości.
Moim zdaniem wprowadzenie opodatkowanie pustostanów
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 190
w Polsce należy poważnie rozważyć. Podobnie podatek katastralny mógłby
rozwiązać problem nadmiernej atrakcyjności (nieproduktywnych) inwestycji
w nieruchomości.
Opodatkowanie nieruchomości w społeczeństwie, w którym właścicielami
nieruchomości jest 80 proc. gospodarstw domowych, rodzi oczywiste
wyzwania polityczne. Być może prostym sposobem ich rozwiązania jest
zwolnienie z opodatkowania pierwszego mieszkania. Nie jest to rozwiązanie
idealne, bo pierwsze mieszkanie może mieć wartość od 100 tys. do kilku
milionów złotych, ale być może tego rodzaju niedoskonałość jest ceną, którą
warto ponieść za wprowadzenie podatku katastralnego.
Dość często pojawiają się jednak postulaty dalszych włączeń. Co z drugim
mieszkaniem kupionym z myślą o córce? Co z trzecim odziedziczonym
po babci? A co, jeśli ktoś ma kilkoro dzieci? W efekcie otrzymujemy
potworki w stylu jednorazowego podatku od kupna szóstego i każdego
kolejnego mieszkania, ostatnio wprowadzonego przez PiS (wyższa stawka
PCC), gdzie próg zawieszony jest tak wysoko, że podatek nie ma większego
wpływu na rzeczywistość i nie jest w stanie zrealizować stawianych mu celów.
Reasumując, czy należy w większym stopniu opodatkować majątki?
Odpowiedź na to pytanie powinna poprzedzić szeroko zakrojona analiza, do
której przeprowadzenia naukowcy nie mają koniecznych danych. Chociaż
w ostatnich latach sytuacja powoli zmienia się na lepsze, państwo polskie
nie lubi dzielić się z naukowcami danymi administracyjnymi (np. o własności
nieruchomości). Racjonalne wydaje się rozpoczęcie od prostszych
podatków – podatku od pustostanów, podatku katastralnego i spadkowego,
a dopiero w dalszej kolejności wprowadzenia stałego podatku majątkowego.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 191
AUTORKI
I AUTORZY
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 192
Marta Cwalina – badaczka i projektantka, absolwentka socjologii i filologii
polskiej na Uniwersytecie Warszawskim.
Justyna Drath – absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ. Nauczycielka,
działaczka społeczna, członkini ZNP i uczestniczka Kongresu Ruchów
Miejskich. Była członkini partii Razem. Broniła Krakowa przed likwidacją
szkół i Młodzieżowych Domów Kultury. Współtworzyła kampanię referendalną
komitetu Kraków Przeciw Igrzyskom. Organizowała działania na rzecz
demokracji lokalnej, kierowała klubem Krytyki Politycznej, pomagała w organizacji
Manify.
Katarzyna Duda – absolwentka prawa i politologii na Uniwersytecie Opolskim.
Autorka książki Kiedyś tu było życie, teraz jest tylko bieda o przegranych
transformacji w Polsce, wydanej w 2019 roku. Pracuje w Wydziale Polityki
Społecznej Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych.
Mikołaj Iwański – doktor nauk ekonomicznych, absolwent filozofii Uniwersytetu
Adama Mickiewicza. Prorektor ds artystyczno-naukowych Akademii
Sztuki w Szczecinie.
Marta Jagusztyn – badaczka, ewaluatorka, konsultantka międzynarodowych
organizacji rozwojowych. Współtwórczyni inicjatywy „Lasy i Obywatele” dokumentującej,
badającej i wspierającej grupy obywatelskie, które angażują się
w sprawy lasu.
Bartosz Jakubowski – prowadzący podcast „Węzeł przesiadkowy” i koordynator
zespołu ekspertów ds. transportu w Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.
Z wykształcenia ekonomista. Autor książki Zderzenie czołowe. Historia
katastrofy pod Szczekocinami.
Piotr Lewandowski – prezes Zarządu Instytutu Badań Strukturalnych. Członek
grupy IZA Research Fellows, największej na świecie sieci ekonomistów
rynku pracy. Naukowo zajmuje się głównie ekonomią pracy, zwłaszcza skutkami
postępu technologicznego i globalizacji, segmentacją rynku pracy, płacą
minimalną, oraz społecznymi aspektami polityki klimatycznej i energetycznej.
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 193
Magda Majewska – redaktorka, animatorka kultury, popularyzatorka literatury
i kultury dla dzieci aktywna w internecie pod szyldem „Mosty z książek”.
Z Krytyką Polityczną związana od 2010 roku, w latach 2013–2023 redaktorka
strony KrytykaPolityczna.pl, odpowiedzialna głównie za tematykę kulturalną
i społeczną. Absolwentka politologii UW, Podyplomowych Studiów Polityki
Wydawniczej i Księgarstwa UW oraz Studiów Podyplomowych „Literatura
i książka dla młodzieży wobec wyzwań nowoczesności” na UW. Zajmowała się
promocją i PR-em w dziedzinie kultury (m.in. promocją TR Warszawa w latach
2006–2010) oraz animacją projektów społeczno-kulturalnych. Redaktorka
książek, głównie dla dzieci i młodzieży (m.in. Złodziejki książek). Inicjatorka
akcji społecznej „Warszawa Czyta”, współprowadzi Mokotowski Dyskusyjny
Klub Dyskusyjny. Feministka, weganka, rowerzystka. Mama Mirona.
Tomasz Markiewka – filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika,
tłumacz, publicysta. Autor książek Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka
i media (2017), Gniew (2020) i Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę
o klimat (2021). Przełożył na polski m.in. Społeczeństwo, w którym zwycięzca
bierze wszystko (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zuzanna Mielczarek – architektka, badaczka architektury i kuratorka, absolwentka
Wydziału Architektury w Delft, doktorantka WAPW, zajmuje się
tematem sprawiedliwego mieszkalnictwa.
Katarzyna Rakowska – doktorantka na Wydziale Socjologii Uniwersytetu
Warszawskiego. W kręgu jej zainteresowań badawczych znajdują się zagadnienia
związane ze zbiorowym stosunkami pracy oraz zbiorowym prawem pracy, szczególnie
prawo do zrzeszania się w związkach zawodowych oraz prawo do strajku.
Realizuje projekt badawczy „Związki zawodowe wobec ograniczenia prawa
do strajku”. Jest członkinią związku zawodowego „Inicjatywa Pracownicza”.
Przemysław Sadura – doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.
Wykłada na Wydziale Socjologii UW. Kurator Instytutu Krytyki
Politycznej.
Michał Sutowski – politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz,
publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Studiów
FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 194
Zaawansowanych. Współautor wywiadów rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką
Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej
apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Karol Trammer – jest redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Z Biegiem
Szyn” i autorem książki Ostre cięcie. Jak niszczono polską kolej.
Piotr Wójcik – publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki
Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem
Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m.in. w „Tygodniku
Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.
pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Marcin Wroński – ekonomista, wykładowca Szkoły Głównej Handlowej,
fellow World Inequality Database. Podczas wizyty badawczej w Światowym
Laboratorium Nierówności współpracował z profesorem Pikettym. Konsultant
Banku Światowego.
Fajny kraj do życia po wyborach
Warszawa 2023
Copyright © by autorki i autorzy, 2023
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67805-24-7
redakcja Marek Jedliński, Łukasz Łachecki, Michał Sutowski,
Patrycja Wieczorkiewicz, Agnieszka Wiśniewska
korekta Elżbieta Górnaś
współpraca redakcyjna Dominika Wróblewska
projekt okładki, układ typograficzny Katarzyna Błahuta
Publikacja ukazuje się dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10 lok. 3
00-013 Warszawa
redakcja@krytykapolityczna.pl
wydawnictwo.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne
są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10 lok. 3, Warszawa),
Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3)
i księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl)
oraz w dobrych księgarniach na terenie całej Polski