21.06.2015 Views

W okowach okupacji. Pierwsze przysięgi

W okowach okupacji. Pierwsze przysięgi

W okowach okupacji. Pierwsze przysięgi

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

FRANCISZEK STAL<br />

W OKOWACH OKUPACJI.<br />

PIERWSZE PRZYSIĘGI<br />

Ze wspomnień porucznika Stala<br />

– część szósta<br />

zajęciu Wileńszczyzny Niemcy z wydatną pomocą Litwinów przystąpili do eksterminacji<br />

Po Żydów. Już w trzecim dniu wojny sowiecko-niemieckiej jednostki Wehrmachtu zajęły Wilno.<br />

Około godz. 10.00 Litwini postawili u wylotu ul. Mickiewicza na Plac Łukiski okazałą bramę<br />

triumfalną na powitanie armii hitlerowskiej. Wokół bramy zgromadzili się litewscy notable,<br />

orkiestra i młodzież w strojach ludowych. Na chodnikach stały rzędy beczek z piwem. Zupełnie<br />

przypadkiem szliśmy tamtędy z kolegą, który odezwał się do mnie tymi słowy:<br />

- Czy nad naszym podwórkiem nie zaświeci już słońce?<br />

Widząc entuzjazm litewskiej mniejszości nie znajdowałem słów by go pocieszyć. Jedno,<br />

co można było zauważyć to radykalna zmiana zachowania się ludności żydowskiej. Ich butę<br />

i pewność siebie z okresu sowieckiego nagle zastąpił strach i niepewność. Niebawem Żydzi zostali<br />

zmuszeni do noszenia na ramieniu Gwiazdy Syjonu. Przeczuwali chyba nadejście ciężkich<br />

czasów, bo naraz z żydowskich sklepów poznikał towar. Pieniądz stał się bezużyteczną makulaturą;<br />

moja gospodyni nie mogąc sobie poradzić z aprowizacją zwróciła mi resztę z miesięcznego<br />

czynszu, który jej płaciłem. Należałem do ludzi niepraktycznych i w takim okresie nie potrafiłem<br />

o siebie zadbać. Efekt był taki, że któregoś dnia wracając do domu przy ul. Lwowskiej 53 zemdlałem<br />

przy furtce. To był sygnał ostrzegawczy, postanowiłem wracać do Ignalina. Pani Michałkowa,<br />

moja gospodyni i późniejsza teściowa (ta, której 3 września 1939 roku idąc na front oddałem<br />

trzymiesięczną odprawę) przyjęła mnie życzliwie.<br />

Do 1941 szlak kolejowy Wilno – Dyneburg był jednotorowy. Zaraz po wejściu Niemcy<br />

w szybkim tempie przystąpili do budowy drugiego toru wykorzystując do tych prac Żydów (cyt.<br />

w numerze 5 przypadek znajomego Muszkina). Zacząłem pracę na posterunku-mijance Baławecki,<br />

które były położone blisko majątku Krenkinów. Tu także miałem możliwość zaobserwować,<br />

że Litwini już zdążyli przestawić się ze współpracowników NKWD na oddanych pomocników<br />

Gestapo. Nie zmienia kwalifikacji moralnej owych przemian fakt, iż z dzisiejszej perspektywy<br />

mogę powiedzieć, że u podstaw takiego zachowania Litwinów leżały nadzieje związane z nadejściem<br />

Niemców w świetle niedawnej stalinowskiej <strong>okupacji</strong>.<br />

Cała „stacja” w Baławeckach składała się z wagonu towarowego, w którym mieścił się telegraf<br />

i telefon oraz kolejowe urządzenia, jak nafta do oświetlenia semaforów i zwrotnic, sprzęt do<br />

odśnieżania torów itp. Taka prowizorka podyktowana była niemieckim pośpiechem, front ustalał<br />

się już pod Stalingradem. W Ignalinie, aż do wybuchu wojny, był zatrudniony wraz ze mną dyżurny<br />

ruchu Wacław Budrecki, starszy ode mnie o jakieś 10 lat. Jego ojciec posiadał mająteczek<br />

zaraz za granicą, na Litwie. Zdaje się, że Wacław, jako pracownik „dwójki”, przechodził przez zieloną<br />

granicę na Litwę; znał zresztą litewski i w mowie i w piśmie, choć jego matka była Gruzinką,<br />

a ojciec Polakiem. Był to człowiek wybitnie przystojny, o pięknym barytonowym głosie, bardzo<br />

muzykalny, grał zresztą na pianinie. Miał żonę nauczycielkę i dwóch synków, w 1941 roku około<br />

12 – 13-letnich. Kiedy weszli Sowieci, groziła im oczywiście wywózka, przeto potajemnie wyje-<br />

18


chał z Ignalina do Wilna, gdzie klepał biedę jak wielu Polaków. Od czasu do czasu przyjeżdżał<br />

incognito do Ignalina, aby wymienić coś z własnego dobytku na żywność. Dodam, że zawsze<br />

zatrzymywał się u mnie. Podczas jednej z wizyt oświadczył mi, że w bardzo ważnej sprawie chce<br />

się ze mną spotkać kapitan Jerzy Bronikowski, do 1939 roku dowódca kompanii KOP.<br />

Budrecki mieszkał w Wilnie przy ulicy Bobrujskiej, tam też udałem się na umówione spotkanie.<br />

Nie będę owijał w bawełnę, że nasza rozmowa zakończyła się złożeniem przeze mnie <strong>przysięgi</strong><br />

AK-owskiej. Owej przysiędze towarzyszyło moje ogromne wzruszenie, połączone jednakże<br />

z przeczuciem ciężaru, jaki musi towarzyszyć konspiracji w tak trudnym, jak Wileńszczyzna,<br />

wielonarodowym środowisku. Mój optymizm wynikał głównie z tego, że nie miałem zobowiązań<br />

rodzinnych (byłem kawalerem) i cieszyłem się sympatią środowiska, w którym pracowałem.<br />

Moje rozterki wyczuwał pewnie kpt. Bronikowski, skoro powiedział:<br />

– Gdybyś wyczuł, że nie dasz rady ugryźć terenu, to odstąp, nie angażuj się, nie narażaj ludzi<br />

i siebie!<br />

Jechałem do Ignalina mocno podekscytowany, droga więc nie dłużyła mi się zupełnie. Jak<br />

tu zacząć? Z kim na początek rozmawiać? Takie myśli przelatywały mi przez głowę. Wiedziałem<br />

jedno: trzeba wszystko przemyśleć na chłodno, mierzyć siły na zamiary! Po dwóch dobach<br />

– przyznaję, że bardzo ciężkich dla mnie – podjąłem pierwsze decyzje. Około kilometra od<br />

„śródmieścia” Ignalina leżała dzielnica Zalesie; wśród kilku willi swoją okazałością wyróżniała<br />

się posiadłość Aleksandra Żełobowskiego, nauczyciela pochodzącego spod miejscowości Widze,<br />

znanej z czasów insurekcji kościuszkowskiej. Żełobowski miał w tym czasie około 50-ciu lat, znał<br />

doskonale w mowie i piśmie język polski, litewski, białoruski i rosyjski. Jako człowiek pogodnego<br />

usposobienia, od lat zasiedziały w tych stronach, cieszył się niekłamanym autorytetem wśród<br />

miejscowej, zróżnicowanej etnicznie ludności. Do wszystkiego podchodził bez emocji, ale kiedy<br />

podjął decyzję, był konsekwentny i wszystko doprowadzał do końca. Znając te jego przymioty<br />

byłem przekonany, że kieruje kroki do właściwej osoby.<br />

19


Bez wstępnych ceregieli, w męskiej rozmowie przekazałem mu swoją konspiracyjną propozycję.<br />

Takiej sceny nie sposób było zapomnieć: oto ten dystyngowany i zawsze opanowany Olek<br />

rzuca mi się w ramiona szlochając, a po chwili składa przysięgę „W obliczu Boga Wszechmogącego...”.<br />

Jak wspaniałym żołnierzem był Żełobowski, miało się wkrótce okazać. Od razu, nie<br />

szczędząc trudów, rzucił się w wir pracy organizacyjnej. Każdą kandydaturę na żołnierza Armii<br />

Krajowej omawialiśmy wspólnie i trzeba przyznać, że nigdy nie zawiodła nas intuicja. Świadczyło<br />

to tyleż o naszym „nosie”, co o jakości tamtejszego społeczeństwa. Nieliczny element polski<br />

w okolicach Ignalina był godnym następcą szlachty zagrodowej, która masowo wstępowała<br />

w szeregi oddziałów Sierakowskiego w okresie Powstania Styczniowego. Dziś trudno dać wiarę<br />

temu, że nie zdarzyła mi się odmowa wstąpienia do AK. Nic zatem dziwnego, ze stąd właśnie<br />

rekrutowała się całość VII Brygady AK.<br />

Następnym żołnierzem mógł być tylko Michał Danilewicz, do wybuchu wojny zawiadowca<br />

odcinka drogowego PKP z siedzibą w Ignalinie. Był on rówieśnikiem Żełobowskiego, a także jego<br />

szwagrem. W czasie <strong>okupacji</strong> został wyrzucony z rodziną ze służbowego mieszkania i przygarnięty<br />

właśnie przez szwagra.<br />

Przysięgi odbierał przeważnie Żełobowski, gdyż reguły konspiracji nie pozwalały mi na to.<br />

Obowiązywała żelazna zasada: jak najmniej wiedzieć. Siedziba gminy znajdowała się w oddalonych<br />

o 7 km Daugieliszkach. Czwartym żołnierzem został Józef Kątski z rodziny – jakby to można<br />

powiedzieć – ignalińskiej arystokracji. Ojciec Józka zginął w wojnie polsko-bolszewickiej. On<br />

sam miał około 20 lat, był człowiekiem nad wiek zrównoważonym. W niedługim czasie stworzył<br />

pierwszy patrol. Zastępcą Kątskiego został Zenon Winik; w ogóle cały patrol Józka składał się<br />

z rówieśników szkolnych. Niestety Kątski w niedługim czasie zginął śmiercią tragiczną. Pracował<br />

w truście rybnym. Kiedyś przy doczepianiu przyczepy do auta został zmiażdżony. Wielka to była<br />

strata, opłakiwałem ją rzewnymi łzami. Jedynym kandydatem na miejsce Józka mógł być tylko<br />

Zenek Winik, ps Śrut, blondyn o bujnej fryzurze, wysportowany (narty, siatkówka), wychowany<br />

na tutejszych jeziorach. Był odważny do szaleństwa – w jego słowniku nie było słowa strach. Zawsze<br />

szedł tam, gdzie było najniebezpieczniej i może dlatego jego podkomendni byli mu oddani<br />

20


ezgranicznie. Była to grupka kmicicowych zabijaków, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu.<br />

Za swoje brawurowe akcje Winik odznaczony został Krzyżem Walecznych (ale o tym później).<br />

Na stacji Ignalino zatrudniony był również Kazimierz Szostak, pracował na stanowisku<br />

zwrotniczego. Miał dwóch synów i dwie córki, z których trójka działała w AK – byli to Maria,<br />

Edward i Stanisław. Właśnie ze Stachem los złączył mnie na wiele lat. Dowiedział się on pewnie<br />

od starszego brata, że w okolicy działa już polska organizacja. Któregoś dnia zaczepił mnie na peryferiach<br />

miasteczka: - Panie Franciszku! Ja wiem, ja czuję to wewnętrznie, że w Ignalinie coś się<br />

dzieje dla Ojczyzny... Pan mnie rozumie, Pan mnie m u s i zrozumieć – ja nie mogę stać z boku,<br />

ja chcę walczyć!... Pan mnie musi przyjąć! - jego głos zdradzał najwyższe podniecenie.<br />

Widząc tak rozentuzjazmowanego młodzieńca – Stachu był przecież z dziesięć lat młodszy<br />

ode mnie (do wybuchu wojny chodził do liceum w Święcianach) - zacząłem go uspokajać<br />

i niebawem rozstaliśmy się; obiecałem mu, że rychło wrócimy do naszej rozmowy. Rzecz prosta,<br />

nie wolno mi było zlekceważyć takiego zapału, niezwłocznie więc przeprowadziłem rozmowy<br />

z Olkiem Żełobowskim i Edkiem Szostakiem, a po kilku tygodniach osobiście odebrałem Stachową<br />

przysięgę. Czy już wtedy miałem świadomość, że przyjmuję w nasze szeregi prawdziwy skarb,<br />

najdzielniejszego z dzielnych, późniejszego mego adiutanta i kawalera Krzyża Walecznych?!<br />

W niedługim czasie Stachu zorganizował kolejny patrol; jakby dla kontrastu w stosunku<br />

do ludzi Winika, żołnierze Szostaka byli prawdziwymi intelektualistami. Stanisław Szostak był<br />

nieodrodnym synem Wileńszczyzny – kto nie poznał tych ludzi, nie do końca zrozumie, o czym<br />

teraz mówię! Fizyczną urodę oraz lotność intelektu łączył z wielką pogodą ducha, z której wypływała<br />

też łatwość nawiązywania serdecznych, partnerskich stosunków z ludźmi. Dziś, kiedy<br />

wspominam początki naszej znajomości, napływają do mnie także ciemne wspomnienia z lat<br />

powojennych. Po tzw. wyzwoleniu Stachu jako oficer do specjalnych poruczeń kpt. Jerzego Łozińskiego<br />

w ostatniej Komendzie Wileńskiej został aresztowany i skazany na 15 lat więzienia;<br />

przetrzymał katusze i okrucieństwa stalinowskiego „wymiaru sprawiedliwości”, które przerwała<br />

dopiero amnestia 1956 roku. Przy tej okazji pokuszę się o jeszcze jedną – niestety – gorzką uwagę:<br />

mało kto zatrzymuje się myślą nad tym, kto komu udzielał tej „amnestii”, wszak to nowa ekipa,<br />

trochę tylko mniej krwiożerczych i dotąd odsuwanych od władzy komunistów, łaskawie wypuszczała<br />

z więzień najwspanialszych Polaków, niezłomnych synów Najjaśniejszej Rzeczpospolitej,<br />

którym owi degeneraci spod znaku PPR (a potem PZPR), w „nagrodę” za sześcioletnią walkę<br />

z niemieckim najeźdźcą, zgotowali los banitów, po prostu łownej zwierzyny.<br />

Niemniej jednak, dzięki tej amnestii tysiące żołnierzy Polski Podziemnej ujrzało wtedy polskie<br />

niebo nad głowami, wiem coś o tym! Stanisław Szostak ukończył przerwane aresztowaniem<br />

studia; mieszka w Warszawie, udziela się wraz ze swą żoną Alicją, też zresztą żołnierzem AK<br />

z Okręgu Kieleckiego, w środowiskach katolickich. Utrzymujemy stały serdeczny kontakt mimo<br />

sporego oddalenia i niełatwych przecież PRL-owskich czasów.<br />

* * *<br />

Pozostałe, podlegające mi patrole stworzyli ppor. rez. WP Stanisław Korybutiak, ps. Korab<br />

(w Łabuńcach, około 10 km na północ od Ignalina) oraz w nieodległych stamtąd Kajryszkach<br />

– Wiktor Kluk. To był wzorowy, gospodarujący na jakichś 20 ha (nie licząc jezior) gospodarz,<br />

noszący się z godnością posiadacz pięknego dworku i sporej biblioteki; sąsiedzi-Litwini przychodząc<br />

tam zdejmowali czapki... Czytelnik zauważa z pewnością, że delektuję się opisem tych ludzi,<br />

ale niewielu później spotkałem wspanialszych! Właśnie pochodzący z tego patrolu Stanisław Śliwa,<br />

kombatant kampanii 1920, pochwalił mi się, że może nawiązać kontakt z oddziałem opozycyjnym<br />

wobec Armii Czerwonej (?). Uznałem to za prowokację sowieckiej „razwiedki”, ale mimo<br />

mojego ostrzeżenia, by uchodził wraz z rodziną, Śliwa zniknął bez śladu. Zapewne powiększył<br />

armię polskich łagierników.<br />

21


22<br />

Stopniowo rodziła się nasza konspiracyjna siatka. Działania szły w różnych kierunkach.<br />

Prowadziliśmy małą dywersję, działał nasłuch radiowy realizowany przez Edwarda Szostaka<br />

i jego żonę Genowefę. Radio ukryte było w pniu służącym do rąbania drew na opał. Na linii kolejowej<br />

działał dyżurny ruchu Wktor Kozłowski, ps. Dunin; hojną ręką sypał piasek do maznic wagonowych,<br />

co po kilkunastu kilometrach skutkowało zatarciem panewek i wyłączeniem wagonu<br />

ze składu pociągu. Ten proceder stosowali wszyscy Polacy pracujący w niemieckich kolejach.<br />

Opatrzność pozwoliła mi spotkać na swej konspiracyjnej drodze wspaniałego człowieka,<br />

jakim był Józef Adamowicz ps. Szperacz. Pseudonim pasował do niego jak ulał; ten łagodny człowiek<br />

o błękitnych oczach, rumianej twarzy i sumiastym wąsie polskiego szlachciury znał powiat<br />

święciański jak własną kieszeń. Osiadł w Ignalinie po tym jak musiał uciekać przed Sowietami<br />

ze swojego dworku na Białorusi. Szczęśliwie udało mu się w tej ucieczce ocalić piękną, rasową<br />

klacz z ładnym wozem, którym przemierzyliśmy z Józiem powiat święciański wzdłuż i wszerz.<br />

Szperacz miał „węch” do wyszukiwania broni. Instynkt go nigdy nie mylił i zawsze wracaliśmy na<br />

melinę z łupem. W terenie znajdowała się broń dwojakiego pochodzenia; ukryta przez żołnierzy<br />

polskich pod koniec kampanii wrześniowej oraz porzucona przez Armię Czerwoną uciekającą<br />

przed Niemcami po 22 czerwca 1941 r. Nie muszę dodawać, że w warunkach <strong>okupacji</strong> broń była<br />

na wagę złota i stanowiła dumę każdego żołnierza AK. Nasze łowy postępowały tak pomyślnie,<br />

że kiedyś na odprawie kpt. Janusz, dowódca obwodu, zwrócił się do dowódcy sąsiedniego<br />

Ośrodka Dywersyjnego Nr 24: „- Słuchaj, Chabina wybierze Ci całą broń, jaka znajduje się na<br />

Twoim terenie!...” Ten niewątpliwy komplement pod mym adresem w istocie należał się Józiowi<br />

Adamowiczowi. (cdn.)<br />

[całość opracował Marek Rapnicki]

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!