03.10.2023 Views

Fajny kraj do życia po wyborach

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 2

SPIS

TREŚCI

6 WSTĘP. ŻEBY ŻYŁO SIĘ LEPIEJ

— WSZYSTKIM (ALBO PRAWIE)

michał sutowski

PRACA, CZYLI JAK I ZA CO ŻYĆ

12 PATERNALIZM, NIE SOCJALIZM.

ILE JEST PROPRACOWNICZEJ

LEWICY W PIS-IE? piotr wójcik

20 PŁACA MINIMALNA W POLSCE:

WIELKA IMPROWIZACJA

piotr lewandowski

27 ZATRUDNIĘ OCHRONIARZA.

TO ZNACZY NIE JA, TYLKO

PODWYKONAWCA katarzyna duda


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 3

35 JAK UZWIĄZKOWIĆ ŻABKĘ I UBERA?

katarzyna rakowska

45 PRACUJESZ W WORDZIE I EXCELU?

8 GODZIN PRZED KOMPUTEREM?

ZAPISZ SIĘ DO ZWIĄZKU

ZAWODOWEGO katarzyna duda

MIESZKANIE, CZYLI GDZIE ŻYĆ

53 O CO CHODZI Z TYM

BUDOWNICTWEM SPOŁECZNYM?

zuzanna mielczarek, kamil trepka

64 CZY KLASA ŚREDNIA MOŻE

MIESZKAĆ W MIESZKANIACH

KOMUNALNYCH?

zuzanna mielczarek, kamil trepka

TRANSPORT, CZYLI SKĄD

PRZYBYLIŚMY I DOKĄD ZMIERZAMY

78 PROBLEMEM TRANSPORTU

PUBLICZNEGO W POLSCE NIE SĄ

PIENIĄDZE.

TYCH JEST AŻ NADTO

bartosz jakubowski

86 PENDOLINO, CZYLI SYMBOL

NIEZRÓWNOWAŻONEGO ROZWOJU

piotr wójcik


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 4

95 KOLEJOWE WYZWANIA

NA NASTĘPNĄ KADENCJĘ?

PO PIERWSZE, SENSOWNY

ROZKŁAD JAZDY karol trammer

SZKOŁA, CZYLI KTO MA UCZYĆ

I CZEGO WŁAŚCIWIE

104 W POLSCE JUŻ NIKT NIE CHCE

UCZYĆ W SZKOLE justyna drath

108 SZKOLNA AUTOKRACJA,

CZYLI O ZGROZIE EDUKACJI

OBYWATELSKIEJ W POLSCE

przemysław sadura, marta cwalina

ZDROWIE, CZYLI ZA CO CHOROWAĆ

117 W SZPITALU JEST SPOKO,

ALE Z DENTYSTĄ TRAGEDIA

piotr wójcik

KULTURA, CZYLI PO CO KOMU

125 CZAS NA NOWE OTWARCIE

W INSTYTUCJACH KULTURY

mikołaj iwański

132 A CO PROGRAMY WYBORCZE

OBIECUJĄ PRACOWNICOM SZTUKI?

mikołaj iwański


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 5

LASY, CZYLI CZYM ODDYCHAMY

141 CO SZKODZI LASOM BARDZIEJ NIŻ

KATASTROFA KLIMATYCZNA? RZĄDY

LASÓW PAŃSTWOWYCH

z martą jagusztyn-krynicką

rozmawia magda majewska

MAJĄTKI I PODATKI, CZYLI

ZA CO I ZA CZYJE TO WSZYSTKO

157 SKĄD, DO CHOLERY, WZIĄĆ TO

WSZYSTKO, CO LEWICA CHCE DAĆ

LUDZIOM? tomasz markiewka

163 JAK PODNIEŚĆ PODATKI W KRAJU

NIENAWIDZĄCYM PODATKÓW?

piotr wójcik

172 KULCZYK NIE WPUŚCI ANKIETERA,

ALE O POLSKICH NIERÓWNOŚCIACH

MAJĄTKOWYCH COŚ JEDNAK WIEMY

marcin wroński

181 KORPOPRZYJAZNA POLSKA: JAK

PODNIEŚĆ PODATKI, NIE PODNOSZĄC

PODATKÓW piotr wójcik

186 CZY LEPIEJ OPODATKOWAĆ

NAJBOGATSZYCH POLAKÓW, CZY

SPADKI I MIESZKANIA PO BABCI?

marcin wroński


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 6

wstęp

Żeby żyło się

lepiej – wszystkim

(albo prawie)

michał sutowski

Taniej już było. I nie chodzi tylko o ceny benzyny, pomidorów czy raty

kredytu hipotecznego. Obok cen w dyskontach, bankach czy na stacjach

paliw rośnie też cena niemal wszystkiego, na czym Polska gospodarka dość

udanie – choć niezbyt sprawiedliwie – przejechała ostatnie 30 lat. Kończą

się bowiem zasoby pracy, zbyt często taniej lub po prostu bezpłatnej, za

to nieźle wykwalifikowanej; poza tym zaczyna brakować taniej energii,

a także wybudowanych w PRL mieszkań w posiadaniu nie tylko bogatych,

wreszcie atmosfery i rzek jako niemal darmowego ścieku. Dużo więcej

będzie za to ludzi starszych, wymagających opieki, chorujących i przy

okazji samotnych.

To nie jest wstęp do raportu o stanie państwa autorstwa posłanek i posłów

– oby zwycięskiej – opozycji demokratycznej, nie ma to też być wizja

schyłku cywilizacji nad Wisłą ani nawet obraz Polski w ruinie 2.0. To

tylko oczywisty punkt wyjścia do myślenia o Polsce jutro i pojutrze, jeśli

chcemy o niej myśleć, mówić i nad nią wspólnie pracować na poważnie.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 7

Publikując Fajny kraj do życia po wyborach, nie znamy wyniku tych

ostatnich ani układu sił w przyszłym parlamencie, nie mówiąc już o składzie

czy programie rządu. Jesteśmy natomiast pewni, że urządzenie Polski

tak, by dało i chciało się w niej żyć tym i kolejnym pokoleniom, będzie

zadaniem wprost tytanicznym i do tego skomplikowanym.

Powtórzmy: przez ostatnie trzy dekady – mniej więcej do wybuchu

pandemii COVID-19 – Polska rosła imponująco, choć korzystaliśmy na

tym bardzo nierówno. Spektakularny wzrost mógł jednak dawać nadzieję,

że rosnące aspiracje obywatelek i obywateli wymuszą w końcu bardziej

sprawiedliwy podział bogactwa. Niektórzy wierzyli nawet, że czas rządów

Prawa i Sprawiedliwości będzie dla elit nauczką. Że liberałowie zostaną

socjaldemokratami, konserwatyści chadekami, a progresywne poglądy na

temat podatków i związków zawodowych, rynku mieszkań i płac nauczycieli,

ale też wycinki lasów czy praw zwierząt futerkowych staną się elementem

zdrowego rozsądku, względnie – jak mawia klasyk – oczywistą oczywistością.

Poglądy głównego nurtu w wielu sprawach faktycznie przesunęły się na

lewo: największa partia opozycji nie przyjmuje na listy polityków przeciwnych

przerywaniu ciąży do 12. tygodnia; dawny herold prywatyzacji-w-zasadzie-wszystkiego

krytykuje PiS za niedofinansowanie usług publicznych,

transfery społeczne do rodzin wydają się nienaruszalne, a poza skrajną

prawicą nikt nie kwestionuje potrzeby instalacji wielkich mocy OZE.

Jednocześnie hasło „mieszkanie prawem, nie towarem”, tyleż uznano

za słuszne, ile zamieniono w karykaturę i postulat kredytu hipotecznego dla

wszystkich; krytyce niewystarczających wydatków publicznych na zdrowie

towarzyszy histeryczny opór przeciw podwyższeniu składki zdrowotnej,

a domaganie się cywilizowanego dofinansowania samorządów nie wyklucza

bynajmniej postulatu dalszej obniżki podatków.

Niektóre ze źródeł tych niespójności i paradoksów naszej debaty publicznej

wyjaśniają Przemysław Sadura i Sławomir Sierakowski w Społeczeństwie

populistów. Mówiąc w wielkim skrócie, nasza nieufność wobec państwa


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 8

i siebie nawzajem, a także polityczny postmodernizm z jego eklektyzmem

idei i kresem wielkich, spójnych narracji czynią chorobę populizmu – rozsiewaną

najintensywniej przez Jarosława Kaczyńskiego – wyjątkowo zaraźliwą

i ogarniającą w zasadzie wszystkie strony konfliktu, z elektoratami partii

opozycyjnych włącznie. W takich warunkach nadmierna spójność przekazu

programowego nie jest atutem, a już trzymanie się danych i twardej

rzeczywistości jako argumentów to gotowa recepta na klęskę.

Cały ten kontekst polityczny nie pomaga mierzyć się ze smutnym faktem,

że niedawne spory o podział nieprzerwanie rosnącego tortu były – z punktu

widzenia dziś i jutra – sporami luksusowymi, względnie tzw. problemami

pierwszego świata. Bo dziś grozi nam zjazd do świata trzeciego i niżej.

Jeszcze raz: koniec renty demograficznej to więcej emerytów i mniej

pracowników – to wszystko w kraju, który sporą część imigrantów zarobkowych

sprowadza cichaczem (ostatnio też za łapówkę), żeby się elektorat

nie dowiedział. Koniec taniej energii to perspektywa masowego ubóstwa

energetycznego i niskiej konkurencyjności przemysłu; w najlepszym razie

potrzeba gigantycznych inwestycji w czasach droższego kapitału i nowe spory

o podział zysków i strat między różne grupy społeczne. Kryzys ekologiczny –

od fal upałów i braków wody przez katastrofalne wichury i deszcze nawalne

aż po wymuszone zmiany w rolnictwie – to dodatkowe źródło napięć społecznych,

strat w gospodarce, a także turbulencji politycznych. Degradacja

usług publicznych – wakaty i selekcja negatywna w niemal wszystkich sektorach,

przechodzenie i kadr i korzystających do sektora prywatnego – rodzi

frustrację, pogłębia nieufność do państwa, zaostrza nierówności i przerzuca

kolejne koszty wszystkich pozostałych kryzysów na barki najsłabszych obywateli,

a przede wszystkim obywatelek. I tak dalej, i tym podobne.

Część z tych problemów jest „obiektywna”, w tym sensie, że zależy

od miliona czynników i długich trendów. Inne to wina zaniechań kolejnych

ekip rządzących Polską, niektóre – zwłaszcza powolne umieranie

szkoły publicznej i redukcja lasów do plantacji desek – to zbrodnie przede


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 9

wszystkim obecnie rządzących. Nie o wyrok tu jednak chodzi, lecz o to, co

robić dalej. Po to jest właśnie książka, którą ściągnęliście Państwo na swój

tablet, telefon, komputer, czytnik czy inne urządzenie, którego autor tego

tekstu być może nawet nie zna.

Nie jesteśmy partią polityczną – nie musimy grać na populistycznym

boisku i oferować wyborcom niespójne, często życzeniowe slogany po to

tylko, by utrzymać się powyżej progu wyborczego. Nasze autorki i autorzy

znają się na swoich dziedzinach i proponują spójne diagnozy sytuacji

i rozwiązania – zgodne z wartościami szeroko rozumianej lewicy, obozu

postępu, prawdy, dobra, piękna i oświecenia.

Kolejne teksty wychodzą od sytuacji bieżącej i wskazują, co zrobić. To

nie są gotowe plany polityk publicznych obudowane narracją przebadaną

przez speców od PR, ale osadzone w rzeczywistości, poparte badaniami

diagnozy tego, jak jest – i jak być powinno. Co musimy przebudować,

przeorganizować, wyobrazić sobie na nowo – a z czego musimy zrezygnować.

Stojąc twardo na ziemi, nasze ekspertki i eksperci wskazują, kto

może zyskać, a kto stracić na postulowanych zmianach – każda polityka

ma swoje koszty, ale niektóre po prostu warte są poniesienia.

Zaczynamy od pracy, która przez lata była jedną z tych „tanich rzeczy”,

na których Polska budowała swą pozycję globalnego czempiona wzrostu:

czas tę sferę ucywilizować, egzekwując prawo i przyzwoitość, a przede

wszystkim organizując pracowników wielkich korporacji i drobnych franczyz,

tych na rowerach i tych za biurkiem. Potem mieszkania – bo aspiracje

wyznaczone w latach 90. przez pokolenie rodziców nijak się mają do realnej

sytuacji dzieci. Dalej transport – bo przez lata wylewaliśmy beton i asfalt na

drogi, zaniedbując kolej; sprzyjaliśmy samochodom kosztem komunikacji

zbiorowej; dbaliśmy o twardą infrastrukturę, ale niekoniecznie o człowieka,

który miał z niej korzystać.

Kolejny temat rzeka to szkoła: nie do zastąpienia w czasach polaryzacji,

komunikacyjnego chaosu i zmieniającego się świata; zarazem wyjątkowo


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / spis treści / 10

upokarzana przez rządzących i sponiewierana materialnie – oto esencja

traktowania przez Polskę jej kapitału ludzkiego. Podobne problemy widzimy

w zdrowiu – ile je trzeba cenić, wie każdy, kto płacił za prywatną wizytę.

A jeśli będzie tak dalej, zapłacimy za to wszyscy ogólną zapaścią. Potem

kultura – u nas oglądana z perspektywy instytucji i pracy ludzi, znów:

inaczej niż w polskiej debacie zdominowanej przez ideologiczne spory.

Prawie na koniec: lasy, czyli laboratorium patologii polskiego państwa

i niezbędny dla przetrwania naszej cywilizacji element krajobrazu

i ekosystemu. Wreszcie: opowieść o nierównościach, kto ma ile i za czyje

powinniśmy sfinansować te wszystkie wspaniałe reformy polityczne, interwencje

publiczne, transfery i modernizacje. Żeby żyło się lepiej – wszystkim

(albo prawie).

Czytelniczkom życzymy inspirującej lektury.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 11

PRACA,

CZYLI

JAK I ZA

CO ŻYĆ


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 12

Paternalizm,

nie socjalizm. Ile jest

propracowniczej

lewicy w PiS-ie?

piotr wójcik

Według wielu prawicowych komentatorów rządzące obecnie w Polsce Prawo

i Sprawiedliwość jest partią tak naprawdę lewicową, której program

jest jedynie podszyty treściami konserwatywno-narodowymi. „Patriotyzm

i Socjalizm” – tak często alt-prawicowcy dekonstruowali akronim partii

Kaczyńskiego podczas jej pierwszej kadencji sprawowania władzy. I w ich

ustach nie był to komplement, chociaż na taki wygląda.

Domniemaną lewicowość PiS konserwatywno-libertariańska prawica

argumentuje na wiele sposobów. Oczywiście fundamentem tej teorii jest

polityka ekonomiczna rządów Szydło i Morawieckiego. Głębokie ingerencje

w rynek i ekspansja wydatków socjalnych mają być wystarczającym dowodem

na socjalistyczne ciągoty byłych chadeków z Porozumienia Centrum.

PiS jest rzekomo lewicowy również dlatego, że w sporach między

pracownikami a pracodawcami staje często po stronie tych pierwszych.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 13

A przynajmniej częściej niż rządy sprzed 2015 roku, z pierwszym gabinetem

PiS włącznie – gdy, przypomnijmy, ministrą finansów była polska

Margaret Thatcher, czyli Zyta Gilowska.

W kraju, w którym za skrajną lewicę uchodzi liberałka Marta Lempart,

oskarżanie PiS o lewicowość nie powinno być szczególnie szokujące. Propracownicze

podejście partii Kaczyńskiego jest jednak czysto instrumentalne

i obliczone na zyski polityczne. Z lewicą ma to niewiele wspólnego, chociaż

na pierwszy rzut oka może się takie wydawać.

Uprawnienia zamiast łaski

Lewicowa polityka zakłada poszerzanie wpływu organizacji związkowych

oraz trwałe wzmacnianie pozycji negocjacyjnej pracowników na rynku.

Trwałe wzmocnienie klasy pracującej powinno opierać się na stworzeniu

mechanizmów i regulacji, które umożliwią załogom zakładów, fabryk i firm

samodzielną i skuteczną walkę o swoje interesy.

W systemie socjaldemokratycznym pozycja pracowników nie zależy

od dobrej woli władzy. To nie rząd powinien dbać o równowagę relacji

między pracodawcami a pracownikami. Legislatura powinna uchwalić

przepisy umożliwiające organizacjom związkowym ochronę interesów klasy

pracującej, a rolą władzy wykonawczej jest kontrola przestrzegania Kodeksu

pracy i innych praw. Wszelkie uprawnienia pracownicze powinny zostać

trwale zaimplementowane do krajowego prawodawstwa, a ich aktualizacja

musi opierać się na obiektywnych przesłankach.

W Polsce niczego takiego wciąż się nie doczekaliśmy.

Najbardziej istotną zmianą wprowadzoną w czasie rządów PiS, która

dotyczyła rynku pracy, było uchwalenie minimalnej stawki godzinowej

od 2017 roku. Dzięki temu drastycznie ograniczono stosowanie skandalicznie

niskich stawek godzinowych, z czego korzystały nawet instytucje


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 14

publiczne – oczywiście pośrednio, zlecając część swoich zadań firmom

zewnętrznym.

Na początku stawka minimalna wynosiła 13 zł za godzinę, obecnie to

już 23,50 zł. Oczywiście niektórzy pracodawcy próbują obchodzić przepisy,

głównie zaniżając naliczane godziny pracy, jednak świadomi swoich

praw pracownicy mogą takim działaniom przeciwdziałać lub je zwyczajnie

zgłaszać do odpowiednich instytucji. Nieodpowiednie naliczanie godzin

pracy to obecnie jedno z najczęściej wykrywanych przez PIP przypadków

naruszeń prawa przez podmioty zatrudniające ludzi.

Równocześnie PiS podnosiło płacę minimalną w dynamicznym tempie.

W efekcie obecny poziom wynagrodzenia minimalnego przy uwzględnieniu

parytetu siły nabywczej jest w Polsce dziewiątym najwyższym w UE.

Minimalnie wyprzedzają nas Hiszpania oraz Irlandia.

W rezultacie mamy też czwarty najwyższy w UE odsetek pracowników

zarabiających w okolicach pensji minimalnej, ale w ekonomii zawsze jest coś

za coś. Poprawa poziomu pensji minimalnej w relacji do średniej krajowej

zwykle prowadzi do wzrostu odsetka zarabiających najniższą możliwą stawkę.

Coroczna waloryzacja pensji minimalnej regularnie budzi sporo emocji.

Jej wysokość jest dyskutowana w Radzie Dialogu Społecznego, w której

zasiadają przedstawiciele rządu, związków zawodowych i pracodawców. Dyskusje

w Radzie są jednak raczej kwiatkiem do kożucha, gdyż finalną decyzję

i tak podejmuje władza. Obrady w RDS służą głównie temu, by rządzący

mniej więcej zorientowali się, jakie są oczekiwania obu pozostałych stron.

Przez lata waloryzacja pensji minimalnej była niższa od oczekiwań

związkowców, jednak w czasie rządów PiS podwyżki są zbliżone do ich

oczekiwań. Przykładowo z początkiem tego roku pensja minimalna wzrosła

do 3490 zł, a strona związkowa oczekiwała stawki wyższej o ledwie 10 zł.

Związki zawodowe od lat domagają się jednak powiązania pensji

minimalnej ze średnim wynagrodzeniem. Według związkowców płaca

minimalna powinna stale wynosić połowę średniej krajowej. Dzięki temu


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 15

jej wysokość nie stanowiłaby już corocznej kości niezgody w RDS, tylko

byłaby podnoszona automatycznie. Najmniej zarabiający pracownicy

nie byliby już skazani na łaskę władzy, tylko otrzymywaliby podwyżki

z mocy prawa.

Dokładny poziom pensji minimalnej w relacji do średniej krajowej

albo mediany to kwestia dyskusji, jednak samo wprowadzenie takiego

mechanizmu znacząco poprawiłoby sytuację klasy pracującej w Polsce,

gdyż płace najsłabszych grup zawodowych podnoszone byłyby nie tylko

regularnie, ale przede wszystkim adekwatnie do zmieniających się warunków

ekonomicznych.

O tych układach zapomnieli

Warunki zatrudnienia silniejszych grup zawodowych są w Polsce w przytłaczającej

większości negocjowane indywidualnie, co prowadzi do nierówności

płacowych na poziomie zakładów pracy – nawet między pracownikami na

tych samych stanowiskach i osiągającymi podobne wyniki.

Na takiej sytuacji korzysta jeden typ ludzi, czyli osoby przebojowe

i pewne siebie, które mogą zapewnić sobie znacznie lepsze warunki zatrudnienia.

To jest oczywista niesprawiedliwość, gdyż zarobki powinny

wynikać wyłącznie z obiektywnych czynników, takich jak kompetencje,

zakres odpowiedzialności czy efekty pracy. Nikt nie ma obowiązku być

błyskotliwym ekstrawertykiem. Zresztą świat złożony wyłącznie z takich

osób byłby przecież nie do zniesienia.

W celu ograniczenia takiej niesprawiedliwości przedsiębiorstwa lub

nawet całe branże powinny zawierać układy zbiorowe, w których ustala się

wspólne i równe warunki dla poszczególnych grup pracowników. W Czechach

układami zbiorowymi objęty jest co trzeci pracownik, a w państwach

nordyckich – przeszło 80 proc.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 16

W Polsce nigdy nie były one powszechnie stosowane, a ich znaczenie stopniowo

spadało. W latach 2007–2015 odsetek pracowników objętych układami

zbiorowymi spadł z 19 do 17 proc. W czasie pierwszej kadencji PiS – 2015–2019 –

wskaźnik ten obniżył się z 17 do ledwie 13 proc. W ostatnich latach układy

zbiorowe są wypowiadane w rekordowym tempie.

Rząd PiS przez lata nie zrobił nic, żeby przynajmniej zatrzymać ten

trend. To środowisko polityczne regularnie tropi różne tajemne układy –

często wyimaginowane – ale mającymi realne znaczenie układami zbiorowymi

nie raczyli się zająć.

Do działania zmusi ich dopiero UE, a dokładnie rzecz biorąc, unijna

dyrektywa nakładająca na państwa członkowskie, w których odsetek pracowników

objętych umowami zbiorowymi jest niższy niż 80 proc., obowiązek

wprowadzenia adekwatnych zmian. Termin jej wdrożenia jest jednak dosyć

odległy, gdyż kraje członkowskie mają jeszcze na to dobrze ponad rok.

Polska regularnie spóźnia się z implementacją dyrektyw unijnych,

więc i w tym przypadku może być podobnie, chociaż akurat zostały już

podjęte pewne działania. Rząd przygotował projekt nowelizacji przepisów

o układach zbiorowych, które uproszczą i ułatwią zawieranie kolektywnych

umów – szczególnie przy ich rejestracji.

Problem w tym, że PiS zamierza upowszechnić układy zbiorowe poprzez

wybicie im zębów. Może nie wszystkich, ale co najmniej kilku, i to

na przodzie.

Przede wszystkim układy zbiorowe będą mogły być podpisywane wyłącznie

na czas określony i to maksymalnie na pięć lat. Uzasadnieniem tego

rozwiązania jest rzekomy strach pracodawców przed podpisywaniem umów

zbiorowych na czas nieokreślony. Tyle tylko, że obecnie nie ma obowiązku

stosowania czasu nieokreślonego – obie strony umowy mogą wyznaczyć

termin jej wygaśnięcia. Wyznaczenie sztywnego i krótkiego czasu obowiązywania

układów zbiorowych niekoniecznie zachęci pracodawców do ich

podpisywania, za to może osłabić te nieliczne, które obowiązują.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 17

Poza tym prawdopodobnie będzie istniała możliwość dosyć swobodnego

kształtowania uzgodnień. To znaczy, że możliwe będzie określenie niektórych

warunków pracy na poziomie niższym od standardów ogólnokrajowych. Jeśli

faktycznie takie rozwiązanie trafi do ustawy, to będzie to niezwykle ryzykowne,

gdyż utrudni państwu wypełnianie funkcji regulacyjnej, a w niektórych

przypadkach układy zbiorowe mogą być per saldo negatywne dla strony

pracowniczej – czyli byłoby lepiej, gdyby ich nie było.

Dobry związkowiec

to nasz związkowiec

PiS uchodzi za najbardziej przychylną związkom zawodowym partię rządząca,

jednak w rzeczywistości traktuje organizacje pracownicze czysto

instrumentalnie. Sojusz PiS z NSZZ „Solidarność” jest czysto taktyczny

i wielokrotnie drżał już w posadach. W 2020 roku związki zawodowe

i związki pracodawców zawiązały niecodzienny sojusz w ramach sprzeciwu

wobec przejęcia kontroli nad Radą Dialogu Społecznego przez rząd – na

czas pandemii władza przyznała sobie prawo do arbitralnego odwoływania

jej członków. Była to jedna z nielicznych okazji, by zobaczyć w jednym

miejscu podpisy prezesów „Solidarności”, OPZZ, Konfederacji Lewiatan

i Business Center Club.

Stosunek PiS do organizacji pracowniczych dobrze oddaje też podejście

władzy do protestujących grup zawodowych. W 2017 roku podczas protestu

lekarzy rezydentów TVP Info przeprowadziło nagonkę na liderów protestu,

wytykając im m.in. to, że… jeżdżą na wakacje za granicę. Rząd niespecjalnie

przejmował się również protestami nauczycieli czy personelu medycznego

(„białe miasteczko 2.0”).

Rządowi nie zależy na tym, by trwale wzmacniać organizacje związkowe.

Nie wzbrania się również przed oczernianiem tych organizacji, gdy


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 18

jest to dla niego wygodne. Nic więc dziwnego, że uzwiązkowienie w Polsce

wciąż się zwija. W czasie pierwszej kadencji PiS odsetek pracowników

należących do związków zawodowych spadł z 17 do 13 proc.

Paradoksalnie jednak nagonki władzy na stronę pracowniczą doprowadziły

do wzrostu sympatii społeczeństwa dla związków zawodowych. Według

CBOS w latach 2015–2021 odsetek osób uważających działalność związkowców

za korzystną wzrósł z 39 do 46 proc. Odsetek myślących odwrotnie

spadł z 36 do 18 proc.

Podejście rządu do klasy pracującej świetnie obrazuje też zachowanie

władzy wobec osób, dla których sama jest ona pracodawcą. Podczas kryzysu

inflacyjnego PiS obchodzi się z budżetówką wyjątkowo brutalnie, nie

zapewniając jej nawet waloryzacji wynagrodzeń o wskaźnik inflacji. W tym

roku wzrost płac w budżetówce wyniósł 7,8 proc. W nadchodzącym roku

rząd planuje podwyżki rzędu 6,6 proc. Także w tym wypadku związki zawodowe

zawiązały taktyczny sojusz z pracodawcami, wspólnie domagając

się podwyżek dla budżetówki o 20 proc.

„Od kilku lat wskaźnik wzrostu wynagrodzeń w sferze budżetowej jest

zdecydowanie niższy niż tempo wzrostu płacy minimalnej i wynagrodzeń

w przedsiębiorstwach. Szczególne pogorszenie sytuacji obserwujemy w tym

roku, kiedy fundusz wynagrodzeń w sferze budżetowej nie może przekroczyć

7,8 proc. Biorąc pod uwagę realny spadek wynagrodzeń, w 2024 roku

płaca w sferze budżetowej powinna wzrosnąć o około 20 proc.” – czytamy

w komunikacie Konfederacji Lewiatan, która do tej pory nie dała się poznać

jako orędownik podnoszenia płac w sektorze publicznym.

Podejście PiS do pracowników nie jest więc lewicowe, tylko paternalistyczne.

Rząd Morawieckiego łaskawie objął klasę pracującą swoim

patronatem, ale jej emancypacja zdecydowanie nie leży mu na sercu. To

oczywiście i tak miła odmiana w stosunku do czasów wcześniejszych, gdy

rząd był w sojuszu z pracodawcami. Polityka socjaldemokratyczna tak

jednak nie wygląda.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 19

Lewicowa polityka dąży do stworzenia warunków, w których strona

pracownicza sama może skutecznie walczyć o swoje interesy. W takiej

sytuacji władza nie może już jednak przedstawiać się jako „dobry pan”.

A tworzenie takiego obrazu jest głównym celem polityki ekonomicznej

partii Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście takie wyrachowane działanie

może przy okazji przynosić korzystne zmiany – jak choćby wspominana

wyżej minimalna stawka godzinowa. W gruncie rzeczy dla klasy pracującej

oznacza to tylko podmiankę jednego feudała (pracodawców) na drugiego

(władzę). Ten drugi może się wydawać nieco sympatyczniejszy, ale wystarczy

tylko korekta okoliczności, by objawił swoje nieprzyjemne oblicze.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 20

Płaca minimalna

w Polsce: wielka

improwizacja

piotr lewandowski

Płaca minimalna jest jedną z najczęściej wykorzystywanych polityk rynku

pracy. Wśród 26 krajów Unii Europejskiej 21 stosuje płacę minimalną na

poziomie krajowym, a w pozostałych pięciu minima ustalane są na poziomie

sektorów lub zawodów.

W Polsce płaca minimalna ma długą tradycję: pierwsze regulacje w tym

zakresie wprowadzono w 1956 roku. Płaca minimalna obowiązywała też

przez cały okres transformacji i gospodarki rynkowej, w której odgrywa

znacznie większą rolę niż w poprzednim systemie.

Budzi też jednak kontrowersje. Można zaryzykować tezę, że jest najbardziej

zideologizowanym tematem dyskusji o polskim rynku pracy. Zwolennicy widzą

w niej kluczowe narzędzie poprawy warunków życia pracowników, obniżenia nierówności

dochodowych, a nawet wzrostu produktywności i przyspieszenia innowacji.

Przeciwnicy postrzegają jako przyczynę bezrobocia i drogę do bankructw firm.

Faktem jest, że dobrze prowadzona polityka płacy minimalnej może zapewniać

godne warunki pracy, chronić pracujących przed ubóstwem i trzymać


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 21

w ryzach nierówności. Może też ograniczać dominującą pozycję pracodawców

na lokalnych rynkach pracy i sprzyjać przechodzeniu pracowników do

firm, które płacą lepiej. Źle prowadzona polityka płacy minimalnej może

natomiast być jałowa, gdy poziom płacy minimalnej jest zbyt niski – lub

tworzyć ryzyko bezrobocia przewyższające korzyści z wyższych płac, gdy jej

poziom jest zbyt wysoki.

Na początek warto ustalić, jakie cele społeczne można osiągnąć za pomocą

płacy minimalnej. Służy ona przede wszystkim zapewnieniu najniższego

godziwego poziomu wynagrodzenia, zwłaszcza pracownikom zatrudnionym

na najniższych stanowiskach. Płaca minimalna może chronić przed wyzyskiem

– to szczególnie istotne w przypadku osób pracujących w branżach

i zawodach o najniższych płacach, zwłaszcza tam, gdzie pracodawcy mają

dużo silniejszą pozycję niż pracownicy, choćby na lokalnych rynkach pracy,

gdzie warunki dyktuje jeden duży zakład.

Drugim głównym celem jest zapewnienie pracownikom minimalnych

środków do życia, tak by uniknęli ubóstwa. Zapobieganie ubóstwu pracujących

służy też sprawiedliwości. Jeśli wynagrodzenia są tak niskie, że praca nie

chroni przed ubóstwem, to związane z tym koszty w postaci chociażby pomocy

społecznej spadają na wszystkich podatników. Uniknięcie takich paradoksów –

gdy wspierając ubogich pracujących, podatnicy de facto subsydiują firmy

o bardzo niskich płacach – jest ważnym kryterium ustalania płacy minimalnej

np. w Wielkiej Brytanii.

Podnosząc niskie wynagrodzenia, płaca minimalna z reguły ogranicza

rozpiętość płac. Trzeba jednak pamiętać, że nie musi się to przekładać

na proporcjonalnie niższe nierówności dochodów. Wynika to z trzech

mechanizmów.

Po pierwsze, po podwyżce płacy minimalnej część pracujących może

tracić pewne świadczenia społeczne, więc wzrost ich dochodów jest niższy od

kwoty, o jaką podniesiono płacę minimalną. Po drugie, część zarabiających

płacę minimalną mieszka z osobami zarabiającymi lepiej, więc ubóstwo im


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 22

nie grozi. Dotyczy to zwłaszcza kobiet, które często zarabiają mniej od mężczyzn

i stanowią większość osób zarabiających blisko minimum. Po trzecie,

nierówności dochodowe wzrosną, jeśli wzrośnie dystans między dochodami

osób pracujących a tymi, którzy pracy nie mają i utrzymują się z innych źródeł,

zwłaszcza świadczeń. Takie zjawisko mogliśmy obserwować w ostatnich

latach w Polsce, gdy płace, także niskie, rosły, a realna wartość świadczeń

społecznych na ich tle spadała.

Główne ryzyka związane z płacą minimalną to oczywiście zwiększenie

kosztów firm i bezrobocie, które może wzrosnąć, jeśli płaca minimalna przekroczy

poziom, jaki firmy mogą płacić osobom o niskiej produktywności.

W polskiej debacie publicznej efekt ten traktuje się jako pewnik. Jednak

w świetle aktualnych ustaleń naukowych nie jest to prawda. W przeszłości

rzeczywiście tak wyglądał ekonomiczny konsensus, oparty trochę na upraszczających

teoriach, a trochę na niezbyt przemyślanej polityce płacy minimalnej

w latach 70. i 80. Jednak od połowy lat 90. uległ on diametralnej zmianie.

Przełomem była książka Myth and Measurement (Mit i pomiar) Davida

Carda i Alana Kruegera. Przedstawiała ona badania empiryczne nie tylko

kwestionujące dawny konsensus, ale wręcz pokazujące, że w pewnych

sytuacjach podwyższenie płacy minimalnej może zwiększać zatrudnienie.

Warunkiem do tego jest występowanie tzw. monopsonu, czyli rynku, gdzie

daną grupę zawodową zatrudnia niemal w całości jeden pracodawca. Pozwala

mu to utrzymywać niskie płace – tak niskie, że niektóre osoby rezygnują

z pracy. W takiej sytuacji podwyżka płacy minimalnej skłania część z nich

do powrotu na rynek pracy, więc zatrudnienie rośnie.

To szczególny przypadek, który jednak unaocznia, że skutki płacy

minimalnej nie są wszędzie i zawsze takie same. W kapitalnej mierze

zależą one od kontekstu, struktury rynku oraz skali podwyżki. W tym

roku Mit i pomiar wreszcie ukazał się po polsku, nakładem Polskiego

Towarzystwa Ekonomicznego. Daje to nadzieję na lepsze zniuansowanie

polskiej debaty na temat płacy minimalnej.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 23

Aktualny konsensus w literaturze naukowej wskazuje, że płaca minimalna

jest ważnym instrumentem zapewniania godnych warunków pracy, ale zazwyczaj

nie ma istotnego, negatywnego wpływu na zatrudnienie. Bezrobocie

może rosnąć przy gwałtownych, dużych podwyżkach ustawowego minimum –

a jeśli ma to miejsce, to z reguły wśród grup o słabszej pozycji na rynku

pracy, takich jak osoby młode lub imigranci.

Zmiana akcentów w literaturze ekonomicznej wynika po części z rozwoju

metod badawczych i bardziej precyzyjnego izolowania wpływu płacy

minimalnej od innych czynników. Częściowo jednak odzwierciedla też

fakt, że większość krajów rozwiniętych prowadzi politykę płacy minimalnej

w bardziej przemyślany sposób niż przed laty, starając się wyznaczać jej

poziom tak, by unikać zagrożeń.

Równocześnie płaca minimalna nie jestem remedium na wszystkie

problemy. Nie eliminuje np. luki płacowej między kobietami i mężczyznami

i zazwyczaj nie napędza wzrostu produktywności. Jeśli ma to miejsce, to

głównie dlatego, że większe, bardziej wydajne firmy lepiej dostosowują się

zmian płacy minimalnej i przyciągają pracowników z mniejszych, mniej

wydajnych i mniej płacących firm.

W Polsce widoczne są trzy fazy polityki płacy minimalnej. Od końca

lat 90. do 2007 roku płacę minimalną zaniedbywano, waloryzując

ją jedynie o inflację. W rezultacie jej poziom w odniesieniu do średniego

wynagrodzenia spadał i w 2007 roku był jednym z najniższych

w UE. W 2008 roku miała miejsce pierwsza od lat znacząca podwyżka,

kontynuowana w latach kolejnych. W 2016 roku nastąpiła kolejna

zmiana: obowiązującą płacą minimalną objęto, jako stawką godzinową,

zleceniobiorców oraz osoby samozatrudnione. Kolejne spore podwyżki

sprawiły, że w relacji do średniej płaca minimalna zbliżyła się do

50 proc. – to już solidny wynik w porównaniu z innymi krajami UE.

Badania, które przeprowadziłem w Instytucie Badań Strukturalnych

z Maciejem Albinowskim, pokazują, że konsekwencje tych zmian były


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 24

bardzo zróżnicowane przestrzennie. Podwyżki płacy minimalnej przełożyły

się na znaczący wzrost płac w regionach, które w 2007 roku znajdowały

się wśród jednej trzeciej regionów o najniższych płacach, jednak kosztem

nieco niższego zatrudnienia. Gdyby stosunek płacy minimalnej do średniego

wynagrodzenia pozostał niezmieniony po 2007 roku, to w 2018 roku

średnie wynagrodzenie w tych regionach byłoby o 3,2 proc. niższe, podczas

gdy zatrudnienie byłoby o 1,2 proc. wyższe.

Są to efekty o umiarkowanej skali i moim zdaniem wskazują na korzystny

bilans zysków (wyższe płace) i strat (nieco niższe zatrudnienie).

W pozostałych dwóch trzecich polskich regionów – tych lepiej rozwiniętych,

gdzie płace są wyższe – podwyżki płacy minimalnej nie miały wpływu ani

na średnie wynagrodzenie, ani na zatrudnienie. Innymi słowy, na większości

lokalnych rynków pracy dyskusja o skutkach podwyżek płacy minimalnej

to wiele hałasu o nic.

Umiarkowany wpływ sporych przecież podwyżek płacy minimalnej na

polski rynek pracy wynika z kilku czynników. Pierwszym jest wzrost gospodarczy

i rosnący popyt na pracę. Drugim to, że w poprzedniej dekadzie Polska

z kraju nadwyżki pracowników i wysokiego bezrobocia zmieniła się w kraj

niedoboru pracowników. Stoją za tym procesy demograficzne. Liczba osób

wchodzących na rynek spada, a firmom jest trudniej znaleźć pracowników także

w tzw. pracach prostych. To sprzyja wzrostowi płac i zniechęca do zwolnień.

Trzecim czynnikiem jest niepełne przestrzeganie regulacji. Choć płacę

minimalną rozszerzono na osoby samozatrudnione i osoby pracujące na

zleceniach, to przestrzeganie tego zapisu opiera się na deklaracjach. Rząd

nie przeprowadził też nigdy ewaluacji, czy to rozszerzenie działa i stawki

godzinowe są przestrzegane.

Badania, które przeprowadziłem z Karoliną Goraus-Tańską z Uniwersytetu

Warszawskiego, pokazują natomiast, że podwyżki ustawowego

minimum pociągają za sobą wzrost odsetka osób, które zarabiają poniżej

tego poziomu. W niektórych krajach nieprzestrzeganie płacy minimalnej


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 25

można zgłaszać anonimowo. Publikuje się też nazwy firm, które płacą pracownikom

poniżej minimum, wraz z kwotą, jaką są pracownikom winne,

w ten sposób stygmatyzując firmy omijające regulacje. W Polsce niestety nie

ma żadnego mechanizmu, który pozwalałby łatwo zgłaszać takie naruszenia

i zniechęcał do łamania prawa.

Płaca minimalna jest bardziej odczuwalna w regionach słabiej rozwiniętych,

gdzie płace są niższe. Co jakiś czas pojawia się więc postulat jej regionalizacji

i ustalania różnych poziomów choćby na poziomie województw.

Problemy z tym związane przewyższają jednak potencjalne korzyści.

Przede wszystkim należy pamiętać, że 25 proc. zróżnicowania płac

w Polsce to różnice między województwami, a 75 proc. to różnice między

powiatami w tych samych województwach. Co więcej, regiony o niskich

płacach, gdzie płaca minimalna ma istotne skutki, są rozsiane po całym

kraju. Równocześnie w każdym mieście wojewódzkim płace i koszty życia

są wyższe. Wyzwania widoczne na poziomie kraju występowałyby więc

w każdym województwie.

Ustalanie 16 różnych poziomów oczywiście skomplikowałoby prowadzenie

tej polityki. Wątpliwe, czy partnerzy społeczni potrafiliby się

dogadać w tej kwestii, skoro w historii Rady Dialogu Społecznego ani

razu nie potrafili znaleźć porozumienia co do krajowej płacy minimalnej.

Wyznaczaniem poziomów zajmowałby się rząd, który podchodzi do tematu

raczej oportunistycznie.

A wreszcie: implementacja byłaby koszmarem. Gdyby płaca minimalna

miała obowiązywać na podstawie miejsca rejestracji firmy, mielibyśmy wysyp

podmiotów zarejestrowanych w województwach o najniższym jej poziomie,

które prowadziłyby działalność w całym kraju. Gdyby zaś miała zależeć od

miejsca wykonywania pracy, to za taką samą pracę pracownicy byliby wynagradzani

inaczej w zależności od województwa, nawet w obrębie tej samej

firmy – co można postrzegać jako dyskryminację. A już obliczenie płacy minimalnej

kierowcy jadącego przez Polskę byłoby biurokratycznym absurdem.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 26

Nie przypadkiem kraje, gdzie płaca minimalna jest zregionalizowana,

to olbrzymie gospodarki, takie jak Chiny, Indie czy Stany Zjednoczone.

W tych krajach pojedyncze regiony są często większe od Polski, dlatego

regionalne podejście ma sens. W Europie ostatnim krajem, który prowadził

zregionalizowaną politykę, były Niemcy. Jednak Niemcy również odeszły

od tego modelu w 2015 roku, wprowadzając płacę minimalną wspólną

dla całego kraju.

W Polsce na przestrzeni ostatnich piętnastu lat płaca minimalna wzrosła

o 275 proc. w ujęciu nominalnym, co oznacza podwojenie jej realnej

wartości. Przyniosło to korzyści w postaci podniesienia najniższych płac

i zmniejszenia nierówności, bez istotnych negatywnych reperkusji.

Mieliśmy jednak trochę szczęścia, bo podwyżki zaczynały się z bardzo

niskich poziomów, a wzrost gospodarczy i niedobory pracowników sprzyjały

wzrostom wynagrodzeń. Tymczasem polskie władze prowadzą politykę płacy

minimalnej po omacku. Partnerzy społeczni nigdy nie osiągają konsensusu

w tej sprawie, więc co roku wysokość płacy minimalnej de facto ustala rząd.

Robi to bez przeprowadzenia oceny poprzednich decyzji i w dużej mierze

pod dyktando politycznego kalendarza. Największe podwyżki są ogłaszane

w latach wyborczych, choć niekoniecznie wtedy są najbardziej potrzebne.

Obecnie płaca minimalna zbliża się do poziomu 50 proc. średniego

wynagrodzenia, zatem każda kolejna podwyżka będzie dotyczyła coraz

większej liczby pracowników i firm. Z jednej strony zbyt duże podwyżki

mogą zmienić bilans korzyści i strat. Z drugiej może rosnąć presja na zamrożenie

płacy minimalnej, co też byłoby błędem.

Określenie optymalnej skali podwyżek wymaga analiz, których niestety

się w Polsce nie robi. Można byłoby pójść śladem Niemiec czy Wielkiej

Brytanii, gdzie rząd finansuje kompleksowe badania skutków poprzednich

decyzji i otrzymuje wynikające z nich rekomendacje co do przyszłych

zmian. Jednak należy się raczej spodziewać, że wielka improwizacja będzie

w Polsce trwać.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 27

Zatrudnię ochroniarza.

To znaczy nie ja, tylko

podwykonawca

katarzyna duda

W październiku 2016 roku przeprowadzono w polskim prawie oczekiwaną

od lat reformę prawa zamówień publicznych. Polegała ona na nałożeniu

na instytucje publiczne obowiązku, aby organizując przetarg publiczny

(stosując outsourcing), wymagały od firm zewnętrznych, w określonych

przez Kodeks pracy sytuacjach, obowiązku zatrudniania pracowników na

podstawie umów o pracę.

Reforma ta była odpowiedzią na postulaty związków zawodowych

(przede wszystkim Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych,

NSZZ „Solidarności”, Forum Związków Zawodowych oraz OZZ „Inicjatywy

Pracowniczej”), a także organizacji pracodawców, którzy sprzeciwiali się nieuczciwej

konkurencji niskimi kosztami pracy (Federacji Pracodawców RP).

Zmiana stanowiła odpowiedź na problem powszechności stosowania

umów cywilnoprawnych (umów-zleceń lub umów o dzieło) przez firmy zewnętrze

ochraniające lub sprzątające państwowe urzędy. W praktyce wejście w życie

reformy oznaczało, że instytucje zamawiające usługi ochrony lub sprzątania


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 28

zostały zobowiązane do wzięcia na siebie większej niż dotychczas odpowiedzialności

za warunki pracy pracowników z outsourcingu i stawianie wymogu

dotyczącego umów o pracę, gdy usługi te spełniały przesłanki stosunku pracy,

tzn. były świadczone w określonym miejscu, czasie oraz pod kierownictwem.

Ponad obowiązek wymagania od wykonawców zatrudniania na podstawie

umów o pracę nowe prawo nie nałożyło na urzędy publiczne żadnych

innych, dodatkowych obowiązków, np. dotyczących wysokości wynagrodzenia

pracowników firm zewnętrznych. W konsekwencji, zatrudniając ochroniarzy

i osoby sprzątające na podstawie umów o pracę, firmy zewnętrzne

są zobowiązane do przestrzegania przepisów ustawy z dnia 10 października

2002 roku o minimalnym wynagrodzeniu za pracę.

Jak pokazuje doświadczenie, regułą jest wynagradzanie ochroniarzy/

portierów oraz osób sprzątających płacą równą minimalnej, a branże te należą

w Polsce do jednych z najniżej opłacanych. Na wynagrodzenie wyższe

niż minimalne mogą liczyć tylko niektórzy ochroniarze, na których ciąży

szczególna odpowiedzialność, taka jak ochrona konwojów różnego rodzaju

mienia – pieniędzy, cennych przedmiotów, ale także ludzi.

Czy da się jakoś zaradzić temu, że choć ochroniarz czy sprzątaczka mają

umowę o pracę, to zarabiają najniższą krajową? Przyjrzyjmy się temu, jak to

robi Poznań. W mieście instytucja zamawiająca usługi ochrony, mimo braku

obowiązku prawnego promowała w przetargu wynagrodzenie ochroniarzy

wyższe niż minimalne. Jak do tego doszło?

Dobra praktyka Zarządu Komunalnych

Zasobów Lokalowych w Poznaniu

Zarząd Komunalnych Zasobów Lokalowych w Poznaniu (ZKZL) odpowiada

za mieszkaniowy zasób gminy oraz lokale wykorzystywane do innych

celów, których gmina jest właścicielem lub współwłaścicielem.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 29

Czynności związane z gospodarowaniem komunalnym zasobem lokalowym

ZKZL wykonuje z udziałem jednostek zewnętrznych, m.in. zlecając

firmom zewnętrznym ochronę zdecydowanej większości zarządzanych przez

nią budynków.

Przetarg, który jest dobrą praktyką, niespotykaną w przetargach publicznych

innych instytucji, został ogłoszony w 2021 roku. Firma, która

wygrała przetarg, zakończy świadczenie usług w 2024 roku. Przy wyborze

najkorzystniejszej oferty poznańska spółka kierowała się następującymi kryteriami

oceny ofert (maksymalna liczba punktów do zdobycia wynosiła 100).

Po pierwsze, kierowano się tym, żeby oferowana cena ogólna świadczenia

usługi była jak najniższa. Im niższa cena, tym więcej punktów. Maksymalna

liczba punktów wynosiła 70, ale tylko jeden oferent otrzymał właśnie tyle,

bo tylko jedna oferta była najniższa cenowo. Pozostałe firmy uzyskały jednak

bardzo zbliżoną liczbę punktów (kolejno: 69,16; 67,87 i 64,80).

Wtedy zwracano uwagę na drugie kryterium mówiące, że miesięczne wynagrodzenie

brutto pracownika ochrony ma być wyższe niż płaca minimalna –

im wyższe wynagrodzenie miesięczne, tym więcej punktów. Maksymalna

liczba punktów wynosiła 30; w odróżnieniu od pierwszego kryterium,

w tym przypadku każdy oferent mógł otrzymać 30 punktów po spełnieniu

drugiego kryterium. I tak też się stało.

Jedenaście firm złożyło oferty w przetargu. Dwie z nich zostały wykluczone

z udziału w postępowaniu ze względu na zaproponowanie rażąco niskiej

ceny za świadczone usługi. Uznano, że nie dają one gwarancji należytego

wykonania usługi.

Możliwość wykluczenia ofert z nieracjonalnie niską ceną usług została

wprowadzona do polskiego prawa wskutek takich skandali jak ten

z 2011 roku, gdy chińska firma budująca polskie drogi przed Euro 2012

zrezygnowała z dalszej budowy autostrady A2 między Warszawą a Łodzią.

Firma nie była bowiem w stanie wywiązać się z realizacji zamówienia po

zadeklarowanej wcześniej, rażąco niskiej cenie.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 30

Wróćmy do Poznania. Wszystkich pozostałych dziewięciu oferentów

zadeklarowało wypłatę ochroniarzom w 2021 roku miesięcznego wynagrodzenia

w wysokości co najmniej 3300 zł, co gwarantowało każdej firmie

maksymalną liczbę punktów w ramach drugiego kryterium (czyli 30).

W 2021 roku minimalne wynagrodzenie brutto wynosiło 2800 zł, co oznacza,

że dzięki temu zapisowi ochroniarze uzyskali wówczas wynagrodzenie

o 500 zł wyższe niż minimalne wymagane przez prawo.

Należy dodać, że spółka postanowiła sprawować nadzór nad regularnym

otrzymywaniem wynagrodzeń przez pracowników firmy zewnętrznej.

Instytucja wymagała, aby do każdej faktury VAT wystawianej w okresach

miesięcznych firma dołączyła oświadczenie potwierdzające, że osoby faktycznie

wykonujące zlecone usługi są zatrudnione przez wykonawcę na

podstawie umowy o pracę, a firma nie zalega z zapłatą należnego wynagrodzenia

za poprzedni miesiąc. Taki zapis to również inicjatywa własna

instytucji, niewymuszona prawem.

Geneza dobrej praktyki

Pomysł zastosowania omówionego rozwiązania wynikał z negatywnych doświadczeń

spółki z firmą, która wcześniej świadczyła usługi ochrony. Firma

ta naruszyła prawa pracownicze zatrudnianych ochroniarzy, co ściągnęło

na nią i na spółkę zlecającą usługi dużą krytykę.

W czerwcu 2017 roku w wyniku przetargu spółka wyłoniła wykonawcę,

który zaproponował najniższą stawkę za ochranianie budynków.

Wykonawca ten z kolei zatrudnił do współpracy przy realizacji usługi

podwykonawców – fikcyjne firmy zarejestrowane na obywateli Ukrainy,

Białorusi i Wietnamu, które nie posiadały żadnego majątku i prowadziły

wirtualne biura. Pracowników oszukiwały w każdym miesiącu pracy, m.in.

nie wypłacały im wynagrodzenia za nadgodziny, a za ostatnie dwa miesiące


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 31

świadczenia usług – październik i listopad 2018 roku – nie wypłaciły wynagrodzenia

w ogóle.

W grudniu ZKZL rozwiązał umowę z wykonawcą w trybie nadzwyczajnym.

Około 20 pracowników złożyło pozwy przeciwko firmie, a w ich

sprawach zapadło 27 prawomocnych wyroków przed sądami, nakazujących

zapłatę należności w wysokości łącznie 235 tys. zł. Firmy te winne

były poszczególnym osobom nawet po kilka tysięcy złotych (najwyższe

roszczenia przekroczyły 25 tys. zł). Odzyskanie zasądzonych pensji okazało

się problematyczne, gdyż komornicy pomimo prawomocnych wyroków

sądu informowali, że nie są w stanie odzyskać należności.

W wyniku nagłośnienia tej sytuacji ZKZL spotkał się z krytyką lokalnych

mediów za niewłaściwą kontrolę warunków pracy ochroniarzy, a także

za współpracę z firmą, która nie wahała się łamać prawa. OZZ „Inicjatywa

Pracownicza” zorganizował liczne pikiety w Poznaniu w ramach solidarności

z oszukanymi pracownikami.

Instytucja podjęła ze związkiem zawodowym dialog społeczny w celu

zapewnienia w przyszłości lepszej ochrony praw pracowniczych osób zatrudnianych

przez firmy zewnętrzne. OZZ „Inicjatywa Pracownicza” od

lat pomaga outsource’owanym pracownikom, których prawa zostały naruszone

przez firmy zewnętrzne, jednocześnie wywierając presję na instytucje

publiczne, aby powstrzymały się od outsourcingu. Nalegano na to również

w tym przypadku.

ZKZL uznał jednak formułowanie pod jego adresem oczekiwania

zatrudnienia pracowników na umowę o pracę za niemożliwe. Uzasadniano,

że w tym celu spółka musiałaby uruchomić centrum monitoringu, uzyskać

koncesję oraz zatrudnić, a następnie utrzymywać grupę interwencyjną

dla ochrony kilku nieruchomości. Takie bowiem wymogi stawia przed

podmiotem prawo. Koszty związane z organizacją tego przedsięwzięcia

byłyby w ocenie spółki nieadekwatne do celu. Tego rodzaju wymagania

powodują, że spółka w celu zabezpieczenia obsługi budynków w dalszym


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 32

ciągu organizuje przetargi na ochronę, korzystając z firm, mających odpowiednie

możliwości organizacyjne i techniczne do świadczenia tego

typu usług.

W budynkach objętych ochroną swoje siedziby mają liczne organizacje

pozarządowe. Spółka uzasadniała, że istotnie zwiększony koszt organizacji

ochrony z uwagi na konieczność organizacji infrastruktury monitoringu

i interwencji musiałby obciążyć tych najemców, co z kolei mogłoby skutkować

rezygnacją z wynajmowania tych powierzchni.

ZKZL odmówił rezygnacji z outsourcingu usług, ale obiecał lepszą ochronę

pracowników firm zewnętrznych świadczących usługi na rzecz miasta.

Sprawdzałam przetargi zorganizowane przez instytucje publiczne

szczebla centralnego – ministerstwa. Analiza pokazała, że nie tworzą

one w Polsce przykładów dobrych praktyk, które poprawiałyby warunki

pracy ochroniarzy ani osób sprzątających. Wśród 21 ministerstw w okresie

od 2021 do 2023 roku żadne nie stawiało wymagań dotyczących

zatrudnienia wyższych niż te, których wymagała ustawa o zamówieniach

publicznych. Nie wyróżniło się w tym zakresie nawet Ministerstwo

Rodziny i Polityki Społecznej (dawniej Ministerstwo Pracy i Polityki

Społecznej).

Dobra praktyka zastosowana przez ZKZL w Poznaniu w 2021 roku

była odpowiedzią na wcześniejsze naruszenia praw pracowniczych w nieruchomościach,

którymi zarządzała i stanowiła swego rodzaju próbę poprawy

wizerunku instytucji.

Rekomendacje

Przepisy dotyczące zamówień publicznych wymagają zmian w celu poprawy

warunków pracy i zatrudniania pracowników firm zewnętrznych. Dwie

kwestie są kluczowe.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 33

Pierwsza to aktywna rola Urzędu Zamówień Publicznych (UZP)

w tworzeniu przykładów dobrych praktyk w zamówieniach publicznych

oraz ich propagowaniu.

Dotychczasowa aktywność UZP na polu propagowania dobrych praktyk

w zamówieniach publicznych jest niewystarczająca. Świadczy o tym

niska skala stosowania przez instytucje publiczne propracowniczych zapisów

– innych niż te, których wymaga ustawa o zamówieniach publicznych.

Ciekawostka: od reformy prawa zamówień publicznych w 2016 roku

UZP położył nacisk na promowanie społecznie odpowiedzialnych zamówień

publicznych dotyczących ochrony środowiska, tzw. zielonych zamówień

publicznych, uznając, że reforma z 2016 roku zapewnia pracownikom firm

zewnętrznych dostateczną ochronę.

Rozwiązanie zastosowane przez ZKZL w Poznaniu w 2021 roku stanowi

praktykę wartą promowania przez UZP, który ponadto, wspólnie ze

związkami zawodowymi mógłby przygotować szerszy katalog przykładów

propracowniczych zamówień publicznych i upowszechniać je wśród instytucji

publicznych.

Zamówienia publiczne mogłyby stać się narzędziem wspierającym

związki zawodowe oraz układy zbiorowe pracy, np. poprzez promowanie

pozacenowych kryteriów oceny ofert firm, w których działają związki zawodowe,

oraz tych, w których funkcjonują układy zbiorowe pracy. Tymczasem,

jak dotąd, stanowią one niewykorzystaną szansę na kreowanie przez państwo

bardziej przyjaznego pracownikom rynku pracy.

Druga ważna sprawa to aktywna rola Państwowej Inspekcji Pracy

w kontroli warunków pracy pracowników firm zewnętrznych.

6 października 2016 roku Małgorzata Stręciwilk, prezeska Urzędu

Zamówień Publicznych, wystąpiła do Romana Giedrojcia, Głównego Inspektora

Pracy, z wnioskiem o objęcie kontrolą przedsiębiorców realizujących

zamówienia publiczne. W efekcie w latach 2017 i 2018 PIP wykonywała

dodatkowe zadanie kontrolne mające na celu eliminację, za pomocą


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 34

dostępnych inspektorom pracy narzędzi, przypadków zawierania umów

cywilnoprawnych w warunkach właściwych dla stosunku pracy przez wykonawców

i podwykonawców realizujących zamówienia publiczne. Zadanie

wykonywane w owych latach przez PIP nie było później kontynuowane.

Dobrze by było, żeby Inspekcja regularnie w każdym roku przeprowadzała

kontrole u wybranych przedsiębiorców realizujących zamówienia publiczne.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 35

Jak uzwiązkowić

Żabkę i Ubera?

katarzyna rakowska

Gdy zaproponowano mi napisanie tekstu na temat: Jak uzwiązkowić Żabkę

i Ubera?, postanowiłam prowokacyjnie zostawić taki tytuł. Prowokacyjnie,

ponieważ właściwy tytuł powinien brzmieć: „Jak nie uzwiązkawiać, czyli

dlaczego musimy zmienić myślenie o związkach zawodowych”. Dlaczego?

Za chwilę do tego dojdziemy, ale zacznijmy od przyjrzenia się temu, jak

wygląda praca we franczyzach i platformach.

Co dzieli Żabkę i Ubera

Franczyzy i platformy, a więc tytułowe Żabka i Uber, reprezentują dwa różne

„modele biznesowe”: pierwszy oparty na pracy i wkładzie kapitałowym

drobnych właścicieli, drugi – na cyfrowym, algorytmicznym zarządzaniu

pracą przez gigantów technologicznych. W modelu franczyzowym każdy

sklep lub restauracja jest oddzielnym zakładem pracy. Pracownicy różnych

zakładów nie widują się, często pracują w małych 2–5 osobowych zespołach,

nie mają wielu okazji do kontaktu, a zatem i możliwości wymiany

informacji, budowania solidarności i strategii działania.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 36

We franczyzach warunki pracy są bardziej tradycyjne – stała długość

dnia roboczego (nawet jeśli przekracza ona 10–12 godzin), stałe godziny

rozpoczęcia i zakończenia pracy, relatywnie stałe warunki środowiskowe –

stanowisko pracy, temperatura, obciążenie obowiązkami i dzienny wydatek

energetyczny są przewidywalne. Przewidywalny jest także zarobek.

W pracy platformowej zatrudnienie w jednym zakładzie pracy jest

większe, choć pracownicy i pracownice też nie mają ze sobą kontaktu.

Praca za to wykonywana jest ad hoc, a jej intensywność może być

zwiększana lub zmniejszana dowolnie, warunki pracy są zmienne, przynajmniej

wśród kurierów i kierowców: zmienna pogoda, odległości

do przejechania, a co za tym idzie: i zmęczenie, i wydatek energetyczny –

nieprzewidywalne. Nieprzewidywalny jest także zarobek, np. w przypadku

kierowców i kurierów zależy on od liczby kursów, przejechanej odległości

i napiwków.

Żądania pracownicze w obu modelach pracy są więc różne. Problemy

związane z działalnością związkową – podobne, zarówno w ujęciu globalnym,

jak i lokalnym – w Polsce.

Co łączy pracę w Żabce czy Uberze

Po pierwsze, niezależnie od kraju, pracownicy i pracownice w obu modelach

są fizycznie odseparowani od siebie, co znacznie utrudnia kontakty, a co

za tym idzie – samą rozmowę o chęci zrzeszenia się, problemach z warunkami

zatrudnienia i postulatach. Bezpośrednie kontakty niezbędne są też

do budowania solidarności. Pracownicy platform i franczyz organizują się

przez portale społecznościowe. Badania pokazują, że protesty pracownicze

wśród kurierów zatrudnionych przez platformy są częste, jednak zazwyczaj

organizowane są przez małe grupy, nieprzekraczające 50 osób. Wynika to

w dużej mierze z rozproszenia pracowników.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 37

Po drugie, w przypadku franczyz i platform mamy do czynienia z lustrzanym

problemem: kto jest uznawany za pracownika, a kto za pracodawcę?

Z jednej strony, w wielu krajach kierowcy i kurierzy nie są uznawani za

pracowników, a podwykonawców. Korporacje prowadzące platformy forsują

interpretację, zgodnie z którą są jedynie pośrednikami między konsumentem,

a wolnym drobnym przedsiębiorcą decydującym się na wykonanie

usługi. Z drugiej strony – korporacje prowadzące franczyzę uznają się jedynie

za właścicieli marki, jako pracodawców właściwych wskazują drobnych

przedsiębiorców prowadzących pojedyncze restauracje, sklepy i inne zakłady

usługowe. Problemy z uznaniem statusu pracownika i pracodawcy utrudniają

ustalenie adresata żądań, a zatem skuteczne prowadzenie negocjacji.

Po trzecie, niestabilne warunki zatrudnienia w obu modelach biznesowych

powodują wysoką rotację pracowników – ludzie nie związują

się z takim miejscem pracy, zmieniają pracodawców, często podejmują

pracę sezonowo. Rotacja pracowników daje pracodawcom dużą przewagę

– zmniejsza presję płacową („na twoje miejsce jest tysiąc chętnych”)

i utrudnia organizowanie się. Do zbudowania silnej organizacji potrzebna

jest trwałość jej działania, a o tę trudno, gdy ludzie ciągle odchodzą z danej

branży, a przynajmniej danego zakładu usługowego.

Większość współczesnych protestów pracowniczych wśród kurierów

i kierowców prowadzona jest przez grupy nieformalne i kolektywy, czasem

wspierana przez małe, oddolne, lub duże, tradycyjne związki zawodowe.

Ciągła rotacja pracowników sprawia, że nie są to też branże „atrakcyjne”

dla tradycyjnych związków zawodowych, m.in. ze względu na problemy ze

ściągalnością składek oraz tradycje działania związków zawodowych w dużych

zakładach pracy ze skoncentrowaną siłą roboczą, gdzie długotrwały

lider negocjuje z zarządem płace wiele lat z rzędu.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 38

Jak wygląda Polska specyfika

Na uniwersalne w skali globalnej problemy nakłada się specyfika polskich

stosunków zbiorowych pracy – przypisanie związków zawodowych do

zakładu pracy, definicja pracodawcy, definicja pracownika oraz związane

z nimi mocno ograniczone prawo do negocjacji zbiorowych i strajku.

Po pierwsze, związek zawodowy w Polsce musi być przypisany do

konkretnego zakładu pracy (ewentualnie kilku konkretnych zakładów

pracy jako organizacja międzyzakładowa) i dopóki nie zostanie założony

w danym miejscu pracy, nie ma uprawnień właściwych dla organizacji

zakładowej, takich jak konsultacje i uzgadnianie regulaminów wynagradzania,

zatrudnienia, przepisów BHP itp.

Przedstawiciele związkowi nie mają wstępu do zakładów pracy, w których

nie działa organizacja zakładowa. Zdarza się, że ochrona przegania

osoby rozdające ulotki związkowe pod zakładami pracy, nawet jeśli stoją na

publicznym chodniku. Wejście do zakładu pracy z kontrolą czy interwencją

jest niemożliwe ze względu na ochronę własności prywatnej. Przypisanie do

zakładu pracy znacznie ogranicza więc zarówno możliwość organizowania

się, jak i wpływu na warunki zatrudnienia.

Po drugie, przypisanie związków zawodowych do zakładu pracy powoduje

problemy interpretacyjne związane z definiowaniem pracodawcy.

Osoby zatrudnione przez agencje pracy tymczasowej, ale także u różnego

rodzaju podwykonawców i we franczyzach, nie mogą negocjować warunków

zatrudnienia z korporacją i nie mają też uprawnień organizacji zakładowych

wobec tych korporacji.

Po trzecie, mimo że od 2019 roku prawo do zrzeszania się w związkach

zawodowych przysługuje wszystkim zatrudnionym, także osobom wykonującym

umowy-zlecenia, o dzieło i samozatrudnionym, organizowanie się

jest dla nich bardzo utrudnione, w praktyce nie otrzymują bowiem ochrony

związkowej. Mimo że umowa z nimi nie może być rozwiązana w trakcie


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 39

pełnienia funkcji związkowej, to ani nie ma obowiązku przydzielania im

prac, za które otrzymują wynagrodzenie, ani przedłużania z nimi umowy

po jej wygaśnięciu. Osoby zatrudnione na umowach cywilnoprawnych

rzadko więc decydują się na zakładanie związku zawodowego i ujawnianie

swojego członkostwa.

Czwartym, kluczowym problemem dotyczącym działalności związkowej

w Polsce jest ograniczone prawo do negocjacji zbiorowych i prawo do

strajku. Wielostopniowa procedura, w tym obowiązek przeprowadzenia

referendum, w którym udział wziąć musi minimum 50 proc. zatrudnionych,

sprawia, że zorganizowanie legalnego strajku w dużych korporacjach

o rozproszonym zatrudnieniu jest w praktyce nie możliwe.

W platformach, nawet przy uznaniu kierowców i kurierów za pracowników,

a nie podwykonawców, referendum musiałoby objąć przynajmniej

połowę z nich. Podobnie – jeśli franczyzę-markę uznamy za

jednego pracodawcę – w głosowaniu musiałaby wziąć udział co najmniej

połowa pracowników wszystkich sklepów. W chwili obecnej natomiast –

procedura sporu zbiorowego musiałaby być rozpoczynana oddzielnie

w każdej lokalizacji. Tak duże referenda są bardzo trudne do przeprowadzenia

i kilkukrotnie nieskutecznie prowadzono je w sklepach wielkopowierzchniowych

i magazynach zatrudniających tysiące osób w wielu

lokalizacjach. Próby prowadzenia więc legalnej działalności związkowej

tracą w takich okolicznościach sens.

Pracownicy platform i franczyz skazani są na nieformalne protesty

i strajki, w których udział bierze niewielka liczba osób. Bez możliwości

zagrożenia strajkiem, jako zbiorowość nie mamy przewagi negocjacyjnej

ani z prawodawcą, ani z korporacją. Doskonale ilustruje to amerykańskie

związkowe powiedzenie: bez prawa do strajku, negocjacje zbiorowe są tylko

zbiorowym błaganiem.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 40

Pracowników się nie uzwiązkawia,

oni się zrzeszają

Wróćmy teraz do postawionego w tytule pytania: Jak uzwiązkowić Żabkę

i Ubera? A w zasadzie do tego, czemu pytanie to jest źle sformułowane.

Słowo uzwiązkowić budzi we mnie szczególną niechęć. Przedrostek

u-, jak w słowach ugotować, umyć, ubić, uszyć, oznacza, że dokonujemy

czynności na kimś lub na czymś. Podmiotem nie jest tu ten, wobec którego

czynność się dokonuje.

Bez zmiany myślenia o związkach zawodowych nie dojdzie do ich

odbudowy w Polsce, zwłaszcza w sektorach sprekaryzowanych oraz takich,

gdzie rozproszenie pracowniczek i pracowników jest bardzo duże, jak

w pracy platformowej i franczyzowej reprezentowanej w tytule odpowiednio

przez Ubera i Żabkę.

Siła związków zawodowych budowana jest na wspólnym działaniu,

w tym wspólnej odmowie pracy, czyli strajku. A działanie to napędzane jest

przez solidarność i zaufanie. Ludzi się nie uzwiązkawia, ludzie się zrzeszają.

Rozróżnienie tych pojęć i mechanizmów tworzenia związków zawodowych

jest szczególnie ważne w rozmowie o pracy we franczyzach i platformach.

Co trzeba zmienić?

Zmiana tego stanu rzeczy wymaga zmiany zarówno prawa, jak i podejścia

związków zawodowych do kwestii organizowania pracowników. W zakresie

funkcjonowania prawnego konieczne jest „wyprowadzenie” związków

zawodowych z zakładów pracy – zniesienie przypisania organizacji pracowniczych

do konkretnego pracodawcy i umożliwienie związkom zawodowym

zarówno negocjowania na poziomie branżowym, jak i wstępu na teren

zakładów pracy, w których nie są zarejestrowane.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 41

W obecnym modelu kapitalizmu organizowanie się musi być oparte na

branży lub miejscu zamieszkania. Związki zawodowe jako demokratyczne

organizacje społeczne powinny odzyskać kontrolę nad warunkami wykonywania

pracy, mieć prawo do społecznej inspekcji miejsc pracy, kontroli

przestrzegania przepisów bezpieczeństwa oraz ustalania zasad zatrudniania

i wynagradzania na poziomie branżowym i regionalnym.

Do skutecznych negocjacji warunków zatrudnienia i płac konieczny

jest jednak dostęp do strajku, czyli jedynego narzędzia, które faktycznie

pozwala wywrzeć na pracodawców wpływ i skłonić do rozmów. Żaden urząd,

w tym inspekcja pracy, nie nakłoni bowiem pracodawców do negocjacji

z pracownikami.

Są związki zawodowe,

są też strajki

W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze,

wielu krajach, gdzie jest duże pokrycie układami zbiorowymi, jak Belgia,

Dania, Finlandia, Francja czy Hiszpania, aktywność strajkowa jest duża.

Występowanie strajków koreluje z czasem wygasania układów zbiorowych

podpisywanych na czas określony. Odnowienie układu zbiorowego wymusza

się więc krótkotrwałymi strajkami. Tam, gdzie pracownicy mają

możliwość strajkować, samo zagrożenie strajkiem skłania pracodawców

do podjęcia negocjacji i podpisania lub aktualizacji układu zbiorowego.

Po drugie, należy też pamiętać o tym, że większy dostęp do legalnego

strajku nie oznacza, że strajki będą często organizowane, a prawo do

strajków „nadużywane”. Decyzji o strajku nie podejmuje się lekkomyślnie

– strajk to ryzyko utraty dochodów (za dni strajku często nie dostaje

się wynagrodzenia), ryzyko zwolnienia oraz duży wysiłek emocjonalny

i obciążenie psychiczne.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 42

Do strajku należy też przekonać odpowiednią liczbę osób. Organizowanie

strajku w dziesięć z trzystu osób kompromituje nie tylko przed pracodawcą,

ale i przed pozostałymi pracownikami. Kraje, w których prawo

do strajku jest dużo łatwiej dostępne, jak Francja, Holandia czy Włochy,

mimo że zdaniem niektórych dziennikarzy i konserwatywnych ekonomistów

od dekad chylą się ku upadkowi, nie są bez przerwy sparaliżowane

i pogrążone w strajkowym chaosie. Ponadto, popularne przekonanie, że

trzech wariatów z ulotkami może zamącić w głowach dwóm tysiącom

robotników i nakłonić ich do strajku, podszyte jest głęboką pogardą dla

osób pracujących i przekonaniem, że są one zbyt głupie, by rozpoznać

swoje interesy i podjąć świadome decyzje dotyczące strategii działania.

Taki protekcjonalny stosunek do pracowników przejawiają też czasem

liderzy tradycyjnych organizacji związkowych, co utrudnia rozwój związku

w nowych branżach. Rozwijany od kilkunastu lat nurt badań socjologii

pracy „odnowa związków zawodowych”, prowadzony przez badaczy i badaczki

we współpracy ze organizacjami pracowników, wyraźnie wskazuje

na potrzebę demokratyzacji związków wynikającą zarówno z konserwatywnego,

niedostosowanego do współczesnego kapitalizmu modelu działania

organizacji, jak i potrzebę wyrażaną przez same pracownice i pracowników,

którzy nie chcą „zapisywać się” do związków zawodowych, na których

działanie nie mają wpływu.

Związki zawodowe

muszą się zmienić

Demokratyzacja jest niezbędna do tego, by organizacje działały efektywniej.

Myślenie o związkach zawodowych jako instytucjach, które mają dostarczać

konkretne usługi w zamian za składkę, jest przeciwskuteczne w dynamicznie

zmieniającym się środowisku współczesnego kapitalizmu. Przy wrogim


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 43

nastawieniu pracodawców, w tym wielkich korporacji prowadzących platformy

i franczyzy, oraz rządu, który wycofał się z roli regulatora kapitału,

tylko wspólny opór może przynieść pozytywne efekty.

Wspólnoty jednak nie buduje się przez składki, a przez działanie. Do

protestu, w tym strajku, musimy mieć ogromne pokłady zaufania, co do

działań naszych koleżanek i kolegów, musimy mieć pewność, że podejmą

solidarne decyzje i w tej solidarności wytrwają. Zaufanie to, zwłaszcza

w rozproszonym środowisku pracy i braku codziennych kontaktów, buduje

się przez wspólne działanie, a przede wszystkim przez podejmowanie

demokratycznych decyzji o tym czego i od kogo żądamy oraz jak będziemy

walczyć o spełnienie tych żądań.

Przykłady walk kurierów pokazują, że od umów o pracę wyżej cenią

dostęp do toalet w restauracjach, refundację naprawy rowerów i zapewnienie

fizycznego bezpieczeństwa na drogach. Bez demokratycznej dyskusji o tych

potrzebach możemy ulec pokusie reformy prawa dotyczącego formy zatrudnienia,

która nie wpłynie na komfort i bezpieczeństwo pracy i nie zaspokoi

realnych potrzeb pracowniczych. Co więcej, demokratyczna kontrola nad

działaniami związku, w tym zespołu negocjacyjnego, pozwala też rozliczać

i modyfikować działania organizacji.

To dlatego w myśleniu o związkach zawodowych musimy odejść od

filozofii „uzwiązkawiania” na rzecz filozofii organizowania się, która zakłada

udział w działaniach i mechanizmach decyzyjnych związku.

Zmiany te już się dzieją, a pracownicy organizują się w sposób oddolny,

czasem zapisując się do większych związków, jako organizacji parasolowych.

Między styczniem 2017 a majem 2020 odnotowano 527 protestów kurierów

w 36 krajach na świecie. W Stanach Zjednoczonych protesty organizuje

Los Deliveristas Unidos, w Wielkiej Brytani – App Drivers and Couriers

Union, w Niemczech – The Deliver Union zrzeszony w ramach FAU Berlin.

Łącznie wystąpienia pracownicze odnotowano w 38 proc. krajów,

w których działają platformy. Pracownicy ci, często skutecznie, walczyli


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 44

o wyższe pensje i bezpieczne warunki pracy, wymuszając reakcję ze strony

pracodawców i władz publicznych. W Polsce pierwszy związek kurierów

Pyszne.pl powstał przy Konfederacji Pracy, a pracownicy aplikacji dwukrotnie

organizowali strajk wspierany przez ten związek.

Czas na odnowę

ruchu związkowego

Zarówno opisane tu pożądane zmiany w prawie, jak i funkcjonowaniu

związków zawodowych nie dotyczą tylko pracy we franczyzach i platformach.

Kapitał zawsze poszukuje nowych rozwiązań, a pracownicy zawsze

muszą uczyć się odpowiadać na te zmiany.

Przykładem mogą być historyczne, skuteczne walki pracownicze

w branżach, w których próbowano zwiększyć zyski przez prekaryzację –

w portach Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych w latach 20. XX w.,

gdzie codziennie rekrutowano nowych migrantów i płacono im za kilogram

przeładunku, we francuskich kopalniach zatrudniających w latach 30. XX w.

setki migrantów, w tym górników z Polski, w sektorze motoryzacyjnym

gdzie po II wojnie światowej kontraktowano z rządami Grecji i Włoch

przyjazd pracowników do niemieckich i francuskich fabryk samochodów.

We wszystkich tych branżach zmiany sposobu organizowania się

i protesty pracownicze doprowadziły do poprawy warunków zatrudnienia.

Obecnie coraz więcej zawodów podlega nowym technologiom, coraz

więcej osób pracuje w rozproszeniu. Dlatego opisane zmiany w prawnym

i organizacyjnym funkcjonowaniu związków zawodowych uważam za niezbędne

dla odnowy ruchu związkowego w ogóle, w szybko zmieniającym

się sposobie organizowania pracy we wszystkich branżach.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 45

Pracujesz w Wordzie

i Excelu? 8 godzin

przed komputerem?

Zapisz się do związku

zawodowego

katarzyna duda

Bogaci przedsiębiorcy stanowią zaledwie parę procent zróżnicowanej zawodowo

grupy, jaką jest klasa średnia. Wbrew potocznej opinii przeciętny

przedstawiciel klasy średniej nie jest tzw. self-made manem, człowiekiem,

który odniósł spektakularny sukces, biznesmenem, tylko pracownikiem

najemnym. Jest on zatrudniony na podstawie umowy o pracę, pracuje przed

komputerem osiem godzin dziennie, a programy MS Word i Excel to jego

podstawowe narzędzia pracy.

Polski Instytut Ekonomiczny w raporcie Klasa średnia w Polsce przyjął sytuację

dochodową za kryterium dla wyodrębnienia klasy średniej. Za członków

tej klasy uznano osoby w przedziale od 67 proc. do 200 proc. medianowego


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 46

dochodu rozporządzalnego. Zgodnie z tak ustalonym kryterium klasą średnią

są gospodarstwa ze średnim dla polskiego społeczeństwa poziomem dochodu

(między 1500–4500 na osobę). Przy tak przyjętych kryteriach ustalono,

że klasa średnia stanowi w Polsce ok. 51 proc. społeczeństwa, klasa niższa

37 proc., a klasa wyższa 12 proc.

Jeśli chodzi o zawody wykonywane przez klasę średnią, są to: profesjonaliści

wyższego szczebla (12 proc.), profesjonaliści niższego szczebla

(19 proc.), pracownicy umysłowi wykonujący rutynowe prace biurowe

(20 proc.), właściciele firm poza rolnictwem zatrudniający pracowników

(2 proc.), właściciele firm poza rolnictwem niezatrudniający pracowników

(3 proc.), właściciele gospodarstw rolnych (5 proc.), fizyczni pracownicy

nadzoru (brygadziści), robotnicy wykwalifikowani (12 proc.), robotnicy

niewykwalifikowani (23 proc.) oraz robotnicy rolni (1 proc.).

Klasy średniej nie tworzą więc w większości prezesi dużych firm, influencerzy

czy gwiazdy sportu, lecz pracownicy biurowi średniego szczebla.

Tutaj powiemy o dwóch grupach biurowej klasy średniej – pracownikach

administracyjnych kopalń oraz pracownikach biurowych korporacji. Rozważam

to, czy członkowie tych grup potrzebują związków zawodowych

i dlaczego.

Związki zawodowe w Polsce

Jak podaje CBOS, mimo że jedna trzecia zatrudnionych ma w swoich zakładach

pracy dostęp do związków zawodowych, to należy do nich tylko

około jednej dziesiątej pracowników (10,5 proc.). Od wielu lat poziom

uzwiązkowienia w Polsce jest sporo niższy od średniej dla państw OECD.

Obiektem zdrowej zazdrości dla polskich związków zawodowych są takie

kraje jak Norwegia, gdzie uzwiązkowionych jest niemal 50 proc. pracowników,

czy Szwecja, gdzie sięga ono 70 proc.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 47

Członkostwo w związkach zawodowych w Polsce w większym stopniu

niż przeciętnie deklarują pracownicy instytucji publicznych i państwowych.

Częściej także należą do związków pracownicy firm i instytucji zatrudniających

co najmniej 50 osób niż mniejszych zakładów. Najmniejszą popularnością

cieszą się związki w mniejszych, prywatnych biznesach.

Losy związków zawodowych w Polsce nie są jednak przesądzone. Choć

trudno mówić o ich renesansie, to okazuje się, że w ostatnim czasie potrafią

odgrywać rolę, która jest doceniana.

Od badania CBOS z 2019 roku wyraźnie polepszyła się ocena działalności

związków zawodowych w Polsce. W 2021 roku niemal połowa

(46 proc., a więc o 8 pkt proc. więcej niż w 2019 roku) postrzegała ją jako

korzystną dla kraju, a prawie jedna piąta (18 proc., a więc o 3 pkt proc.

mniej niż w 2019 roku) – jako niekorzystną. Przewaga osób, które uważają

ją za korzystną dla kraju nad będącymi przeciwnego zdania, była w 2021

roku znaczna, największa od 1994 roku.

Duża część Polaków – większa niż dwa lata wcześniej – oczekiwała

ponadto, że związki zawodowe będą miały większy wpływ na politykę,

uznając, że jak dotąd jest on zbyt mały. Od poprzedniego badania wzrosło

przekonanie o skuteczności związków zawodowych w zakresie obrony

interesów pracowniczych w Polsce, nadal jednak dominują osoby, które są

co do tego sceptyczne.

Czy biurowa klasa średnia w kopalniach

potrzebuje związków zawodowych?

Branża górnictwa węgla kamiennego to dział gospodarki o silnym uzwiązkowieniu,

w niektórych zakładach zbliża się ono nawet do 100 proc., a partnerska

pozycja związków zawodowych jest tam niekwestionowana. Związki

zawodowe w górnictwie mają realną siłę przetargową w poszczególnych


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 48

kopalniach, lecz także są liczącą się siłą w negocjacjach z ośrodkami władzy

na poziomie centralnym. Jej źródłem jest strach każdego rządu przed

mobilizacją środowisk górniczych i ich manifestacjami w Warszawie.

Bogumił Tyszkiewicz, Przewodniczący Federacji Związków Zawodowych

Górnictwa Węgla Brunatnego, spytany przeze mnie o to, czy pracownicy

biurowi kopalń potrzebują związków zawodowych, odpowiedział:

„Każdy zatrudniony potrzebuje związków zawodowych. Związki zawodowe

są gwarantem przestrzegania już istniejących praw pracowniczych wynikających

z Kodeksu pracy i uczestniczą w tworzeniu prawa w zakładzie pracy,

np. podpisywania układów zbiorowych. Pracownicy biurowi potrzebują

związków zawodowych, aby ich interesy nie były marginalizowane, gdy

górnicy walczą o swoje”.

Warto uzmysłowić sobie skalę zatrudnienia różnych grup w kopalniach

i idącą za tym siłę przetargową. Rodzaje zawodów wykonywanych pomiędzy

kopalniami są do siebie zbliżone. Miejsca pracy w górnictwie obejmują zatrudnienie

w podziale na trzy rodzaje stanowisk: robotnicze, dozoru inżynieryjno-technicznego

oraz w administracji. W 2019 roku w górnictwie węgla

kamiennego w Zagłębiu Górnośląskim 78 proc. zatrudnionych pracowało

pod ziemią, a 22 proc. na powierzchni. 77 proc. zatrudnionych w górnictwie

stanowili robotnicy, 17 proc. dozór inżynieryjno-techniczny, a 6 proc.

pracownicy administracji.

Jak zatem wynika z powyższych statystyk, pracownicy biurowi stanowią

zdecydowaną mniejszość zatrudnionych w kopalniach. Nie są grupą

tak liczną, by stworzyć samodzielnie odrębny, reprezentatywny, a przez to

liczący się w zakładzie związek zawodowy. Głos pracowników należących

do związku zawodowego, w którym zrzeszeni są górnicy, ma większą moc.

Bogumił Tyszkiewicz twierdzi, że: „związki zawodowe są pracownikom

biurowym w kopalniach potrzebne, aby walczyć o sprawiedliwy

podział pieniędzy. Jak to się mówi: «kołdra jest krótka i mocniejszy zawsze

pociągnie dla siebie». Tak samo jest w negocjacjach w zakładzie.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 49

Kto będzie pilnował podziału pieniędzy, również między pracowników

biurowych, jeśli nie związek zawodowy?”.

Związkowiec przytoczył konkretny przykład korzyści płynących dla

pracowników biurowych z działania związku zawodowego. W jednej z kopalń

węgla brunatnego w bieżącym roku związek upomniał się o równe

traktowanie górników i pracowników biurowych. Pierwsi otrzymywali o 5

proc. wyższy dodatek stażowy (za wysługę lat). Po rozmowach z zarządem

przeprowadzonych przez związkowców podwyższono wysokość dodatku

pracownikom administracyjnym do poziomu uzyskiwanego przez górników.

Czy biurowa klasa średnia w korporacjach

potrzebuje związków zawodowych?

Jedna z moich rozmówczyń, pracownica zagranicznej call-center, która

udzieliła mi wywiadu do książki KORPO, powiedziała: „Ja sobie zdaję

sprawę z tego, że praca w kopalni jest ciężka. W kopalni grozi górnikowi, że

spadnie na niego gruda ziemi, natomiast chciałabym, żeby ludzie wiedzieli,

że praca w korporacji też bywa bardzo wyniszczająca i jesteśmy narażeni na

bardzo nieprzyjemne sytuacje. Nie potrzeba, żeby na kogoś spadła gruda

ziemi, żeby się fatalnie poczuć”.

W latach 2022–2023 medialny rozgłos zyskał Związek Zawodowy

Pracowników Korporacji. Jego założyciele deklarują na stronie internetowej:

„Jesteśmy dlatego, że nie godzimy się z kulturą organizacyjną panującą

w korporacjach. Chcemy przywrócić szacunek dla zwykłego pracownika.

Nie godzimy się na poziom naszych płac, warunków zatrudnienia, na brak

możliwości oceny przełożonych czy na zamiatanie «pod dywan» spraw

niewygodnych. Nie zgadzamy się na jakąkolwiek formę dyskryminacji,

mobbingu czy braku szacunku i respektu dla pracowników, bez względu

na zajmowane stanowisko”.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 50

Postulaty związku obejmują nie tylko kwestie płacowe (uzyskanie

premii rocznej, świadczenia urlopowego), ale także pozapłacowe (walka

z mobbingiem). W ostatnich dwóch latach można było usłyszeć również

o związku zawodowym w outsourcingowej korporacji contact center grupy

Teleperformance Polska, która stanowi część ogólnopolskiej centrali związkowej

NSZZ „Solidarność”.

Członkowie związku deklarują: „Dostrzegamy pilną potrzebę nawiązania

dialogu społecznego w naszej firmie. Właśnie dlatego działamy

razem, by poprawić warunki pracy oraz pilnować przestrzegania

fundamentalnych praw pracowniczych”. Zwracają uwagę, podobnie jak

pracownicy Związku Zawodowego Pracowników Korporacji, na kwestie

pozapłacowe (szacunek w miejscu pracy, możliwość rozwoju i jasne opisanie

ścieżki kariery), jak i płacowe (jasne i sprawiedliwe zasady wynagradzania

niezależnie od typu umowy, przejrzysty system premiowania,

prawidłowe naliczanie i rozliczanie nadgodzin, podwyżki dla pracowników

bez względu na rodzaj umowy).

Jak zatem widać, za przeszklonymi oknami eleganckich, korporacyjnych

biurowców pracownicy mierzą się z realnymi problemami, których

nie są w stanie pokonać samodzielnie. Świadomość tego faktu skłania ich

do tworzenia związków zawodowych.

Każdy potrzebuje związku zawodowego

Mimo przytoczonych przykładów ruch związkowy w korporacjach jest jeszcze

słabo rozwinięty. Wspólne działanie nie jest dla pracowników korporacji rozwiązaniem

domyślnym, gdy doskwierają im warunki pracy i płacy.

W książce KORPO. Jak się pracuje w zagranicznych korporacjach w Polsce

cytuję jedną z moich rozmówczyń – pracownicę call-center, która podzieliła

się swoimi doświadczeniami z poruszania w korporacji tematu związków


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / praca / 51

zawodowych: „Rozmowy o tym, że gdzieś indziej powstał związek zawodowy,

spotykały się z ogólnym zdziwieniem, to była taka ciekawa anegdotka”.

Dla pracowników korporacji reakcją na dokuczliwe, złe warunki pracy

częściej jest zmiana zakładu pracy. Związki zawodowe zawsze jednak będą

potrzebne tam, gdzie obowiązują prawa pracownicze, których należy strzec,

w tym wśród pracowników należących do biurowej klasy średniej, mimo

zajmowania dobrych pozycji w hierarchii prestiżu i w siatce płac danej

korporacji.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 52

MIESZKANIE,

CZYLI GDZIE

ŻYĆ


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 53

O co chodzi z tym

budownictwem

społecznym?

zuzanna mielczarek, kamil trepka

„Budownictwo społeczne” to pojemny termin, a jego definicji i interpretacji

znajdziemy wiele – co najmniej kilka w Polsce, a jeszcze więcej w innych

krajach.

Jeśli rozumieć przez nie „regulowany sektor mieszkalnictwa”, to chodzi

o zasób lokali o niskich lub umiarkowanych czynszach dla osób i rodzin

w różnym stopniu wykluczonych przez rynek. Tego rodzaju mieszkania

w Europie zarządzane są zazwyczaj przez państwo, samorządy, spółdzielnie

i różnego typu podmioty non profit, takie jak np. towarzystwa budownictwa

społecznego (TBS) w Polsce, housing associations w Wielkiej Brytanii,

operatorów habitation à loyer modéré (HLM) we Francji czy woningcorporaties

w Niderlandach.

Inne definicje zakładają z kolei dużą wagę komponentu społecznego

właśnie, zarówno w procesie realizacji osiedli, jak i zarządzania ich przestrzeniami

po wybudowaniu. Mieszkalnictwo społeczne, rozumiane jako

budownictwo inkluzywne, zakłada demokratyczne włączenie mieszkańców


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 54

w procesy decyzyjne oraz stworzenie przestrzeni przyjaznej dla wszystkich

użytkowników, niezależnie od ich wieku, stopnia sprawności czy stylu życia.

Nierzadko jako „społeczne” klasyfikowane są też kooperatywy mieszkaniowe,

przede wszystkim ze względu na duże partycypacyjne zaangażowanie mieszkańców,

jak i ułatwienia ze strony gmin, np. w dostępie do gruntów pod

inwestycję. Model ten zakłada oddolną inicjatywę w realizacji budynku czy

kompleksu, opartego częściowo lub w całości na własności mieszkaniowej,

byle nie na cele spekulacyjne.

W Polsce ramy prawne dla kooperatyw istnieją od stosunkowo krótkiego

czasu – ustawa o kooperatywach mieszkaniowych weszła w życie dopiero

w marcu tego roku – więc forma wspólnotowego, oddolnego budownictwa

w naszym kraju się jeszcze nie upowszechniła. Natomiast w Szwajcarii,

Niemczech czy Austrii system ten funkcjonuje od lat, często wiążąc się

z cohousingiem, czyli częściowo wspólnotowym modelem zamieszkiwania,

gdzie niektóre pomieszczenia są współdzielone – np. kuchnia, bawialnia,

pokój dzienny, pralnia czy przestrzeń do pracy.

Budownictwo społeczne

jako synonim działalności TBS

W warunkach polskich możemy wyróżnić dwie najbardziej powszechne

interpretacje terminu „budownictwo społeczne”. Pierwsza perspektywa

odnosi się jedynie do inwestycji zrealizowanych przez towarzystwa budownictwa

społecznego (TBS), czyli spółek non profit, które od 1996 roku

zrealizowały ponad 100 tys. społecznych mieszkań czynszowych. TBS-y

powołane po marcu 2021 roku nazywane są „społecznymi inicjatywami

mieszkaniowymi”, w skrócie SIM.

Zasadniczo mieszkania w systemie TBS/SIM skierowane są do osób

i rodzin o średnich zarobkach. Aby uzyskać społeczne mieszkanie czynszowe,


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 55

należy wpłacić tzw. partycypację lokatorską, którą można porównać z wkładem

własnym do kredytu hipotecznego na mieszkanie własnościowe. Konieczność

wniesienia wysokiej opłaty początkowej, która może wynieść

nawet do 30 proc. kosztów budowy mieszkania, stanowi barierę dla wielu

rodzin chcących skorzystać z oferty towarzystw budownictwa społecznego

(warto jednak dodać, że po wyprowadzce z lokalu zwaloryzowana kwota

wniesionej partycypacji jest najemcy zwracana). Zdecydowana większość

polskich TBS-ów należy do gmin. Część z nich zarządza również lokalnym

zasobem mieszkań komunalnych, np. TBS-y w Bytomiu, Gliwicach, Stargardzie,

Szczecinie czy Zabrzu.

Budownictwo społeczne

jako mieszkalnictwo non profit

Szersza definicja obejmuje wszystkie rodzaje budownictwa nienastawionego

na zysk, czyli zasób należący do gmin (mieszkania komunalne, jak

i TBS-owskie), mieszkania ze spółdzielczym lokatorskim prawem do lokalu

oraz mieszkania zakładowe.

Warto podkreślić, że do 2021 roku nie istniała realna możliwość prywatyzacji

mieszkań TBS-owskich (została ona formalnie zalegalizowana w czasie

rządów PO-PSL, ale był to z różnych powodów martwy przepis), co oznaczało,

że wszystkie publiczne programy budownictwa społecznego III RP były de

facto programami budowy mieszkań na wynajem. Stan ten zmienił się w 2021

roku, kiedy weszła w życie reforma ówczesnej ministry rozwoju Jadwigi

Emilewicz, wprowadzająca do systemu TBS tzw. dochodzenie do własności,

które możliwe jest po spełnieniu kilku warunków (zgoda danego TBS-u na

sprzedaż mieszkania, spłacenie przez towarzystwo kredytu inwestycyjnego

zaciągniętego w Banku Gospodarstwa Krajowego, wpłacenie przez mieszkańca

partycypacji lokatorskiej wyższej niż 20–25 proc. kosztów budowy).


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 56

Przed reformą Emilewicz część TBS-ów realizowała wprawdzie mieszkania

z dojściem do własności, budowa tego typu lokali była jednak

traktowana jako działalność komercyjna towarzystw, a nie finansowana

ze środków zarezerwowanych na klasyczne mieszkania TBS-owskie.

Za formę mieszkalnictwa społecznego można również uznać lokale

wynajmowane za pośrednictwem społecznych agencji najmu (SAN). SAN-y

to podmioty, które mogą być zakładane przez spółkę gminną, fundację,

stowarzyszenie lub spółdzielnię socjalną, we współpracy z gminą. Dzierżawią

one mieszkania od prywatnych właścicieli i oferują je jako stabilne,

dostępne rozwiązanie osobom w trudnej sytuacji życiowej lub takim, które

nie mogą sobie pozwolić na samodzielny wynajem czy zakup. Najemcy

SAN-ów kwalifikują się również do dopłat do czynszu w ramach rządowego

programu dopłat Mieszkanie na Start. Choć przepisy o społecznych agencjach

najmu wprowadzono w 2021 roku, pierwsze SAN-y w rozumieniu

ustawowym rozpoczęły swoją działalność dopiero w 2023 roku (w Poznaniu

i w Dąbrowie Górniczej).

O dopłaty czynszowe z programu Mieszkanie na Start, poza najemcami

SAN-ów, ubiegać się mogą także lokatorzy innych inwestycji zrealizowanych

we współpracy z gminami, czyli np. najemcy mieszkań komunalnych,

TBS-owskich oraz lokali zbudowanych przez spółkę PFR Nieruchomości

(PFRN), operatora rynkowej części programu Mieszkanie Plus (powstałych

zarówno w ramach tego programu, jak i po jego zamknięciu w czerwcu

2023 roku).

Pomimo że słowa „socjalne” i „społeczne” bywają w języku polskim

używane zamiennie, istnieje zasadnicza różnica między mieszkaniami zwanymi

zwyczajowo „socjalnymi” a społecznymi mieszkaniami czynszowymi.

Te pierwsze, czyli lokale z umową najmu socjalnego, to mieszkania

komunalne, zarezerwowane dla osób i rodzin w bardzo trudnej sytuacji

materialnej i życiowej. Społeczne mieszkania czynszowe to po prostu lokale

na wynajem zrealizowane w systemie TBS.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 57

Finansowanie budownictwa

społecznego w Polsce

Budowa mieszkań komunalnych finansowana jest ze środków Funduszu

Dopłat Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK), który pełni funkcję głównego

banku inwestycyjnego państwa polskiego. Na realizację tego typu

mieszkań gminy mogą uzyskać grant w wysokości do 85 proc. kosztów

budowy (po wejściu w życie KPO odsetek ten wzrośnie do nawet 95 proc.).

Wydatki budżetu centralnego na budownictwo komunalne są nad wyraz

skromne – na rok 2023 rząd PiS przeznaczył na program Budownictwo

socjalne i komunalne (BSK) jedynie 1,65 mld zł, czyli mniej niż 0,2 proc.

wydatków całego budżetu.

W latach 1996–2009 budowa mieszkań TBS-owskich kredytowana

była ze środków Krajowego Funduszu Mieszkaniowego (KFM), który

mimo protestów został zlikwidowany w pierwszej kadencji rządu PO-PSL.

Towarzystwa budownictwa społecznego mogły wówczas ubiegać się o kredyt

KFM-owski w wysokości maksymalnie 70 proc. kosztów budowy (pozostałe

30 proc. samorządowe TBS-y pozyskiwały od najemców wpłacających

wspomnianą już partycypację lokatorską lub z budżetów gmin, które były

ich właścicielkami).

Preferencyjne pożyczki dla towarzystw budownictwa społecznego

zostały przywrócone dopiero w 2015 roku, parę miesięcy przed wyborami

parlamentarnymi, w ramach programu Społeczne Budownictwo Czynszowe

(SBC). Rząd Zjednoczonej Prawicy rozszerzył program SBC, dając TBS-om

możliwość pozyskania grantu z Funduszu Dopłat na pokrycie części kosztów

budowy mieszkań na wynajem i zwiększając od 2021 roku maksymalną

wysokość preferencyjnej pożyczki do 80 proc. kosztów budowy.

Co więcej, w ramach reformy Emilewicz powołano Rządowy Fundusz

Rozwoju Mieszkalnictwa, z którego gminy mogą pozyskać grant


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 58

pokrywający 10 proc. kosztów inwestycji realizowanej przez TBS (lub

otrzymać 3-milionowy grant na powołanie nowej społecznej inicjatywy

mieszkaniowej, która różni się od TBS-u jedynie nazwą). Można powiedzieć,

że po marginalizacji programu TBS w latach 2009–2015 przeżywamy

aktualnie renesans tej formy budownictwa. Dalszy rozwój tych lokalnych,

zazwyczaj gminnych spółek, powinien stanowić istotną część agendy politycznej

nowego rządu.

Należy pamiętać, że sektor budownictwa społecznego jest dziś tylko

skromnym wycinkiem polskiej gospodarki mieszkaniowej: w 2022 roku

oddano w naszym kraju jedynie 3750 mieszkań komunalnych, spółdzielczych

i TBS-owskich (czyli 1,6 proc. wszystkich lokali mieszkaniowych

ukończonych w ubiegłym roku). Dla porównania: w 2005 roku, czyli

w ostatnim roku urzędowania rządu mniejszościowego lewicy, ukończono

ponad 16,8 tys. (!) mieszkań zrealizowanych przez gminy, spółdzielnie

i towarzystwa budownictwa społecznego.

Budownictwo społeczne we Francji

W krajach Europy działają różne modele budownictwa społecznego. We

Francji od lat 50. XX wieku są to HLM-y (habitation à loyer modéré – mieszkania

o umiarkowanym czynszu), które stanowiły inspirację dla polskich

TBS-ów. Podczas kryzysu mieszkaniowego po II wojnie światowej ceny

mieszkań zaczęły dramatycznie rosnąć, co niejako zmusiło rząd francuski

do regulacji rynku mieszkaniowego (ustawa o regulacji najmu została

uchwalona w 1949 roku).

Rząd rozpoczął ogólnokrajową politykę mieszkaniową, inicjując budowę

villes nouvelles (osiedli przyszłości) i właśnie HLM. Lata 50. i 60.

XX wieku zaowocowały wieloma inwestycjami HLM o bardzo wysokim

standardzie zamieszkiwania (aspekt jakościowy jest również regulowany


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 59

i kontrolowany przez państwo). W 1998 roku weszło w życie prawo regulujące

ilość HLM w każdym mieście (minimum 20 proc. zasobu).

Co istotne, mieszkalnictwo publiczne we Francji jest kierowane do

różnych grup społecznych – do programu HLM można zakwalifikować

się w segmencie odpowiadającemu wysokości comiesięcznych dochodów.

Są mieszkania socjalne dla osób w najtrudniejszej sytuacji finansowej, są

mieszkania socjalne o umiarkowanym czynszu. Najwyższą kategorię stanowią

lokale prêt locatif intermédiaire (PLI), o regulowanym czynszu, dla

klasy średniej.

Francuski podział na cztery segmenty odpowiada pod pewnymi względami

obecnemu podziałowi w Polsce i segmentom mieszkań: tzw. socjalnemu,

komunalnemu, TBS-owskiemu oraz mieszkaniom zrealizowanym

przez PFR Nieruchomości (do czerwca 2023 roku: rynkowa część programu

Mieszkanie Plus), które kwalifikują się do dopłat z programu Mieszkanie

na Start.

Niderlandy i Niemcy

W Niderlandach z kolei przedsiębiorstwa mieszkaniowe to prywatne, ale

nienastawione na zysk, subsydiowane (poprzez dotacje lub w formie obniżek

podatkowych) i regulowane przez państwo spółki realizujące mieszkania

na wynajem lub działające jako deweloperzy – również nienastawieni na

zysk. Przychód z wynajmu lub sprzedaży mieszkań i lokali usługowych jest

wykorzystywany do utrzymania istniejących zasobów lub finansowania

nowych projektów.

Ta tradycja sięga XIX wieku, gdy prywatni przedsiębiorcy i właściciele

fabryk wyszli z inicjatywą zapewnienia godziwych warunków mieszkaniowych

swoim pracownikom. Na początku XX wieku rząd holenderski wsparł

rozwój przedsiębiorstw mieszkaniowych, które potem odegrały ważną rolę


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 60

w powojennej odbudowie kraju. W latach 90. nastąpiła zmiana w funkcjonowaniu

przedsiębiorstw mieszkaniowych – rządowe dotacje zostały

częściowo ograniczone na rzecz większej swobody rynkowej. Co więcej,

w 2010 roku, rozporządzeniem Komisji Europejskiej, mieszkania dostępne –

niegdyś skierowane również do klasy średniej (czynnik wysokości dochodu

nie był brany pod uwagę) – zostały zdefiniowane jako mieszkania dla

najniżej uposażonych (rodziny z dochodem poniżej 29 tys. euro rocznie).

Mimo to nadal woning corporaties zarządzają 75 proc. z 3 mln mieszkań

na wynajem w Niderlandach. Publiczne subsydiowane mieszkania

na wynajem stanowią 32 proc. całego rynku, co czyni Niderlandy krajem

o największym udziale sektora społecznego w państwowym rynku

mieszkaniowym. Mimo zwiększenia swobody rynkowej w działalności

przedsiębiorstw mieszkaniowych to państwo lub lokalne władze, poprzez

wprowadzanie miejskich polityk mieszkaniowych, nadal decydują, gdzie

i ile dostępnych mieszkań ma być lokowanych w nowych inwestycjach

(np. 30 proc. w Amsterdamie). Mieszanie segmentu publicznego mieszkalnictwa

z wolnorynkowym sprawia, że holenderskie osiedla, oparte na

koncepcji różnorodności, są przyjaznym miejscem do życia.

W Niemczech sektor budownictwa społecznego obejmuje przede

wszystkim inwestycje mieszkaniowe dotowane ze środków publicznych.

Czynsze w mieszkaniach społecznych, których budowa jest finansowana

z budżetu krajów związkowych (w mniejszym stopniu gmin) oraz preferencyjnych

kredytów udzielanych przez publiczne banki inwestycyjne, są

regulowane przez pewien ustalony okres (zazwyczaj od 15 do 30 lat od

zakończenia budowy). Po upływie tego czasu podmiot będący właścicielem

mieszkania może podnieść czynsz do wartości rynkowej.

Choć sektor budownictwa społecznego nad Renem, Wezerą i Łabą

jest zasadniczo skierowany do najuboższych warstw społeczeństwa, część

samorządów (np. Hamburg i Monachium) zaczęła dofinansowywać również

budowę mieszkań na wynajem dla klasy średniej. Status „mieszkania


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 61

społecznego” niekoniecznie wskazuje na to, że są one własnością przedsiębiorstwa

komunalnego, spółdzielni czy podmiotu non profit – gminy

mogą wymusić na inwestorach prywatnych realizację mieszkań społecznych,

wpisując do planów zagospodarowania przestrzennego minimalny odsetek

tego typu lokali na danym obszarze.

I tak np. w rządzonym przez centrolewicę Hamburgu obowiązuje tzw. miks

mieszkaniowy: co najmniej 33 proc. lokali budowanych na nowych osiedlach muszą

stanowić mieszkania społeczne, kolejne 33 proc. mieszkań powinny być lokalami

na wynajem o rynkowym czynszu; mieszkania własnościowe nie mogą stanowić

więcej niż jedną trzecią wszystkich lokali powstałych w ramach danego osiedla.

Budownictwo dostępne

W dyskursie publicznym pojawia się również określenie „budownictwo

dostępne”. Zasadniczo istnieją dwie jego definicje: jest to albo lokal na

wynajem, którego comiesięczny czynsz jest niższy o minimum 20 proc.

względem stawki rynkowej w danej lokalizacji, albo mieszkanie, za które

najemcy płacą nie więcej niż 30 proc. miesięcznych dochodów gospodarstwa

domowego.

Wskaźnik odnoszący się do wysokości zarobków mieszkańców jest bardziej

elastyczny i definiuje dostępność jako realną osiągalność dla danego

gospodarstwa domowego. Dostępność mierzona w odniesieniu do lokalnych

cen na danym obszarze (mieście czy regionie) nie uwzględnia za to rynkowych

zawirowań i kryzysów. W sytuacji, gdy lokalne ceny rynkowe osiągają

niebotyczną wysokość, kwota czynszu o 20–30 proc. od nich niższa wcale

nie musi oznaczać dostępności.

W niektórych państwach pod budownictwo dostępne podpina się

również programy mające na celu zwiększenie dostępu do własności mieszkaniowej,

np. poprzez dopłaty do kredytów hipotecznych z budżetu państwa


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 62

czy dofinansowanie kas budowlano-oszczędnościowych, które oferują specjalne

rachunki oszczędnościowe na wkład własny na zakup mieszkania

własnościowego lub budowę domu (państwo corocznie dopłaca premię

od zaoszczędzonych na tym rachunku pieniędzy).

Rynkowa część Mieszkania Plus, okrętu flagowego polityki mieszkaniowej

rządu Zjednoczonej Prawicy, realizowana była przez spółkę PFR

Nieruchomości jako program budownictwa dostępnego, nie społecznego.

Ponieważ inwestycje tej spółki powstają we współpracy z samorządami,

a większość ich najemców kwalifikuje się do wspomnianego już wcześniej

programu dopłat do czynszu Mieszkanie na Start, można uznać PFRN

za pewnego rodzaju „dostępnego dewelopera” sektora prywatnego najmu

instytucjonalnego.

Przedwojenne tradycje polskiego

budownictwa społecznego

Powiązana z ideą budownictwa społecznego, lecz nie tożsama z nią, jest jeszcze

koncepcja „osiedla społecznego”, której prekursorami w Polsce byli architekci

moderniści działający w dwudziestoleciu międzywojennym (m.in. Barbara

i Stanisław Brukalscy, Helena i Szymon Syrkusowie, Józef Szanajca i Bruno

Zborowski).

Osiedla społeczne miały nie tylko oferować wygodne i dobrze zaprojektowane

mieszkania dla rodzin robotniczych, ale również zaspokajać

inne potrzeby człowieka – np. prawo do odpoczynku w zieleni, dostęp

do placówek oświatowych i kulturalnych czy łatwe dojście do punktów

handlowych.

To właśnie ta szkoła myślenia o mieszkalnictwie była inspiracją

dla pierwszych nowoczesnych realizacji idei budownictwa społecznego

w Polsce, czyli dwóch przedwojennych osiedli Warszawskiej Spółdzielni


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 63

Mieszkaniowej, osiedli ZUS z lat 30. (tak, przed wojną ZUS budował

też mieszkania!), osiedla komunalnego im. Montwiłła-Mireckiego w Łodzi

czy też inwestycji Towarzystwa Osiedli Robotniczych, kontrolowanej

przez państwo spółki kredytującej i realizującej mieszkania dla robotników

i ubogich pracowników umysłowych.

I choć skala tych inwestycji była niewielka w stosunku do gigantycznych

potrzeb, a mieszkania nierzadko były zbyt drogie dla rodzin robotniczych,

wywarły one ogromny wpływ na powojenną architekturę i urbanistykę.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 64

Czy klasa średnia

może mieszkać

w mieszkaniach

komunalnych?

zuzanna mielczarek, kamil trepka

Polska jest zaskakującym krajem. Choć coraz częściej mówi się o tym, że

brakuje mieszkań, nieustannie doprowadza się do kurczenia zasobu mieszkań

komunalnych. Ale czym właściwie są mieszkanie komunalne? Czemu

wzbudzają tyle emocji? Dlaczego jest ich coraz mniej? I czy jest szansa, aby

odwrócić ten trend?

Kto zarządza mieszkaniami komunalnymi?

„Tworzenie warunków do zaspokajania potrzeb mieszkaniowych wspólnoty

samorządowej”, jak określa to art. 2 Ustawy o ochronie praw lokatorów, to

jedno z kluczowych zadań własnych polskich gmin. Do najważniejszych

instrumentów służącym samorządom do realizacji tego zadania należą


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 65

m.in.: zarządzanie tzw. zasobem komunalnym, czyli lokalami należącymi

do gmin; budowa nowych mieszkań komunalnych oraz powołanie towarzystw

budownictwa społecznego (TBS, od 2021 roku działające również

pod nazwą społeczna inicjatywa mieszkaniowa, SIM), spółek non profit,

które budują mieszkania dla gospodarstw domowych o średnich zarobkach.

Istnieją różne formy zarządzania zasobem gminnym – może być zarządzany

bezpośrednio przez pracowników gminy lub za pośrednictwem

wyspecjalizowanej, wydzielonej jednostki samorządowej (często jej nazwa

zawiera słowo „zarząd”, np. zarząd gospodarowania nieruchomościami,

zarząd mienia komunalnego czy zarząd budynków komunalnych). Lokale

komunalne mogą być własnością spółki należącej do gminy; ponadto

samorządy mają prawo, aby powierzyć zarządzanie swoim zasobem mieszkaniowym

profesjonalnemu, prywatnemu zarządcy.

W niektórych miastach samorządy podpisały umowę z gminnymi TBS-ami,

które zarządzają budynkami komunalnymi należącymi do danego miasta.

Dobrymi przykładami tej praktyki są takie zachodniopomorskie miasta

jak Stargard (gminny TBS zarządza całym zasobem gminy) oraz Szczecin

(Szczeciński TBS, największy w naszym kraju, zarządza dodatkowo 2,6

tys. mieszkań komunalnych i 4,3 tys. mieszkań własnościowych). Doświadczenie

w zakresie gospodarowania miejskim zasobem mieszkań ma

także Katowicki TBS, który dywersyfikuje swoją ofertę, budując nawet

mieszkania na sprzedaż, a z zysków rewitalizuje i realizuje nowe budynki

należące do miasta.

Kto może zamieszkać

w mieszkaniu komunalnym?

Decyzja o tym, komu przysługuje mieszkanie komunalne, leży wyłącznie

w gestii lokalnej rady gminy. Przykładowo we Wrocławiu, trzecim pod


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 66

względem liczby mieszkańców mieście Polski, należy spełnić trzy warunki:

przynależeć „do wspólnoty samorządowej Wrocławia” (weryfikowane

m.in. przez meldunek), mieć niezaspokojone potrzeby mieszkaniowe oraz

dochód nieprzekraczający 150 proc. najniższej emerytury (w przypadku

gospodarstwa wieloosobowego: 100 proc. na osobę).

Najniższe świadczenie emerytalne wynosi aktualnie 1588,44 zł brutto,

co oznacza, że miesięczny dochód osoby ubiegającej się w stolicy Dolnego

Śląska o mieszkanie komunalne nie może przekroczyć 2382,66 zł brutto (dla

gospodarstwa wieloosobowego: 1588,44 zł brutto na osobę). Dochodzi zatem

do paradoksalnej sytuacji: pracowniczka zarabiająca pensję minimalną

(od 1 lipca 2023 roku: 3600 zł brutto, czyli 2783,86 zł „na rękę”) nie

kwalifikuje się we Wrocławiu do lokalu miejskiego, nie wspominając już

nawet o bezdzietnym małżeństwie, w którym oboje małżonkowie pracują

za wynagrodzenie minimalne.

Jeśli już uda się spełnić te dość wyśrubowane kryteria, osoba czy rodzina

ubiegające się o mieszkanie komunalne trafiają na listę kolejkową

(w niektórych gminach przyznawane są dodatkowe punkty np. za chorobę,

niepełnosprawność czy status bezrobotnego). Jak podaje GUS, w Polsce

na przydział lokalu od gminy oczekiwało pod koniec 2022 roku 126 tys.

gospodarstw domowych; w sierpniu 2021 roku we wspomnianej już stolicy

Dolnego Śląska na liście kolejkowej do mieszkań miejskich widniało

2,6 tys. osób – wrocławski rekordzista, 72-letni mężczyzna, czekał na przydział

swojego lokum aż 20 lat.

Warto dodać, że niektóre samorządy zdecydowały się na bardziej szczodre

widełki dochodowe. Dobrym przykładem takiej praktyki jest Włocławek –

aby zamieszkać na nowym osiedlu komunalnym przy ulicy Celulozowej,

które w maju 2022 roku zyskało ogólnopolską sławę jako tło dla konwencji

mieszkaniowej Lewicy, trzeba było wykazać się dochodem wynoszącym od

240 do 320 proc. najniższej emerytury (w przypadku gospodarstwa wieloosobowego:

od 160 do 300 proc. na osobę), co odpowiada miesięcznemu


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 67

dochodowi w przedziale między 3812,26 zł a 5083 zł brutto (dla gospodarstwa

wieloosobowego: od 2859,19 zł do 4765,32 zł brutto na osobę).

Dzięki temu zabiegowi historyczna stolica Kujaw stworzyła również

ofertę mieszkaniową dla lokalnej klasy średniej, która zazwyczaj nie ma

dostępu do budownictwa komunalnego (dla przedstawicieli tej klasy adresowana

powinna być działalność lokalnych TBS-ów, ale zależy ona w ogromnej

mierze od decyzji politycznych ich właścicieli, czyli gmin).

Jak ustalane są czynsze

w budownictwie komunalnym?

Wysokość czynszów za mieszkania komunalne również ustalają rady gminy,

choć muszą one uwzględnić pewne ograniczenia ustawowe – w skali

roku czynsz nie może przekroczyć 3 proc. wartości odtworzenia lokalu

mieszkalnego w danej lokalizacji (tłumacząc z języka urzędowego na

polski: tzw. stawka odtworzeniowa, publikowana dwa razy rocznie przez

wojewodów, przedstawia przeciętny koszt budowy metra kwadratowego

mieszkania; na jej podstawie obliczany jest maksymalny dopuszczalny

czynsz w danym województwie lub mieście wojewódzkim).

Pozostając przy przykładzie Wrocławia, oznacza to, że rada miasta miałaby

prawo podnieść stawkę czynszu za mieszkanie komunalne do poziomu 20,61 zł

za metr kwadratowy (stan na sierpień 2023 roku – przyp. red.). W praktyce

jednak zdecydowana większość gmin nie wyczerpuje ustawowych limitów

i stosuje niższe stawki czynszu – w stolicy Dolnego Śląska stawka bazowa

wynosi 8,90 zł za metr kwadratowy, do tego dochodzą jeszcze ewentualne

zwyżki (np. ze względu na dobry stan lokalu, dostęp do windy czy duży

metraż) lub zniżki (np. za zły stan lokalu, lokalizację w strefie peryferyjnej,

kuchnię lub łazienkę współdzieloną z innymi mieszkaniami czy brak przyłączenia

do ciepła miejskiego).


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 68

Wśród miast wojewódzkich najwięcej za mieszkanie komunalne

muszą płacić dziś mieszkańcy Krakowa (stawka maksymalna: 15,22 zł/

m²) i Poznania (maks. 14,35 zł/m²). Warto przypomnieć, że na początku

tego roku doszło w wielu polskich miejscowościach do podwyżek czynszów

lokali gminnych – np. lokatorzy mieszkań komunalnych w Warszawie

muszą płacić o 10 proc. wyższe czynsze niż w 2022 roku. Podwyżki te

były zgodne z Ustawą o ochronie praw lokatorów, która uznaje podwyżkę

czynszu o średnioroczny wskaźnik inflacji za uzasadnioną.

Lokale socjalne

Odrębną kategorię mieszkań komunalnych stanowią tzw. lokale objęte

najmem socjalnym (nazywane powszechnie „mieszkaniami socjalnymi”).

Jest to zasób skierowany do osób najuboższych, znajdujących się w najtrudniejszej

sytuacji finansowej, w tym osób w kryzysie bezdomności. Lokale

socjalne pełnią również funkcję mieszkań zastępczych dla osób z wyrokami

eksmisyjnymi.

Należy wspomnieć o tym, że mieszkania te mogą też spełniać niższe normy

techniczne niż standardowe lokale komunalne. Art. 22 Ustawy o ochronie

praw lokatorów dopuszcza do zasobu socjalnego mieszkania o obniżonym

standardzie, jak również takie, gdzie na jednego lokatora przypada jedynie

5 m 2 powierzchni użytkowej lub w przypadku lokalu jednoosobowego – 10 m 2 .

Czyni to te lokale z założenia substandardowymi tworami, ponieważ według

ustawy Prawo Budowlane obowiązujący minimalny metraż mieszkania to

25 m 2 . Warunki te tłumaczone są tym, że z góry zakłada się jedynie tymczasowe

użytkowanie tego typu lokalu przez najemcę.

Co więcej, w przeciwieństwie do umowy najmu standardowego mieszkania

komunalnego, która jest podpisywana na czas nieokreślony, najemcom

lokali socjalnych oferowana jest jedynie umowa na czas określony. Dochód


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 69

osoby ubiegającej się o lokal socjalny we Wrocławiu, który służy nam w tym

artykule za przykładowe miasto, nie powinien przekraczać 100 proc. najniższej

emerytury, czyli 1588,44 zł brutto (w przypadku gospodarstwa wieloosobowego:

70 proc. najniższej emerytury, czyli 1111,90 zł brutto na osobę).

Miesięczny czynsz za wynajem lokalu socjalnego może wynosić maksymalnie

połowę najniższej stawki za mieszkanie komunalne w danej gminie. Także

i w tym przypadku większość samorządów nie wyczerpuje ustawowych limitów –

np. w stolicy Dolnego Śląska najemcy lokalu socjalnego płacą gminie czynsz

w wysokości 2,22 zł za m 2 .

Znikający zasób

Na początku III RP, w 1990 roku, było w naszym kraju 1,980 mln mieszkań

komunalnych; do końca 2020 roku liczba ta zmniejszyła się do 807 tys.,

czyli o niemalże 60 proc. Przez 30 lat udział lokali komunalnych w ogólnym

zasobie mieszkaniowym spadł z poziomu 16,7 proc. (1990) do zaledwie

5,3 proc. (2020).

Kurczenie się zasobów gmin spowodowane jest przede wszystkim

dwoma zjawiskami: masową prywatyzacją mieszkań komunalnych i pogarszającym

się stanem budynków należących do gmin.

Kiedy w 1990 roku gminy zaczęły realnie zarządzać mieszkaniami komunalnymi

(a nie jedynie administrować zasobem mieszkaniowym, jak za czasów

Polski Ludowej), stały się zarazem właścicielkami dość „problematycznego”

mienia. Zdecydowana większość budynków komunalnych była w opłakanym

stanie, przez dziesięciolecia wykonywano w nich tylko doraźne remonty; niskie

wpływy czynszowe nie wystarczały nawet na bieżące utrzymanie budynków,

a co dopiero na ich gruntowną modernizację.

Aby pozbyć się lokali komunalnych i związanych z nimi kosztami, samorządy

zezwoliły dotychczasowym lokatorom na wykup mieszkań, bez


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 70

konieczności przeprowadzania przetargu, często przyznając ogromne bonifikaty

– w niektórych przypadkach mieszkania sprzedawano jedynie za

10 proc. wartości rynkowej. W Warszawie zasób miejski skurczył się tak

bardzo, że w 2017 roku rada miasta de facto zablokowała sprzedaż lokali

komunalnych (podobne uchwały przyjęły w 2022 roku samorządy Łomży,

Sopotu i Rzeszowa). Prywatyzacja komunalnych mieszkań nadal odbywa

się w wielu gminach (w samym 2020 roku sprzedano łącznie ponad 34 tys.

lokali), a jak wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli w latach 2016–2021

do nieprawidłowości w tym procederze doszło w 19 na 20 badanych gmin

(jedynie w Szczytnie było to robione zgodnie z przepisami).

Niezmiennie wielką zwolenniczką prywatyzacji mieszkań należących

do gmin jest rządząca (jeszcze) prawica. W listopadzie 2022 roku prezes

PiS Jarosław Kaczyński ogłosił wprost, że jego partia będzie dążyła do wprowadzenia

prawa, które zmusi samorządy do sprzedaży lokali komunalnych,

co wywołało negatywną reakcję ze strony włodarzy gmin (do końca lipca

2023 roku rząd nie przedstawił jednak stosownego projektu ustawy, więc

być może PiS po prostu nie zdąży wprowadzić w życie tego pomysłu przed

wyborami parlamentarnymi).

Reprywatyzacja

Przeważającą część dzisiejszego zasobu komunalnego tworzą mieszkania,

które w latach 40. ubiegłego wieku zostały znacjonalizowane przez władze

Polski Ludowej. Zjawisko reprywatyzacji mieszkań komunalnych, czyli proces

przekazywania przez samorządy i sądy budynków należących do gmin

w ręce osób i spółek, które posiadały fałszywe lub prawdziwe roszczenia

do tych nieruchomości, rozpoczął się na dobre w drugiej połowie lat 90.

Do dziś nie udało się podjąć ogólnokrajowej, systemowej decyzji

dotyczącej reprywatyzacji. Odbywa się ona na podstawie pojedynczych


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 71

decyzji administracyjnych i orzeczeń sądu. Sytuacje restytucyjne, ze

względu na całkowity brak regulacji, były bardzo zindywidualizowane,

dając pole do nadużyć i przestępstw takich jak np. handel roszczeniami.

W czerwcu 2015 roku Sejm uchwalił tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną

(weszła w życie dopiero we wrześniu 2016 roku), niemniej nie

zaoferowała ona rozwiązań całościowych i odnosiła się jedynie do sytuacji

dawnych właścicieli gruntów na terenie Warszawy. Choć akt ten, wraz

z działaniami komisji reprywatyzacyjnej, nie zablokował całkowicie tego

procederu, to go zdecydowanie ukrócił. W 2020 roku natomiast wprowadzono

zakaz reprywatyzacji budynków zamieszkanych przez lokatorów

i wprowadzono zasady szybszej wypłaty odszkodowań. A w sierpniu 2021

roku Sejm uchwalił nowelizację Kodeksu postępowania administracyjnego,

która umorzyła tysiące postępowań administracyjnych toczących się przed

polskimi sądami.

Wcześniej największym echem odbiła się afera reprywatyzacyjna w Warszawie,

w którą zamieszani byli m.in. urzędnicy ratusza kierowanego przez

prezydentkę miasta Hannę Gronkiewicz-Waltz – szacuje się, że od 40 do

nawet 55 tys. lokatorów zamieszkujących stołeczne kamienice zostało poszkodowanych

w ramach reprywatyzacji. Proceder ten miał również miejsce

w innych miastach, np. w Krakowie, Łodzi, Poznaniu czy Lublinie.

„Mieszkanie za remont”

Programem cieszącym się w wielu gminach rosnącą popularnością jest

„Mieszkanie za remont”. Osoby deklarujące przeprowadzenie na własny

koszt remontu lokalu komunalnego w złym stanie technicznym uzyskują

dzięki temu ułatwiony dostęp do preferencyjnego najmu bez kolejki i konieczności

weryfikacji pułapu dochodowego. Dodatkowo mogą uniknąć

również wpłacania kaucji oraz ponoszenia kosztów najmu w trakcie remontu.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 72

Rozwiązanie to z jednej strony pozwala utrzymać lokale komunalne

w kondycji nadającej się do zamieszkiwania, z drugiej zaś ściąga odpowiedzialność

za remonty z samorządów i de facto jeszcze bardziej zmniejsza

zasób dla osób najbardziej potrzebujących, ponieważ „Mieszkania za remont”

nierzadko wynajmowane są na czas nieokreślony, przez osoby niekoniecznie

znajdujące się w trudnej sytuacji finansowej.

Brak CO i grzyb na ścianie

Zły stan techniczny wielu mieszkań komunalnych staje się udręką dla lokatorów:

brak dostępu do centralnego ogrzewania, zagrzybienie, nieszczelna

stolarka, zużyte instalacje elektryczne prowadzące do pożarów… Według

raportu NIK z 2022 roku stan lokali komunalnych na Dolnym Śląsku wręcz

zagraża zdrowiu i życiu mieszkańców. Ponad 90 proc. zasobu we władaniu

badanych gmin powstało przed II wojną światową, a samorządów nie stać

na ich remonty i naprawy. Problemy z egzekwowaniem czynszów oraz brak

wystarczającej liczby lokali zastępczych dla osób poddanych eksmisji nie

poprawiają sytuacji.

Zdarza się, że zły stan lokali dochodzi do takiego ekstremum, że warunki

w nich panujące radykalnie wykluczają zamieszkanie. Tak jest np.

w Warszawie, gdzie ponad 3 tys. mieszkań z zasobu komunalnego stoi

pustych (w ciągu ostatnich czterech lat liczba ta wzrosła o tysiąc lokali!).

Patrząc szerzej, w skali całego kraju aż 64 tys. lokali komunalnych,

czyli 7,9 proc. zasobu należącego do gmin w całej Polsce, stanowiły w 2020

roku wyłączone z użytkowania pustostany.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 73

Więcej pieniędzy, mniej mieszkań

W ostatnich latach zmieniły się zasady funkcjonowania systemu mieszkalnictwa

komunalnego. Nowelizacja Ustawy o ochronie praw lokatorów z 2019

roku wprowadziła tzw. mechanizm weryfikacji czynszowej. Nie częściej niż co

dwa i pół roku gminy upoważnione są do cyklicznego sprawdzania wysokości

dochodów najemcy, które w przypadku wzrostu i przekroczenia określonego

limitu skutkują również podwyżką czynszu (przepisy te dotyczą jednak

jedynie umów podpisanych po 21 kwietnia 2019 roku). Celem zmian było

uwolnienie części zasobu i bardziej transparentne nim zarządzanie w obliczu

ogromnego niedoboru mieszkań.

Nowela z 2019 roku była częścią ogłoszonego w 2016 roku Narodowego

Programu Mieszkaniowego. W ramach tego zestawu wprowadzono

także program Mieszkanie Plus oraz kilka instrumentów mających na celu

wsparcie mieszkalnictwa komunalnego.

Pierwszym z nich jest Lokal za grunt, umożliwiający prywatnym inwestorom

nabycie publicznych gruntów, np. pod zabudowę mieszkaniową

z możliwością rozliczenia części wartości nieruchomości poprzez przekazanie

gminie części zrealizowanych mieszkań lub lokali pod usługi publiczne.

Istnieje jednak ryzyko, że działający dla zysku deweloper poniesie straty

w ramach oddania lokali gminie, co wpłynie na podniesienie cen pozostałych,

oferowanych przez niego mieszkań w modelu rynkowym. Istotne

też są zapisy w przetargu i umowie dotyczące standardu i lokalizacji przekazywanych

gminie lokali w ramach danej inwestycji – powinny być tak

sformułowane, by uniknąć ryzyka, że będą to mieszkania najmniej ustawne,

gorzej doświetlone i o najniższym standardzie.

Lokatorzy komunalni (również ci, którzy uzyskali mieszkanie jako

beneficjenci gminnego programu Lokalu za grunt), mogą ubiegać się o bezzwrotne

dofinansowanie wysokości czynszu w ramach programu Mieszkanie


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 74

na start, skierowanego do najemców o umiarkowanych i niższych dochodach.

Kwalifikują się do niego także najemcy TBS, lokali zrealizowanych

przez operatora rynkowej części Mieszkania Plus PFR Nieruchomości oraz

Społeczne Agencji Najmu.

Mimo nowych instrumentów mających usprawnić segment mieszkalnictwa

komunalnego przez dwie kadencje rządów PiS działalność budowlana

gmin stanowiła margines polskiej gospodarki mieszkaniowej. Od 2016

roku do 2022 roku nad Wisłą, Odrą, Bugiem i Wartą powstały łącznie

8843 mieszkania komunalne, czyli średnio 1474 lokale rocznie – oznacza

to, że jedynie 0,6 proc. lokali oddanych w ciągu ostatnich siedmiu lat zostało

zrealizowanych przez gminy lub spółki gminne niebędące TBS-ami.

W 2022 roku osiągnięty został kolejny niechlubny rekord: pierwszy

raz w historii III RP liczba nowych mieszkań komunalnych spadła poniżej

psychologicznej granicy tysiąca lokali (do dokładnie 629 mieszkań). Włodarze

gmin tłumaczyli się, że po prostu brakuje im środków, by prowadzić

bardziej ambitną politykę mieszkaniową – spadki wpływów podatkowych

spowodowane pandemią i wprowadzeniem Polskiego Ładu, szalejąca inflacja

i ogromny wzrost cen energii w następstwie rosyjskiej agresji na Ukrainę

skutecznie wydrenowany budżety samorządów.

Rząd Zjednoczonej Prawicy, w obliczu skromnych efektów działalności

budowlanej gmin, zwiększył w 2021 roku dotację na realizację mieszkań

komunalnych: dotychczasowy maksymalny grant na pokrycie kosztów budowy

lokali komunalnych, wypłacany ze środków Funduszu Dopłat Banku

Gospodarstwa Krajowego (BGK), wzrósł z poziomu 50 proc. do 85 proc.

(po uruchomieniu przez Polskę środków z KPO wzrośnie on nawet do

95 proc.). W budżecie centralnym na rok 2023 zarezerwowano na program

budownictwa socjalnego i komunalnego (BSK) 1,65 mld zł, co w obliczu

wydatków planowanych budżetu państwa (672 mld zł) nie robi wielkiego

wrażenia, niemniej stanowi niebywały skok względem 2015 roku, kiedy

na ten cel przeznaczono… 116,5 mln zł.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 75

Samorządowcy nie kwapią się jednak do budowy nowych mieszkań

komunalnych. W wielu gminach ta forma budownictwa wciąż uważana

jest za kłopotliwą – stosunkowo niskie czynsze nie pokrywają bieżących

kosztów utrzymania zasobu, do tego dochodzą ogromne problemy z egzekucją

czynszów. Według danych zebranych w ramach spisu powszechnego

z 2021 roku aż 392 tys. mieszkań komunalnych miało zaległości czynszowe;

łączną wysokość zadłużenia lokatorów zasobów gminnych GUS szacował

w 2020 roku na astronomiczną sumę 3,851 mld zł.

Nowe zasady finansowania budownictwa komunalnego zawierają też pewien

kruczek: im większy grant gminy uzyskują z Funduszu Dopłat BGK, tym

niższego czynszu maksymalnego mogą zażądać za dany lokal. I tak w przypadku

grantu na 45 proc. kosztów budowy lokalu komunalnego czynsz za metr kwadratowy

nie może przekroczyć 3,5 proc. stawki odtworzeniowej; przy 60 proc.

kosztów – 3 proc. stawki; przy 75 proc. kosztów – 2,5 proc. stawki. Przy

dotacji pokrywającej 90 proc. kosztów budowy maksymalny czynsz może

wynosić jedynie 2 proc. stawki odtworzeniowej, co znacząco ogranicza autonomię

samorządów w ustanawianiu czynszu (i efektywnie sprawia, że koszty

utrzymania budynku mogą być niższe niż wpływy z czynszów). Włodarze

gmin zastanowią się pewnie dwa razy, czy skorzystają z tych grantów w obawie

przed tym, że w przyszłości będą ponosić wysokie koszty związane z bieżącym

utrzymaniem nowo powstałych osiedli komunalnych.

W ostatnim czasie coraz więcej samorządów decyduje się na budowę

nowych mieszkań na wynajem. Czy ten trend utrzyma się w najbliższych

latach? Zależeć to będzie przede wszystkim od decyzji rządu, który powstanie

po październikowych wyborach. Jeśli nowa koalicja rządząca znajdzie sposób

na zwiększenie wpływów do gminnych budżetów i przeznaczy większe środki

na budownictwo społeczne – pamiętajmy o tym, że we wciąż zablokowanym

Krajowym Planie Odbudowy przewidziano na ten cel aż 10 mld zł, z czego

połowę mają pokryć fundusze unijne – możemy spodziewać się renesansu

tej formy mieszkalnictwa. Trzymajmy zatem kciuki, aby budowa mieszkań


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / mieszkanie / 76

na wynajem była priorytetem ekipy, której już 15 października wyborczynie

i wyborcy powierzą odpowiedzialność za nasz kraj.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 77

TRANSPORT,

CZYLI

SKĄD

PRZYBYLIŚMY

I DOKĄD

ZMIERZAMY


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 78

Problemem transportu

publicznego w Polsce

nie są pieniądze. Tych

jest aż nadto

bartosz jakubowski

Gdybym dziś miał napisać tekst o wykluczeniu transportowym, to powtarzana

od pięciu lat liczba 13,8 mln osób mieszkających w gminach bez

zorganizowanego transportu publicznego (mylnie podawana przez wielu

jako liczba osób „wykluczonych transportowo”) nie byłaby już tak szokująca.

W 2022 roku gminy, które wciąż nie czują się w obowiązku uruchamiać

autobusów, zamieszkuje już tylko 6,4 mln osób.

Od 2015 roku nominalne wydatki samorządów na transport wzrosły

o prawie 5 mld zł rocznie, zawiązano nowe związki gminne zajmujące się

transportem publicznym, a 150 powiatów zakasało rękawy i zabrało się

do uruchomienia własnych przewozów autobusowych. Patrząc tylko na te

dane i na ogłaszany przez rząd sukces Funduszu Rozwoju Przewozów Autobusowych,

w ramach którego niezliczone linie łączą tysiące miejscowości,

można by pomyśleć, że zwalczyliśmy wykluczenie transportowe.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 79

Nic bardziej mylnego. W 2022 roku przewozy autobusami pozamiejskimi

spadły o 200 mln pasażerów w stosunku do stanu z 2015 roku, czyli niemal

o połowę. W tym samym czasie komunikacja miejska „zgubiła” około 1,3 mld

pasażerów, co oznacza że co trzeci pasażer zniknął z autobusów i tramwajów –

głównie w wyniku pandemii COVID-19. Jednym słowem – dopłacamy

ze środków publicznych więcej, a pasażerów jest o 1,5 mld mniej. Ten sam

medal, ale druga strona.

Na białym koniu powinien w tym miejscu wjechać konfederacki kandydat

na posła i powiedzieć, że na chłopski rozum to ten cały transport publiczny

w Polsce jest do zaorania, a jedyna droga dla kraju to te dwa samochody dla

każdego. Na szczęście świat nie jest taki prosty, więc spójrzmy na to, co można

poprawić, żeby Polska naprawdę była „fajnym krajem do życia”

Pandemia zmieniła wszystko,

prawie wszystko

Po pierwsze, przez ostatnie lata przeszliśmy przez trzęsienie ziemi w transporcie

publicznym. Pandemia COVID-19 zdemolowała budowane głównie

na unijnych inwestycjach potoki pasażerskie w transporcie publicznym.

Kolej, o której napisał już Karol Trammer, odbiła się od dna i choć nie bez

problemów, to jednak wraca na swoją ścieżkę wzrostu.

Transport miejski i pozamiejski na gumowych kołach nadal nie może

się odnaleźć. Zmienione nawyki pasażerów wskutek polityki nakazującej

zajmowanie co drugiego miejsca, pociągnęły za sobą falę likwidacji połączeń,

głównie tych komercyjnych (na których opierał się transport pozamiejski).

W komunikacji miejskiej w wielu miejscach również dokonano cięć w rozkładach,

co także podważyło zaufanie do transportu publicznego. Miasta zaczęły

szukać oszczędności i błędne koło likwidacji ponownie poszło w ruch.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 80

Pieniądze powinny pomóc.

Nie pomogły

Gminy wiejskie i powiaty ziemskie otrzymały ratunek w postaci Funduszu

Rozwoju Przewozów Autobusowych (FRPA). Ten jednak nie posiadał i nie

posiada żadnych kryteriów jakościowych w przyznawaniu środków, co

w połączeniu z brakiem umiejętności większości samorządów w organizowaniu

transportu publicznego skończyło się fiaskiem. Owszem, samorządy

opłaciły i uruchomiły setki nowych kursów, ale ich efekty – co widać po

wcześniej zacytowanych danych – są, delikatnie mówiąc, mierne.

Poza nielicznymi przypadkami w skali kraju nowe połączenia nie są

zintegrowane z niczym. Korzystanie z nich wymaga zakupu odrębnego

biletu, godziny połączeń w wielu przypadkach są losowe, podobnie jak

trasy, a powiązanie z istniejącą komunikacją miejską lub połączeniami

kolejowymi – nie istnieje.

Co więcej, w kilku miejscach gminy i powiaty „obwarzankowe”

wokół miast zaczęły wypowiadać umowy miastom, bo od teraz, mając

wsparcie finansowe od rządu, znacząco odwróciła się ich rola. Teraz to one

stały się organizatorami podmiejskich linii autobusowych, nie musząc już

płacić – często zawyżonych – stawek na rzecz miejskich przedsiębiorstw

komunikacyjnych, które obsługiwały również podmiejskie miejscowości.

Kutno, Grudziądz czy Elbląg to tylko część miast, którym krajobraz

komunikacyjny się przez ostatnie lata wywrócił.

Te wywrotki systemu to efekt wieloletniego stawiania twardych barier

podziału podlanych chaosem organizacyjnym. Formalnie, mamy bliżej

nieokreśloną „komunikację miejską” (dla ustawodawcy to wszystko czym

zajmuje się gmina miejska), kolej i przewozy autobusowe.

W efekcie warszawska Szybka Kolej Miejska jest komunikacją miejską,

bo płaci za nią Warszawa, ale trójmiejska SKM to już nie komunikacja


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 81

miejska, tylko kolej, bo płaci za nią marszałek województwa pomorskiego.

Tramwaj podmiejski z Łodzi do Ozorkowa umarł śmiercią techniczną, bo

przecież jest komunikacją miejską, a utrzymanie infrastruktury tramwajowej

i ruchu na niej leży na barkach wiejskich samorządów. Jednocześnie, kiedy

szyna już ma profil kolejowy, to jej właścicielem może być państwowa spółka,

a za pociągi, które po niej jeżdżą, zapłaci marszałek województwa. Mało?

Na tych samych trasach, prowadzących do dużych miast, równolegle

do siebie jeżdżą autobusy finansowane przez gminy (najczęściej jako

komunikacja miejska dużego miasta) i prywatni przewoźnicy autobusowi

(a to już przewozy autobusowe, najczęściej bez dofinansowania). W efekcie

w obu jest inna taryfa, inne ceny, inny standard, choć w praktyce obsługują

te same miejscowości i te same przystanki. Ani samorządy, ani rząd nie

dostrzegają w tym problemu, choć efektywność takiego rozwiązania jest

znikoma, a mieszkańcy masowo wybierają własny samochód.

Organizatorem transportu może być każdy (samorząd) i nikt – bo

przecież prawo nie zmusza samorządu do zapewnienia komunikacji, w przeciwieństwie

do wywozu śmieci czy zapewnienia edukacji. Rozbicie odpowiedzialności,

połączone z patologiczną zasadą samorządu „robimy to, na

co jest dofinansowanie”, skończyło się podobnie jak z Aquaparkami – nikt

nie wie, po co, ale autobusy (finansowane z FRPA) są. A jak pieniędzy z projektu

nie ma, to się je likwiduje. Proste, tylko znowu bez sensu i bez efektu.

Dlatego problemem transportu publicznego w Polsce nie są pieniądze.

Tych jest aż nadto, choć ustalenie tego, kto i ile wydaje, nie jest łatwe, choćby

dlatego, że pieniądze przepływają między samorządami w wyniku porozumień.

Bez wydatków na kolej regionalną, gminy, powiaty i województwa wydały

w 2022 roku ponad 13,5 mld zł, z czego przeważającą większość wydają miasta

na prawach powiatu (w tym są również pieniądze od podmiejskich gmin).

Do tego prawie 700 mln popłynęło w postaci dopłat do ulg ustawowych

w autobusach niebędących komunikacją miejską. Dodatkowo, 1,1 mld zł

samorządy gminne wydały na dowóz uczniów do szkół, który muszą


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 82

realizować na mocy ustawy oświatowej. Łączna kwota, jaką dysponują

samorządy, nie jest niska, a zarazem nie stanowi dramatycznego obciążenia

dla nich – mówimy bowiem o 4,4 proc. ich łącznych wydatków. Problem

polega na efektywności jej wydawania.

Ten autobus dalej nie pojedzie

Pierwszym i podstawowym problemem jest wąwóz finansowy pomiędzy

transportem publicznym w dużych miastach i poza nimi. Ustawowy podział

na komunikację miejską i niemiejską doprowadza do sytuacji, w której mamy

relatywnie drogie autobusy w mieście i permanentnie niedofinansowane linie

pod- i pozamiejskie. Samorządy nie potrafią tego zintegrować, a przepisy

dotyczące organizacji transportu publicznego, jak również te podatkowe

(rozliczenie VAT w rekompensacie od samorządu) nie pomagają im w tym.

W efekcie nie robi się nic albo marnuje się czas i potencjał na poszukiwanie

luk w prawie. Chaos pogłębiają różne zasady rozliczania ulg ustawowych

i ich niespójny wymiar. Jedyne krajowe rozwiązania w tym zakresie

polegają na zasypaniu dziury finansowej poprzez duże miasto, które bierze

na siebie całość kosztów, więc nietrudno się domyślić, że działa to wyłącznie

w aglomeracji warszawskiej. W pozostałych miejscach szuka się różnego

rodzaju obejść i wytrychów, które mają imitować istnienie „jednego biletu”.

Usunięcie barier administracyjnych to podstawowe wyzwanie w tym zakresie,

tak aby transport publiczny organizowany przez organy władzy publicznej

był traktowany jednakowo w kwestii finansowej i prawnej. System ulg ustawowych

musi zostać ujednolicony, a kwestia rozliczeń samorządów z operatorami

powinna zostać uproszczona tak, aby wybór modelu funkcjonowania transportu

publicznego nie powodował dodatkowych obciążeń fiskalnych.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 83

Kto zapłaci za ten autobus?

Drugim problemem jest rozproszenie odpowiedzialności. Transport lokalny

jest dziś traktowany jak gorący kartofel, który przerzuca się pomiędzy

poszczególnymi samorządami, a ten, kto go złapie i zacznie za niego płacić,

jest frajerem.

Żeby pokazać skalę tej patologii, warto spojrzeć na różnice w wielkości

środków wydawanych przez samorządy na transport publiczny. 48-tysięczna

Września wydaje na autobusy 311 tys. zł, co przekłada się na efemeryczne

kursy jednego albo dwóch autobusów na całe miasto, podczas gdy 46-tysięczne

Wejherowo wydaje ponad 12 mln zł.

Podobnie sytuacja wygląda w powiatach – powiat wołomiński poczuwa

się do odpowiedzialności za transport, więc wydaje na niego ponad 9 mln zł

rocznie, podczas gdy podobnie liczny i bogaty krakowski „obwarzanek” nie

wydaje ani grosza, podobnie jak ich kieleckie i białostockie odpowiedniki.

Mamy więc całą masę samorządów, które nie mają ochoty wydawać pieniędzy

na transport, chociaż niewątpliwie byłoby je na to stać, bo biedniejsi od

nich potrafią znaleźć środki. Brak ustawowego obowiązku współfinansowania

przewozów, brak wskazania jednoznacznie odpowiedzialnego organizatora

i brak standardu, jaki powinien zostać wypełniony – to wszystko składa się

na stan rzeczy, w którym, owszem, dalekobieżny czy regionalny przewoźnik

kolejowy albo autobusowy dowiezie nas do Krotoszyna, Ropczyc, Biłgoraja,

Lublińca czy Nidzicy, ale już dalej jesteśmy zdani na własne nogi.

O ile wiemy już, że miasta na prawach powiatu – lepiej lub gorzej –

potrafią zorganizować autobus spod dworca kolejowego, to już w przypadku

całej reszty niezbędne jest jasne ustalenie odpowiedzialności, za którą pójdą

pieniądze i ustawowe wymagania jakościowe.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 84

O której odjeżdża busik?

Trzecią kwestią do rozwiązania, zdawać by się mogło, że najłatwiejszą, jest

zapewnienie jednolitej informacji pasażerskiej dla wszystkich przewozów

w Polsce i odpowiedniej jakości. Trzeba położyć kres sytuacji, w której

nieoznakowany bus z tablicą z nazwą miejscowości za szybą podjeżdża pod

słupek, na którym jedyne co widać, to resztki zdrapanej kartki z rozkładem.

O ile największe miasta zasadniczo zapewniają dostęp do aktualnych

danych o rozkładach jazdy i lokalizacji przystanków, o tyle już w „Polsce

powiatowej” ciężko w ogóle dowiedzieć się kto, gdzie i w jakich godzinach

wykonuje przewozy. Cyfryzacja danych o rozkładach nie istnieje, albo jest

wykonywana metodą skanowania papierowych zezwoleń na wykonywanie

przewozów regularnych.

Potrzebujemy nie tyle centralnej bazy danych, ile ustandaryzowanych

repozytoriów danych o rozkładach i taryfach, tak aby ich dostępność była

identyczna dla wszystkich użytkowników. Państwo nie musi zajmować się

informowaniem o rozkładach i sprzedażą biletów – wystarczy, że każdy

chętny do takiej działalności będzie miał zapewnione pewne źródło danych.

O ile skala zmian niezbędnych do wprowadzenia w polskim systemie

organizacyjno-prawnym jest spora, o tyle należy pamiętać że wiele z nich

funkcjonuje z powodzeniem w innych krajach i nie czeka nas wymyślanie

koła na nowo.

Najpoważniejszą barierą będzie jednak nauczenie polskich samorządowców

umiejętności współpracy w zakresie wspólnej budowy systemów

transportowych, bez prowadzenia rozmów z pozycji siły i bez pazerności

w szukaniu pieniędzy w kieszeniach pasażerów i innych podmiotów samorządowych.

Działanie we wciąż funkcjonującym w polskich gminach

i powiatach paradygmacie „prywatnego samorządu” nie poprawi nic, nawet

mimo najlepszych rozwiązań prawnych. Warto też, żeby samorządowcy


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 85

potrafili w temacie transportu publicznego stanąć po stronie mieszkańców,

a nie interesów lokalnego busiarza czy własnej spółki komunikacyjnej.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 86

Pendolino,

czyli symbol

niezrównoważonego

rozwoju

piotr wójcik

Pendolino stało się symbolem niezrównoważonego modelu rozwoju, który

dominuje w Polsce od 1989 roku. Te nowoczesne składy pociągów nawet

dzisiaj nie wykorzystują pełni swoich możliwości. Niemal dekadę temu, gdy

rozpoczynały się ich regularne kursy, polska infrastruktura była zupełnie

nieprzygotowana do kolei szybkich prędkości. Chociaż podczas testów

polskie Pendolino pędziło nawet 293 km/godz., co było rekordem polskich

szyn, odbyło się to w „warunkach laboratoryjnych” – na potrzeby testów

zamknięto część Centralnej Magistrali Kolejowej (CMK), w wyniku czego

inne pociągi musiały jechać objazdem. Podczas planowych kursów Pendolino

w Polsce nigdy nawet nie zbliżyło się do takiej szybkości. Obecnie

osiąga już prędkość 200 km/godz., ale zaledwie na dwóch odcinkach CMK,

a od 2020 roku w niektórych miejscach na trasie Warszawa-Gdańsk.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 87

Kwadrans różnicy

Pendolino podniosło komfort podróżnych, jednak niespecjalnie przyspieszyło

czas dotarcia na miejsce. Włoskie pociągi były czyste, wygodne i przede

wszystkim bardzo ciche, czym odstawały od innych składów PKP Intercity

(IC). Ale jeśli chodzi o czas podróży, trudno mówić o rewolucji. Obecnie

z Katowic do Warszawy pendolino jedzie niecałe 2 godziny i 20 minut.

Najszybszy „zwykły” Intercity dojedzie tam kwadrans później. Zapewne

dla jakiejś garstki zabieganych biznesmenów ten kwadrans robi różnicę,

ale dla zdecydowanej większości podróżnych korzyść jest niewielka. Tym

bardziej że za przyjemność jazdy pendolino trzeba zapłacić ok. 100 zł więcej.

Obecnie większość starszych składów PKP Intercity jest wyremontowana

i zapewnia w miarę przyzwoity standard podróży. Z przewag pendolino

została więc cisza wewnątrz oraz ten marny kwadrans zaoszczędzonego czasu.

Oferta jest skierowana głównie do klientów premium, którzy podróżują

między największymi miastami oraz są skłonni kupić znacznie droższy bilet.

Włoskie pociągi łączą przede wszystkim największe polskie aglomeracje,

a krótszy czas dojazdu wynika głównie nie z wysokiej prędkości, ale z omijania

większości przystanków w mniejszych gminach, gdzie zatrzymują się

zwykłe pociągi IC, które z tego powodu jadą ze Śląska do stolicy czasem

i ponad 4 godziny.

Nic więc dziwnego, że zakup 20 składów Pendolino pod koniec rządów

PO-PSL był kontrowersyjny. Przez krytyków uznany został za drogą

zabawkę dla wyższej klasy średniej, z której nie skorzystają wykluczeni

komunikacyjnie mieszkańcy prowincji. Osobną kwestią jest dyskusja na

temat sensowności nabycia pociągów od Alstomu, a nie polskiego Newagu

lub Pesy. Zwolennicy patriotyzmu gospodarczego zwracali uwagę, że można

było poczekać kilka lat i kupić niewiele gorsze składy z Polski. Przykładowo

w 2015 roku Newag Impuls pojechał na CMK 225 km/godz. To jednak


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 88

pociąg o standardzie podróży dostosowanym raczej do krótszych tras. Nieprzypadkowo

korzystają z niego głównie koleje regionalne lub szybkie koleje

aglomeracyjne. Najgłośniej mówiło się o Pesie Dart, który jednak okazał

się sporym zawodem. Udało się sprzedać zaledwie 20 zespołów trakcyjnych.

Wszystkie kupiło PKP Intercity. Dosyć szybko okazało się też, że darty całkiem

często wymagają naprawy lub ulegają wypadkom. Latem tego roku

w pewnym momencie z użytkowania wyłączonych było aż 8 z 20 dartów.

Waloryzacja? Nie dla pekaesów

Na pytanie, czy pociągi polskiej produkcji mogły być alternatywą dla Pendolino,

odpowiedzieć mogą specjaliści. W tym miejscu to i tak drugorzędne.

Ważniejsze jest, że Pendolino stało się symbolem dominującego w czasach

rządów PO-PSL modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego. Ten niepotrzebnie skomplikowany

zwrot oznacza po prostu rozwój oparty na wzroście największych

aglomeracji, które stopniowo wysysają zasoby z otaczających je prowincji.

Główne metropolie stają się regionalnym hubem, który poszczególnym jednostkom

daje znacznie większe możliwości niż w mniejszych ośrodkach, ale

kosztem drenażu tych ostatnich. Krytyka tego modelu była jednym z głównych

filarów narracji PiS przed zwycięskimi wyborami w 2015 roku.

Pendolino stało się symbolem dopieszczania przez rząd PO-PSL wielkomiejskiej

klasy średniej, za co płacić mieli mieszkańcy małych i średnich

gmin. Symbolem bardzo efektownym, chociaż mocno naciąganym. Koszt

zakupu 20 pociągów wyniósł niecałe 2,7 mld ówczesnych złotych, czyli

około 4 mld, licząc w cenach obecnych. Znacznie większe kwoty obecny

rząd wydaje lekką ręką na zupełnie nieprzemyślane programy społeczne.

Zeszłoroczne dopłaty do zakupu węgla, które trafiły również do zamożnych

gospodarstw domowych, kosztowały budżet ok. 12 mld zł, a więc

trzy razy więcej.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 89

Nawet jeśli uznamy Pendolino za kozła ofiarnego, nie zmieni to faktu,

że niezrównoważony terytorialnie model rozwoju dominował po 1989 roku.

Włoskie pociągi były tylko jednym z licznych dowodów. Partia Jarosława

Kaczyńskiego szumnie zapowiadała odrodzenie się prowincji, jednak po

2015 roku nic się w tej kwestii nie zmieniło. Podejmowane działania były

ogłaszane z pompą, ale ich rzeczywisty wpływ był mizerny – a cel głównie

wizerunkowy. Przykładowo, Fundusz Rozwoju Przewozów Regionalnych,

nazywany potocznie Pekaes plus, to ledwie 800 mln zł rocznie. Dla mniej

zamożnych powiatów barierą jest niska kwota dopłaty do wozokilometra,

wynosząca 3 zł. Pierwotnie miała ona obowiązywać tylko do końca 2021

roku, jednak funkcjonuje do dziś, chociaż od tamtego czasu ceny wzrosły

o jedną piątą. W lipcu Sejm odrzucił poprawkę Senatu podnoszącą dopłatę

do 5 zł, o co apelowały same samorządy.

Równocześnie rząd chętnie dopieszcza kierowców korzystających z autostrad

i dróg ekspresowych – czyli przede wszystkim osoby kursujące między

większymi ośrodkami miejskimi. Zapowiadane zniesienie opłat na wszystkich

autostradach w Polsce można oszacować na ok. 1,5 mld zł – czyli dwa razy

więcej niż Pekaes plus. Rządowy Plan Budowy Dróg Krajowych przewiduje

wydanie do końca dekady aż 291 mld zł, z czego 256 mld środkami

krajowymi, a 35 mld funduszami UE. 187 mld zł zostanie przeznaczone

na zupełnie nowe inwestycje, a pozostała część na dokończenie obecnych

projektów. Niemal całość tej ostatniej kwoty sfinansuje budowę autostrad

i ekspresówek. Planowana długość nowych projektów to 2,6 tys. km nowych

dróg. Zwykłe drogi krajowe, z których na co dzień korzystają mieszkańcy

prowincji, to niecałe 150 km.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 90

CPK – Pendolino Kaczyńskiego

Oczywiście z ekspresówek mogą również korzystać mieszkańcy mniejszych

ośrodków. Co prawda głównie po to, by dojechać do najbliższego dużego

miasta, ale przynajmniej nie będą musieli się przeprowadzać, by korzystać

z możliwości, jakie dają aglomeracje. Pod warunkiem że mają samochód

i prawo jazdy. A wielu mieszkańców wsi czy niewielkich miasteczek nie ma.

Dla nich lepszym rozwiązaniem byłoby przekazanie miliardów złotych na

odbudowę powiatowej komunikacji zbiorowej, która funkcjonowała jako

tako jeszcze w latach 90. W mojej rodzinnej wsi, beskidzkiej Stryszawie

na początku lat 90. spokojnie można było poradzić sobie bez samochodu.

Rozklekotane co prawda, ale regularne pekaesy nie tylko dojeżdżały do

Suchej Beskidzkiej (obecna stolica powiatu), ale też do okolicznych gmin.

Obecnie trzeba liczyć na prywatnych przewoźników, którzy przyjeżdżają

wtedy, kiedy… przyjeżdżają.

Moja matka była niedawno na rozmowie z wójtem Stryszawy. Poruszyła

m.in. katastrofalny poziom komunikacji zbiorowej w gminie. Dotknięty

tymi „oskarżeniami” wójt przypomniał jej, że przecież niedawno gmina

uruchomiła przewozy komunalne. Szkopuł w tym, że kursują trzy razy

dziennie (rano, południe, wieczór) i dojeżdżają tylko do końca wsi.

W gruncie rzeczy polityka budowy dróg za czasów rządu PiS i tak

jest nieco lepsza niż przed 2015 rokiem. Rząd Morawieckiego postawił na

drogi ekspresowe, traktując autostrady po macoszemu, co jest niewątpliwie

krokiem w dobrą stronę. Ekspresówki są znacznie tańsze w budowie

i węższe, a ich sieć jest obecnie znacznie gęstsza, więc są łatwiej dostępne

dla mieszkańców prowincji i mogą czasem służyć także do krótszych tras.

W 2015 roku długość dróg ekspresowych była dłuższa od sieci autostrad

o ledwie 250 km. W tym roku sieć dróg ekspresowych będzie dłuższa od

autostrad aż o 2 tys. km.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 91

Ta zmiana akcentów to jednak tylko korekta modelu rozwoju odziedziczonego

po PO-PSL – i wcześniej głośno przez PiS krytykowanego.

Sztandarowym przykładem centralizacyjnego myślenia PiS jest Centralny

Port Komunikacyjny, który powinien być nazwany „Pendolino Kaczyńskiego”.

W 2017 roku koszt całego projektu szacowano na ok. 35 mld

zł, z czego 19 mld miał pochłonąć tak zwany komponent lotniczy – czyli

lotnisko z infrastrukturą. W obecnych cenach koszt lotniska to jakieś 27

mld zł. Jest wielce prawdopodobne, że CPK skanibalizuje mniejsze lotniska

regionalne, szczególnie te pobliskie – w Łodzi, Lublinie czy przebudowane

w zeszłym roku lotnisko w Radomiu.

Prowincja bez lekarzy

Postępujący wzrost nierówności terytorialnych widać także we wskaźnikach

ekonomicznych. Duże miasta coraz bardziej odstają od reszty kraju pod

względem wypracowywanego dochodu. Według Eurostatu w 2015 roku

PKB na głowę liczone według parytetu siły nabywczej w całej Polsce stanowiło

połowę PKB per capita w samym Poznaniu. W 2020 roku było to już

niecałe 49 proc. W relacji do Krakowa PKB dla całego kraju spadło o 2 pkt

proc. (z 61 do 59 proc.). W relacji do Wrocławia nawet o 2,5 pkt (z 60,5

do 58 proc.). Warszawa odskoczyła tylko o pół punktu, ale przewaga jest

ogromna – PKB per capita dla całej Polski to ledwie jedna trzecia PKB na

głowę w Warszawie.

Mnóstwo interesujących danych w tej sprawie wskazał Szymon Pifczyk

(autor bloga Kartografia Ekstremalna) w opublikowanym w sierpniu tekście

Tryumf modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego. Najbardziej drastyczne zmiany

dotknęły opiekę medyczną. W 2016 roku w pięciu największych miastach

w kraju pracowało 28 proc. lekarzy zatrudnionych w Polsce. W 2022 roku

było to już 35 proc. Udział pięciu największych miast w krajowej liczbie


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 92

dentystów skoczył w tym czasie z 22 do 32 proc. Wzrósł także odsetek zatrudnionych

tam pielęgniarek, położnych oraz dostępnych łóżek szpitalnych.

Jak wskazuje Pifczyk, po dodaniu do największej piątki także aglomeracji

górnośląskiej różnice te byłyby jeszcze większe.

Coraz większe nierówności terytorialne widać także w danych budownictwa.

W latach 2008–2015 58 proc. oddanych do użytku powierzchni

biurowych zlokalizowano w piątce największych miast. W latach 2016–2022

było to już 65 proc. Udział największych ośrodków miejskich w oddanej

powierzchni handlowej wzrósł z 21 do 26 proc. Pod względem liczby oddanych

mieszkań największe miasta zanotowały wzrost z 30 do 32 proc.

Pendolinizacja występuje także na poziomie lokalnym. Miasta prowadzą

przedziwną politykę komunalną, budując chociażby, z zadziwiającą

wręcz pasją, stadiony piłkarskie, które następnie świecą pustkami. Gdyby

z równym zapałem budowały mieszkania komunalne, mielibyśmy Wiedeń

nad Wisłą. Przykładowo, Tychy wybudowały stadion miejski za niecałe

130 mln zł. Ma efektowną bryłę i może pomieścić 15 tys. widzów. Średnia

liczba widzów nawet się do tego nie zbliża – w ubiegłym sezonie było to

niespełna 3,5 tys. Równocześnie w mieście działa dokładnie jeden żłobek

komunalny, chociaż w PRL jeden był niemal na każdym osiedlu. Zamiast

żłobków mamy za to… komunalne pole golfowe, bo jak wiadomo, ten

sport cieszy się w Polsce niebywałą popularnością, a zaspokajanie potrzeb

golfowych to jedno z kluczowych zadań gminy.

Wszystkie drogi prowadzą do centrum

Tychy znane są z przestrzelonych inwestycji. Sztandarowym przykładem jest

Zespół Szkół Municypalnych, którego budowa została rozpoczęta jeszcze

w 1999 roku. Niestety nie została dokończona, a szkielet budynku straszył

przez długie lata. Trudno powiedzieć, po co Tychy w ogóle zdecydowały


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 93

się na ten projekt, skoro w mieście funkcjonuje kilkanaście publicznych

szkół średnich i kilkadziesiąt podstawowych, co na 130 tys. mieszkańców

wydaje się wystarczające.

Na szczęście udało się zagospodarować większość niedokończonego

budynku. Środek nadal straszy. Obecnie na jednym końcu funkcjonuje

hala sportowa, a na drugim Mediateka, która jest jednym z nielicznych

naprawdę udanych pomysłów tyskiego samorządu. To porządna centrala

miejskich bibliotek publicznych, w której można wypożyczyć książki, filmy

na płytach DVD czy płyty CD z muzyką. Problem w tym, że z wielu

osiedli trudno tam dojechać, jeśli nie ma się samochodu. Pracująca tam

moja siostra w soboty ma do wyboru przyjechać 40 minut za wcześnie

lub się spóźnić. Niestety samorządowi nie udało się stworzyć porządnego

połączenia komunikacyjnego osiedla Z z osiedlem U, chociaż, jak same

nazwy wskazują, położone są one dosyć blisko siebie, a te kilka kilometrów

można pokonać, nie wykonując ani jednego zakrętu.

W Tychach łatwo jest dojechać autobusem lub trolejbusem do osiedli

uznawanych za śródmieście. Połączenia między osiedlami peryferyjnymi

są bardzo rzadkie i taka wycieczka niejednokrotnie wymaga przesiadki,

co jest dosyć absurdalne jak na zamożne miasto średniej wielkości. Ta

zasada działa też w całej Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii. Dojazd

do centrum Katowic jest zorganizowany względnie sprawnie. Wycieczka

z Tychów do Zabrza może trwać niewiele krócej niż przejazd pociągiem

z Katowic do Warszawy. Nawet dzielnice samych Katowic są połączone

mizernie. W weekend przejazd z Piotrowic na osiedle Tysiąclecia, przy

którym znajduje się popularny Park Śląski, może trwać ponad godzinę,

jeśli trafi się w niefartowny czas. Mowa o 300-tysięcznym mieście, a nie

wielomilionowej metropolii.

Katowice zdecydowały się również na stworzenie pompatycznego rynku,

gdzie znaleźć można m.in. palmy w donicach, a nawet sztuczną rzekę

Rawę. Modernizacja rynku kosztowała kilkaset milionów złotych, chociaż


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 94

wystarczy przejechać się kilkanaście minut tramwajem w stronę Załęża lub

Szopienic, by ujrzeć obraz nędzy i rozpaczy. Równocześnie magistratowi

zabrakło siły przebicia, by zrealizować linię tramwajową łączącą południe

miasta z pętlą na Brynowie. Tramwaj na południe był jedną z obietnic wyborczych

obecnego prezydenta Marcina Krupy w 2014 roku i pierwotnie

miał działać około 2020 roku. W 2023 roku wciąż nie rozpoczęto jego

właściwej budowy.

Niezrównoważony rozwój Polski występuje więc na poziomie centralnym

i lokalnym. Polska rozwija się bardzo nierównomiernie pod względem

terytorialnym, co miało zostać zablokowane pod rządami PiS, niestety wyszło

jak zwykle. Z szumnych zapowiedzi pozostał Pekaes plus za 800 mln zł

i planowany CPK za kilkadziesiąt miliardów. Centralizm PiS uniemożliwił

zrównoważony rozwój Polski. Samorządy nadal wolą włożyć połowę budżetu

w efektowną modernizację rynku niż budowę kilkuset mieszkań komunalnych,

albo chociaż odświeżenie tych istniejących. Pendolinizacja postępuje.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 95

Kolejowe wyzwania

na następną kadencję?

Po pierwsze, sensowny

rozkład jazdy

karol trammer

Polska kolej wyjechała z kryzysu wywołanego pandemią. A tąpnięcie było

bardzo poważne: w 2020 roku, kiedy były największe obostrzenia, pasażerowie

odbyli pociągami 209 mln podróży. Był to najgorszy wynik

przewozowy od zakończenia II wojny światowej. Jednak już w 2022 roku

polska kolej osiągnęła wynik 342 mln podróży i wróciła do wzrostowego

trendu, notowanego od roku 2015. Przedstawiciele kolei czy rządu, a za

nimi media ochoczo stwierdzają nawet, że osiągnięty został rekord, czasem

zapominając dodać, że chodzi o najlepszy wynik w XXI wieku.

Rzekomo rekordowa liczba pasażerów w 2022 roku jest mniejsza od

wyniku przewozowego z ostatniego roku XX wieku: w 2000 roku pasażerowie

zrealizowali polską koleją 361 mln podróży (nie mówiąc już o tym, że

w połowie lat 80. osiągano miliard podróży rocznie). Biorąc pod uwagę dane

za pierwsze półrocze roku 2023, można mieć nadzieję, że w bieżącym roku


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 96

wreszcie uda się pobić wynik przewozowy z 2000 roku. To o tyle istotne, że

rok 2000 z jednej strony był czasem masowych cięć połączeń i dramatycznego

niedofinansowania transportu kolejowego, a z drugiej strony właśnie wtedy

przyjęto ustawę o restrukturyzacji PKP, która miała ten zły stan zmienić.

Zaskakujące jest więc, że dziś – po prawie ćwierćwieczu reformowania

kolei oraz wydaniu miliardów na modernizację linii kolejowych i zakupy

nowoczesnego taboru – dopiero zbliżamy się do punktu przekroczenia

wyników przewozowych z okresu największego kryzysu polskiej kolei.

W Polsce wciąż mamy problem z wykorzystaniem potencjału kolei –

rzuca się to w oczy przy porównaniu z innymi państwami. W Niemczech

wynik przewozowy kolei (2,5 mld podróży w 2022 roku) jest ponad siedem

razy większy niż w Polsce – mimo że Niemcy są krajem tylko dwukrotnie

ludniejszym. Problem ten dobrze obrazowany jest podawanym przez Urząd

Transportu Kolejowego wskaźnikiem wykorzystania kolei: w 2022 roku każdy

mieszkaniec Polski statystycznie odbył 9,1 podróży koleją, w Węgrzech – 14,6,

w Czechach – 16,4, w Portugalii – 16,7, w Szwecji – 23,2, a w Niemczech –

30,2 podróży. Europejskim liderem jest Szwajcaria ze wskaźnikiem 50,1

podróży na mieszkańca.

Co charakterystyczne, w Niemczech pociągami InterCity i InterCity-

Express w 2022 roku pasażerowie zrealizowali 132 mln podróży (to 5 proc. liczby

pasażerów całej niemieckiej kolei). To pokazuje, że w skali całej niemieckiej kolei –

mimo istnienia linii dużych prędkości, na których pociągi rozpędzają się

nawet do 300 km/godz. – kluczowe znaczenie ma ruch regionalny i aglomeracyjny,

który służy do codziennych i masowych przewozów.

Dla porównania, w Polsce ze spółką PKP Intercity realizowanych jest

prawie 20 proc. podróży koleją. To pokazuje, jak dużo jest jeszcze w naszym

kraju niewykorzystanego potencjału w segmencie połączeń regionalnych

i aglomeracyjnych, które po latach cięć wciąż nie docierają do wielu sporych

miast, natomiast tam, gdzie funkcjonują, kursują zbyt rzadko, żeby

przyciągnąć pasażerów.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 97

Często, regularnie i stabilnie

W Polsce wciąż nie doceniamy znaczenia oferty przewozowej, czyli rozkładu

jazdy: liczby połączeń, częstotliwości i regularności ich kursowania. A jest

to kluczowy czynnik zdobywania podróżnych (albo ich zniechęcania). Cóż

bowiem po zmodernizowanej linii, wyremontowanych dworcach i komfortowych

pociągach, jeżeli kursują one rzadko, a na wielu liniach bardzo rzadko.

Przykładowo pociągi z Chojnic do Kościerzyny odjeżdżają wyłącznie

o 4:10, 6:09 i 13:38. Taka oferta nie zaspokaja nawet zupełnie podstawowych

potrzeb jak powrót z pracy po 15, 16 czy 18. To problem linii wybiegających

nawet ze stolic województw. Z Białegostoku w kierunku Moniek, Grajewa

i Ełku pociągi regionalne wyruszają tylko o 5:28, 10:27, 15:00 i 17:59.

W krajach, w których wykorzystanie kolei jest większe, standardem

jest kursowanie pociągów regionalnych – w zależności od znaczenia danej

linii – równo co 30, 60 lub 120 minut, od rana do wieczora. To cykliczny

rozkład jazdy, który w Europie jest podstawą tworzenia oferty przewozowej.

Na przykład z Frankfurtu nad Odrą do Eberswalde pociągi odjeżdżają o 5:11,

7:11, 9:11, 11:11, 13:11, 15:11, 17:11, 19:11 i 21:11. Cykliczny rozkład jazdy

zapewnia nie tylko regularność kursowania, łatwość wzajemnego zgrywania

połączeń na stacjach węzłowych, ale także natychmiastowe zapamiętywanie

przez pasażerów godzin kursowania pociągów.

W Polsce dochodzi problem niestabilności rozkładu jazdy – inaczej

niż w innych krajach Europy, u nas zmienia się on nie raz, lecz pięć razy

w roku. Skutek jest taki, że co dwa–trzy miesiące pociągi są przesuwane

i pasażerowie borykają się z tym, że połączenie, które wygodnie dowoziło

ich do pracy, nagle zaczyna docierać do miasta o późniejszej godzinie

i przestaje być przydatne.

Przy każdej tzw. korekcie rozkładu jazdy pojawiają się i znikają skomunikowania

między pociągami na stacjach węzłowych. Podróżni tracą


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 98

połączenia, do których właśnie zaczęli się przyzwyczajać – i albo zostają

na lodzie, albo decydują się na dojazdy własnym samochodem. Problem

jest również taki, że ciągłe zmiany kolejowego rozkładu jazdy bardzo

utrudniają dowiązywanie lokalnej komunikacji autobusowej do przyjazdów

i odjazdów pociągów (w innych krajach jest to kluczowy element

organizacji transportu publicznego). Obecnie najważniejszym wyzwaniem

jest ustabilizowanie kolejowego rozkładu jazdy: wyeliminowanie huśtawki

godzin kursowania i zapewnienie regularnej częstotliwości.

Klęska urodzaju

w PKP Intercity

W 2022 roku w ruchu dalekobieżnym udało się osiągnąć rekordową liczbę

pasażerów od powstania spółki PKP Intercity w roku 2001. W ubiegłym

roku z tym państwowym przewoźnikiem dalekobieżnym pasażerowie zrealizowali

59 mln podróży.

Choć władze PKP Intercity szczycą się coraz większymi przewozami,

to tak naprawdę przede wszystkim powinny przyznać się do tego, że kierowana

przez nich spółka nie jest przygotowana do zaspokajania rosnącego

popytu. Nagminnie dochodzi do sytuacji, że miejscówki kończą się już

na kilka dni przed podróżą, a przewoźnik zaczyna reglamentować miejsca,

blokując sprzedaż na najbardziej popularne połączenia.

Jednocześnie wyrażający zainteresowanie wjechaniem na polskie tory

prywatni przewoźnicy Leo Express i RegioJet z Czech regularnie spotykają

się z odmowami Urzędu Transportu Kolejowego (część decyzji odmownych

RegioJet zaskarżył w sądzie).

W sytuacji, gdy państwowe PKP Intercity nie jest w stanie przewieźć

wszystkich zainteresowanych, nie należy stawiać barier innym przewoźnikom,

lecz wręcz zachęcać ich do wejścia na trasy między dużymi polskimi


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 99

miastami. Mowa nie tylko o przewoźnikach zagranicznych, ale także samorządowych

jak Koleje Mazowieckie czy Koleje Wielkopolskie.

Dniem największej liczby pasażerów w przewozach dalekobieżnych

jest niedziela, która jednocześnie jest okresem mniejszego ruchu w ruchu

regionalnym i aglomeracyjnym. Dlatego przewoźnicy regionalni mają

tego dnia pewne rezerwy, które mogliby wykorzystać do obsługi relacji

ponadregionalnych (takich jak Białystok–Warszawa, Lublin–Warszawa,

Poznań–Wrocław) i przewiezienia pasażerów, dla których brakuje miejsca

na pokładzie pociągów PKP Intercity.

Obrona monopolistycznej pozycji PKP Intercity wcale nie wpisuje się

w interes całej kolei. Pasażerowie, widząc, że w pociągach PKP Intercity wyczerpały

się miejsca, decydują się na podróż samochodem tam i z powrotem.

Tymczasem uzupełnienie oferty o pociągi innych przewoźników spowodowałoby,

że duża część pasażerów w jedną stronę skorzystałaby z pociągu np.

RegioJet, a w drugą stronę z pociągu PKP Intercity, mając na względzie ceny

biletów, dogodną godzinę podróży czy dostępność wolnych miejsc.

Doświadczenia czeskie pokazują, że najważniejszym efektem wejścia na

trasę Praga–Ołomuniec–Ostrawa prywatnych przewoźników było dwukrotne

zwiększenie liczby połączeń w tej relacji, a przede wszystkim trzykrotny

wzrost liczby podróżujących między tymi miastami koleją.

Kolejowy roaming

Na forum Unii Europejskiej snuje się wizje rozbudowy sieci połączeń międzynarodowych.

Mowa jest głównie o nocnych pociągach między stolicami,

które oferując podróż we śnie, miałyby być alternatywą dla samolotów. Jednocześnie

wciąż słabo dostrzegany jest problem połączeń transgranicznych,

czyli pociągów łączących regiony leżące po dwóch stronach wewnątrzunijnych

granic.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 100

Bardziej palącym problemem od braku nocnego pociągu Warszawa–

Paryż czy Warszawa–Rzym jest to, że kolej wcale nie odpowiada na potrzeby

tysięcy ludzi codziennie dojeżdżających do pracy przez granice. Na przykład

do Czech, z okolic Raciborza i Rybnika do Ostrawy czy do Niemiec,

z rejonu Świebodzina do Frankfurtu nad Odrą. Brakuje regularnych i bezpośrednich

połączeń regionalnych w tych relacjach, nie ma też możliwości

zakupu na te trasy międzynarodowych biletów miesięcznych. W efekcie

rzesze pracowników transgranicznych muszą dojeżdżać samochodami.

Paradoksalnie już po wejściu Polski do Unii Europejskiej zniknęły takie

„euroregionalne” połączenia jak Kraków – Tarnów – Nowy Sącz – Preszów –

Koszyce czy Katowice – Bielsko-Biała – Żywiec – Żylina. Nieźle funkcjonujące

połączenia przez granicę polsko-czeską, np. Wrocław – Kłodzko – Lichkov

czy Szklarska Poręba – Liberec, dopasowane są godzinami kursowania

właściwie tylko do potrzeb turystów (przekroczenie granicy pociągiem na

tych trasach możliwe jest dopiero po ósmej rano).

Tak jak Unia Europejska poradziła sobie z wysokimi opłatami za roaming

telefoniczny, tak teraz powinna zająć się międzynarodowymi taryfami

kolejowymi. Chodzi o to, żeby zarówno ich ceny, jak i sposób sprzedaży

nie były odstraszające: zakup biletu z Żywca do słowackiej Żyliny nie powinien

być ani bardziej skomplikowany, ani droższy niż nabycie biletu

z Żywca do Gliwic.

Naprawdę wspólny bilet

Temat międzynarodowych taryf może wydawać się nieco wydumany, skoro

problem jest też z połączeniami między województwami. Symboliczna jest

podróż z Radomia do Łodzi. Koleje Mazowieckie docierają do leżącej na

granicy regionów Drzewicy i tam trzeba przesiąść się na pociąg Łódzkiej

Kolei Aglomeracyjnej – wcale jednak nie o każdej porze są między tymi


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 101

połączeniami zapewnione skomunikowania (czasem też dogodne przesiadki

znikają przy korektach rozkładu jazdy). Samorządy województw mazowieckiego

i łódzkiego nie są w stanie się dogadać tak, żeby pociągi obydwu

przewoźników kursowały wymiennie w pełnej relacji: Koleje Mazowieckie

do Łodzi, a Łódzka Kolej Aglomeracyjna do Radomia.

Podobne problemy występują na styku innych województw. Na przykład

Koleje Dolnośląskie docierają z Wrocławia tylko do Rawicza, a z Rawicza

do Poznania kursują Koleje Wielkopolskie. Tu podobnie, wskazana

byłaby wspólna obsługa całej relacji Wrocław–Poznań przez obydwu przewoźników

samorządowych.

Problemem jest też dezintegracja taryfowa. Wsiadając do pociągu

Polregio w Hajnówce, by dotrzeć nim do Siedlec i tam przesiąść się do

pociągu do Warszawy, nie kupimy biletu na całą trasę. W Hajnówce nie

ma kasy biletowej, a drużyna konduktorska jest w stanie sprzedać bilet

tylko do Siedlec. Także kupując na tę podróż bilet przez internet, pasażerowie

zmuszeni są skorzystać z dwóch oddzielnych witryn. Nawet takie

rozwiązania jak Wspólny Bilet, choć powstały jako odpowiedź na rosnącą

liczbę przewoźników, nie są w pełni użyteczne. Wspólnego Biletu wcale

nie da się bowiem kupić u drużyn konduktorskich, a przy sprzedaży przez

internet cześć spółek nie jest uwzględniana i zakup tego zintegrowanego

biletu nie jest możliwy.

W dobie, gdy drużyny konduktorskie wyposażone są w komputerowe

terminale do sprzedaży biletów, konieczne jest wprowadzenie wymogu, że

przewoźnicy muszą nie tylko w kasach biletowych, ale także w pociągach

zapewniać pełną ofertę biletową – w tym na połączenia innych spółek.

Zwłaszcza w sytuacji, gdy kas na stacjach i przystankach jest coraz mniej.

Na przykład w całym województwie podlaskim kasy biletowe są już

tylko w dwóch miejscowościach: w Białymstoku i Czeremsze. Kasy zniknęły

już z wielu miast liczących po kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców – m.in.

z Nysy, Mysłowic, Jaworzna czy Stalowej Woli.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / transport / 102

Należy mieć na uwadze, że spółek pasażerskich będzie na polskiej

sieci kolejowej coraz więcej. W latach 2024–2026 skończą się pierwsze

umowy wieloletnie samorządów z przewoźnikami i zgodnie z unijnym

prawodawstwem nie będzie można powierzyć realizacji usług przewozowych

z wolnej ręki dotychczasowym operatorom. Trzeba będzie ogłosić

przetargi, w których będą mogli startować oferenci z zagranicy. Tak więc

wypracowanie wspólnego systemu sprzedaży i honorowania biletów staje się

coraz bardziej palącą potrzebą. Żeby nie okazało się, że wchodząc w kolejne

etapy reformowania kolei, znowu zapomniano o pasażerach.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 103

SZKOŁA,

CZYLI KTO

MA UCZYĆ

I CZEGO

WŁAŚCIWIE


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 104

W Polsce już nikt

nie chce uczyć w szkole

justyna drath

Sprawdziłam wczoraj, co porabia moja nauczycielka matematyki z podstawówki,

która w 1994 roku odeszła z naszej krakowskiej szkoły i znalazła pracę

na giełdzie. Dla mnie jako dziewczynki był to wtedy dramat: odchodziła

moja ulubiona nauczycielka, która umiała mnie – jak się za kilka lat okaże,

humanistce – wytłumaczyć każde możliwe równanie i ułamki.

Znalazłam: dziś jest uznaną finansistką. Większość ludzi pewnie powie,

że wybrała doskonale. Już 30 lat temu było zupełnie jasne, że przed panią

Małgosią (i innymi nauczycielami) otwierały się wtedy wielkie szanse. Za

to my, jej uczennice i uczniowie, przeżywaliśmy to bardzo intensywnie.

Wydawało nam się, że już nigdy nie spotka nas nic gorszego. A potem, no

cóż, jakoś nigdy później matematyka mi nie szła.

W nowym roku szkolnym, który rozpoczyna się nie pierwszego, ale

czwartego września, inne liczby również wprawiają w zdumienie: 20, a może

nawet 25 tys. nauczycielskich wakatów w całej Polsce, najwięcej w historii

rodzimej edukacji. Słownie, uwaga: może brakować nawet 25 tys. osób chętnych

do pracy w szkole.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 105

W niektórych województwach liczba nieobsadzonych etatów dochodzi

do 5 proc., a większość tych dziur powstała dopiero po zakończeniu roku

szkolnego. Wyliczać problemy kadrowe można bez końca, ale wrażenie robi

np. informacja, że w ubiegłym roku szkolnym aż 45 tys. osób pracowało

w szkołach mimo osiągnięcia wieku emerytalnego.

Co to oznacza w praktyce? Bałagan, o którym dziennikarzom łatwo

alarmować w 30-sekundowym komentarzu radiowym, ale który w szkole

ogromnie trudno ogarnąć. Dziury w planie lekcji, zastępstwa i zmiany,

brak realizacji podstawy programowej, lekcje do wieczora i spadek jakości

nauczania – czyli, ogólnie rzecz biorąc, chaos, który fundujemy nastolatkom,

jakby świat, w którym wzrastają, nie był i tak wystarczająco trudny.

Ich stan psychiczny stale się pogarsza, a fakt, że kilka tysięcy tych wakatów

to opieka psychologiczno-pedagogiczna, tej sytuacji nie poprawia. Rząd

próbuje rozwiązać problem w ten sposób, że dopuszcza do pracy z młodzieżą

osoby bez kwalifikacji do zawodu.

Nauczyciele masowo odchodzą z zawodu już od kilku lat, zjawisko

narasta. Pierwsza fala zniechęcenia przyszła z deformą Zalewskiej. Następna,

najpoważniejsza, po zlekceważonym przez władze w najpodlejszym ze

stylów strajku w 2019 roku, kolejne wraz z pandemią, którą nauczyciele

musieli ogarniać na własną rękę. Płace już kilka lat temu były alarmująco

za niskie, teraz paski z nauczycielskich pensji funkcjonują w kategoriach

żartu. Do tego doszła inflacja, zmiany programowe ministra Czarnka, wojna

za progiem i kryzys klimatyczny.

Wysokość nauczycielskiej pensji nieustannie spada w odniesieniu do

wartości minimalnego wynagrodzenia, chociaż minister zapewnia, że finansowo

jest to niezwykle lukratywne zajęcie, a dwadzieścia kilka tysięcy

wakatów nazywa „normalnym ruchem kadrowym”. Skala manipulacji, do

jakich posuwają się władze, przekroczyła już poziom groteski, ale wciąż

mnie zastanawia, dlaczego uparcie, nawet w opozycyjnych mediach, wynagrodzenia

nauczycieli są porównywane z płacą minimalną, a nie ze średnią.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 106

Czy z jakiegoś powodu nie chcemy się dołować? Czy po prostu sytuacja

z lat 90. – czyli zdegradowanie prestiżu tego zawodu – uważamy za rzecz

zastaną, odwieczną i niezmienną?

Jak być nauczycielem i przeżyć? ASZdziennik proponuje zamieszkanie

w kantorku wuefistów (unikniemy płacenia czynszu) albo organizowanie

lekcji gotowania (można się przy okazji najeść). Nie mam pretensji do

śmieszkowego portalu, ale mnie te żarty nie bawią. Moja pierwsza pensja,

którą dostałam na konto w 2006 roku, faktycznie nie wystarczała nawet

na miesięczne wyżywienie.

Jak radzą sobie inni? Można zakładać, że niektórzy mają po prostu

pensje mężów lub żon, inni dodatkowe źródła dochodu. System w ogóle nie

przewiduje takiej sytuacji, że ktoś może chcieć pracować w tym zawodzie,

będąc singielką i mieszkając w stolicy – jak choćby ja sama kilka lat temu.

Teraz mam nawet na jedzenie na wynos, ale tak się składa, że od dobrych

kilku lat pracuję już poza systemem publicznej edukacji.

Zamiast wciąż pytać, skąd wziąć ponad 20 tys. osób albo dlaczego nauczyciele

odchodzą, może czas zadać sobie inne: jakim cudem ktoś jeszcze

w tych warunkach chce w ogóle to robić? Przy coraz ciaśniejszym splocie

wielu okoliczności: przeroście podstawy programowej i biurokracji, niezrozumiałymi

zmianami w egzaminach maturalnych czy jedynie słuszną

propagandą władzy, nauczyciel nie ma już jak oddychać. Brak pieniędzy na

czynsz i jedzenie staje się tylko jednym z wielu powodów odejścia.

Sporo osób wciąż ma to coś, co według rządzących powinno po prostu

zastępować detale takie jak trzy posiłki dziennie: pasję, zamiłowanie do tej

strasznej roboty i porywy sympatii do młodego pokolenia. Ale w 2023 roku

już nawet aktywistki, społeczniczki i wolontariuszki wiedzą, że te składniki

charakteru też wymagają regeneracji, zasilania i opieki. Że nie da się pracować

tylko dla idei, a entuzjazm jest substancją odnawialną (określenie zaczerpnięte

z książki Aktywna nadzieja Joanny Macy i Chrisa Johnstone’a). A ona nie

może się odnawiać w warunkach, które serwuje się polskim nauczycielom.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 107

Jest ktoś, kto ma na to wpływ: rodzice, a w domyśle – wyborcy. Czy

naprawdę chcecie, żeby wasze dzieci przez dobrych kilka godzin pozostawały

pod opieką osób, które nie mają nawet możliwości rozwijać się, kształcić,

twórczo realizować program, a czasem nawet odpocząć, bo całą energię

przeznaczają na przetrwanie? Czy naprawdę pogłębiająca się przepaść między

jakością szkół publicznych i niepublicznych wam odpowiada?

Nie wierzę, że wszystkich was stać na szkoły prywatne. Przecież to

wy piszecie w kółko o skostnieniu szkoły, o zapaści, pruskim systemie.

Tego wszystkiego nie da się zmienić, jeśli w szkole będą pracowały duchy,

nieistniejące byty, domniemane i potencjalne. Tego nie da się zmienić bez

radykalnej zmiany statusu ekonomicznego tego zawodu i zreformowania

jego ścieżki kształcenia.

Uratowanie publicznej edukacji wciąż jest możliwe. To leży w zakresie

decyzyjności i woli polityków, a społeczeństwo po prostu ma obowiązek się

o to upominać i tego żądać. Nauczyciele, o czym możemy się przekonać,

patrząc na statystyki wakatów, już nie mają siły na tę walkę, bo walczyli

naprawdę za długo. To wy, rodzice, i wy, wyborcy, powinniście wziąć odpowiedzialność

za to, czy za następne kilka lat w ogóle będziemy jeszcze

rozmawiać o edukacji publicznej w czasie teraźniejszym.

Świat, w którym nikt nie chce być nauczycielką, nie jest światem, który

daje choćby jedną iskierkę nadziei na przyszłość.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 108

Szkolna autokracja,

czyli o zgrozie edukacji

obywatelskiej w Polsce

przemysław sadura, marta cwalina

Wszyscy znamy frazę łączącą stan Rzeczypospolitej z „młodzieży chowaniem”.

Łatwo jednak zapominamy o tym związku, kiedy po kolejnych

wyborach narzekamy na „ciemny lud”, który „dał się kupić”, na młodych,

którym się nie chciało iść na wybory, albo na tych, którzy poszli i podbili

wynik aktualnej inkarnacji politycznej Korwin-Mikkego.

Kiedy mleko już się rozleje i kolejne wybory wygrywają populiści,

nam zostaje pomstowanie na tych, którzy wybrali partię gotówki zamiast

partii reform, i rozważanie, „co trzeba mieć w głowie, żeby będąc kobietą,

głosować na Konfederację”. (To autentyczny cytat z wypowiedzi liberalnej

polityczki w trakcie niedawnej konferencji poświęconej równości płci na

listach wyborczych).


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 109

Powrót do szkoły

Nawet kiedy już spojrzymy na szkołę w kontekście edukacji obywatelskiej,

to najczęściej nic nie widzimy i niczego nie rozumiemy. Świetnie pokazują

to dyskusje o zastąpieniu WOS-u przedmiotem Historia i Teraźniejszość

oraz o hitowych podręcznikach Roszkowskiego. Liberalnych publicystów

męczy pytanie, czy zreformowana przez PiS szkoła nie wypuści ze swoich

murów nacjonalistów. Niepokoją się, że nowy podręcznik do HiT-u

stanie się narzędziem skutecznej indoktrynacji uczniów zgodnie z linią

polityczną obecnej partii rządzącej, a szkoły zaczną wypuszczać absolwentów

podważających teorię ewolucji oraz przekonanych, że homoseksualizm

można leczyć terapią konwersyjną, a in vitro jest niemoralne

i „wywołuje bruzdę”.

Obawy krytyków pisowskiej krucjaty edukacyjnej są równie bezpodstawne

co nadzieje jej apologetów. Program wychowania „nowego

człowieka” się nie powiedzie, bo polska szkoła jest skrajnie nieefektywna

i niewydolna. Dyskusja wokół podręcznika odwraca uwagę od tego, co

jest istotne, a mianowicie od tego, że wychowanie obywatelskie w polskiej

szkole nie działało, nie działa i nie będzie działać. Nasza szkoła nie jest wehikułem

nowoczesności, ale pasem transmisyjnym przekazującym kolejnym

pokoleniom brak zaufania do współobywateli, państwa i jego instytucji.

Jest sferą reprodukcji relacji folwarcznej i feudalnej struktury społecznej.

Żeby to zrozumieć, trzeba choć na chwilę dać się cofnąć do szkoły.

Znaleźć się w jej murach, usiąść w ławce, przeczytać szkolne gazetki, posłuchać

dyrektora i nauczycieli, porozmawiać z uczniami. Dać się upupić.

Przeprowadziliśmy taki eksperyment.

Profesora Pimkę w naszym przypadku zastąpiła Fundacja Civis Polonus,

która poprosiła o zbadanie stanu demokracji szkolnej w warmińsko-mazurskich

szkołach branżowych pierwszego stopnia. Dawne zawodówki to szkoły


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 110

idealne do takich badań. Choć zwykle nie są przedmiotem zainteresowania

ani reformatorów, ani opinii publicznej, to jednak działają jak soczewki, które

zwielokrotnią każdy absurd i każdą dysfunkcję naszego systemu edukacyjnego.

Kiedy wszyscy przejmowali się sytuacją dzieciaków pozbawionych ruchu

i piszących na lekcjach WF-u on-line plany treningowe, mało kto zastanawiał

się nad losem uczniów branżówek, zdobywających wiedzę w czasie „zdalnych

praktyk zawodowych”. Dlatego weszliśmy do tych szkół, zebraliśmy wśród

jej uczniów i uczennic ankiety, a później zaprosiliśmy ich do udziału w wywiadach

fokusowych.

Fasadowa edukacja,

fasadowa demokracja

Nasi rozmówcy zdawali sobie sprawę, że w szkołach branżowych jest mniej

edukacji obywatelskiej oraz że jest ona traktowana mniej poważnie niż w liceach.

Czuli, że są uważani za obywateli drugiej kategorii, ale byli zdania,

że to nawet lepiej. Dlaczego? Mieli już wychowanie do życia w rodzinie

i lekcje przedsiębiorczości – i co? Na tych pierwszych zajęciach dowiedzieli

się, gdzie zagnieżdża się zarodek po zapłodnieniu, ale nie mieli pojęcia, jak

uprawiać (konsensualny) seks ani jak skutecznie stosować antykoncepcję.

Na drugich poznali wszystkie rodzaje spółek, ale nie nauczyli się wypełniać

zeznania podatkowego czy porównywać oferty kont bankowych.

Dzięki poważnemu potraktowaniu WOS-u ich koledzy i koleżanki

w szkołach dowiedzą się, czym się różnią fundacje od stowarzyszeń, oraz

zdołają ulokować ugrupowania parlamentarne na osi lewica–prawica.

Jednak ani jedni, ani drudzy nie będą wiedzieć, jak określić własne poglądy

polityczne oraz po co i jak założyć organizację społeczną. W pełni

uprawniona wydaje się wypowiedź jednej z naszych rozmówczyń: „więcej

się z TikToka nauczyłam niż w szkole”.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 111

Sposób realizowania formalnych lekcji wychowania obywatelskiego to

jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej. Okres spędzony w szkole ma

kluczowe znaczenie dla tworzenia postaw wobec polityki i życia obywatelskiego.

Fundamentalnym elementem tego procesu jest nie tyle przekazywanie

wiedzy w trakcie realizacji programu szkolnego, ile kształtowanie

postaw przez wprowadzanie demokratycznych reguł do funkcjonowania

społeczności szkolnej. Warunki, w których dorasta jednostka, wpływają

na jej późniejsze zaangażowanie obywatelskie i polityczne.

Z tym zaś jest jeszcze gorzej. Pierwszym kontaktem młodzieży z regułami

demokratycznymi jest wybór samorządu klasowego. Najczęściej nauczyciele

organizują wybory na początku roku szkolnego, kiedy uczniowie klas pierwszych

jeszcze się nie znają. Trzeba to odfajkować i mieć wybór samorządu

z głowy. Uczniowie głosują na przypadkowy zestaw kandydatów, czyli na

tych, którzy najbardziej chcieli, takich, którzy byli najładniejsi, albo takich,

których pani wskazała. Jedna grupa opowiadała nam, że wybór trójki klasowej

odbył się w ten sposób, że nauczycielka ustawiła uczniów od najwyższego

do najniższego, i samorząd utworzył najwyższy, najniższy oraz najmłodszy.

Jeżeli tak ośmieszamy zasady demokratyczne, to trudno się dziwić, że nie są

poważnie traktowane.

Samorząd klasowy, choć przez samych uczniów wymieniany jako

najważniejszy element szkolnej demokracji, jest instytucją zupełnie fasadową,

a nauczyciele są aktywnie zaangażowani w to, by tę fasadowość

utrzymywać. Jego przypadkowo wybierani członkowie nie realizują

niemal żadnych zadań: nie reprezentują klasy w sytuacjach oficjalnych

lub konfliktowych, a nauczyciele nie konsultują z nimi żadnych decyzji.

W najlepszym razie samorząd klasowy dostaje do wykonania zadania

związane z organizowaniem imprez klasowych lub wycieczek.

A i na nie zazwyczaj nie ma czasu, ponieważ najważniejsze dni w towarzyskim

kalendarzu roku szkolnego – jak klasowe wigilie czy walentynki –

uczniowie nierzadko spędzają poza szkołą – pracując.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 112

Nie lepiej było z samorządem szkolnym. Przy okazji dowiedzieliśmy

się, że w zespołach szkół, na tle uczniów techników i liceów, uczniowie

branżówek są dyskryminowani. W samorządach szkolnych prawie ich

nie było. Dlaczego? Otóż wielu uczniów zawodówek w ogóle nie brało

udziału w wyborach samorządu szkolnego, bo celowo zorganizowano

je w dniu, kiedy byli na praktykach, poza szkołą. Samorząd wybrali

im uczniowie liceów i techników (i sami, rzecz jasna, ochoczo w nim

zasiedli), a tych z branżówek pozbawiono prawa wyborczego. Czy oburzyło

ich takie traktowanie? Nie. Ale właśnie temu służy taka edukacja –

żeby przestali się interesować. I odpuścili.

Prawo Marcina i lekcje seksizmu

Jeśli uczniowie mają wiedzę o swoich prawach, to czerpią ją z internetu

i kanałów takich jak wymieniany przez większość naszych badanych kanał

„Prawo Marcina” na YouTubie. Tam dowiadują się, że mają prawo do prywatności,

poszanowania własności, godnego traktowania itd. W szkole

za to uczą się, na czym polega różnica między teorią i praktyką.

W każdej szkole zdarzają się nauczyciele, którzy te prawa notorycznie

łamią – i nic się z tym nie da zrobić. Nasi badani wiedzieli, że nauczyciel

nie może zabrać uczniowi telefonu oraz że są nauczyciele, którzy je po

prostu zabierają. Wiedzieli, że nie można zrobić więcej niż ustalona liczba

sprawdzianów jednego dnia oraz że nauczyciele robią ich tyle, ile chcą. Nawet

jeśli większość nauczycieli jest w porządku, wystarczy jeden czy dwóch,

którzy łamią prawa uczniów w sposób ostentacyjny, i dyrekcja, która na to

nie reaguje, żeby szkoła realizowała swoją misję.

W jeszcze gorszej sytuacji są uczennice szkół branżowych, które doświadczają

nie tylko ejdżyzmu i klasizmu, ale także seksizmu w szkole i miejscu

pracy. On także, podobnie jak dyskryminacja klasowa, jest systematyczny


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 113

i wpisany w mechanizm socjalizacji. Pretekstu do seksistowskich zachowań

dostarcza choćby szkolny ubiór. Uczennice mówiły o nauczycielach, którzy

potrafili je poniżać słownie, zmuszać do zmywania makijażu, a także

przekraczać fizyczne granice.

Co więcej, chociaż dziewczyny, zwłaszcza na praktykach zawodowych,

są narażone na molestowanie seksualne ze strony dużo starszych współpracowników,

w szkole nie powstają mechanizmy reagowania. Uczennice

mogą jedynie liczyć na kolejne dobre rady, co jeszcze powinny zrobić,

żeby „nie prowokować”.

Takie mechanizmy dyscyplinowania dziewczyn są także elementem

socjalizacji chłopców, którzy są świadkami upokarzania uczennic, ale też

tylko biernymi. Uczennice wprost mówią o nierównym traktowaniu ze

względu na płeć. O tym, że zawsze one, a nigdy chłopcy, są wyznaczane do

sprzątania magazynu czy karane za spóźnienia. Kiedy próbują to zgłaszać,

zarzuca im się problemowość lub ignoruje, ucząc, że opór nie ma większego

sensu („Możemy zgłaszać nierówne traktowanie panu, który nas nierówno

traktuje, więc lepiej chyba nie”).

Polska szkoła życia

Takie praktyki mają dalekosiężne skutki. Po pierwsze zniechęcają młodzież

do odwoływania się w szkole do reguł (statutu, regulaminu) i instytucji (dyrektor),

a wzmacniają poczucie bezradności lub skłaniają do kolektywnego

oporu (im uporczywiej nauczyciel nakazuje klasie ciszę, tym bardziej robi się

głośno). Praktyki polegające na celowym i systematycznym łamaniu praw

uczniów są elementem socjalizacji obywatelskiej i politycznej. Wdrukowują

uczniom poczucie, że także w dorosłym życiu z władzą, instytucją, państwem

nie wygrasz i że przegrany jesteś już na starcie. Jedynym sposobem jest więc

podporządkować się lub stosować praktyki oporu wykraczające poza reguły


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 114

(kombinowanie, oszukiwanie itd.). Stosowanie tego typu praktyk powoduje,

że uczniowie i uczennice nie są nawet zainteresowani zdobywaniem wiedzy

o swoich prawach, bo nie wierzą w ich stosowanie:

„Wydaje mi się, że to by i tak nic się zdało, gdybyśmy znali te prawa. Po

prostu byśmy byli bardziej wkurzeni na to, że one są łamane, i byśmy się kłócili

o to, że powinni ich przestrzegać. Wtedy byśmy albo dostali naganę, albo

kazanie, aby się po prostu uspokoić. Przedłużyliby czas. Przede wszystkim nie

słuchaliby nas i byłybyśmy bardziej sfrustrowane. Więc wydaje mi się, że nawet

gdybyśmy wiedzieli, nic byśmy nie mogły wskórać”.

Doświadczenie szkolnej dyskryminacji zniechęca uczniów szkół branżowych

do demokracji i polityki. Wśród naszych badanych odsetek osób,

które nie chciałyby wziąć udziału w wyborach parlamentarnych, przewyższał

liczbę chętnych do głosowania. Ta odmienna tendencja niż w przypadku

dorosłych Polaków jest zapewne odzwierciedleniem negatywnych przekonań

na temat polskiej polityki wśród młodzieży i może być niepokojącym

sygnałem dla polskiej demokracji.

Inne negatywne sygnały to niski poziom zainteresowania badanej

młodzieży polityką (ponad dwie trzecie określiło swoje zainteresowanie

polityką jako nikłe lub żadne). W badanej grupie odsetek uczniów i uczennic

przekonanych, że rządy niedemokratyczne czasami mogą być bardziej

pożądane niż demokratyczne, przewyższa odsetek osób preferujących jednak

demokrację (a ponad dwie trzecie nie ma w tej kwestii zdania).

Zamiast happy endu

Rozmowy z uczniami i uczennicami pokazały, że ważnym czynnikiem

różnicującym uczniów w zakresie poglądów politycznych jest płeć. Mimo

iż chłopcy częściej deklarują zainteresowanie polityką, ich faktyczna wiedza

o polityce niekiedy ustępuje wiedzy dziewczyn. (W jednej z grup chłopcy,


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / szkoła / 115

którzy wychwalali lewicę za jej zrozumienie świata młodych, zgodnie twierdzili,

że jej przedstawicielem jest… Sławomir Mentzen).

Natomiast dziewczyny, zazwyczaj nieuważające się za szczególnie obeznane

w świecie polityki, nierzadko dysponowały językiem pozwalającym

im włączyć własne doświadczenia w szerszy kontekst społeczny. Wyższa

świadomość obywatelska i zaangażowanie badanych uczennic nie było jednak

efektem edukacji szkolnej ani socjalizacji politycznej w domu. Wielką

lekcją obywatelskiego zaangażowania dla wielu uczennic szkół branżowych

było uczestnictwo w protestach Strajku Kobiet oraz śledzenie ich przebiegu

w mediach społecznościowych.

Po wyborach – zwłaszcza jeśli pójdą nie tak, jak byśmy sobie życzyli –

zacznie się narzekanie i szukanie winnych. Młodzi to murowany kandydat

w tej dyscyplinie. Zanim dołączymy do jeremiady, że młodzież ma Polskę

w dupie, a w głowie ma siano, że niczego nie czyta, a jak czyta, to nie rozumie,

że nawet telewizji nie ogląda, a ich światopoglądu nie kształtuje ani

Holecka, ani Olejnik, bo wiedzę o świecie czerpią z TikToka (no chyba że

to klasowi intelektualiści, to jeszcze z YouTube’a), przypomnijmy sobie, jak

wygląda szkoła i edukacja obywatelska, którą im fundujemy. I zastanówmy

się, czy mamy jakiś pomysł, co z tym z robić. Lepszy niż odbieranie

młodym smartfonów.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 116

ZDROWIE,

CZYLI

ZA CO

CHOROWAĆ


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 117

W szpitalu jest spoko,

ale z dentystą tragedia

piotr wójcik

Jeśli ktoś miał nadzieję, że kampania przed pierwszymi wyborami parlamentarnymi

od czasu pandemii upłynie pod znakiem pomysłów na naprawę systemu

ochrony zdrowia, to musiał się srogo zawieść. Opieka medyczna nie jest

głównym tematem kampanii wyborczej – zresztą trudno powiedzieć, co nim

właściwie jest, gdyż w tych krzykach i awanturach niewiele znajdziemy treści.

System opieki medycznej w Polsce nigdy nie był tematem szczególnie

rozgrzewającym opinię publiczną. Mimo to ochrona zdrowia była

poddawana niezliczonym reformom (ktoś jeszcze pamięta o kasach chorych?),

niestety zwykle nieudanym. Głównie dlatego, że polegały one na

kombinowaniu, jak by tu cokolwiek usprawnić, nie dosypując przy tym

gotówki i nie podwyższając składki zdrowotnej. „Zrobimy to lepiej za

tyle samo” – to odwieczne hasło gospodarki rynkowej przyświecało także

kolejnym reformatorom opieki medycznej w Polsce.

Teoretycznie dorobiliśmy się w Polsce powszechnego, publicznego

i bezpłatnego systemu ochrony zdrowia, co może być traktowane jako osiągnięcie

cywilizacyjne. Niestety tylko teoretycznie, gdyż w praktyce opieka

medyczna nad Wisłą nie jest ani powszechna, ani rzeczywiście publiczna,


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 118

ani w pełni bezpłatna. Owszem, pod względem dostępu do usług medycznych

Polska nieco wyprzedza USA, ale do standardów Europy Zachodniej

jest nam daleko.

Wydatki niemal stoją w miejscu

Pierwotną przyczyną problemów publicznego systemu ochrony zdrowia

w Polsce jest jego wieloletnie i permanentne niedofinansowanie. Oparliśmy

opiekę medyczną na finansowaniu nie z budżetu państwa, ale ze składek,

które trafiają do publicznego funduszu, a więc systemowe podniesienie

nakładów na zdrowie wymaga podwyżki składki zdrowotnej. A to jest

w Polsce piekielnie trudne do przeforsowania, czego dowodem ogromny

opór społeczny przeciw reformie podatkowej Polskiego Ładu.

Dodatkowo co roku NFZ mógł zostać zasilony jednorazową subwencją

z budżetu państwa, jednak musiała ona być określona już w ustawie

budżetowej, a jej celem było głównie zasypywanie powstałego deficytu.

W 2021 roku do NFZ z budżetu trafiło 2,5 mld zł.

W 2021 roku parlament przyjął ustawę zakładającą podniesienie publicznych

nakładów na zdrowie do 7 proc. PKB w 2027 roku. W bieżącym

roku miałoby to być już 6 proc. PKB. Poza tym wprowadzono możliwość

przekazywania dotacji z budżetu także na etapie jego realizacji. Na pierwszy

rzut oka wygląda to w porządku, ale w praktyce większa poprawa nie nastąpiła.

Nominalnie budżet NFZ rósł, jednak działo się to głównie dzięki

rosnącym płacom oraz kosmetycznej reformie składki zdrowotnej od jednoosobowych

działalności gospodarczych. W rezultacie dotacje budżetowe

wręcz spadły – w zeszłym roku wyniosły 600 mln zł, a w bieżącym prawdopodobnie

wyniosą równe zero. Co gorsza, NFZ został w zeszłym roku

obciążony szeregiem dodatkowych wydatków – m.in. na ratownictwo

medyczne, które wcześniej było finansowane z budżetu.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 119

Dosyć szybko okazało się, że budżet NFZ znów się nie spina, więc

potrzebuje państwowej kroplówki. W przyszłym roku system ochrony

zdrowia zostanie zasilony rekordową dotacją z budżetu wynoszącą 8 mld

zł. Inflacja oraz dodatkowe wydatki sprawiły, że wzrost składek przestał

pokrywać rosnące koszty.

Jak na razie dofinansowanie opieki zdrowotnej w Polsce jest więc mistyfikacją.

Najlepiej widać to w nakładach na zdrowie w relacji do PKB.

Chociaż według ustawy już w tym roku publiczne nakłady na opiekę medyczną

powinny wynieść 6 proc. PKB, a w ubiegłym 5,75 proc., to według

danych OECD w 2022 roku wyniosły one tylko 5 proc. PKB. Od 2015

roku wzrosły więc o ledwie pół punktu procentowego – i o trzy dziesiąte

punktu względem roku poprzedniego.

Dla porównania, wydatki publiczne na zdrowie w Czechach w 2022

roku wyniosły 7,7 proc., w Holandii 9,4 proc., a w Niemczech niecałe 11

proc. PKB. To przepaść, którą trudno zasypać dobrymi chęciami personelu

medycznego czy nawet najlepszą na świecie organizacją – a tej ostatniej

trudno się spodziewać akurat po Polsce i Polakach.

Jak to możliwe, że państwo nie przestrzega ustaw? Formalnie rzecz

biorąc, przestrzega. Po prostu w ustawie zawarto bardzo sprytne rozwiązanie:

nakłady na ochronę zdrowia liczone są w relacji do PKB… sprzed

dwóch lat. Zatem dzisiaj oblicza się je względem PKB z 2021 roku. Jeśli

w tym roku osiągniemy zakładane 6 proc. PKB na zdrowie, to nie ma się

z czego cieszyć, gdyż będzie to liczone od PKB o jakieś kilkanaście procent

niższego od tegorocznego.

Przeniesienie ciężarów

Potrzeby zdrowotne obywatelek nie znikną tylko dlatego, że publiczny

ubezpieczyciel finansuje jedynie ich część. Brakujące usługi medyczne


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 120

muszą zostać kupione na rynku. Według danych OECD w 2020 roku

łączne wydatki publiczne i prywatne na zdrowie w Polsce stanowiły

6,5 proc. PKB, co – pomijając raj podatkowy Luksemburg – było przedostatnim

wynikiem w UE. Mniej wydano tylko w Rumunii – 6,3 proc.

PKB. Różnica na korzyść Rumunów była jednak taka, że tam obywatele

wydawali mniej z własnej kieszeni – nakłady prywatne na zdrowie wyniosły

1,3 proc. PKB, a w Polsce aż 1,8 proc. A to dlatego, że nakłady publiczne

w Rumunii były proporcjonalnie nieco wyższe niż nad Wisłą.

Inaczej mówiąc, znaczny ciężar finansowania opieki medycznej w Polsce

przeniesiono na obywateli. Polki i Polacy muszą pokrywać z własnej kieszeni

28 proc. ogólnych wydatków na zdrowie. Przeciętnie w UE obywatelki dokładają

w ten sposób tylko 19 proc. W Danii i Francji 15 proc., a w Czechach,

Niemczech i Holandii ledwie 13 proc.

Jedynym obszarem opieki medycznej, który jest w Polsce rzeczywiście

w pełni finansowany ze środków publicznych, jest opieka szpitalna. 94 proc.

nakładów na opiekę szpitalną nad Wisłą pochodzi z NFZ lub budżetu.

Średnia unijna jest nawet trochę niższa – to 91 proc. Oczywiście wśród

liderów – Czech, Niemiec czy Francji – nakłady publiczne stanowią o kilka

punktów procentowych więcej, ale pod tym względem sytuacja w Polsce

wygląda mniej więcej normalnie. Warto jednak dodać, że to nie jest efekt

hojnej oferty usług medycznych świadczonych w szpitalach, lecz raczej

wysokich cen zabiegów i operacji świadczonych komercyjnie, których

prywatne ubezpieczenia medyczne zwykle nie obejmują.

Znacznie gorzej wygląda sytuacja w opiece ambulatoryjnej. Z powodu

długich kolejek do lekarzy specjalistów polscy pacjenci masowo

kupują drożejące z roku na rok wizyty prywatne. W 2020 roku środki

publiczne pokryły tylko 72 proc. nakładów na opiekę ambulatoryjną

w naszym kraju. Więcej niż co czwarta złotówka pochodziła z prywatnych

kieszeni. Pod tym względem średnia unijna (78 proc.) była już o kilka

punktów lepsza.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 121

Oczywiście najgorsza sytuacja jest w opiece dentystycznej, gdzie pieniądze

prywatne zupełnie dominują. Trzy czwarte nakładów na usługi

dentystyczne pochodzą z portfeli gospodarstw domowych – w UE dwie

trzecie, więc lepiej, chociaż niewiele. Stomatologia została de facto sprywatyzowana

w większości krajów UE. Znajdziemy jednak chwalebne

przypadki, które świadczą, że to nie musi być norma. Znów będą to Czechy

– nad Wełtawą ponad połowę wydatków na dentystów pokrywa państwo.

We Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii przeszło dwie trzecie.

Na tle UE zdecydowanie najbardziej odstajemy w refundacji leków.

W szeregu krajów UE państwo finansuje ponad 80 proc. rachunków za

zakupy w aptekach. W całej UE prawie 60 proc. W Polsce ledwo ponad

jedną trzecią. Tu warto zauważyć, że rozszerzenie grupy osób uprawnionych

do bezpłatnych leków na receptę było jedyną sensowną obietnicą wyborczą

złożoną w tym roku przez PiS. Jak i jedną z nielicznych sensownych propozycji

złożonych w tym roku przez wszystkie ugrupowania.

Druga Ameryka

W takiej sytuacji trudno mówić o powszechnej i bezpłatnej opiece medycznej.

Skoro tak duże znaczenie dla systemu mają pieniądze prywatne, to

realny dostęp do świadczeń staje się nierówny. Różnice w dochodach mają

duży wpływ na możliwość zaspokojenia potrzeb zdrowotnych. Oczywiście,

najbogatsi zawsze mieli dostęp do najlepszej opieki i najwybitniejszych

specjalistów – to truizm. W Polsce jednak te różnice w dostępie występują

nawet między wyższą a niższą klasą średnią. Zarabiający 15 tys. zł informatyk

bez większych problemów poświęci 300 zł na wizytę u lekarza – dla

zarabiającej trzy razy mniej nauczycielki byłby to już bardzo wysoki wydatek.

Poza tym trzeba pamiętać, że w Polsce pełną publiczną opieką medyczną

nie są objęci wszyscy obywatele. Gdy ktoś z dowolnego powodu


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 122

nie ma opłaconych składek, wtedy jego prawa ograniczają się do usług

podstawowej opieki zdrowotnej (POZ). Według OECD w 2020 roku

prawie 7 proc. mieszkańców Polski nie miało prawa do publicznych usług

medycznych. To trzeci od końca wynik w UE – tradycyjnie wyprzedziliśmy

Rumunię i Bułgarię. Zasadniczo na Wschód od Odry – z Czechami

włącznie – prawo do świadczeń publicznego systemu mieli wszyscy lub

niemal wszyscy obywatele.

Według OECD większość polskich nieubezpieczonych pracowała

w szarej strefie, na umowach pozakodeksowych lub notowała przerwy

w zatrudnieniu. Mowa o całkiem dużej grupie ludzi – łącznie liczyła około

2,5 mln osób. Proporcjonalnie to tylko o jedną trzecią mniej niż w Stanach

Zjednoczonych, które uchodzą za najbardziej nieludzkie pod tym względem.

W USA w 2020 roku bez ubezpieczenia było niecałe 10 proc. mieszkańców.

W zeszłym roku było to już tylko 8,4 proc. W Polsce w ubiegłym roku odsetek

nieubezpieczonych spadł do równych 6 proc., więc i różnica między

USA a Polską spadła do ponad jednej czwartej.

Miejsce urodzenia ma znaczenie

Nierówny dostęp do opieki medycznej przekłada się na różnice w poziomie

zdrowia mieszkańców. Dolne warstwy społeczne żyją krócej, co widać

w szczególności wśród mężczyzn. Według danych OECD, w 2015 roku

30-letni Polak z wykształceniem niższym od średniego miał przed sobą 12

lat mniej życia niż jego rodak z dyplomem uczelni wyższej. To trzecia co do

wysokości luka w długości życia w OECD – po Słowakach i Estończykach.

Wśród Polek różnica ta była dwukrotnie mniejsza (ponad pięć lat) i tylko

o rok wyższa od średniej dla wszystkich krajów.

Nierówności w zdrowiu widać także na poziomie terytorialnym, i to

nawet w obrębie jednego województwa. Według danych GUS w 2021 roku


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 123

mężczyzna urodzony w podregionie radomskim miał przed sobą niecałe

71 lat życia, czyli trzy lata mniej od urodzonego w mieście Warszawa.

Noworodek z Wałbrzycha lub okolic będzie statystycznie żył niecałe 70

lat – a ktoś, kto właśnie urodził się we Wrocławiu, ponad 73 lata. Najdłużej

pożyje chłopczyk urodzony w Krakowie – niecałe 75 lat. Chłopiec

urodzony w tym samym czasie w powiecie żyrardowskim może liczyć na

życie o pięć lat krótsze.

To raczej bezsporne, że duże znaczenie pieniędzy prywatnych w systemie

ochrony zdrowia to skutek niskich wydatków publicznych w relacji do

PKB. Zbyt niskich, czyli nieadekwatnych już do obecnego poziomu rozwoju.

Zmniejszenie nierówności w dostępie do usług medycznych w Polsce

powinno więc w pierwszej kolejności podnieść finansowanie systemu, ale

proporcjonalne (w relacji do PKB), a nie nominalne (podawane w PLN).

Sfinansować to najlepiej przez podniesienie oskładkowania dobrze zarabiających.

Czyli w pierwszej kolejności podatników rozliczających się liniowym PIT,

którzy przeciętnie stanowią zdecydowanie najlepiej zarabiającą grupę zawodową

w Polsce. Z niewiadomych względów ich składka zdrowotna wynosi obecnie

4,9 proc. dochodu, a nie 9 proc., jak wśród etatowców czy samozatrudnionych

rozliczających się według skali. To jest jawna niesprawiedliwość i niewytłumaczalny

ukłon, zwykle bardzo hardego PiS, w stronę najbogatszych. Poza tym można

podnieść też powszechną składkę zdrowotną, wprowadzając przy tym ulgę dla

zarabiających mniej niż średnią krajową, by per saldo ta grupa dochodowa wyszła

na zero. Przy okazji działałoby to jak drobny element progresji podatkowej.

Oczywiście spotka się to z potężnym oporem dobrze zarabiających,

ale po prostu trzeba będzie to przeczekać. Zawsze można mówić prawdę,

że chodzi o ratowanie życia, i gdzie się da, szeroko opisywać przypadki

osób (bez danych osobowych), które przedwcześnie zmarły z powodu niedofinansowania

systemu. Niezbyt subtelna to będzie strategia, ale skoro

zwolennicy gospodarki liberalnej regularnie stosują szantaż emocjonalny,

to dlaczego nie spróbować.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 124

KULTURA,

CZYLI

PO CO KOMU


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 125

Czas na nowe otwarcie

w instytucjach kultury

mikołaj iwański

Patrząc na krajobraz instytucji sztuki pod koniec drugiej kadencji rządów PiS,

widzimy przede wszystkim problemy z naciskami politycznymi oraz bardziej

niż wątpliwymi nominacjami dyrektorskimi. Perspektywa niekończącej się

wojny politycznej przysłania niestety szereg nierozwiązanych od początku

III RP problemów w zakresie ładu instytucjonalnego w kulturze.

Od początku lat 90. mamy trzy praktycznie nieusuwalne problemy –

arbitralne nominacje dyrektorskie – w lepszych czasach bardziej uznaniowo-towarzyskie,

w gorszych stricte polityczne – trwałe niedofinansowanie

oraz sztywne i hierarchiczne struktury zarządzania.

Rozkłada się to oczywiście bardzo różnie w zależności od konkretnej

dyscypliny – do lepiej finansowanych instytucji należą opery czy filharmonie,

gorzej jest z teatrami, a najniżej tradycyjnie znajdujemy instytucje

zajmujące się sztukami wizualnymi.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 126

Finanse

Do najlepiej radzących sobie finansowo instytucji należą te, których organizatorem

jest Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego – w ostatnim

okresie ich liczba systematycznie wzrasta. Obecnie jest to interpretowane

jako realizacja planu zwiększania politycznego nadzoru nad nimi, ale

w dłuższej perspektywie może oznaczać paradoksalnie większą swobodę

wynikającą z dostępu do porządnego centralnego finansowania.

Instytucje muzyczne postrzegane są przez polityków jako mniej problemowe,

czyli unikające wypowiedzi krytycznych czy politycznych, są

jednocześnie bardzo wymagające finansowo, a środowiska z nimi związane

bywają naturalnie bardziej konserwatywne, więc stawia je to na uprzywilejowanej

pozycji.

Gorzej jest z teatrami, gdzie jednak pracuje się ze słowem i nierzadko

mają w nich miejsce realizacje krytyczne, więc tu decydenci zazwyczaj są

czujni i zachowują daleko posuniętą ostrożność w dysponowaniu środkami.

Pieniądze ministerialne obok presji politycznej, wypowiedzianej wprost

czy tylko wyczuwanej sprawnym dyrektorskim nosem dają jednak istotną

stabilność w pracy i możliwość planowania programu bez większych znaków

zapytania.

Inaczej rzecz wygląda w samorządach, które systematycznie mają coraz

mniejsze dochody własne, wcześniej zadłużały się w celu sfinansowania

wkładów własnych do środków unijnych i prowadzone przez nie instytucje

kultury są raczej nisko na liście priorytetów budżetowych. Tu każdego

roku odbywa się walka o utrzymanie poziomu finansowania, która toczona

w wyjątkowo komplikujących planowanie warunkach inflacyjnych rzadko

kończy się sukcesem.

Samorządowe instytucje kultury według badań Najwyższej Izby

Kontroli przeznaczają na wydatki stricte programowe ok. 5 proc. swoich


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 127

budżetów. Całą resztę pochłaniają koszty stałe (fundusz płac, media, remonty

itp.). Środki niezbędne do prowadzenia działalności statutowej starają

się pozyskać w konkursach grantowych. Ta ostatnia droga w minionych

latach stała się wyboista.

W najlepszych latach funkcjonowania systemu grantowego uznawano,

że możliwe jest pozyskanie nawet 27 proc. budżetu ze środków zewnętrznych –

co faktycznie było osiągalne w przypadku małych instytucji, choć ciężkie

do powtórzenia w kolejnych latach. Był to czas, kiedy środki z grantów

z funduszy norweskich czy Instytutu Adama Mickiewicza były dostępne,

a w kolejce do konkursów dotacyjnych nie ustawiali się tak ochoczo gracze

spoza branży. Obecnie wśród beneficjentów konkursów zarządzanych przez

MKiDN można znaleźć m.in. organizacje widma o politycznych afiliacjach,

NGO-sy powiązane ze strukturami kościelnymi.

Tradycyjnie uznaje się, że istotnym źródłem dochodu mogą być przychody

własne – co jest oczywiście prawdą. Jednak w najbardziej optymistycznych

sytuacjach (teatry, filharmonie) ze sprzedaży biletów, wynajmu

przestrzeni czy wyjazdów na festiwale można dołożyć do budżetu maksymalnie

20 proc. Są też instytucje takie jak galerie, gdzie przychody własne

są śladowe, bo trudno wymyślić sposób zarabiania przez nie bez rezygnacji

z działalności programowej.

O ostatnim elemencie miksu finansowego, czyli sponsorach, w polskich

warunkach trudno pisać bez rozczarowującego przygnębienia. Owszem,

duże muzea narodowe czy opery, filharmonie podległe MKiDN mogą liczyć

na wsparcie ze strony spółek skarbu państwa, ale wciąż nie jest to stricte

przepływ ze strony sektora komercyjnego. Poza tym nie jest tajemnicą, że

sponsoring ma charakter transakcyjny – nie ma tu grama wspaniałomyślności

– i opiera się za zakupie usług wizerunkowych.

Niektóre instytucje, by zwiększyć zainteresowanie sektora komercyjnego,

będą tak modulowały działania programowe, żeby jak najlepiej wpisać

się w strategie PR potencjalnych zainteresowanych. Skutkuje to tym, że


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 128

pozyskanie relatywnie niewielkich kwot może zaważyć na pracy całej instytucji

i spowodować wyraźną zmianę charakteru jej produkcji.

Od początku lat 90., kiedy rozpoczął się proces decentralizacji zarządzania

instytucjami kultury, nie udało się stworzyć efektywnego systemu

ich wsparcia. Aktualnie jest jasne, że nawet w okresie dobrej koniunktury

samorządy nie będą w stanie sfinansować wszystkich potrzeb podległych

im instytucji kulturalnych. Jedynym wyjściem jest zapewnienie stałego

rządowego wsparcia dla działań programowych.

Obsada stanowisk

Jeszcze w latach 90. dyrektorzy instytucji byli po prostu mianowani. Wszystko

rozstrzygała arbitralna decyzja polityczna i ten stan rzeczy trwał do roku

2005, kiedy nowelizacja ustawy o instytucjach kultury wprowadziła procedury

konkursowe. Miały one charakter mocno fakultatywny i szczególnie

samorządy sięgały po to rozwiązanie w bardzo ostrożny sposób.

W 2012 roku zaostrzono te regulacje i zostały stworzone listy instytucji,

w których przeprowadzenie konkursu jest obligatoryjne. Pozostawiono

jednak boczne drzwi w postaci zgody ministra na odstąpienie od procedury

konkursowej, więc faktycznie aż tak dużo się nie zmieniło.

Niezależnie od afiliacji politycznych, szczególnie prezydenci dużych

miast znajdują zaskakująco dużo zrozumienia w MKiDN, gdzie ich wnioski

o odstąpienie od procedury konkursowej są seryjnie akceptowane. Włodarze

samorządów nie są też związani wynikiem konkursu i po jego przeprowadzeniu

mogą mianować na stanowisko dyrektora teatru czy galerii dowolną

osobę. Jedyną sankcją jest nacisk opinii publicznej.

Przeprowadzenie samej procedury konkursu w sumie też nie stanowi

większego wyzwania, gdyż skład komisji w większości zależy od organizatora

i najczęściej wynik procedury można przewidzieć już po ogłoszeniu składu


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 129

komisji. Jest to możliwe, gdyż w skład komisji wchodzą przedstawiciele

dwu nigdzie niezdefiniowanych organizacji twórczych, co daje możliwość

wskazywania fantomowych lub spolegliwych wobec władzy organizacji.

Dopełnieniem tych praktyk jest przedziwne traktowanie dokumentów

programowych przygotowywanych przez kandydatów. Są one najpilniej

strzeżonymi opracowaniami, do których dostęp mają jedynie członkowie

komisji. Podstawą ich utajnienia jest rzekoma troska o ochronę praw

autorskich, w praktyce jest to motywowane często żenującą jakością

aplikacji. Po ostatniej nowelizacji ustawy w 2019 roku nałożony został

obowiązek publikowania koncepcji programowej zwycięzcy konkursu,

co jest niewielkim, ale jednak krokiem w dobrą stronę.

Kuriozalną praktyką jest utajnienie prac komisji – często jedynym

śladem ich działania jest kilkuzdaniowy protokół ze wskazaniem zwycięzcy.

W praktyce nie ma żadnej możliwości kontroli przebiegu ich prac przez

stronę społeczną.

W 2012 roku wprowadzono niezwykle kontrowersyjną możliwość rozpisania

przetargu na prowadzenie instytucji kultury. Najgłośniejszy przypadek

zastosowania tej opcji miał miejsce w szczecińskiej Trafostacji Sztuki, co

przyniosło efekt w postaci dość skutecznego bojkotu prac tej instytucji przez

środowisko artystyczne.

W rzeczywistości kolejne regulacje nie mają charakteru całkowicie wiążącego

i istnieje szereg sposobów na efektywne ich ominięcie. Samorządowcy

mają całkowicie wolne ręce we wskazywaniu kierujących podległymi im

instytucjami. Nie ponoszą też z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Dzięki

temu mamy do czynienia sytuacjami takimi jak w krakowskim MOCAK-u,

gdzie nigdy nie odbył się żaden konkurs, czy toruńskim CSW Znaki Czasu,

w którym od ponad dekady nie istniała najmniejsza szansa na merytoryczne

kierownictwo – wszystkie decyzje były podejmowane jednoosobowo w gabinetach

prezydentów Krakowa i Torunia. Szczególnie kontrowersyjna sytuacja

miała miejsce w Słupsku, gdzie za zgodą MKiDN i na wniosek marszałka


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 130

z PO przedłużono w 2020 roku o kolejne cztery lata rządy osoby, o której

mobbingowych praktykach rozpisywały się ogólnopolskie media.

Najbardziej bulwersująca sytuacja miała miejsce we Wrocławiu, gdzie

władze województwa składające się z Bezpartyjnych Samorządowców (ex PO)

oraz PSL całkowicie zniszczyły Teatr Polski. Z jednego z najważniejszych

teatrów w kraju spadł do ligi powiatowej, dzięki forsowanej w zgodzie

z obecnymi przepisami kandydaturze Cezarego Morawskiego.

Jest obecnie całkowicie jasne, że mocno nieszczelne regulacje nie dają

żadnej gwarancji na merytoryczne kierownictwo i co za tym idzie, realizowanie

misji większości instytucji artystycznych. Są one traktowane najczęściej

jak kolejne samorządowe synekury do uznaniowego obsadzenia. Oczywiście

w przypadku dobrej reakcji na presję środowisk artystycznych i mediów

istnieje szansa na wskazanie kompetentnych osób, ale konieczny jest do

tego nieczęsto spotykany splot sprzyjających okoliczności.

Jest to obszar wymagający naprawdę pilnej regulacji, gdyż obecny stan

sprzyja dużemu marnotrawstwu publicznych pieniędzy – utrzymywanie

instytucji niebędących w stanie realizować misji programowej kosztuje

polskie samorządy co roku naprawdę duże kwoty.

Hierarchiczne zarządzanie

To coraz lepiej zdiagnozowany problem instytucji artystycznych. Nie jest

tajemnicą, że powołaniowy charakter pracy, bardzo niskie wynagrodzenia

oraz duży poziom napięcia towarzyszący wielu projektom są mieszanką,

w której zachowania mobbingowe wystąpią szybciej niż później. Przyzwolenie

na wieloletnie przekraczanie granic nie jest niczym nadzwyczajnym

w filharmoniach, operach, teatrach czy galeriach.

Elementem spinającym tę patologiczną kulturę pracy jest kult wielkich

zarządzających, charyzmatycznych postaci, których przemocowe zachowania


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 131

niszczą relacje i życie wielu podwładnym. Jeśli przypomnimy sobie, że wiele

z nominacji odbywa się na zasadach towarzysko-politycznych, to trudno,

żeby sytuacja była inna. Całości dopełniają drastyczne różnice w zarobkach –

celebryckie dla wybranych postaci (np. w instytucjach muzycznych)

i często dla samych zarządzających oraz permanentnie najniższe dla zdecydowanej

większości. Zmiana tego stanu rzeczy nie nastąpi prędko, ale

jest absolutnie konieczna.

Na koniec warto sobie zadać pytanie, jaką rzeczywistą funkcję pełnią

instytucje artystyczne w systemie sektora publicznego? Nie jest problemem

ustalenie społecznych funkcji sztuki, natomiast osadzenie w tym kontekście

instytucji wymaga chwili namysłu. Mimo konstytucyjnie gwarantowanego

przez art. 5 dostępu do dóbr kultury wciąż mamy problem z jasnym uchwyceniem

roli samych instytucji. Z jednej strony faktycznie w jakimś stopniu

zapewniają kontakt ze sztuką mniej lub bardziej szerokiemu gronu publiczności,

z drugiej strony wydajnie napędzają procesy stratyfikacji społecznej.

W perspektywie kolejnych lat jest szansa na istotną reformę systemu

instytucji artystycznych i porzucenie na jakiś czas retoryki walki wiadomo

z kim. Fajnie byłoby nie zmarnować tej okazji.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 132

A co programy

wyborcze obiecują

pracownicom sztuki?

mikołaj iwański

W finalnym etapie kampanii wyborczej postanowiłem przyjrzeć się więc

propozycjom najważniejszych sił politycznych z perspektywy postulatów

od lat zgłaszanych przez środowiska artystyczne. Artyści i pracownice sztuki

też powinni czasem zagłosować portfelem, na czym skorzystają zarówno

one same, jak branża poruszana ich codzienną pracą. Niestety nawet na

poziomie obietnic sytuacja nie wygląda najlepiej i wiele rzeczy można by

obiecać zdecydowanie lepiej.

sTRAjk

W tym roku minęło 11 lat od strajku artystów, podczas którego domagano

się zapewnienia dostępu do ubezpieczeń społecznych dla artystów. Mimo

upływu czasu realizacja tych postulatów wygląda bardziej niż marnie.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 133

Chodzi o bardzo prostą i z perspektywy legislacyjnej mało skomplikowaną

rzecz – dostęp do samodzielnie opłacanych składek dla artystów

pracujących samodzielnie. W wysokości, która nie będzie dla nich nieosiągalna

finansowo. To temat naprawdę już dobrze opisany, wielokrotnie

tłumaczony i istnieje pewien środowiskowy szeroki konsensus co do konieczności

jego uregulowania.

Tym bardziej że analogiczne systemy istnieją w krajach starej Europy.

Istniały też w krajach byłego bloku wschodniego, ale nie przetrwały lat

90. Konieczne jest ich odbudowanie na przystających do współczesnych

realiów zasadach. Chodzi o bardzo elementarną rzecz – objęcie ubezpieczeniem

zdrowotnym, rentowym i emerytalnym pracujących w zawodach

artystycznych ludzi.

Pojawiają się jednak problemy, które przy dobrej woli i decyzyjności

można by przezwyciężyć – jak chociażby kwestia określenia potencjalnej

grupy zainteresowanych. MKiDN nigdy nie posiadał ambicji prowadzenia

statystyk środowisk artystycznych i mimo pewnych prób nie udało się

wiarygodnie ustalić, ilu artystów freelancerów funkcjonuje na polskim

rynku pracy. Te liczby z kolei są niezbędne do sporządzenia szacunkowych

kosztów wdrożenia systemu.

Kolejną sprawą jest wskazanie na źródła finansowania dopłat do

składek ubezpieczeniowych dla artystów. W sensownej rozmowie o tym

zagadnieniu bardzo przeszkadza wieloletnia tresura w paleoliberalnej

retoryce, w której jest osadzona polska opinia publiczna od kilku dekad.

Naturalne źródło, jakim jest budżet państwa, jest oczywiście najbardziej

niedostępne, gdyż jak wiemy każdy transfer w stronę inną niż wielkiego

biznesu lub organizacji religijnych powoduje egzystencjalny strach u lokalnych

elit opiniotwórczych. Z tym ciężko wygrać, więc wypada tylko

wspomnieć, że kłopotliwa sytuacja dochodowa wielu polskich artystów jest

wprost powiązana z chronicznym niedofinansowaniem polskich instytucji

kultury i sztuki, więc moralnie to nawet by się jakoś spięło.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 134

Źródłem, które jako działacze Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej

wskazywaliśmy od wielu lat, jest opłata reprograficzna – opłata od

czystych nośników i urządzeń do nagrywania i odtwarzania. Tu jednak na

drodze stoi wielka przeszkoda w postaci organizacji zbiorowego zarządzania

prawami autorskimi, w tym ZAiKS, które uważają, że opłata ta w całości

powinna trafić do ich budżetów.

Od ponad dwóch dekad jednak nie było nowelizowane rozporządzenie

MKiDN określające stawki od poszczególnych kategorii urządzeń, w związku

z czym obecne wpływy z tej opłaty są około dziesięciokrotnie zaniżone

i zamiast trafiać w jakikolwiek sposób do artystów, zostają w kieszeniach

producentów i dystrybutorów sprzętu elektronicznego. Nie muszę dodawać,

że ci ostatni są wielkimi beneficjentami tego stanu rzeczy i gorąco kibicują

obecnemu bezwładowi.

Jak wygląda to w perspektywie

obietnic wyborczych?

O ile w 2015 roku istniało pewne niezobowiązujące zainteresowanie tematem

pracy artystów ze strony praktycznie wszystkich liczących się komitetów

wyborczych, o tyle od tego czasu sytuacja bardzo się zmieniła. Jeszcze w 2019

roku w opasłym dokumencie programowym PiS deklarował wolę zajęcia się

tematem. W obecnej kampanii wyborczej przegląd propozycji programowych

dotyczących kultury wygląda naprawdę mizernie, z dwoma wyjątkami.

W przypadku PO mamy do czynienia jedynie z kilkoma sloganami,

zawartymi w dokumencie programowym oraz z deklaracją Donalda Tuska

z konwencji programowej z 10 września. Wśród 100 konkretów na

100 dni znalazła się obietnica objęcia ludzi kultury i sztuki ubezpieczeniami

społecznymi i sfinansowanie tego ze środków przesuniętych z funduszu

kościelnego.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 135

Cieszy mnie to osobiście, tym bardziej że dokładnie to samo źródło

finansowania postulowałem już w 2012. Obawiam się, że jednak samo

przesunięcie środków z funduszu kościelnego nie wystarczy, konieczne

będzie sięgnięcie po środki z opłaty reprograficznej.

Podobnie optymistycznie nastraja lektura dokumentu programowego

koalicjanta PO – Nowoczesnej, gdzie znajdujemy taką oto zapowiedź:

„Wprowadzimy przepisy przeciwdziałające prekaryzacji pracy w kulturze

(niestabilne warunki zatrudnienia i niskie wynagrodzenia) oraz regulujące

status egzystencjalny artystów – freelancerów (ustawa o statusie artysty

zawodowego, powołująca Polską Izbę Artystów). Zapewni to artystom

nieetatowym minimum bezpieczeństwa socjalnego i zdrowotnego”. Jest

to niewątpliwa zasługa Krzysztofa Mieszkowskiego, odpowiedzialnego za

tę część deklaracji programowej.

Trzeci koalicjant Koalicji Obywatelskiej, Zieloni, w swojej ogólnej

deklaracji Zielony Manifest 2.0, nie porusza żadnych szczegółowych zagadnień,

więc i sprawy kultury nie zostały w nim ujęte.

Podobnie rozczarowuje Partia Razem, gdzie kultura została ujęta wraz

z edukacją i nauką. Doczekała się dwu ogólnych deklaracji – wzmocnienia

dostępności kultury lokalnej oraz reformy TVP.

Dla porządku dodam, że na stronach Polski 2050, PSL oraz Trzeciej

Drogi temat kultury poza kilkoma zdaniami (podniesienie nakładu z 5 mld

do 7 w programie PSL) się nie pojawia.

I na koniec warto zaznaczyć, że w Konstytucji Wolności – dokumencie

programowym Konfederacji jedyna kultura, o której mowa, to „kultura

posiadania broni”.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 136

Ubezpieczenia dla artystek

Nie jest zaskoczeniem, że przed każdymi wyborami władze Prawa i Sprawiedliwości

wymagają od swoich funkcjonariuszy (wiceministrów) przygotowania

merytorycznych propozycji programowych w formie zwięzłych

wypracowań. Tak stało się i tym razem. W opasłym dokumencie programowym

mamy zapowiedź m.in. utworzenia Instytutu Sztuk Wizualnych

oraz wzmocnienia systemu stypendialnego. Aż chce się zacytować Janusza

Palikota sprzed kilkunastu lat, który z uznaniem pisał, iż „nikt tak nie

obiecuje jak prezes”, ale nie zmienia to faktu, że rządząca partia posiada

jakąś krytyczną diagnozę w sprawie, obejmującą również samodzielnie

spowodowane problemy (destrukcja systemu stypendialnego). Obietnica

wprowadzenia systemu dedykowanych ubezpieczeń dla artystów nie

pojawia się wcale i należy to uznać za wiążące.

Resort kierowany przez Piotra Glińskiego przez pewien czas zmagał

się z ambicją uregulowania dostępu artystów do ubezpieczeń. Był taki

moment, kiedy wyglądało to dość poważnie. Po długich, jałowych i nieco

zmanipulowanych konsultacjach środowiskowych powstał projekt Ustawy

o Artystach Zawodowych.

W szczegółowych regulacjach posiadał szereg poważnych wad, czyniących

go nieakceptowalnym (w tym m.in. uznaniowy i nietransparentny

sposób weryfikacji uprawnionych, problem z reprezentatywnoscią ciał

kolegialnych itp.), ale była to najpoważniejsza próba uregulowania tematu.

Projekt utknął w konsultacjach międzyresortowych, finalnie nie trafiając

do Sejmu. Po całej inicjatywnie pozostała jedynie strona internetowa artystazawodowy.pl,

która od dłuższego czasu jest kompletnie martwa.

W przededniu wyborów perspektywa uchwalenia ustawy wprowadzającej

opisane regulacje nie wygląda najgorzej. Nie wygląda też jakoś

bardzo obiecująco. Wszystko zależy od wyniku wyborów oraz od tego, na


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 137

ile uda się wydobyć od polityków kolejne bardziej wiążące i szczegółowe

deklaracje. Politycznie postulaty środowiska artystów i pracowników

sztuki znajdują się w tym samym miejscu co w 2015 roku. Ewentualny

sukces będzie zależeć wyłącznie od dalszej presji.

Tymczasem problemy socjalne artystów, nie wynikają z lokalnej specyfiki,

ale są przejawem szeregu zjawisk, które dotykają cały nasz kontynent.

W 2021 roku Parlament Europejski uchwalił trzecią już rezolucję dotyczącą

sytuacji socjalno-dochodowej artystów. W kontekście odbudowy gospodarki

po kolejnych lockdownach sformułowane zostały bardzo konkretne

rekomendacje. Po raz kolejny w dokumencie zawarte są wezwania do zapewnienia

form ubezpieczeń i opodatkowania właściwego dla charakteru

pracy artystycznej. Poprzednie rezolucje z 2001 i 2007 poświęcały tym

zagadnieniom więcej miejsca, więc tym razem skupiono się na udziale

artystów w programach pocovidowych.

W dokumencie zawarta jest jednak bardzo ciekawa rekomendacja

„(Parlament) wzywa w związku z tym Komisję do przyjęcia jak najszerszego

podejścia, aby zapewnić dostęp do rokowań zbiorowych wszystkim samozatrudnionym,

w tym artystom i pracownikom sektora kultury”.

Ile zapłacić artystce

za jej pracę?

Prowadzi nas to do drugiego zestawu zagadnień związanych z wynagradzaniem.

Bardzo trudno w realiach polskiej debaty publicznej wyjaśnić, dlaczego

rokowania zbiorowe są tak ważne. Jesteśmy jako populacja generalnie zsocjalizowani

do indywidualnego zawierania umów i bardzo trudno zobaczyć nam,

ile tracimy przez wielką asymetrię pojedynczego artysty/pracownika kultury

z wielkimi instytucjami. Możliwości negocjowania zapisów umów są w najlepszym

przypadku skromne, a stawki zwykle podane z góry i nienaruszalne.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 138

Mam tu na myśli szeregowych pracowników sztuki – w przypadku wielkich

nazwisk w branży np. muzycznej, kiedy do gry wchodzą profesjonalni agenci,

sprawy wyglądają zgoła inaczej – ale to margines.

Światy sztuki byłyby naprawdę znacznie bardziej przyjaznymi miejscami,

gdyby istniała możliwość wdrożenia minimalnych, nienaruszalnych

stawek gwarantowanych układem zbiorowym. Wtedy uznaniowość

instytucji zostałaby w istotny sposób ograniczona na korzyść pracujących.

Podobnie, gdyby było możliwe używanie jednego wzorca umowy dla np.

zakupu dzieł do kolekcji, kontraktowania przygotowania i zagrania roli

w przedstawieniu teatralnym, podpisania umowy na tłumaczenie książki

czy wreszcie wydania własnej.

To nie są nieosiągalne postulaty, ale ich wprowadzenie wymaga uruchomienia

wyobraźni oraz kilku lat skutecznych awantur i wywierania

nacisku. Jak pokazuje doświadczenie strajku artystycznego z 2012 roku,

droga od protestu do uruchomienia wiarygodnych procesów legislacyjnych

zajmuje minimum dekadę.

Niestety w tym procesach mamy do czynienia też z istotnymi regresami –

po podpisaniu w 2014 roku porozumienia o minimalnych wynagrodzeniach

dla artystów wizualnych faktycznie coś zmieniło się na lepsze. Przez

pewien czas instytucje czuły się zobligowane do wynagradzania artystów

za wystawy i ten stan trwał jakoś do 2016 roku.

Po tym okresie nastąpił coraz bardziej widoczny regres, tłumaczony często

trudną sytuacją finansową spowodowaną przez kłopoty z pozyskiwaniem

środków projektowych. W pewnym zakresie był w tym element prawdy,

ale jeszcze więcej było w tym wykorzystywania atmosfery politycznego

konfliktu do odstąpienia od uczciwego rozliczania się z pracownicami sztuki.

Ostatnim w mojej opinii długofalowo istotnym zagadnieniem jest

ogłoszona przez liderów PO deklaracja likwidacji podatku Belki. To podatek

od dochodów kapitałowych czy zysków z rynków finansowych, lokat

i funduszy inwestycyjnych, który przez wiele lat znajdował się na marginesie


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 139

rozmów o zmianach podatkowych. Przy trwającym latami ruchu bocznym

na polskiej giełdzie oraz niskich stopach procentowych generował skromne

przychody do budżetu. Zapowiedź jego likwidacji nie nastraja jakoś szczególnie

optymistycznie, gdyż czuć tu mocno korwinowski vibe.

Znacznie lepszym pomysłem byłoby wprowadzenie odpisu na zakup

dzieł sztuki od podstawy jego naliczenia. Pomogłoby to w ustabilizowaniu

poprawiającej się sytuacji popytowej na polskim rynku sztuki, co przełożyłoby

się też na przychody samych artystów i pomogło funkcjonowaniu

wciąż skromnego rynku galeryjnego. Nie jest tajemnicą, że rynek sztuki

dla jakiejś formy rozwoju zawsze potrzebuje bodźców fiskalnych, o czym

świadczy szereg przykładów z krajów rozwiniętych. Wywołanie tego tematu

przez polityków PO można by spokojnie wykorzystać w celu skorygowania

formuły podatku od dochodów kapitałowych.

Wojna polityczna i atmosfera silnej polaryzacji politycznej najwyraźniej

nie sprzyjają formułowaniu systemowych propozycji dla pracowników

kultury i sztuki. Nie sprzyja mu też pokorne czekanie na lepszy czas. Jak

widać, jeśli coś wartego uwagi pojawia się w programach politycznych lub

obietnicach wyborczych, to bierze się to z wieloletniej presji i trwającego

latami przypominania problemów. To chyba najlepsza recepta na urzeczywistnienie

długo oczekiwanych zmian.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 140

LASY,

CZYLI CZYM

ODDYCHAMY


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 141

Co szkodzi lasom

bardziej niż katastrofa

klimatyczna? Rządy

Lasów Państwowych

z martą jagusztyn-krynicką

rozmawia magda majewska

Magda Majewska: Od spektakularnych protestów przeciw wycince

Puszczy Białowieskiej po rozbicie protestu Inicjatywy Dzikie Karpaty

– ta klamra chyba dobrze podsumowuje politykę rządów Zjednoczonej

Prawicy wobec lasów?

Marta Jagusztyn-Krynicka: Protesty przeciwko wycince w Białowieży

to dla wielu osób zapewne punkt zwrotny w myśleniu o lasach. Wtedy

jako społeczeństwo szerzej zauważyliśmy, że lasy to też istotna kwestia

polityczna. Ale nie wiem, czy możemy mówić o jakiejś klamrze polityki

któregokolwiek z ugrupowań politycznych wobec lasów. Odnoszę wrażenie,

że w Polsce nie mamy polityki leśnej. Jedyne, co się dzieje, to walka


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 142

Lasów Państwowych i związanych z nimi sił politycznych o zachowanie

status quo i możliwość budowania siły politycznej na eksploatacji lasów.

W przypadku Puszczy Białowieskiej z jednej strony mieliśmy protesty

społeczne, z drugiej – będące ich pokłosiem wyroki polskich sądów cywilnych

i Trybunału Sprawiedliwości UE. W 2018 roku TSUE zabronił

wycinki i niszczenia siedlisk w puszczy, a w marcu 2023 roku orzekł, upraszczając,

że ochrona gatunkowa ma pierwszeństwo przed gospodarką leśną.

Trybunał uznał też, że organizacje przyrodnicze powinny mieć możliwość

sprawdzenia zgodności z prawem leśnych dokumentów planistycznych,

czyli planów urządzenia lasu (PUL) w sądach administracyjnych.

Jak reagowały na to Lasy Państwowe?

Na wiele sposobów próbowały i wciąż próbują kontynuować wycinkę Puszczy

Białowieskiej, czy to za pomocą kolejnych aneksów do PUL-i w puszczańskich

nadleśnictwach, czy poprzez zmianę projektu planu zarządzania

Obiektem Światowego Dziedzictwa UNESCO, jakim jest Puszcza Białowieska,

zmniejszając strefę wyłączoną z gospodarki leśnej. A część wyroku

TSUE z 2023 roku otwarcie bojkotują, twierdząc, że zapewnienie szerszego

dostępu do wymiaru sprawiedliwości doprowadzi do paraliżu gospodarki

leśnej i anarchii!

Podobnie jest na Pogórzu Przemyskim, gdzie od lat postulowane jest

utworzenie Turnickiego Parku Narodowego i gdzie aktywiści i aktywistki

Inicjatywy Dzikie Karpaty przez dwa lata blokowali wycinkę. Lasy Państwowe

od dawna całkowicie ignorują żądanie, by zaprzestały prowadzenia

deficytowej gospodarki leśnej i chroniły tamtejsze lasy. Podobnie jest

w końcu w setkach miejsc w Polsce, gdzie miejscowe społeczności walczą

o to, by ich lokalne lasy nie służyły głównie eksploatacji gospodarczej i realizacji

interesów Lasów Państwowych. Choć fragmenty lasów udaje im się

uchronić, zbyt często odbijają się od ściany bądź są wciągane w fasadowe

negocjacje i zespoły.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 143

Pytałam o rządzących, a ty mówisz głównie o Lasach Państwowych.

Bo to Lasy Państwowe narzucają politykę leśną, a raczej jej zamrożenie

w dość przestarzałej formie. Natomiast na poziomie państwa polityki leśnej

po prostu nie ma. Są doraźne skoki na lasy w postaci lex Izera.

Jeżeli zaś mamy mówić o jakiejkolwiek nowej jakości w podejściu

do lasów wprowadzonej przez rządy Zjednoczonej Prawicy, to jest to doszczętne

upolitycznienie Lasów Państwowych, traktowanie ich jako łupu

politycznego oraz maszynki do budowania kapitału politycznego.

A co ze społeczną funkcją lasów zapisaną w ustawie o lasach?

Lasy Państwowe udają, że społeczna funkcja lasów pisanych małą literą jest

społeczną funkcją Lasów Państwowych, której w ustawie nie ma. Organizują

zatem liczne konkursy lokalne oraz akcje wsparcia, które tak naprawdę są

transferem środków z wycinki do lokalnych samorządów i organizacji i tym

samym kupowaniem sobie przez LP poparcia wśród lokalnych decydentów

oraz organizowaniem możliwości reklamy dla polityków Suwerennej Polski.

Podasz przykłady?

W roku wyborczym Lasy Państwowe rozdają setki milionów złotych na

lokalne drogi, zarówno w lasach, jak i poza nimi. Od dwóch lat granty

od Lasów Państwowych dostają setki kół gospodyń wiejskich i lokalnych

klubów sportowych, za które LP wymagają m.in. poparcia dla swojego

modelu gospodarki leśnej. W ramach akcji Drewno jest z lasu, konkursu

o niezbyt jasnych zasadach, w którym głównym obowiązkiem grantobiorcy

jest promocja drewna i Lasów Państwowych jako jego dostawcy, LP rozdały

11 mln zł – przede wszystkim parafiom.

Wspominasz o reklamie polityków Suwerennej Polski. Wydaje się, że

od czasu urzędowania Michała Wosia na stanowisku ministra środowiska

ta partia dość mocno okopała się w Lasach Państwowych.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 144

Tak i umie wykorzystać olbrzymi aparat LP wraz z jego silnymi lokalnymi

wpływami jako maszynę do budowania iluzji siły politycznej. Pokazała to

akcja W obronie lasów polskich rozkręcana przez partię Zbigniewa Ziobry

wiosną i latem tego roku. Był to antyunijny astroturfing bazujący na zasobach

ludzkich Lasów Państwowych i powszechnym przywiązaniu do lasów.

Na czym dokładnie polegała ta akcja?

Pod wymyślonym pretekstem, że Unia chce przejąć kontrolę nad polskimi

lasami – wymyślonym, bo chodziło o ograniczoną w zakresie wstępną propozycję,

która gdyby rzeczywiście stanęła na politycznej agendzie, mogłaby

zostać przez Polskę łatwo zablokowana – Suwerenna Polska zorganizowała

w terenie akcję zbierania podpisów, do uczestnictwa w której przymuszono

pracowników nadleśnictw. Były miejsca, gdzie leśnicy zostali zobowiązani

do zebrania 50 podpisów każdy! Formularz, na którym zbierali podpisy,

informował zaś tylko o tym, że jest to akcja proleśna i nie wskazywał ani

na związek z Suwerenną Polską, ani na antyunijny charakter akcji.

Akcja bazowała na przywiązaniu do lasów i w jednym z punktów odwoływała

się nawet do tego, że trzeba chronić lasy przed niekontrolowaną

wycinką. Były w niej też czyste manipulacje, jak straszenie tym, że Unia chce

zakazać wstępu do co trzeciego lasu. Używając armii leśników i ukrywając

cel i afiliacje akcji, w krótkim czasie zebrano 500 tys. podpisów. Politycy

Suwerennej Polski sprawnie stworzyli sobie okazję, by grzać się przed kamerami

i opowiadać o bulwersujących, acz nieprawdziwych zagrożeniach.

Czyli i Lasy Państwowe, i lasy jako takie są rozgrywane i używane

politycznie…

Tymczasem pilnie potrzebujemy nowej polityki leśnej, a nie leśnego business

as usual i robienia na lasach polityki. Kontekst leśnictwa się zmienił.

Polskie lasy już odczuwają skutki katastrofy klimatycznej. Wiele z tradycyjnych

gatunków tworzących lasy, jakie znamy, radzi sobie w obecnych


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 145

warunkach coraz gorzej. Równocześnie to właśnie lasy chronią nas przed

skutkami zmian klimatycznych. Zmieniają się też potrzeby społeczne związane

z lasami. Polska nie ma polityki leśnej odpowiadającej na te wyzwania.

Czego więc potrzebujemy?

Realnej dyskusji o tym, jak racjonalnie wykorzystywać drewno, o systemach

recyklingu drewna. Potrzebujemy zaprzestać dotowania spalania pełnowartościowego

drewna na energię. Musimy zastanowić się, jak zmienić model

leśnictwa, by większą część lasów chronić, równocześnie chroniąc klimat, ale

i nie odcinając się od surowca, jakim jest drewno. Wreszcie konieczna jest

rozmowa o tym, jak zapewnić pracę pracownikom zakładów usług leśnych,

którzy tę pracę stracą w wyniku wejścia do lasów harwesterów czy objęcia

większego obszaru lasów ochroną. Ani Lasy Państwowe, ani politycy nie chcą

na poważnie podjąć takiej debaty.

Tymczasem jest jeszcze jeden czynnik, który sprawia, że jest ona konieczna.

Drewniana bonanza się kończy. Od wielu lat kluczowym argumentem

leśników za obecnym modelem leśnictwa było to, że w lasach

mamy rosnący zapas drewna, bo wycinają go mniej, niż go przyrasta. Jednak

ostatnia Wielkoobszarowa Inwentaryzacja Stanu Lasów pokazała, że zapas

drewna w lasach zaczął spadać.

To nie skłania LP do przemyślenia dotychczasowej polityki?

Wiedzą już, że w dłuższej perspektywie ich przychody zaczną spadać i że powinny

zacząć je dywersyfikować. Jednym z pomysłów, które rozważają, jest

sprzedaż leśnych usług ekosystemowych, np. związanych z wodą. Czyli LP

chciałyby najpierw osłabić zasoby wodne, np. wycinając lasy wodochronne

w górach i zarabiając na tym, a potem ściągnąć ze społeczeństwa opłatę za

ochronę przez lasy zasobów wodnych. Gdy słyszę takie pomysły na przyszłość

padające z ust czołowych decydentów leśnych, jest dla mnie oczywiste, że obecnie

gospodarka leśna w Polsce nie jest prowadzona w interesie społeczeństwa.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 146

Jednocześnie ostatnie lata to także czas dużej mobilizacji społecznej

przeciwko traktowaniu lasów jako fabryk drewna i łupów politycznych,

o jakim mówisz. Czy ta mobilizacja przynosi efekty?

Rzeczywiście możemy mówić o mobilizacji przeciwko eksploatacyjnemu podejściu

do lasów. W setkach miejsc pojedyncze osoby i grupy interweniują, piszą

pisma, składają do gmin wnioski o małe formy ochrony przyrody, uczestniczą

w konsultacjach społecznych PUL-i, spotykają się z leśnikami, tłumaczą, czemu

lasy to nie tylko produkcja surowca, czasem nawet używają trudnych konstrukcji

prawnych, by pozwać Lasy Państwowe.

Jako Lasy i Obywatelki od 2021 roku prowadzicie mapę oddolnych

inicjatyw leśnych. Ile ich jest?

Zidentyfikowałyśmy ich powyżej 400, z czego ponad 150 to grupy działające

długoterminowo. A wiemy też, że dużej liczby jednorazowych inicjatyw

już po prostu nie wyłapiemy.

Jednym z efektów tej mobilizacji z pewnością jest powolna zmiana kulturowa.

Działanie oddolnych grup leśnych pokazuje, że las i szerzej przyroda

są istotne dla przeciętnych obywateli i obywatelek. Mówimy o aktywizmie

nowego rodzaju, może mniej idealistycznym i spektakularnym niż protesty

przeciwko wycince w Puszczy Białowieskiej czy na Pogórzu Przemyskim, ale

też bardziej praktycznym i codziennym. Chodzi o wzięcie odpowiedzialności

nie za dziedzictwo narodowe, ale za własne sąsiedztwo. I to dla mnie jest

istotna zmiana, która wpisuje się w nurt docenienia zupełnie przeciętnej

przyrody, która nie musi być dziedzictwem narodowym, by być cenna.

Docenienia tego, że mamy możliwość pójść do zupełnie zwyczajnego lasu

i naładować baterie, tego, że oczyszcza on powietrze, reguluje mikroklimat.

A jeśli chodzi o prawne i instytucjonalne zmiany systemowe?

Tutaj jeszcze trudno mówić o konkretnych efektach. Najistotniejsze jest

chyba to, że niektóre samorządy, głównie w większych miastach, czasem


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 147

w ośrodkach wypoczynkowych i uzdrowiskach, zauważyły, że lasy są ważne

dla ich mieszkańców, i zaczynają stawać po stronie ludzi i przyrody. Negocjują

z LP, tworzą małe formy ochrony przyrody. Prawnie możliwości

działania samorządów są jednak bardzo ograniczone.

Natomiast jeżeli chodzi o Lasy Państwowe, to są one zamknięte na

jakąkolwiek realną zmianę czy adaptację gospodarki leśnej. Grupom aktywistycznym

udaje się lokalnie ochronić fragmenty lasu, ale wszelkie ustępstwa

ze strony LP są zawsze wymuszone silną mobilizacją społeczności, mediów

i samorządu. Leśnicy w najlepszym wypadku traktują aktywistki i aktywistów

jako osoby nieogarnięte, które trzeba wyedukować o konieczności

intensywnego wycinania drzew, a w najgorszym jako społecznych szkodników

o podejrzanych motywach.

Rok temu Lasy Państwowe, bojąc się zapewne, że ktoś im narzuci

zmiany, zareagowały, tworząc koncept lasów społecznych, czyli takich,

w których dowartościowana ma być funkcja społeczna.

Brzmi jak krok w dobrym kierunku. Jest jakiś haczyk?

Owszem: lasy społeczne są regulowane wewnętrznym zarządzeniem LP,

którego nadleśnictwom zdarza się zupełnie nie przestrzegać – starają się,

jak mogą, by nie słuchać głosu społecznego. Dodajmy, że ani zarządzenia,

ani jego nieprzestrzegania nie można zaskarżyć. Ale nawet gdy jest ono

przestrzegane, niewiele z tego wynika, bo napisano je tak, by dużo w gospodarce

leśnej nie zmienić. Od grup, z którymi pracujemy, słyszymy, że

lasy społeczne to jeszcze jedna ściema i fasada powstała po to, by wszystko

pozostało po staremu.

Co ciekawe, presję społeczną na zmianę modelu gospodarki leśnej

LP postrzegają jako jedno z trzech głównych wyzwań, z którymi muszą się

mierzyć, razem z polityką leśną UE, którą LP odrzucają, oraz wpływem

zmian klimatu na lasy.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 148

Tymczasem na wielkiej demonstracji 4 czerwca Donald Tusk mówił,

że patriotyzm polega m.in. na tym, że nie „nie zgodzisz się na wyrzynanie

lasów i zatruwanie Odry”. Masz poczucie, że tematy ekologiczne,

w tym konkretnie polityka wobec lasów, będą ważne w tej

kampanii wyborczej?

Bardzo odpowiada mi taka definicja patriotyzmu, ale myślę, że tematy ekologiczne

i klimatyczne są wciąż w dużej mierze traktowane przez polityków

większości opcji bardzo instrumentalnie.

To krótkowzroczne, bo raczej wcześniej niż później okaże się, że to kwestie

determinujące jakość i poziom życia dużej części ich elektoratu. Grupa

osób, która zauważa, że stan środowiska decyduje o jakości życia, rośnie

i będzie rosła. Nie mówimy już tylko o organizacjach przyrodniczych, które

zabiegają o zachowanie bioróżnorodności, ale o ludziach, którzy zauważają,

że wysycha im studnia, rzeką płyną ścieki, a ich miasteczko-uzdrowisko

stało się znacznie mniej atrakcyjne dla przyjezdnych, bo spora część lasów

wokół jest „odnowiona”, czyli wycięta i obsadzona sadzonkami, przeorana

szlakami zrywkowymi albo zamknięta, bo właśnie ma tam miejsce wyrąb.

By obraz był pełen, muszę też powiedzieć, że gospodarka leśna wchodzi

powoli do mainstreamu debaty politycznej. Poza tym są posłanki i posłowie

– choć tak się składa, że głównie posłanki – które dla ochrony lasów

w kończącej się kadencji robiły bardzo konkretne rzeczy, wspierały aktywistów,

wnosiły interpelacje, walczyły o dane. Lasy i Obywatelki pracowały

z posłankami z Lewicy i Zielonych i wiem, że są to osoby, które na temacie

lasów się znają i go nie odpuszczą.

Głosowanie reprezentantów PSL i większości PO w Parlamencie

Europejskim przeciw Nature Restoration Law nie jest chyba dobrym

znakiem? Może Platforma nie zamierza zabiegać o proekologicznych

wyborców, wierząc, że i tak nie mają oni wyjścia, skoro chcą odsunąć

PiS od władzy?


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 149

Zadałaś pytanie z silną tezą. Faktycznie, głosowanie w sprawie Nature

Restoration Law było dużym rozczarowaniem. Poparcie tego długoterminowego

planu potrzebnego dla wzmocnienia natury, ale też pośrednio dla

ochrony ludzi wymagało nieco odwagi i wyjścia poza doraźne polityczne

gry. Europarlamentarzyści z PSL i PO (z wyjątkiem Janiny Ochojskiej) nie

stanęli na wysokości zadania.

Co do roli ekologii i klimatu w wyborach, to mam nadzieję, że przed

15 października Platforma znajdzie w sobie odwagę, by w umiejętny sposób

podjąć te kluczowe tematy, a w kwestii lasów programowo będzie trzymała

się swoich zobowiązań. Są w Platformie posłowie i posłanki, którzy znają

się na lasach i działają w kierunku ich reformy. Pytanie, czy będą mieli chęć

i siłę się z tym komunikatem przebijać. Ale też Platforma nie jest jedynym

ugrupowaniem opozycyjnym.

Jako osoba zaangażowana w kwestie lasów pewnie uważasz, że politykom

i polityczkom trzeba pomóc znaleźć w sobie tę siłę i chęć?

Od tego są wybory, żeby angażować się na rzecz spraw, które uważamy za

ważne. To, na ile kwestie ekologiczne i klimatyczne będą w tej kampanii

ważne, do pewnego stopnia rzeczywiście zależy od tego, na ile pokażemy

politykom i polityczkom, że nam na tym zależy. Jako Lasy i Obywatelki

razem z grupami aktywistycznymi, z którymi pracujemy, chcemy w tej

kampanii dociskać kandydatów i kandydatki o to, co już zrobili dla lasów

i jakie mają pomysły na reformę leśnictwa.

Wydaje mi się też, że jakimś antidotum na spychanie istotnych kwestii

na margines kampanii jest angażowanie się, już jako osoby prywatne,

w kampanie konkretnych osób, które popieramy. Przekonanie stu czy dwustu

osób, w bezpośredniej rozmowie albo przez media społecznościowe, by

zagłosowały właśnie na te osoby, może sprawić, że to właśnie kandydatka

czy kandydat o najbliższych nam poglądach zdobędą mandat, szczególnie


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 150

jeśli w działania popierające ich zaangażujemy się większą grupą. Tylko

że taką kandydaturę, którą chcemy wspierać, trzeba wybrać już teraz i od

razu zacząć działać.

A według ciebie opozycja ma pomysł na zmiany systemowe,

czy zmianę miałaby zapewnić sama wymiana kadr w Lasach

Państwowych?

Wymiana kadr, nawet na najbardziej progresywnych leśników, nie wystarczy.

Bo bez zmiany zasad i wzmocnienia kontroli politycznej oraz społecznej

Lasy Państwowe i wszyscy ich pracownicy w sposób naturalny będą działać

dla maksymalizacji korzyści własnej. Ale obawiam się, że na razie żadna

siła polityczna nie ma dopracowanego całościowego pomysłu na zmianę

polityki leśnej i modelu leśnictwa. W dostępnych na razie programach

kwestią lasów najpełniej zajmuje się Lewica.

To przyjrzyjmy się temu, co już wiemy.

Już w listopadzie 2022 roku pojawiły się deklaracje Platformy Obywatelskiej

i Polski 2050. Obie partie zadeklarowały wyłączenie z wycinki 20

proc. lasów, z tym że Polska 2050 asekuracyjnie zastrzegła, że miałoby to

nastąpić do 2030 roku. Obie partie obiecały efektywny społeczny nadzór

nad lasami. Platforma deklarowała też, że zakończy spalanie drewna na

energię w elektrowniach, a Polska 2050 obiecywała podwojenie powierzchni

parków narodowych (czyli z 1 do 2 proc. powierzchni kraju) do 2030 roku

oraz gwarancje, że polski biznes będzie miał dostęp do polskiego drewna.

Za nami konwencja KO…

Powtórnie usłyszeliśmy na niej te postulaty, ale w okrojonej i mniej precyzyjnej

formie. W ramach 100 konkretów na 100 pierwszych dni mowa była

o wyłączeniu najcenniejszych przyrodniczo lasów z wycinki. Z deklaracji

znikł wskaźnik 20 proc. Mówienie o wyłączeniu tylko najcenniejszych


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 151

przyrodniczo lasów wywołuje pytanie: a co z lasami ważnymi głównie ze

względu na swój wpływ na klimat albo funkcje rekreacyjne? Na liście 100

konkretów nie ma zakazu spalania drewna w elektrowniach, ale mówiła

o nim ze sceny szefowa Zielonych.

Pojawił się za to postulat rozliczeń PiS za rabunkową gospodarkę

leśną.

O tyle bałamutny, że zasady gospodarki leśnej są obecnie dokładnie takie

same jak za rządów PO – to jest po prostu zły system, który łatwo nadużyć.

Pozytywne jest z kolei to, że w 100 punktach Koalicji przeczytamy

o blisko związanym z lasami problemie wody wraz z deklaracjami ochrony

torfowisk, mokradeł i rzek. Wstępne deklaracje są więc obiecujące, ale

w związku z tym, że to program na 100 dni, z definicji nie może być próbą

systemowej zmiany polityki leśnej.

Natomiast Trzecia Droga jak na razie nie wypowiedziała się na temat

lasów, więc nie wiadomo, czy podtrzyma deklaracje z listopada.

A jak to wygląda w programie Lewicy?

Mamy w nim najpełniejsze omówienie kwestii leśnej. Mowa jest tam m.in.

o powiększeniu obszaru parków narodowych do 4 proc. powierzchni kraju

i wprowadzeniu subwencji ekologicznej dla samorządów. Lewica deklaruje

stworzenie na 6 proc. powierzchni kraju (czyli też 20 proc. powierzchni

lasów) Lasów Obywatelskich, które mają być wyłączone z gospodarki leśnej

i przeznaczone dla ludzi i przyrody, przekształcenie LP w agencję rządową

i odejście od rabunkowej gospodarki leśnej.

W programie Lewicy mowa jest też m.in. o dostępie do wymiaru

sprawiedliwości dla kontroli legalności decyzji zatwierdzających plany

urządzenia lasu, o mądrej gospodarce wodnej oraz o Krajowej Strategii

Renaturyzacji, by chronić bioróżnorodność, zwiększyć retencję wód i przeciwdziałać

konsekwencjom zmiany klimatu.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 152

Zapewne o polityce leśnej będzie wspominał też program Zielonych,

ale na razie nie jest dostępny.

Czego od opozycji oczekują organizacje pozarządowe zajmujące się

kwestiami leśnymi?

Różne organizacje oczekują nieco odmiennych rzeczy, bo z różnych perspektyw

patrzą na lasy i szerzej naturę. Wszyscy mamy jednak wspólny

mianownik – Manifest Leśny organizacji i ruchów społecznych, poparty

dotąd przez ponad 200 grup i organizacji. Grono sygnatariuszy jest szerokie

i wykracza poza organizacje stricte przyrodnicze. Cały czas zbieramy pod

nim podpisy poparcia. Wysłaliśmy też Manifest Leśny do partii politycznych,

by się wobec niego określiły.

Postulaty, które wysuwamy, to wyłączenie z użytkowania drewna co

najmniej 20 proc. lasów i oddanie ich ludziom i przyrodzie, realny wpływ

społeczeństwa na decyzje o lasach, zakończenie marnotrawstwa środków finansowych

pozyskanych ze sprzedaży drewna i więcej środków na ochronę

przyrody, ukrócenie wydatków LP na cele niezwiązane z główną działalnością,

sprawiedliwa społecznie transformacja obszarów cennych przyrodniczo przy

objęciu ich ochroną, zapewnienie godnej pracy w lesie dla pracowników firm

leśnych i parków narodowych, racjonalna gospodarka drewnem, zapewnienie

dostępu do wymiaru sprawiedliwości w sprawach związanych z lasem i wreszcie

dostęp do pełnej informacji o lasach.

Mówiąc o postulatach wobec opozycji, zakładamy jej zwycięstwo,

a przecież to niejedyny scenariusz. Czego możemy się spodziewać,

jeśli PiS utrzyma władzę?

Kontynuacji stanu obecnego. W opublikowanym w ostatni weekend programie

PiS czytamy, że Polska gospodarka leśna jest świetna i chroni przyrodę.

Widać też, że PiS pozazdrościł Suwerennej Polsce sukcesu z antyunijną


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 153

akcją na bazie „ochrony” lasów – program zawiera cały punkt o tym, że

„nie odstąpimy od obrony polskich lasów”, bo są filarem suwerenności.

Już w sierpniu Jarosław Kaczyński straszył, że Bruksela zagraża naszej

wolności zbierania w lasach grzybów.

A stowarzyszenie grzybiarzy kontrowało wtedy, że problemem w polskich

lasach są rabunkowe wycinki, które wpływają także na grzyby.

PiS identyfikuje też olbrzymi problem z zagrożeniem suszą, ale jego

rozwiązaniem mają być wielomiliardowe inwestycje w infrastrukturę, które

nie tylko są krytykowane przez ekspertów, ale brzmią również jak wyrok

na przyrodę.

A co dla lasów będzie oznaczała sytuacja, w której Platforma w jakiejś

formie dogadałaby się z Konfederacją?

Nie mam aż tak dobrej szklanej kuli, by przewidywać skutki wszystkich

politycznych roszad. Wiem tylko, że jeżeli nie dojdzie do poważnej reformy

leśnictwa, zmiany definicji lasu, systemowego docenienia usług ekosystemowych,

urealnienia ochrony przyrody, wprowadzenia rzeczywistej kontroli

politycznej i społecznej nad Lasami Państwowymi, wprowadzenia kontroli

nad ich finansami, jeżeli zmiany będą tylko kosmetyczne, to problemy,

o których mówiłam, będą się pogłębiać, a Lasy Państwowe nadal będą

służyć sobie i politykom, a nie społeczeństwu i przyrodzie.

Suwerenna Polska pokazała, że partia może sobie całkowicie podporządkować

Lasy Państwowe i ciągnąć z tego podporządkowania ogromne

polityczne korzyści. Wielu leśników zdradza w prywatnych rozmowach

obrzydzenie obecnym poziomem upolitycznienia Lasów Państwowych,

kulturą folwarku, ścisłymi związkami z rydzykowym Kościołem, ale jako

grupa zawodowa bez sprzeciwu podporządkowują się i nic z tym nie robią.

Ten poziom upolitycznienia też może stać się częścią „nowej normalności”,

szczególnie jeśli PiS utrzyma się przy władzy.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 154

W wypadku jakiegoś podejścia do reformy LP każde ugrupowanie

mierzyć się też będzie z pokusą skoku na kasę z lasów, czyli kontynuowania

silnej eksploatacji lasów, by przejąć kontrolę nad płynącymi z tego zyskami.

Ty sama od paru lat jesteś zaangażowana w walkę o las, który masz

niemal za płotem. Z jakim skutkiem?

Spora część „naszego” lasu, o który walczymy, żyje. W zasadzie mówimy

o fragmentach lasu, bo mamy już tutaj mozaikę z dużą liczbą rębni i młodników.

Ponieśliśmy porażkę w cennym fragmencie lasu, gdzie kiedyś były

plany powołania rezerwatu. Wykonano tam rębnię tuż przy gnieździe bociana

czarnego (co jest niezgodne z przepisami) oraz wycięto starą aleję świerkową –

nie zdążyliśmy powołać tam obszarowego pomnika przyrody.

Natomiast w innym miejscu, w bezpośrednim sąsiedztwie wsi, zablokowaliśmy

na razie wycinkę. Kosztowało to mnóstwo czasu i wysiłku.

Próbowaliśmy wielu sposobów i negocjacji, ale nie udało się osiągnąć kompromisu.

W końcu wytoczyliśmy Lasom Państwowym dość skomplikowany

proces cywilny. Jedyny taki w Polsce – bo pamiętajmy, że dostęp do kontroli

legalności gospodarki leśnej w Polsce jest niezwykle (i wbrew konwencji

z Aarhus) ograniczony. Na naszym lesie sąd dał nam zabezpieczenie. To

oznacza, że przynajmniej do końca procesu nie można tego lasu wyciąć.

Wygląda na to, że „wasz” las spełnia wszelkie warunki, by uznać go

za las społeczny.

Faktycznie, spór mógł zostać łatwo rozwiązany poprzez zastosowanie wspomnianego

przeze mnie wcześniej zarządzenia o lasach społecznych, ale tak się

nie stało. Nadleśniczy uznał bowiem, że wyznaczy lasy społeczne gdzie indziej,

bo według niego część lasu – mała, dodajmy – w sprawie zachowania której

ponad 100 osób podpisało dwie petycje i o którą procesuje się bezpośrednio

kilkadziesiąt osób, nie jest ważna dla społeczności. Lasy społeczne wyznaczył

zaś na wyspie na Bugu, gdzie raczej nie bywa nikt poza myśliwymi, oraz m.in.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / zdrowie / 155

pod siecią trakcji elektrycznej. Wzięliśmy też licznie udział w konsultacjach

społecznych nowego planu urządzenia lasu, ale większość naszych uwag

odrzucono.

Opowiadam to wszystko, by wykazać, że nie można liczyć na to, że

Lasy Państwowe same zaadaptują się do zmieniających się warunków. Gdy

w grę wchodzi obrona leśniczego biznesu i pełnej arbitralności decyzji, Lasy

Państwowe dążą do rozwiązania siłowego, co w mojej ocenie jest zachowaniem

nieracjonalnym – bo przecież nie przynosi zamierzonych przez LP

efektów i szkodzi im wizerunkowo.

Dopóki więc nie dojdzie do systemowej zmiany modelu leśnictwa

i reformy Lasów Państwowych, w naszej wsi zawsze z tyłu głowy będziemy

mieć myśl, że wcześniej czy później naszego lasu będziemy musieli bronić

przed rębnią zupełną, stając oko w oko z harwesterem.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 156

MAJĄTKI

I PODATKI,

CZYLI

ZA CO I ZA

CZYJE TO

WSZYSTKO


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 157

Skąd, do cholery, wziąć

to wszystko, co lewica

chce dać ludziom?

tomasz markiewka

We wrześniu 2021 roku, gdy tematem numer jeden na świecie wciąż była

pandemia, publicysta Ezra Klein opublikował w „New York Timesie” artykuł

na temat lewicowej polityki ekonomicznej. A konkretniej – na temat

pewnego przeoczenia, które jego zdaniem ogranicza możliwości realizacji

lewicowych priorytetów.

Teza Kleina sprowadzała się do prostego stwierdzenia: lewica słusznie

koncentruje się na tym, jak sprawiedliwie rozdzielić istniejące dobra i usługi,

ale ciągle zbyt rzadko „interesuje się tym, jak wytwarzać te dobra i usługi,

które chciałaby wszystkim zapewnić”.

Postępowcy dużo mówią o płacy minimalnej, ubezpieczeniach społecznych,

pomocy socjalnej czy – ostatnio – dochodzie podstawowym.

Czyli o tym, jak zapewnić ludziom dostęp do opieki zdrowotnej, pożywienia,

mieszkań, transportu i innych podstaw bytowych. To strona

popytowa. Trzeba jednak – twierdzi Klein – zadbać także o stronę

podażową, czyli o wytworzenie wszystkich tych potrzebnych mieszkań,


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 158

placówek zdrowotnych, infrastruktury transportowej, źródeł energii i tym

podobnych.

Derek Thompson, publicysta z The Atlantic, szybko podchwycił ten

temat. Zaproponował nazwę dla polityki, o którą upominał się Klein: „agenda

obfitości”. Jak napisał: „Powinniśmy dążyć do obfitości komfortu, obfitości

energii i obfitości czasu”.

Oba teksty były na tyle głośne, że szybko zaproponowano publicystom,

by wspólnie napisali książkę o prostym tytule Obfitość. Książka ukaże się

najwcześniej w przyszłym roku, już teraz można się jednak zastanowić, na

ile agenda obfitości jest atrakcyjną propozycją ekonomiczną dla szeroko

pojętej lewicy. I czy może stać się najważniejszą konkurencją dla koncepcji

dewzrostowych, które skupiają się na potrzebie zmniejszania zarówno produkcji,

jak i konsumpcji w imię równowagi ekologicznej? Odpowiedź na

to ostatnie pytanie wcale nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać.

Przede wszystkim: więcej

Zacznijmy od kontekstu. Artykuły Kleina i Thomsona są tekstami publicystycznymi

i posługują się publicystyczną przesadą. Nie jest tak, że nikomu

na lewicy nie przyszło wcześniej do głowy, że podaż dóbr i usług jest ważna.

Sam Klein przyznaje w swoim tekście, że jedną z inspiracji była dla niego

książka W pełni zautomatyzowany luksusowy komunizm lewicowego dziennikarza

Aarona Bastaniego. Wymieniał też niektóre działania administracji

Joe Bidena jako przykład realizowania mniej więcej tego rodzaju polityki,

o który mu chodzi.

I rzeczywiście, już po opublikowaniu tekstu Kleina Biden podpisał dwie

ważne ustawy nastawione na „więcej”: CHIPS Act, która ma zwiększyć zdolności

produkcyjne półprzewodników w USA, oraz Inflation Reduction Act,

która ma pomóc rozbudować „zieloną” infrastrukturę energetyczną w USA.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 159

Tak więc rzecz nie w tym, że lewica ma zacząć robić coś absolutnie nowego,

czego nigdy wcześniej nie robiła. Wszystko sprowadza się raczej – jak

zwykle – do pytania o to, czemu nadawać priorytet. Z jakimi postulatami

i jaką narracją iść na sztandarach.

To nie przypadek, że oba artykuły powstały w trakcie pandemii. Thompson

otwarcie przyznawał, że to właśnie COVID-19 pokazał mu, jak pilnie

nawet tak bogate kraje jak USA potrzebują agendy obfitości. W swoim tekście

zwracał uwagę na to, że jednym z największych problemów podczas pandemii

był niedobór: niedobór maseczek, niedobór personelu medycznego,

niedobór miejsc w szpitalach, w dalszej zaś perspektywie – niedobór chipów,

niedobór infrastruktury do przewożenia dóbr, niedobór specjalistów w kluczowych

dziedzinach.

Dlatego agenda obfitości miałaby się odnosić do tych sektorów gospodarki,

które mają zasadnicze znaczenie dla jakości życia społeczeństwa.

Opieka zdrowotna, mieszkalnictwo, transport, energia. Jak pisze Thompson:

„Rozszerzając dostęp do niezbędnych usług, takich jak opieka zdrowotna,

możemy zmniejszyć cierpienie Amerykanów. Rzucając wszystkie siły na

rozwój czystej energii – energii słonecznej, wiatrowej, geotermalnej, jądrowej

i nie tylko – Amerykanie będą mogli prowadzić bardziej luksusowe życie,

wolne od poczucia winy związanego z tym, że ich luksus dusi naszą planetę”.

Coś podobnego można by równie dobrze napisać w odniesieniu do

Europy, Chin czy Indii.

Konkurencja dla dewzrostu?

Na pierwszy rzut oka agenda obfitości jest konkurencją dla pomysłów

wpisujących się w koncepcje dewzrostowe. Postulaty Kleina i Thomsona

można podsumować stwierdzeniem: potrzebujemy więcej. Natomiast

zwolennicy dewzrostu kładą nacisk na to, że nasz świat potrzebuje ogólnie


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 160

mniej. Nieprzypadkowo popularna książka Jasona Hickela nosi tytuł Mniej

znaczy lepiej.

Sprawy robią się mniej oczywiste, gdy zaczniemy drążyć, do czego

dokładnie odnoszą się owe „więcej” i „mniej”.

Klein i Thomson nie chcą więcej wszystkiego, ale więcej dóbr i usług

podstawowych, niezbędnych do wygodnego życia. Zwolennicy dewzrostu,

jak Jason Hickel, nie chcą z kolei mniej wszystkiego, a jedynie mniej rzeczy,

które ich zdaniem są środowiskowym marnotrawstwem i mogą być

zastąpione bardziej wydajnymi ekologicznie odpowiednikami. Klasycznym

przykładem jest postulat postawienia na transport zbiorowy kosztem

indywidualnego (czyli mniej aut, a jednocześnie więcej pociągów, busów,

tramwajów czy rowerów).

„Oczywiście niektóre sektory, takie jak edukacja i opieka medyczna

lub energia odnawialna, będą musiały kwitnąć, podczas gdy inne, takie jak

brudny przemysł lub sektor finansowy, będą się w przyszłości kurczyć” –

pisze w swojej książce Hickel. I dookreśla, na czym jego zdaniem powinien

polegać dewzrost:

„Zamiast bezmyślnie dążyć do wzrostu w każdym sektorze bez względu

na to, czy jest on tam rzeczywiście potrzebny, możemy zdecydować, co chcemy

rozwijać (ochronę zdrowia, niezbędne usługi, rolnictwo regeneratywne –

każdy potrafiłby stworzyć taką listę), a które sektory należy radykalnie

odchudzić (np. paliwa kopalne, prywatne odrzutowce, zbrojeniówkę czy

produkcję SUV-ów)”.

Kiedy więc dyskusja schodzi na szczegóły, oba te podejścia zdają się

przedstawiać podobną listę spraw do załatwienia: od opieki zdrowotnej po

rozbudowę zielonego sektora energetycznego.

Najważniejsze podobieństwo między tymi dwoma koncepcjami polega

na uznaniu, że trzeba drastycznie zmienić nasze priorytety gospodarcze,

a rynek sam z siebie tego nie zrobi. Potrzebne jest zaangażowanie państwa,

które wytyczy kierunek zmian i zapewni do nich środki. Wystarczy spojrzeć,


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 161

jak Klein pisze o możliwym postępie w kwestii produkcji leków: „Lata

temu Bernie Sanders miał ciekawy pomysł, by wprowadzić system nagród

farmaceutycznych, w ramach którego firmy mogłyby zarabiać miliony lub

miliardy za wynalezienie leków na określone schorzenia, a leki te miałyby

być natychmiast udostępniane bez wyłącznych praw patentowych”.

W postulacie państwa, które wytycza cele i nagradza za ich spełnienie,

nie ma niczego, z czym nie mogłaby się zgodzić zwolenniczka dewzrostu.

Wszystkoizm

Nie chcę przez to powiedzieć, że ostatecznie dewzrost i agenda obfitości

są ze sobą tożsame.

Przede wszystkim istnieje podstawowa różnica na poziomie narracji,

a to jest rzecz, której nie należy lekceważyć w polityce. Często podejmujemy

decyzje nie na podstawie szczegółowych punktów programu, ale emocji,

jakie wzbudza w nas określona wizja. To ważne, na co kładziemy nacisk,

opowiadając o danej wizji: na ograniczenia środowiskowe czy na niedostatek

dóbr i towarów; na „więcej” czy na „mniej”.

I choć wiele różnic między dewzrostem a agendą obfitości znika, gdy

przyglądamy się poszczególnym postulatom, to kiedy powiększymy te

szczegóły jeszcze bardziej, pojawią się nowe różnice.

Zwolennicy obu podejść zgadzają się na przykład, że potrzebne jest większe

zaangażowanie państwa w przestawianie gospodarki na bardziej ekologiczne

tory. Klein i Thompson zwracają jednak uwagę na to, że przeszkodą bywają

niektóre regulacje, które powstały może w szczytnym celu, ale spowalniają

budowę odpowiedniej infrastruktury: nowych linii kolejowych, nowych paneli

słonecznych, nowych leków. Tym samym regulacje te przyczyniają się do

złej reputacji państwa jako niewydajnego producenta i zarządcy. Ich zdaniem

państwo powinno zdjąć część tych ograniczeń, które samo na siebie nakłada.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 162

Orędownicy dewzrostu podkreślają z kolei bardziej kwestie związane

z niedostatecznymi inwestycjami w zieloną infrastrukturę, lobbingiem korporacyjnym

i brakiem woli politycznej, bez której nie sposób wprowadzić

pewnych rozwiązań – np. walczyć z planowym postarzaniem produktów.

Klein i Thompson, szczególnie ten pierwszy, zdają się też pokładać

o wiele większe nadzieje w rozwoju techniki i nauki niż zwolennicy dewzrostu,

którzy podkreślają raczej wagę prospołecznego wykorzystania

już dostępnych rozwiązań.

Tak więc różnice między tymi podejściami są realne. Nie powinno to

jednak przesłaniać możliwości twórczego i inspirującego dialogu między ich

zwolennikami i zwolenniczkami. Tym bardziej że, jak pisałem gdzie indziej,

w sprawach takich jak polityka klimatyczna możliwy jest wszystkoizm.

Budowanie spójnych projektów ideologicznych to domena książek,

odezw czy publicystyki, ale niekoniecznie praktyki politycznej na poziomie

globalnym. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby np. rząd USA, w zgodzie

z zaleceniami Kleina i Thompsona, ułatwił i przyspieszył budowę linii

kolejowych czy nowych źródeł zielonej energii, a Unia Europejska zajęła

się, zgodnie z postulatami Hickela, walką o wymuszenie dłuższych okresów

gwarancji na producentach. Tak samo jak nic nie przeszkadza temu, by

jeden ruch proklimatyczny odwoływał się do gospodarki obfitości, a inny

do, powiedzmy, ekonomii obwarzanka.

Znany filozof nauki Paul Feyerabend wygłosił kiedyś słynne hasło

„wszystko ujdzie”. Wbrew popularnej interpretacji nie był to manifest totalnego

relatywizmu (każda teza ujdzie, prawdy nie ma, nauka to tylko

narracja). Chodziło mu raczej o to, że ostatecznie w nauce liczy się tylko

jedno pytanie: czy coś działa? Jeśli tak, to nie ma znaczenia, czy wpisuje

się w założenia jakiejś szkoły filozoficznej, czy nie. W sprawie klimatu jest

podobnie. Ujdzie wszystko, co przybliża nas do gospodarki, która jest

bardziej ekologiczna i dba o dobrobyt dla wszystkich.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 163

Jak podnieść podatki

w kraju nienawidzącym

podatków?

piotr wójcik

Lewica w Polsce ma spory problem z podatkami. Postulując rozwój usług

publicznych oraz walkę z nierównościami, powinna starać się o dofinansowanie

domeny publicznej i progresywne rozłożenie obciążeń. Problem

w tym, że awersja Polek i Polaków do płacenia podatków jest legendarna,

a większość dorosłych obywateli domaga się ich daleko idącej obniżki, i to

dla wszystkich.

Na pierwszy rzut oka są dwa wyjścia z tego klinczu. Można machnąć

ręką na przekonania ideowe i dostosować program do liberalnych oczekiwań

wyborców, a gdy uda się dzięki temu zdobyć władzę, już podczas rządów

przekonywać samych siebie, że prawica rządziłaby jeszcze mniej lewicowo,

więc w sumie i tak jest dobrze. Nawiasem mówiąc, taką strategię przyjęła

większość lewicowych partii głównego nurtu w Europie w ostatnich kilku

dekadach – włącznie z polskim SLD w latach 2001–2005.

Można też machnąć ręką na wyborców i wytrwale postulować porządne

obłożenie najlepiej zarabiających daninami, bez oglądania się na


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 164

niezbyt efektowne wyniki sondażowe. Taką strategię przyjmują niektóre

mniej znaczące partie lewicowe, w tym polska partia Razem. To podejście

uczciwe i niecyniczne, ale też nieszczególnie skuteczne.

Teoretycznie można jeszcze zdecydować się na rozwiązanie chirurgiczne,

łączące ogień z wodą. Potrzeba do niego dużej cierpliwości, której po lewej

stronie zwykle nam brakuje.

Po pierwsze, jak najmniejsze

Obiegowa opinia głosi, że Polska to kraj niezwykle wysokich podatków.

W rzeczywistości daniny publiczne są w Polsce jednymi z niższych w Europie.

W zeszłym roku ogólne dochody całego sektora finansów publicznych

wyniosły niecałe 40 proc. PKB. Ten wskaźnik obejmuje wszystkie podatki,

opłaty i składki, także pobierane lokalnie. Mniej było tylko w Estonii, Bułgarii,

Litwie, Łotwie, Malcie, Rumunii i Irlandii, a średnia dla wszystkich

krajów UE wyniosła 46,5 proc. PKB. Inaczej mówiąc, ogólne opodatkowanie

w Polsce mogłoby wzrosnąć nawet o 200 mld zł, a dopiero doszlibyśmy pod

tym względem do średniej UE.

Polskie dochody podatkowe wyróżniają się także zdecydowanym przechyłem

w stronę danin pośrednich, takich jak VAT, akcyza czy cła. Według

danych OECD podatki pośrednie w 2021 roku wyniosły 14 proc. polskiego

PKB, co stawia Polskę na piątym miejscu w tej organizacji – średnia

dla wszystkich krajów to niecałe 11 proc. PKB. Pod względem dochodów

z podatku korporacyjnego (CIT) zbliżyliśmy się do średniej OECD, jednak

podatki dochodowe od osób fizycznych odgrywają w Polsce drugorzędną

rolę. W 2021 roku wyniosły 5 proc. PKB, przy średniej OECD wynoszącej

8 proc. Ze wszystkich krajów tej organizacji struktura dochodów podatkowych

w Polsce najbardziej przypomina Węgry, tylko że nad Balatonem daniny

pośrednie dominują nawet nieco bardziej.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 165

Taka struktura nie jest przypadkowa. Ona po prostu odpowiada oczekiwaniom

społecznym.

Zasadniczo Polacy są przekonani, że obciążenia podatkowe powinny

być w Polsce niższe. W badaniu CBOS aż 87 proc. ankietowanych stwierdziło,

że podatki nad Wisłą są za wysokie w stosunku do tego, co państwo

zapewnia obywatelom. Co ciekawe, Polacy w swojej masie popierają ideę

progresji podatkowej. W badaniu CBOS z 2021 roku 56 proc. ankietowanych

stwierdziło, że osoby dużo zarabiające powinny płacić wyższy odsetek

podatku – przeciwnego zdania była jedna trzecia. Widzimy co prawda

wyraźny spadek liczby zwolenników progresji podatkowej od początku

wieku, gdy było ich przeszło trzy czwarte społeczeństwa, ale przewaga deklaratywnych

progresywistów wciąż się utrzymuje i jest raczej bezpieczna.

Problem w tym, że wprowadzenie progresji według polskiego społeczeństwa

oznaczałoby masową obniżkę podatków – tylko że lepiej zarabiający

zyskaliby trochę mniej niż najubożsi. Według badania PIE ankietowani

chcieliby progresji podatkowej rozciągającej się od 7 do 21 proc. dochodu,

podczas gdy w tamtym czasie realne opodatkowanie wynosiło 17–27 proc.

Także w badaniu CBOS, gdzie pytano o kwoty nominalne, widać ogromne

różnice między oczekiwaniami a rzeczywistością – według ankietowanych

stawki powinny się rozciągać w przedziale 5–15 proc. (dla dochodów od 2 do

25 tys. zł miesięcznie). Tym samym kwoty podatku byłyby nawet o połowę

niższe od ówczesnych realiów w każdej wymienionej grupie dochodowej.

Model wedle życzenia

W rezultacie Polska ma jeden z najbardziej liniowych systemów danin od

dochodów z pracy w OECD. W ubiegłym roku Polak zarabiający 167 proc.

średniej krajowej musiał zapłacić o 4 pkt proc. więcej podatków i składek

od kwoty brutto niż jego rodak zarabiający 67 proc. średniej krajowej.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 166

W całym OECD ta różnica jest ośmiopunktowa. W Szwecji wyniosła

11 punktów, a w Finlandii przeszło 12.

O ile zwiększanie wydatków budżetowych nie jest już szczególnie

kontrowersyjne, o tyle w odniesieniu do dochodów nadal pokutuje przekonanie,

że ludność powinna składać się na nie w jak najmniejszym stopniu.

Budżet należy finansować zabraniem pieniędzy złodziejom i ewentualnie

kilku nielubianym grupom – np. bankom, wielkim korporacjom czy sieciom

handlowym – a nie tak zwanym zwykłym ludziom. Z tej przyczyny

podatek bankowy przeszedł w Polsce bez większego echa, za to reakcja na

Polski Ład była tak gwałtowna, że zaskoczyła nawet rząd, który się cofnął.

Mimo to nierówności w Polsce nie są bardzo wysokie. Istnieją spory

co do ich dokładnej wysokości, ale chyba większość badaczy jest zgodna, że

jak na państwo postkomunistyczne i tak są raczej umiarkowane. Pod tym

względem przypominamy bardziej Czechy i Słowację niż Rumunię, Bułgarię

czy państwa bałtyckie.

W związku z awersją obywateli do podatków Polska redukuje nierówności

społeczne za pomocą powszechnych transferów pieniężnych. Według

Eurostatu w 2021 roku wydatki publiczne na politykę społeczną wyniosły

przeszło 17 proc. PKB i były zdecydowanie wyższe od prawie wszystkich

państw postkomunistycznych, nie licząc Słowenii (18 proc. PKB). W pozostałych

krajach Europy Środkowo-Wschodniej wydatki na opiekę społeczną

są 3–4 punkty niższe niż w Polsce. To bardzo duża różnica – dla

porównania, 4 punkty dzielą nas też od Niemiec czy Danii, przy czym tam

wydatki społeczne są odpowiednio wyższe.

Specyficzny model polityki społecznej w Polsce, oparty na liniowym

i niskim opodatkowaniu dochodów osobistych oraz powszechnych transferach

społecznych, jest więc odpowiedzią na nastroje obywatelskie w kwestii

fiskalizmu. Zasadniczo nie jest to bardzo głupie – przecież lepszy taki

model niż żaden. Problem w tym, że ten nasz jest bardzo nieefektywny,

gdyż ogromna część środków trafia do świetnie sytuowanych gospodarstw


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 167

domowych. To swego rodzaju legalne łapówki, które co miesiąc wręczamy

najlepiej zarabiającym, żeby siedzieli cicho i byli w miarę ukontentowani.

Według analizy ośrodka CenEA jedna czwarta budżetu programu 500+

trafia do jednej piątej najzamożniejszych gospodarstw domowych w Polsce.

To 10 mld zł. Do najbiedniejszych 20 proc. gospodarstw domowych trafia

niecałe 12 proc. budżetu, to jest niecałe 5 mld zł.

Tę samą funkcję spełnia podatek liniowy oraz ryczałtowe składki dla

przedsiębiorców. W obiegowej opinii najlepiej uposażeni utrzymują nasz

budżet, więc przywileje im się należą. Rzeczywistość jest nieco inna. Według

analizy Ministerstwa Finansów w 2018 roku podatnicy liniowego

PIT wpłacili do budżetu 29 mld zł, co stanowiło jedną czwartą dochodów

z tego podatku. Pracownicy etatowi wpłacili prawie dwa razy więcej, chociaż

oczywiście jest ich też kilkakrotnie więcej. Efektywna stawka opodatkowania

liniowców wyniosła 17 proc., czyli 2 punkty mniej niż ustawowa. W samym

2018 roku liczba podatników liniowego PIT wzrosła o jedną dziesiątą. Od

tamtego czasu do 2021 roku liczba liniowców skoczyła o jedną trzecią, do

ponad 800 tys., Mówimy więc o szalupie ratunkowej dla bogacących się

Polaków, którzy uciekają przed skalą podatkową. Mediana dochodów podatników

liniowego PIT w 2018 roku wyniosła 129 tys. zł brutto rocznie.

Wśród pracowników etatowych mediana wyniosła 31 tys. zł brutto. W 2021

roku średni dochód miesięczny liniowca wyniósł 24 tys. zł.

Duży błąd

Polski model polityki społecznej jest więc nieefektywny i niesprawiedliwy,

ale w oczach polityków ma jedną gigantyczną zaletę – mniej

więcej właśnie czegoś takiego oczekują Polacy. Ten wniosek potwierdza

także badanie PIE Postawy Polaków wobec płacenia podatków

i roli państwa w gospodarce. Pytani niemalże chórem zakrzyknęli, że


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 168

podatki są za wysokie (83 proc. łącznie), po czym równie zgodnie domagali

się aktywności państwa w poszczególnych dziedzinach życia –

odsetek popierających poszczególne usługi publiczne rozciągał się od dwóch

trzecich do 87 proc.

Dlaczego w ogóle Polacy są tak niekonsekwentni? Liberałowie przekonują,

że po prostu nie wiedzą, skąd się biorą pieniądze w budżecie, ale tę teorię można

włożyć między bajki. Faktem jest jednak, że częściowo odpowiada za to niewiedza –

ale nie o źródłach dochodów podatkowych, tylko o wydatkach państwa.

Badanie PIE pokazuje, że Polki i Polacy mają błędne przekonanie na temat

struktury wydatków publicznych – przynajmniej niektórych. Przede wszystkim

prawie trzykrotnie przeszacowują wydatki na administrację i równo trzykrotnie

– na ochronę środowiska. Szczególnie ta pierwsza jest tutaj kluczowa,

gdyż rzekome rozpasanie urzędników to jeden z popularnych argumentów

przeciw podatkom w Polsce. Poza tym o jedną czwartą przeszacowują nakłady

na bezpieczeństwo.

W pozostałych działach – ochrona zdrowia, edukacja, pomoc społeczna,

infrastruktura i transport – ankietowani trafili niemalże w punkt, co jest aż

zadziwiające. Nie licząc ostatniej kwestii – wydatków na emerytury i renty.

W tym przypadku badani byli pewni, że ich udział w całości finansów publicznych

jest ponad dwukrotnie mniejszy niż w rzeczywistości. Być może

dlatego właśnie składki zusowskie cieszą się tak złą sławą, że niektóre partie

postulują wprowadzenie dobrowolności.

Inaczej mówiąc, Polki i Polacy zostali kiedyś poważnie wprowadzeni

w błąd, co skutkuje do dziś. Wmówiono nam, że ogromna część budżetu

idzie na urzędników, a ZUS wypłaca mniejszą część tego, co do niego wpłacamy.

Przy tak fałszywym oglądzie sytuacji awersja do podatków i składek

wydaje się całkiem naturalna – jej źródłem jest jednak głęboko zakorzenione

nieprawdziwe przekonanie.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 169

Skąd wziąć pieniądze

Sytuacja dla lewicy wydaje się więc daremna, ale przynajmniej wiadomo

mniej więcej, na czym stoimy. Na tej wiedzy można próbować tworzyć

politykę. W pierwszej kolejności należy zadbać o odpowiednią komunikację

postulowanych reform. Ewentualne podwyżki podatków najlepiej

bezpośrednio połączyć z jakimś konkretnym programem społecznym. Tak

właśnie zrobił PiS przy okazji wprowadzenia daniny solidarnościowej, która

stanowiła pierwszy od lat wyłom w liniowym opodatkowaniu dochodów

w Polsce – 4 proc. od dochodów osobistych powyżej miliona złotych rocznie

trafiać miało na wsparcie dla osób z niepełnosprawnością, co objęło

także liniowców.

Tamta zagrywka była cyniczna, ale dowiodła również, że partia Kaczyńskiego

przez długi czas znakomicie orientowała się w nastrojach społecznych.

Za jednym zamachem PiS rozładowało źródło napięcia społecznego

(protest rodzin osób z niepełnosprawnością) i wprowadziło szczątki

dawno niewidzianej u nas progresji podatkowej. To była przecież niemała

podwyżka, a mimo to nie spotkała się z większym oporem społecznym.

Pojawiło się kilka tekstów w czołowych mediach broniących milionerów,

ale były one nieliczne i zostały raczej obśmiane. Właśnie w taki sposób,

niestety, trzeba będzie w przyszłości dokonywać kolejnych progresywnych

reform podatkowych. Czekać na okazję, by sfinansować jakiś ważny cel

społeczny – np. rozwój psychiatrii dziecięcej – z opodatkowania najlepiej

zarabiających, dzięki czemu argumenty przeciwników już na starcie zabrzmią

mniej poważnie.

Poza tym można skupić się na innych rodzajach podatków – przede

wszystkim majątkowych. To najbardziej zaniedbana w Polsce kategoria danin

publiczno-prawnych. Podatek od nieruchomości mieszkalnych jest ekstremalnie

niski, nawet liczony od prestiżowych apartamentów czy efektownych


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 170

willi. Najbliższa rodzina może dziedziczyć całe fortuny bez zapłacenia choćby

złotówki – wystarczy, że w odpowiednim czasie zgłosi spadek lub darowiznę

do skarbówki. Według danych OECD w 2021 roku podatki majątkowe

stanowiły ledwie 1,3 proc. polskiego PKB. Średnia OECD była o połowę

wyższa. W Wielkiej Brytanii, Kanadzie i Francji podatki majątkowe to ok.

4 proc. PKB.

Oczywiście także te daniny są w Polsce niezwykle kontrowersyjne.

Podatek katastralny ma tak złą prasę, że polski rząd, jakiej opcji by nie był,

prędzej zadeklarowałby kibicowanie Spartakowi Moskwa niż opodatkowanie

wartości nieruchomości. Można jednak spróbować opcji mieszanej

i połączyć reformę podatku od nieruchomości z walką ze spekulantami

mieszkaniowymi, którzy w społeczeństwie nie są zbyt lubiani – katastralny

dopiero od trzeciego mieszkania nie wzbudziłby aż takiego oporu jak

powszechny. Opodatkowanie spadków w ramach najbliższej rodziny także

nie jest niemożliwe – musiałoby jednak zawierać bardzo wysoką kwotę

wolną, by objąć jedynie rzeczywiście najbogatsze rodziny w Polsce. Na

początek dobre i to.

No i wreszcie, za jakiś dłuższy czas można spróbować wrócić do tematu

powszechnej progresji podatkowej. Obecnie ten temat jest spalony

z powodu klęski Polskiego Ładu, ale także z tej historii można wyciągnąć

wnioski. Przede wszystkim reforma ta powinna być prosta i zrozumiała

dla każdego. PiS poległ głównie z powodu niezrozumiałej ulgi dla klasy

średniej, która była tak skomplikowana, że nie do końca rozumieli ją nawet

autorzy reformy. Nie przewidzieli choćby wielu możliwych sytuacji (np.

łączenia dochodów z emerytury i pracy), co stworzyło chaos i powszechny

niepokój. Ostatnia reforma podatkowa zaproponowana przez Lewicę była

jeszcze bardziej skomplikowana niż Polski Ład, więc z czymś takim poparcie

elektoratu można co najwyżej stracić.

Na koniec, reforma podatkowa, która dla polskiego społeczeństwa

byłaby do przełknięcia, powinna bardzo wyraźnie obniżać opodatkowanie


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 171

klas średniej i niższej. W Polskim Ładzie średniacy zyskiwali co najwyżej

kilkadziesiąt złotych, więc liberalne media mogły ich łatwiej zmanipulować.

Jeśli taka reforma miałaby być bardzo korzystna dla przynajmniej dolnych

dwóch trzecich społeczeństwa pod względem zarobków, to jednocześnie

musiałaby być bardzo progresywna – czyli opodatkowanie najlepiej zarabiających

10 proc. musiałoby być znacznie wyższe od pozostałych. Gdyby

znaczna większość społeczeństwa miała przekonanie, że zmiany są w jej

interesie, to i opór tych górnych 10 proc. dałoby się skruszyć.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 172

Kulczyk nie wpuści

ankietera, ale o polskich

nierównościach

majątkowych

coś jednak wiemy

marcin wroński

Po kryzysie finansowym w 2008 roku nierówności ekonomiczne ponownie

znalazły się w centrum uwagi opinii publicznej. Zainteresowanie tym zagadnieniem

wzrosło również wśród ekonomistów, jak i przedstawicieli innych

dyscyplin nauk społecznych. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat pojawiła

się fala nowych badań dotyczących pomiaru nierówności ekonomicznych, ich

przyczyn, jak i konsekwencji. Międzynarodowe instytucje, które niegdyś były

twórcami neoliberalnych reform (np. Międzynarodowy Fundusz Walutowy),

przyznają, że nadmiernie nierówności ekonomiczne mogą być szkodliwe dla

społeczeństwa i gospodarki, a przy opracowaniu kolejnych pakietów pomocowych

– przynajmniej w teorii – oceniają ich konsekwencje dystrybucyjne.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 173

Nierówności ekonomiczne (dochodowe, majątkowe, czasem też konsumpcyjne)

mają różnorakie konsekwencje. Z jednej strony mogą przyczyniać

się do rozwoju gospodarczego ze względu na wyższą motywację do ciężkiej

pracy i podejmowania ryzyka oraz wyższy poziom inwestycji wynikający

z wyższych oszczędności osób bogatych. Z drugiej strony mogą zagrażać

rozwojowi gospodarczemu, ponieważ ich wysoki poziom ogranicza m.in.

możliwość inwestycji w edukację, co utrudnia rozwój kapitału ludzkiego.

Wysoki poziom nierówności ekonomicznych może wywołać wzrost

popytu na redystrybucję, która może mieć negatywne konsekwencje dla

podaży pracy i inwestycji. Nierówny podział dochodu ogranicza popyt

konsumpcyjny ze strony osób należących do uboższej połowy społeczeństwa.

Nadmierny poziom nierówności społecznych zagraża też demokracji.

Większe zasoby osób najbogatszych zwiększają ich siłę polityczną, a co za

tym idzie – zdolność do zmiany reguł gry na swoją korzyść. Słabsza pozycja

klasy średniej oraz osób uboższych przyczyniają się do wzmocnienia pozycji

partii populistycznych. Nierówności ekonomiczne ograniczają również

mobilność społeczną, która dzisiaj jest wartością powszechnie akceptowalną

również przez osoby o liberalnych poglądach gospodarczych.

Im bogatsi bogaci,

tym biedniejsi biedni

Zależność pomiędzy nierównościami ekonomicznymi, a wzrostem gospodarczym

ma charakter odwrócenie u-kształtny. Do pewnego poziomu nierówności

ekonomiczne mogą przyśpieszać rozwój gospodarki, powyżej pewnego

poziomu ich negatywne konsekwencje społeczno-ekonomiczne przeważają.

Badania, których wyniki opublikowano w ostatnich latach (zarówno

w zakresie pomiaru nierówności ekonomicznych, jak i oszacowania ich

konsekwencji), jasno pokazały, że w wielu krajach nierówności ekonomiczne


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 174

są dziś tak wysokie, że szkodzą nie tylko społeczeństwu, ale nawet tak wąsko

zdefiniowanemu miernikowi, jakim jest wzrost gospodarczy. Teoria

skapywania nie działa, przypływ nie unosi wszystkich łodzi. Kluczem do

zrównoważonego rozwoju jest wzmocnienie pozycji ekonomicznej osób

uboższych i ochrona klasy średniej, a nie dalszy wzrost dochodu najbogatszego

procenta.

Tradycyjnie nierówności dochodowe cieszą się większym zainteresowaniem

niż nierówności majątkowe. W dużej mierze wynika to z wyższej dostępności

danych dotyczących poziomu dochodów niż w przypadku wartości

majątków. Ekonomistki chcące badać rozkład relacji dochodu do majątku

w społeczeństwie dysponują kilkoma potencjalnymi źródłami danych, przede

wszystkim: danymi ankietowymi, danymi administracyjnymi (np. z poboru

podatków), publicznie dostępnymi informacjami na temat dochodów i majątków

najbogatszych (np. w postaci regularnie publikowanych list najbogatszych

osób w danym kraju).

W Polsce reprezentatywne badania ankietowe dochodów realizowane

są przez GUS w sposób systematyczny od lat 50. Podobne badania ankietowe

w zakresie majątku gospodarstw domowych zrealizowano jedynie

dwukrotnie. W 2014 i 2016 roku NBP wspólnie z GUS zrealizował dwie

edycje Badania Zasobności Gospodarstw Domowych (dalej: BZGD) stanowiące

polski komponent europejskiego badania Household Finance and

Consumption Survey (dalej: HFCS).

Europejski Bank Centralny rozpoczął realizację badania HFCS po

kryzysie finansowym, by dysponować lepszymi, porównywalnymi międzynarodowo

danymi o majątkach gospodarstw domowych. Stało się tak,

ponieważ kryzys pokazał, że problemy sektora gospodarstw domowych

(trudności ze spłatą kredytów subprime, które w większości wypadków po

prostu nie powinny zostać przez banki udzielone) mogą mieć gigantyczne

konsekwencje dla całej gospodarki. Rozkład majątków gospodarstw domowych

ma również wysokie znaczenie dla transmisji polityki pieniężnej.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 175

Nierówności majątkowe

i priorytety Glapińskiego

Z tego, co wiemy obecnie, wynika, że kolejnych edycji ankietowych badań

majątków gospodarstw domowych w Polsce już nie będzie. Jak widać,

Narodowy Bank Polski ma inne priorytety, a prezes Glapiński podobno

niezbyt lubi bywać w Europejskim Banku Centralnym. Na szczęście dwie

dotychczas zrealizowane edycje badania istotnie zwiększyły naszą wiedzę

o majątku gospodarstw domowych w Polsce.

Pozornie porównywalne międzynarodowo dane z badania HFCS wskazują

na umiarkowany poziom nierówności majątkowych w Polsce. W państwach

Europy zachodniej współczynnik Giniego obliczony dla rozkładu wartości

majątku netto (czyli różnicy wartości aktywów i zobowiązań) przyjmuje

wartości powyżej 0,6, a często i 0,7. W Polsce jego wartość w 2016 roku

wyniosła 0,57, a w sąsiadującej z nami Słowacji jedynie 0,54. Według surowych

wyników badań ankietowych udział najbogatszych 5 proc. w całości

majątków gospodarstw domowych wyniósł 30 proc., a najbogatsze 10 proc.

gospodarstw domowych posiadało 41 proc. całkowitej wartości majątku.

Były to jedne z najniższych wartości wśród państw, w których zrealizowano

badanie (strefa euro, Polska, Węgry).

Czy rzeczywiście nierówności majątkowe w Polsce są tak niskie? Niestety

nie. Wiadomo, że osoby najbogatsze rzadziej uczestniczą w badaniach

ankietowych. Sebastian Kulczyk ma marginalne szanse na zostanie wylosowanym

przez GUS, a nawet gdyby to się stało, prawdopodobnie nie wpuściłby

ankietera. Najbogatsze gospodarstwo domowe, które wzięło udział

w badaniu BZGD, posiadało majątek w okolicach 10 mln zł. Tymczasem

wiemy, że w Polsce żyją multimilionerzy i miliarderzy.

Niższa skłonność najbogatszych gospodarstw domowych do udziału

w badaniach ankietowych sprawia, że oszacowania nierówności majątkowych


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 176

oparte o dane ankietowe są istotnie zaniżone, w rzeczywistości nierówności

majątkowe są wyższe, niż wynika z odpowiedzi na ankiety. Banki centralne

i agencje statystyczne badające majątki gospodarstw domowych zdają sobie

sprawę z tego ograniczenia. Próbują zmniejszyć jego konsekwencje, stosując

różnorodne strategie nadpróbkowania, które mają zwiększyć szanse wylosowania

najbogatszych do próby badania. Państwa Europy Zachodniej posługują

się w tym celu danymi podatkowymi, GUS i NBP wykorzystały klucz

terytorialny. Niestety wysłanie większej liczby ankieterów do Konstancina

nie przyniosło większych skutków.

Polska dogania Europę Zachodnią, ale…

Ekonomiści korygują oszacowania nierówności majątkowych oparte na

danych ankietowych, posługując się z listami najbogatszych, które w wielu

państwach są regularnie publikowane przez czasopisma biznesowe. Wspólnie

z prof. Michałem Brzezińskim oraz Katarzyną Sałach z Wydziału Nauk

Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego przeprowadziliśmy taką

korektę dla państw Europy Środkowo-Wschodniej.

Wyniki naszego badania, opublikowane w czasopiśmie „Economics

of Transition and Institutional Change”, jasno wskazują, że w państwach

naszego regionu miary nierówności ekonomicznych oparte na danych

ankietowych są szczególnie niskiej jakości. Po wprowadzonych przez nas

korektach, wykorzystujących tożsame metody jak w innych krajach, wskaźniki

nierówności są zdecydowanie wyższe.

Według danych z badania BZGD/HFCS najbogatszy promil (0,1 proc.)

gospodarstw domowych w Polsce posiada 3 proc. całości majątków, tymczasem

naprawdę (po korekcie o majątki najbogatszych) jest to 8 proc.

Udział najbogatszego procenta w całości majątków wzrasta z 12 proc. do

20 proc. Współczynnik Giniego rośnie z 0,59 do 0,63. Cóż, być może


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 177

przy obecnym poziomie nakładów na statystykę publiczną i poziomie

wynagrodzeń w GUS trzeba cieszyć się, że w ogóle mamy jakieś statystyki.

Otrzymane przez nas wyniki wskazują, że mimo ledwie ćwierćwiecza

swobodnej akumulacji majątku (badanie zostało zrealizowane w oparciu

o dane z 2014 roku), Polska prawie już dogoniła Europę Zachodnią.

Niestety, dzieje się tak w odniesieniu do nierówności majątkowych, a nie

poziomu PKB. Wydaje się, że zwiastują one również szybki wzrost nierówności

majątkowych w przyszłości.

Dwie fałszywe narracje

W polskiej debacie publicznej rywalizują dwie narracje dotyczące źródeł

majątków najbogatszych Polaków. Według jednej z nich bogaci są bogaci

dzięki własnej pracy i przedsiębiorczości. Według drugiej (paradoksalnie

popularniejszej u polskiej prawicy) wielomilionowe majątki są często

efektem agenturalnych powiązań oraz szemranych biznesów zrealizowanych

w okresie transformacji.

Michał Brzeziński i Katarzyna Sałach, w oparciu o dane z list najbogatszych,

podjęli próbę weryfikacji, czy najbogatsi Polacy rzeczywiście mają

silne konotacje agenturalne i polityczne. Wyniki badania, opublikowane

w czasopiśmie „Economic System” wskazują, że raczej nie. Niewielu spośród

polskich multimilionerów posiadało istotne powiązania polityczne, a ci którzy

je posiadali, mieli przeciętnie niższe majątki i większą szansę wypaść z setki

najbogatszych.

Profil polskich bogaczy jest zbliżony raczej do Europy Zachodniej niż

złodziejskiego kapitalizmu Ukrainy i Rosji. Do wyników badania należy

jednak podchodzić z pewną ostrożnością. Być może ci, którzy dorobili się

dzięki koneksjom, bardziej chronią swoją prywatność i nie epatują posiadanymi

majątkami.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 178

Paradoksalnie, polscy bogaci są w porównaniu międzynarodowym

dość biedni. W 2016 roku łączna wartość majątków 100 najbogatszych

Polek i Polaków wynosiła ok. 7 proc. PKB. Na Węgrzech było to 10 proc.,

w Niemczech 15 proc., w Rosji i w Ukrainie ponad 20 proc., we Francji

23 proc., a w Norwegii 30 proc. Jan Kulczyk został w 2019 roku uznany

przez „Wprost” za najbogatszego Polaka trzydziestolecia, z majątkiem

(uśrednionym) na poziomie 19 mld zł. Chociaż może wydawać się to astronomiczną

kwotą, blednie w zestawieniu z majątkiem o wartości 75 mld zł,

który u szczytu swojej potęgi odnotował najbogatszy ukraiński oligarcha

Rinat Achmetow. O rosyjskich oligarchach nie wspominając.

Z drugiej strony Polacy nie są tak biedni, jak się wydaje. Powszechnie

znane są wyniki badań CBOS, według których połowa Polaków nie ma

żadnych oszczędności. Na szczęście nadają się one głównie do wyrzucenia

do kosza. Trudno się zresztą dziwić, że gdy w państwie oszustw metodą „na

wnuczka” dzwoni do nas obcy numer, a ktoś podaje się za ankietera CBOS,

odpowiadamy, że nic nie posiadamy. Dane z badania BZGD/HFCS jasno

pokazują, że 90 proc. Polaków jednak posiada jakieś aktywa finansowe

(w większości depozyty, z koncepcji wyłączona jest gotówka). Mediana

wartości rachunków bankowych już w 2016 roku wynosiła kilkanaście

tysięcy złotych, a nawet w niższych decylach było to solidne kilka tysięcy.

A od tego czasu wartość depozytów gospodarstw domowych w Polsce

urosła o połowę.

Zalety i wady powszechnej

własności nieruchomości

Czynnikiem obniżającym nierówności majątkowe w państwach naszego regionu

jest powszechna własność nieruchomości. W Polsce ponad 80 proc.

gospodarstw domowych jest właścicielem zamieszkiwanej nieruchomości.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 179

W innych państwach EŚW wartość tego wskaźnika jest porównywalna.

Tymczasem w Niemczech czy w Austrii mniej niż połowa gospodarstw

domowych posiada zamieszkiwaną nieruchomość.

Różnica pomiędzy Wschodem a Zachodem wynika z powszechnej

prywatyzacji zasobu mieszkaniowego w okresie transformacji.

Powszechna własność nieruchomości osłabia korelację pomiędzy

dochodem a majątkiem. O ile np. we Francji w zasadzie te same gospodarstwa

domowe otrzymują najwyższe dochody i posiadają najwyższe

majątki (korelacja rzędu 0,7), w Polsce istotna część bogatych gospodarstw

domowych posiada niewielki dochód (korelacja rzędu 0,4).

Z biegiem lat „emerytek z Marszałkowskiej” będzie ubywać, a własność

nieruchomości prawdopodobnie będzie ulegać koncentracji. Dziś

młodzi nie mają już okazji, by uwłaszczyć się na mieniu państwowym.

W danych z badania HFCS widzimy, że większość z tych, którzy posiadają

nieruchomość przed trzydziestką, po prostu ją dziedziczą albo otrzymują

w prezencie od rodziny.

Póki co własność nieruchomości w Polsce pozostaje jednak powszechna.

Z jednej strony wzmacnia to pozycję ekonomiczną osób uboższych, zwiększa

ich bezpieczeństwo ekonomiczne. Z drugiej strony może narażać ich

na koszty utrzymania mieszkania przekraczające ich możliwości finansowe

(pomyślmy o częstym w Polsce przypadku zbyt dużych, niedogrzanych

mieszkań/domów, w których mieszkają emeryci) oraz ograniczać mobilność,

co może utrudniać dostęp do zatrudnienia i usług publicznych.

Powszechna własność nieruchomości ma również konsekwencje polityczne.

Trudno się dziwić, że publiczne nakłady na mieszkalnictwo w Polsce

są rekordowo niskie, skoro zdecydowana większość elektoratu mieszkanie

już posiada i prawdopodobnie niekoniecznie chce fundować je innym.

Badania nad politycznymi cyklami budżetowymi w Polsce wskazują, że

polscy samorządowcy przed wyborami wolą wydawać pieniądze na wynagrodzenia,

infrastrukturę (otwieranie nowych dróg w roku przedwyborczym)


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 180

i kulturę (festyny, podczas których można pokazać się wyborcom) niż na

mieszkalnictwo. Powszechna własność nieruchomości utrudnia opodatkowanie

majątków i spadków, a nawet wprowadzenie częściowych podatków

majątkowych, np. podatku katastralnego. Jednakże czy majątki w Polsce

w ogóle powinno się opodatkować?


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 181

Korpoprzyjazna

Polska: Jak podnieść

podatki, nie podnosząc

podatków

piotr wójcik

Pomimo wielkomocarstwowej retoryki Polska to kraj, który bardzo łagodnie

obchodzi się z korporacjami. Na co dzień rządzący grożą pięścią zagranicznym

grupom interesu, szczególnie tym zza Odry, które chciałyby robić własne porządki

nad Wisłą, ale gdy tylko przyjedzie jakiś niemiecki inwestor, Mateusz

Morawiecki zamienia się w przyjaznego wujaszka gotowego nieba mu uchylić,

byle tylko łaskawie został na dłużej. W polityce zagranicznej PiS stawia

na staropolskie warcholstwo i awanturnictwo, za to w międzynarodowych

stosunkach gospodarczych na tradycyjną polską gościnność.

Jednym rośnie, innym spada

Przykładowo Mercedesowi rząd Morawieckiego przyznał niemal 20 mln

euro dotacji na budowę fabryki silników w dolnośląskim Jaworze. Oprócz


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 182

tego koncern do 2026 roku będzie mógł korzystać z ulgi inwestycyjnej

w podatku CIT. Ale „gościnne” dla Mercedesa to i tak drobne w porównaniu

z najnowszą głośną inwestycją w Polsce, czyli fabryką półprzewodników

Intela pod Wrocławiem. Tutaj mowa jest o subwencji wysokości aż 1,5 mld

dolarów, czyli przeszło 6 mld zł.

Intel skorzysta też z ulgi inwestycyjnej w podatku CIT, jak zresztą

niemal każdy większy inwestor. Nie należy przecież zapominać, że PiS

zamienił całą Polskę w wielką Specjalną Strefę Ekonomiczną. Polska Strefa

Inwestycji zapewnia zwolnienie z podatku CIT nawet do połowy poniesionych

kosztów, które można odliczać od podatku przez kilkanaście lat –

dokładna skala odliczenia oraz czas zależą od regionu. W najbiedniejszych

regionach kraju skala ulgi jest najwyższa.

Mimo to w ostatnich latach dochody budżetowe z opodatkowania

korporacji w relacji do PKB istotnie wzrosły. Przez lata utrzymywały się

na poziomie niecałych 2 proc. PKB, czyli były o połowę niższe od średniej

OECD. W latach 2016–2021 wpływy z CIT wzrosły jednak z 1,8 do

2,6 proc. PKB, a tym samym niemal zrównały się ze średnią OECD, która

w tym czasie nieco spadła. PiS zresztą głośno się tym chwali. „Między 2016

a 2023 rokuem wpływy z podatku od zysku firm (CIT) wzrosną o 62,5 mld zł,

czyli o 190,1%” – czytamy na stronie rządu.

To jednak przede wszystkim efekt zwiększenia się bazy podatkowej CIT.

Zjednoczona Prawica zmniejszyła stawkę CIT dla najmniejszych podatników,

których obrót nie przekracza 2 mln euro rocznie, do ledwie 9 proc.

W rezultacie wiele przedsiębiorstw funkcjonujących jako jednoosobowe

działalności gospodarcze zmieniły się w spółki prawa handlowego. Po 2015

roku liczba podatników CIT wzrosła o jedną trzecią – z 450 do 600 tys.

Poza tym największy wzrost przychodów z CIT w relacji do PKB zanotowano

w latach 2021–2022, gdy przedsiębiorstwa inkasowały rekordowe

marże. Ceną za to był wysoki spadek udziału płac w PKB, który, według

danych Komisji Europejskiej, obniżył się do ledwie 48 proc. Średnia UE to


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 183

55 proc. Tak więc spółki rzeczywiście przynoszą budżetowi Polski znacznie

więcej niż w czasach PO-PSL, ale trudno, żeby było inaczej, skoro trafia

do nich rekordowo duży kawałek wypracowywanego nad Wisłą dochodu.

Europejska Malezja

W rzeczywistości Polska jest jednym z najbardziej korpoprzyjaznych krajów

w OECD, co pokazuje wskaźnik efektywnej stawki podatku korporacyjnego.

Podstawowa stawka CIT w Polsce to 19 proc., czyli jest jedną z niższych na

świecie. Według czwartej edycji raportu OECD Corporate Tax Statistics (2022)

w kilkudziesięciu z analizowanych krajów stawka CIT wynosi 25 proc. lub

więcej. Są wśród nich m.in. USA, Kanada, Niemcy czy Francja. Efektywna

stawka CIT w 2021 roku w Polsce wyniosła jednak tylko 15,5 proc., co stawiało

nas już blisko dna – dokładnie między Singapurem a Albanią i Hongkongiem.

Różnica między standardową a efektywną stawką CIT w Polsce wyniosła

w 2021 roku aż 3,5 pkt. proc. Była ona jedną z najwyższych na świecie.

To właśnie jest prawdziwa skala przeróżnych ulg podatkowych i zwolnień,

które polskie państwo oferuje przedsiębiorstwom działającym jako spółki.

Według wiceministra finansów Artura Sobonia w zeszłym roku różnica ta

była niższa. W 2022 roku efektywna stawka CIT, według rządu, wynieść

miała 16,75 proc. Wciąż była więc o 2,25 pkt proc. niższa od standardowej.

To niezwykle łagodne podejście rządu do korporacji oczywiście nie

wzięło się znikąd. To efekt przyjętego w Polsce modelu rozwoju, który

opiera się przede wszystkim na bezpośrednich inwestycjach zagranicznych

(FDI). Już od lat 90. to właśnie inwestorzy zagraniczni napędzają wzrost

gospodarczy w Polsce. Co więcej, ten model okazał się po latach niemałym

sukcesem i jest przedstawiany jako alternatywa dla forsownej polityki

przemysłowej w stylu Korei Południowej czy Tajwanu, która w pierwszych

dekadach była bezlitosna dla pracowników.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 184

Chyba najgłośniejszą analizę w ostatnich miesiącach przedstawił

znany ekonomista Noah Smith w tekście The Poland/Malaysia model.

Smith zauważa, że w obecnych czasach agresywny protekcjonizm, który

umożliwił szybki wzrost Korei Południowej, nie jest już możliwy z powodu

przepisów obowiązujących w organizacjach międzynarodowych

takich jak WTO czy UE. Państwa rozwijające się mogą jednak skorzystać

z modelu polsko-malezyjskiego, który stawia na rozwój krajowych

instytucji oraz infrastruktury zamiast krajowych czempionów. Napływ

bezpośrednich inwestycji zagranicznych stopniowo przesuwa państwa

w górę w globalnych łańcuchach produkcji, z czego korzystają również

firmy krajowe.

Noah Smith porównuje napływ FDI do Malezji, Chin i Polski po 1990

roku. Nowe FDI w relacji do PKB w Polsce w wielu latach były wyższe niż

w Chinach, co pozwoliło dokonać gigantycznego skoku polskiego eksportu.

W 1995 roku polski eksport wynosił 20 proc. PKB, tymczasem w 2021

roku było to już prawie 60 proc. PKB. Oczywiście największym inwestorem

zagranicznym nad Wisłą są Niemcy, co tłumaczy spolegliwość rządu Morawieckiego

wobec inwestorów zza Odry. Co więcej, model wzrostu oparty

na FDI w Polsce okazał się większym sukcesem niż w Malezji, gdzie PKB na

głowę (według PPS) jest niecałe 10 tys. dolarów niższe.

Podnieść podatki,

nie podnosząc podatków

Trudno się dziwić, że polscy politycy nie chcą tak łatwo zrezygnować z głaskania

korporacji po główkach i przymilania się do nich ulgami podatkowymi

i subwencjami na inwestycje. Nie tak łatwo się rozstać z nawykami,

które przez lata całkiem nieźle się sprawdzały. Prawda jest jednak taka, że

inwestorzy zagraniczni obecnie nie potrzebują dodatkowych zachęt, by


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 185

inwestować w Polsce. Wystarczającą zachętą są już bardzo niskie tutejsze

ceny, które są zaś efektem utrzymywania słabego złotego. To słaby polski

złoty jest fundamentem polskiego modelu rozwoju, a nie ulgi podatkowe.

Dziwnym trafem najgłośniejsze ostatnie inwestycje ulokowały się w województwie

dolnośląskim, gdzie Polska Strefa Inwestycji oferuje najniższe

ulgi podatkowe.

Według Eurostatu, w ubiegłym roku polskie ceny wynosiły 62 proc.

średnich cen unijnych. W zestawieniu ulokowaliśmy się między Serbią a Albanią.

Spośród krajów UE nieco taniej jest wyłącznie w Rumunii i Bułgarii

(odpowiednio 59 i 58 proc. średniej UE), gdzie jednak infrastruktura jest

znacznie mniej rozwinięta, a pracownicy gorzej wykształceni. Nawet na

Węgrzech ceny są wyraźnie wyższe niż w Polsce (67 proc. średniej UE), nie

mówiąc już o krajach regionu, które przyjęły euro (np. ceny słowackie to

92 proc. średniej unijnej).

Żeby podnieść opodatkowanie korporacji w Polsce, nie trzeba więc

podnosić podatku CIT. Wystarczy zrezygnować z tych przeróżnych ulg podatkowych,

by zbliżyć efektywną stawkę CIT do standardowej. Nie ma potrzeby

zachęcania inwestorów obniżaniem ich kosztów, gdyż te koszty są już

tutaj wystarczająco niskie. Niskie ceny w Polsce – w relacji do cen w Europie

rzecz jasna – są już wystarczającą ulgą inwestycyjną. Polska może przyciągać

inwestorów wykształconą klasą pracującą, jakością instytucji czy stabilnością

prawa. Niestety, z ostatnimi dwoma w ostatnich latach jest gorzej, a nie lepiej.

I tutaj politycy mają pole do popisu.

Oczywiście warto sobie zostawić możliwość oferowania ulg dla szczególnie

istotnych dla kraju inwestycji. Czyli takich, które mogą przesunąć

Polskę w górę globalnego łańcuchu produkcji. Inwestycja Intela jest takim

właśnie przypadkiem. Lepiej wydać 6 mld zł na zagraniczną fabrykę półprzewodników

niż 12 mld zł na dopłaty do węgla, co zrobiliśmy zeszłej

zimy. Z powszechnymi ulgami inwestycyjnymi czas już jednak skończyć.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 186

Czy lepiej opodatkować

najbogatszych Polaków,

czy spadki i mieszkania

po babci?

marcin wroński

W okresie pandemii COVID-19 zainteresowanie w debacie publicznej

ponownie zyskał postulat wprowadzenia podatku majątkowego. Czy powinno

się opodatkować najbogatszych Polaków? A może lepiej zacząć od

spadków, pustostanów i mieszkań po babci?

Przez podatek majątkowy zwykle rozumie się podatek, którego podstawą

wymiaru jest wartość majątku netto, czyli różnica wartości aktywów oraz

zobowiązań. Podatek majątkowy może mieć charakter nadzwyczajny lub być

pobierany corocznie. Chociaż w 1990 roku tego rodzaju podatek pobierało

12 państw OECD, dziś robią to już tylko Hiszpania, Norwegia i Szwajcaria.

Jedynie w Szwajcarii podatek majątkowy ma istotne znaczenie fiskalne –

odpowiada za około 4 proc. wpływów sektora finansów publicznych.

Inną formą opodatkowania majątku może być opodatkowanie wybranych

jego składowych: aktywów finansowych oraz nieruchomości. Na pierwsze


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 187

rozwiązanie zdecydowały się Belgia i Włochy, opodatkowanie nieruchomości

jest zaś rozwiązaniem powszechnie stosowanym. W Polsce podatek od nieruchomości

ma jednak niewielkie znaczenie dla sektora gospodarstw domowych –

jest skonstruowany w taki sposób, że płacą go przede wszystkim firmy.

Formą podatku majątkowego jest również opodatkowanie spadków

i darowizn. Przy odpowiednio większej stawce rzadziej pobieranego podatku

spadkowego można osiągnąć tę samą stopę opodatkowania majątków co

przy regularnie pobieranym podatku majątkowym.

Podatki majątkowe mają potencjalnie istotne zalety. Mogą one przynosić

dodatkowe wpływy fiskalne, konieczne dla przeprowadzenia transformacji

energetycznej, finansowania obronności, dofinansowania usług publicznych

oraz ograniczenia poziomu długu publicznego, który w wielu państwach

wzrósł po pandemii. Opodatkowanie majątków mogłoby zredukować nierówności

majątkowe, a teoretycznie może również zachęcić gospodarstwa

domowe do efektywniejszego wykorzystania aktywów, np. zainwestowania

środków pozostających na rachunkach bankowych.

Kluczowym problemem w opodatkowaniu majątków jest zagadnienie

płynności. Gospodarstwa domowe posiadające majątki o najwyższej

wartości niekoniecznie muszą osiągać bardzo wysokie dochody. Oznacza

to, że mogą one mieć problem z regulowaniem zobowiązań podatkowych.

Przeprowadzone przeze mnie badania obejmujące blisko 20 państw europejskich

wykazały, że korelacja między wartością majątku a poziomem

dochodu jest w Polsce słabsza niż w Europie Zachodniej. Sprawia to, że

ten problem jest w naszym wypadku szczególnie istotny.

Wadą podatków majątkowych są ponadto liczne możliwości ucieczki

od nich, choćby takie jak transfer aktywów (szczególnie finansowych) za

granicę, oraz wysoki poziom skomplikowania administracyjnego. Wycena

wartości majątków, w szczególności firm nienotowanych na giełdzie, jest

czynnością trudną i drogą w realizacji. Podatki majątkowe okazały się też

dość podatne na polityczny lobbing – płacących je jest stosunkowo niewielu,


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 188

posiadają oni znaczne wpływy, a niewielkie korzyści fiskalne ułatwiają

rezygnację z pobierania takich podatków.

W 2021 roku w raporcie opublikowanym przez Instytut Badań Strukturalnych

oszacowałem potencjalne konsekwencje fiskalne i redystrybucyjne

wprowadzenia podatku majątkowego w Polsce. W tym celu posłużyłem

się danymi ankietowymi połączonym z informacjami pochodzącymi z list

najbogatszych Polaków.

Oszacowałem dwa warianty podatku. W pierwszym z nich – względnie

powszechnym – opodatkowaniu stawką 0,5 proc. podlegałby majątek o wartości

co najmniej miliona złotych, a stawka rosłaby w kolejnych progach

wynoszących 5 mln zł (1 proc.), 10 mln zł (1,5 proc.) i 50 mln zł (2 proc.).

W tym wariancie podatek majątkowy płaciłoby około 7 proc. gospodarstw

domowych, a przychody z takiego opodatkowania wyniosłyby ok. 0,4 proc.

PKB. Co ciekawe, aż 40 proc. płatników tego podatku stanowiliby emeryci.

Istotną grupą płatników tak skonstruowanego podatku majątkowego

w Polsce byliby także rolnicy. W teorii można ich zwolnić z opodatkowania,

ale czy państwo na pewno powinno preferować kogoś, kto ma pole warte

2 mln zł, względem kogoś, kto ma inne aktywa o tej samej wartości?

W drugim wariancie opodatkowanie zaczynałoby się dopiero powyżej

5 mln zł, z tak samo rozłożonymi stawkami. Podatek płaciłoby wówczas ledwie

0,3 proc. gospodarstw domowych w Polsce, a wpływy wyniosłyby około

0,2 proc. PKB.

Moja analiza wykazała, że stały, corocznie pobierany podatek majątkowy

nie wygenerowałyby w Polsce istotnych przychodów fiskalnych.

W znacznej mierze wynika to ze stosunkowo niskiej wartości majątku

100 najbogatszych Polaków w odniesieniu do PKB. Przychody byłyby

oczywiście wyższe przy wyższych stawkach podatku. Niektórzy zwolennicy

podatków majątkowych proponują stawki sięgające nawet 10 proc. rocznie,

czasem deklarując przy tym, że celem ich propozycji jest po prostu wyeliminowanie

wielkich fortun.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 189

Cel fiskalny nie jest jednak jedynym powodem, dla którego istnieją

podatki. Podatek majątkowy w pewnym stopniu ograniczyłyby nierówności

majątkowe i mógłby zmniejszyć siłę polityczną najbogatszych. Tego

rodzaju efekty są jednak dość trudne do oszacowania, zwłaszcza w ujęciu

dynamicznym. W krótkim okresie wpływ podatku majątkowego

na miary nierówności nie byłby duży, w dłuższym okresie może być on

jednak istotny. Jeśli za cel podatku majątkowego oznaczać zmniejszenie

nierówności majątkowych, musiałby być on płacony przez stosunkowo

szeroką grupę gospodarstw domowych. Należałoby się zatem zdecydować

raczej na pierwszy z przedstawionych przeze mnie wariantów. Być

może w krajach o umiarkowanym (w międzynarodowej skali) poziomie

nierówności majątkowych celem podatków majątkowych powinno być

nie tyle obniżenie nierówności majątkowych, co powstrzymanie ich dalszego

wzrostu.

Formą opodatkowania majątków zdecydowanie prostszą, a potencjalnie

mogącą przynieść większe korzyści fiskalne i istotnie przyczynić się do

redukcji nierówności społecznych, są podatki spadkowe. Są one pobierane

po śmierci osoby, kiedy i tak trzeba dokonać wyceny i podziału jej majątku,

co zmniejsza ich koszty administracyjne. W teorii mamy w Polsce

podatek od spadków i darowizn, ale w praktyce – ze względu na szerokie

wyłączenie z opodatkowania (np. spadków w gronie rodziny) – nie ma on

istotnego znaczenia. Stosunkowo prosto można jednak wyeliminować ulgi,

ewentualnie także podnieść stawki podatku, i przywrócić mu znaczenie.

Według GUS 20 proc. mieszkań w Warszawie jest niezamieszkanych.

Nie do końca wiadomo, jakie dokładnie kryteria klasyfikacji przyjął GUS,

wynik ten powinien jednak prowokować do zastanowienia się nad zasadnością

opodatkowania pustostanów. Doświadczenia innych krajów

(np. Francji) podpowiadają, że tego rodzaju podatki są efektywnym instrumentem

pozwalającym zmniejszyć odsetek niezamieszkanych nieruchomości.

Moim zdaniem wprowadzenie opodatkowanie pustostanów


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 190

w Polsce należy poważnie rozważyć. Podobnie podatek katastralny mógłby

rozwiązać problem nadmiernej atrakcyjności (nieproduktywnych) inwestycji

w nieruchomości.

Opodatkowanie nieruchomości w społeczeństwie, w którym właścicielami

nieruchomości jest 80 proc. gospodarstw domowych, rodzi oczywiste

wyzwania polityczne. Być może prostym sposobem ich rozwiązania jest

zwolnienie z opodatkowania pierwszego mieszkania. Nie jest to rozwiązanie

idealne, bo pierwsze mieszkanie może mieć wartość od 100 tys. do kilku

milionów złotych, ale być może tego rodzaju niedoskonałość jest ceną, którą

warto ponieść za wprowadzenie podatku katastralnego.

Dość często pojawiają się jednak postulaty dalszych włączeń. Co z drugim

mieszkaniem kupionym z myślą o córce? Co z trzecim odziedziczonym

po babci? A co, jeśli ktoś ma kilkoro dzieci? W efekcie otrzymujemy

potworki w stylu jednorazowego podatku od kupna szóstego i każdego

kolejnego mieszkania, ostatnio wprowadzonego przez PiS (wyższa stawka

PCC), gdzie próg zawieszony jest tak wysoko, że podatek nie ma większego

wpływu na rzeczywistość i nie jest w stanie zrealizować stawianych mu celów.

Reasumując, czy należy w większym stopniu opodatkować majątki?

Odpowiedź na to pytanie powinna poprzedzić szeroko zakrojona analiza, do

której przeprowadzenia naukowcy nie mają koniecznych danych. Chociaż

w ostatnich latach sytuacja powoli zmienia się na lepsze, państwo polskie

nie lubi dzielić się z naukowcami danymi administracyjnymi (np. o własności

nieruchomości). Racjonalne wydaje się rozpoczęcie od prostszych

podatków – podatku od pustostanów, podatku katastralnego i spadkowego,

a dopiero w dalszej kolejności wprowadzenia stałego podatku majątkowego.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 191

AUTORKI

I AUTORZY


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 192

Marta Cwalina – badaczka i projektantka, absolwentka socjologii i filologii

polskiej na Uniwersytecie Warszawskim.

Justyna Drath – absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ. Nauczycielka,

działaczka społeczna, członkini ZNP i uczestniczka Kongresu Ruchów

Miejskich. Była członkini partii Razem. Broniła Krakowa przed likwidacją

szkół i Młodzieżowych Domów Kultury. Współtworzyła kampanię referendalną

komitetu Kraków Przeciw Igrzyskom. Organizowała działania na rzecz

demokracji lokalnej, kierowała klubem Krytyki Politycznej, pomagała w organizacji

Manify.

Katarzyna Duda – absolwentka prawa i politologii na Uniwersytecie Opolskim.

Autorka książki Kiedyś tu było życie, teraz jest tylko bieda o przegranych

transformacji w Polsce, wydanej w 2019 roku. Pracuje w Wydziale Polityki

Społecznej Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych.

Mikołaj Iwański – doktor nauk ekonomicznych, absolwent filozofii Uniwersytetu

Adama Mickiewicza. Prorektor ds artystyczno-naukowych Akademii

Sztuki w Szczecinie.

Marta Jagusztyn – badaczka, ewaluatorka, konsultantka międzynarodowych

organizacji rozwojowych. Współtwórczyni inicjatywy „Lasy i Obywatele” dokumentującej,

badającej i wspierającej grupy obywatelskie, które angażują się

w sprawy lasu.

Bartosz Jakubowski – prowadzący podcast „Węzeł przesiadkowy” i koordynator

zespołu ekspertów ds. transportu w Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.

Z wykształcenia ekonomista. Autor książki Zderzenie czołowe. Historia

katastrofy pod Szczekocinami.

Piotr Lewandowski – prezes Zarządu Instytutu Badań Strukturalnych. Członek

grupy IZA Research Fellows, największej na świecie sieci ekonomistów

rynku pracy. Naukowo zajmuje się głównie ekonomią pracy, zwłaszcza skutkami

postępu technologicznego i globalizacji, segmentacją rynku pracy, płacą

minimalną, oraz społecznymi aspektami polityki klimatycznej i energetycznej.


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 193

Magda Majewska – redaktorka, animatorka kultury, popularyzatorka literatury

i kultury dla dzieci aktywna w internecie pod szyldem „Mosty z książek”.

Z Krytyką Polityczną związana od 2010 roku, w latach 2013–2023 redaktorka

strony KrytykaPolityczna.pl, odpowiedzialna głównie za tematykę kulturalną

i społeczną. Absolwentka politologii UW, Podyplomowych Studiów Polityki

Wydawniczej i Księgarstwa UW oraz Studiów Podyplomowych „Literatura

i książka dla młodzieży wobec wyzwań nowoczesności” na UW. Zajmowała się

promocją i PR-em w dziedzinie kultury (m.in. promocją TR Warszawa w latach

2006–2010) oraz animacją projektów społeczno-kulturalnych. Redaktorka

książek, głównie dla dzieci i młodzieży (m.in. Złodziejki książek). Inicjatorka

akcji społecznej „Warszawa Czyta”, współprowadzi Mokotowski Dyskusyjny

Klub Dyskusyjny. Feministka, weganka, rowerzystka. Mama Mirona.

Tomasz Markiewka – filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika,

tłumacz, publicysta. Autor książek Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka

i media (2017), Gniew (2020) i Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę

o klimat (2021). Przełożył na polski m.in. Społeczeństwo, w którym zwycięzca

bierze wszystko (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.

Zuzanna Mielczarek – architektka, badaczka architektury i kuratorka, absolwentka

Wydziału Architektury w Delft, doktorantka WAPW, zajmuje się

tematem sprawiedliwego mieszkalnictwa.

Katarzyna Rakowska – doktorantka na Wydziale Socjologii Uniwersytetu

Warszawskiego. W kręgu jej zainteresowań badawczych znajdują się zagadnienia

związane ze zbiorowym stosunkami pracy oraz zbiorowym prawem pracy, szczególnie

prawo do zrzeszania się w związkach zawodowych oraz prawo do strajku.

Realizuje projekt badawczy „Związki zawodowe wobec ograniczenia prawa

do strajku”. Jest członkinią związku zawodowego „Inicjatywa Pracownicza”.

Przemysław Sadura – doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.

Wykłada na Wydziale Socjologii UW. Kurator Instytutu Krytyki

Politycznej.

Michał Sutowski – politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz,

publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Studiów


FAJNY KRAJ DO ŻYCIA PO WYBORACH / majątki i podatki / 194

Zaawansowanych. Współautor wywiadów rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką

Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej

apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.

Karol Trammer – jest redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Z Biegiem

Szyn” i autorem książki Ostre cięcie. Jak niszczono polską kolej.

Piotr Wójcik – publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki

Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem

Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m.in. w „Tygodniku

Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.

pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.

Marcin Wroński – ekonomista, wykładowca Szkoły Głównej Handlowej,

fellow World Inequality Database. Podczas wizyty badawczej w Światowym

Laboratorium Nierówności współpracował z profesorem Pikettym. Konsultant

Banku Światowego.


Fajny kraj do życia po wyborach

Warszawa 2023

Copyright © by autorki i autorzy, 2023

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-67805-24-7

redakcja Marek Jedliński, Łukasz Łachecki, Michał Sutowski,

Patrycja Wieczorkiewicz, Agnieszka Wiśniewska

korekta Elżbieta Górnaś

współpraca redakcyjna Dominika Wróblewska

projekt okładki, układ typograficzny Katarzyna Błahuta

Publikacja ukazuje się dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

ul. Jasna 10 lok. 3

00-013 Warszawa

redakcja@krytykapolityczna.pl

wydawnictwo.krytykapolityczna.pl

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne

są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10 lok. 3, Warszawa),

Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3)

i księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl)

oraz w dobrych księgarniach na terenie całej Polski

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!