10.07.2015 Views

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny ...

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

<strong>Aby</strong> <strong>rozpocząć</strong> <strong>lekturę</strong>,<strong>kliknij</strong> <strong>na</strong> <strong>taki</strong> <strong>przy<strong>ci</strong>sk</strong> ,<strong>który</strong> <strong>da</strong> <strong>ci</strong> <strong>pełny</strong> dostęp do spisu treś<strong>ci</strong> książki.Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wy<strong>da</strong>wniczymLITERATURA.NET.PL<strong>kliknij</strong> <strong>na</strong> logo poniżej.


1ANTONI FERDYNAND OSSENDOWSKIPRZEZ KRAJ LUDZI,ZWIERZĄT I BOGÓW(KONNO PRZEZ AZJĘ CENTRALNĄ)10–13 TYSIĄCEWYDAWNICTWO TOWER PRESSGDAŃSK 2002


2Tej,którą spotkałem niegdyś <strong>na</strong> brzegu „wielkiej,lazurowej, słonej wody” u stóp piętrzących sięczerwonych skał, a dla której przechowałemwierną miłość do dnia, gdy stała się mojąEleer-Bałasyr,owianą legen<strong>da</strong>mi prastarego Erdeni-Dzu,poświęcamtę opowieść o swojej męczeńskiej włóczędzeprzez serce tajemniczej, obudzonej Azji.Ant. Ossendowski.Warszawa, 1923 r.


3CZĘŚĆ P1ERWSZAPRZEZ KRAJ KRWI I PRZEZ KRAJ WIECZNEGO POKOJUPRZYCZYNY MOJEJ PODRÓŻY.Przed <strong>na</strong>wałnicą bolszewicką musiałem uchodzić z Petersburga <strong>na</strong> Syberję jeszcze w r.1918. Do stycznia r. 1920 przebywałem <strong>na</strong> Syberji, gdzie rządy bolszewickie zastąpił rzą<strong>da</strong>dm. Kolczaka, zgubionego przez wpływy mo<strong>na</strong>rchistów i przez nieudolnych ministrów. Pokatastrofie syberyjskiej, gdy Kołczak został stracony w Irkucku, gdy 5-ta polska dywizjasyberyjska była już w zdradzieckich rękach bolszewików, którzy szybko zalewali kraj cały,bez boju posuwając się <strong>na</strong> wschód za resztkami zdemoralizowanej armji rządu syberyjskiego,<strong>na</strong> Syberji zaczęły się prześladowania Polaków. Wystarczało mieć <strong>na</strong>zwisko o brzmieniupolskiem, żeby być skazanym <strong>na</strong> śmierć. Musiałem więc myśleć o <strong>da</strong>lszej u<strong>ci</strong>eczce.Na początku r. 1920 los rzu<strong>ci</strong>ł mię do Krasnojarska, miasta położonego u brzegu wielkiej ipięknej rzeki Jenisej, której źródła rodzą się w górach Urianchaju, a ujś<strong>ci</strong>e ginie w OceanieLodowatym.Z kilku Polakami ukła<strong>da</strong>liśmy plan u<strong>ci</strong>eczki do Urianchaju i <strong>da</strong>lej – do Mongolji, Chin,Europy... lecz wypadki zmieniły <strong>na</strong>sze zamiary. Z<strong>na</strong>jomi moi zostali aresztowani i umarli <strong>na</strong>tyfus plamisty w więzieniu, a grupa katów bolszewickich przybyła po mnie i, wypadkowo niezastawszy mnie w domu, uczyniła <strong>na</strong> mnie zasadzkę.Uprzedzono mię w porę. Przebrawszy się w ubranie wieśniacze, wyszedłem pieszo zamiasto, wy<strong>na</strong>jąłem pierwszego lepszego Sybiraka, powracającego <strong>na</strong> wieś do domu, i po kilkugodzi<strong>na</strong>ch byłem już o 40 kilometrów od Krasnojarska, w małej wsi, otoczonej ze wszystkichstron gęstym lasem syberyjskim, czyli, jak go <strong>na</strong>zywają chłopi miejscowi – „tajgą”. Tuprzyja<strong>ci</strong>ele przysłali mi karabin, 300 <strong>na</strong>boi, siekierę, nóż, kożuch, herbatę, suchary, sól iko<strong>ci</strong>ołek. Po kilku dniach ten sam chłop odwiózł mię w głąb lasu, gdzie stała porzuco<strong>na</strong> przezwłaś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela chata, <strong>na</strong> wpół spalo<strong>na</strong>, lecz używa<strong>na</strong> jeszcze <strong>na</strong> nocleg przez miejscowychmyśliwych. Od onego dnia stałem się pierwotnym człowiekiem, lecz nie przypuszczałemwtedy, że to może potrwać tak długo.Nazajutrz po przyby<strong>ci</strong>u do tajgi, wyszedłem <strong>na</strong> polowanie i o kilkadziesiąt kroków odchaty zabiłem dwa olbrzymie głuszce. Dalej spostrzegłem ślady jeleni i przyszedłem doprzeko<strong>na</strong>nia, że braku pożywienia odczuwać nie będę.Jed<strong>na</strong>k pobyt mój w tem miejscu został raptownie przerwany.TAJEMNICZY PRZYJACIEL.Powracając po kilku dniach z polowania do schroniska, spostrzegłem dym, wychodzący zkomi<strong>na</strong>, chaty. Z wielką ostrożnoś<strong>ci</strong>ą skra<strong>da</strong>jąc się do domu, zauważyłem dwa osiodłane


4konie, a przy siodłach żołnierskie karabiny. Zorjentowałem się odrazu, że dwaj nieuzbrojeniludzie nie mogą dla mnie stanowić poważnego niebezpieczeństwa, gdyż posia<strong>da</strong>łemdosko<strong>na</strong>ły Manlicher. Niepostrzeżony obszedłem chatę od strony tej ś<strong>ci</strong>any, która nie miałaokien, i nieoczekiwanie wszedłem do izby. Z ławki z przerażeniem porwało się dwóchżołnierzy. Byli to bolszewicy, gdyż <strong>na</strong> barankowych kołpakach mieli umocowane czerwonegwiazdy, a <strong>na</strong> piersiach kożuchów – czerwone, brudne kokardy.Po powitaniu usiedliśmy. Żołnierze zdążyli już przyrządzić herbatę i, popijając ją,wszczęliśmy rozmowę. Żeby odwró<strong>ci</strong>ć od siebie ich uwagę i podejrzenie, opowiedziałem, żejestem myśliwym z pewnej <strong>da</strong>lekiej wioski i żem tu zamieszkał, gdyż od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> jużwytropiłem kilka gniazd soboli. Od bolszewików zaś dowiedziałem się, że z miasta posłanodo tajgi wielki oddział jazdy, <strong>który</strong> zatrzymał się stąd o 15 kilometrów, ich zaś wysłano <strong>na</strong>wywiad, aby sprawdzili, czy nie włóczą się po lasach jakieś podejrzane osobistoś<strong>ci</strong>.– Pojmujesz, towarzyszu, – rzekł jeden z żołnierzy – że szukamy kontrrewolucjonistów iże będziemy ich rozstrzeliwali...Lecz ja domyśliłem się tego już od <strong>da</strong>w<strong>na</strong> i nie potrzebowałem by<strong>na</strong>jmniej jego wyjaśnień.Myśli moje były skierowane ku temu, aby przeko<strong>na</strong>ć nieproszonych goś<strong>ci</strong>, że jestemzwykłym myśliwym syberyjskim, nie mającym nic wspólnego z kontrrewolucją.Jednocześnie myślałem o koniecznoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>tychmiastowego przeniesienia się po odjeździebolszewików w inne, bardziej bezpieczne miejsce.Zapa<strong>da</strong>ł wieczorny zmrok. Twarze moich goś<strong>ci</strong> stały się jeszcze mniej po<strong>ci</strong>ągające.Żołnierze wyjęli z torby butelkę spirytusu i zaczęli pić, zakąsując chlebem i popijając gorącąherbatę. Alkohol szybko działał, i bolszewicy, wymachując rękoma i uderzając pięś<strong>ci</strong>ami wstół, zaczęli głośno rozmawiać, przechwalając się iloś<strong>ci</strong>ą zabitych „burżujów”. Śmiejąc sięohydnie, opowia<strong>da</strong>li sobie wzajemnie o wesołych dniach w Krasnojarsku, gdy wyłapywaliznie<strong>na</strong>widzonych kozaków i spuszczali ich pod lód Jeniseju. W końcu żołnierze zaczęli się ocoś spierać, lecz prędko ich to znużyło i powoli zabierali się do snu.– Pójdę już konie rozkulbaczyć i przyniosę karabiny – rzekł młodszy i, prze<strong>ci</strong>ągając się,podniósł się z ławki.W tej chwili drzwi, prowadzące <strong>na</strong> dwór, szeroko się rozwarły; do izby wpadły gęsteobłoki mroźnej pary, i prąd zimnego powietrza wionął <strong>na</strong> <strong>na</strong>s. Gdy mgła opadła,zobaczyliśmy w izbie wysokiego barczystego chłopa w kosmatej barankowej czapie i wszerokim kożuchu. W ręku trzymał karabin, a z poza pasa wyglą<strong>da</strong>ła ostra siekiera, z którąSybirak – myśliwy nigdy się nie rozstaje. Bystre, przenikliwe, połyskujące, prawie zwierzęceoczy niez<strong>na</strong>jomego ba<strong>da</strong>wczo zatrzymały się <strong>na</strong> każdym z obecnych. Po chwili zdjął czapkę,przeżeg<strong>na</strong>ł się i <strong>ci</strong>cho zapytał:– Kto tu gospo<strong>da</strong>rz?– Ja! – odezwałem się.– Czy mogę przenocować? – spytał.– Proszę, miejsca dość – powiedziałem. – Napij<strong>ci</strong>e się herbaty, jeszcze gorąca.Niez<strong>na</strong>jomy tymczasem zaczął powoli zdejmować kożuch, nie przestając obserwowaćludzi i przedmioty. Rzu<strong>ci</strong>ł kożuch w kąt izby, przykrywając nim karabin, i pozostał wwynoszonych skórzanych kur<strong>ci</strong>e i spodniach wsuniętych w długie wojłokowe buty. Twarzmiał zupełnie młodą, drwiącą i piękną. Połyskiwały białe zęby i ba<strong>da</strong>wcze, przenikliwe oczy.Powichrzo<strong>na</strong>, mocno przyprószo<strong>na</strong> siwizną czupry<strong>na</strong> i głębokie zmarszczki dokoła ustświadczyły o burzliwem ży<strong>ci</strong>u.Niez<strong>na</strong>jomy, w<strong>ci</strong>ąż się rozglą<strong>da</strong>jąc, usiadł <strong>na</strong> ławce i z jakąś szczególną pieczołowitoś<strong>ci</strong>ąpołożył obok siebie siekierę.– Czy to żo<strong>na</strong> twoja – ta siekiera? – pijanym głosem zapytał go jeden z żołnierzy.Chłop powolnie podniósł <strong>na</strong> pytającego <strong>na</strong>gle zabłysłe oczy i <strong>ci</strong>chym, jakimś skra<strong>da</strong>jącymsię głosem odpowiedział:


5– Różni ludziska błąkają się teraz po lasach, więc z siekierą bezpieczniej...Zamilkł i zaczął <strong>na</strong>miętnie pić gorącą herbatę. Jed<strong>na</strong>kże zauważyłem, że kilka razyostrożnie mi się przyglą<strong>da</strong>ł, a oczy jego ustawicznie biegały po izbie, jak gdyby szukającodpowiedzi <strong>na</strong> jakieś wątpliwoś<strong>ci</strong>.Na pytania żołnierzy niez<strong>na</strong>jomy odpowia<strong>da</strong>ł oględnie i powolnie, a potem postawił swójkubek, wywró<strong>ci</strong>wszy go dnem do góry <strong>na</strong> z<strong>na</strong>k zadowolenia, podniósł się i rzekł:– Pójdę <strong>na</strong> chwilę do swego konia, a zarazem i wasze rozkulbaczę...– Oj, dziękuję – zawołał młodszy żołnierz, prawie już śpiący. – Nie zapomnij tylkoprzynieść do izby <strong>na</strong>sze karabiny...– Dobrze! – odezwał się chłop.Bolszewicy pokładli się <strong>na</strong> ławce, zostawiając dla <strong>na</strong>s tylko podłogę, i już nie słyszeli, gdypowró<strong>ci</strong>ł niez<strong>na</strong>jomy, <strong>który</strong>, rzu<strong>ci</strong>wszy terlicę wojłokową <strong>na</strong> ziemię, położył się <strong>na</strong>tychmiast.Żołnierze i chłop już <strong>da</strong>wno spali, gdy ja w<strong>ci</strong>ąż jeszcze planowałem, co mam <strong>da</strong>lej czynić.Zasnąłem <strong>na</strong>d samym rankiem, a gdym się obudził, chłopa już w izbie nie było. Wyszedłem zchaty i zobaczyłem, że kulbaczy dobrego gniadego źrebca.– Odjeżdża<strong>ci</strong>e? – zapytałem.– Tak, lecz pojadę razem z tymi... „towarzyszami”– szepnął – przed wieczorem powrócę.Czekaj<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> mnie!...Nie rozpytywałem go o nic, tylko odpowiedziałem, że będę <strong>na</strong> niego czekał. On zaśtymczasem odwiązał od swego siodła dwa <strong>ci</strong>ężkie wory, rzu<strong>ci</strong>ł je przy ś<strong>ci</strong>anie w spalonejczęś<strong>ci</strong> chaty, uważnie zba<strong>da</strong>ł uzdę i strzemio<strong>na</strong>, i rzekł z uśmiechem:– Gotowe! Teraz pójdę obudzić „towarzyszy”.Po godzinie, <strong>na</strong>piwszy się herbaty, żołnierze i chłop odjechali.Pozostałem <strong>na</strong> dziedzińcu i zająłem się rąbaniem drzewa. Nagle skądś z <strong>da</strong>leka dobiegłmię strzał karabinowy, a po chwili drugi. Potem zapanowała <strong>ci</strong>sza. Od strony strzałów,wysoko po<strong>na</strong>d lasem, prze<strong>ci</strong>ągnęło stadko spłoszonych <strong>ci</strong>etrzewi. Krzyknęła sójka zwierzchołka wysokiej sosny. Długo przysłuchiwałem się, czy nie zbliża się ktoś do megoschroniska, lecz <strong>na</strong>około było zupełnie <strong>ci</strong>cho.Zmrok szybko zapa<strong>da</strong> w zimie <strong>na</strong> środkowym Jeniseju. Rozpaliłem w piecu i zacząłemprzyrządzać zupę z głuszca, nie przestając wsłuchiwać się w <strong>na</strong>jmniejszy szmer, dolatującyod strony lasu. Wszakże <strong>ci</strong>ągle wyraźnie czułem i rozumiałem, że śmierć jest stale tuż, gdzieśobok mnie, i że ostatecznie może zjawić się w posta<strong>ci</strong> człowieka, zwierza, mrozu,nieszczęśliwego wypadku lub choroby. Wiedziałem dobrze, że w pobliżu niema nikogo, ktomógłby przyjść mi z pomocą, i że cała moja <strong>na</strong>dzieja polega <strong>na</strong> opiece Boskiej, <strong>na</strong> sile rąk inóg, <strong>na</strong> celnoś<strong>ci</strong> oka i pomysłowoś<strong>ci</strong>.Mimo całej bacznoś<strong>ci</strong> nie spostrzegłem powrotu niez<strong>na</strong>jomego myśliwca. Tak samo, jakpoprzedniego dnia, zjawił się w izbie niespodziewanie. Przez mgłę pary zobaczyłem jegojarzące i śmiejące się oczy i piękną twarz. Postąpił w stronę ławki i <strong>ci</strong>snął trzy karabiny.– Dwa konie, dwa karabiny, dwie kulbaki, dwa worki sucharów, pół cegły herbaty,woreczek z cukrem, 50 <strong>na</strong>bojów, dwa kożuchy, dwie pary butów! – ze śmiechem wyliczałSybirak. – Doprawdy, bardzo u<strong>da</strong>tne miałem dziś polowanie!Ze zdumieniem patrzyłem <strong>na</strong> swego goś<strong>ci</strong>a.– Czego się gapi<strong>ci</strong>e? – zaśmiał się <strong>na</strong> nowo. – Wjechaliśmy do lasu <strong>na</strong> wąską ś<strong>ci</strong>eżkę. Tamich zastrzeliłem. Ani drgnęli! Na co komu tacy „towarzysze”? Ale pijmy herbatę, a późniejspać! Jutro musi<strong>ci</strong>e przenieść się <strong>na</strong> nowe mieszkanie. Ja wam pokażę ustronne i przyjemnemiejsce, a sam ruszę <strong>da</strong>lej...


6TAJEMNICA MEGO GOŚCIA.Nazajutrz o świ<strong>ci</strong>e ruszyliśmy w drogę, porzucając moje pierwsze schronisko. Na jednegoz koni władowaliśmy cały <strong>na</strong>sz dobytek, złożony w workach, przerzuconych przez siodło.– Musimy zrobić 400 – 500 wiorst – spokojnie oz<strong>na</strong>jmił mój nowy towarzysz niedoli,<strong>który</strong> <strong>na</strong>zywał się wcale nie przemawiającem do serca i rozumu imieniem Iwa<strong>na</strong>.– No, to długo będziemy jechać! – zawołałem.– Nie dłużej, niż tydzień, a może i prędzej będziemy <strong>na</strong> miejscu – odparł Iwan.Pierwszą noc spędziliśmy w lesie pod gałęziami wysokiego, rozłożystego świerka. Była todla mnie pierwsza noc bez <strong>da</strong>chu <strong>na</strong>d głową. A ileż <strong>taki</strong>ch nocy później spędziłem w <strong>ci</strong>ągupółtorarocznej mojej włóczęgi!Dzień był bardzo mroźny, było pewno nie mniej niż 35° R. Pod kopytami koni skrzypiałśnieg. Ze szkliw dźwiękiem toczyły się, wyrywane podkowami, kawałki skrzepłego śniegu.Leniwie zrywały się z drzew <strong>ci</strong>etrzewie i głuszce; nie śpiesząc się, biegły z legowisk dokrzaków zające. Przed wieczorem podniósł się wiatr, huczał i szumiał, <strong>na</strong>gi<strong>na</strong>jąc wierzchołkidrzew. Na dole jed<strong>na</strong>k, w miejscach zakrytych od podmuchów wiatru, było <strong>ci</strong>cho i spokojnie.Zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, gęsto porośniętym drzewami i krzakami.Z<strong>na</strong>leźliśmy <strong>da</strong>wno złamaną suchą jodłę, <strong>na</strong>rąbaliśmy drzewa i, przyrządziwszy przy ogniskuherbatę, pokrzepiliśmy się.Po kolacji Iwan przywlókł z lasu dwa długie, suche sosnowe kloce, ś<strong>ci</strong>osał je z jednejstrony i położył jeden <strong>na</strong> drugi płaską stroną. Wbiwszy klin pomiędzy kloce, włożył w otwórtrochę rozżarzonych węgli. Ogień <strong>na</strong>tychmiast zaczął szybko posuwać się wzdłuż ka<strong>na</strong>łupomiędzy klocami.– Teraz będzie się to paliło aż do świtu! – zawołał Iwan. – Jest to <strong>na</strong>sza syberyjska„<strong>na</strong>j<strong>da</strong>”. My, poszukiwacze złota, włócząc się przez zimę i lato w tajdze, zawsze śpimy przy„<strong>na</strong>j<strong>da</strong>ch”. Wspaniale! Ale sami przeko<strong>na</strong><strong>ci</strong>e się!Szybko <strong>na</strong>rąbał gałęzi świerku i z pomocą trzech drągów zrobił pochyloną pod kątemś<strong>ci</strong>anę, przed którą, o kilka kroków, paliła się małym ogniem, wypalając się wewnątrz,„<strong>na</strong>j<strong>da</strong>”. Nad tą ś<strong>ci</strong>aną i <strong>na</strong>d „<strong>na</strong>jdą” rozpoś<strong>ci</strong>erał się <strong>na</strong>miot z szerokich gałęzi potężnegoświerka. Nakładliśmy <strong>na</strong> śnieg gałęzi i, <strong>na</strong>krywszy się terlicami, zaczęliśmy zabierać się dosnu. Ku memu wielkiemu zdziwieniu Iwan rozebrał się do koszuli, zauważyłem, że się spo<strong>ci</strong>łi zaczął wy<strong>ci</strong>erać czoło i szyję rękawem koszuli.– Dobrze! <strong>ci</strong>epło! – wychwalał Iwan <strong>na</strong>sze schronisko.Wkrótce i ja byłem zmuszony zdjąć ubranie i zasnąłem, nie <strong>na</strong>krywając się kożuchem.Cho<strong>ci</strong>aż przez gałęzie świerka i ś<strong>ci</strong>any świe<strong>ci</strong>ły gwiazdy, a przede mną była otwartaprzestrzeń, gdzie szalały mróz i wicher – lecz ta przestrzeń była odgrodzo<strong>na</strong> od <strong>na</strong>s <strong>ci</strong>epłem,idącem od palącej się „<strong>na</strong>jdy”. Dopiero przed świtem, gdy ognisko <strong>na</strong>sze dopaliło się prawiedo końca, przykryłem się kożuchem. Od tej nocy przestałem obawiać się mrozów.Przemarzłszy w <strong>ci</strong>ągu dziennego marszu, ogrzewałem się z<strong>na</strong>komi<strong>ci</strong>e około „<strong>na</strong>jdy”,zrzu<strong>ci</strong>wszy z siebie <strong>ci</strong>ężki kożuch i siedząc tylko w koszuli przy kubku gorącej herbaty zsucharami.Podczas wspólnej podróży Iwan opowia<strong>da</strong>ł mi o swojej <strong>da</strong>wnej włóczędze po górach ilasach Zabajkalja w poszukiwaniu złota. Opowia<strong>da</strong>nia „wiecznego włóczęgi odz<strong>na</strong>czały sięwielką żywoś<strong>ci</strong>ą i porywały obfitoś<strong>ci</strong>ą i obrazowoś<strong>ci</strong>ą niebezpiecznych przejść i <strong>ci</strong>ężkiejwalki z <strong>na</strong>turą i ludźmi. Iwan był jednym z tych typów „prospektorów”, którzy po całymświe<strong>ci</strong>e wyszukiwali <strong>na</strong>jbogatsze pokłady złota, pozostając bezdomnymi i ubogimiwłóczęgami. Zauważyłem, że unikał opowia<strong>da</strong>nia o tem, w jaki sposób z gór Zabajkalskichdostał się do tajgi jenisejskiej, i zrozumiałem odrazu, że tu właśnie kryje się jakaś tajemnicamego towarzysza, nie pytałem go więc o to.


7Jed<strong>na</strong>kże tajemnica ta wykryła się pewnego dnia zupełnie niespodzianie w całej swejsurowej i strasznej rzeczywistoś<strong>ci</strong>.Zbliżaliśmy się już do celu <strong>na</strong>szej podróży.Przez dzień cały przedzieraliśmy się przez gęste zarośla <strong>na</strong> brzegu wschodniego dopływuJeniseju – rzeki Many. Wszędzie moż<strong>na</strong> było zauważyć liczne ś<strong>ci</strong>eżki, wydeptane przezzające, gnieżdżące się w krzakach. Te białe zwierzątka śmigały wszędzie, u<strong>ci</strong>ekając przed<strong>na</strong>mi. Czasem widzieliśmy rudy ogon lisa, czającego się za kamieniami, czyhającego <strong>na</strong>zająca.– Powiem wam coś – rzekł ponurym głosem Iwan. – Tam nie<strong>da</strong>leko wpa<strong>da</strong> do Many małarzeczka Niegnieć; przy jej ujś<strong>ci</strong>u stoi mały domek. Jak myśli<strong>ci</strong>e: tam zanocujemy, czy teżznowu przy ognisku spędzimy noc?– Pojedziemy do tego domku! – zawołałem z radoś<strong>ci</strong>ą. – Potrzebuję <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e umyć się.Prze<strong>ci</strong>eż czarni jesteśmy od dymu „<strong>na</strong>jdy”, jak murzyni! Zresztą, mieć <strong>da</strong>ch <strong>na</strong>d głową jestrzeczą bardzo przyjemną!Iwan ponuro spojrzał <strong>na</strong> mnie, lecz zgodził się.Już mrok zapa<strong>da</strong>ł, gdy zbliżyliśmy się do niewielkiej chałupy, stojącej tuż przy ujś<strong>ci</strong>umałej rzeczki Niegnieć do bystrej i zimnej Many. Domek ten skła<strong>da</strong>ł się z jednego małegopokoju o dwóch okienkach i o wielkim piecu. Obok domku stały spalo<strong>na</strong> szopa i zburzo<strong>na</strong>lodownia. Kloce i deski były powyrywane i rozrzucone w nieładzie; wszędzie moż<strong>na</strong> byłozauważyć stosy wykopanej ziemi i kamieni.Zapaliliśmy w piecu i zaczęliśmy przyrządzać strawę. Podczas kolacji Iwan <strong>na</strong>pił sięspirytusu z flaszki, „pożyczonej” od jednego z czerwonych żołnierzy, którą był upolował, iwkrótce stał się bardzo rozmownym.Z jarzącemi się oczyma i połyskującemi zębami, wichrząc swą gęstą, siwą czuprynę, Iwanzaczął opowia<strong>da</strong>ć mi o jakimś wypadku w Zabajkalju, lecz raptownie zamilkł, z przerażeniemutkwił wzrok w <strong>ci</strong>emny kąt chaty, i szeptem zapytał:– Co to? – szczur?– Nic nie widziałem! – odpowiedziałem mu. Zamilkł i ponuro spuś<strong>ci</strong>ł swą piękną,drapieżną głowę. Ponieważ nieraz w milczeniu spędzaliśmy długie godziny, nie zdziwiłem sięwcale, że nie odzywa się. Lecz on raptownie pochylił się do mnie i gorącym szeptem zacząłmówić:– Chcę wam opowiedzieć pewną historję! Miałem ja w Zabajkalju przyja<strong>ci</strong>elaserdecznego. Był on zesłańcem krymi<strong>na</strong>lnym. Nazywał się Gawroński. Dużo z nim razemlasów i gór zwiedziłem w pogoni za złotem. Mieliśmy umowę, że wszystko dzielimy <strong>na</strong>równe częś<strong>ci</strong> pomiędzy sobą. Lecz <strong>na</strong>gle Gawroński znikł, i dopiero po kilku latachdowiedziałem się, że jest w jenisejskiej tajdze, że z<strong>na</strong>lazł tam bogate pokłady złotego piasku,zboga<strong>ci</strong>ł się, i że mieszkał w lesie samotnie, mając przy sobie tylko żonę. Późniejdowiedziałem się, że Gawrońskich zabito...Iwan znowu zamilkł, lecz wkrótce z <strong>ci</strong>ężkiem westchnieniem <strong>ci</strong>ągnął <strong>da</strong>lej:– To właśnie jest chata Gawrońskich. Tu mieszkał mój niewierny przyja<strong>ci</strong>el z żoną i gdzieśtu, w łożysku tej rzeczki „wymywał” złoto z piasku i żwiru, lecz nikomu tego miejsca niepokazał. Wszyscy chłopi okoliczni wiedzieli, że Gawroński posia<strong>da</strong> kapitały w banku i że<strong>ci</strong>ągle sprze<strong>da</strong>je złoto rządowi. Tam w tej izbie Gawrońscy zostali zamordowani.Chłop wstał, wy<strong>ci</strong>ągnął z pieca wielki kawał palącego się drzewa i, pochyliwszy się, zacząłoświetlać grube, ledwie o<strong>ci</strong>osane deski podłogi.– Widzi<strong>ci</strong>e te plamy <strong>na</strong> deskach i tu <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>anie? – zapytał drżącym od wzruszenia głosem.– Widzi<strong>ci</strong>e? To krew Gawrońskich... Umarli, lecz nie wy<strong>da</strong>li swojej tajemnicy. A złoto byłow szach<strong>ci</strong>e i w lodowni zakopane w ziemi, w wielkich glinianych garnkach. Lecz Gawrońscynic nie powiedzieli, nic, a prze<strong>ci</strong>eż torturowaliśmy ich, ogniem paliliśmy, palcewykręcaliśmy, oczy wydłubywaliśmy... A oni milcząc, umarli.


SG 21 DIGIT CODE HOLDING SG CODE HH TOWNSHIP FARM ERF NO PTN ERF SIZE OWNER COMMON NAME STR NO & STREET NAMEN0HT01650000045600000 BHEKUZULU 456 0 259 ADMINISTRATOR-NATAL 4TH AVENUE SOP DW 200,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000045700000 BHEKUZULU 457 0 262 ADMINISTRATOR-NATAL 4TH AVENUE SOP DW 220,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000045800000 BHEKUZULU 458 0 259 ADMINISTRATOR-NATAL 4TH AVENUE SOP DW 60,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000046100000 BHEKUZULU 461 0 260 ADMINISTRATOR-NATAL 4TH AVENUE SOP DW 30,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000046200000 BHEKUZULU 462 0 257 ADMINISTRATOR-NATAL 4TH AVENUE SOP DW 170,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000046300000 BHEKUZULU 463 0 262 ADMINISTRATOR-NATAL 4TH AVENUE SOP DW 30,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000046400000 BHEKUZULU 464 0 255 ADMINISTRATOR-NATAL 4TH AVENUE SOP DW 110,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000046500000 BHEKUZULU 465 0 259 ADMINISTRATOR-NATAL 4TH AVENUE SOP DW 30,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000047200000 BHEKUZULU 472 0 279 ABAQULUSI MUNICIPALITY 4 TH AVENEU VL VRES 20,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000047300000 BHEKUZULU 473 0 313 ABAQULUSI MUNICIPALITY 5TH AVENUE VL VRES 20,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000047400000 BHEKUZULU 474 0 358 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 170,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000047700000 BHEKUZULU 477 0 259 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 89,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000048200000 BHEKUZULU 482 0 262 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 90,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000048300000 BHEKUZULU 483 0 256 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 50,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000048400000 BHEKUZULU 484 0 263 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 30,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000048500000 BHEKUZULU 485 0 259 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 30,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000048700000 BHEKUZULU 487 0 258 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 130,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000048800000 BHEKUZULU 488 0 255 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 30,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000048900000 BHEKUZULU 489 0 255 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 30,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000049100000 BHEKUZULU 491 0 254 ADMINISTRATOR-NATAL 5TH AVENUE SOP DW 30,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000050700000 BHEKUZULU 507 0 1765 ADMINISTRATOR-NATAL 507 NENE & MATHEBULA STREET SOP CH 420,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000052400000 BHEKUZULU 524 0 677 ADMINISTRATOR-NATAL NENE STREET SOP DW 400,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000052800000 BHEKUZULU 528 0 645 ADMINISTRATOR-NATAL BHEKUZULU SOP DW 270,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000052900000 BHEKUZULU 529 0 740 ADMINISTRATOR-NATAL BHOZA STREET SOP DW 240,000 S78 (1) (g) Change in Rates CategoryN0HT01650000053000000 BHEKUZULU 530 0 639 ADMINISTRATOR-NATAL MATHEBULA STR, zaglą<strong>da</strong>ły do wszystkich szczelin i kątów lasu,<strong>na</strong>pełniając go ruchem i żywym gwarem; przemykał się zając, a za nim ledwie dostrzegalnym<strong>na</strong> śniegu <strong>ci</strong>eniem, pełznął <strong>ci</strong>enki, jak wąż, gronostaj z czarnym końcem drapieżniedrgającego ogonka; również nieraz podchodził olbrzymi, szlachetny jeleń – „morał” czyli„izubr”. Wresz<strong>ci</strong>e zszedł z wierzchołków gór i złożył wizytę bru<strong>na</strong>tny władca tajgi –niedźwiedź. Wszystko to rozrywało, odpędzało ogarniające mózg ponure myśli, świadczyło o


9ży<strong>ci</strong>u i do<strong>da</strong>wało otuchy. Dobrze, cho<strong>ci</strong>aż bardzo <strong>ci</strong>ężko, było czasem wejść <strong>na</strong> szczyt„mojej” góry. Wznosiła się o<strong>na</strong> wysoko po<strong>na</strong>d lasem i z jej szczytu odsłaniała się szeroka,bezgranicz<strong>na</strong> panorama tajgi z łańcuchem czerwonych gór <strong>na</strong> horyzon<strong>ci</strong>e. Tam <strong>da</strong>leko byłbrzeg Jeniseju, tam były siedziby ludzkie, tam byli wrogowie i przyja<strong>ci</strong>ele, tam... <strong>da</strong>lej <strong>na</strong>zachód, była ta, do której od długiego szeregu lat szły moje myśli...Dlatego to właśnie przyprowadził mię Iwan do cedrowego lasu. Sam on nieraz spędzałzimę w samotnoś<strong>ci</strong>, tylko ze swemi myślami, oko w oko z <strong>na</strong>turą, powiedziałbym – „przedobliczem Boga”. Doświadczył rozpaczy samotnoś<strong>ci</strong> i szukał ukojenia. Wiele razy myślałam<strong>na</strong>d tem, że jeżeli sądzono mi jest umrzeć tu, to umierając, ostatnim wysiłkiem podniosę się<strong>na</strong> szczyt i umrę, patrząc w stronę nieskończonych gór i lasów, poza któremi z<strong>na</strong>jduje się<strong>na</strong>jdroższa dla mnie istota, oderwa<strong>na</strong> ode mnie zrządzeniem losu.Lecz ży<strong>ci</strong>e w <strong>taki</strong>ch warunkach dostarczało dużo materjału dla myśli, a jeszcze więcej dlapracy fizycznej gdyż było ono – ustawiczną walką o byt, walką <strong>ci</strong>ężką i bezwzględną.Naj<strong>ci</strong>ęższą pracą było przygotowanie zapasu drzewa <strong>na</strong> „<strong>na</strong>jdę” i małego ogniska dlaprzyrządzenia strawy. Leżące drzewa były przywalone śniegiem i przymarznięte do ziemi ikamieni. Musiałem odgrzebywać śnieg, a potem zapomocą długich drągów odrywać pnie odziemi i przesuwać do swej nory. Wybrałem sobie dla zbierania drzew stromy spadek góry.Tam było trudniej wejść, lecz zato łatwiej było staczać w stronę mego schroniska oderwanepnie. Po kilku dniach zrobiłem bardzo ważny wy<strong>na</strong>lazek. Z<strong>na</strong>lazłem nie<strong>da</strong>leko swej norydużą ilość pni modrzewi, połamanych przez wichry. Gdym zaczął je rąbać, siekiera pogrążałasię w coś miękkiego i lepkiego. Okazało się. że pnie były przesiąknięte smołą. Dość byłoiskry, aby taka drzazga wybuchała gorącym, mocno dymiącym płomieniem. Od tej chwili wmojem mieszkaniu zawsze leżały zapasy tych smolnych kawałków modrzewi do rozpalania„<strong>na</strong>jdy” lub ogniska dla gotowania strawy i herbaty.Największą część dnia pochłaniało polowanie. Bardzo prędko zrozumiałem, że muszę tęczynność wykonywać codziennie, żeby bronić się od przygniatających mię niewesołychmyśli. Zwykle po herba<strong>ci</strong>e porannej, szedłem ze strzelbą do lasu szukać <strong>ci</strong>etrzewi lubgłuszców. Zabiwszy jednego lub dwa p<strong>taki</strong>, powracałem do domu i zaczy<strong>na</strong>łem przyrządzaćsobie obiad, nieodz<strong>na</strong>czający się zbytnim wyborem <strong>da</strong>ń. Była więc nieodwołalnie zupa zzabitego ptaka, przyprawio<strong>na</strong> sucharami, a <strong>na</strong>stępnie niezliczo<strong>na</strong> ilość dużych kubkówgorącej herbaty – <strong>na</strong>poju niezbędnego dla ży<strong>ci</strong>a w lesie.Pewnego razu, podczas wy<strong>ci</strong>eczki po <strong>ci</strong>etrzewie, usłyszałem trzask w krzakach i, uważniezba<strong>da</strong>wszy miejscowość, spostrzegłem końce rogów jelenia. Zacząłem pełznąć w jego stronę,lecz cho<strong>ci</strong>aż śnieg prawie nie skrzypiał pod memi kola<strong>na</strong>mi, zwierzę posłyszało czy poczułoniebezpieczeństwo. Z łoskotem wyrwał się jeleń z gęstych zarośli, i zobaczyłem go dopierowtedy, gdy przebiegłszy około 300 kroków, zatrzymał się <strong>na</strong> stromym spadku góry. Był toolbrzymi okaz o <strong>ci</strong>emnoszarej sierś<strong>ci</strong> i prawie czarnym grzbie<strong>ci</strong>e. Na pięknej głowie dumnieniósł potężne rogi. Przede mną był krzak o grubych gałęziach; położywszy karabin <strong>na</strong> jednej ztych gałęzi, starannie wymierzyłem i <strong>da</strong>łem ognia. Zwierzę uczyniło olbrzymi skok,przebiegło kilka kroków i upadło. Przez głęboki śnieg i przez krzaki pobiegłem ku niemu,lecz jeleń, spostrzegłszy mię, podniósł się i, skacząc lub chwilami z trudem przebierającnogami, zaczął wspi<strong>na</strong>ć się <strong>na</strong> górę. Druga kula zatrzymała, go <strong>na</strong> zawsze. Zdobyłem w tensposób wielką ilość mięsa i dosko<strong>na</strong>ły kobierzec do swojej nory.Rogi umocowałem wśród korzeni, stanowiących ś<strong>ci</strong>any mego schroniska, i odtąd służyłyone jako wygodne wieszadło <strong>na</strong> karabin i ubranie.Nie mogę zapomnieć pewnego bardzo porywającego cho<strong>ci</strong>aż dzikiego obrazu, <strong>który</strong>widziałem o kilka kilometrów od mego „domu”. Było tam niewielkie błoto, porośnięteżurawiną. Tutaj zwykle zlatywały się <strong>na</strong> jagody stadka głuszców, <strong>ci</strong>etrzewi i jarząbków.Pewnego razu, skra<strong>da</strong>łem się do tego błotka, kryjąc się za niewysokiemi zaroślami młodychcedrów. Zobaczyłem duże stado <strong>ci</strong>etrzewi, energicznie rozgrzebujących śnieg i zja<strong>da</strong>jących


10jagody. Kilka minut obserwowałem tę scenę, nie zdradzając żadnym ruchem lub drgnię<strong>ci</strong>em,swojej obecnoś<strong>ci</strong>. Jed<strong>na</strong>kże jeden <strong>ci</strong>etrzew, stary, czarny kogut, <strong>na</strong>gle gwałtownie podskoczyłdo góry i podfrunął głośno bijąc skrzydłami. Przestraszone stado <strong>na</strong>tychmiast odle<strong>ci</strong>ało. Kuwielkiemu memu zdziwieniu zobaczyłem, że stary kogut, przele<strong>ci</strong>awszy paręset kroków,zaczął szybko, prawie pionowo podnosić się do góry; po chwili, robiąc koziołki w powietrzu ibezsilnie bijąc skrzydłami, upadł <strong>na</strong> śnieg i pozostał nieruchomy. Pobiegłem w tę stronę, gdywtem od <strong>ci</strong>ała <strong>ci</strong>etrzewia odskoczył krwiożerczy gronostaj i, wywijając ogonkiem i sycząc,skrył się pomiędzy kamieniami. Cietrzew miał przegryzione gardło. Zrozumiałem, że małydrapieżnik rzu<strong>ci</strong>ł się <strong>na</strong> ptaka i wraz z nim uniósł się w powietrze, gdzie zdążył przegryźć mugardło i wyssać krew. Osobiś<strong>ci</strong>e byłem wdzięczny jego aero<strong>na</strong>utycznym zdolnoś<strong>ci</strong>om, gdyżzaoszczędził mi <strong>na</strong>boju.W ten sposób żyłem, borykając się z <strong>na</strong>turą o dzień jutrzejszy, coraz bardziej i głębiejtrując się jadem <strong>ci</strong>ężkich i bez<strong>na</strong>dziejnych myśli. Płynęły dni, tygodnie, aż <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>epoczułem powiew <strong>ci</strong>eplejszego wiatru. Na otwartych pola<strong>na</strong>ch zaczął potrochu topnieć śnieg;to tu, to tam, biegły już małe strumyki wody, i od czasu do czasu widziałem muchę, lubpająka, które przetrwały surową zimę syberyjską. Zbliżała się wios<strong>na</strong>.Wiedziałem, że wiosną niema drogi przez las. Bardzo prędko wystąpiły z brzegówwszystkie rzeczki i strumyki tajgi, a leśne bag<strong>na</strong> i topieliska stały się niemożliwe doprzeby<strong>ci</strong>a. Wszystkie ś<strong>ci</strong>eżki ludzi i zwierząt zamieniały się od topniejącego śniegu wburzliwe potoki, pędzące z gór z szumem i hałasem. Wiedziałem, że aż do lata jestem skazany<strong>na</strong> samotność.Wios<strong>na</strong> <strong>na</strong>stępowała szybko, a cho<strong>ci</strong>aż nocami i o świ<strong>ci</strong>e bywały ostre mrozy, jed<strong>na</strong>kpromienie słońca w<strong>ci</strong>ągu dnia toczyły zwy<strong>ci</strong>ęską walkę ze śniegiem. Wkrótce moja góra byłajuż wol<strong>na</strong> od śniegu i stała cała szara, pokryta tylko kamieniami, <strong>na</strong>giemi jeszcze ko<strong>na</strong>ramibrzóz i osin, i wysokiemi stożkowatemi mrowiskami. Rzeka w kilku miejscach zerwała jużswój lodowy pokrowiec i pędziła hałaśliwie, odrywając coraz to nowe i coraz większe bryłylodu.MOJE RYBOŁÓWSTWO.Pewnego poranku, wyszedłszy po zdobycz, zbliżyłem się do brzegu rzeki i spostrzegłemduże ryby o czerwonych, jakgdyby <strong>na</strong>lanych krwią grzbietach i ogo<strong>na</strong>ch. Ryby pływały,wystawiając <strong>na</strong>d wodę grzbiety, widocznie rozkoszując się <strong>ci</strong>epłem słonecznem. Od tej chwilimyśl o możliwoś<strong>ci</strong> złapania tych wspaniałych ryb i urozmaiceniu mego jednostajnegopożywienia nie porzucała mię, lecz nie posia<strong>da</strong>łem nic dla normalnego rybołówstwa i byłemzmuszony u<strong>ci</strong>ec się do innych sposobów.W miarę jak rzeka oczyszczała się z lodu, ryby <strong>na</strong>pływały w coraz to większych iloś<strong>ci</strong>ach.Przeko<strong>na</strong>łem się, że płyną prze<strong>ci</strong>wko prądowi, przenosząc się dla skła<strong>da</strong>nia ikry z Jeniseju doźródeł mniejszych dopływów tej rzeki. Postanowiłem użyć barbarzyńskiego sposobu połowuryb, cho<strong>ci</strong>aż wiedziałem, że prawo<strong>da</strong>wstwo wszystkich państw surowo karze ten system.Myślałem jed<strong>na</strong>k, że prawo<strong>da</strong>wcy i moraliś<strong>ci</strong> nie będą zbyt surowi dla mieszkańca nory podkorzeniami obalonego drzewa w tajdze syberyjskiej, samotnika, <strong>który</strong> ośmielił sięprzekroczyć ich racjo<strong>na</strong>lne zarządzenia, a zresztą, wtedy ryba o czerwonym grzbie<strong>ci</strong>e była dlamnie ważniejsza od prawników w togach, beretach lub frakach.Więc zacząłem działać. Najpierw zrąbałem większą ilość <strong>ci</strong>enkich brzóz i osin i zacząłembudować płot poprzez rzekę, wbijając zaostrzone drągi w dno lub umocowując je pośródkamieni łożyska i, przeplatając <strong>ci</strong>enkiemi gałęziami. Po dwóch dniach u<strong>ci</strong>ążliwej pracy wlodowatej wodzie płot mój był ukończony. Widziałem, że około tej nieoczekiwanejprzeszkody gromadziły się wielkie ryby i coraz to więcej ich przybywało. Okazywały oz<strong>na</strong>kiżywego zakłopotania, dotykały głowami płotu, odpływały i znów zawracały. Naresz<strong>ci</strong>e


11zaczęły czynić usiłowania, by przeskoczyć tę przeszkodę. Wtedy widziałem często olbrzymiesrebrne ryby o czerwonych grzbietach i ogo<strong>na</strong>ch, długoś<strong>ci</strong> metra i więcej, wyskakujące zrozpędem z wody, uderzające sprężystemi <strong>ci</strong>ałami o ś<strong>ci</strong>anę z gałęzi i bezsilnie opa<strong>da</strong>jącezpowrotem do rzeki. Czasami dwie lub trzy ryby <strong>na</strong>raz dokonywały tego manewru. Musiałemdziałać. Umocowawszy nóż <strong>na</strong> długim drągu, starałem się przebić rybę, lecz wszystkie próbybyły nieu<strong>da</strong>ne. W ten sposób ryzykowałem złamanie lub zgubienie noża. Nie mniejbezowocne były moje usiłowania, aby zaczepić ryby sękatym drągiem i wyrzu<strong>ci</strong>ć je <strong>na</strong> brzeg.Wtedy postanowiłem wyzyskać dążenie ryb do przejś<strong>ci</strong>a przez płot.Uczyniłem to w <strong>na</strong>stępujący sposób:O kilka kroków od brzegu wyrąbałem, <strong>na</strong>wpół pod wodą, okno w moim pło<strong>ci</strong>e, a podrugiej jego stronie umieś<strong>ci</strong>łem wysoko wystający <strong>na</strong>d wodą kosz, <strong>który</strong> splotłem był z<strong>ci</strong>enkich prętów wikliny. Uzbrojony krótkim i <strong>ci</strong>ężkim kijem, czekałem <strong>na</strong> zdobycz. Pokilkuminutach do zdradzieckiego otworu w pło<strong>ci</strong>e zaczęły podpływać dwie wspaniałe ryby.Bardzo ostrożnie, jakgdyby <strong>na</strong>macując każdy cal, weszły do kosza, gdzie zaczęły skakać,bijąc potężnemi ogo<strong>na</strong>mi. Niebawem mój kij uspokoił ich zapały.W ten sposób stałem się rybakiem. Każdy okaz ważył co <strong>na</strong>jmniej 30 funtów, z<strong>da</strong>rzały sięzaś okazy i po 80 funtów. Były to ryby z gatunku „taj mień”, z rodziny łososi. Po tygodniumiałem zakopanych w śniegu w za<strong>ci</strong>enionym wąwozie w pobliżu mojej nory około 70 ryb.Porzu<strong>ci</strong>łem polowanie i, siedząc około mojej zasadzki, biłem kijem ryby i wyrzucałem je <strong>na</strong>brzeg. Lecz słońce przypiekało coraz bardziej. Powró<strong>ci</strong>wszy pewnego razu do domu,poczułem zapach gnijących ryb. Byłem zmuszony z żalem wyrzu<strong>ci</strong>ć do rzeki cały ten zapas iograniczyć się codzienną zdobyczą. Lecz wkrótce ryby przeszły i mój kosz-pułapka przestałdostarczać pożywienia.Znowu powró<strong>ci</strong>łem do karabi<strong>na</strong>.NIEBEZPIECZNY SĄSIAD.Polowanie tymczasem stało się milsze i weselsze. Wios<strong>na</strong> wszystko ożywiła. Wczesnymrankiem, prawie o świ<strong>ci</strong>e, las <strong>na</strong>pełniał się głosami i dźwiękami dziwnemi i niezrozumiałemidla mieszkańców wielkich kulturalnych miast. W gęstych gałęziach cedrów głuszec śpiewaswoją krótką i <strong>na</strong>miętną pieśń miłoś<strong>ci</strong> i pieśnią tą zachwyca szare kury, biegające podko<strong>na</strong>rami. Do tego ptasiego Garusa łatwo się wtedy podkraść <strong>na</strong> odległość wystrzału. Jeślikula karabinowa ominie go, on nigdy nie słyszy podczas śpiewu huku wystrzału i <strong>ci</strong>ągnie<strong>da</strong>lej swą arję, trwającą zaledwie kilka sekund.Na dużej polanie leśnej walczą za<strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>e <strong>ci</strong>etrzewie-koguty, rozpuś<strong>ci</strong>wszy czarne wachlarzeogonów o dwóch białych zagiętych piórkach, a <strong>da</strong>my, kręcąc głowami i z ożywieniemplotkując, przyglą<strong>da</strong>ją się zapasom i wybierają <strong>na</strong>jdzielniejszych bojowników.Z<strong>da</strong>leka echo przynosi głuchy i groźny, lecz zarazem <strong>pełny</strong> dziwnie <strong>na</strong>miętnego wołaniaryk jelenia, tęskniącego do towarzyszki. W górach rozlegają się krótkie beczenia dzikichkozłów. Pomiędzy krzakami i <strong>na</strong> pola<strong>na</strong>ch skaczą i zabawiają się gonitwą zające, a tuż zarazprzyczajony, z<strong>da</strong> się w<strong>ci</strong>śnięty do ziemi, czyha <strong>na</strong> nie rudy lis.Tylko wilków nie słychać, gdyż w tych leśnych i górzystych miejscowoś<strong>ci</strong>ach nie mają tedrapieżniki nic do roboty.Ale był nie<strong>da</strong>leko ode mnie inny sąsiad. Ponury, samotny i dziki. Byliśmy wzajemnie dlasiebie niebezpieczni i odrazu zrozumieliśmy, że jeden z <strong>na</strong>s musi ustąpić i odejść <strong>na</strong> zawsze.Kiedyś, powracając do domu z wielkim głuszcem <strong>na</strong> plecach, spostrzegłem w krzakachczarną, powoli ruszającą się masę. Zatrzymałem się i, przypatrzywszy się uważnie,zobaczyłem niedźwiedzia, <strong>który</strong> rozrywał łapami mrowisko i łapczywie zja<strong>da</strong>ł jajka ipoczwarki mrówek. Zwęszywszy człowieka, niedźwiedź, głośno i gniewnie sapiąc, szybko sięod<strong>da</strong>lił, zadziwiwszy mię swoim biegiem.


12Nazajutrz, gdym jeszcze leżał <strong>na</strong> swem posłaniu, obudził mnie jakiś szmer za tylną ś<strong>ci</strong>anądomu. Ostrożnie wyjrzałem i zobaczyłem swego bru<strong>na</strong>tnego sąsia<strong>da</strong>. Stał <strong>na</strong> tylnych łapach ize świstem w<strong>ci</strong>ągał powietrze, <strong>ci</strong>ekawie i bacznie rozglą<strong>da</strong>jąc się dokoła; widoczniezasta<strong>na</strong>wiał się <strong>na</strong>d kwestją, jaka to istota przejęła obyczaje niedźwiedzie i zamieszkała przezzimę w barłogu pod korzeniami drzewa.Krzyknąłem i uderzyłem siekierą w dno mego kotła. Mój wizytator ze wszystkich sił rzu<strong>ci</strong>łsię do u<strong>ci</strong>eczki i w mgnieniu oka znikł pośród skał i krzaków.Jed<strong>na</strong>k ta wizyta nie podobała mi się. Była to jeszcze zbyt wczes<strong>na</strong> wios<strong>na</strong> dlaprzebudzenia się niedźwiedzia. Stąd wywnioskowałem, że mój sąsiad <strong>na</strong>leżał dochorobliwego, bardzo złośliwego typu „mrówczaków”, typu nienormalnego, <strong>na</strong>dużywającegowszelkich przepisów niedźwiedziej etykiety. Wiedziałem, że <strong>taki</strong> samotnik jest zawsze zły izuchwały, postanowiłem więc <strong>na</strong>leży<strong>ci</strong>e przygotować się do <strong>na</strong>stępnego spotkania. Teprzygotowania zresztą trwały bardzo krótko. U pię<strong>ci</strong>u kul mego karabi<strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>ąłem wierzchołkiniklowe i sfabrykowałem tak zwane „dum-dum” – dostatecznie przekonywający argument dlaintruza. Po herba<strong>ci</strong>e poszedłem <strong>na</strong> miejsce, gdzie po raz pierwszy spotkałem niedźwiedzia, igdzie było dużo mrowisk.Obszedłem całą górę, zaglą<strong>da</strong>jąc do wszystkich wąwozów, lecz nigdzie nie spotkałemmisia. Rozczarowany i zmęczony powracałem do domu i tu nieoczekiwanie spostrzegłemniebezpiecznego sąsia<strong>da</strong>. Właśnie wychodził z mojej nory, zawzię<strong>ci</strong>e węszył przy ziemi i<strong>ci</strong>ągnął mój kożuch.Wystrzeliłem. Kula trafiła zwierzę w bok. Ze wś<strong>ci</strong>ekłym rykiem podniósł się <strong>na</strong> tylne łapyi ruszył ku mnie. Druga kula strzaskała mu biodro. Niedźwiedź usiadł, lecz <strong>na</strong>tychmiast,<strong>ci</strong>ągnąc za sobą łapę i próbując wstać, znowu ruszył <strong>na</strong> mnie. Za trze<strong>ci</strong>m wystrzałem padł,ugodzony w serce.Mój sąsiad ważył około 200–250 funtów, a był bardzo... smaczny.Żywiąc się jego mięsem, doczekałem czasu, gdy ziemia wyschła, rzeki stały się możliwedo przeby<strong>ci</strong>a i gdy <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e mogłem ruszyć w stronę siedzib ludzkich drogą, którą wskazałmi Iwan.Z wielką ostrożnoś<strong>ci</strong>ą przyszedłem do małej, zaginionej w lesie wsi, Siwkowej, izatrzymałem się u syberyjskiego chłopa Tropowa.Gdy teraz robię obrachunek ze wszystkiego, co zaszło ze mną podczas mego samotnegoży<strong>ci</strong>a w syberyjskiej tajdze, dochodzę do <strong>taki</strong>ch wniosków.W każdym kulturalnym człowieku, wówczas gdy zachodzi konieczność surowej walki obyt, może odrodzić się pierwotny człowiek – myśliwy i wojownik, <strong>który</strong> dopomaga mu wwalce z <strong>na</strong>turą. W tem jest przewaga człowieka kulturalnego <strong>na</strong>d niekulturalnym, <strong>który</strong> nieposia<strong>da</strong> dostatecznej wiedzy i siły woli do prowadzenia zwy<strong>ci</strong>ęskiej walki. Lecz zarazemprzyszedłem do przeko<strong>na</strong>nia, że niema nic potworniejszego dla człowieka kulturalnego, <strong>na</strong>dcałkowite osamotnienie i przeko<strong>na</strong>nie, że jest zupełnie od<strong>ci</strong>ęty od świata, ludzi i warunkówkulturalnego, w z<strong>na</strong>czeniu moralnem ży<strong>ci</strong>a. Jeden krok, jed<strong>na</strong> chwila bezsilnoś<strong>ci</strong> woli – a<strong>na</strong>stąpi ponury szał, <strong>który</strong> opanuje mózg i wolę i doprowadzi człowieka do nieuniknionejzguby.Przeżyłem straszliwe dni walki z chłodem i głodem, lecz stokrotnie straszniejsza byławalka z zabijającemi moją wolę myślami! Wspomnienia o tych dniach wstrząsają memsercem i mózgiem.ZUCHWAŁY PLAN.Pobyt mój we wsi Siwkowej nie trwał długo, jed<strong>na</strong>k zdążyłem wyzyskać go jak <strong>na</strong>jlepiej.Najpierw u<strong>da</strong>ło mi się posłać godnego zaufania człowieka do miasta, skąd z<strong>na</strong>jomi przysłalimi pieniędzy, bieliznę, buty, trochę niezbędnych lekarstw, ubranie, a co <strong>na</strong>jważniejsze,


14Naresz<strong>ci</strong>e Jenisej zerwał lodowe więzy, i przede mną mknął wezbrany potworny potokmętnej, wirującej wody, unosząc <strong>na</strong> północ do oceanu resztki kry, porwane drzewa i trupy...trupy.Wy<strong>na</strong>jęty przeze mnie chłop z pomocą swego sy<strong>na</strong> wsadził mię do czółenka, wypalonegoz pnia osiny, włożył tam mój skromny majątek, i, odpychając się długiemi drągami,popłynęliśmy prze<strong>ci</strong>w prądowi, trzymając się brzegu.Ciężka to była praca! Trzeba było wiosłować około wystających skał, walcząc z szaleniewartkim prądem. Przy samych skałach wszyscy trzej czepialiśmy się kamieni rękami i,wytężając siły, pchaliśmy czółno <strong>na</strong>przód. Lecz dla przepłynię<strong>ci</strong>a kilku metrów tra<strong>ci</strong>liśmybardzo dużo czasu, walcząc o każdy centymetr mknącego <strong>na</strong> <strong>na</strong>s i porywającego <strong>na</strong>s za sobąprądu.Tak płynęliśmy trzy dni, lecz <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e dotarliśmy do celu <strong>na</strong>szej podróży, do od<strong>da</strong>w<strong>na</strong>porzuconej kopalni złota. Tam przemieszkałem kilka dni u rodziny stróża, która żyła ogłodzie, a więc w niczem nie mogła być mi pomoc<strong>na</strong>. Karabin jeszcze raz stał się moimopiekunem, dostarczając żywnoś<strong>ci</strong> i dla mnie, i dla moich gospo<strong>da</strong>rzy.Pewnego razu przyjechał jakiś technik. Ja już się nie ukrywałem, gdyż ży<strong>ci</strong>e leśne <strong>na</strong><strong>da</strong>łomi <strong>taki</strong> wygląd, że nikt poz<strong>na</strong>ć mię nie mógł. Łatwo mogłem uchodzić za zwykłegomyśliwego sybirskiego, za jakiego się też po<strong>da</strong>wałem. Jed<strong>na</strong>kże <strong>na</strong>sz gość był człowiekiemba<strong>da</strong>wczym i przenikliwym. Odrazu odgadł moje incognito, które zresztą nie bardzo starałemsię zachować, gdyż zrozumiałem, że nie jest bolszewikiem. Tak też było. Mieliśmywspólnych z<strong>na</strong>jomych i jed<strong>na</strong>kowe poglądy <strong>na</strong> sprawy. Przytem pokazało się, że jest to Polak,agronom z zawodu. Mieszkał w jakiejś ustronnej wsi, kierując robotami górniczemi, unikałpodróży do miasta, starając się, żeby o nim zapomniały władze.Postanowiłem razem z nim u<strong>ci</strong>ekać z Rosji.Dawno już obmyśliłem był plan u<strong>ci</strong>eczki. Z<strong>na</strong>jąc położenie i geografję Syberji, po którejdużo podróżowałem, przyszedłem do wniosku, że mamy jedyną drogę ratunku – przezpółzależny od Rosji i Chin kraj Urianchajski, a więc przez źródła rzeki Jenisej do Mongolji i<strong>da</strong>lej <strong>na</strong> wschód do Pacyfiku. Podczas rządów Kołczaka projektowałem wyprawę <strong>na</strong>ukową doMongolji, więc starannie wystudjowałem literaturę i mapy tego kraju, do którego <strong>na</strong>leży iUrianchaj.Postanowiliśmy obecnie urzeczywistnić ten zuchwały plan i przedostać się przez sowieckąSyberję.PRZEZ POŁUDNIOWĄ SYBERJĘ.Po kilku dniach jechaliśmy już konno przez lasy lewego brzegu Jeniseju <strong>na</strong> południe,starając się omijać wsie i osady i nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Zresztą <strong>na</strong>leżyzaz<strong>na</strong>czyć, że gdy wypa<strong>da</strong>ło <strong>na</strong>m zatrzymać się u chłopów, <strong>ci</strong> przyjmowali <strong>na</strong>s bardzogoś<strong>ci</strong>nnie i, cho<strong>ci</strong>aż nie z<strong>na</strong>li <strong>na</strong>s, otwar<strong>ci</strong>e wypowia<strong>da</strong>li swą nie<strong>na</strong>wiść do bolszewików –komunistów, ogładzających włoś<strong>ci</strong>an.W jednej wsi powiedzieli <strong>na</strong>m, że od strony Minusińska dąży do Krasnojarska z<strong>na</strong>cznyoddział „czerwonych”, wysłanych dla wyłapywania „białych”. Odjechaliśmy <strong>da</strong>lej od brzeguJeniseju i tak zwanej Aczyńskiej drogi i zapa<strong>da</strong>liśmy w lasy, gdzie przesiedzieliśmy dosierpnia, ponieważ przez całe lato bolszewickie oddziały karne wałęsały się po borach, tropią<strong>ci</strong> zabijając bezbronnych, prawie nieodzianych oficerów i kozaków byłej armji Kołczaka,którzy ukrywali się w lasach od niechybnej śmier<strong>ci</strong> z rąk sowieckich katów. Później, <strong>na</strong>jesieni, przechodząc przez te miejsca, <strong>na</strong>trafiliśmy <strong>na</strong> niewielką polanę, gdzie <strong>na</strong> otaczającychją drzewach wisiało 28 oficerów z wy<strong>ci</strong>ętemi gwiaz<strong>da</strong>mi <strong>na</strong> piersiach. Wiedzieliśmy dobrze,że <strong>taki</strong> sam los spotkałby i <strong>na</strong>s, gdybyśmy wpadli w ręce tej „<strong>na</strong>jbardziej postępowej”demokracji <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e.


15Przysięgliśmy więc sobie, że żywymi <strong>na</strong>s bolszewicy nie wezmą. Posuwając się <strong>na</strong>południe, spotykaliśmy ludność coraz bardziej wrogą dla bolszewików, gdyż był to krajstarych syberyjskich osadników i kozaków.Wresz<strong>ci</strong>e z lasów wynurzyliśmy się <strong>na</strong> bezgraniczną płaszczyznę Czułym-Minusińskichstepów, prze<strong>ci</strong>ętych czerwonemi grzbietami Kizył-Kaja i wielkiemi słonemi jeziorami: Szyro,Szunet, Forpost i innemi.Jest to krai<strong>na</strong> mogił, jedno olbrzymie, historyczne cmentarzysko. Narody, plemio<strong>na</strong>,szczepy, <strong>ci</strong>ągnęły temi stepami, zatrzymując się tutaj <strong>na</strong> czas dłuższy lub przemijając jakwidma nocne, i pozostawiając za sobą mogiły, kurhany, monolity. Tysiące wielkich i małych„dolmenów” – mogił <strong>da</strong>wnych właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>eli tych stepów, majestatyczne kurhany z kamieni iczaszek ludzkich, wykute ze skał z<strong>na</strong>ki, które stawiał niegdyś Wielki Mongoł Dżengiz, a ponim Tamerlan Chromy, straszliwy bicz Boży, <strong>ci</strong>ągnęły się z południa <strong>na</strong> północnieskończonym szlakiem.Teraz tu pa<strong>na</strong>mi byli Tatarzy szczepu abakańskiego, boga<strong>ci</strong>, goś<strong>ci</strong>nni i kulturalni. Obecnieprzed <strong>na</strong>wałnicą bolszewicką wynieśli się do Urianchaju, Mongolji, <strong>na</strong>wet do Tybetu, a wpozostałych tkwiła głęboka nie<strong>na</strong>wiść do znęcających się <strong>na</strong>d nimi komunistów. Przytemzmartwychwstała w nich, z<strong>da</strong>wało się, przed wiekami zgasła, idea Dżengischa<strong>na</strong> o zwalczeniakultury Zachodu i o utwierdzeniu nowego prawa, kierowanego i ustalonego przez <strong>na</strong>ukęmędrca Buddhy, prawa szlachetnego i wzniosłego ducha ludzkiego. Nieraz pastuchy tatarscy,siedząc przy ognisku, <strong>na</strong>pół śpiewali, <strong>na</strong>pół opowia<strong>da</strong>li legendy o Wielkim Mongole, o synujego Kubłaj-Chanie, o krwawym Tamerlanie, o szlachetnym, promiennym Baber-Sułtanie i onieszczęśliwym Amursan-Chanie.Czułym-Minusińskie stepy stały się <strong>taki</strong>em miejscem <strong>ci</strong>ągłych potyczek, mniejszych iwiększych walk pomiędzy Tatarami i „oswobodzonymi” Rosja<strong>na</strong>mi, jakiem niegdyś wRzeczypospolitej Polskiej były słynne „Dzikie Pola”, tylko rolę „dziczy krwawej” wzięli <strong>na</strong>siebie „obrońcy rewolucji i wolnoś<strong>ci</strong>” – rosyjskie bandy bolszewickie.Tatarzy przyjmowali <strong>na</strong>s uprzejmie, karmili i <strong>da</strong>wali <strong>na</strong>m przewodników, przedsiębiorącdla <strong>na</strong>s wywiady, abyśmy nie trafili <strong>na</strong> jaki czerwony patrol. Otwar<strong>ci</strong>e mówiliśmy, żeu<strong>ci</strong>ekamy z Rosji do <strong>na</strong>szej ojczyzny, która jest też ojczyzną dla wielu Tatarów, obywateliwolnej Polski. Ponieważ mieliśmy od Tatarów adresy pewnych osób i listy ochronne, <strong>na</strong>szapodróż przez stepy odbyła się bardzo szczęśliwie.Po kilku dniach z wysokiego brzegu Jeniseju zobaczyliśmy płynący z Krasnojarska doMinusińska statek „Orzeł”, wiozący czerwonych żołnierzy, a w kilka godzin później – ujś<strong>ci</strong>erzeki Tuby, prze<strong>ci</strong>w prądowi której musieliśmy się posuwać, dążąc ku górom Sajańskim,stanowiącym granicę północnej prowincji Mongolji – <strong>na</strong>szej „ziemi obiecanej” – Urianchaju.Uważaliśmy część drogi, biegnącą brzegami Tuby, a <strong>da</strong>lej – wzdłuż dopływu rzeki Amył, za<strong>na</strong>jniebezpieczniejszą, gdyż doliny tych rzek są bardzo zaludnione, sąsiedztwo zaś zkomunistycznym Minusińskiem zdeprawowało do szczętu ludność miejscową, która chętniewstępowała do czerwonych partyzanckich oddziałów bandytów: Szcze<strong>ci</strong>nki<strong>na</strong> i Krawczenki.Tatarzy wpław przeprowadzili nocą <strong>na</strong>sze konie <strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>wległy brzeg Jeniseju, a potemprzysłali po <strong>na</strong>s kozaka, <strong>który</strong> czółnem przewiózł <strong>na</strong>s i <strong>na</strong>sze rzeczy. O świ<strong>ci</strong>e byliśmy już wgęstych zaroślach <strong>na</strong> małej wysepce w ujś<strong>ci</strong>u Tuby i rozkoszowaliśmy się słodkiemi iaromatycznemi jago<strong>da</strong>mi czeremchy i czarnych porzeczek, rosnących tam w wielkichiloś<strong>ci</strong>ach.TRZY DNI NAD PRZEPAŚCIĄ.Zaopatrzeni w fałszywe dokumenty, posuwaliśmy się brzegiem Tuby. Co 15–20kilometrów <strong>na</strong>trafialiśmy <strong>na</strong> duże, po 100–400 domów liczące sioła, rządzone przezmiejscowe sowiety, kierowane rozkazami sowietu i czeki z Minusińska. Wszędzie


16spotykaliśmy sowieckich wywiadowców i szpiegów, lecz ratowały <strong>na</strong>s dotychczas <strong>na</strong>szedobrze sfabrykowane pasporty techników, delegowanych do robót budowlanych.Ominąć tych siół niepodob<strong>na</strong> było z dwóch przyczyn. Najpierw <strong>na</strong>sze usiłowania, byominąć siedziby ludzkie, przy <strong>ci</strong>ągłych spotkaniach z chłopami w drodze, wzbudziłybycałkiem zrozumiałe podejrzenia, i niezawodnie bardzo prędko aresztowałby <strong>na</strong>s jakiś<strong>na</strong>jbliższy „sowiet” i odstawił do minusińskiej „czeki”, któraby <strong>na</strong>turalnie z<strong>na</strong>lazła dla <strong>na</strong>smiejsce w Jeniseju; powtóre – dokument mego towarzysza <strong>da</strong>wał prawo do wozu i do dwóchrządowych kopi dla celów służbowych. Wobec tego musieliśmy odwiedzać miejscowesowiety i zmieniać konie. Swoje konie od<strong>da</strong>liśmy kozakowi, <strong>który</strong> przewiózł <strong>na</strong>s przezJenisej, a później odstawił do <strong>na</strong>jbliższego sioła, gdzie dostaliśmy pierwsze rządowe koniepocztowe.Wspomi<strong>na</strong>jąc drogę po Tubie, muszę zaz<strong>na</strong>czyć, że z małemi wyjątkami wszyscy chłopibyli bardzo wrogo usposobieni do bolszewików i, słysząc od <strong>na</strong>s chłodne lub krytyczne uwagio sowietach, starannie <strong>na</strong>m dopomagali; szczególnie <strong>da</strong>wało się to odczuwać w domachsektantów i kozaków. Odpłacaliśmy za goś<strong>ci</strong>nność leczeniem chorych i ra<strong>da</strong>migospo<strong>da</strong>rczemi. Spotkaliśmy kilka wsi komunistycznych, <strong>który</strong>ch ludność była jed<strong>na</strong>kniesyberyjskiego pochodzenia. Byli to nowi osadnicy, przysyłani jeszcze za czasów imperjumz Ukrainy – pijani, leniwi, tępi i mś<strong>ci</strong>wi chłopi, <strong>który</strong>ch rdzenni Sybiracy nie<strong>na</strong>widzą,<strong>na</strong>zywając ich „szpa<strong>na</strong>”, co z<strong>na</strong>czy – szumowiny, brudy.Bardzo szybko <strong>na</strong>uczyliśmy się odróżniać wsie komunistyczne od niekomunistycznych.Gdy wjeżdżaliśmy do wsi, pobrzękując dzwoneczkami uprzęży końskiej, a siedzący przeddomostwami starcy powoli wstawali i kryli się za wrotami, mrucząc:– Znowu jakichś djabłów „towarzyszy” przyniosło licho! – wtedy wiedzieliśmy, żejesteśmy śród prawdziwych, ucz<strong>ci</strong>wych, wolnych Sybiraków. Lecz gdy w innej wsi chłopiobstępowali <strong>na</strong>s, zarzucając pytaniami:– Skąd, towarzysze? Po co, towarzysze? Czy to wypadkiem nie towarzysz-komisarz? –wtedy mieliśmy się <strong>na</strong> bacznoś<strong>ci</strong> i byliśmy bardzo oględni w słowach i w czy<strong>na</strong>ch.Spotykaliśmy również wsie i sioła, <strong>który</strong>ch ludność prawie zupełnie wymarła <strong>na</strong> tyfusplamisty. Zresztą wszędzie ta straszliwa epidemja, która dotarła aż pod grzbiet Sajanów,zdziesiątkowała ludność wsi syberyjskich wzdłuż całego systemu rzeki Jeniseju. Żyzne łanyczarnoziemu leżały odłogiem, bo nie było komu pracować <strong>na</strong> roli; zresztą nie było już koni ibydła, gdyż komuniś<strong>ci</strong> zarekwirowali całą chudobę konserwatywnego i bogatego chłopstwasyberyjskiego, oszczędzając tylko leniwych i występnych osadników z Rosji Europejskiej lubz Ukrainy.Bardzo przykre chwile przeżyliśmy w wielkiem siole Karatuz. Jest to raczej miasto niżsioło. Tu przed czasami bolszewickiemi istniały dwa gim<strong>na</strong>zja, a ludność dosięgała 25000mieszkańców. Karatuz to stolica kozaków jenisejskich, miasto bogate i wesołe. Obecniezmieniło się ono do niepoz<strong>na</strong>nia. Chłopi z Rosji i Ukrainy, uzbrojeni i rozagitowani przezagentów bolszewickich, wy<strong>ci</strong>ęli ludność kozaczą, rozgrabili wszystkie domy, które stały terazpopalone, z wybitemi drzwiami i ok<strong>na</strong>mi, ze śla<strong>da</strong>mi kul w murach i w <strong>da</strong>chach.Gdy podjechaliśmy do sowietu, aby zmienić konie, otoczyła <strong>na</strong>s groma<strong>da</strong> jakichś bardzopodejrzanych drabów. Pokazało się, że trafiliśmy <strong>na</strong> posiedzenie wysokich komisarzy,przybyłych tu dla jakiejś sprawy z minusińskiej „czeki”.Draby zaczęli <strong>na</strong>s in<strong>da</strong>gować i żą<strong>da</strong>ć pokazania dokumentów. Nie mieliśmy by<strong>na</strong>jmniejpewnoś<strong>ci</strong>, że <strong>na</strong>sze papiery wywrą pożą<strong>da</strong>ne wrażenie, więc staraliśmy się uniknąć rewizjidokumentów. Mój towarzysz-agronom powiedział mi później:– Co za szczęś<strong>ci</strong>e, że u bolszewików wczorajszy nieudolny szewc piastuje urządguber<strong>na</strong>tora, uczeni ludzie tymczasem zamiatają ulice lub czyszczą stajnie czerwonejkawalerji! Z bolszewikami, bądź co bądź, moż<strong>na</strong> się doga<strong>da</strong>ć, ponieważ oni nie odróżniają


17„dezynfekcji” od „influency” i „antracytu” od „apendi<strong>ci</strong>tu”. W nich moż<strong>na</strong> wszystkowmówić, dopóki nie wypuszczą kuli z rewolweru...Rzeczywiś<strong>ci</strong>e u<strong>da</strong>ło <strong>na</strong>m się wmówić w komisarzy „czeki” wszystko, co było potrzeba. Awięc kreśliliśmy im wspaniały obraz przyszłego rozwoju kraju, gdy wybudujemy szosy imosty, które <strong>da</strong>dzą możność eksportowania lasu, wełny, skór z Urianchaju, rud, <strong>na</strong>fty i złota zSajanów, bydła z Mongolji, drogich futer z lasów, rosnących u źródeł Jeniseju...Nasza „o<strong>da</strong>” trwała około godziny, lecz triumf po niej był zu<strong>pełny</strong>, gdyż „czekiś<strong>ci</strong>”,zapomniawszy już o dokumentach, sami przenosili <strong>na</strong>sze rzeczy <strong>na</strong> nowy wóz i życzyli <strong>na</strong>mpowodzenia <strong>na</strong> chwałę rządu sowietów.To było ostatnie <strong>na</strong>sze zajś<strong>ci</strong>e w granicach Rosji.Po przeby<strong>ci</strong>u doliny rzeki Amył szczęś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>m sprzyjało. Spotkaliśmy <strong>na</strong> promie zaKaratuzem starszego dozorcę milicji, <strong>który</strong> wiózł z sobą kilka karabinów i magazynowychrewolwerów Mauzera. Były one przez<strong>na</strong>czone dla oczekiwanej wyprawy milicji w głąbUrianchaju w celu poś<strong>ci</strong>gu za jakimś kozackim oficerem, „katem wolnego, rewolucyjnegolądu”, jak go <strong>na</strong>zywał <strong>na</strong>sz nowy z<strong>na</strong>jomy. Nowi<strong>na</strong> ta była dla <strong>na</strong>s bardzo waż<strong>na</strong>, gdyż łatwomoglibyśmy się spotkać z tym oddziałem, a nie mieliśmy pewnoś<strong>ci</strong>, czy o<strong>da</strong> o szosach imostach po raz drugi będzie miała magiczny wpływ <strong>na</strong> tych bandytów. Ostrożniewyba<strong>da</strong>wszy dozorcę, ustaliliśmy drogę, którą miała wyruszyć ekspedycja. W ostatniej wsirosyjskiej <strong>na</strong> pograniczu Urianchaju, zatrzymaliśmy się w jednym domu z dozorcą, czekającaż dla <strong>na</strong>s zmienią konie. Podczas przekła<strong>da</strong>nia swoich rzeczy, zauważyłem <strong>na</strong>glezachwycony, wniebowzięty wzrok dozorcy, zwrócony w stronę mojego tobołka.– Co się wam tak podobało? – spytałem.Spodnie... – wyszeptał przedstawi<strong>ci</strong>el milicji sowieckiej – spodnie!Istotnie otrzymałem od swoich przyja<strong>ci</strong>ół zupełnie nowe spodnie z czarnego grubegosuk<strong>na</strong>, bardzo dobre do konnej jazdy. W tej właśnie częś<strong>ci</strong> mojej garderoby trzymał utkwioneoczy dozorca milicyjny.– A czyż wy nie ma<strong>ci</strong>e zapasowych spodni? – spytałem go, planując moralny atak <strong>na</strong>zachwyconego dozorcę.– Nie! – odparł ze smutkiem w głosie. – Sowiety nie <strong>da</strong>ją. Sami, powia<strong>da</strong>ją, bez spodnichodzimy. A moje tymczasem zupełnie się zniszczyły. Spójrz<strong>ci</strong>e no sami!Mówiąc to, odchylił połę swego kożucha i ukazał mi spodnie, które przypomi<strong>na</strong>ły raczejsieć <strong>na</strong> grube ryby. Dziwiłem się, jakim sposobem bie<strong>da</strong>czysko mógł się w nich utrzymać.– Sprze<strong>da</strong>j<strong>ci</strong>e... – z prośbą w głosie odezwał się po chwili dozorca.– Nie mogę, sam potrzebuję! – odparłem stanowczo.Namyśliwszy się trochę, dozorca zbliżył się do mnie i szepnął:– Pójdźmy <strong>na</strong> dwór, pomówimy! Ta niedogodne miejsce...Wyszliśmy.– Słuchaj<strong>ci</strong>e! – zaczął dozorca. – Jedzie<strong>ci</strong>e do Urianchaju! Tam <strong>na</strong>sze sowieckie pieniądzenic nie są warte, za nie nic nie kupi<strong>ci</strong>e. A jest tam co kupić! Sobole, lisy, gronostaje, złototakże moż<strong>na</strong> tanio <strong>na</strong>być wzamian za jakąś drobnostkę. Tam wszystko moż<strong>na</strong> dostać zakarabiny i <strong>na</strong>boje. Ma<strong>ci</strong>e z sobą tylko jeden karabin. Ja wam <strong>da</strong>m jeszcze jeden i 100 <strong>na</strong>boi doniego, a wy mnie... spodnie. Co? dobrze?– Nam nie trzeba broni, <strong>na</strong>s chronią <strong>na</strong>sze dokumenty! – niby nie rozumiejąc, o co chodzi,odpowiedziałem spokojnie.– Ale nie! – żywo odezwał się dozorca. – W Urianchaju zamieni<strong>ci</strong>e karabin <strong>na</strong> futra, albo<strong>na</strong> złoto. Od<strong>da</strong>m wam karabin <strong>na</strong> zawsze, <strong>na</strong> wieczną własność. Rozumie<strong>ci</strong>e?– A! teraz rozumiem – rzekłem. – Ale w <strong>taki</strong>m razie tego mało za spodnie. Spodni, i dotego <strong>taki</strong>ch wspaniałych, nigdzie w Rosji nie z<strong>na</strong>jdzie<strong>ci</strong>e. Cała Rosja chodzi obecnie bezspodni. A za karabin <strong>da</strong>dzą mi jedną skórkę sobola. Co ja będę z nią robił?


18Słowo po słowie dopiąłem swego. Dozorca otrzymał moje spodnie, a ja karabin ze 100<strong>na</strong>bojami i dwa mauzerowskie pistolety z 80 <strong>na</strong>bojami. Od tej chwili byliśmy uzbrojeni imogliśmy stawiać poważny opór w razie przygody. Nadto szczęśliwy posia<strong>da</strong>cz nowychspodni wy<strong>da</strong>ł <strong>na</strong>m rządowe poświadczenie <strong>na</strong> prawo noszenia broni.W ten sposób prawo i siła były po <strong>na</strong>szej stronie.Dozorca dopomógł <strong>na</strong>m <strong>na</strong>być we wsi od bogatego chłopa trzy konie, dwa pod siodło ijednego pod toboły, wy<strong>na</strong>jąć przewodnika, <strong>który</strong> był prawnukiem zesłańca, Polaka, hr.Przeździeckiego, kupić sucharów, mięsa, soli i masła. Wypocząwszy jeden dzień, ruszyliśmyw stronę źródeł Amyła, kierując się ku Sajanom, za któremi już nie mogliśmy spotkać„czerwonych”, ani głupich, ani mądrych...Trzy dni zabrała <strong>na</strong>m droga od ujś<strong>ci</strong>a Tuby do tej ostatniej granicznej wsi rosyjskiej. Trzydni <strong>ci</strong>ągłego poczu<strong>ci</strong>a bezprawia, bezpośredniego niebezpieczeństwa i bliskiej, głupiej śmier<strong>ci</strong>z rąk oszalałej dziczy.Wielka siła woli, panowanie <strong>na</strong>d wrażeniami, zim<strong>na</strong> krew i upór w dążeniu do celudopomogły <strong>na</strong>m szczęśliwie ominąć niebezpieczeństwa i nie stoczyć się w przepaść, <strong>na</strong> dniektórej leżały już setki ludzi, pragnących wyko<strong>na</strong>nia tego, co <strong>na</strong>m się u<strong>da</strong>ło. Czy <strong>na</strong>szymnieszczęśliwym poprzednikom nie starczyło wytrwałoś<strong>ci</strong> i pomysłowoś<strong>ci</strong>, czy, być może, nieumieli oni ukła<strong>da</strong>ć ody <strong>na</strong> cześć przyszłych mostów, szos i kopalń, czy też poprostu nie mieliz sobą... dobrych zbywających spodni?Nie moż<strong>na</strong> pominąć jednego bardzo <strong>ci</strong>ekawego zjawiska historycznego, które rzu<strong>ci</strong>ło się<strong>na</strong>m w oczy podczas podróży brzegami Jeniseju, Tuby i Amyłu. Prawym brzegiem Jeniseju, azatem brzegami Tuby i Amyłu, ukryty w gęstych krzakach i leśnych zaroślach, <strong>ci</strong>ągnie sięnieskończenie długi szlak niez<strong>na</strong>nych mogił. Chłopi syberyjscy <strong>na</strong>zywali je „czudzkiemimogiłami”, czyli mogiłami niez<strong>na</strong>nych ludzi.Szlak ten dochodzi aż do Krasnojarska,niektórzy zaś ba<strong>da</strong>cze z<strong>na</strong>leźli te same mogiły aż <strong>na</strong> brzegach Oceanu Lodowatego. Drogi,któremi <strong>ci</strong>ągną się te mogiły, topografja miejscowoś<strong>ci</strong> a później poczynione przezarcheologów ba<strong>da</strong>nia dowiodły, że jakieś plemię mongolskie szło było od południa kupółnocy lewym brzegiem Jeniseju, kryjąc się w lasach w obawie przed <strong>na</strong>pa<strong>da</strong>mi tubylcówkoczownikówi pozostawiając po sobie mogiły. Umierali <strong>ci</strong> przybysze z ręki Tatarów,koczujących w stepach Minusińskich i Czułymskich, umierali z głodu i chorób, zwyczerpania, od zbyt surowego dla nich klimatu stepów. Z resztek sprzętów i ubrań,z<strong>na</strong>lezionych w mogiłach, moż<strong>na</strong> było sądzić, że to nie było plemię wojownicze, lecz plemięmyśliwych i hodowców bydła.Skąd wędrowało ono i dokąd? Na to pytanie uczeni rosyjscy odpowiedni nie <strong>da</strong>wali, gdyżba<strong>da</strong>li mogiły, leżące <strong>na</strong> przestrzeni od Minusińska do Krasnojarska, nie troszcząc się opoz<strong>na</strong>nie geografji tego zjawiska. A tymczasem geografja i legendy mongolskie rzucająjaskrawe światło <strong>na</strong> pochodzenie „czudzkich mogił”.Wielki Mongoł, Dżengiz-Chan, ruszył <strong>na</strong> czele hord azjatyckich do Europy. Droga jednejczęś<strong>ci</strong> jego konnej armji przechodziła przez Urianchaj. Czy sam Dżengiz szedł tamtędy, czy<strong>który</strong>ś z jego wodzów – niewiadome, i różnie o tem mówią legendy i księgi mongolskie.Jed<strong>na</strong>kże wiadomo, że mongolscy wodzowie, zachwyceni celnoś<strong>ci</strong>ą łucznikówurianchajskich, oraz niezwykłą wytrwałoś<strong>ci</strong>ą tych niezrów<strong>na</strong>nych jeźdźców, postanowiliza<strong>ci</strong>ągnąć ich do swoich szeregów. Lecz Urianchowie odmówili posłuszeństwa,oświadczywszy, że ich kraj jest „krajem odwiecznego pokoju”, i że ich wiara zabraniaprzelewu krwi „ptasiej, rybiej i ludzkiej”. Nie pomogły groźby i surowe kary, podczas<strong>który</strong>ch <strong>na</strong> rzece Dżabartaszu zginęło 300 wybitniejszych ze starszyzny tubylczej. Pod<strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem hord dżengischanowych Urianchowie zaczęli porzucać ojczyznę, wyruszając <strong>na</strong>wyg<strong>na</strong>nie dwiema drogami: Kemczykiem <strong>na</strong> południe, gdzie weszli do obecnego obwodukobdoskiego i zatra<strong>ci</strong>li mowę i wiarę przodków, i Amyłem i Tubą <strong>na</strong> Jenisej i <strong>da</strong>lej <strong>na</strong> północ.Rzece Tubie <strong>na</strong><strong>da</strong>li swoje stare historyczne imię „tubów”, szczepu, <strong>który</strong> pochodził od


19Tatarów-ujgurów, twórców <strong>na</strong>jwiększego <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e imperjum koczującego. Z tychpółnocnych wyg<strong>na</strong>ńców nikt już nigdy nie powró<strong>ci</strong>ł do pięknego Urianchaju, a koś<strong>ci</strong> ich leżąw tajemniczych „czudzkich” mogiłach, w tych śla<strong>da</strong>ch wielkiej tragedji dziejowej, która sięrozegrała w XIII wieku.Obecni tubylcy Urianchaju, Sojo<strong>ci</strong>, przechowali pamięć o przodkach, którzy uchodziliprzed „demonem wojny”, Dżengizem, wierni przepisom starej wiary i moralnoś<strong>ci</strong>, kwitnącejw „kraju odwiecznego pokoju”.DO SAJANÓW – DO WYBAWIENIA!Dziewicze lasy ogarnęły <strong>na</strong>s, pochłonęły. Pośród wysokiej trawy i żółkniejących krzakówwije się ledwie dostrzegal<strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>eżka. To od<strong>da</strong>w<strong>na</strong> porzuco<strong>na</strong> „stara amyłska ś<strong>ci</strong>eżka”, którąprzed 35 laty wożono mąkę i sól, maszyny i robotników do licznych kopalń złota,porozrzucanych w systemie rzeki Amył. Ś<strong>ci</strong>eżka to zbliża się do samego brzegu wartkiegoAmyłu, to znika w lesie. Wyprowadza <strong>na</strong>s o<strong>na</strong> <strong>na</strong> błotnistą równinę z ukrytemi pośródwysokiej trawy topieliskami, do gęstych zarośli, <strong>na</strong> szczyty gór, <strong>na</strong> obszerne łąki i do gęstychlasów. Nasz przewodnik, potomek hr. Przeździeckich, o <strong>który</strong>ch dosko<strong>na</strong>le pamięta i <strong>który</strong>misię szczy<strong>ci</strong>, cho<strong>ci</strong>aż już się <strong>na</strong>zywa „Preżdzieckij”, widocznie rozumie <strong>na</strong>sz istotny plan i odczasu do czasu z trwogą patrząc <strong>na</strong> ziemię, mówi:– Przejechało trzech jeźdźców... Konie podkute... Widocznie żołnierze...Wkrótce jed<strong>na</strong>k uspokaja się, ponieważ widzi, że ślady poszły gdzieś wbok, a późniejzawró<strong>ci</strong>ły.– Dalej nie pojechali! – oz<strong>na</strong>jmia <strong>na</strong>m Przeździecki, chytrze się uśmiechając.– Szko<strong>da</strong>! – mówimy mu. – W towarzystwie podróż byłaby weselsza.Lecz chłop głaszcze swoją powichrzoną brodę i śmieje się. Widocznie <strong>na</strong>m nie wierzy.Przejechaliśmy przez wielką kopalnię złota, w nowych czasach urządzoną przez Amerykanpodług przepisów współczesnej techniki. Bolszewicy zrabowali to przedsiębiorstwo,wywieźli złoto, maszyny, zapasy i <strong>na</strong>wet niektóre częś<strong>ci</strong> budynków, pozostawiając kopalnięprawie zrujnowaną, głuchą i nieczynną. Jak sztan<strong>da</strong>r sowieckiej Rosji, <strong>na</strong> pagórku stałaspalo<strong>na</strong> cerkiew ze z<strong>da</strong>rtą <strong>da</strong>chówką i krzyżem zrzuconym. Głod<strong>na</strong> rodzi<strong>na</strong> stróża pędzi tusamotne i smutne ży<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong>rażo<strong>na</strong> <strong>na</strong> stałe niebezpieczeństwo. W okolicznych lasach błąkająsię bandy czerwonych partyzantów, rabują i zabijają. Czasami zatrzymują się dłużej w tychkopalniach, które niegdyś słynęły z obfitoś<strong>ci</strong> złota, przemywają piasek i, po zdoby<strong>ci</strong>uniewielkiej iloś<strong>ci</strong> metalu, jadą <strong>da</strong>lej przepijać go w jakiejś odosobnionej wiosce, gdzie chłopifabrykują spirytus z jagód i z ziemniaków, sprze<strong>da</strong>jąc mętny, trujący <strong>na</strong>pój <strong>na</strong> wagę złota. Teuzbrojone bandy rozbójnicze, nie podlegające żadnym prawom, są bardzo niebezpieczne.Spotkanie z niemi grozi śmier<strong>ci</strong>ą.W trzy dni dojechaliśmy do przejś<strong>ci</strong>a górskiego Czokur, prowadzącego przez głównygrzbiet Sajanów, przedostaliśmy się <strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>wległy brzeg rzeki Ałgiak i od tej chwilibyliśmy już w granicach Urianchaju.Ten kraj zadziwiający bogactwem, zaludniony przez 60,000 wymierających Sojotów,mówiących językiem całkiem odrębnym od mowy innych mongolskich szczepów iszczycących się tem, że przez długie wieki przechowywali ideały odwiecznego pokoju, jestmiejscem zakusów władz administracyjnych rosyjskich, mongolskich i chińskich. Sąsiedzi<strong>da</strong>wno rządzą się, jak szare gęsi w Urianchaju, Sojo<strong>ci</strong> zaś spokojnie płacą po<strong>da</strong>tki wszystkimtrzem.Łatwo więc zrozumieć, dlaczego ta „zagranica” nie mogła jeszcze być dla <strong>na</strong>s portemzbawienia. Słyszeliśmy już przedtem od dozorcy milicji o projektowanej wyprawie doUrianchaju, a od Rosjan w Urianchaju dowiedzieliśmy się, że niektóre wsie ukraińskie <strong>na</strong>Małym Jeniseju (czyli Khua-Kem) sformowały oddziały partyzanckie, które zamykały


20południową granicę kraju, grabiąc i zabijając podróżnych. Przed kilku tygodniami partyzan<strong>ci</strong>zabili sześćdziesię<strong>ci</strong>u dwóch oficerów, przekra<strong>da</strong>jących się do Mongolji, zrabowali i zabilikupców chińskich, prowadzących z sobą karawanę z towarami, zabili kilku niemieckichjeńców wojennych, zmykających z sowieckiego „raju”. Możliwość spotkania tych bandytównie wróżyła <strong>na</strong>m nic dobrego. Należało się mieć stale <strong>na</strong> bacznoś<strong>ci</strong>.Po czterech dniach drogi dostaliśmy się <strong>na</strong> błotnistą dolinę, gdzie pośród młodego lasustała pojedyncza osa<strong>da</strong> kolonisty rosyjskiego. Tu odprawiliśmy <strong>na</strong>szego przewodnika, <strong>który</strong>obawiał się, że śnieg pokryje przejś<strong>ci</strong>e przez Sajany, a wtedy do zimy musiałby wyczekiwaćsposobnoś<strong>ci</strong> powrotu do domu.Dalej do rzeki Sejbi miał <strong>na</strong>s przeprowadzić właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>el osady, <strong>na</strong>mówiony przez <strong>na</strong>szegoprzewodnika.Konie <strong>na</strong>sze były zmęczone i, chcąc nie chcąc, trzeba było <strong>da</strong>ć im wypoczynek i trochę jeodżywić. Postanowiliśmy spędzić tu cały dzień, a może <strong>na</strong>wet i dwa.Nazajutrz przewodnik odjechał, życząc <strong>na</strong>m pomyślnoś<strong>ci</strong> i zdrowia.Nie minęło godziny, gdy mała córeczka <strong>na</strong>szego gospo<strong>da</strong>rza klasnęła w dłonie i zawołała:– Sojo<strong>ci</strong> przyjechali!Do izby jeden po drugim weszło czterech Sojotów w filcowych kołpakach, i ze strzelbamiw ręku.– Mende (bądź<strong>ci</strong>e pozdrowieni)! – powitali <strong>na</strong>s przybysze i zaczęli bez ceremonji uważnieoglą<strong>da</strong>ć <strong>na</strong>s ze wszystkich stron. Pewno żaden ćwiek w <strong>na</strong>szych butach, żaden guzik ubranianie uszedł ich ba<strong>da</strong>wczego wzroku. Potem jeden z nich, <strong>który</strong> był miejscowym <strong>na</strong>czelnikiemokręgowym, czyli „merinem”, zaczął <strong>na</strong>s wypytywać przy pomocy kolonisty, w któregodomu staliśmy, o <strong>na</strong>sze przeko<strong>na</strong>nia polityczne i moralne. Posłyszawszy <strong>na</strong>sz sąd obolszewikach wy<strong>da</strong>wał się zadowolony i uspokojony, gdyż rzekł:– Wy – dobrzy ludzie!... Nie lubi<strong>ci</strong>e „ułanów” (Ułan po sojacku – czerwony). My wampomożemy...Podziękowałem „merinowi” i po<strong>da</strong>rowałem mu gruby sznur jedwabny, <strong>który</strong>m zwykleprzepasywałem bluzę. Wieczorem Sojo<strong>ci</strong> odjechali, lecz obiecali powró<strong>ci</strong>ć <strong>na</strong>d ranem.Nadszedł wieczór. Poszliśmy spojrzeć <strong>na</strong> <strong>na</strong>sze wychudłe szkapy, łapczywie skubiącebru<strong>na</strong>tną, lecz pożywną trawę <strong>na</strong> łące za osadą, i powró<strong>ci</strong>liśmy do izby, gdzie gospo<strong>da</strong>rzprzyrządził już herbatę i kolację.Rozmawialiśmy wesoło i swobodnie z rodziną gospo<strong>da</strong>rza, gdy <strong>na</strong>gle rozległy sięszczękania podków, głuche głosy ludzi, i po chwili do izby jeden po drugim weszło pię<strong>ci</strong>uchłopów z karabi<strong>na</strong>mi w ręku i z szablami przy boku. Coś zimnego i łechcącego chwy<strong>ci</strong>ło zagardło, a serce zaczęło tętnić. Odrazu poz<strong>na</strong>liśmy w przybyszach czerwonych żołnierzy. Nafutrzanych czapkach mieli czerwone gwiazdy, a <strong>na</strong> rękawach czerwone opaski. Byli to ludziez oddziału karnego, ś<strong>ci</strong>gającego oficera kozackiego, o <strong>który</strong>m <strong>na</strong>m opowia<strong>da</strong>ł w Kożubarzedozorca milicji.Podejrzliwie <strong>na</strong>s oglą<strong>da</strong>jąc, zaczęli się rozbierać i w milczeniu usiedli przy stole.Wszczęliśmy rozmowę pierwsi, niby odniechcenia objaśniając cel <strong>na</strong>szej ekspedycji „budowymostów i szos” i ostrożnie wypytując przybyszów. Dowiedzieliśmy się, że wkrótce tu<strong>na</strong>d<strong>ci</strong>ągnie z siedmiu jeźdźcami dowódca oddziału, <strong>który</strong> ma rozkaz dla właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela osady,aby ten poprowadził ich <strong>na</strong> Sejbi, gdzie się ukrywa kozak. Natychmiast z radoś<strong>ci</strong>ą w głosiezawołałem, że <strong>na</strong>sze sprawy ukła<strong>da</strong>ją się bardzo szczęśliwie, gdyż możemy jechać razem. Nato jeden z żołnierzy zagadkowym głosem zauważył:– Wszystko rozstrzygnie towarzysz-oficer...W tej chwili wszedł <strong>na</strong>sz przyja<strong>ci</strong>el, sojocki „merin”. W ten sam sposób, jak <strong>na</strong>m w dzień,zaczął się przyglą<strong>da</strong>ć bacznie przyjezdnym, a potem ponurym głosem zapytał:– Jakim prawem zabraliś<strong>ci</strong>e Sojotowi dobrego konia, pozostawiając mu chorego i słabego?Żołnierze wybuchnęli śmiechem.


21– Pamiętaj<strong>ci</strong>e, że jesteś<strong>ci</strong>e w obcej ziemi, gdzie są inne prawa i obyczaje! – rzekł „merin”,a w jego głosie brzmiała groźba.– Stul gębę i wynoś się do djabła! – krzyknął jeden z bolszewików.Lecz Sojot zupełnie spokojnie usiadł przy stole, a gospodyni niezwłocznie przysunęła mukawał chleba i duży kubek herbaty. Rozmowa się urwała. Sojot <strong>na</strong>pił się herbaty, wypalił swądługą i <strong>ci</strong>enką fajkę, wstał i rzekł nie zwracając się do nikogo:– Jeżeli jutro rano koń nie będzie zwrócony właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elowi, sami go odbierzemy.Odwró<strong>ci</strong>ł się i spokojnie opuś<strong>ci</strong>ł izbę.Natychmiast zauważyłem wyraźną trwogę <strong>na</strong> twarzach bandytów sowieckich. Starszyżołnierz rozstawił patrole dokoła osady, i wszyscy spuś<strong>ci</strong>wszy głowy siedzieli w przykremzamyśleniu.Późno w nocy przyjechał oficer z siedmiu jeźdźcami. Po rapor<strong>ci</strong>e starszego o zajś<strong>ci</strong>u z„merinem” oficer zachmurzył czoło i rzekł głosem, zdradzającym niepokój:– Źle... źle! Musimy przedzierać się przez <strong>taki</strong>e topielisko, a tu <strong>ci</strong> za każdym krzakiem ikamieniem będą czyhali Sojo<strong>ci</strong>. Oj, źle, towarzysze...Oficer coraz bardziej trwożył się i pochmurniał, i dlatego, nie zwracał zbytnio <strong>na</strong> <strong>na</strong>suwagi, tembardziej, że zacząłem go uspokajać i obiecałem pośrednictwo pomiędzy oddziałema Sojotami. Był to niepiśmienny, ponury chłop ukraiński, <strong>który</strong> ch<strong>ci</strong>ał się odz<strong>na</strong>czyć przedsowietami uję<strong>ci</strong>em znie<strong>na</strong>widzonego kozaka, lecz obawiał się, że Sojo<strong>ci</strong> przeszkodzą mu wszybkiem dotar<strong>ci</strong>u do rzeki Sejbi.O świ<strong>ci</strong>e byliśmy już <strong>na</strong> koniach, jadąc razem z czerwonemi zbójami. Gdy odjechaliśmykilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e kilometrów, niespodziewanie z krzaków wynurzyło się dwóch jeźdźcówsojockich. Za plecami mieli swe dziwaczne strzelby skałkowe o malutkiej płaskiej kolbie zwidełkami dla opar<strong>ci</strong>a o ziemię przy strzale, <strong>który</strong> nigdy nie chybia celu.– Poczekaj<strong>ci</strong>e! – rzekłem, zatrzymując oficera. – Pojadę rozmówić się z Sojotami.Szybko popędziłem <strong>na</strong>przód. Jeden z Sojotów był to „merin”, drugi – niez<strong>na</strong>jomy tubylec,mówiący łamanym językiem rosyjskim.– Trzymaj<strong>ci</strong>e się ztyłu oddziału – szepnął, zanurzając w moich oczach swój rysi wzrok – ipomóż<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>m.– Dobrze! – zgodziłem się <strong>na</strong>tychmiast – lecz poga<strong>da</strong>jmy dłużej, żeby tam<strong>ci</strong> myśleli, żeomawiam z wami ich sprawę.Niebawem, uś<strong>ci</strong>snąłem dłonie Sojotów i powró<strong>ci</strong>łem do oddziału.– Możemy jechać – zawołałem. – Sojo<strong>ci</strong> nie będą przeszkadzali.Ruszyliśmy i, gdy przejeżdżaliśmy przez rozległą polanę, spostrzegliśmy obydwóchSojotów, całym pędem koni mknących stromym spadkiem góry. Niepostrzeżenie wyko<strong>na</strong>łemodpowiedni manewr i obaj z moim towarzyszem podróży pozostaliśmy wtyle oddziału wraz z<strong>na</strong>szym koniem <strong>ci</strong>ężarowym. Za <strong>na</strong>mi jechał tylko jeden żołnierz – ponure chłopisko,patrzące <strong>na</strong> <strong>na</strong>s bardzo nieprzychylnym wzrokiem.Zdążyłem szepnąć swemu towarzyszowi jedno słowo: „Mauzer” i zauważyłem, że tenwnet ostrożnie odpiął torbę kulbaki i wysunął nieco rękojeść pistoletu.Wkrótce zrozumieliśmy, dlaczego <strong>ci</strong> żołnierze, wytrawni, leśni włóczęgowie, nie odważylisię iść <strong>na</strong> Sejbi bez przewodnika. Doliny Ałgiaka i Sejbi są przedzielone szeregami wąskichgrzbietów górskich, pomiędzy któremi leżą głębokie i szerokie wąwozy z grząskiemi,niebezpiecznemi torfowiskami. Było to wielkie topielisko, bagno bezdenne, jakieś martwe,przeklęte miejsce. Konie grzęzły do kolan, pa<strong>da</strong>ły, plątały się nogami w sie<strong>ci</strong> korzeni,zanurzonych w grząskim torfie, przygniatały jeźdźców, gryzły się, chrapały, rwały rzemienie ipopręgi. Coraz częś<strong>ci</strong>ej konie zanurzały się w bagnie prawie do kolan jeźdźca. Mójwierzchowiec wpadł do jakiegoś dołu, wypełnionego rudą, cuchnącą wodą. Nieszczęśliwykoń ugrzązł tak głęboko, że moja pierś już dotykała powierzchni wody. Wyratowaliśmy się zwielką trudnoś<strong>ci</strong>ą. Po mnie <strong>na</strong>tychmiast runął wraz z koniem oficer bolszewicki, kalecząc


22sobie o kamień głowę bardzo poważnie. Mój towarzysz, pa<strong>da</strong>jąc stłukł sobie kolano.Żołnierze <strong>ci</strong>ągle pa<strong>da</strong>li i kaleczyli się. Przerażone konie chrapały i robiły bokami. Kędyś<strong>da</strong>leko głucho i złowrogo krakał kruk, zwiastun nieszczęś<strong>ci</strong>a...Tymczasem droga stała się jeszcze gorsza. Ś<strong>ci</strong>eżka prowadziła przez <strong>taki</strong>e same, jakuprzednio, grząskie błota, lecz były one pokryte ko<strong>na</strong>rami złamanych, gnijących <strong>na</strong> ziemidrzew. Konie, przeskoczywszy przez olbrzymie pnie, nieoczekiwanie wpa<strong>da</strong>ły w głębokietrzęsawisko i zaczy<strong>na</strong>ły tonąć, pogrążając się coraz bardziej w czarne, cuchnące błoto.Jeźdźcy i konie nieustannie pa<strong>da</strong>li.Wszyscy byli pokry<strong>ci</strong> błotem i zbroczeni własną krwią.Ja i mój towarzysz z przerażeniem spoglą<strong>da</strong>liśmy <strong>na</strong> <strong>na</strong>sze wierzchowce, <strong>który</strong>ch siły sięwyczerpały i które od<strong>da</strong>w<strong>na</strong> już prowadziliśmy za uzdy. Nurtowała <strong>na</strong>s myśl strasz<strong>na</strong>, cozrobimy z sobą, jeżeli <strong>który</strong> z koni padnie? Prze<strong>ci</strong>eż nie mogliśmy rekwirować koni Sojotom<strong>na</strong> wzór <strong>na</strong>szych czerwonych „towarzyszy”?!Naresz<strong>ci</strong>e wybrnęliśmy <strong>na</strong> rozległą polanę, zarośniętą gestem! krzakami i otoczonąolbrzymiemi odłamami skał, które prawdopodobnie niegdyś stoczyły się były ze szczytów górokolicznych. Nietylko konie, lecz i ludzie zaczęli się zapa<strong>da</strong>ć w zimne trzęsawisko, nurzającsię w niem aż do pasa i nie czując d<strong>na</strong> pod stopami. Całą powierzchnię polany stanowiła<strong>ci</strong>enka warstwa torfu, pokrywającego jezioro o czarnej, gnijącej wodzie. Szliśmy pojedynczo,w pewnej odległoś<strong>ci</strong> jeden od drugiego, żeby zmniejszyć <strong>ci</strong>ężar i uniknąć zarysowania siętorfowiska; ze zgrozą spostrzegłem, że krzaki, rosnące <strong>na</strong> torfie, pochylały się i kołysały, aziemia pod nogami ugi<strong>na</strong>ła się, pękała, a wtedy ze szczelin buchała czar<strong>na</strong> wstręt<strong>na</strong> wo<strong>da</strong>...Każdy krok, <strong>na</strong>jmniejsza nieostrożność groziły śmier<strong>ci</strong>ą. Przykład mieliśmy bardzotragiczny. Jeden z żołnierzy spróbował zejść wraz z koniem ze ś<strong>ci</strong>eżki, zamierzając z<strong>na</strong>leźć<strong>na</strong> uboczu twardszą drogę. Lecz zaledwie stąpił kilka kroków, usłyszeliśmy przeraźliwerżenie konia i błagający krzyk człowieka o pomoc.Pod koniem i żołnierzem zarwało się torfowisko, otwierając niez<strong>na</strong>ną i ponurą otchłań.Napróżno koń i człowiek czepiali się nogami i rękami brzegów <strong>ci</strong>enkiej warstwy torfu.Obrywał się on coraz to więcej, a wo<strong>da</strong> i płynne czarne błoto występowały szyb<strong>ci</strong>ej i <strong>da</strong>lej.Nikt nie mógł zbliżyć się do nich, gdyż nogi śmiałka odrazu przerywały sieć gnijących traw igałęzi. Z<strong>da</strong>wało się, że ktoś z dołu, z d<strong>na</strong> tego topieliska pod<strong>ci</strong><strong>na</strong> coraz to <strong>da</strong>lej i <strong>da</strong>lej <strong>ci</strong>enkąwarstwę, <strong>na</strong> której trzymaliśmy się jeszcze. Najpierw znikła głowa konia z wylękłemi,błagającemi oczyma, a później zanurzył się człowiek, wyjący z przerażenia i rozpaczy. Tylkowielkie bąble wypływały <strong>na</strong> powierzchnię czarnej wody i powoli pękały...Nagle rozległy się trzy wystrzały.Dźwięk ich był głuchy, bez zbytniego huku i bez echa.Były to jed<strong>na</strong>k strzały celne, gdyż oficer bolszewicki i dwaj żołnierze odrazu spadli z koni.Te, plącząc się w krzakach i rżąc, starały się przedrzeć <strong>na</strong> schyłki gór, lecz ślizgały się ipa<strong>da</strong>ły, gdyż zbocza góry, przesycone podskórną wodą, osuwały się pod nogami i zwol<strong>na</strong>spełzały <strong>na</strong>dół. Żołnierze porwali za karabiny i z przestrachem się rozglą<strong>da</strong>li dokoła, niewidząc wrogów. Lecz <strong>ci</strong> ich widzieli dosko<strong>na</strong>le. Padło jeszcze czterech bolszewików,ugodzonych śmiertelnie w piersi. W tej chwili spostrzegłem, że pozostający <strong>ci</strong>ągle za <strong>na</strong>miżołnierz wymierzył do mnie z karabinu i coś majstrował koło cyngla. Mój mauzer zdążyłuprzedzić go dwiema kulami i pozbawić <strong>na</strong>s jednego wroga.– Zaczy<strong>na</strong>jmy! – zawołałem do swego towarzysza, i po chwili wzięliśmy udział wwystrzeliwaniu bolszewickich bandytów.Wkrótce <strong>na</strong> polanie krzątali się Sojo<strong>ci</strong>, obdzierając zabitych bolszewików i rozdzielajączdobycz. Po godzinie u<strong>ci</strong>ążliwej drogi zaczęliśmy się wznosić <strong>na</strong> schyłek górskiego grzbietu i<strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e wyszliśmy <strong>na</strong> wysokie płaskowzgórze, zarosło starym lasem.– Jed<strong>na</strong>kże Sojo<strong>ci</strong> nie są bardzo pokojowym <strong>na</strong>rodem! – zauważyłem, zbliżając się do„meri<strong>na</strong>”.


23Uważnie spoglą<strong>da</strong>jąc <strong>na</strong> mnie, urzędnik sojocki odparł:– To nie Sojo<strong>ci</strong> zabijali...Miał słuszność. Na bolszewików, bezprawnie wdzierających się do Urianchaju, <strong>na</strong>padli niespokojni Sojo<strong>ci</strong>, lecz przebrani w kożuchy tubylców Tatarzy abakańscy, którzy, uchodząc odwładz sowieckich, wybrali ten kraj dla swoich koczowisk i stad. Dość z<strong>na</strong>cz<strong>na</strong> liczba rodzintatarskich porzu<strong>ci</strong>ła stepy Abakańskie i przez zachodni Urianchaj przedostała się dozachodniej Mongolji, a <strong>na</strong>wet <strong>da</strong>lej <strong>na</strong> południe, prześlizgnąwszy się niepostrzeżenie przezchińską prowincję Kansu i dotarłszy aż do północnego Tybetu. Tu, zapła<strong>ci</strong>wszy <strong>da</strong>ninęplemionom tybetańskim, Tatarzy wyrobili sobie prawo koczowania aż do upadku rządówkomunistycznych w Rosji. Tatarzy, którzy uczynili <strong>na</strong>pad <strong>na</strong> bolszewików <strong>na</strong> trzęsawiskupomiędzy Ałgiakiem i Sejbi, mieli dosko<strong>na</strong>łego przewodnika i tłumacza, Kałmuka-lamaitę.Noc przed rzeką Sejbi spędziliśmy w lesie przy ognisku, a Tatarzy do świtu prawieopowia<strong>da</strong>li <strong>na</strong>m o bezprawiach, mor<strong>da</strong>ch i grabieżach, jakich dopuszczali się komisarzebolszewiccy w stepach, gdzie niegdyś utwierdził swą władzę i prawo wódz Mongołów –Dżengiz-Ohan, władca Azji i połowy Europy. Te opowia<strong>da</strong>nia tchnęły grozą i nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ąniepohamowaną.Wczesnym rankiem podjeżdżaliśmy do niewielkiej rosyjskiej osady, a zbliżając się do niej,spostrzegliśmy wyglą<strong>da</strong>jących z lasu jeźdźców. Jeden z <strong>na</strong>szych z<strong>na</strong>jomych Tatarów pomknąłku nim i, pomówiwszy chwilę, powró<strong>ci</strong>ł, wołając:– Wszystko w porządku! Jedźmy prędzej!Pojechaliśmy szeroką drogą, która biegła wzdłuż wysokiego ogrodzenia z <strong>ci</strong>enkichmodrzewi, otaczającego obszerny plac łąki i lasu, gdzie chodziło spore stado jeleni; były to,tak zwane „izubry”, czyli „morały”, które hodują miejscowi koloniś<strong>ci</strong> rosyjscy. Na wiosnęrogi tych pięknych zwierząt podlegają spiłowaniu, gotowaniu w specjalny sposób i suszeniu.Spreparowane rogi, noszące <strong>na</strong>zwę „panty”, sprze<strong>da</strong>je się Chińczykom. jako <strong>na</strong>jpotężniejszy i<strong>na</strong>jcenniejszy środek leczniczy, uz<strong>na</strong>ny przez medycynę szkoły tybetańskiej. Ce<strong>na</strong> „pantów”dosięga czasami wartoś<strong>ci</strong> złota.W osadzie przyjęto <strong>na</strong>s z wielką trwogą i niepokojem.– Chwała Bogu! – wykrzykiwała żo<strong>na</strong> gospo<strong>da</strong>rza. – A my myśleliśmy...Lecz urwała, spojrzawszy <strong>na</strong> męża.POTYCZKA NA SEJBI.Ciągłe niebezpieczeństwo wyrabia zmysł spostrzegawczy i ostrożność. Nie rozbierając sięi nie zdejmując siodeł z koni, uważnie przyglą<strong>da</strong>liśmy się ludziom i położeniu. Swój„mauzer” zatknąłem za klapę kożucha i zacząłem oglą<strong>da</strong>ć się dokoła, wyraźnie czujączbliżające się niebezpieczeństwo. Najpierw zauważyłem kolbę karabi<strong>na</strong>, schowanego <strong>na</strong>łóżku pod stosem poduszek. Dalej zwró<strong>ci</strong>łem uwagę <strong>na</strong> parobków, kręcących się po osadzie ipo domu. Niezawodnie nie byli to proś<strong>ci</strong> chłopi, cho<strong>ci</strong>aż mocno zarośnię<strong>ci</strong>, brudni i źleodziani. Oni ze swej strony też bardzo uważnie się <strong>na</strong>m przyglą<strong>da</strong>li i <strong>na</strong> chwilę <strong>na</strong>wet niepozostawiali <strong>na</strong>s samych z gospo<strong>da</strong>rzami.Coś się działo, czego jeszcze nie rozumiałem. W tej chwili właśnie wszedł <strong>na</strong>sz przyja<strong>ci</strong>el„merin” i zaczął po sojocku coś opowia<strong>da</strong>ć gospo<strong>da</strong>rzowi. Ten bardzo się u<strong>ci</strong>eszył i<strong>na</strong>tychmiast zbliżył się do <strong>na</strong>s z wy<strong>ci</strong>ągniętą dłonią.– Wybacz<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>m! – rzekł. – Lecz zrozumie<strong>ci</strong>e, że temi czasy <strong>na</strong> dziesięć tysięcy ludzimoż<strong>na</strong> spotkać tylko jednego porządnego człowieka i 9999 bandytów!Z rozmowy pokazało się, że <strong>na</strong>sz gospo<strong>da</strong>rz już miał wiadomość o dążącym do niego zAłgiaku oddziale „towarzysza oficera”, ś<strong>ci</strong>gającego oficera kozackiego, <strong>który</strong> rzeczywiś<strong>ci</strong>eukrywał się u niego, lecz obecnie zbiegł <strong>da</strong>lej. Został on już poinformowany co dotragicznego końca tej wyprawy. Lecz wszystko to nie uspokoiło starego kolonisty, gdyż


24przyszła wiadomość, że od strony Usińskiego kraju zbliżał się do Sejbi z<strong>na</strong>czny oddział jazdybolszewickiej, ś<strong>ci</strong>gający Tatarów, uchodzących z Rosji z bydłem i z końmi.– Co chwila oczekujemy tu czerwonych! – z trwogą w głosie wyjaśnił stary. – La<strong>da</strong> chwilatu będą. Już przele<strong>ci</strong>ał <strong>na</strong> koniu Sojot zawiadomić, że czerwoni przeprawiają się przez rzekę.Tatarzy już są w pogotowiu do walki.Wyszedłem z domu wraz ze swym towarzyszem; opatrzyliśmy rynsztunek <strong>na</strong>szych koni iodprowadziliśmy je w miejsce bezpieczniejsze. Potem poszliśmy do izby i, przygotowawszy<strong>na</strong>sze karabiny i mauzery, oczekiwaliśmy <strong>da</strong>lszych wypadków. Po upływie pół godziny<strong>ci</strong>ężkiego wyczekiwania wbiegł parobek i szepnął:– Wyszli już <strong>na</strong> <strong>na</strong>szą drogę. Zaraz się zacznie.* * *Rzeczywiś<strong>ci</strong>e, jakgdyby w odpowiedzi <strong>na</strong> te słowa, zagrzmiał wod<strong>da</strong>li strzał, poczemrozległy się salwy, i huk wystrzałów zaczął się zbliżać ku osadzie.Zatętniały kopyta końskie, rozległy się krzyki klnących ludzi, i do izby wpadło trzechczerwonych żołnierzy; jeden z nich ze straszliwem przekleństwem strzelił do gospo<strong>da</strong>rza.Stary kolonista potknął się i padł <strong>na</strong> jedno kolano; rękę jed<strong>na</strong>k wy<strong>ci</strong>ągnął ku poduszkom zeschowanym pod niemi karabinem.– A wyś<strong>ci</strong>e co za jedni? – groźnie krzyknął żołnierz, zwracając się do <strong>na</strong>s i podnosząckarabin.Odpowiedzieliśmy z mauzerów i bardzo trafnie. U<strong>ci</strong>ekł tylko jeden żołnierz. Dwóch leżałoz przestrzelonemi głowami. Na zmykającego bolszewika wpadł jeden z parobków i zaczął godusić. Zawiązała się walka. Bolszewik wołał <strong>na</strong> pomoc swoich towarzyszy, lecz <strong>ci</strong> leżeli wrowie za drogą o 300 – 400 kroków od osady i strzelali do atakujących Tatarów.Kilku żołnierzy jed<strong>na</strong>k posłyszało wołanie i <strong>na</strong>tychmiast ruszyło w stronę domu, lecz w tejchwili rozległy się prawidłowe salwy parobków z poza płotów osady. Strzelano, jak <strong>na</strong>manewrach, z zimną krwią i celnie. Pię<strong>ci</strong>u czerwonych pozostało bez ruchu przy drodze,reszta ukryła się w rowie.Tatarzy strzelali gęsto, i atakowali bardzo energicznie. Do domu i <strong>na</strong> dziedziniec osadyzaczęły wpa<strong>da</strong>ć kule. Wkrótce zobaczyliśmy czerwonych, którzy <strong>na</strong> kola<strong>na</strong>ch posuwali sięrowem w stronę lasu, gdzie pozostawili konie. Echa strzałów zaczęły się stopniowo od<strong>da</strong>lać.Przez polany leśne i przez las szybko mknęli Tatarzy, goniąc za prze<strong>ci</strong>wnikami.Na Sejbi odpoczywaliśmy dwa dni.Zwiedzając bardzo malownicze okolice <strong>na</strong> brzegach wartkiej Sejbi, pokrytej białą pianą,przypadkowo zrobiłem bardzo ważne odkry<strong>ci</strong>e. Na małej polanie, tuż przy brzegu,zobaczyłem pod wielkim modrzewiem trzy kamienie, a <strong>na</strong> jednym z nich węglem był<strong>na</strong>kreślony krzyż. Ślady kopania ziemi były dosko<strong>na</strong>le widoczne, a gdym zaczął uważnieba<strong>da</strong>ć miejscowość, spostrzegłem wy<strong>ci</strong>ęty <strong>na</strong> drzewie kawał kory i wyrżniętegojednogłowego orła i dwie litery K. R.– Kim był ten niez<strong>na</strong>ny K. R.? Jednogłowy orzeł i krzyż mówi o śmier<strong>ci</strong> Polaka. Dlaczegozginął? Kto go od<strong>da</strong>ł ziemi? Jaki los spotkał pozostałego przy ży<strong>ci</strong>u?...Lecz nikt z osady nie mógł <strong>da</strong>ć <strong>na</strong>m żadnych objaśnień.Tajemnicą pozostaną: ten modrzew, trzy kamienie i litery wy<strong>ci</strong>ęte <strong>na</strong> drzewie.Pokazało się, że parobcy gospo<strong>da</strong>rza osady to ukrywający się przed bolszewikamioficerowie z armji Kołczaka. Było ich ośmiu. Wszyscy oni przyszli do mnie prosić opozwolenie podróżowania z <strong>na</strong>mi.Zgodziłem się <strong>na</strong> to.Gdy po dwóch dniach wraz ze swym towarzyszem wyruszyłem z Sejbi, za <strong>na</strong>mi ztyłujechało ośmiu uzbrojonych jeźdźców i szły trzy <strong>ci</strong>ężarowe konie.Jechaliśmy malowniczą doliną, położoną pomiędzy rzekami Sejbi i Ulem. Wszędzie byływspaniałe pastwiska, <strong>na</strong> <strong>który</strong>ch spostrzegliśmy w kilku miejscach duże sta<strong>da</strong> bydła i koni. W


25paru osa<strong>da</strong>ch <strong>na</strong>potkanych po drodze, nie z<strong>na</strong>leźliśmy wcale mieszkańców, <strong>ci</strong> bowiem krylisię w lasach, gdyż obawiali się czerwonych, przyczem odgłosy boju, nie<strong>da</strong>wno z nimistoczonego, już doszły do osad <strong>na</strong> U<strong>ci</strong>e. W kilku miejscach widzieliśmy pojedynczychjeźdźców, uważnie <strong>na</strong>s śledzących, a gdy zech<strong>ci</strong>eliśmy zbliżyć się do nich, jeźdźcy<strong>na</strong>tychmiast kryli się w gęstwinie leśnej. Widoczne było, że osadnicy żyli w śmiertelnejtrwodze i nikomu nie ufali.Cały <strong>na</strong>stępny dzień ubiegł <strong>na</strong>m <strong>na</strong> przedostawaniu się przez bardzo wysoki i <strong>ci</strong>ężki dlajazdy grzbiet Daban. Przeszliśmy te góry, przeszliśmy nieskończenie długą drogę pośródspalonego lasu i <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e zaczęliśmy zjeżdżać <strong>na</strong> krętą, wijącą się pośród gór dolinę. Za temigórami płynął Mały Jenisej, czyli Khua-Kem, ostatnia duża rzeka przed granicą mongolską.W odległoś<strong>ci</strong> dziesię<strong>ci</strong>u kilometrów od tej rzeki spostrzegliśmy wysoki słup dymu,unoszącego się <strong>na</strong>d lasem. Dwóch oficerów pojechało <strong>na</strong>tychmiast <strong>na</strong> wywiad, my zaśprzygotowaliśmy się do możliwej potyczki. Oficerowie nie powracali długo. To <strong>na</strong>szaniepokoiło, i całą grupą ruszyliśmy w stronę dymu, uczyniwszy możliwe przygotowania izarządzenia <strong>na</strong> wypadek boju. Wkrótce posłyszeliśmy głosy wielu ludzi i głośny śmiechjednego z <strong>na</strong>szych oficerów. Zrozumieliśmy, że nie grozi <strong>na</strong>m żadne niebezpieczeństwo, awięc ruszyliśmy <strong>na</strong>przód.Na wielkiej polanie pośród lasu stał duży <strong>na</strong>miot i dwa szałasy, sklecone z <strong>ci</strong>enkich drzewi z gałęzi, paliło się ognisko, wokoło którego siedziało 60 mężczyzn.Gdyśmy się wynurzyli z lasu, cała ta groma<strong>da</strong> rzu<strong>ci</strong>ła się ku <strong>na</strong>m z radośnemi okrzykami.Zupełnie przypadkowo trafiliśmy <strong>na</strong> z<strong>na</strong>czny obóz u<strong>ci</strong>ekinierów-oficerów i żołnierzy,kryjących się w Urianchaju w domach kolonistów rosyjskich i bogatych chłopów. Pośródu<strong>ci</strong>ekinierów było kilku młodych kolonistów.– Co wy tu robi<strong>ci</strong>e? – pytaliśmy ze zdumieniem.– Jak to? Czyż nie wie<strong>ci</strong>e? – odrzekł jeden z u<strong>ci</strong>ekinierów, już niemłody pułkownik. –Komisarz Wojenny przysłał rozkaz zmobilizowania wszystkich partyzantów i wszystkichmężczyzn w wieku do lat 58. Na całym Jeniseju i <strong>da</strong>lej <strong>na</strong> południe, pod granicznymgrzbietem Tannu-Olu wszystkie wsie ukraińskie są już w ruchu i sformowały z<strong>na</strong>czneoddziały partyzanckie. Wzdłuż Małego Jeniseju w stronę miasta Białocarska już posuwają sięoddziały uzbrojonych bandytów. Obdzierają i rabują bogatych chłopów i kolonistów,zabijając spotkanych <strong>na</strong> drodze ludzi. To właśnie zniewoliło <strong>na</strong>s do ukrywania się tutaj.Wkrótce dowiedziałem się, że v obozie u<strong>ci</strong>ekinierów jest tylko szes<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e karabinów i trzyręczne gra<strong>na</strong>ty. Należały one do bogatego Tatarzy<strong>na</strong>, mającego za przewodnika Kałmuka,wraz z <strong>który</strong>m przedzierał się do swoich stadnin, wysłanych jeszcze w le<strong>ci</strong>e w okolicemongolskiego miasta, Kobdo.Opowiedziałem o celu mojej podróży i o moim zamiarze dotar<strong>ci</strong>a przez Mongolję i Chinydo jakiegoś portu <strong>na</strong> Pacyfiku. Oficerowie i szeregowcy zaczęli usilnie mię prosić, abym ichwziął z sobą. Nie biorąc <strong>na</strong>. siebie żadnej odpowiedzialnoś<strong>ci</strong>, obiecując <strong>na</strong>tomiast podzielićsię wszystkiem, co posia<strong>da</strong>m i nie porzu<strong>ci</strong>ć w żadnej przygodzie, zgodziłem się <strong>na</strong> ich prośby.Obóz zaczął szykować się do pochodu.Nasz wywiad doniósł <strong>na</strong>m, że w pobliżu domu jakiegoś kolonisty, <strong>który</strong> mógł przewieźć<strong>na</strong>s <strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>wległy brzeg Małego Jeniseju, partyzantów nie zauważono. Natychmiastruszyliśmy <strong>na</strong>przód, żeby czemprędzej minąć niebezpieczny pas Jeniseju i znowu zanurzyćsię w lasy.Pa<strong>da</strong>ł gęsty śnieg, <strong>który</strong> <strong>na</strong>tychmiast topniał. Lecz wkrótce zerwał się zimny wiatrpółnocny. Zaczęła się zamieć, ziemia szybko zamarzała, i <strong>na</strong> powierzchni potoków górskichutworzyła się dość gruba warstwa lodu, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m ślizgały się i pa<strong>da</strong>ły niekute konie <strong>na</strong>szychnowych towarzyszy. Późną nocą <strong>na</strong>sz oddział dotarł do brzegu Jeniseju. Ze wszelkąostrożnoś<strong>ci</strong>ą weszliśmy do domu kolonisty. Spotkał on <strong>na</strong>s bardzo uprzejmie i obiecałprzewieźć wszystkich <strong>na</strong>d rankiem, cho<strong>ci</strong>aż płynęła już kra, i mróz tężał z godziny <strong>na</strong>


26godzinę. Podczas rozmowy z kolonistą był obecny jeden z jego parobków – rudy chłop oskośnych zezowatych oczach. Parobek ten cały czas krę<strong>ci</strong>ł się koło <strong>na</strong>s, a później <strong>na</strong>glezniknął. Gospo<strong>da</strong>rz spostrzegł to wkrótce i z trwogą w głosie rzekł:– Pobiegł do wsi i <strong>na</strong>prowadzi partyzantów. Źle! Trzeba przeprawić panów <strong>na</strong>tychmiast,nie czekając ranka.Zaczęła się <strong>na</strong>jstraszniejsza z przeżytych przeze mnie nocy.Prosiliśmy gospo<strong>da</strong>rza, aby przewiózł czółnem tylko <strong>na</strong>sze zapasy, <strong>na</strong>boje i karabiny, samizaś postanowiliśmy przepłynąć rzekę konno. Szerokość Jeniseju w tym miejscu wynosiłaokoło 300 metrów, prąd był bardzo wartki i burzliwy, głębia zaczy<strong>na</strong>ła się tuż przy brzegu.Noc zupełnie <strong>ci</strong>em<strong>na</strong>, żadnej gwiazdy nie moż<strong>na</strong> dojrzeć <strong>na</strong> zachmurzonem niebie. Wicher zwy<strong>ci</strong>em miotał zmarznięty śnieg, silnie aż do bólu uderzając nim w twarz. Przed <strong>na</strong>mi pędziłz pluskiem fal potok czarnej wody, niosącej <strong>ci</strong>enkie, ostre, kruszące się tafle lodu, któreobracały się w wirach.Mój koń długo nie ch<strong>ci</strong>ał skoczyć do wody ze stromego i wysokiego brzegu i, tuląc uszy,chrapał głośno i opierał się. Chlasnąłem go z całej siły <strong>na</strong>hajem przez szyję i koń z jakimśjękiem odrazu runął do rzeki. Zanurzyłem się z głową do zimnej, lodowatej wody i ledwiezdołałem utrzymać się <strong>na</strong> siodle. Po chwili byłem już o kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e metrów od brzegu. Mójkoń z wy<strong>ci</strong>ągniętą szyją i głową głośno parskał, wyrzucając <strong>na</strong>pływającą do nozdrzy wodę, ichrapał z przerażenia. Czułem wyraźnie gorączkowe szybkie ruchy jego nóg, bijących owodę, i dreszcze, wstrząsające całem jego <strong>ci</strong>ałem. Dopłynęliśmy do środka rzeki. Tu prąd stałsię szybszy. Wo<strong>da</strong> <strong>na</strong>s znosiła. Ze złowrogiej <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> dolatywały do mnie okrzyki moichludzi i głuche pełne smutku i trwogi rżenie borykających się z prądem koni.Płynąłem, zanurzony po piersi w lodowatej wodzie. Chwilami uderzały mię kawały kry,czasami większa fala zalewała mi twarz i głowę. Nie było czasu <strong>na</strong> oglą<strong>da</strong>nie się,zapomniałem zupełnie o uczu<strong>ci</strong>u zim<strong>na</strong>. Opanowała mię zwierzęca żądza ży<strong>ci</strong>a. Rozumiałem,że jeżeli mój wierzchowiec nie wytrzyma walki z prądem i nie wyniesie mię <strong>na</strong> brzeg zginę.Całą więc uwagę skierowałem <strong>na</strong> konia, widocznie tracącego resztki sił. Jeszcze chwila, iusłyszałem głośny jęk mego wierzchowca, poczem spostrzegłem, że zanurzył się głębiej wwodzie. Widocznie miał już zalane nozdrza, gdyż zaczął częś<strong>ci</strong>ej i głośniej parskać i chrapać.Płynąc <strong>da</strong>lej, ujrzałem, jak wielka bryła lo<strong>da</strong>, wirując, z rozpędem uderzyła w głowę megokonia, <strong>który</strong> raptownie rzu<strong>ci</strong>ł się wbok i, <strong>na</strong>gle zawró<strong>ci</strong>wszy, zaczął szybko płynąć z prądem.Z wielkim trudem u<strong>da</strong>ło mi się skierować go w stronę brzegu, ale przeko<strong>na</strong>łem się wkrótce,że mój koń zupełnie osłabł. Głowa jego kilkakrotnie znikała pod wodą. Nic nie miałeminnego do wyboru, tylko płynąć samodzielnie; ześlizgnąłem się z kulbaki i trzymając się jejtylko lewą ręką, drugą płynąłem obok konia, zachęcając go głośnemi okrzykami. Terazwidziałem, że koń płynął z otwartym kurczowo pyskiem i z wyszczerzonemi zębami. Wszeroko rozwartych źrenicach był nie<strong>da</strong>jący się opisać przestrach. Lecz wnet po porzuceniuprzeze mnie siodła, koń uniósł się nieco wyżej po<strong>na</strong>d wodę i już pewniejszemi i szybszemiruchami posuwał się <strong>na</strong>przód. Wkrótce nie<strong>da</strong>leko od prze<strong>ci</strong>wległego brzegu usłyszałemuderzenie jego kopyt o kamienie łożyska. Zaczy<strong>na</strong>ła się mieliz<strong>na</strong>. Jeden po drugim wypływalii wjeżdżali <strong>na</strong> brzeg jeźdźcy. Konie, przyzwyczajone do przepraw przez rzeki, wyniosływszystkich. Daleko niżej od <strong>na</strong>s przepłynął gospo<strong>da</strong>rz – kolonista z <strong>na</strong>szym dobytkiem. Nietracąc czasu, zaczęliśmy ładować <strong>na</strong>sze worki <strong>na</strong> drżące z zim<strong>na</strong> wierzchowce i ruszyliśmy<strong>da</strong>lej.A był już po temu wielki czas, gdyż z prze<strong>ci</strong>wległego brzegu partyzan<strong>ci</strong> zaczęli <strong>na</strong>sostrzeliwać. Wiatr się wzmagał. Przed świtem mróz brał coraz większy. Przemoczone ubraniei bieliz<strong>na</strong> odrazu zmarzły i stały się twarde i sztywne, jak blacha. Głośno szczękaliśmyzębami, a w oczach migały <strong>na</strong>m zielone i czerwone ogniki. Lecz jechaliśmy bez postojów,żeby jak <strong>na</strong>j<strong>da</strong>lej odsunąć się od drogi, którą dążyły oddziały dzikich partyzantów. Całydzień, przy 15 stopniach mrozu, musieliśmy jechać bez możnoś<strong>ci</strong> rozgrzania się i wypoczę<strong>ci</strong>a.


27Dopiero przed nocą dotarliśmy do niewysokiego grzbietu górskiego, porośniętego lasem. Tuzatrzymaliśmy się, rozpalili olbrzymie ognisko, wysuszyliśmy się i rozgrzali. Konie, cho<strong>ci</strong>ażgłodne, nie ruszały się z miejsca i nie odchodziły od ognia; stojąc z opuszczonemi, smutnemigłowami, wygrzewały się i drzemały.W nocy, podczas mego dyżuru <strong>na</strong> czatach, ujrzałem jeźdźca, <strong>który</strong>, mając widoczniedobrego konia, szybko przemknął nie<strong>da</strong>leko <strong>na</strong>szego obozu. Nasz Tatar z Kałmukiempojechali <strong>na</strong>tychmiast oglą<strong>da</strong>ć ślady i, powró<strong>ci</strong>wszy, oz<strong>na</strong>jmili, że był to niezawodnie Sojot, iże wpobliżu zauważyli liczne ślady stad. Prawdopodobnie był to jakiś pastuch, zwabionyogniami <strong>na</strong>szego obozu.Wczesnym rankiem kilku jeźdźców sojockich zbliżyło się do <strong>na</strong>s.– Ułan (czerwoni)? – zapytał jeden z nich.– Nie! – rozległy się protestujące głosy.– Cagan (biali)? – <strong>na</strong>stąpiło nowe pytanie.– Tak, tak! – zawołał Tatarzyn – wszyscy biali.– Mende, mende! – z radoś<strong>ci</strong>ą w głosie zaczęli pozdrawiać <strong>na</strong>s tubylcy i opowiedzieli <strong>na</strong>mo bardzo ważnych dla <strong>na</strong>s z<strong>da</strong>rzeniach.Pokazało się, że czerwoni partyzan<strong>ci</strong>, którzy szli od strony Tannu-Ołu, obsadzili swemiposterunkami cały grzbiet graniczny, gdzie chwytali Rosjan i Sojotów, uchodzących wraz zbydłem do Mongolji. Przejś<strong>ci</strong>e przez Tannu – Ołu, jak twierdzili Sojo<strong>ci</strong>, zostało zamknięte.Pozostawała jedy<strong>na</strong> droga: odrazu zawró<strong>ci</strong>ć <strong>na</strong> południowy wschód, prze<strong>ci</strong>ąć błotnistą dolinęBiuret-Ho i wyjść <strong>na</strong> południowy brzeg jeziora Kosogoł, leżącego już w granicach Mongolji.Była to bardzo przykra okoliczność. Od lasu, w <strong>który</strong>m nocowaliśmy, do pierwszego<strong>na</strong>jbliższego posterunku mongolskiego – Samgałtaj, pozostawało do przeby<strong>ci</strong>a nie więcej <strong>na</strong>d100 kilometrów. Tymczasem od Kosogołu w prostej linji dzieliło <strong>na</strong>s około 450 kilometrów.Mój koń, oraz koń mego towarzysza agronoma zrobiły już przeszło 1000 kilometrów bardzou<strong>ci</strong>ążliwej drogi bez dostatecznego pokarmu i po u<strong>ci</strong>ążliwej przeprawie przez Jenisej mogłynie wytrzymać tak <strong>da</strong>lekiej drogi. Lecz dobrze rozważywszy położenie i nieco bliżejpoz<strong>na</strong>wszy swych nowych towarzyszy, nie mogłem się zdecydować iść razem z nimi w<strong>ci</strong>ągłych bojach przez Tannu-Ołu. Byli to ludzie wyczerpani i zdenerwowani, przeważnie źleodziani i niedostatecznie uzbrojeni, większość ich <strong>na</strong>wet nie miała broni. Wiedziałem, żepodczas walki niema większego niebezpieczeństwa, niż człowiek nieuzbrojony. Ogarnia gobowiem prędko paniczny strach, zaczy<strong>na</strong> on u<strong>ci</strong>ekać, tra<strong>ci</strong> głowę z przerażenia i bezradnoś<strong>ci</strong> izaraża swoją paniką innych. Naradziwszy się ze swym towarzyszem, postanowiłem, bądź cobądź, iść do Kosogołu. Gdy o tem oz<strong>na</strong>jmiłem swoim towarzyszom podróży, wszyscy sięzgodzili <strong>na</strong> mój projekt.Po obfitem śnia<strong>da</strong>niu, skła<strong>da</strong>jącem się z tłustej zupy z kawałkami mięsa, z sucharów iherbaty, wyruszyliśmy w drogę.Około drugiej po południu przed <strong>na</strong>mi zaczęły wyrastać góry. Zaczy<strong>na</strong>ły się północno –wschodnie odnogi Tannu – Olu, za któremi leżała doli<strong>na</strong> rzeki Biuret – Ho.W dolinie pomiędzy górami spotkaliśmy wielkie stado byków i jaków tybetańskich, któredziesię<strong>ci</strong>u konnych Sojotów pośpiesznie g<strong>na</strong>ło <strong>na</strong> zachód. Pastuchowie opowiedzieli <strong>na</strong>m, że„nojon” (książę) Todżi kazał im przeprowadzić <strong>na</strong>leżące do niego bydło doliną Biuret-Ho dopółnocnej Mongolji, obawiając się partyzantów i oddziałów regularnych wojsk sowieckich,coraz częś<strong>ci</strong>ej przedzierających się do Urianchaju i grasujących bezprawnie i bezkarnie.Pastuchowie <strong>na</strong>tychmiast wyruszyli, lecz w drodze dowiedzieli się od myśliwych, że i taczęść odnogi Tannu-Ołu jest już zajęta przez bolszewików. Musieli więc powró<strong>ci</strong>ć i terazusiłowali przejść ze stadem <strong>na</strong>d rzekę Kemczyk, prze<strong>ci</strong><strong>na</strong>jąc kraj cały ze wschodu <strong>na</strong> zachód.Wyba<strong>da</strong>liśmy Sojotów bardzo szczegółowo, gdzie się z<strong>na</strong>jdują posterunki i zasadzkiczerwonych partyzantów, oraz jakie są siły bolszewików <strong>na</strong> tem jedynem przejś<strong>ci</strong>u górskiem.Posłałem potem Tatarzy<strong>na</strong> i Kałmuka, dobrze mówiących po sojocku i z ogólnego wyglądu


28do tubylców podobnych, <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>sły rekonesans; my zaś obwiązaliśmy kopyta <strong>na</strong>szych koniszmatami, żeby nie było słychać stąpania wierzchowców po kamienistej ś<strong>ci</strong>eżce,za<strong>ci</strong>ągnęliśmy rzemieniami pyski końskie, aby nie rżały, i powoli w milczeniu posuwaliśmysię za wywiadowcami. Ci zaś wyko<strong>na</strong>li rekonesans świetnie i szybko. Już po paru godzi<strong>na</strong>chwiedzieliśmy, że osiemdziesię<strong>ci</strong>u partyzantów założyło obóz o dziesięć kilometrów od <strong>na</strong>s,zająwszy jurty (<strong>na</strong>mioty) dużego koczowiska zimowego Sojotów, trudniących się hodowląreniferów, i że urządzili z obydwóch stron górskiego przejś<strong>ci</strong>a dwie zasadzki. W jednej z nichbyło dwóch żołnierzy, w drugiej – trzech. Było to nie <strong>da</strong>lej, niż o dwa kilometry od <strong>na</strong>s.Pomiędzy temi zasadzkami o parę kilometrów od awangardy głównych sił bolszewickichbiegła ś<strong>ci</strong>eżka.Wkrótce weszliśmy <strong>na</strong> górę, skąd obydwie zasadzki były widoczne, jak <strong>na</strong> dłoni, i skądbyło bardzo łatwo ostrzeliwać je z dobrym skutkiem. Gdy zbliżyliśmy się o kilometr dopunktu niebezpiecznego, zawołałem swego towarzysza-Polaka, Tatarzy<strong>na</strong>, Kałmuka i parumłodych oficerów i, zostawiwszy konie przy oddziale, ruszyłem <strong>na</strong> ostateczne zba<strong>da</strong>niepołożenia. Z góry o pięćset kroków niżej widziałem dwa ogniska, buchające wysokimpłomieniem, a przy każdem z nich siedział żołnierz z karabinem, reszta zaś ludzi spała; ichczarne posta<strong>ci</strong>e nieruchomo leżały przy ogniskach. Wy<strong>da</strong>ło mi się, że i warta śpi. Mam ostrywzrok i parę razy spostrzegłem, że głowa czuwającego żołnierza bezwładnie opa<strong>da</strong>ła mu <strong>na</strong>piersi.Nie będąc pewny swoich nowych towarzyszy, nie mogłem rozpoczy<strong>na</strong>ć boju zbolszewikami, cho<strong>ci</strong>aż byłem przeko<strong>na</strong>ny, że potrafię podejść niepostrzeżenie do obozupartyzantów i rozbić ich; lecz nie ch<strong>ci</strong>ałem pozostawiać po sobie śladu, gdyż wiele kłopotumielibyśmy w razie poś<strong>ci</strong>gu w Moogolji, gdzie chińscy urzędnicy mogli dopomóc <strong>na</strong>szymwrogom. Naradziwszy się z towarzyszem, postanowiliśmy „sprzątnąć” oba posterunki bezstrzałów i przejść <strong>da</strong>lej niepostrzeżenie. Nie obawiałem się, że partyzan<strong>ci</strong> <strong>na</strong>s wytropią, gdyżś<strong>ci</strong>eżka była peł<strong>na</strong> śladów konnych pastuchów i stąd.Tych dwóch „mołojców” wezmę <strong>na</strong> siebie – szepnął mój atletyczny agronom, wskazującposterunek, położony <strong>na</strong> lewo od ś<strong>ci</strong>eżki.Wy<strong>da</strong>łem więc rozporządzenie Tatarowi, aby załatwił się z drugą zasadzką i popełznąłemśród krzaków wślad za agronomem, żeby mu w razie potrzeby dopomóc. Copraw<strong>da</strong>, byłem oniego zupełnie spokojny, gdyż był to okaz, mający około siedmiu stóp wzrostu, posia<strong>da</strong>ł zaśtaką olbrzymią siłę, ze niesforne konie kładł <strong>na</strong> ziemię i uz<strong>da</strong>ł je, przy<strong>ci</strong>snąwszy ramieniem.O sto kroków od ogniska zatrzymałem się w krzakach i zacząłem oczekiwać.Dosko<strong>na</strong>le widziałem mocno kiwającego się wartownika. Karabin miał <strong>na</strong> kola<strong>na</strong>ch izgasłą fajkę w ustach. Jego śpiący towarzysz wcale się nie ruszał; dostrzegłem tylko jego nogiw grubych wojłokowych „pimach”. Podług moich obliczeń, agronom musiał już dopełznąć doposterunku bolszewickiego, lecz nie <strong>da</strong>wał z<strong>na</strong>ków ży<strong>ci</strong>a. Koło ogniska przez kilka długichchwil było zupełnie spokojnie. Naraz od strony <strong>da</strong>lszego posterunku dole<strong>ci</strong>ał mię urwany,przyduszony krzyk – i znowu zapadła <strong>ci</strong>sza... Partyzant, drzemiący przy ogniu, poruszył się ipodniósł senną głowę, ale w tej chwili obok niego wyrosła postać mego towarzysza, wy<strong>da</strong>jącasię potwornie olbrzymia <strong>na</strong> tle ogniska. Zobaczyłem <strong>na</strong> jedno mgnienie oka nogi wartownika,które mignęły w powietrzu, poczem ogrom<strong>na</strong> postać wraz ze swoją ofiarą pogrążyła się wkrzakach. Po kilku sekun<strong>da</strong>ch olbrzym zjawił się znowu, podniósł karabin z ziemi izamachnął się nim silnie. Usłyszałem głuchy zgrzyt zdruzgotanej czaszki a wkrótce potemgłośne i spokojne kroki mego towarzysza.Podszedł do mnie i z uśmiechem wstydliwym rzekł:– Już po wszystkiem! Djabli <strong>na</strong><strong>da</strong>li! Gdy byłem małym chłopcem, matka ch<strong>ci</strong>ała, żebymzostał księdzem. Wyszedłem <strong>na</strong> agronoma poto, żeby dusić ludzi i rozbijać im głowy.Okrutnie głupia rzecz – rewolucja, panie!Z raptowną wś<strong>ci</strong>ekłoś<strong>ci</strong>ą i obrzydzeniem splunął i zaczął zapalać fajkę.


29Tymczasem i <strong>na</strong> drugim posterunku także wszystko było skończone, po chwili <strong>na</strong>szoddział, zachowując milczenie, powoli prześlizgnął się, jak widmo nocne, pomiędzymilczącemi już <strong>na</strong> wieki wartami bolszewickiemi, i w <strong>ci</strong>ągu nocy przebrnęliśmy Tannu-Ołu.Tam, <strong>na</strong> szczy<strong>ci</strong>e około wielkiego „obo”, t. j. ołtarza, poświęconego złym duchom gór,<strong>na</strong>piliśmy się herbaty i <strong>na</strong>tychmiast zaczęliśmy zjeżdżać w dolinę, zarośniętą gęstemikrzakami i prze<strong>ci</strong>ętą całą sie<strong>ci</strong>ą niezamarzniętych strumyków i małych rzeczek.Były to źródła rzeki Biurek-Ho.Około pierwszej po południu zatrzymaliśmy się <strong>na</strong> bardzo malowniczej polanie, z dobrądla koni trawą, u podnóża gór, porosłych modrzewiami. Zamierzałem spędzić tam całą dobę,żeby trochę odkarmić konie. Uważałem siebie i swoich ludzi za zupełnie bezpiecznych,tembardziej, iż przemawiały za tem oz<strong>na</strong>ki zewnętrzne. Na górach wi<strong>da</strong>ć było sta<strong>da</strong> reniferówi jaków. Wkrótce <strong>na</strong>djechali Sojo<strong>ci</strong> i powiedzieli, że tu, za Tannu-Ołu nikt dotąd nie widziałczerwonych bandytów, za co ofiarowaliśmy im całą cegłę herbaty prasowanej. Odjechalizadowoleni i uspokojeni, powtarzając, że jesteśmy „dobrzy ludzie”, „cagan” a nie „ułan”(biali a nie czerwoni).Gdy <strong>na</strong>sze zmęczone i wygłodzone szkapy wypoczywały i obja<strong>da</strong>ły się suchą, bru<strong>na</strong>tną,lecz pożywną trawą, ja i moi towarzysze rozkoszowaliśmy się przy ognisku, ukła<strong>da</strong>jąc plan<strong>da</strong>lszej drogi. Tu nieoczekiwanie wyłoniła się stanowcza różnica poglądów. Niejakipułkownik Żuków, a z nim czterdziestu siedmiu innych oficerów i szeregowców, uspokojenitem, że za Tannu-Ołu nie było bolszewików, postanowili iść do mongolskiego miasta Kobdo,a później <strong>da</strong>lej <strong>na</strong>d rzekę Emil, gdzie był obóz Bakicza generała serbskiego, internowanegoprzez Chińczyków. W tym celu ch<strong>ci</strong>eli odrazu skierować się <strong>na</strong> zachód, idąc południowemispadkami Tannu-Olu. Ja zaś z agronomem, z szes<strong>na</strong>stu oficerami, śród <strong>który</strong>ch byli Tatarzyn iKałmuk, postanowiliśmy iść <strong>na</strong> wschód, w stronę jeziora Kosogoł, stamtąd, zaś <strong>da</strong>lej doPacyfiku, trzymając się linji pomiędzy Kiachtą a Urgą. Próżne były <strong>na</strong>sze usiłowania, ażebyskłonić prze<strong>ci</strong>wną partję do pójś<strong>ci</strong>a z <strong>na</strong>mi; niestety, oddział <strong>na</strong>sz się rozdzielił.Nazajutrz około południa po wspólnym obiedzie pożeg<strong>na</strong>lnym rozstaliśmy się, życzącsobie wzajemnie powodzenia.W <strong>da</strong>lszej drodze los nie szczędził <strong>na</strong>m trudów, przeszkód i przygód niebezpiecznych, leczpomimo tego dwu<strong>na</strong>stu <strong>na</strong>s doszło do zamierzonego celu, zachowując wzajemnie dla siebie<strong>na</strong>j<strong>ci</strong>eplejsze uczu<strong>ci</strong>a, <strong>na</strong>jserdeczniejsze wspomnienia i głęboki szacunek, <strong>który</strong> wyrósł <strong>na</strong>podstawie wielokrotnych prób w <strong>ci</strong>ężkich i ryzykownych przygo<strong>da</strong>ch.Oddział zaś pułkownika Żukowa zginął. Za Tannu-Ołu spotkał on z<strong>na</strong>czne siły regularnejkawalerji czerwonej i został przez nią rozbity. Dwom tylko kozakom u<strong>da</strong>ło się umknąć; oniteż w pięć miesięcy po <strong>na</strong>szej rozłące <strong>na</strong> Biuret-Ho przynieśli <strong>na</strong>m tę smutną wiadomość doUrgi, gdzie spędziliśmy <strong>na</strong>jbardziej porywające wyobraźnię dni w obozie cha<strong>na</strong>mongolskiego, „krwawego” baro<strong>na</strong>, generała Ungern von Sternberga, i w pałacu żywegoBoga, siedzącego <strong>na</strong> tronie Wielkiego Dżengiz-Cha<strong>na</strong>.Moja grupa złożo<strong>na</strong> z osiem<strong>na</strong>stu dosko<strong>na</strong>le uzbrojonych jeźdźców i z pię<strong>ci</strong>u koni<strong>ci</strong>ężarowych, posuwała się doliną Biaret-Ho <strong>na</strong> wschód, tonąc w błotach, brnąc przezniezliczone grząskie potoki i rzeki, kostniejąc z zim<strong>na</strong> przy ostrych wiatrach północnych imoknąc do nitki pod często pa<strong>da</strong>jącym mokrym śniegiem. Lecz upar<strong>ci</strong>e dążyliśmy <strong>na</strong> wschóddo południowego brzegu jeziora Kosogoł. Przewodniczył <strong>na</strong>m <strong>na</strong>sz Tatarzyn umiejętnie ipewnie, cho<strong>ci</strong>aż drogę łatwo było z<strong>na</strong>leźć, gdyż przepędzono tamtędy dużo bydła i koni zUrianchaju do Mongolji, i wszędzie wi<strong>da</strong>ć było pozostałe ślady ognisk, które rozpalalipastuchy.


30W KRAJU ODWIECZNEGO POKOJU.Tubylcy Urianchaju, Sojo<strong>ci</strong>, szczycą się tem, że są prawdziwymi buddystami iroznosi<strong>ci</strong>elami idei świętego Ramy i mądrego Sakkia Muni. Sojo<strong>ci</strong> – odwieczni wrogowiewojny i przelewu krwi ludzkiej, przed wiekami woleli porzu<strong>ci</strong>ć swoją ojczyznę, niż ustąpićżą<strong>da</strong>niom krwawego zdobywcy Dżengiz-Cha<strong>na</strong>, marzącego o utworzeniu sojockich konnychoddziałów. Sojo<strong>ci</strong> prawie wymarli, lecz <strong>na</strong> rękach pozostałych niema śladów krwi ludzkiej.Nieprzepartym wstrętem do wojny Sojo<strong>ci</strong> walczyli z duchem zniszczenia i mordu. Nawetbezwzględni, surowi guber<strong>na</strong>torzy chińscy nie potrafili zastosować w Urianchaju swychkrwawych praw, nie z<strong>na</strong>jących litoś<strong>ci</strong>.Sojo<strong>ci</strong> nie zmienili swoich obyczajów i wtedy <strong>na</strong>wet. gdy szalejący Rosjanie, niszczącwłasną ojczyznę, wnieśli do Urianchaju zarazę mordu i grabieży. Uchodzili ze swemista<strong>da</strong>mi, z dobytkiem i z rodzi<strong>na</strong>mi <strong>na</strong> południe pod Tannu-Oła, dążąc do ziemi „nojonów”(książąt) Sołdżaku i Kemczyku. Wschodnia droga tego uchodźtwa <strong>ci</strong>ągnęła się doliną Biuret-Ho. Codziennie więc spotykaliśmy rodziny sojockie, u<strong>ci</strong>ekające od partyzantów konno i <strong>na</strong>wielbłą<strong>da</strong>ch, wiozące swój majątek <strong>na</strong> „arbach” (dwukołowych <strong>ci</strong>ężkich wozach), które<strong>ci</strong>ągnęły bawoły lub jaki. Na pastwiskach górskich pasły się przepędzane sta<strong>da</strong> i tabuny koni.W miejscach nieuczęszczanych dotychczas, z<strong>na</strong>jdowaliśmy ślady sojockich biwaków. Szybkozdążaliśmy <strong>na</strong> wschód, jadąc ś<strong>ci</strong>eżką, wijącą się brzegiem Biuret-Ho, i po dwóch dniachzaczęliśmy się wspi<strong>na</strong>ć <strong>na</strong> szczyt wysokiego łańcucha górskiego, oddzielającego dolinęBiuret-Ho od rzeki Hargi, pozostawiając wtyle Sojotów, powoli dążących ze sta<strong>da</strong>mi i„arbami”.Przejś<strong>ci</strong>e przez te góry było bardzo strome i obfitowało w leżące <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>eżce olbrzymiemodrzewie i w bag<strong>na</strong>, co w bardzo przykry sposób przeszkadzało <strong>na</strong>szemu posuwaniu się<strong>na</strong>przód. Nieraz musieliśmy w <strong>ci</strong>ągu kilku godzin jechać staczającemi się w przepaśćławicami kamiennemi, pośród olbrzymich głazów, przyniesionych niegdyś przez lodowce,które tu przed tysiącole<strong>ci</strong>ami topniały. Kilkakrotnie podczas przejś<strong>ci</strong>a przez <strong>taki</strong>e „moreny”,myśleliśmy, że konie <strong>na</strong>m padną od znużenia. Nasza ś<strong>ci</strong>eżka biegła niekiedy samym brzegiemprzepaś<strong>ci</strong>, a z pod nóg końskich zrywały się i pełzały <strong>na</strong>dół potoki piasków ruchomych idrobnych kamieni.Jadąc przez jedną z <strong>taki</strong>ch stromych gór, skła<strong>da</strong>jącą się z pokładów ruchomego piasku,byliśmy zmuszeni zsiąść z koni i biec około dwóch kilometrów, prowadząc konie za uzdy.Chwilami, gdy biegliśmy po piasku, wyczuwaliśmy, jak ziemia całą swą masą szybkospełzała w przepaść. Nogi aż do kolan grzęzły w piasku, i dość było jednego nieostrożnegokroku, jednego nieobmyślonego ruchu, aby ten piasek, dążący wdół, porwał <strong>na</strong>s i rzu<strong>ci</strong>ł wprzepaść. Taki los spotkał jednego z <strong>na</strong>szych koni <strong>ci</strong>ężarowych, <strong>który</strong> zbyt głęboko ugrzązł wpiasku i nie mógł już walczyć z jego mchem i lawirować. Ławica runęła wraz znieszczęśliwym koniem w przepaść. Usłyszeliśmy trzask łamanych drzew, a po chwili zzakrętu ś<strong>ci</strong>eżki dostrzegliśmy zdruzgotane <strong>ci</strong>ało konia, przebitego <strong>na</strong>wskroś pniem <strong>ci</strong>enkiejbrzozy. Biała kora drzewa była zbroczo<strong>na</strong> krwią, a pod niem leżały wnętrznoś<strong>ci</strong> konia. Zwielkim trudem u<strong>da</strong>ło się <strong>na</strong>m dotrzeć <strong>na</strong> dno przepaś<strong>ci</strong>, by zdjąć z niego siodło i worki zpożywieniem.Nieco <strong>da</strong>lej stanęła i nie mogła już iść jed<strong>na</strong> ze szkap <strong>ci</strong>ężarowych, która towarzyszyła<strong>na</strong>m od rosyjskiej granicy Urianchaju. Nie pomogły krzyki i bi<strong>ci</strong>e. Koń stał ponury i drżący.Zdjęliśmy z niego siodło i <strong>ci</strong>ężary. Stał jeszcze kilka minut, a później się położył.Właśnie <strong>na</strong>tenczas zbliżyli się do <strong>na</strong>s jacyś Sojo<strong>ci</strong>. Bardzo uważnie zba<strong>da</strong>wszy izmacawszy nogi, grzbiet i głowę konia, zawyrokowali:– Ten koń już nigdy <strong>da</strong>lej nie pójdzie. Mózg wysechł mu od znużenia.


31Rozstaliśmy się z <strong>na</strong>szym starym towarzyszem niebezpiecznej podróży. Z wysokiej góryjeszcze go raz ujrzeliśmy. Wy<strong>da</strong>ł się <strong>na</strong>m czarną, nieruchomą plamą <strong>na</strong> bru<strong>na</strong>tnej trawie,przyprószonej śniegiem; leżał w tem położenia, w jakiem go zostawiliśmy. Nocą wilki pewnoprzerwały nić jego smutnego ży<strong>ci</strong>a, gdyż mnóstwo śladów tych drapieżników widzieliśmywszędzie <strong>na</strong> śniegu i <strong>na</strong> błotach.Wieczorem wjechaliśmy <strong>na</strong> bardzo malownicze płaskowzgórze. porosłe wspaniałym lasemmodrzewiowym, przypomi<strong>na</strong>jącym park angielski. Wkrótce spostrzegliśmy <strong>na</strong> niewysokimpagórku kilka sojockich „jurt” (<strong>na</strong>miotów), pokrytych korą, co świadczyło, że trafiliśmy <strong>na</strong>koczowisko myśliwych. Przez spiczaste wierzchołki jurt wznosił się dym. Po chwili kilkuSojotów ze strzelbami w rękach wybiegło z jurt i skierowało się ku <strong>na</strong>m.Podniesionemi głosami zaczęli <strong>na</strong>s objaśniać, że miejscowy książę – nojon Sołdżaku,rozkazał nikogo nie wpuszczać w granice swoich posiadłoś<strong>ci</strong>, ponieważ wiedział, że mogąprzyjść „źli ludzie”, którzy zabijają i rabują.– Powracaj<strong>ci</strong>e tam, skąd przybyliś<strong>ci</strong>e – radził <strong>na</strong>m stary Sojot, z trwogą patrząc <strong>na</strong> mnie.O wyko<strong>na</strong>niu tej rady nie mogło być <strong>na</strong>wet mowy, choćby z tego powodu, że dojść tam,skąd przybyliśmy, było absolutnie niemożliwe, a co <strong>na</strong>jważniejsze, dlatego, że szliśmy <strong>na</strong>Wschód i musieliśmy tam dojść.Przerwałem w sposób rozkazujący sprzeczkę, która wynikła pomiędzy Sojotami. arosyjskimi oficerami z powodu zarządzenia nojo<strong>na</strong>, i zapytałem, wskazując <strong>na</strong> dolinę,prze<strong>ci</strong>ętą niebieską wstęgą zamarzniętej rzeki:– Jak się <strong>na</strong>zywa ta rzeka?– Oj <strong>na</strong>! – odpowiedział stary Sojot. – Tu się zaczy<strong>na</strong>ją posiadłoś<strong>ci</strong> nojo<strong>na</strong> Sołdżaku, i <strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>wległy brzeg zakazano <strong>na</strong>m przepuszczać obcych.– Rozumiem! – odparłem spokojnie. – Lecz spodziewałem się, że prawo goś<strong>ci</strong>nnoś<strong>ci</strong> jest uSojotów w poszanowaniu, a więc pozwól<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>m rozgrzać się i pożywić w waszych jurtach,przy waszych ogniskach.– Prosimy! Prosimy! – zawołali Sojo<strong>ci</strong> i poprowadzili <strong>na</strong>s ku swym jurtom.W drodze zdążyłem poczęstować starego Sojota papierosem, a innemu ofiarowałempudełko z kilku zapałkami! Wszyscy szliśmy kupą i tylko jeden Sojot, opierając się <strong>na</strong>strzelbie, z trudem wchodził <strong>na</strong> pagórek i co chwila przystawał, wy<strong>ci</strong>erając twarz rękawemkożucha.– Chory? – zapytałem.– Tak! – ze smutkiem w głosie odparł stary. – To mój syn – Ereksen. Już mija tydzień, jakpłynie mu krew nosem. Osłabł doszczętu...Zatrzymałem się i zawołałem młodego Sojota.– Rozepnij kożuch! – rozkazałem. – Ob<strong>na</strong>ż piersi i szyję, a twarzą zwróć się do nieba!Chory <strong>na</strong>tychmiast spełnił rozkaz, ja zaś <strong>na</strong><strong>ci</strong>snąłem ma wielkie <strong>na</strong>czynia szyi i po paruminutach powiedziałem:– Krew zatrzyma<strong>na</strong> i więcej nie będzie <strong>ci</strong> płynęła. Idź do jurty i połóż się!Krwotoki z nosa często moż<strong>na</strong> zatamować w <strong>taki</strong> prosty sposób, lecz „magiczne” działaniemoich palców wywarło olbrzymie wrażenie <strong>na</strong> Sojotów.– Ta – Lama! Ta – Lama! (wielki lekarz) – zawołał stary Sojot, nisko schylając przedemną głowę.W jur<strong>ci</strong>e wyjodynowałem nos mego pacjenta i wtedy dopiero przystąpiłem do pi<strong>ci</strong>aherbaty. Stary gospo<strong>da</strong>rz uporczywie milczał, myśląc <strong>na</strong>d czemś poważnem. Wresz<strong>ci</strong>eodszedł <strong>na</strong> bok i długo <strong>na</strong>radzał się z resztą Sojotów.Gdy powró<strong>ci</strong>ł, zwró<strong>ci</strong>ł się do mnie z <strong>na</strong>stępującemi słowami:– Żo<strong>na</strong> nojo<strong>na</strong> chora <strong>na</strong> oczy. Myślę, że nojon będzie rad „Wielkiemu Lekarzowi”. O achyba mię nie ukarze; prze<strong>ci</strong>eż rozkazano nie puszczać „złych ludzi”, a dobrych moż<strong>na</strong>?Nie zdradzając swej radoś<strong>ci</strong> z powodu <strong>taki</strong>ego rozumowania, odrzekłem chłodno:


32– Uczynisz, jak zechcesz. Ja umiem dobrze leczyć oczy, lecz skoro nie wolno przekroczyćOjny, pojadę zpowrotem.– Nie! Nie! – z przerażeniem zawołał Sojot. – Ja sam was poprowadzę do nojo<strong>na</strong>. Ta –Lama, Ta – Lama...Usiadł przy ognisku, koło którego krzątała, się mło<strong>da</strong> o czerwonej twarzy Sojotka, zapaliłdługą fajkę, zrobił dwa po<strong>ci</strong>ągnię<strong>ci</strong>a i, otarłszy cybuch rękawem, po<strong>da</strong>ł mnie. Przyjąłem,jeszcze raz wytarłem cybuch i u<strong>da</strong>łem, że palę. Zkolei stary Sojot poczęstował fajkąwszystkich moich towarzyszy, otrzymawszy wzamian od każdego z <strong>na</strong>s papieros, trochętytoniu fajkowego i zapałki. Przyja<strong>ci</strong>elski stosunek <strong>na</strong>wiązał się szybko. Wkrótce do jurty<strong>na</strong>pakowało się tylu Sojotów, mężczyzn, kobiet i dzie<strong>ci</strong>, oraz psów, że nie moż<strong>na</strong> było sięporuszyć. Zjawił się jakiś krótko ostrzyżony i ogolony lama, ubrany w szeroki płaszczkarmazynowy z różańcem, owiniętym dokoła prawej ręki. Jego ubranie i wygląd wyróżniałygo pośród tłumu brudnych Sojotów z warkoczami i w wojłokowych czapkach, upiększonychogo<strong>na</strong>mi wiewiórek. Lama był bardzo grzeczny dla <strong>na</strong>s, lecz spoglą<strong>da</strong>ł łapczywie <strong>na</strong> <strong>na</strong>szezłote obrączki ślubne i <strong>na</strong> zegarki. Postanowiłem skorzystać z tej cechy skromnego kapła<strong>na</strong>Buddhy. Poczęstowawszy go herbatą z sucharami, <strong>na</strong>wiązałem rozmowę o dobrych koniachsojockich, zaz<strong>na</strong>czywszy, że potrzebuję <strong>na</strong>być jednego.– Kup<strong>ci</strong>e ode mnie, mam dobrego konia, <strong>na</strong>zywa się „Toruch” – rzekł lama. – Tu <strong>na</strong> Ojniewszyscy go z<strong>na</strong>ją. Lecz uprzedzam, że pieniędzy nie wezmę, zamienić się zaś mogę.Zaczął się targ i trwał bardzo długo. Wresz<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>byłem bardzo dobrego i mocnegogniadego konia sojockiego i młodego kozła, od<strong>da</strong>wszy lamie złotą obrączkę, nieprzemakalnepalto i skórzaną torbę.Tu, <strong>na</strong> Ojnie, po raz pierwszy spróbowaliśmy prawdziwej azjatyckiej kuchni, oczywiś<strong>ci</strong>e zbara<strong>na</strong>. Przywleczono tłustego bara<strong>na</strong>, i w mgnieniu oka Sojo<strong>ci</strong> już go piekli <strong>na</strong> węglach,gotowali w dużej misie żelaznej, z wnętrznoś<strong>ci</strong> przyrządzali jakąś polewkę, w której gotowałysię <strong>na</strong>poczekaniu zrobione kiełbaski z flaków i z tłuszczu. Po sutej kolacji i bardzo zimnymnoclegu <strong>na</strong>zajutrz po południu ruszyliśmy <strong>da</strong>lej, prowadzeni przez starego Sojota.Droga biegła doliną rzeki Ojny. Stary opowiedział <strong>na</strong>m, że ta doli<strong>na</strong> łączyła się <strong>na</strong>wschodzie z olbrzymią doliną świętego i tajemniczego jeziora Teri-Nur. Droga była łatwa dojazdy, a mimo to wkrótce przeko<strong>na</strong>liśmy się, że wierzchowiec mego towarzysza i mój, a takżejeszcze trzy konie z oddziału w <strong>na</strong>jlepszym razie dojdą tylko do siedziby nojo<strong>na</strong>, gdzie znów<strong>na</strong>s będzie oczekiwała przykra procedura <strong>na</strong>bywania świeżych.Zaczęliśmy spotykać sta<strong>da</strong> i tabuny. Coraz częś<strong>ci</strong>ej widzieliśmy grupy jurt sojockich.Miejscowość była gęsto zaludnio<strong>na</strong>, gdyż wszędzie spotykaliśmy dosko<strong>na</strong>łe pastwiska, jak wdoli<strong>na</strong>ch, tak też i <strong>na</strong> górskich płaszczyz<strong>na</strong>ch.Zbliżaliśmy się do siedziby księ<strong>ci</strong>a Soldżaku. Przewodnik pojechał <strong>na</strong>przód, aby uprzedzićnojo<strong>na</strong> o <strong>na</strong>szem przyby<strong>ci</strong>u. Cho<strong>ci</strong>aż stary był przeko<strong>na</strong>ny, że nojon u<strong>ci</strong>eszy się z przyby<strong>ci</strong>a„Ta-Łamy”, jed<strong>na</strong>k <strong>na</strong> jego twarzy malowały się niepokój i trwoga, gdyż wiedział, że zakażde przekroczenie rozkazu księ<strong>ci</strong>a mógł dostać dużą porcję kijów bambusowych.Po paru godzi<strong>na</strong>ch, dążąc drogą, wskazaną przez <strong>na</strong>szego przewodnika, zobaczyliśmywielkie gra<strong>na</strong>towe jurty z żółtemi i niebieskiemi flagami, powiewającemi <strong>na</strong>d niemi:domyśliliśmy się, że przed <strong>na</strong>mi jest koczownicza stolica nojo<strong>na</strong> księstwa Soldżaku.Spotkaliśmy pastucha, pędzącego spore stado ogromnych jaków. Ci mieszkańcy tajemniczychgór Tybetu ponuro, niedowierzająco i złowrogo spozierający, rozstępowali się przed <strong>na</strong>mi.Były to olbrzymy z pasmami długich, jak grzywa, włosów <strong>na</strong> bokach, ze wspaniałemikońskiemi ogo<strong>na</strong>mi i z długiemi, ostremi rogami, zawsze groźnie <strong>na</strong>stawionemi. Wkrótce zkrzaków wynurzył się <strong>na</strong>sz Sojot. Twarz jego promieniała radoś<strong>ci</strong>ą. Wymachując rękami,wołał:– Nojon prosi ta-lamę aby był jego goś<strong>ci</strong>em, i zaprasza wszystkich jego przyja<strong>ci</strong>ół doswoich jurt! Nojon bardzo się u<strong>ci</strong>eszył!


33Musiałem pomyśleć o dyplomacji. Gdy podjechaliśmy do dużej gra<strong>na</strong>towej jurty księ<strong>ci</strong>a,spotkało <strong>na</strong>s dwóch urzędników, z kitami pawich piór <strong>na</strong> spiczastych czapkach mongolskich,które w niewyjaśniony sposób trzymają się tak mocno <strong>na</strong> okrągłych czaszkach tubylców.Urzędnicy z uniżonemi ukło<strong>na</strong>mi prosili cudzoziemskiego nojo<strong>na</strong> – „wielkiego lekarza”, abywszedł do jurty nojo<strong>na</strong>, władcy Soldżaku i opieku<strong>na</strong> Darchat-Uła.Razem z towarzyszem – agronomem weszliśmy do księ<strong>ci</strong>a. Był to mały, wychudły iwyschły staruszek, krótko ostrzyżony i gładko wygolony. Miał <strong>na</strong> głowie bogatą czapkębobrową ze spiczastym żółtym jedwabnym wierzchem, <strong>na</strong> którego szczy<strong>ci</strong>e była czerwo<strong>na</strong>gałka, oz<strong>na</strong>czająca wysoki stopień w biurokracji chińsko-mongolskiej. Od tej gałki poziomozwieszała się wspaniała kila z długich piór pawich. Książę był w ogromnych okularachchińskich w czarnej oprawie rogowej. Siedział nieruchomo i poważnie <strong>na</strong> niskiej czerwonejsofie i powoli przebierał palcami pa<strong>ci</strong>orki różańca. Książę Soldżaku był lamą i jednocześniehutuchtą (przeorem) klasztoru w pobliżu Teri-Nura.Gdy weszliśmy, nojon łaskawie <strong>na</strong>s powitał, kazał po<strong>da</strong>ć dla <strong>na</strong>s niskie taburety,posadziwszy <strong>na</strong>s twarzami do ognia, palącego się w bronzowym piecyku.Księż<strong>na</strong> bardzo przystoj<strong>na</strong>, o cerze białej, niezwykłej u kobiet mongolskich i z długiem!warkoczami, częstowała <strong>na</strong>s herbatą, <strong>ci</strong>astkami chińskiemi i sojockim suchym i twardym, jakkamień, serem. Zjawiły się tradycyjne fajki goś<strong>ci</strong>nnoś<strong>ci</strong>, lecz sam książę – lama nie palił:przyjął ode mnie moją fajkę, p otrzymał ją w ręku i zwró<strong>ci</strong>ł wraz ze swoją tabakierką wformie kosztownego flakonu z zielonego nefrytu, z wyrzeźbionym <strong>na</strong> nim smokiem chińskim.Gdy pierwsza etykieta była skończo<strong>na</strong>, zapanowało milczenie. Czekaliśmy <strong>na</strong> odezwaniesię księ<strong>ci</strong>a – nojo<strong>na</strong>. Poważnym głosem za<strong>da</strong>ł kilka zwykłych pytań:czy pomyślnie podróżujemy, jak zdrowie jeźdźców, koni, i wresz<strong>ci</strong>e, otrzymawszyodpowiedź, zapytał o <strong>na</strong>sze <strong>da</strong>lsze zamiary. Opowiedziałem mu o wszystkiem z całąszczeroś<strong>ci</strong>ą i prosiłem o okazanie <strong>na</strong>m goś<strong>ci</strong>nnoś<strong>ci</strong>, tak potrzebnej dla wypoczynku ludzi ikont.Nojon obiecał <strong>na</strong>m swoją opiekę i <strong>na</strong>tychmiast rozkazał postawić dla <strong>na</strong>s cztery jurty.– Słyszałem – rzekł – że cudzoziemski nojon jest z<strong>na</strong>komitym lekarzem?– Umiem leczyć niektóre choroby – odrzekłem – i mam z sobą trochę lekarstw. Lecz niejestem lekarzem, tylko uczonym w zakresie innych <strong>na</strong>uk.Nojon jed<strong>na</strong>k tego nie mógł zrozumieć. Leczę, a więc jestem lekarzem.– Moja żo<strong>na</strong> – zaczął znowu – już od dwóch miesięcy jest chora <strong>na</strong> oczy. Niech ta-lamaporadzi <strong>na</strong> tę dolegliwość.Obiecałem uczynić wszystko co będzie w mojej mocy, i prosiłem księżnę o pokazanie michorych oczu. Stwierdziłem zwykłe zapalenie błony śluzowej powiek, którego dostała odogólnego brudu i od dymu ogniska w jur<strong>ci</strong>e, od czego nie są wolni <strong>na</strong>wet udzielni książętaSojotów.Po rozkulbaczeniu koni, przystąpiłem do czynnoś<strong>ci</strong> eskulapa. Starannie przemyłemgnojące się oczy wodą z mydłem i z kwasem bornym, a później wpuś<strong>ci</strong>łem trochę kroplicynkowych, poradziwszy leżeć kilka minut z zamkniętemi oczyma i z zimnym okładem <strong>na</strong>powiekach. Obiecałem wieczorem wstąpić i powtórzyć leczenie.– Proszę ta-lamę, bardzo proszę wyleczyć mię! – zwró<strong>ci</strong>ła się do mnie księż<strong>na</strong> z gorącąprośbą w głosie. – Niech ta-lama nie porzuca <strong>na</strong>s aż wyleczy! Damy baranów, mleka i mąki,ile dla was wszystkich potrzeba, tylko niech ta-lama wyleczy! Teraz często płaczę... Miałamprześliczne oczy, i mój mąż, nojon, zawsze powtarzał, że one płoną, jak gwiazdy <strong>na</strong> niebie.Teraz stały się czerwone. Ja tego nie przeżyję!Przy tych słowach księż<strong>na</strong> bardzo mile tupnęła nóżką, a później kokieteryjnie przez łzyuśmiechnęła się do mnie i zapytała:– Wyleczy? Tak?


34Charakter i postępowanie pięknej kobiety wszędzie są jed<strong>na</strong>kowe, czy to w wesołejWarszawie, czy <strong>na</strong> Nowo-Yorskim Broadway, czy <strong>na</strong> brzegach Tamizy, czy w Paryżu, czyteż w dzikim, chmurami spowitym Tannu-Ołu, w wojłokowej jur<strong>ci</strong>e pięknoś<strong>ci</strong> sojockiej,księżny Soldżaku i Darchat-Uła!– Będę się starał! Będę się bardzo starał „inyń” (władczyni) – zapewniał świeżo upieczonyokulista.Popasaliśmy tu, <strong>na</strong> brzegu zimnej, szalonej Hargi dziesięć dni, otoczeni dowo<strong>da</strong>migoś<strong>ci</strong>nnoś<strong>ci</strong> i przyjaźni rodziny książęcej. Oczy księżnej, które swoim blaskiem zwiodłyprzed ośmiu laty z drogi celibatu już mocno podstarzałego nojo<strong>na</strong> – lamę, przestały się gnoić,znikła czerwoność, znikł stan zapalny i nieprzyjemny, ostry ból. „Inyń” nie posia<strong>da</strong>ła się zradoś<strong>ci</strong> i nie wypuszczała z rąk zwier<strong>ci</strong>adła, w zachwy<strong>ci</strong>e się sobie przyglą<strong>da</strong>jąc.Nojon po<strong>da</strong>rował mi pięć dość dobrych koni, dziesięć baranów i duży worek mąki, z której<strong>na</strong>tychmiast <strong>na</strong>piekliśmy sucharów.Mój towarzysz-agronom <strong>da</strong>ł mu za to nowy 500-rublowy banknot rosyjski; ode mnie zaśksiążę dostał niewielki kawałek rodzimego złota, z<strong>na</strong>lezionego w łożysku małej rzeczki, ikieszonkowy rewolwer z dziesię<strong>ci</strong>u <strong>na</strong>bojami.Cała rodzi<strong>na</strong> i urzędnicy księ<strong>ci</strong>a odprowadzali <strong>na</strong>s do „kurę” (klasztoru), położonego opięt<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e kilometrów od koczowiska władcy Soldżaku. Prowadził <strong>na</strong>s Sojot, wysłany przeznojo<strong>na</strong> z rozkazem konwojowania <strong>na</strong>s aż do Kosogołu.Nie zatrzymaliśmy się w „kure”, lecz około „dugu<strong>na</strong>” – chińskiej osady handlowej.Chińscy kupcy, patrząc <strong>na</strong> <strong>na</strong>s zpodełba, zaczęli <strong>na</strong>stręczać różne towary, szczególnie kusząc<strong>na</strong>s okrągłemi, glinianemi „łancho<strong>na</strong>mi” (karafkami) z „majgoło”, słodką, chińską wódkąanyżową. Nie mieliśmy ani srebra w kawałach, ani chińskich kałgańskich dolarówpapierowych, więc ze smutkiem spoglą<strong>da</strong>liśmy <strong>na</strong> apetyczne „łanchony”. Nojon jed<strong>na</strong>krozkazał <strong>da</strong>ć <strong>na</strong>m pięć butelek i zapisać je <strong>na</strong> swój rachunek osobisty.Później, podczas wieczorów zimowych, nieraz wspomi<strong>na</strong>liśmy bardzo wdzięcznie staregonojo<strong>na</strong>, racząc się słodką wódką z gorącą herbatą, i trzeba przyz<strong>na</strong>ć, że nikt z oddziału nie byłobojętny dla sympatycznych „łanchonów”, które starannie owijano w szmaty i w suchą trawę,żeby się nie stłukły w <strong>na</strong>szych worach skórzanych. Niech nie oburzają się moraliś<strong>ci</strong> iprze<strong>ci</strong>wnicy alkoholu! Naduży<strong>ci</strong>a alkoholu nie było. Pomyśleć tylko: pięć „łanchonów” iosiem<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e zdrowych, bezdennych gardzieli! Oprócz tego – mróz od 15 – 20 stopni iczter<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e godzin dziennie <strong>na</strong> siodle!Lecz dość usprawiedliwień, gdyż widzę, że moraliś<strong>ci</strong> już się uspokoili i nie oburzają sięwcale.TAJEMNICE, CUDA I POTYCZKA.Tegoż dnia wieczorem jechaliśmy brzegami dużego „świętego” jeziora Teri-Nur. Jeziorozamarzło tylko przy brzegach, i mogliśmy obserwować je w całej okazałoś<strong>ci</strong>. Jest to wielkapowierzchnia żółtej, mętnej wody. W kilku miejscach nie<strong>da</strong>leko brzegów rosły niewysokietrz<strong>ci</strong>ny, już bru<strong>na</strong>tne, połamane przez mroźne wiatry. Pośrodku jeziora wynurzała się z wodywysepka, znikająca corocznie. Na niej rosło kilka już pa<strong>da</strong>jących drzew, a śród nich moż<strong>na</strong>było dostrzec jakieś stare ruiny baszt i murów z gliny, zwykłej budowy chińskiej.Przewodnik opowiedział <strong>na</strong>m, że przed 75–100 laty Teri-Nuru nie było; <strong>na</strong> równinie zaśleżała sil<strong>na</strong> forteca chińska. Jakiś święty lama za uczynioną mu przez komen<strong>da</strong>nta chińskiegokrzywdę wyklął fortecę i załogę, przepowiedziawszy jej prędką i straszną zgubę. Zaraz<strong>na</strong>zajutrz ze wszystkich studni lunęły potoki wody, zburzyły mury i budynki. Załoga chińskazginęła bez śladu, i tylko czasem fale wzburzonego jeziora wyrzucają <strong>na</strong> brzegi stare czaszki ikoś<strong>ci</strong> ludzkie. Jezioro powiększa się co rok, podchodząc coraz to bliżej do okalających je gór.


35Po godzinie ominęliśmy od wschodu Teri-Nur, i jezioro znikło za lasem. Droga nie była<strong>ci</strong>ężka, lecz przewodnik uprzedzał, że czekają <strong>na</strong>s miejscowoś<strong>ci</strong> bardzo trudne do przeby<strong>ci</strong>a.Doszliśmy do nich po dwóch dniach. Przed <strong>na</strong>mi był gęsty las, rozpoś<strong>ci</strong>erający się <strong>na</strong> górze,pokrytej grubą warstwą śniegu. Za tą górą w promieniach zachodzącego słońca piętrzyły sięmajestatyczne szczyty, pokryte wiecznemi śniegami, z <strong>który</strong>ch w różnych miejscach wznosiłysię <strong>na</strong>gie, bezbarwne skały. Były to wschodnie <strong>na</strong>jwyższe odnogi Tannu-Ołu. Zatrzymaliśmysię <strong>na</strong> nocleg pod lasem i o świ<strong>ci</strong>e zaczęliśmy przedzierać się przez gęsty bór. Do południaprowadził <strong>na</strong>s Sojot przez las, robiąc ogromne, kręte zygzaki, gdyż wszędzie drogę tamowałyniezliczone, głębokie wąwozy, przysypane śniegiem, wysokie ś<strong>ci</strong>any z leżących drzew lub teżzwały kamieni i skał, które stoczyły się z gór. Namordowawszy się w <strong>ci</strong>ągu kilku godzin,nieoczekiwanie powró<strong>ci</strong>liśmy <strong>na</strong> miejsce <strong>na</strong>szego noclegu. Nie było wątpliwoś<strong>ci</strong>, żeprzewodnik zbłądził i zupełnie stra<strong>ci</strong>ł drogę. Na jego twarzy malowało się paniczneprzerażenie.– Złe duchy starego lasu nie przepuszczają <strong>na</strong>s! – szeptał drżącemi wargami. – Zły to z<strong>na</strong>k!Lepiej powracać <strong>na</strong> Hargę do nojo<strong>na</strong>.Krzyknąłem <strong>na</strong> niego gniewnie, i Sojot znowu poprowadził <strong>na</strong>s, cho<strong>ci</strong>aż stra<strong>ci</strong>ł wszelką<strong>na</strong>dzieję odszukania ś<strong>ci</strong>eżki przez Tannu-Ołu, nie robiąc <strong>na</strong>wet żadnych w tym kierunkuwysiłków. Na szczęś<strong>ci</strong>e jeden z moich ludzi, myśliwy urianchajski, zauważył <strong>na</strong><strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a <strong>na</strong>drzewach. Były to z<strong>na</strong>ki, wskazujące ś<strong>ci</strong>eżkę ukrytą pod głębokim śniegiem. Brnąc śniegiem,przeszliśmy ten las „złych duchów”, prze<strong>ci</strong>ęliśmy inny mniejszy, skła<strong>da</strong>jący się z czarnych,gołych, spalonych modrzewi, i zatrzymaliśmy się o zachodzie słońca w niewielkim gaiku tużu podnóża Tannu-Ołu. Wkrótce zapadł zmrok, jednocześnie zaś zerwał się wicher i niósł zsobą chmury śniegu, zasłaniające białą płachtą cały widnokrąg.W okamgnieniu <strong>na</strong>sz obóz był zasypany głębokim śniegiem; konie stały, jak białe widma,nie odgrzebywały trawy z pod śniegu i nie ch<strong>ci</strong>ały odchodzić od ogniska. Wiatr szarpał imgrzywy i ogony. W szczeli<strong>na</strong>ch i wąwozach górskich wicher huczał, gwiz<strong>da</strong>ł i jęczał.Chwilami z<strong>da</strong>wało się, że setki głosów smutnych śpiewają jakąś pieśń złowrogą, pełną grozy.Z<strong>da</strong>leka dochodziły <strong>na</strong>s odgłosy ponurego wy<strong>ci</strong>a zgrai wilków.Już większa część oddziału pokładła się koło ogniska, gdy zbliżył się do mnie przewodniki rzekł:– Nojonie! Pójdźmy do „obo”... Chcę <strong>ci</strong> coś pokazać.Poszliśmy. Na samym początku stromej ś<strong>ci</strong>eżki leżała kupa dużych kamieni ze złożonym<strong>na</strong> nich bezładnym stosem suchych gałęzi. „Obo” jest lamaickim z<strong>na</strong>kiem świętym, <strong>który</strong>mnisi lamowie ukła<strong>da</strong>ją w niebezpiecznych miejscach. „Obo” – to ołtarz <strong>na</strong> cześć złychdemonów, władców tych miejsc niebezpiecznych. Przejeżdżający Mongołowie i Sojo<strong>ci</strong>skła<strong>da</strong>ją tu swe skromne ofiary błagalne lub dziękczynne, wieszając <strong>na</strong> gałęziach „obo”szmaty, kosmyki włosów, wyrwanych z końskiej grzywy lub „chatyki”, t. j. długie pasmaniebieskiej jedwabnej materji, które <strong>da</strong>ją w prezen<strong>ci</strong>e osobom duchownym lub starszyźnie.Czasem stawiają miseczki z prosem, z bobem lub solą.– Spójrz! – szepnął Sojot. – Chatyków niema... Wiatr zerwał i uniósł jedwabne szmaty iprzewró<strong>ci</strong>ł miseczki z ofiarami.– Demony są gniewne... Nie puszczą <strong>na</strong>s, nie ułatwią <strong>na</strong>m drogi przez Tannu-Ołu.Sojot <strong>na</strong>gle schwy<strong>ci</strong>ł mię za rękę i błagającym głosem prosił:– Powróćmy, nojonie, powróćmy! Demony nie chcą użyczyć <strong>na</strong>m drogi przez swoje góry.Nikt tu nigdy w zimie nie przechodzi. Już dwadzieś<strong>ci</strong>a lat gniewają się demony, i każdyśmiałek – myśliwy lub pastuch, usiłujący przejść tę drogę, ginął. Demony posyłały <strong>na</strong> niegośnieżną zamieć i mrozy. Widzisz? Wszystko to już się zaczęło... Dużo ludzkich koś<strong>ci</strong> leży <strong>na</strong>tych strasznych szczytach, nikt nie powró<strong>ci</strong>ł do swojej jurty. Wracajmy wszyscy do <strong>na</strong>szegoksię<strong>ci</strong>a, u którego doczekamy się <strong>ci</strong>epłych dni wiosny i wtedy...


36Nie słuchałem <strong>da</strong>lej tchórza i poszedłem zpowrotem do ogniska, ledwie widocznego przezśnieg mknący z szaloną szybkoś<strong>ci</strong>ą. W obawie możliwej u<strong>ci</strong>eczki przewodnika kazałemwystawić wartę <strong>na</strong> noc i bacznie <strong>na</strong> niego uważać.W nocy obudził mię wartownik-oficer i rzekł:– Może być, że ja się mylę, lecz z<strong>da</strong>je mi się, słyszałem huk strzała karabinowego...Cóż mogłem <strong>na</strong> to powiedzieć? Może gdzieś tacy, jak my, podróżni <strong>da</strong>wali syg<strong>na</strong>łzbłądzonym towarzyszom, lub może oficer się pomylił, przyjąwszy za wystrzał łoskotpa<strong>da</strong>jących brył śniegu i lodu.Zasnąłem i odrazu przyśnił mi się bardzo wyraźnie dziwny krajobraz.Zobaczyłem nieskończenie długą płaszczyznę śnieżną, przez którą brnął czarny wążjeźdźców. Poz<strong>na</strong>łem <strong>na</strong>sze konie <strong>ci</strong>ężarowe, poz<strong>na</strong>łem Kałmuka <strong>na</strong> zabawnym, czarnymkoniu w wielkie plamy białe i z garbatym pyskiem. Widziałem, jak zaczęliśmy spuszczać sięz gór <strong>na</strong> dolinę, oblani jaskrawem światłem słońca. Później <strong>na</strong>stała noc, i zoczyłem niewielkigaik z płonącem ogniskiem <strong>na</strong> jego skraju, a przy ognisku moich ludzi i konie. Wyraźniesłyszałem szum niezamarzniętego potoku i <strong>na</strong> śniegu, leżącym <strong>na</strong> jego brzegach, ujrzałemkrwawordzawe plamy.Naraz ogień buchnął wysokim płomieniem. Drgnąłem i obudziłem się.Poczy<strong>na</strong>ł się świt. Obudziłem swój oddział i kazałem śpieszyć się z herbatą i zkulbaczeniem koni.Zamieć wzmagała się coraz bardziej. Śnieg bił w oczy ze straszną siłą, pokrywającwszelkie ślady ś<strong>ci</strong>eżki. Mróz stawał się tęższy.Naresz<strong>ci</strong>e wsiedliśmy <strong>na</strong> koń. Na czele oddziału jechał Sojot, szukający <strong>na</strong>próżno oz<strong>na</strong>kdrogi. Przewodnik coraz częś<strong>ci</strong>ej zatrzymywał się, bezradnie i z przerażeniem oglą<strong>da</strong>jąc sięwokoło. Wpa<strong>da</strong>liśmy do głębokich wyrw, ukrytych pod śniegiem śród skał, wspi<strong>na</strong>liśmy się<strong>na</strong> wysokie stosy kamieni. Wresz<strong>ci</strong>e Sojot zawró<strong>ci</strong>ł konia i zbliżył się do mnie.– Nie chcę tu zginąć i <strong>da</strong>lej nie pojadę! – zawołał gwałtownym zrozpaczonym głosem.Pierwszym moim odruchem była chęć <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a tego tchórza <strong>na</strong>hajem. Prze<strong>ci</strong>eż byliśmy takblisko Mongolji, tej „ziemi obiecanej” dla <strong>na</strong>s, przez którą mogliśmy już spokojnie zdążać docelu, i raptem jakiś Sojot sprze<strong>ci</strong>wia się mojej woli. Wy<strong>da</strong>ł mi się on <strong>na</strong>jwiększym wrogiem.Lecz się pohamowałem i nie uderzyłem przewodnika. W głowie mi błysnęła myśl zupełniedzika, fantastycz<strong>na</strong>.– Słuchaj! – zwró<strong>ci</strong>łem się do Sojota, mówiąc spokojnym, lecz bardzo stanowczym głosem– jeżeli zawró<strong>ci</strong>sz konia i będziesz usiłował stąd odjechać lub u<strong>ci</strong>ec, dostaniesz kulą w kark izginiesz nie <strong>na</strong> szczytach Tannu-Ołu, gdzie zginęli odważni, ale tu, <strong>na</strong> Jego schyłkach, jakpies tchórzliwy. Uważaj teraz, co <strong>ci</strong> będzie mówił ta-lama, któremu Wielki Burchan (Bóg) <strong>da</strong>łmoc patrzenia w przyszłość. Wszystko będzie dobrze, i nic <strong>na</strong>m nie grozi! Gdy staniemy <strong>na</strong>szczytach Tannu-Ołu, wicher się uspokoi, i nie zobaczymy więcej zamie<strong>ci</strong> śnieżnej. Gdybędziemy brnęli przez śniegi po płaszczyźnie, która jest tam <strong>na</strong> wierzchołkach, będzie <strong>na</strong>msłońce świe<strong>ci</strong>ło. Zatrzymamy się po tamtej stronie grzbietu w małym lesie modrzewiowym,pod <strong>który</strong>m płynie niezamarzający potok z czerwonemi plamami rdzawej wody <strong>na</strong> brzegupokrytym śniegiem. Tam się będzie paliło <strong>na</strong>sze ognisko, i tam spędzimy noc!Spostrzegłem, że Sojot zaczął dygotać ze strachu.– Nojon już przebył tę drogę? – szeptał – już z<strong>na</strong> płaszczyznę Darchat-Uła, która leży <strong>na</strong>tych szczytach?– Nie! – odparłem. – Nigdy nie byłem w waszych górach, lecz tej nocy bogowie wasi<strong>na</strong>wiedzili mię i pokazali mi drogę. Wiem, że nic <strong>na</strong>m nie przeszkodzi przejść szczęśliwieprzez Tannu-Ołu.– Już prowadzę, już was prowadzę! – zawołał Sojot i, uderzywszy konia, szybko wyjechał<strong>na</strong> czoło oddziału, prowadząc <strong>na</strong>s ostrym grzbietem skalnym, wijącym się aż do szczytów,gdzie leżała śnież<strong>na</strong> płaszczyz<strong>na</strong>.


37Gdyśmy się z<strong>na</strong>leźli <strong>na</strong> wąskim gzymsie skalnym, wiszącym <strong>na</strong>d głęboką doliną,przewodnik gwałtownie wstrzymał konia i zaczął uważnie oglą<strong>da</strong>ć śnieg i kamienie. Pochwili podniósł się <strong>na</strong> strzemio<strong>na</strong>ch i zawołał:– Dziś w nocy tą ś<strong>ci</strong>eżką przeszło dużo podkutych koni. Tu po śniegu <strong>ci</strong>ągnął się rzemień<strong>na</strong>haja. To nie Sojot jechał.Nie mieliśmy czasu <strong>na</strong> przypuszczenia i domysły, gdyż w tej chwili rozległa się salwakarabinowa, po której jeden z moich oficerów krzyknął, chwy<strong>ci</strong>ł się za prawe ramię, i padł,nie drgnąwszy <strong>na</strong>wet, a jeden z koni <strong>ci</strong>ężarowych dostał kulą za uchem.Natychmiast zeskoczywszy z siodeł, schowaliśmy się za kamieniami i zaczęliśmy uważnieba<strong>da</strong>ć położenie. Od sąsiedniego szczytu oddzielał <strong>na</strong>s bardzo głęboki wąwóz, mający około1200 kroków szerokoś<strong>ci</strong>. Na prze<strong>ci</strong>wległym skraju wąwozu spostrzegliśmy ze trzydziestujeźdźców, którzy zeskoczyli z siodeł i rozpoczy<strong>na</strong>li żywe ostrzeliwanie <strong>na</strong>s w tej niedogodnejpozycji.Ukrywając się za skałami i w dołach, poczęliśmy odpowia<strong>da</strong>ć.– Celuj<strong>ci</strong>e do koni! – zakomenderował jeden ze starszych oficerów, pułkownik Ostrowski.Rozkazałem przewodnikowi i Tatarowi położyć <strong>na</strong>sze konie <strong>na</strong> śniegu za skałami, aby niesłużyły za cel prze<strong>ci</strong>wnikom. Wyko<strong>na</strong>li rozkaz bardzo umiejętnie i szybko.Od <strong>na</strong>szych strzałów padło po prze<strong>ci</strong>wnej stronie sześć koni, a kilka zostało poważnieranionych, gdyż rwały się, skakały i pa<strong>da</strong>ły, wnosząc duże zamieszanie. Kałmuk celnymstrzałem wpakował kulę w łeb jakiegoś śmiałka, <strong>który</strong>, wystawiwszy głowę <strong>na</strong>d kamień, cośkrzyczał i wygrażał pięś<strong>ci</strong>ami. Zabity padł twarzą <strong>na</strong>przód i szybko stoczył się do wąwozu.Czerwoni żołnierze ze wś<strong>ci</strong>ekłoś<strong>ci</strong>ą klęli <strong>na</strong>s i zasypywali coraz gęstszemi salwami.Nagle zauważyłem, że <strong>na</strong>sz przewodnik wyprowadza trzy konie, wskakuje <strong>na</strong> siodło, a zanim, jak <strong>ci</strong>enie, mkną Tatarzyn i Kałmuk. Już zmierzyłem się do u<strong>ci</strong>ekającego Sojota, leczuspokoiłem się, spostrzegłszy poś<strong>ci</strong>g <strong>na</strong>szych wschodnich przyja<strong>ci</strong>ół.– Ci <strong>na</strong>s nie opuszczą! – pomyślałem sobie.Bolszewicy zaczęli wś<strong>ci</strong>ekle ostrzeliwać jeźdźców, lecz <strong>ci</strong>, przypadłszy do karkówkońskich, pomknęli i wkrótce znikli za zakrętem grzbietu.Długo trwała strzelani<strong>na</strong>, i nie wiedziałem, co mam czynić <strong>da</strong>lej. Strzelaliśmy rzadko,oszczędzając <strong>na</strong>bojów, lecz bądź co bądź tra<strong>ci</strong>liśmy <strong>na</strong>sze zapasy. Nagle spostrzegłem <strong>na</strong>śniegu, wyżej od pozycji bolszewików, dwa punkty czarne. Bardzo wolno posuwały się one wstronę <strong>na</strong>szych wrogów i wkrótce znikły za ostremi skałami, wiszącemi tuż <strong>na</strong>d strzelającymido <strong>na</strong>s sowieckimi bandytami. Niebawem z poza tych skał wyłoniły się tajemnicze punkty, iwtedy nie miałem już wątpliwoś<strong>ci</strong>, że były to głowy ludzi. Za głowami zjawiły się i całeposta<strong>ci</strong>e, i wnet poz<strong>na</strong>liśmy Tatarzy<strong>na</strong> i Kałmuka. Podnieśli oni z rozmachem ręce do góry i<strong>ci</strong>snęli coś <strong>na</strong> dół. Z hukiem i łoskotem, setki razy powtórzonym przez echo w górach,wybuchnęły gra<strong>na</strong>ty. Po chwili <strong>na</strong>stąpił trze<strong>ci</strong> wybuch, a po nim przeraźliwe krzykibolszewickich żołnierzy i bezład<strong>na</strong> strzelani<strong>na</strong>. Kilka koni oszalałych z przerażenia rzu<strong>ci</strong>ło sięw wąwóz. Po kilku minutach czerwoni, ostrzeliwani przez <strong>na</strong>s, zaczęli zmykać w nieładzie ipanice, starając spuś<strong>ci</strong>ć się do wąwozu.Gdy już wszystko było skończone, Tatarzyn objaśnił mię, że <strong>na</strong>sz Sojot zaproponował muprzeprowadzenie ludzi do przejś<strong>ci</strong>a, którem musieli byli przedostać się bolszewicy, i <strong>na</strong>paść<strong>na</strong> nich ztyłu.Tatar wraz z Kałmukiem obmyślili plan <strong>taki</strong>ego <strong>na</strong>padu <strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>wnika i <strong>ci</strong>snęli trzygra<strong>na</strong>ty, widocznie, z wielkiem powodzeniem.Opatrzywszy rannego oficera i przełożywszy wory z zabitego konia <strong>na</strong> inne, ruszyliśmy<strong>da</strong>lej, rozważając nowe położenie. Nie ulegało wątpliwoś<strong>ci</strong>, że spotkany przez <strong>na</strong>s oddziałczerwony szedł z Mongolji! To oz<strong>na</strong>czało, że tam już są czerwone wojska. Ile ich jest? Wjakich punktach są ześrodkowane siły zbrojne bolszewików? W jakim kierunku posuwają sięoddziały wywiadowcze? Od prawidłowej odpowiedzi <strong>na</strong> te pytania zależało <strong>na</strong>sze ży<strong>ci</strong>e.


38Dręczyła <strong>na</strong>s myśl, że Mongolja już nie jest „Ziemią Obiecaną”, wymarzonym przez <strong>na</strong>sportem ocalenia. Jechaliśmy smutni i niespokojni.Tylko <strong>na</strong>tura radowała <strong>na</strong>s, wiatr u<strong>ci</strong>chł, znikła bez śladu wichura śnież<strong>na</strong>. Słońce coraz toczęś<strong>ci</strong>ej wyglą<strong>da</strong>ło z za chmur. Szliśmy Wysokiem płaskowzgórzem. W wielu miejscachwiatr zmiótł śnieg, skupiwszy go w dołach i wąwozach w grube pokłady lub wysokie stosy.Brnąc przez nie, <strong>na</strong>sze konie tra<strong>ci</strong>ły resztki sił, zapa<strong>da</strong>jąc często w śnieg z głową. Szliśmypiechotą, kopiąc się w śniegu i <strong>ci</strong>ągle dopomagając koniom. Wpa<strong>da</strong>liśmy nieraz po szyje dodołów, ukrytych w grubych warstwach śniegu, ślizgaliśmy się <strong>na</strong> skałach, pa<strong>da</strong>liśmy, leczbrnęliśmy upar<strong>ci</strong>e i wytrwale <strong>da</strong>lej i <strong>da</strong>lej tam, gdzie śnież<strong>na</strong> płaszczyz<strong>na</strong> <strong>na</strong> tle szarego nieba<strong>na</strong>gle się urywała. Dopiero przed zachodem słońca doszliśmy do krańca płaskowzgórza izaczęliśmy spuszczać się ze stromych południowych zboczy Tannu-Ołu. Po dwu godzi<strong>na</strong>chzatrzymaliśmy się w niewielkim gaiku modrzewiowym, gdzie nocowaliśmy przy ognisku,piliśmy herbatę z wody wartkiego niezamarzniętego strumienia, biegnącego wśród płaskichbrzegów. I tu <strong>na</strong> śniegu widzieliśmy duże plamy czerwonej rdzawej wody. W wielu miejscachdojrzeliśmy też ślady czerwonego oddziału, <strong>który</strong> szedł był tą drogą.Wszystko – sama <strong>na</strong>tura i <strong>na</strong>wet sojockie złe demony Darchat-Uła były po <strong>na</strong>szej stronie.Lecz nie odczuwaliśmy zadowolenia i spokoju, gdyż przed <strong>na</strong>mi – znowu była niepewność igroź<strong>na</strong> tajemnica losu, <strong>który</strong> nie szczędził <strong>na</strong>m niebezpiecznych przygód i mąk moralnych.RZEKA DJABŁA.Po przejś<strong>ci</strong>u przez Tannu-Ołu zaczęliśmy się posuwać <strong>na</strong>przód bardzo szybko, dziękitemu, że równi<strong>na</strong> mongolska w tej częś<strong>ci</strong> kraju Darchackiego zupełnie jest pozbawio<strong>na</strong> gór.Śpieszyliśmy się... Dokąd? Było to już dla <strong>na</strong>s obojętne. <strong>Aby</strong> tylko prędzej jakiś koniec...jakieś rozwiązanie niepewnoś<strong>ci</strong> nieustannie <strong>ci</strong>ążącej <strong>na</strong>d <strong>na</strong>mi!Na równinie pomiędzy Tannu-Ołu a kotliną Kosogołu śniegu prawie nie było. Wszędziewidniały cudowne pastwiska, które wprawiały w zachwyt mego agronoma. Na niewysokichpagórkach rosły młode gaiki modrzewiowe. Często przejeżdżaliśmy przez wartkie rzeczki,lecz były one płytkie i płynęły twardem łożyskiem. Na drugi dzień <strong>na</strong>szego pochodu porówninie <strong>da</strong>rchackiej zaczęliśmy spotykać Mongołów, szybko pędzących sta<strong>da</strong> w kierunkupółnocno-zachodnim w stronę Ogarkha-Olu. Otrzymaliśmy też od nich wiele smutnych izatrważających wieś<strong>ci</strong>.Kawalerja bolszewicka od strony gubernji Irkuckiej weszła w granice Mongolji. Czerwoneoddziały zajęły już rosyjską osadę Khathył <strong>na</strong> południowym brzegu jeziora Kosogoł, skądprzeszły <strong>da</strong>lej o sto kilometrów <strong>na</strong> południe i obozowały w kolonji rosyjskiej, położonejokoło wielkiego buddyjskiego klasztoru, Mureń-Knre. Mongołowie zapewniali <strong>na</strong>s, żepomiędzy Khathyłem a Mureń nie spotkamy luźnych oddziałów i z<strong>na</strong>czniejszych patrolibolszewickich.Po długich <strong>na</strong>ra<strong>da</strong>ch postanowiliśmy przejść pomiędzy temi dwoma punktami i dążyć <strong>da</strong>lej<strong>na</strong> wschód, kierując się <strong>na</strong> klasztor Wan-Kure, gdzie podobno operował jakiś oddziałantybolszewicki.Odprawiliśmy Sojota-przewodnika i, wysławszy <strong>na</strong>przód trzech wywiadowców,ruszyliśmy, kierując się kompasem, ponieważ drogę łatwo było z<strong>na</strong>leźć, i przewodnik już byłniepotrzebny.Z gór, które swoją południowo-zachodnią częś<strong>ci</strong>ą zbliżały się do brzegu olbrzymiegojeziora Kosogoł, „alpejskiego” typu, mogliśmy zachwycać się wspaniałym krajobrazem.Jezioro, jak wielka szafirowa kropla lub drogocenny wypukły szafir, leżało w ramie<strong>ci</strong>emnożółtych, jak stare złoto, gór, prze<strong>ci</strong>ętych pasami czarnych lasów modrzewiowych.Nocą zbliżaliśmy się do Khathyłu, zajętego przez bolszewików, i zatrzymaliśmy się <strong>na</strong>brzegu wypływającej z jeziora głębokiej i <strong>na</strong>dzwyczaj bystrej rzeki Jagi, czyli Egin-Goł.


39Wyszukaliśmy pastucha Mongoła, <strong>który</strong> za ćwiartkę cegły herbaty podjął się przeprowadzić<strong>na</strong>s <strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>wległy brzeg nie<strong>da</strong>wno zmarzłej rzeki. Wszędzie <strong>na</strong> brzegu spotykaliśmy „obo”,święte modrzewie, czyli „Chamtyty”, i <strong>na</strong>wet kaplice <strong>na</strong> cześć złych demonów, co świadczyłoo niebezpiecznej przeprawie.– Dlaczego tu jest tyle „obo”? – zapytałem Mongoła.– To rzeka Djabła, niebezpiecz<strong>na</strong>, zwodnicza rzeka! – odparł Mongoł. – Przed dwomadniami pod lodem Jagi zginęła cała karawa<strong>na</strong>. Utonęło pię<strong>ci</strong>u ludzi, pięt<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e koni i trzywozy...Przyczailiśmy się w krzakach do pierwszych blasków świtu, poczem rozpoczęliśmyprzeprawę.Powierzchnia rzeki przypomi<strong>na</strong>ła grube szkło. Śniegu <strong>na</strong> lodzie nie było wcale, gdyż dąłstale silny wiatr od strony Kosogołu. Konie, ostrożnie stąpając po lodzie, ślizgały się. pa<strong>da</strong>ły iwierzgały. Prowadziliśmy je za uzdy. Drżąc <strong>na</strong> całem <strong>ci</strong>ele i nisko opuś<strong>ci</strong>wszy łby, z<strong>na</strong>prężeniem wpatrywały się w lód i głośno chrapał. Gdym spojrzał <strong>na</strong> lód, zrozumiałem ichtrwogę.Przez lodową taflę, nie grubszą <strong>na</strong>d jedną stopę, wyraźnie dostrzegłem otchłań, a <strong>na</strong> dniejej kamienie, wodorosty i wielkie ryby, śpiące w głębokich dolach d<strong>na</strong>. Wo<strong>da</strong> była zupełnieprzezroczysta. Głębokość rzeki sięgała 15 metrów. Rzeka mknęła pod lodem z jakąś wś<strong>ci</strong>ekłąszybkoś<strong>ci</strong>ą, wirując i wytwarzając długie pasma białej piany.Nagle wszystkie konie drgnęły i zatrzymały się, jak wryte.Stanęliśmy i my.Nad rzeką huknął strzał armatni, po nim drugi i trze<strong>ci</strong>.– Prędzej <strong>na</strong>przód, prędzej! – wołał, wymachując rękami, Mongoł, <strong>który</strong> był <strong>na</strong> czeleoddziału.Znowu rozległ się huk i trzask, budzący jakąś niezrozumiałą trwogę. Coś się stało gdzieśbardzo blisko... Konie zaczęły się w strachu cofać, wyrywać z rąk i <strong>ci</strong>ężko pa<strong>da</strong>ć, uderzającłbami o lód.Prawie tuż pod mojemi nogami, o dwie stopy <strong>na</strong> prawo, pękła powierzchnia lodu, iszczeli<strong>na</strong>, jak wąż, z trzaskiem złowrogim posunęła się <strong>da</strong>lej. Natychmiast buchnęła z niejwo<strong>da</strong> i płynęła, pieniąc się i burząc.– Prędzej! prędzej! – wołał przewodnik.Z wielkim trudem u<strong>da</strong>ło się <strong>na</strong>m zmusić konie do przejś<strong>ci</strong>a przez szczelinę i ruszyć<strong>na</strong>przód. Drżały i o<strong>ci</strong>ągały się. Tylko straszliwe uderzenia <strong>na</strong>hajów zniewoliły je dozapomnienia o panicznym strachu przed niez<strong>na</strong>nem zjawiskiem żywiołowem.Gdyśmy dotarli do brzegu i, zapuś<strong>ci</strong>wszy się w las, ruszyli <strong>da</strong>lej, Mongoł opowiedział<strong>na</strong>m, że Jaga często, bez żadnej przyczyny, zrywa lody i oczyszcza wielkie przestrzenieswego prądu. Bia<strong>da</strong> podróżnym, którzy w podobnej chwili przeprawiają się przez rzekę.Szalony prąd zawsze zimnej wody porwie ich i wtłoczy pod lód. Z<strong>da</strong>rza się też, że <strong>na</strong>gle podnogami konia otwiera się szeroka szczeli<strong>na</strong>, do której wpa<strong>da</strong> nieszczęsne zwierzę, ginąc podlodem, <strong>który</strong> śmiertelną obręczą <strong>na</strong> nowo jakgdyby się zrasta, druzgocąc mu nogi.Tak szaleje tajemnicza „rzeka Djabła”, porywając <strong>ci</strong>ągle nowe i nowe ofiary.Kotli<strong>na</strong> jeziora Kosogoł uwy<strong>da</strong>tnia resztki procesów tektonicznych, jeszcze niezakończonych; wyraźne ślady w formie law, bazaltów i trachitów moż<strong>na</strong> od<strong>na</strong>leźć <strong>na</strong> brzeguzachodnim. Jed<strong>na</strong>kże podziemne siły wulkaniczne jeszcze nie zanikły i są czynne,podtrzymując kult djabła, <strong>na</strong> cześć którego Mongołowie stawiają owe „obo” i skła<strong>da</strong>ją ofiary.W lesie wypoczęliśmy po <strong>ci</strong>ężkiej przeprawie, <strong>na</strong>piliśmy się herbaty, poprawili siodła, orazworki <strong>na</strong>, biednych <strong>na</strong>szych koniskach i ruszyliśmy <strong>da</strong>lej. Wkrótce wjechaliśmy w dolinę,pokrytą niegłębokim śniegiem. Droga była łatwa, więc choć zapadł już zmrok, w<strong>ci</strong>ążjechaliśmy <strong>da</strong>lej, ponieważ nie moż<strong>na</strong> było z<strong>na</strong>leźć miejsca dogodnego do popasu, ani teżdrzewa <strong>na</strong> ognisko; dopiero około dziewiątej godziny gdzieś <strong>da</strong>leko w stepie błysnął ogień. Ja


40wraz z agronomem, pozostawiwszy wtyle cały oddział, skierowaliśmy się w tamtą stronę, wprzypuszczeniu, że musi to być niezawodnie jakaś jurta mongolska, w której <strong>na</strong> tę nocurządzimy obóz.Przejechawszy galopem około dwóch kilometrów, rzeczywiś<strong>ci</strong>e zobaczyliśmy grupęubogich jurt pastuszych. Zdziwiło <strong>na</strong>s, że nikt nie wybiega <strong>na</strong> <strong>na</strong>sze spotkanie, i że zwykłazgraja czarnych złych psów dotąd <strong>na</strong>s nie otoczyła, nie goni <strong>na</strong>szych koni, chwytając za nogi iogony, i usiłując ś<strong>ci</strong>ągnąć <strong>na</strong>s z siodeł. Prze<strong>ci</strong>eż widzieliśmy ogień z<strong>da</strong>leka? Więc muszą tubyć ludzie!Zeskoczyliśmy z koni i poszliśmy w stronę <strong>na</strong>jbliższej jurty. Byliśmy o kilka kroków odniej, gdy odchyliła się płachta, stanowiąca drzwi, i z jurty wybiegło dwóch Rosjan. Jeden znich z wielkiego rewolweru Kolta <strong>da</strong>ł do <strong>na</strong>s ognia, lecz trafił w siodło, zraniwszy w grzbietmego konia. Położyłem go trupem ze swego Mauzera, zaś towarzysza drugiego, <strong>który</strong> u<strong>ci</strong>ekałw stronę niewielkiego wąwozu, w okamgnieniu dogonił agronom, złapał za szyję, podniósł zziemi, potrząsnął nim kilka razy i, złamawszy mu w tej powietrznej podróży kręgosłup,zamaszyś<strong>ci</strong>e <strong>ci</strong>snął o ziemię.Obejrzeliśmy trupy. Byli to żołnierze regularnych wojsk bolszewickich, gdyż wkieszeniach z<strong>na</strong>leźliśmy dokument szeregowców 2-go karnego oddziału wojsk wewnętrznej„ochrany”. Przenocowaliśmy więc w jurtach, postawiwszy warty podwójne. Mieszkańcy tegokoczowiska zapewne zbiegli przed żołnierzami, którzy zdążyli byli już doko<strong>na</strong>ć rabunku,spakowawszy <strong>na</strong>jcenniejsze rzeczy Mongołów do worków, które z<strong>na</strong>leźliśmy pomiędzyjurtami. Rabusie widocznie mieli już odjechać, gdyż byli odziani do drogi. Konie ich stały wwąwozie pośród niewysokich pagórków z wystającemi <strong>na</strong> ich zboczach skałami.W torbach, przywiązanych do kulbak, z<strong>na</strong>leźliśmy niewielki zapas herbaty, tytuniu izapałek. Oprócz tego zdobyliśmy <strong>na</strong> rabusiach dwa karabiny i dwa dosko<strong>na</strong>le „kolty” zesporą iloś<strong>ci</strong>ą <strong>na</strong>bojów, a także dwa porządne konie z rynsztunkiem.Gdy po paru dniach drogi zbliżyliśmy się do brzegu rzeki Uri, spotkaliśmy dwóchkozaków. Byli to szeregowcy z oddziału jakiegoś hetma<strong>na</strong>-watażki, Sutuni<strong>na</strong>, <strong>który</strong> <strong>na</strong> własnąrękę prowadził wojnę podjazdową z bolszewikami w dolinie dużej rzeki Selengi, w północnejczęś<strong>ci</strong> Mongolji. Jechali oni z listem hetma<strong>na</strong>, do z<strong>na</strong>nego <strong>na</strong> Ałtaju, wodza białychpartyzantów, rotmistrza Kajgorodowa, słynnego z odwagi Tatarzy<strong>na</strong>. Kozacy opowiedzieli<strong>na</strong>m, że wzdłuż całej granicy rosyjsko-mongolskiej zauważono koncentrację wojsksowieckich, zamierzających <strong>rozpocząć</strong> poważniejsze operacje prze<strong>ci</strong>wko „białym” oficerom,ukrywającym się w mongolskich miastach: Kobdo, Ułankom, Uliasutaj, Wan, Dzain i Urga.Nadmienili też, że w nie<strong>który</strong>ch z tych miast guber<strong>na</strong>torzy chińscy pod wpływem ajentówbolszewickich aresztują Rosjan i cudzoziemców i wy<strong>da</strong>ją ich sowieckim władzompogranicznym. Bardzo ważną wiadomoś<strong>ci</strong>ą było to, że około Wan-Kure i Urgi w kierunkuKiachty, Mandżurji i chińskiego miasta Kałganu walczy z bolszewikami i z Chińczykamidywizja generała kozackiego, baro<strong>na</strong> Ungern von Sternberga, i pułkownika Kazagrandi.Baron odniósł porażkę od generała chińskiego, dowodzącego załogą w Urdze, i administracjachińska srożyła się i pastwiła <strong>na</strong>d Rosja<strong>na</strong>mi w miastach, podejrzewając wszystkichcudzoziemców o stosunki z baronem Ungernem.POŁOŻENIE SIĘ ZMIENIA.Droga do Pacyfiku została dla <strong>na</strong>s zamknięta, O ile ja z moim starym towarzyszempodróży, jako Polacy, mogliśmy jeszcze spodziewać się przyzwoitego obejś<strong>ci</strong>a ze stronyurzędników chińskich, to już w żadnym razie nie mogli oczekiwać tego oficerowie rosyjscymego oddziału. Nie uważałem zaś za możliwe pozostawienie ich własnemu losowi; wobectego postanowiłem szukać innych dróg wyjś<strong>ci</strong>a z <strong>ci</strong>ężkiego położenia.


41Rozważywszy starannie sytuację, doszedłem do przeko<strong>na</strong>nia, że mamy przed sobą jednotylko wyjś<strong>ci</strong>e. Musimy ominąć miasta mongolskie z chińską administracją i z załogami,prze<strong>ci</strong>ąć Mongolję z północy <strong>na</strong> południe, przejść przez zachodnią część pustyni Gobi wobrębie posiadłoś<strong>ci</strong> Cha<strong>na</strong> Jassaktu i plemion Wewnętrznej Mongolji, i możliwie szybko iniepostrzeżenie przebyć sto kilometrów przez chińską prowincję Kansu i wejść do Tybetu. Wtym kraju tajemniczym spodziewałem się spotkać konsulów angielskich i z ich pomocądotrzeć do jednego z portów Oceanu Indyjskiego. Zupełnie wyraźnie przedstawiałem sobie iswoim towarzyszom trudnoś<strong>ci</strong> tej nieoczekiwanej wyprawy, lecz nie mieliśmy nic innego dowyboru. Pozostawało: albo uczynić tę ostatnią szaloną próbę, albo niechybnie zginąć z rąksowieckich katów lub w więzieniu chińskiem.Gdym wyłuszczył swoim ludziom obmyślony plan, nie tając przed nimi nowychniebezpieczeństw, trudów, oraz z<strong>na</strong>cznej dozy szaleństwa jaka cechowała mój projekt,wszyscy odpowiedzieli jednogłośnie, szybko i krótko:– Niech pan prowadzi, idziemy za panem!...Na <strong>na</strong>szą korzyść przemawiała jed<strong>na</strong> okoliczność. Mogliśmy nie obawiać się głodu, gdyż„woj<strong>na</strong>, żywiąc wojnę”, <strong>da</strong>ła <strong>na</strong>m spore zapasy herbaty, tytuniu, zapałek, koni, siodeł, broni,ubrania i obuwia, zdobytych <strong>na</strong> zabitych wrogach.Dobrze przestudjowawszy mapę Azji Centralnej, którą posia<strong>da</strong>ł jeden z oficerów,<strong>na</strong>kreśliłem <strong>na</strong>stępujący plan <strong>na</strong>szej wyprawy: Od rzeki Iro pójdziemy <strong>na</strong> południowyzachód,pozostawiając z prawej strony miasto Uliasutaj i, kierując się <strong>na</strong> koczowiskoCaganłuk, przejdziemy posiadłoś<strong>ci</strong> cha<strong>na</strong> Jassaktu i dotrzemy do grzbietu Boro. Tu dopierobędziemy mogli zatrzymać się <strong>na</strong> dłuższy popas dla wzmocnienia sił jeźdźców i koni.Następnym etapem byłaby wyprawa przez zachodnią część Wewnętrznej Mongolji,pustynię Małą Gobi, czyli Naron-Khuhu-Gobi, przejś<strong>ci</strong>e przez grzbiet Khara szybki pochódnocny przez Kansu, gdzie musielibyśmy ominąć z zachodu miasto chińskie Suczou i, poprzekroczeniu wysokich szczytów Nań-Szań, „wejść do północnego Tybetu w granicachobwodu Koko-Nor, w kierunku źródeł rzeki Yan-Tze-Kyang.Dalej już słabo wyobrażałem sobie położenie geograficzne, cho<strong>ci</strong>aż pamiętałem isprawdziłem <strong>na</strong> <strong>na</strong>szej mapie, że grzbiety górskie <strong>na</strong> zachód od Yan-Tze oddzielają basen tejolbrzymiej rzeki chińskiej od systemu rzeki Brahmaputry w Burmie, gdzie <strong>na</strong>turalniepowinniśmy spotkać załogi i władze cywilne angielskie, o ile nie spotkalibyśmy ich <strong>na</strong> terenieTybetu.W Anglji mam przyja<strong>ci</strong>ół, z<strong>na</strong>ją mnie dziennikarze i niektórzy mężowie stanu, więcmiałem pewną podstawę aby spodziewać się goś<strong>ci</strong>nnoś<strong>ci</strong> i doraźnej pomocy w <strong>da</strong>lszejpodróży już do... Europy.Lecz plan ten ukła<strong>da</strong>łem <strong>na</strong> brzegu Iro, do której dochodziły odnogi gór Targabatajskich iKosogolskich, Anglicy zaś byli bardzo <strong>da</strong>leko, za grzbietami Ała-Szań, za tajemniczymTybetem „wielkiego i trzykroć świętego Dalaj-Lamy”, za „murem świata” – Himalajami!POCHÓD WIDM.Nie mogę innem słowem określić <strong>na</strong>szego pochodu od rzeki Iro do granicy Tybetu.1740 kilometrów przez śnieżne stepy, góry i przez pustynię Gobi przebyliśmy w 48 dni!Szliśmy, ukrywając się przed ludźmi, robiąc jak <strong>na</strong>jkrótsze i <strong>na</strong>jniezbędniejsze popasy w<strong>na</strong>jdzikszych miejscowoś<strong>ci</strong>ach, żywiąc się surowem mięsem, aby dymem ogniska niezwabiać do siebie tubylców, a <strong>na</strong> popasach nocnych, odrywając ubranie od pozbawionegoskóry, krwawiącego się <strong>ci</strong>ała, walcząc uporczywie i bezowocnie ze zja<strong>da</strong>jącemi <strong>na</strong>spasożytami. Była to Odyseja męczeństwa. Gdy musieliśmy zdobywać bara<strong>na</strong> lub byka dla<strong>na</strong>szej „intendentury”, posyłaliśmy tylko dwóch nieuzbrojonych ludzi, którzy po<strong>da</strong>wali się zarobotników, jadących z ramienia kolonistów rosyjskich w celu kup<strong>na</strong> bydła u Mongołów. Nie


42mogliśmy <strong>na</strong>wet polować, cho<strong>ci</strong>aż spotykaliśmy <strong>ci</strong>ągle duże sta<strong>da</strong> antylop i skalnychbaranów, z obawy huku strzałów, które mogły zwró<strong>ci</strong>ć aa <strong>na</strong>sz oddział niepożą<strong>da</strong>ną uwagęludnoś<strong>ci</strong>. Na szczęś<strong>ci</strong>e koczowiska mongolskie były już przeniesione w stronę głównej,południowej drogi karawanowej, w sercu zaś <strong>da</strong>wnych posiadłoś<strong>ci</strong> Dżengiza i jegopotomków, imperatorów i chanów, prawie wcale nie spotykaliśmy osad tubylczych. ZaBałyrem, <strong>na</strong> ziemi lamy Jassaktu Cha<strong>na</strong>, <strong>który</strong> osiadł <strong>na</strong> tronie przodków po otru<strong>ci</strong>u brata, zrozkazu „Żywego Boga” w Urdze, spotkaliśmy koczujących <strong>na</strong> granicy Naron-Khuhu-Gobibogatych Tatarów i Kirgizów rosyjskich, którzy po u<strong>ci</strong>eczce z Syberji doszli aż tutaj. Przyjęli<strong>na</strong>s oni bardzo serdecznie i goś<strong>ci</strong>nnie. Dali <strong>na</strong>m kilka byków i trzydzieś<strong>ci</strong> sześć cegiełchińskiej herbaty zielonej, która jest <strong>na</strong>jlepszą „monetą” śród koczowników Azji. Ci Tatarzyocalili <strong>na</strong>s od niechybnej zguby, gdyż wytłumaczyli <strong>na</strong>m, że przez Gobi w tej porze rokukonno przejechać <strong>na</strong>m się nie u<strong>da</strong>. W tej pustyni ani śladu pożywienia nie moglibyśmyz<strong>na</strong>leźć. Musieliśmy wy<strong>na</strong>leźć wielbłądy i zamienić je za <strong>na</strong>sze zmordowane konie i inneprzedmioty. Jeden z Tatarów? podjął się przeprowadzenia <strong>taki</strong>ej wymiany, i <strong>na</strong>zajutrzsprowadził do <strong>na</strong>s bogatego Mongoła – ordosa, <strong>który</strong> <strong>da</strong>ł <strong>na</strong>m dziewięt<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e wielbłądówwzamian za wszystkie <strong>na</strong>sze konie, za karabin, rewolwer i siodło kozackie. Ten sam Mongołudzielił <strong>na</strong>m przyja<strong>ci</strong>elskiej rady, abyśmy odwiedzili święty klasztor Narabanczi, ostatniąświątynię lamaicką w drodze z Mongolji do Tybetu. Opowiedział <strong>na</strong>m, że święty hutuhtuklasztoru jest „przeistoczonym Buddhą” i czułby się dotknięty, gdybyśmy nie wstąpili do„kurę” i nie wznieśli <strong>na</strong>szych modłów do starożytnego Buddhy, wykutego w srebrze w„świątyni błogosławieństwa”. Tam zwykle modlą się pielgrzymi, dążący do „ogniskamądroś<strong>ci</strong> i błogoś<strong>ci</strong>”, Lhassy, stolicy Dalaj-Lamy, <strong>na</strong>jwiększego dostojnika buddyjskiego.Mój Kałmuk-lamaita gorąco podtrzymywał Mongoła. Postanowiłem jechać z Kałmukiem,aby zadośćuczynić wymaganiom kultu i prawu obyczajowemu. Tatarzy <strong>da</strong>li mi kilka dużychjedwabnych szalików „chatyków” <strong>na</strong> po<strong>da</strong>runki i ofiary i okulbaczyli dla <strong>na</strong>s cztery wspaniałewierzchowce; mieliśmy więc po dwa konie <strong>na</strong> zmianę.Do Narabanczi – Kure było około 90 kilometrów, lecz, wyjechawszy z koczowiskaTatarów około jede<strong>na</strong>stej rano, przed wieczorem już wchodziłem do olbrzymiej jurtyświętego hutuhtu. Był to chudy, ogolony człowiek w wieku średnim, podobny do księdzakatolickiego. Miał twarz zeszpeconą przez ospę, bystre czarne oczy i dobrotliwy uśmiech <strong>na</strong>wynędzniałej, ascetycznej twarzy. Ubrany był w czerwony płaszcz jedwabny, przepasanyżółtą wstęgą, oz<strong>na</strong>ką jego duchownej godnoś<strong>ci</strong>. Nazywał się Dżełyb-Dżamsrap-hutuhtu.Powitał <strong>na</strong>s bardzo uprzejmie i zaz<strong>na</strong>czył, że jest wzruszony uszanowaniem przezcudzoziemców – pielgrzymów pobożnego obyczaju Mongołów i ofiarowaniem mu z <strong>na</strong>leżytąceremonją tradycyjnego „chatyka”. Tę ceremonję zawdzięczałem Kałmukowi, <strong>który</strong> starannieuczył mię, jak mam złożyć pasmo jedwabnej materji, w jaki sposób przerzu<strong>ci</strong>ć ją przez mojewy<strong>ci</strong>ągnięte ręce i jaką stroną po<strong>da</strong>ć hutuh<strong>ci</strong>e.Bardzo uważnie wysłuchawszy mojej opowieś<strong>ci</strong> o <strong>na</strong>szej u<strong>ci</strong>eczce, o zbrodniachbolszewików i o <strong>na</strong>szych <strong>da</strong>lszych pla<strong>na</strong>ch, butuhtu <strong>da</strong>ł mi cenne wskazówki, dotyczące drogido Tybetu i wy<strong>da</strong>ł mi list polecający do przeorów i rad łamów tych klasztorów, które leżały<strong>na</strong> <strong>na</strong>szej drodze. Imię Dżełyba jest w wielkiem poszanowaniu u wszystkich lamaitow, gdyżsłynie on jako głęboki z<strong>na</strong>wca starych ksiąg religijnych, oraz jako założy<strong>ci</strong>el i kierownikklasztoru <strong>na</strong>jsurowszych obyczajów. Jak się przeko<strong>na</strong>łem później, imię hutuhtu Narabanczijest z<strong>na</strong>ne i szanowane w „kraju bogów” t. j. w Tybe<strong>ci</strong>e, i w starobuddyjskich świątyniachChin.Spędziliśmy noc w pięknej jur<strong>ci</strong>e przeora, zdobiły ją czerwone i karmazynowe zasłony idraperje jedwabne, czerwone, lakierowane umeblowanie chińskie, upiększonemitologicznemi malowidłami i srebrem, oraz ołtarz, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m stał bronzowy posąg Buddhy icały szereg srebrnych i złotych miseczek ofiarnych, lampek i świeczników. Wczesnymrankiem odwiedziliśmy „świątynię błogosławieństwa”. Był to wielki budynek modrzewiowy


43architektury chińskiej. Wysokie kolumny pomalowane i polerowane <strong>na</strong> czerwono;spuszczające się z sufitu jedwabne makaty chińskie i indyjskie, święte obrazy z wizerunkamibogów, bogiń i demonów; ołtarz z przedmiotami rytualnemi i ze wspaniałemi świecznikamizłotemi, wielki posąg z bronzu śpiącego Buddhy; czarne szafy chińskie z figurami mniejszychbóstw; tron, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m podczas wielkich ceremonij religijnych siedzi „gegeni”, żywe bóstwoklasztoru; niskie ławki dla kleru i chora – wszystko to wywierało wrażenie czegoś bardzosilnego, tętniącego wiarą głęboką. W świątyni odbywało się <strong>na</strong>bożeństwo poranne z muzyką;grano <strong>na</strong> długich, chińskich trąbach, gongach, piszczałkach, gwiz<strong>da</strong>wkach, dzwonkach ibęb<strong>na</strong>ch. Groźnie huczały basowe trąby, wesoło i pobudzająco wtórowały im tympany.Lamowie <strong>na</strong>pół śpiewali głosami tubalnemi i tremolującemi, <strong>na</strong>pół mówili modlitwy wjęzykach: mongolskim i tybetańskim, a chór chłopców odpowia<strong>da</strong>ł często powtarzanymfrazesem tybetańskim.– Om! Mani padnie, Huag! – Bądź błogosławiony, wielki kapłanie, w kwie<strong>ci</strong>e lotosu!Gdy wyszliśmy ze świątyni, hutuhtu życzył <strong>na</strong>m powodzenia i szczęśliwej i łatwej drogi,ofiarowując mi duży, żółty „chatyk” i odprowadzając do bramy „kurę”.– Pamiętaj, synu – rzekł, kładąc mi rękę <strong>na</strong> ramieniu – że zawsze będziesz tu drogimgoś<strong>ci</strong>em! Ży<strong>ci</strong>e jest zjawiskiem złożonem, wszystko się może z<strong>da</strong>rzyć, a więc może, kiedyśwypadnie <strong>ci</strong> być w <strong>da</strong>lekiej Mongolji, tu, <strong>na</strong> skraju Gobi. Wtedy nie omijaj Narabanczi –Kurę!Nocą byliśmy już <strong>na</strong> koczowisku <strong>na</strong>szych przyja<strong>ci</strong>ół, a <strong>na</strong>zajutrz pożeg<strong>na</strong>liśmy ich.Byłem bardzo znużony szybkim marszem do Narabanczi – Kure, więc bardzo mi siępodobała jaz<strong>da</strong> <strong>na</strong> spokojnie i rytmicznie kroczącym wielbłądzie, gdyż mogłem spać przezcały dzień. Przebyliśmy wschodnią odnogę Ałtaju i Karlig-Taga, tego krańcowego grzbietuTiań-Szaniu, wchodzącego do Gobi, i prze<strong>ci</strong>ęliśmy z północy <strong>na</strong> południe piaszczystą Naron-Khuhu-Gobi. Na szczęś<strong>ci</strong>e mieliśmy dość silne mrozy, i piasek zmarznięty nie wstrzymywałszybkiej jazdy. W oazie, koło przejś<strong>ci</strong>a przez grzbiet Khara, trafiliśmy <strong>na</strong> wielkie koczowiskoMongołów z plemienia Turgutów i <strong>na</strong>karmiliśmy <strong>na</strong>sze wielbłądy trawą, rosnącą <strong>na</strong> brzegachniewielkiego jeziora. Turgu<strong>ci</strong> zamienili <strong>na</strong>m bardzo chętnie wielbłądy <strong>na</strong> konie, <strong>na</strong>turalnie,ob<strong>da</strong>rłszy <strong>na</strong>s ze skóry, i targując się, jak przekupnie z za Żelaznej Bramy.Przekroczywszy góry, weszliśmy do prowincji chińskiej Kansu. Jest to kraj leśny igórzysty, gdzie tylko w doli<strong>na</strong>ch pracowity wieśniak chiński sieje pszenicę, proso i bób. Byłato niebezpiecz<strong>na</strong> część <strong>na</strong>szej drogi, gdyż władze chińskie mogły <strong>na</strong>s zaaresztować. W kilkumiejscach widzieliśmy historyczny wielki mur chiński, w tej częś<strong>ci</strong> „imperjum nieba”z<strong>na</strong>cznie zburzony. Wił się, jak olbrzymi, nieskończenie długi wąż, pomiędzy górami ilasami, wspi<strong>na</strong>jąc się <strong>na</strong> północne odnogi Nań-Szaniu, lub spełzając w doliny licznych rzek,płynących do Hwang-Ho, Żółtej Rzeki, prze<strong>ci</strong><strong>na</strong>jącej z zachodu <strong>na</strong> wschód całe terytorjumChin.W <strong>ci</strong>ągu dnia czailiśmy się w wąwozach, szczeli<strong>na</strong>ch górskich, lasach i krzakach; nocamiodbywaliśmy forsowne marsze. Na przejś<strong>ci</strong>e przez Kansu zużyliśmy cztery dni. Chińczycy –włoś<strong>ci</strong>anie, <strong>który</strong>ch nie mogliśmy ominąć, byli bardzo uprzejmi i goś<strong>ci</strong>nni. Szczególnemiwzglę<strong>da</strong>mi <strong>ci</strong>eszył się <strong>na</strong>sz Kałmuk, mówiący trochę po chińsku, i moja apteczka. Chorychwszędzie było mnóstwo, przeważnie <strong>na</strong> oczy, reumatyzm i choroby skórne.Gdyśmy się zbliżali do gór Nań-Szań, wschodniej odnogi Ałtyn-Taga, biorącego początek<strong>na</strong> Pamirze i Karakorumie, dopędziliśmy wielką karawanę chińskich kupców –przemytników, jadących do Tybetu. Przyłączyliśmy się do nich, zaskarbiwszy sobie ich łaskikilkoma zegarkami, zdobytemi <strong>na</strong> bolszewikach.Przemytnicy z<strong>na</strong>li krótsze i łatwiejsze drogi górskie od tych, które opisywali podróżnicy,zwiedzający ten malowniczy kraj gór, lasów i wodospadów, gdzie kiedyś z pewnoś<strong>ci</strong>ązakwitnie przemysł górniczy, gdyż <strong>na</strong>turalne bogactwa Kansu są nieprzebrane. Trzy dnijechaliśmy przez nieskończone wąwozy tego grzbietu, wdrapywaliśmy się <strong>na</strong> szczyty


44przełęczy, lecz ta droga była o wiele łatwiejsza od przebytych już przez <strong>na</strong>s miejscowoś<strong>ci</strong> wUrianchaju. Go się mnie tyczy, to prawie nieprzytomny dojechałem do systemu błotnistychjezior, dostarczających wodę tajemniczemu Koko-Nor i całej sie<strong>ci</strong> wielkich rzek chińskich,mających tu swe źródła. Ze znużenia i z <strong>ci</strong>ągłego <strong>na</strong>pię<strong>ci</strong>a nerwów dostałem ataku nerwowejfebry. Chwilami czułem płomień we krwi; to znowu dygotałem od dreszczów, oblewał mięzimny pot i szczękałem zębami, strasząc tem swego konia, <strong>który</strong> kilka razy zrzu<strong>ci</strong>ł mię zsiodła. Goś mówiłem, krzyczałem, komuś groziłem. Kogoś bardzo drogiego przywoływałem<strong>na</strong>miętnie i objaśniałem, jaką drogą do mnie ma przybyć. Pamiętam, jak przez sen, że moitowarzysze zdjęli mię z konia, posadzili prawie zemdlonego <strong>na</strong> terlicy przy ognisku, <strong>na</strong>poiligorącą herbatą z wódką chińską i wresz<strong>ci</strong>e ocu<strong>ci</strong>li, mówiąc:– Chińczycy jadą stąd <strong>na</strong> zachód, a my musimy iść <strong>na</strong> południe...– Na północ! – szorstko poprawiłem mówiącego.– Ależ nie! Na południe...– Przed chwilą przepłynęliśmy przez Jenisej, a Ałgjak prze<strong>ci</strong>eż leży <strong>na</strong> północy – zoburzeniem twierdziłem.– Jesteśmy prze<strong>ci</strong>eż w Tybe<strong>ci</strong>e! – przekonywał mię stary pułkownik Ostrowski. – Musimykierować się teraz <strong>na</strong> Brahmaputrę.Brahmaputra... Brahmaputra! To słowo zakołowało w moim gorączkującym, chorymmózgu; coś huczało w głowie z łoskotem i wy<strong>ci</strong>em, coś porywała do czynu i walki...Odrazu wszystko sobie przypomniałem, wszystko zrozumiałem. Lecz nie mogłem nicpowiedzieć, gdyż ledwie ruszałem ustami i wkrótce wpadłem w niespokojny <strong>ci</strong>ężki sen, pełenobłędu i szamotania się.Nie<strong>da</strong>leko był klasztor buddyjski Szarkhe, gdzie lama-lekarz zapomocą ekstraktucudownego „dżenszengu”, chińsko-tybetańskiego „pa<strong>na</strong>ceum zdrowia, młodoś<strong>ci</strong> i ży<strong>ci</strong>a”,szybko powró<strong>ci</strong>ł mi siły.Dżeń-Szeng jest to tajemniczy korzeń leczniczy rośliny „Pa<strong>na</strong>x Ginzeng”, ceniony przezlekarzy buddyjskich <strong>na</strong> wagę złota, gdyż posia<strong>da</strong> cudowną siłę uzdrawiania i przywracaniamłodoś<strong>ci</strong>.Sowi<strong>ci</strong>e ob<strong>da</strong>rzony za kurację, lama uczuł do mnie sympatję i, odszedłszy ze mną <strong>na</strong>stronę, żeby inni nie mogli <strong>na</strong>s podsłuchać, wyraził wątpliwość, czy u<strong>da</strong> się <strong>na</strong>m przejść przezTybet; nie ch<strong>ci</strong>ał jed<strong>na</strong>k wytłumaczyć mi, <strong>na</strong> czem wątpliwoś<strong>ci</strong> polegały.Zrozumiałem, że wiedział coś ważnego, lecz za<strong>ci</strong>ął się i milczał.W „KRAJU KRAJÓW”Gdym wró<strong>ci</strong>ł do przytomnoś<strong>ci</strong>, tajemniczy Tybet, „kraj krajów”, już otaczał <strong>na</strong>s sweminiebotycznemi szczytami, bagnistą równiną Gaj<strong>da</strong>m, i pełną zmiennych krajobrazów kotliną,Koko-Nor.Droga dość szeroka ze śla<strong>da</strong>mi kół, okutych żelaznemi klamrami, prowadziła przez góry;<strong>na</strong> piąty dzień weszliśmy do kotliny, pośrodku której leżał Koko-Nor.Jeżeli Finlandję <strong>na</strong>zywają podróżnicy „krajem tysiąca jezior”, to północną część obwoduKoko-Nor <strong>na</strong>leżałoby <strong>na</strong>zwać „krainą miljo<strong>na</strong> jezior”. Przeszliśmy <strong>na</strong> zachód od Koko-Norupomiędzy Dułan – Kitt i jeziorem, lawirując pośród bagien, trzęsawisk, jezior i rzeczekgłębokich, a grząskich. Wo<strong>da</strong> tu nie zamarzała; dopiero <strong>na</strong> szczytach przejść górskichodczuwaliśmy wpływ mroźnych i silnych wiatrów północnych.Tubylców spotykaliśmy rzadko. Z wielkim trudem musieliśmy odszukiwać tybetańskichpastuchów, od <strong>który</strong>ch <strong>na</strong>sz Kałmuk kupował barany i otrzymywał wskazówki co do <strong>da</strong>lszejdrogi. Okrążywszy od wschodu jezioro Tassun, spostrzegliśmy niewielki klasztor, w <strong>który</strong>msię zatrzymaliśmy.


45W klasztorze oprócz <strong>na</strong>s popasała jeszcze jakaś grupa podróżnych. Byli to Tybetańczycy.Zachowywali się względem <strong>na</strong>s bardzo wyzywająco; <strong>na</strong> wszystkie pytania Kałmukaodpowia<strong>da</strong>li szyderczem milczeniem. Wszyscy byli uzbrojeni w rosyjskie lub niemieckiekarabiny i przewiązani pasami z ładunkami i rewolwerami. Zauważyłem, że bardzo uważnieoglą<strong>da</strong>li <strong>na</strong>s, oceniając widocznie <strong>na</strong>sze siły.Tegoż dnia Tybetańczycy opuś<strong>ci</strong>li klasztor. Rozkazałem Kałmukowi wyba<strong>da</strong>ć przeoraklasztoru co do tych podejrzanych goś<strong>ci</strong>. Mnich <strong>da</strong>wał odpowiedzi wymijające, lecz gdym mupokazał pismo hutuhty z Narabanczy-Kure i duży żółty „chatyk”, po<strong>da</strong>rowany mi przezniego, stał się szczerszy i rozmowniejszy.– To byli źli ludzie – szeptał. – Strzeż<strong>ci</strong>e się ich.Lecz nie ch<strong>ci</strong>ał powiedzieć imienia ich przewódcy, tłumacząc się przepisami lamaizmu,zabraniającego wymieniać imię ojca, <strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>ela i <strong>na</strong>czelnika. Z<strong>na</strong>cznie późniejdowiedziałem się, że w Tybe<strong>ci</strong>e, również jak w Chi<strong>na</strong>ch, istnieje społecz<strong>na</strong> instytucjabandytyzmu. I tu, i taro jakiś bandyta organizuje własny oddział zbrojny i staje siępostrachem dla ludnoś<strong>ci</strong> <strong>da</strong>nego okręgu. Wódz bandytów po pewnym czasie zjawia się dohandlowych firm, do klasztorów, wsi i osad bogatych mieszkańców, żą<strong>da</strong>jąc określonej płacy,i od tej chwili staje się obrońcą i opiekunem tych. którzy przystali <strong>na</strong> jego żą<strong>da</strong>nia.Przypuszczam, że przeor klasztoru <strong>na</strong> Tassunie w wodzu spotkanego przez <strong>na</strong>s oddziałutybetańskich bandytów, czyli „mtudrzy” (po tybetańsku) i „Chunchudzy” (po chińsku), miałwłaśnie <strong>taki</strong>ego obrońcę <strong>na</strong> wypadek <strong>na</strong>padów innych znów instytucyj bandyckich, mającychprawa obywatelstwa we wszystkich, oprócz Mongolji, krajach, które wchodziły niegdyś lubwchodzą obecnie w skład <strong>da</strong>wnych Chin.Około jeziora Tassun istnieje kilka stałych osad Gdym zwiedzał je w <strong>da</strong>remnemposzukiwaniu przewodnika, zwró<strong>ci</strong>łem uwagę <strong>na</strong> niezwykłe zjawisko. Podczas mojej podróżyprzez Mongolję, zapomniałem o istnieniu ludzi o złotych włosach. Tymczasem, o dziwo!osadnicy wsi tassuńskich przeważnie mieli włosy blond lub rude jak mosiądz. Zacząłemba<strong>da</strong>nia, dotyczące pochodzenia tych dziwnych typów o twarzach mongolskich i jasnychwłosach, tak dziwnie nieharmonizujących z czarno-bru<strong>na</strong>tną cerą, z wystającemi policzkami iczarnemi oczyma skośnemi i dowiedziałem się <strong>na</strong>dzwyczajnej historji osadników.Przodkowie ich przybyli do Tybetu w XIII stule<strong>ci</strong>a z Wenecji i z Genui, zwabieniopowia<strong>da</strong>niami sekretarza Dżengiz-Cha<strong>na</strong>, genueńczyka Marco Polo, <strong>który</strong> długie lata spędziłw Mongolji, Tybe<strong>ci</strong>e i Chi<strong>na</strong>ch, podróżując z cesarzem i chanem Kubłajem, władcami Azji ipołowy Europy. Są to jedyni w Tybe<strong>ci</strong>e mieszkańcy, trudniący się rolnictwem i zagrodowąhodowlą bydła <strong>na</strong> wzór europejski. Pamięć o swych przedsiębiorczych przodkachprzechowało wiernie wiele pokoleń wraz z opowieś<strong>ci</strong>ami o ich ży<strong>ci</strong>u i czy<strong>na</strong>ch, przekazującpotomkom stare zbroje weneckie, hełmy i miecze genueńskie. Nie pamiętając imionprzodków i z pewnoś<strong>ci</strong>ą nie mogąc wymówić <strong>na</strong>zwisk cudzoziemskich, przechowali onijed<strong>na</strong>k przydomki: „Bystry”, „Walczący”, „Strzelec”, „Pogromca strasznego Lampartaśnieżnego” (Leopar<strong>da</strong> śnieżnego – felis nivica). Pośród tych potomków mieszkańców pięknejItalji spotkałem dwie kobiety o niebieskich oczach i prześlicznie wykrojonych ustach. Tetybetańskie „signoriny” były jed<strong>na</strong>k niemniej brudne i dzikie od innych Tybetanek, <strong>który</strong>chpochodzenie ginie w mroku przeszłoś<strong>ci</strong>.Copraw<strong>da</strong> istnieje myt, że jakiś żądny wrażeń samiec – małpa dotarł przez straszliweHimalaje do Tybetu, gdzie pojął za żonę córkę „ducha gór”, i z tej pary małżonków powstałlud tybetański.Stąd kult małpy przedostał się do Chin, gdzie w architekturze i w malarstwie w wiekachXIII, XIV i XV figuruje o<strong>na</strong> bardzo często w przeróżnych motywach.Gdy znów wyruszyliśmy w drogę, odrazu spostrzegliśmy, że <strong>na</strong>s śledzą. Jacyś jeźdźcypojedynczy często wyłaniali się z lasów i z poza skał i obserwowali każdy <strong>na</strong>sz ruch,wszystkie zaś próby, aby zbliżyć się do nich i rozmówić, spełzły <strong>na</strong> niczem. Znikali, jak


46<strong>ci</strong>enie, <strong>na</strong> swych małych, śmigłych konikach. Przebrnęliśmy w śniegu <strong>ci</strong>ężkie do przeby<strong>ci</strong>aprzejś<strong>ci</strong>a górskie, Hamszan, idąc śla<strong>da</strong>mi jakichś wozów i jeźdźców, i już mieliśmy stanąć <strong>na</strong>popas, gdy <strong>na</strong>gle około czterdziestu jeźdźców <strong>na</strong>djechało <strong>na</strong> białych koniach i <strong>da</strong>ło do <strong>na</strong>skilka salw. Dwóch moich oficerów z krzykiem spadło z koni. Jeden był zabity, drugi żyłjeszcze kilka minut. Nie pozwoliłem swoim ludziom strzelać i, wywiesiwszy białą Hagę,przywołałem Kałmuka i pojechałem w stronę jeźdźców w celu zawar<strong>ci</strong>a umowy pokojowej.Tybetańczycy <strong>da</strong>li do <strong>na</strong>s jeszcze dwa strzały, lecz po chwili strzelani<strong>na</strong> umilkła i grupajeźdźców zaczęła zjeżdżać ku <strong>na</strong>m z jednej z gór.Po milczącem powitaniu zaczęliśmy pertraktować. Tybetańczycy oz<strong>na</strong>jmili, że <strong>na</strong>Hamszanie, jako <strong>na</strong> miejscu poświęconem bogom, nie wolno palić ogniska i popasać, i radzili<strong>na</strong>m jechać <strong>da</strong>lej, gdzie będziemy bezpieczniejsi.Wyba<strong>da</strong>wszy <strong>na</strong>s, skąd i dokąd jedziemy, jeden z Tybetańczyków w przykry sposóbzadziwił <strong>na</strong>s powiedzeniem, że oni z<strong>na</strong>ją bolszewików i mają ich za ludzi dobrych, dążącychdo oswobodzenia ludów Azji od jarzma białych ras. Nie ch<strong>ci</strong>ałem prowadzić z rozbójnikiemsporu politycznego i, pożeg<strong>na</strong>wszy ich, odjechałem. Przez cały czas, jadąc z góry do <strong>na</strong>szegooddziału, oczekiwaliśmy kulki w plecy, lecz Tybetańczycy widocznie uszanowali białą flagę.Ze smutkiem pozostawiliśmy <strong>ci</strong>ała dwóch <strong>na</strong>szych przyja<strong>ci</strong>ół wśród kamieni i powoliruszyliśmy <strong>da</strong>lej. Jechaliśmy przez całą noc, usiłując wyjść z gór, przez <strong>który</strong>ch szczytyprowadził Hamszan. Konie <strong>na</strong>sze stawały i kładły się zmęczone, lecz zmuszaliśmy je do<strong>da</strong>lszego pochodu. Zatrzymaliśmy się dopiero, gdy słońce było wysoko. Na wszelki wypadeknie rozkulbaczaliśmy koni, <strong>da</strong>liśmy im tylko możność położenia się i wypoczę<strong>ci</strong>a. Przed <strong>na</strong>mileżała szeroka równi<strong>na</strong> bagnista. W tem miejscu bierze początek rzeka Ma-Ghu, która jestniczem innem, tylko źródłami jednej z <strong>na</strong>jwiększych rzek Azji-Żółtej, czyli Hwang-Ho.Wod<strong>da</strong>li połyskiwało wielkie jezioro Arung-Nor.Rozpaliliśmy ogień z „argyłu” (suchego <strong>na</strong>wozu), o <strong>który</strong> w Mongolji i w Tybe<strong>ci</strong>enietrudno, i zaczęliśmy przyrządzać herbatę, gdy <strong>na</strong>raz ze wszech stron zaczęto <strong>na</strong>sostrzeliwać zupełnie sprawnym ogniem. Pochowaliśmy się pomiędzy kamienie i oczekiwali<strong>da</strong>lszych wypadków. Strzelani<strong>na</strong> stawała się coraz gęstszą. Wszędzie z okolicznych wyżynbłyskały ogniki wystrzałów karabinowych, kule świstały we wszystkich kierunkach.Stało się oczywiste, że wpadliśmy w zasadzkę, gdyż otoczono <strong>na</strong>s i musieliśmy zginąć.Spróbowałem znowu wywiesić białą flagę, lecz gdym się tylko podniósł, gęsta strzelani<strong>na</strong>zmusiła mię znowu do ukry<strong>ci</strong>a za skałą; jednocześnie kula, odbiwszy się od kamienia, wpiłami się w lewą nogę. Jeden z moich ludzi padł trupem. Nie mieliśmy innego wyjś<strong>ci</strong>a, tylkoprzyjąć walkę. Rozpoczęliśmy ogień. Potyczka trwała około dwóch godzin. Oprócz mnie,jeszcze trzech moich towarzyszy odniosło lekkie rany. Trzymaliśmy się, dopókiśmy mogli,lecz bandy<strong>ci</strong> się zbliżali, coraz celniej strzelając. Położenie <strong>na</strong>sze stawało się rozpaczliwe.– Dość tego! – rzekł stary pułkownik. – Sia<strong>da</strong>ć <strong>na</strong> koń! Musimy skierować siędokądkolwiek, bo tu <strong>na</strong>s wystrzelają.„Dokądkolwiek”... Było to słowo straszliwe! Naradzaliśmy się niedługo. Było jasne, że imbardziej będziemy się posuwali w głąb Tybetu, mając poza sobą zgraję tych bandytów, temmniej <strong>na</strong>dziei, ujś<strong>ci</strong>a z ży<strong>ci</strong>em. Postanowiliśmy więc powracać do Mongolji. Ale w jakisposób? Tego jeszcze nie wiedzieliśmy...Poczęliśmy się cofać. Nie przerywając ognia karabinowego, pędziliśmy <strong>na</strong> północ, ilestarczyło sił <strong>na</strong>szym biednym koniom.Jeden po drugim pa<strong>da</strong>li moi towarzysze. Padł Tatarzyn z przestrzeloną szyją; za nim,głośno klnąc, potoczył się ze spadku góry pułkownik Ostrowski, ugodzony w brzuch dwiemakulami. Gdy podbiegliśmy do niego, już nie żył. Leżał z siwą, długą brodą i z powichrzonemiwłosami, spokojnie patrząc otwartemi oczyma w szare niebo Tybetu, a pięść prawej ręki miałgroźnie za<strong>ci</strong>śniętą. Cofając się, zostawiliśmy trzech zabitych przyja<strong>ci</strong>ół. Powodzenie


47podniecało <strong>na</strong>pastników. Stawali się coraz zuchwalsi, nie kryli się już i strzelali z miejscotwartych.Kulka wbiła mi sprzążkę od buta w kostkę prawej stopy. Mój <strong>na</strong>jstarszy towarzysz,agronom, jęknął, złapawszy się za ramię. Dzielny Kałmuk obwiązywał sobie skrwawioneczoło jakąś szmatą.Naraz około pięt<strong>na</strong>stu Tybetańczyków ruszyło do ataku. Przypuś<strong>ci</strong>liśmy ich bardzo blisko i<strong>da</strong>liśmy salwę. Sześ<strong>ci</strong>u pozostało <strong>na</strong> miejscu, a dwóch, stra<strong>ci</strong>wszy konie, które leżały ranneśmiertelnie, u<strong>ci</strong>ekało co tchu w stronę skał. Reszta jeźdźców rozproszyła się w różne strony.Strzelani<strong>na</strong> <strong>na</strong>gle się urwała.Za chwilę spostrzegliśmy białą flagę, powiewającą <strong>na</strong>d skałami, gdzie byli ukry<strong>ci</strong><strong>na</strong>pastnicy. Dwaj jeźdźcy wkrótce zbliżyli się do <strong>na</strong>s. Pokazało się, że herszt bandytów był<strong>ci</strong>ężko ranny, i teraz proszono <strong>na</strong>s o pomoc lekarską, wiedząc, iż „Europejczycy zawsze wożąz sobą lekarza”.Odrazu błysnął mi promyk <strong>na</strong>dziei. Pomimo zranionej nogi, czemprędzej zabrałem z sobąapteczkę i wyruszyłem ku nim wraz z Kałmukiem, cho<strong>ci</strong>aż moi towarzysze obawiali siępodstępu ze strony rozbójników.– Daj<strong>ci</strong>e temu szatanowi cyjanku potasu! – wołali za mną.Lecz ja planowałem i<strong>na</strong>czej.Dopuszczono <strong>na</strong>s do rannego. Na terlicy wśród kamieni leżał wódz bandytów. Miałemprzeko<strong>na</strong>nie, że nie jest on Tybetańczykiem, lecz raczej mieszkańcem południowegoTarkiestanu – mieszańcem Sarta, Turkme<strong>na</strong> i Afgańczyka. Patrzył <strong>na</strong> mnie wzrokiembłagalnym i widocznie bardzo <strong>ci</strong>erpiał. Opatrzyłem go. Kula przeszyła mu pierś <strong>na</strong>wylot zlewej strony. Ranny stra<strong>ci</strong>ł dużo krwi. Ra<strong>na</strong> była stanowczo niebezpiecz<strong>na</strong>. Zrobiłemsumiennie wszystko, co mogłem. Przypaliłem ranę jodyną i zasypałem jodoformem, poczemprzewiązałem watą i kawałkiem ban<strong>da</strong>żu. Po tej operacji <strong>da</strong>łem mu dużą <strong>da</strong>wkę aspiryny,gdyż gorączkował, otrzymawszy ranę jeszcze w południe.Nauczyłem jednego z Tybetańczyków, jak ma zmieniać ban<strong>da</strong>ż, zostawiłem mu też trochęwaty, jodoformu i parę pastylek aspiryny.Po tej czynnoś<strong>ci</strong> zwró<strong>ci</strong>łem się do rozbójników zapomocą tłumacza-Kałmuka z takąmową:– Ra<strong>na</strong> niebezpiecz<strong>na</strong>, lecz <strong>da</strong>łem mocne i cudowne leki waszemu wodzowi. Wiem, zebędzie zdrów i wkrótce wsiądzie <strong>na</strong> konia. Lecz musi<strong>ci</strong>e spełnić jeden warunek... Słuchaj<strong>ci</strong>e!Złe duchy śmier<strong>ci</strong> są przy chorym i <strong>na</strong>tychmiast go uśmiercą, jeśli po przyję<strong>ci</strong>u moich lekówrozlegnie się choć jeden wystrzał. Nie wolno <strong>na</strong>wet <strong>na</strong>bijać broni! Pamiętaj<strong>ci</strong>e o tem!Jede<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e dni i nocy nie wolno wam będzie opuś<strong>ci</strong>ć tego miejsca i włożyć <strong>na</strong>boju do lufy.I<strong>na</strong>czej duchy śmier<strong>ci</strong> zemszczą się <strong>na</strong> wodzu....Dokument mongolski z pieczę<strong>ci</strong>ą i podpisem „Żywego Buddhy”.Z temi słowy kazałem Kałmukowi wyjąć <strong>na</strong>boje z jego karabinu i sam wysypałem kule zmagazynu Mausera. Bandy<strong>ci</strong> <strong>na</strong>tychmiast uczynili to samo, ze strachem patrząc <strong>na</strong> mnie.Gdym powró<strong>ci</strong>ł do swoich, uspokoiłem ich, że jesteśmy <strong>na</strong> pewien czas bezpieczni, tylkomusimy dobrnąć jak <strong>na</strong>jprędzej do granicy Mongolji. Tymczasem konie <strong>na</strong>sze były zupełniewyczerpane; trzeba więc było zostać i wypoczywać <strong>na</strong> miejscu przez całe dwie doby.Odwiedzałem rannego, <strong>który</strong> się czuł niedobrze. Opatrzyliśmy też tymczasem swoje, <strong>na</strong>szczęś<strong>ci</strong>e, lekkie rany i trochę wypoczęliśmy.Dowiedziawszy się od Tybetańczyków o <strong>na</strong>jbliższej drodze karawanowej, skierowaliśmysię tam i wkrótce bardzo szczęśliwie spotkaliśmy dużą karawanę młodego księ<strong>ci</strong>a


48mongolskiego, Puncyga, <strong>który</strong> odbywał pielgrzymkę z Urgi do Lhasy z pismem „ŻywegoBuddhy” do Dalaj Lamy.Książę bardzo dopomógł <strong>na</strong>m w u<strong>ci</strong>ążliwej podróży i razem z <strong>na</strong>mi odbył drogę doNarabanczi-Kure, gdzie Hutuhtu Dżełyb przyjął <strong>na</strong>s z serdeczną radoś<strong>ci</strong>ą i rzekł mi <strong>na</strong>powitanie:– Wiedziałem, że pan powró<strong>ci</strong> do <strong>na</strong>s. Wróżby odkryły mi losy pańskie. Wiem, że jeszczeraz będzie pan goś<strong>ci</strong>em <strong>na</strong>szego klasztoru... lecz w innych warunkach, w innych.W Narabanczi spędziliśmy dwa tygodnie, poczem los i wypadki rozproszyły <strong>na</strong>s poświe<strong>ci</strong>e. Oficerowie rosyjscy wstąpili do formujących się dla walki z bolszewikami,oddziałów partyzanckich, ja zaś wraz z agronomem podróżowałem w <strong>da</strong>lszym <strong>ci</strong>ągu przezMongolję i przechodziłem nowe, niebezpieczne i tajemnicze dla Europejczyka przygody,dążąc wytrwale do ojczyzny.


49CZĘŚĆ DRUGAPRZEZ KRAJ SZATANAMONGOLJA.W sercu Azji leży tajemniczy, bogaty, olbrzymi kraj – Mongolja.Od spadków Tiań-Szania i gorących piasków zachodniej Dżungarji do leśnych Sajanów ido wielkiego muru chińskiego zajmuje o<strong>na</strong> <strong>na</strong>jwiększą część Azji Centralnej. Kolebka ludów,historji i legend, ojczyz<strong>na</strong> <strong>na</strong>jwiększych i <strong>na</strong>jbardziej krwawych zaborców, którzy pozostawilipo sobie ruiny swoich grodów stołecznych, już zasypanych piaskami pustyni Gobi, swojeczarodziejskie sygnety i stare koczownicze prawa; państwo mnichów i złych duchów, are<strong>na</strong>koczujących plemion – nomadów, rządzonych przez ubóstwianych potomków chanówDżengiza i Kubłaja – to jest Mongolja.Tajemniczy kraj kultu Ramy, Sakkia-Muni, Dżon” kappy i Paspy, wiernie strzeżonegoprzez „Żywego Boga” (Buddhę), w<strong>ci</strong>elonego w jednego z trzech dostojników lamaickiejhierarchji koś<strong>ci</strong>elnej, Bogdo-Gegeni w Ta-Kure, czyli Urdze; kraj cudotwórców lekarzy,proroków, jasnowidzących, wróżbiarzy i czarowników; kraj pod z<strong>na</strong>kiem „swastyki”; kraj,gdzie żyją potężne, dumne myśli przed wiekami zgasłych władców Azji i połowy Europy – tojest Mongolja.Kraj <strong>na</strong>gich, ponurych gór, palonych słońcem i chłostanych zimnym wiatrem, krajbezgranicznych stepów, kraj chorego bydła, gniazdo dżumy, trądu i czarnej ospy; krajgorących źródeł siarczanych, przejść górskich dzikich i zamieszkałych przez złych demonów;kraj świętych jezior, <strong>pełny</strong>ch olbrzymich ryb, kraj wilków, jeleni, skalnych baranów, dzikichkoni, zdziczałych psów i drapieżnych ptaków, szarpiących i zja<strong>da</strong>jących wyrzucane <strong>na</strong> step<strong>ci</strong>ała zmarłych – to jest Mongolja.Kraj, gdzie, patrząc <strong>na</strong> białe, rozsypujące się w proch koś<strong>ci</strong> przodków, szybko wymierardzenny lud mongolski, <strong>który</strong> niegdyś podbił Chiny, Sjam, Indje i Rosję, a którego straszliwypęd rozbił się o stalową pierś rycerzy polskich, broniących <strong>na</strong>onczas ją od kary Bożej, całyświat chrześ<strong>ci</strong>jański od powodzi azjatyckiej – to jest Mongolja.W tym kraju dziwnem zrządzeniem losu, po nieu<strong>da</strong>nej próbie prze<strong>da</strong>r<strong>ci</strong>a się przez Tybetdo Oceanu Indyjskiego, musiałem żyć i podróżować prawie przez pół roku. Sądzone byłomnie i memu staremu, wypróbowanemu towarzyszowi podróży i przygód brać udział czynnyw <strong>na</strong>der poważnych i niebezpiecznych wypadkach <strong>na</strong> terenie Mongolji Zewnętrznej, czyliHałhi, w 1921 r. Miałem więc sposobność poz<strong>na</strong>ć blisko spokojny, dobry i ucz<strong>ci</strong>wy ludmongolski, jego szlachetną, lecz pełną trwogi duszę, jego męczarnie, troski i <strong>na</strong>dzieje;mogłem zrozumieć cały ogrom przygniatającego go strachu wobec niezba<strong>da</strong>nej tajemnicyży<strong>ci</strong>a.A tajemnic w Mongolji jest tyle!Rzeki, <strong>na</strong>gle podczas <strong>na</strong>jostrzejszych mrozów z hukiem i łoskotem burzące więzy lodowe;jeziora, wyrzucające <strong>na</strong> płaskie brzegi koś<strong>ci</strong> ludzkie; niezrozumiałe, dzikie głosy w górach;zapalające się <strong>na</strong> trzęsawiskach błędne ogniki; płonące jeziora, szczyty górskie, <strong>na</strong> <strong>który</strong>chumiera każdy śmiałek; całe zwoje wężów w głębokich, <strong>ci</strong>epłych dołach; niezamarzające


50potoki, skały, przypomi<strong>na</strong>jące skamieniałych jeźdźców, wielbłądy i wozy. A po<strong>na</strong>d temwszystkie m <strong>na</strong>gie, bezbarwne, bez<strong>na</strong>dziejne góry, podobne do fałd płaszcza djabelskiego a ozachodzie słońca oblane szkarłatem buntu, czy krwią ofiar.– Patrz tam! – mówił pewnego razu bardzo stary pastuch, wy<strong>ci</strong>ągając rękę w stronęprzeklętego przejś<strong>ci</strong>a górskiego, Zagastaju. – To nie są góry! To leży On w czerwonympłaszczu i oczekuje dnia, w <strong>który</strong>m ma się podnieść i zacząć śmiertelną walkę z dobrem!bogami.Rzeczywiś<strong>ci</strong>e, w tej chwili powstał mi w pamię<strong>ci</strong> obraz mistyczny słynnego malarzaWróbla. Takież <strong>na</strong>gie szczyty gór, podobne do sfałdowanego, fioletowo-szkarłatnegopłaszcza Szata<strong>na</strong>, którego oblicze zasłoniła chmura szara, tchnąca zgrozą i martwotą.Straszliwy to kraj Mongolja! Kraj tajemnic i Szata<strong>na</strong>!Nic więc dziwnego, że każde pogwałcenie panującego tu pierwotnego trybu ży<strong>ci</strong>anomadów azjatyckich wywołuje przelewy krwi i zgrozę, <strong>ci</strong>esząc pełen nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong> i pogardywzrok Szata<strong>na</strong>, leżącego <strong>na</strong> martwych skałach w szarym płaszczu rozpaczy i upokorzenia, lubw szkarłatnej opończy buntu, wojny i zemsty.W drodze odwrotnej z Koko-Noru do Mongolji, wypocząwszy w goś<strong>ci</strong>nnym klasztorzeNarabanczi, zamieszkaliśmy z mym towarzyszem w stolicy zachodniej, Hałhi-Uliasutaj. Jestto ostatnie miasto <strong>na</strong> zachodzie Mongolji Zewnętrznej. Ostatnie... z trzech. W Mongoljiistnieją tylko trzy miasta: stolica „Żywego Boga” i administracyjne centrum, Urga, czyli Ta-Kure (wielki klasztor), Uliasutaj i Ułankom, nie<strong>da</strong>leko od jeziora Ubsa. Istnieje jeszcze jednomiasto Kobdo, ale jest ono siedzibą zachłannej administracji chińskiej w tym kraju,zamieszkałym przez koczujące plemio<strong>na</strong>, rządzone przez swych książąt bohaterskiegoszczepu oletów i tylko nomi<strong>na</strong>lnie uz<strong>na</strong>jące wpływy Urgi i Pekinu. W Uliasutaju zaś i wUłankomie, oprócz nieprawnie rządzących się tu guber<strong>na</strong>torów chińskich, istniejąguber<strong>na</strong>torzy mongolscy – „saity”, <strong>który</strong>ch wyz<strong>na</strong>cza swojemi dekretami „Żywy Bóg” z Urgi<strong>na</strong> deklarację Rady Ministrów.Przybywszy do tego miasta, odrazu pogrążyliśmy się w wir <strong>na</strong>miętnej polityki. Właśniepowstały zaburzenia pośród Mongołów, doprowadzonych do rozpaczy u<strong>ci</strong>skiem władzchińskich, które pastwiły się <strong>na</strong>d nimi, usiłując ś<strong>ci</strong>ągnąć wszystkie po<strong>da</strong>tki i <strong>da</strong>niny za ubiegłelata autonomji Hałbi, wyrwanej z rąk Pekinu. Koloniś<strong>ci</strong> rosyjscy podzielili się <strong>na</strong> partje iprowadzili z sobą zażarty spór; w Mongolji Wschodniej <strong>na</strong> czele wojsk rosyjsko-mongolskichwalczył z Chińczykami buddysta, Niemiec, generał rosyjski, baron Ungern von Sternberg,broniący niepodległoś<strong>ci</strong> Mongolji i cesarskich praw „Żywego Boga”; rosyjscy oficerowi -u<strong>ci</strong>ekinierzy skupiali się w oddziały, przygotowując powstanie prze<strong>ci</strong>wko bolszewikom <strong>na</strong>Syberji; władze mongolskie <strong>na</strong>ogół bardzo przychylnie patrzyły <strong>na</strong> te oddziały, lecz zatourzędnicy chińscy prześladowali i gnębili Rosjan, a z nimi razem i innych cudzoziemców.Rząd sowiecki, zaniepokojony mobilizacją Rosjan-u<strong>ci</strong>ekinierów, posuwał coraz <strong>da</strong>lej, głębiejdo Mongolji swoje wojska, a guber<strong>na</strong>torzy chińscy chętnie wchodzili w jakieś tajne umowy zkomisarzami bolszewickimi; w Urdze minister „buforowej” rzeczypospolitej, Juryn,sformował magistrat komunistyczny w dzielnicy rosyjskiej pod przewodnictwem popabolszewika;konsulowie rosyjscy byli nieczynni, przeważnie trudniąc się paskarstwem iwyprze<strong>da</strong>żą własnoś<strong>ci</strong> państwowych; Chińczycy wzmacniali załogi w głównych punktachstrategicznych Hałhi, posyłając wgłąb kraju oddziały karne; żołnierze chińscy wpa<strong>da</strong>li dodomów osób prywatnych, rabowali, zabijali i gwał<strong>ci</strong>li.Do <strong>taki</strong>ej atmosfery dostaliśmy się odrazu po przyjeździe.– Proszę pa<strong>na</strong> – mówił nieraz mój towarzysz – ja już wolę dusić partyzantów, potykać się zchunchuzami i jeść mięso zdechłych od dżumy byków, niż słuchać coraz to nowych i corazbardziej trwożnych wieś<strong>ci</strong>!


51Agronom miał rację. Najgorsze było to, że w tym chaosie <strong>na</strong>miętnoś<strong>ci</strong>, plotek, podstępu iintryg czerwone wojska mogły niepostrzeżenie zbliżyć się do Uliasutaju i wziąć wszystkichdo niewoli za zgodą milczącą guber<strong>na</strong>tora chińskiego.Bardzo chętnie porzu<strong>ci</strong>libyśmy to miasto, lecz nie mieliśmy dokąd jechać. Na północy byli<strong>na</strong>si wrogowie – bolszewicy, <strong>na</strong> południu już zdążyliśmy stra<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> zawsze sześ<strong>ci</strong>u <strong>na</strong>szychtowarzyszy i niemało własnej krwi; <strong>na</strong> zachodzie, w rejonie Kobdo, srożyli się <strong>na</strong>dcudzoziemcami Chińczycy; <strong>na</strong> wschodzie wrzała woj<strong>na</strong>, o której, pomimo wszystkichusiłowań urzędników chińskich, dochodziły wiadomoś<strong>ci</strong>, często sprzeczne i fałszywe, leczświadczące o poważnym stanie rzeczy.Musieliśmy więc zostać w Uliasutaju i mimowoli żyć jego ży<strong>ci</strong>em. Z<strong>na</strong>lazłem tu dwóchPolaków, żołnierzy 5-ej polskiej dywizji syberyjskiej, którzy u<strong>ci</strong>ekli z obozu jeńców i przezUrianchaj przedostali się do Mongolji, dwie rodziny polskie i dwie amerykańskie firmyhandlowe. Połączyliśmy się i zorganizowali własny wywiad, bacznie śledząc wszystko, cozachodziło w mieś<strong>ci</strong>e i w Zachodniej Mongolji. U<strong>da</strong>ło <strong>na</strong>m się <strong>na</strong> wiązać stosunkidyplomatyczne z władzami mongolskiemi i chińskiemi, co bardzo <strong>na</strong>m dopomagało doorjentowania się w wypadkach.Bardzo rozumny i oczytany mongolski „sait”, książę Czułtun-Bejli, ogromnie się ze mnązaprzyjaźnił, i z jego opowia<strong>da</strong>ń poz<strong>na</strong>łem ogólne położenie i jego przyczyny.– Wielka stała się niesprawiedliwość panie! – mówił strwożonym głosem „sait”. – Naszkraj ginie! Na mocy specjalnych traktatów pomiędzy Mongolją, Rosją i Chi<strong>na</strong>mi 21października 1912 r., 23 października 1913 r. i 7 czerwca 1915,r. Hałha otrzymałaniezależność, a <strong>na</strong>sz duchowny wódz „żółtej wiary! jego świętobliwość Żywy Buddha, ztytutem Bogdo Dżebtsung-Damba-Hutuchtu-Chan stał się cesarzem całej ZewnętrznejMongolji. Rząd Pekiński dochowywał umów, dopóki Rosja była potęż<strong>na</strong> i dbała o swąpolitykę w Azji; lecz już w początku 1915 r., gdy woj<strong>na</strong> z Niemcami stawała się niepomyśl<strong>na</strong>dla Rosji, Chiny zaczęły raz wraz odbierać wywalczone przez <strong>na</strong>s prawa. Gdy w Rosjiwybuchła rewolucja, i <strong>na</strong>stąpiły czasy bolszewickie, rząd chiński już się nie krępował.Wszystkich „saitów” patrjotów zastąpiono ugodowcami i wtedy wprowadzono do <strong>na</strong>szegokraju wojska chińskie, które zbrojną ręką wy<strong>ci</strong>skały z ludnoś<strong>ci</strong> po<strong>da</strong>tki za ubiegłe lata.Ludność Hałhi zrabowano doszczętu, i wszędzie około miast i klasztorów wi<strong>da</strong>ć osadybie<strong>da</strong>ków, mieszkających w norach ziemnych i żyjących z jałmużny. Wszystkie <strong>na</strong>szemajętnoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong>rodowe zostały zarekwirowane: skarbce w Urdze, arse<strong>na</strong>ły, składy, klasztory.Wszyscy patrjo<strong>ci</strong> jęczeli w więzieniach chińskich, lub zostali otru<strong>ci</strong> przez lekarzy chińskich,przysłanych tu w tym celu. Wypłynęły szumowiny nie<strong>który</strong>ch zubożałych izdemoralizowanych pomniejszych rodów książęcych. Chińczycy przekupywali Mongołów,<strong>da</strong>wali im wysokie rangi i ordery, a <strong>ci</strong> zdrajcy służyli im <strong>na</strong> zgubę Hałhi! Nie dziw się więc,że zarówno rządząca klasa: „Żywy Bóg”, chanowie, książęta i wyżsi lamowie, jako też ipospólstwo w równym stopniu nie<strong>na</strong>widzą zaborców chińskich i czekają tylko <strong>na</strong> chwilęwyzwolenia i zemsty. Powstania jed<strong>na</strong>k nie mogliśmy zorganizować. Nie mieliśmy broni. niemieliśmy wodzów, gdyż wszyscy wodzowie albo już zginęli, albo byli pod ś<strong>ci</strong>słym dozorem,i każ<strong>da</strong> ich próba walki zbrojnej zakończyłaby się była dla nich w tem samem więzieniupekińskiem, w którem przed kilku laty umarło z głodu osiemdziesię<strong>ci</strong>u <strong>na</strong>szych<strong>na</strong>jz<strong>na</strong>komitszych książąt, potomków wielkiego Mongoła i wysokich łamów –<strong>na</strong>jodważniejszych bojowników za wolność Hałhi. Trzeba było jakiegoś zewnętrznegobodźca, ażeby cała ludność podniosła się odrazu, i tu już sami Chińczycy niechcącydopomogli, gdyż zaaresztowali „Żywego Buddhę” i po raz już drugi usiłowali przeko<strong>na</strong>ć lud,że Bogdo-Chan jest „ostatnią” formą przeistoczonego Buddhy. Wtedy to rozpoczęły się tajne<strong>na</strong>rady i spiskowanie lamaitów z „Żywym Buddhą” oraz plany wyrwania go z rąk chińskich iwalki o szczęś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>szego kraju i lu<strong>da</strong>. Nasi lamowie <strong>na</strong>wiązali stosunki z potomkiem carówburjackich, księ<strong>ci</strong>em Dżam-Bołonem, a przez niego z generałem rosyjskim, baronem


52Ungernem, <strong>który</strong> miał tytuł księ<strong>ci</strong>a mongolskiego, był wyz<strong>na</strong>wcą <strong>na</strong>szej wiary i serdecznymprzyja<strong>ci</strong>elem i „bratem” „Żywego Buddhy” w Urdze i Dalaj Lamy w Lhasie tybetańskiej.Teraz właśnie wre walka!Tak opowia<strong>da</strong>ł mi książę Czułtun Bejle, potomek wielkiego Dżengiza.Z<strong>na</strong>cznie później do Uliasutaju przyszły wiadomoś<strong>ci</strong>, że baron Ungern von Sternbergwszedł do Mongolji z Zabajkala, mając z sobą mały oddział konny, zmobilizował Mongołówi po kilku nieu<strong>da</strong>nych próbach 3 lutego l92l r, wziął szturmem Urgę, a tron Dżengiza od<strong>da</strong>ł„Żywemu Buddzie” z tytułem cesarza. Bogdo-Cha<strong>na</strong>. Jed<strong>na</strong>k w połowie marca jeszcze nikt tunie wiedział o tych szczegółach walki o niepodległość Hałhi. cho<strong>ci</strong>aż w marcu baron Ungernza<strong>da</strong>ł szereg klęsk wojskom chińskim i zupełnie opanował położenie w kraju. Chińczycystarannie ukrywali prawdę i nikogo nie przepuszczali z Urgi <strong>na</strong> zachód. Lecz mimo topogłoski <strong>na</strong>s dochodziły.Atmosfera z dnia <strong>na</strong> dzień była coraz <strong>ci</strong>ęższa. Stosunki pomiędzy Chińczykami,Mongołami i Rosja<strong>na</strong>mi stawały się bardzo <strong>na</strong>prężone.Guber<strong>na</strong>tor chiński, Wan-Dzao-Dziuń i dyplomatyczny komisarz, Fu-Siań, obaj ludziebardzo młodzi, starali się przypodobać swemu rządowi i prowadzili nieprzejed<strong>na</strong>ną politykęwzględem Mongołów i Rosjan, jątrząc ich wzajemnie. Wan-Dzao-Dżiuniowi pomagałzastępca dymisjonowanego Czułtun-Bejle, nowy sait-ugodowiec, wywołując nie<strong>na</strong>wiśćMongołów.Oficerowie rosyjscy sformowali potajemnie oddział, aby się bronić w razie wrogichzarządzeń Chińczyków, lecz w oddziale odrazu zaczęły się nies<strong>na</strong>ski i intrygi, i nie miałemżadnej wątpliwoś<strong>ci</strong>, że wobec niebezpieczeństwa oddział ten rozproszy się niezawodnie.Obawiając się zjawienia wojsk bolszewickich, cudzoziemcy postanowili wysłać wywiad,aby zba<strong>da</strong>ć położenie <strong>na</strong> zachodzie, czego ja i mój agronom podjęliśmy się chętnie. KsiążęCzułtun <strong>da</strong>ł <strong>na</strong>m za przewodnika urzędowego dragoma<strong>na</strong>, starego Sojota, Cere<strong>na</strong>, płynniemówiącego po rosyjsku. Była to miejscowa z<strong>na</strong>komitość, z<strong>na</strong><strong>na</strong> w całej Mongolji, gdyż słynąłjako niezrów<strong>na</strong>ny jeździec. Jeszcze nie<strong>da</strong>wno posyłano go z <strong>na</strong>jważniejszemi i tajnemi listamido Pekinu, i Oeren przebył konno w <strong>ci</strong>ągu 9 dni 2400 kilometrów, oddzielających Uliasutajod stolicy chińskiej. Drogę tę odbył w <strong>na</strong>stępujący sposób:Zaban<strong>da</strong>żowano ma piersi, brzuch i nogi pasmami grubego płót<strong>na</strong>, aby się <strong>na</strong>zbyt niewytrząsł <strong>na</strong> siodle Do czapki miał przymocowane trzy pióra orle <strong>na</strong> z<strong>na</strong>k, że musi „le<strong>ci</strong>eć jakptak”, w za<strong>na</strong>drzu chował dokument „dzara” <strong>na</strong> otrzymanie koni pocztowych <strong>na</strong> pierwsze sweżą<strong>da</strong>nie; mając z sobą zapasowego konia i dwóch przewodników pocztowych– „ułaczenów”,mknął, co koń wyskoczy, do pierwszej stacji pocztowej – „urtonu”. Jeden z „ułaczenów”,pędząc <strong>na</strong>przód, przygotowywał zmianę koni, i gdy Oeren podjeżdżał, zdejmowano go razemz siodłem i przenoszono <strong>na</strong> świeżego, konia, poczem Ceren z nowenn „ułacze<strong>na</strong>mi” ruszał<strong>da</strong>lej. Na każdym trze<strong>ci</strong>m „urtonie”, nie schodząc z siodła, wypijał miseczkę gorącej herbatyz solą i znowu mknął. Po 18–20 godzi<strong>na</strong>ch <strong>taki</strong>ej jazdy szalonej, zatrzymywał się Tia noclegw jur<strong>ci</strong>e urtońskiej, gdzie zja<strong>da</strong>ł całą szynkę baranią, wypijał moc herbaty i spał, jak zabity,do świtu. Tak przez 9 dni mknął mały, chudy Ceren bez wytchnienia?Z nim to właśnie wyruszyliśmy w mroźny, zimowy poranek <strong>na</strong> zachód, w stronę Kobdo,skąd <strong>na</strong>deszły trwożne wieś<strong>ci</strong>, że „czerwoni” wkroczyli do Ulankomu i że Chińczycy zaczęliim wy<strong>da</strong>wać cudzoziemców.Po kilku godzi<strong>na</strong>ch przejechaliśmy po lodzie rzekę Zaphyn, która corocznie zabiera dużoofiar, gdyż dno jej stanowią bezdenne i ruchome piaski. Za rzeką wjechaliśmy w wąskądolinę śród gór i niewielkich lasów modrzewiowych.


53TAJEMNICZY LAMA – MŚCICIEL.Zrobiwszy około 300 kilometrów, zbliżaliśmy się do jeziora Baga-Nor, gdziespostrzegliśmy jurtę pastucha. Postanowiliśmy zatrzymać się tu <strong>na</strong> nocleg, gdyż była jużgodzi<strong>na</strong> póź<strong>na</strong>, i zerwał się zimny wiatr, wznosząc słupy zmarzłego, kłującego śniegu. Obokjurty dojrzeliśmy wspaniałego konia karego z bogatem siodłem, upiększonem srebrem ikoralami. Gdy z drogi skrę<strong>ci</strong>liśmy w stronę jurty, wypadło z niej dwóch Mongołów. Jeden znich wskoczył <strong>na</strong> siodło i szybko znikł za niewysokiemi wzgórzami. Spostrzegłem połyżółtego ubrania które mignęły mi pod zwykłym kożuchem mongolskim i duży nóż w zielonejpochwie, z rękojeś<strong>ci</strong>ą z rogu i koś<strong>ci</strong>.Drugi pozostał przy jur<strong>ci</strong>e. Był to gospo<strong>da</strong>rz jurty, pastuch miejscowego księ<strong>ci</strong>aNawancyre<strong>na</strong>. Spotkał <strong>na</strong>s z widoczną radoś<strong>ci</strong>ą i wzdychał z ulgą.– Kto to odjechał <strong>na</strong> karym koniu? – pytaliśmy pastucha.Opuś<strong>ci</strong>ł oczy i milczał.– Mów! – Nie mówisz, więc przyjmujesz u siebie złych ludzi?– Nie! nie! – bronił się pastuch. – Dobry, wielki był ten gość, lecz wymienić imienia wiaranie pozwala.Zrozumieliśmy, że ten, <strong>który</strong> odjechał, był albo księ<strong>ci</strong>em pastucha, albo wysokim lamą.Nie <strong>na</strong>legałem więcej, i zaczęliśmy urządzać dla siebie posłanie. Gospo<strong>da</strong>rz tymczasemprzygotowywał dla <strong>na</strong>s kolację, rąbiąc zmarzłe mięso baranie, i wrzucając je do kotła zwrzącą wodą.Dowiedzieliśmy się, że bolszewików tu nie widziano, ale że po krwawej łaźni, sprawionejprzez żołnierzy chińskich Mongołom w okolicach Kobdo, ostatni zaczęli się skupiać woddziały, <strong>na</strong>d któremi dowództwo objął Tatarzyn, oficer Kajgorodow. Odpoczywaliśmy wjur<strong>ci</strong>e pastucha, przejechawszy w dwie doby przy z<strong>na</strong>cznym mrozie około 300 kilometrów, ispokojnie rozmawialiśmy, z apetytem spożywając smaczne i tłuste mięso, gdy raptownieusłyszeliśmy ochrypły głos, mówiący:– Sajn! – Bądź<strong>ci</strong>e pozdrowieni!Odwró<strong>ci</strong>wszy głowy, zobaczyliśmy niewysokiego, barczystego Mongoła w grubymkożuchu, w kołpaku z uszami i z nożem w zielonej pochwie za pasem.– „Amursajn!” – odpowiedzieliśmy chórem.Przybyły rozpiął pas i zrzu<strong>ci</strong>ł kożuch. Pozostał w szerokim, żółtym płaszczu jedwabnym,jaki noszą lamowie – gełongi, przepasanym pasem niebieskim.Ogolo<strong>na</strong> twarz, ostrzyżo<strong>na</strong> głowa, różaniec <strong>na</strong> ręku i żółty płaszcz dowodziły, że widzimyprzed sobą jakiegoś wysokiego stopnia lamę. Lecz za pasem gość miał zatknięty dużyrewolwer Kolta.Rzu<strong>ci</strong>łem wzrok <strong>na</strong> pastucha i Cere<strong>na</strong>. Na ich twarzach malowały się głęboki szacunek iprzestrach.Niez<strong>na</strong>jomy podszedł do ogniska i usiadł przy ołtarzu z wizerunkiem Dalaj-Lamy.– Mówmy po rosyjsku! – rzekł zupełnie poprawnie i przyjął ode mnie kawał mięsa, <strong>który</strong>po<strong>da</strong>łem mu <strong>na</strong> nożu.Zaczęła się rozmowa. Niez<strong>na</strong>jomy okazał się człowiekiem bardzo uświadomionym ioczytanym; wkrótce przeszedł <strong>na</strong> tematy polityczne i zaczął się skarżyć <strong>na</strong> nieudolnośćministrów „Żywego Buddhy”.– Oni tam wyzwalają Mongolję, zdobywają Urgę, wyrzy<strong>na</strong>ją wojska chińskie, a my tu <strong>na</strong>zachodzie nic nie wiemy i siedzimy bezczynnie, pozwalając Chińczykom rznąć <strong>na</strong>s, jakbarany. Mógłby prze<strong>ci</strong>e Bogdo-Chan przysłać <strong>na</strong>m tu swych gońców? Dlaczego Chińczycyposyłają swych ludzi do Urgi i do Pekinu, prosząc o posiłki, a Bogdo nie może? Dlaczego?– Czyż Chińczycy otrzymają pomoc? Jaką odpowiedź przywieźli gońcy? – zapytałem.Niez<strong>na</strong>jomy Mongoł zaczął się śmiać głucho i odpowiedział;


54– Przyłapałem wszystkich gońców, pisma zabrałem, a ich posłałem zpowrotem... doziemi...Znowu się zaśmiał; dziwnie złowrogo błysnęły mu źrenice.Dopiero wtedy zauważyłem, że jego sucha twarz, o wystających policzkach ma rysyniezwykłe dla Mongołów Centralnej Azji. Był on raczej podobny do Tatara lub Kirgiza zSiedmiorzecza.Milczeliśmy, puszczając dym z fajek.– Czy prędko ma wyjść z Uliasutaju oddział konnych Czaharów? – zapytał <strong>na</strong>gle,podnosząc <strong>na</strong> mnie płonące źrenice.Odpowiedzieliśmy, że o tem nic nie słyszeliśmy, i że w Uliasutaju nie było Czaharówpodczas <strong>na</strong>szego pobytu. Wtedy gość <strong>na</strong>sz oz<strong>na</strong>jmił, że z Pekinu został wysłany dlaujarzmienia Urianchaju i Mongołów obwodu kobdoskiego oddział, złożony z jeźdźcówwojowniczego i rozbójniczego plemienia Czaharów pod dowództwem słynnego bandyty(Chunchuza), <strong>który</strong> otrzymał od rządu rangę kapita<strong>na</strong>. Niez<strong>na</strong>jomy szczegółowo isystematycznie poinformował <strong>na</strong>s o ruchu wojsk sowieckich i przez to zwolnił <strong>na</strong>s odprzykrej podróży do Kobdo.– Nie potrzebuje<strong>ci</strong>e jechać teraz do Kobdo, gdy wszystko już wie<strong>ci</strong>e. Zresztą, groziłoby towam niebezpieczeństwem, gdyż Kobdo będzie zburzone i spalone przez Chińczyków. Wiemto ze źródeł wiarogodnych.Gdy z rozmowy dowiedział się o <strong>na</strong>szych przygo<strong>da</strong>ch w Tybe<strong>ci</strong>e, zaczął się <strong>na</strong>mprzyglą<strong>da</strong>ć z szacunkiem, a później klasnął w dłonie i zawołał w uniesieniu:– Nie do Hutuchty Narabanczi powinniś<strong>ci</strong>e byli jeździć z prośbą o pomoc w tej podróży,tylko do mnie! Z moim pismem doszlibyś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>wet do Lhassy. Jestem; Tuszegun-Lama.Tuszegun-Lama! Tyle razy słyszałem to imię, powtarzane z mistycznym strachem iuszanowaniem!Tuszegun-Lama – rosyjski Kałmuk, <strong>który</strong> za propagandę niezależnoś<strong>ci</strong> Kałmukówprzeszedł więzienie przy carach i za to samo przy sowietach, u<strong>ci</strong>ekł do Mongolji, gdzieodrazu zjed<strong>na</strong>ł sobie rozgłos i olbrzymi wpływ <strong>na</strong> zachodzie. Dzięki temu, że był uczniem i„bratem” Dalaj-Lamy, <strong>na</strong>jbardziej uczonym z lamaitów cudotwórcą i lekarzem, zdobył sobiestanowisko prawie niezależne od „Żywego Buddhy” i opanował myśli nomadów ZachodniejMongolji, Dhingarji i Turkiestanu.Bezgraniczny wpływ jego polegał <strong>na</strong> „magicznej <strong>na</strong>uce”, jak sam się wyrażał, leczopowia<strong>da</strong>no, że pochodził raczej z panicznego strachu, <strong>który</strong> wzbudzał w Mongołachtajemniczy i groźny Kałmuk.Mongoł, <strong>który</strong> nie usłuchał rozkazu Tuszegu<strong>na</strong>, ginął – czy to pastuch, czy książę. Nie z<strong>na</strong>łon ani dnia, ani godziny, kiedy do jego jurty, czy do konia w stepie przypadnie groźny,wszechsilny w czarach „brat” Dalaj-Lamy. Pchnię<strong>ci</strong>e noża, kula, lub mocne palce, ś<strong>ci</strong>skającegardło, jak kleszcze, wykonywały wyrok sprawiedliwoś<strong>ci</strong>, wymierzony przez „cudotwórcę”.Za wojłokowemi ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>mi jurty gwiz<strong>da</strong>ł i wył wicher i głośno uderzał w nie śniegiem. Wwy<strong>ci</strong>u wiatru moż<strong>na</strong> było słyszeć przeróżne głosy, wołania, krzyki męki i bólu, złowrogi iprze<strong>ci</strong>ągły śmiech. Pomyślałem sobie, że w <strong>taki</strong>ch warunkach łatwo jest zadziwić i podbićkoczownika „cu<strong>da</strong>mi”, ponieważ sama <strong>na</strong>tura usposabia do mistyki.Nie zdążyła jeszcze ta myśl przebłysnąć w mojej głowie, gdy Tuszegun raptownie zwró<strong>ci</strong>łdo mnie twarz z przymrużonemi, jarzącemi się oczyma.– Dużo jest jeszcze niezba<strong>da</strong>nych rzeczy <strong>na</strong> świe<strong>ci</strong>e! – szepnął głosem przenikliwym. –Bardzo dużo! Poz<strong>na</strong>nie częś<strong>ci</strong> tajemnicy <strong>da</strong>je możność cudu. Lecz jest to <strong>da</strong>ne tylkowybranym. Chcę dowieść tego, a pan mi potem powie, czy z<strong>da</strong>rzyło mu się widzieć kiedy cośpodobnego...Podniósł się, zakasał rękawy płaszcza, poły jego zatknął za pas, dobył noża z pochwy izbliżył się do pastucha.


55– Wstań, Mińczyk! – rozkazał.Nie zdążył pastuch podnieść się ze swego posłania, gdy Tuszegun ruchem gwałtownymrozpiął mu kożuch i wbił nóż w piersi. Pastuch padł <strong>na</strong>wz<strong>na</strong>k. Tuszegun pochylił się <strong>na</strong>d nim;zobaczyłem rozwartą, krwawiącą się pierś pastucha z oddychającemi płucami i bijącemsercem; rękawy i poły płaszcza Kałmuka były zbroczone krwią. Spostrzegłem, że <strong>na</strong>chylił sięniżej i zaczął roz<strong>ci</strong><strong>na</strong>ć brzuch leżącego Mongoła. Przymknąłem oczy... Po chwili podniosłemwzrok <strong>na</strong> Tuszegu<strong>na</strong>. Siedział zadumany <strong>na</strong> <strong>da</strong>wnem miejscu obok ołtarza, powoli puszczającdym z fajki. Po drugiej stronie ogniska spał spokojnie pastuch z rozpiętym kożuchem <strong>na</strong>piersiach.– To zdumiewające – zawołałem. – Nigdy niepodobnego nie widziałem.– O czem pan mówi? – głosem zimnym zapytał Kałmuk.– O doświadczeniu hipnotycznem, czy o „cudzie”, jak pan to <strong>na</strong>zywa! – odparłemzdziwiony jego tonem.– Ja o <strong>taki</strong>ch rzeczach panu nigdy nie mówiłem – odparł tym samym zimnym głosem,tylko w jego źrenicach błysnęła ironja.– Czy widzieliś<strong>ci</strong>e? – zapytałem agronoma, melancholijnie ćmiącego fajkę.– Co miałem widzieć? – odezwał się sennym głosem.Zrozumiałem, że stałem się ofiarą hipnotycznej siły Tuszegu<strong>na</strong>.Nazajutrz żeg<strong>na</strong>liśmy „czarodzieja”. Nasza grupa postanowiła powracać do Uliasutaju,Tuszegun-Lama zaś miał zamiar „utonąć w przestworzu”, jak sam się wyraził. Błąkał się pocałej Mongolji, mieszkając w ubogich jurtach pastuchów, w kaplicach z pustelnikami, lub wewspaniałych siedzibach książąt i wodzów plemion, wszędzie otoczony jed<strong>na</strong>kowymszacunkiem i zabobonnym strachem, porywając bogatych i potężnych, biednych i słabychpłomienną wymową, przepowiedniami i cu<strong>da</strong>mi...Kałmuk, ś<strong>ci</strong>skając mi rękę i uśmiechając się chytrze, rzekł przy<strong>ci</strong>szonym głosem:– Urzędnikom chińskim niech pan nic o mnie nie wspomi<strong>na</strong>...Obiecałem mu zachować dyskrecję. Tuszegun odszedł ze mną <strong>na</strong> bok i w zamyśleniuzaczął mówić:– To, co pan wczoraj widział w jur<strong>ci</strong>e, jest drobnem doświadczeniem magicznem.Europejczycy nie chcą wierzyć, że wiedza tajemnicza kwitnie wśród <strong>na</strong>s – dzie<strong>ci</strong> <strong>na</strong>tury,koczujących wśród jej objawów, wśród jej sił potężnych. O, gdybyś pan widział cu<strong>da</strong> i potęgęświętobliwego mędrca Taszi-Lamy, <strong>który</strong> rozkazuje lampom i świecznikom w świątyniachzapalać się przed starym Buddhą, <strong>ci</strong>ężkim drzwiom świątyń otwierać się i zamykać, i z<strong>który</strong>m głosami ludzkiemi rozmawiają figury i obrazy bogów! Istnieje jeszcze potężniejszyczłowiek, lecz jest on w innym świe<strong>ci</strong>e...Przypomniałem sobie odrazu szczelinę górską koło Arszanów, w kotlinie Nogan-Kul,wychodzącą z niej parę siarkową i <strong>na</strong>pis runiczny:– „Wejś<strong>ci</strong>e do państwa podziemnego Aharty”.Zadźwięczały mi z głębokim, mistycznym szacunkiem i strachem wypowia<strong>da</strong>ne przez<strong>na</strong>jo<strong>na</strong> – lamę Soldżaku i przez <strong>na</strong>dwornego gelonga księ<strong>ci</strong>a Czułtu– słowa o „WielkimNiez<strong>na</strong>nym”, tajemniczym, półlegen<strong>da</strong>rnym, półrealnym „władcy świata”, mającym swojąstolicę i olbrzymie państwo w podziemiach <strong>na</strong>szej planety.– Władca świata w Aharty? – zapytałem.Kałmuk drgnął i ze zdziwieniem podniósł <strong>na</strong> mnie swe rysie oczy.– Pan o nim słyszał? – szepnął i zamyślił się głęboko. Lecz po chwili podniósł głowę ipoważnym, smętnym głosem rzekł:– Tylko jeden człowiek <strong>na</strong> ziemi z<strong>na</strong> jego imię, tylko jeden z żyjących obecnie ludzi był wpaństwie Aharty. To ja! Dlatego to właśnie poważa mnie <strong>na</strong>jświętobliwszy Dalaj Lama iobawia się mnie „Żywy Buddha” w Urdze, Lecz płonne są te obawy! Nigdy nie będę sięubiegał o świętą władzę <strong>na</strong>jwyższego kapła<strong>na</strong> i pa<strong>na</strong> Tybetu, lub o tron potomków Dżengiz


56Cha<strong>na</strong>, <strong>który</strong>m wła<strong>da</strong> urgiński Bogdo-Gegeni-Chan, wielki dostojnik żółtej wiary. Jam niemnich. Jam wojownik i mś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>el...W mgnieniu oka Tuszegun skoczył <strong>na</strong> siodło i, uderzywszy konia, pomknął w step,rzu<strong>ci</strong>wszy <strong>na</strong> pożeg<strong>na</strong>nie zwykły frazes mongolski:– Sajn! Sajn baj<strong>na</strong>!W drodze powrotnej stary Ceren opowia<strong>da</strong>ł <strong>na</strong>m setki legend, otaczających imięTuszegun-Lamy. Jedno z <strong>taki</strong>ch opowia<strong>da</strong>ń szczególnie utkwiło mi w pamię<strong>ci</strong>, tembardziej,że książę mongolski Dżap-Hun i kolonista rosyjski Jeryn, którzy byli świadkami wypadku,potwierdzili ten fakt.Było to w 1911–1912 r., gdy zrozpaczeni Mongołowie z bronią w ręku walczyli zChińczykami o wolność i prawa ludzkie. W Zachodniej Mongolji główną fortecą chińską byłoKobdo. Rząd mongolski pole<strong>ci</strong>ł księ<strong>ci</strong>u Bałdon-Hun zdobyć ową twierdzę. Na czele źleuzbrojonych i wcale niewyćwiczonych jeźdźców książę kilkakrotnie atakował Kobdo, leczdziesię<strong>ci</strong>otysięcz<strong>na</strong> załoga, posia<strong>da</strong>jąca karabiny maszynowe, odpierała <strong>na</strong>pady. Napróżnoginęli Mongołowie pod murami fortecy, <strong>na</strong>próżno odważny i okrutny Bałdon osobiś<strong>ci</strong>e szedłdo szturmu: dziesiątkowany przez kulomioty oddział jego topniał bez skutku. Nagle,nieoczekiwanie zjawił się Tuszegun-Lama i, zwoławszy Mongołów, zwró<strong>ci</strong>ł się do„cyryków” (żołnierzy) z taką przemową:– Mongołowie, nie powinniś<strong>ci</strong>e czuć strachu przed śmier<strong>ci</strong>ą i cofać się! Walczy<strong>ci</strong>e iumiera<strong>ci</strong>e za Mongolję, której sądzono od Boga stać się znowu wielkim krajem potęgi imądroś<strong>ci</strong>. Spójrz<strong>ci</strong>e w przyszłość!Zatoczył rękami dwa szerokie koła, i wszyscy ujrzeli niezmierzoną okiem przestrzeńMongolji z licznemi, bogatemi koczowiskami, z tysiącznemi sta<strong>da</strong>mi i tabu<strong>na</strong>mi bydła, owie<strong>ci</strong> koni. Po stepie mknęli <strong>na</strong> śmigłych, bogato przybranych wierzchowcach wspaniale odzianijeźdźcy. Kobiety w szatach jedwabnych, w <strong>ci</strong>ężkich srebrnych i złotych ozdobach <strong>na</strong> głowachpoważnie i spokojnie rozmawiały. Długie karawany wielbłądów, prowadzonych przezkupców chińskich, uniżenie bijących pokłony majestatycznym, mongolskim saitom,otoczonym oddziałami „cyryków”, kroczyły goś<strong>ci</strong>ńcem. Widzenie znikło po chwili, aleTuszegun zaczął mówić znowu:– Nie bój<strong>ci</strong>e się śmier<strong>ci</strong>! O<strong>na</strong> jest tylko wyzwoleniem od trudów doczesnego ży<strong>ci</strong>aziemskiego i przejś<strong>ci</strong>em do królestwa błogoś<strong>ci</strong>. Zwróć<strong>ci</strong>e oczy <strong>na</strong> Wschód. Czy widzi<strong>ci</strong>ezabitych w tych bojach waszych bra<strong>ci</strong> i przyja<strong>ci</strong>ół?– Widzimy! Widzimy! – radośnie wołali mongolscy wojownicy.W samej rzeczy zebrani ujrzeli jakieś kom<strong>na</strong>ty, obszerne i oblane łagodnem światłemwschodzącego słońca. Były to albo olbrzymie jurty książęce, albo też sklepienia świątyni.Czerwone i żółte makaty jedwabne, mieszając się w jaskrawej gamie kolorów, pokrywałyś<strong>ci</strong>any i sklepienia; wszędzie połyskiwały pozłacane słupy i drzwi. Na wielkim ołtarzuszkarłatnym paliły się jaskrawemi płomykami grube świece czerwone w złotych lichtarzach,stały drogie srebrne i złote <strong>na</strong>czynia z mlekiem ofiarnem, z orzechami i prosem. Na miękkichkobiercach i barwnych kocach siedzieli bogato ubrani Mongołowie, w <strong>który</strong>ch obecni poz<strong>na</strong>litowarzyszy zabitych pod murami Kobdo. Przed nimi stały niskie lakierowane stoły zwielkiemi tacami i misami, pełnemi dymiącego się mięsa, <strong>ci</strong>ast, suchego sera, <strong>da</strong>ktyli,rodzynek i orzechów. Mongołowie palili złote fajki i prowadzili wesołe poga<strong>da</strong>nki.Obraz znikł z przed oczu zachwyconych widzów, i pozostał tylko tajemniczy i groźnyKałmuk z podniesioną ręką.– Ruszaj<strong>ci</strong>e do boju! – zawołał – i nie powracaj<strong>ci</strong>e bez zwy<strong>ci</strong>ęstwa! Będę z wamiwszędzie.Rozpoczął się szturm. Mongołowie walczyli, jak tygrysy, ginęli masami, lecz w<strong>da</strong>rli się <strong>na</strong>mury i do fortecy. Wtedy powtórzyły się <strong>da</strong>wno już przez ludzkość zapomniane obrazywojennej orgji tatarskich hord, burzących niegdyś miasta europejskie.


57Bałdon-Hun rozkazał nieść <strong>na</strong>d sobą trzy czerwone bańczuki. Było to z<strong>na</strong>kiem, że wódzod<strong>da</strong>je miasto zdobywcom <strong>na</strong> łup w <strong>ci</strong>ągu trzech dni. Zaczął się mord i rabunek. WszyscyChińczycy byli wyrżnię<strong>ci</strong> w Kobdo. które zostało zrabowane i spalone. Fortecę zburzonodoszczętu. Baidon-Hun po tem zwy<strong>ci</strong>ęstwie <strong>na</strong> czele trzystu jeźdźców pomknął do Uliasutaju,lecz Chińczycy już porzu<strong>ci</strong>li byli to miasto i przez Barkul pośpiesznie uchodzili w graniceChin. Książę zadowolił się tylko zburzeniem „Jamynia”– fortecy chińskiej, którą widziałem zposzczerbionemi wałami, murami i budynkami, ze spalonemi basztami i porąbanemi wrotamiwarownemi.DZICY CZAHARZY.Powró<strong>ci</strong>wszy do Uliasutaju, dowiedzieliśmy się, że stary, dymisjonowany sait-patrjotaotrzymał szereg bardzo zatrważających wieś<strong>ci</strong>. Z<strong>na</strong>czne siły kawalerji bolszewickiej wokolicach jeziora Kosogoł pomyślnie zaatakowały oddział partyzancki pułkownikaKazagrandi, <strong>który</strong> cofał się <strong>na</strong> Mureń-Kure, wobec czego sait oczekiwał zbliżenia siębolszewików do Uliasutaju. Wszyscy cudzoziemcy przygotowywali się do opuszczeniamiasta. likwidowali swoje interesy, obawiając się jed<strong>na</strong>k, aby w drodze <strong>na</strong> wschód niespotkać oddziału chińskiego, <strong>który</strong> podobno był wysłany z Kałganu. Postanowiliśmyoczekiwać przyby<strong>ci</strong>a tego oddziału, ponieważ mogło to w z<strong>na</strong>cznym stopniu zmienić ogólnepołożenie.Oddział przybył po kilku dniach. Skła<strong>da</strong>ł się on z dwustu rozbójników wojowniczegoplemienia Czaharów, pod dowództwem Chunchuza, byłego towarzysza marszałka chińskiegoDżan-Dzo-Li<strong>na</strong>, <strong>taki</strong>egoż bandyty jak sam „Ta-Szuań” (wielki wódz). Był to wysoki, chudyChińczyk, z rękami sięgającemi kolan, o czarnej od słońca, mrozu i wiatru twarzy, z dwiemadługiemi bliz<strong>na</strong>mi wpoprzek czoła i policzka, o jednem oku. Miał <strong>na</strong> głowie olbrzymi kołpakkosmaty ze skóry elków. Osobistość bardzo ponura i groź<strong>na</strong>, z którą spotkanie nocą wsamotnem miejscu nie mogło być zbyt przyjemne.Czaharzy obrali sobie za kwaterę zburzoną fortecę, gdzie porozbijali <strong>na</strong>mioty wokołojedynego domu, zamieszkałego przez guber<strong>na</strong>tora chińskiego i jego urzędników. Tegosamego dnia niedyscyplinowani zbóje zrabowali chiński „dugun”– magazyn, z<strong>na</strong>jdujący się okilometr od fortecy, i obrazili Mongołkę, żonę guber<strong>na</strong>tora chińskiego, <strong>na</strong>zwawszy ją„zdrajczynią”.Trzeba przyz<strong>na</strong>ć, że co do ostatniego, Czaharzy, jako Mongołowie, mieli poniekądsłuszność, ponieważ historja pani guber<strong>na</strong>torowej była dość skan<strong>da</strong>licz<strong>na</strong>.Guber<strong>na</strong>tor Wan-Dziac-Dziun, przybywszy do Uliasutaju, zażą<strong>da</strong>ł dla siebie żony-Mongołki. Nowy sait-ugodowiec rozkazał wy<strong>na</strong>leźć godną tego zaszczytu Mongołkę.Wkrótce też pomimo ogólnego niezadowolenia i oburzenia Mongołów-patrjotów z<strong>na</strong>lezionodziewczynę i od<strong>da</strong>no ją guber<strong>na</strong>torowi wraz z bratem, tęgim Mongołem, pełniącymobowiązki adjutanta, które polegały raczej <strong>na</strong> pielęgnowaniu białego pinczerka,po<strong>da</strong>rowanego nowej żonie przez biurokratę chińskiego. Nic też dziwnego, że pięk<strong>na</strong> pani nie<strong>ci</strong>eszyła się w mieś<strong>ci</strong>e sympatją Mongołów.Grabieże, bójki i pijaństwo trwało śród Czaharów bez końca. Wan-Dziao-Dziuń dołożyłwszelkich starań, aby ich coprędzej wyprawić do Kob<strong>da</strong>, a później <strong>da</strong>lej do Urianchaju.Pewnego poranku mieszkańcy Uliasutaju byli świadkami sceny dość niebezpiecznej igroźnej. Oddział Czaharów zwol<strong>na</strong> posuwał się jedyną w mieś<strong>ci</strong>e ulicą. Jeźdźcy siedzieli <strong>na</strong>małych, kosmatych koniach, jadąc szeregami po trzech. Odziani byli w <strong>ci</strong>epłe gra<strong>na</strong>towechałaty i <strong>na</strong>rzucone z wierzchu baranie długie kożuchy mongolskie, w wielkie elkowekołpaki, <strong>na</strong>sunięte <strong>na</strong> oczy i uszy; uzbrojeni zaś od stóp do głów w karabiny, rewolwery,szable i noże. Jechali z dzikim i przeraźliwym krzykiem, wy<strong>ci</strong>em i gwiz<strong>da</strong>niem, łapczywiespoglą<strong>da</strong>jąc <strong>na</strong> sklepy chińskie i <strong>na</strong> domki kolonistów. Na czele sunął jednooki dowódca-


58chunchuz Mo-Taj, a za nim trzech jeźdźców w białych kożuchach futrem <strong>na</strong>zewnątrz.Potrząsali chińskiemi sztan<strong>da</strong>rami w czarne, białe, żółte i czerwone pasy i głucho i ochrypletrąbili w wielkie białe muszle, dzwoniąc przytem przeraźliwie.Jakiś Czahar-szeregowiec, nie mogąc oprzeć się pokusie, podjechał do jednego zesklepów, zeskoczył z konia i wtargnął do wnętrza. Natychmiast rozległy się trwożne krzykikupców chińskich. Dowódca żywo obró<strong>ci</strong>ł się <strong>na</strong> siodle, odrazu spostrzegł czaharskiegokonia, stojącego koło sklepu, i pomknął w tamtą stronę. Chrapliwym głosem zawołałCzahara, a gdy ten wypadł ze sklepu, Mo-Taj uderzył go z rozmachem w twarz <strong>ci</strong>ężkim<strong>na</strong>hajem. Z roz<strong>ci</strong>ętego policzka trysnęła krew, lecz Czahar w okamgnieniu wskoczył <strong>na</strong> koń ipokornie powró<strong>ci</strong>ł do szeregu.Przerażo<strong>na</strong> ludność pochowała się po domach, zabarykadowawszy drzwi i ok<strong>na</strong>, z trwogąpatrząc <strong>na</strong> pochód Czaharów, <strong>na</strong>d <strong>który</strong>mi w mroźnem powietrzu wznosiły się obłoki pary,buchającej z koni i ludzi. O kilka kilometrów od Uliasutaju u<strong>da</strong>ło się im jed<strong>na</strong>k zrabowaćkarawanę chińską, przyczem popili się <strong>na</strong> śmierć.Po pijanemu, gdzieś koło Hargany Czahaizy dostali się w ręce Tuszegun-Lamy i zostaliwy<strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong> w pień, a ich ojczyste stepy nie zobaczyły więcej tych jeźdźców dzikich, którzy zchunchuzkim wodzem Mo-Taj zamierzali podbić pokojowych Sojotów, starych potomkówTuba w <strong>da</strong>lekim kraju urianchajskim.W kilka dni po odejś<strong>ci</strong>u Czaharów spadł tak głęboki śnieg, jakiego nie pamiętano wMongolji. Wszelka komunikacja została przerwa<strong>na</strong>. Mongolscy przewodnicy i właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elekarawan nie zgadzali się <strong>na</strong> przewożenie ludzi i <strong>ci</strong>ężarów, gdyż nietylko konie i wielbłądy,lecz <strong>na</strong>wet silne powolne byki i juki nie mogły brnąć w głębokim śniegu, zapa<strong>da</strong>jąc po brzuchi kalecząc nogi o ś<strong>ci</strong>ętą mrozem, <strong>ci</strong>enką, ostrą, jak szkło, lodowatą jego powierzchnię.Ruszyć się z Uliasutaju, gdzie atmosfera wewnętrz<strong>na</strong> stawała się coraz groźniejsza, i gdzierosło niebezpieczeństwo ze strony <strong>na</strong>jazdu bolszewickiego, nie mogliśmy.Musieliśmy więc oczekiwać. – Na co? Na śmierć lub <strong>na</strong> zbawienie? Lecz wyratować <strong>na</strong>smogły wyłącznie <strong>na</strong>sze własne siły i ostrożność.Wobec tego musieliśmy zba<strong>da</strong>ć kwestję ruchów i zamiarów kawalerji sowieckiej. W takważnej sprawie dowierzałem tylko sobie, a więc wraz z agronomem wyruszyłem <strong>na</strong> nowyrekonesans. Sait <strong>da</strong>ł <strong>na</strong>m dwóch Mongołów-przewodników, <strong>na</strong>miot z piecykiem i zapasyżywnoś<strong>ci</strong>. Mieliśmy dojść aż do Kosogołu, zba<strong>da</strong>ć położenie w Khathyle i w Mureń-Kure.DEMON ZAGASTAJU.Nasza grupa <strong>na</strong> czterech wierzchowych i jednym <strong>ci</strong>ężarowym wielbłądzie posuwała siędość szybko doliną rzeki Bojagoł, kierując się w stronę gór Tarbagatajskich.Droga była kamienista i pokryta głębokim śniegiem, lecz wielbłądy szły ostrożnie,wietrząc ziemię, popędzane okrzykami „ok! ok!” <strong>na</strong>szych Mongołów. Ze schyłków gór dosamej prawie drogi spuszczały się niewielkie lasy modrzewiowe. Minęliśmy fortecę „jamyń”i chiński „dugun” i zaczęliśmy się wspi<strong>na</strong>ć w góry. Droga stała się stroma i niebezpiecz<strong>na</strong>,gdyż śnieg pokrył grubą warstwą wielkie kamienie, doły, rowy. Wielbłądy zaczęły trwożniestrzyc uszami i chrapać. Droga biegła chwilami od grzbietu góry wdół ku dolinie,niepostrzeżenie jed<strong>na</strong>k wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej. Wod<strong>da</strong>li <strong>na</strong> szczytach grzbietugłównego pod <strong>ci</strong>ężkiemi, nisko wiszącemi, szaremi chmurami widniały <strong>na</strong> śniegu jakieśplamy czarne.– To są „obo”, z<strong>na</strong>ki święte, ołtarze <strong>na</strong> cześć Zagastaja, złego demo<strong>na</strong> tego przejś<strong>ci</strong>a! –objaśniał <strong>na</strong>s, mówiący po rosyjsku, Mongoł. – To przejś<strong>ci</strong>e nosi imię Zagastaja, o <strong>który</strong>mludność przechowała bardzo dużo legend starych, jak te góry.Poprosiłem go, aby <strong>na</strong>m opowiedział jedną z nich.Przewodnik, kiwając się <strong>na</strong> wielbłądzie i oglą<strong>da</strong>jąc miejscowość, zaczął:


59– Dawno to było, bardzo <strong>da</strong>wno, jeszcze wtedy, kiedy wnuk Wielkiego Dżengiza siedział<strong>na</strong> tronie chińskim, rządząc całą Azją. Podstępni Chińczycy zabili cha<strong>na</strong> i zamierzali zgładzićcałą jego rodzinę, lecz jeden stary i święty lama zabrał żonę władcy i sy<strong>na</strong> niemowlę, posadził<strong>na</strong> wielbłą<strong>da</strong> i u<strong>ci</strong>ekł za „wielki mur”, zapuś<strong>ci</strong>wszy się w stepy rodzime. Długo chińscysiepacze szukali śladów zbiegów, aż <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e wykryli i popędzili w pogoń. Kilka razy omalże dopędzali nieszczęsnych, lecz lama modlitwą i czarami rzucał <strong>na</strong> głowy prześladowcówchmury śniegu, przez które przechodziły wielbłądy, lecz nie mogły iść konie. Stary lamapochodził z <strong>da</strong>lekiego klasztoru, <strong>który</strong> wkrótce ujrzymy zbliska. Jest to Dżałchancy Kurę.Ażeby doń dotrzeć, <strong>na</strong>leżało przejść przez Zagastaj, lecz tu właśnie starzec zachorował,zachwiał się parę razy <strong>na</strong> siodle i spadł martwy z wielbłą<strong>da</strong>. Zaszlochała pięk<strong>na</strong> Ta – Sin –Le, wdowa wielkiego cha<strong>na</strong>, lecz, spostrzegłszy z góry mknących doliną jeźdźców chińskich,nieszczęs<strong>na</strong> ruszyła <strong>da</strong>lej. Zmęczone wielbłądy poczęły coraz częś<strong>ci</strong>ej przystawać i kłaść się,bied<strong>na</strong> kobieta nie umiała sobie z niemi poradzić. Wrogowie <strong>na</strong>djeżdżali coraz bliżej. Jużsłychać było ich radosne głosy, przeczuwające <strong>na</strong>grodę, jaką otrzymają od man<strong>da</strong>rynów, gdyrzucą do ich nóg worek z głowami potomka Dżengiza i żony groźnego władcy Azji.Nieszczęśliwa matka widziała już głowę swego sy<strong>na</strong>, wystawioną <strong>na</strong> ponurym Chien Men <strong>na</strong>pośmiewisko pekińskiej tłuszczy. Wystraszo<strong>na</strong> i zrozpaczo<strong>na</strong> niewiasta wzniosła niemowlęku niebu i zawołała:– O ziemio! O bogowie Mongolji! Oto przed wami prawnuk tego, <strong>który</strong> sławą otoczył imięMongołów od skraju do skraju świata! Nie pozwól<strong>ci</strong>e zginąć latorośli Wielkiego Dżengiza-Temudży<strong>na</strong>!Nagle wdowa zauważyła <strong>na</strong> kamieniu małą mysz białą, która, gdy się wielbłąd zbliżył dokamienia, wskoczyła <strong>na</strong> kola<strong>na</strong> kobiety i rzekła głosem ludzkim:– Jestem posła<strong>na</strong>, aby <strong>ci</strong> dopomóc. Jedź spokojnie i nie trwóż się! Twoi prześladowcydobiegają w tej chwili do kresu ży<strong>ci</strong>a.Zwątpiła jed<strong>na</strong>k Ta-Siń-Le o prawdzie słów białej myszy.– Jakżeż mała mysz może zatrzymać trzystu uzbrojonych mężów?Mysz zeskoczyła <strong>na</strong> ziemię i rzekła:– Jam demon szczytów Tarbagatajskich, Zagastaj. – Jestem potężny i miły Bogu. Za to, żeśzwątpiła, widząc cudo – mysz mówiącą, Zagastaj od tej chwili stanie się niebezpieczny takdla dobrych, jak i dla złych ludzi.Wdowa cha<strong>na</strong> została ocalo<strong>na</strong>, lecz Zagastaj pozostaje nieubłagany. Przy tem krętem izawiłem przejś<strong>ci</strong>u trzeba mieć się co chwila <strong>na</strong> bacznoś<strong>ci</strong>. Demon gór czyha <strong>na</strong> ży<strong>ci</strong>epodróżnych!...Mongoł miał słuszność. Zagastaj jakgdyby czyhał <strong>na</strong> <strong>na</strong>s. Ledwie wjechaliśmy do jegoposiadłoś<strong>ci</strong>, zerwał się mroźny wiatr do ataku, gwiz<strong>da</strong>ł i huczał pośród skał i zamienił sięwkońcu w szaloną zamieć śnieżną. Wszystko znikło <strong>na</strong>okół, i z trudem moż<strong>na</strong> było ujrzećzaśnieżonemi oczyma majaczącą posiać wielbłą<strong>da</strong>, idącego <strong>na</strong> przedzie... Nagle uczułemlekkie wstrząśnienie. Nie mogłem zrozumieć, co się stało; zacząłem się oglą<strong>da</strong>ć. Wszystkojed<strong>na</strong>k było po <strong>da</strong>wnemu. Siedziałem sobie wygodnie pomiędzy dwiema <strong>ci</strong>ężkiemi torbami zmięsem i z sucharami, tylko głowy mego wielbłą<strong>da</strong> nie widziałem. Znikł bez śladu. Pokazałosię, że stoczył się ze ś<strong>ci</strong>eżki do wąwozu, nieprzywiązane zaś torby i terlica, uderzywszy oziemię, zostały wraz ze mną <strong>na</strong> śniegu. Był to wi<strong>da</strong>ć żar<strong>ci</strong>k demo<strong>na</strong> Zagastaju. Lecz było mutego za mało, więc począł się gniewać nie <strong>na</strong> żarty. Wś<strong>ci</strong>ekłem! podmuchami wiatru prawiezrywał <strong>na</strong>s z wielbłądów, omal że nie przewracał <strong>na</strong>szych garbatych wierzchowców,zasypując <strong>na</strong>m oczy śniegiem i tamując oddech. Przechodziliśmy nieraz wąskiemi ś<strong>ci</strong>eżkamipośród zamie<strong>ci</strong> śnieżnej tuż <strong>na</strong>d urwiskiem przepaś<strong>ci</strong>. Trafiliśmy przed wieczorem do małejdoliny, gdzie wiatr gwiz<strong>da</strong>ł i wołał tysiącami rozpaczliwych, ponurych głosów. Zapadła noc.Mongołowie długo oglą<strong>da</strong>li dolinę, wdrapywali się <strong>na</strong> góry, później zaś, smutnie kiwającgłowami, oz<strong>na</strong>jmili:


60– Stra<strong>ci</strong>liśmy drogę. Trzeba zatrzymać się tu <strong>na</strong> nocleg. Źle, że nie doszliśmy do jakiegolasu, zostaniemy bez ogniska, a mróz tężeje...Z wielkim trudem, odmrażając sobie ręce, postawiliśmy <strong>na</strong>miot i umocowaliśmy go odstrony wiatru <strong>na</strong>szemi <strong>ci</strong>ężkiemi torbami, siodłami i śniegiem. Mongołowie wyryli w śniegurowy i okrzykami: „cok! cok!” zmusili wielbłądy do położenia się w nich.Gdyśmy weszli do <strong>ci</strong>emnego i zimnego <strong>na</strong>miotu, mój towarzysz, porządnie zmarznięty,głośno zaklął i, nie chcąc widocznie pogodzić się z myślą lodowatego noclegu w <strong>na</strong>mio<strong>ci</strong>eprzy piecyku, szyderczo stojącym pośrodku i... zimnym, powziął jakiś zamiar.– Idę szukać opału! – rzekł głosem stanowczym i, wziąwszy siekierę, znikł w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong>.Dopiero w godzinę potem powró<strong>ci</strong>ł i przyniósł olbrzymi odłam słupa telegraficznego.– Dżengizy! – krzyknął <strong>na</strong> Mongołów, roz<strong>ci</strong>erając skostniałe ręce. – Bierz<strong>ci</strong>e czemprędzejsiekiery i pędź<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> lewo <strong>na</strong> górę. Tam leży dużo zrąbanych słupów telegraficznych.Spotkałem po drodze starego Zagastaja, poz<strong>na</strong>łem się z nim i dowiedziałem się od niego,gdzie są słupy!Rzeczywiś<strong>ci</strong>e, nie<strong>da</strong>leko od doliny biegła linja telegrafu rosyjskiego, obecnie zburzonegoprzez Mongołów <strong>na</strong> rozkaz urzędników chińskich.Dzięki z<strong>na</strong>jomoś<strong>ci</strong> mego towarzysza z demonem Zagastaju, spędziliśmy noc przy gorącympiecyku i bardzo spokojnie gawędziliśmy sobie w państwie demo<strong>na</strong>, zagniewanego <strong>na</strong>„sceptycyzm ludzki”.Nazajutrz o świ<strong>ci</strong>e od<strong>na</strong>leźliśmy drogę. Z<strong>na</strong>jdowała się o<strong>na</strong> o 200 – 300 kroków od<strong>na</strong>szego <strong>na</strong>miotu. Po upływie kilku godzin zaczęliśmy się zbliżać do północnych schyłkówgrzbietu Tarbagatajskiego; wchodziliśmy właśnie w dolinę rzeki Eder, gdy zauważyliśmystado mongolskich kruków o czerwonych dziobach, (Pyrrhocorax graculus), krążących <strong>na</strong>ddwiema ostremi skałami. Podjechaliśmy i spostrzegli świeże jeszcze trupy konia i jeźdźca.Co się z nimi stało? – gubiliśmy się w domysłach.Jeździec i koń leżeli prawie obok siebie. Prawa ręka człowieka owinięta była uzdąwierzchowca. Nigdzie nie wykryliśmy śladów kuli, lub noża. Niepodobieństwem byłorozpoz<strong>na</strong>ć twarzy jeźdźca, rozszarpanej przez ptactwo. Miał on <strong>na</strong> sobie kożuch mongolski,lecz spodnie i koszula zdradzały cudzoziemca. Ciało miał opalone, koloru starego bronzu,włosy z<strong>na</strong>cznie miększe i jaśniejsze od włosów Mongołów.– Co go spotkało? – pytaliśmy się wzajemnie.Przewodnicy z trwogą kiwali głowami, i jeden z nich głosem, w <strong>który</strong>m brzmiałoprzeko<strong>na</strong>nie, powiedział:– Jest to zemsta Zagastaja! Podróżny nie złożył ofiary koło południowego „obo”, i demonzadusił go razem z koniem...Wjechaliśmy wresz<strong>ci</strong>e w dolinę Ederu. Doli<strong>na</strong> wąska, nieskończenie długa wije się, jakwąż, po obu stro<strong>na</strong>ch rzeki. Wszędzie dosko<strong>na</strong>le, obfite pastwiska. Środkiem doliny szłaszeroka, dość ubita droga, wzdłuż której sterczały resztki porąbanych słupów telegraficznychi leżały kilkukilometrowe kawałki kabla.Wkrótce zaczęliśmy spotykać sta<strong>da</strong> baranów i owiec, które rozgrzebywały śnieg i gryzłysuchą, bru<strong>na</strong>tną trawę. Wyżej w górach widniały sta<strong>da</strong> byków i jaków. Pastuchowie,zauważywszy <strong>na</strong>s, <strong>na</strong>tychmiast popędzili konie i ukryli się w górach. Nigdzie niespostrzegliśmy jurt, cho<strong>ci</strong>aż liczne sta<strong>da</strong> świadczyły o zaludnieniu kraju. Mongołowie ukrylisię ze swemi domami ruchomemi w głębokich fał<strong>da</strong>ch górskich, dokąd nie mógł dole<strong>ci</strong>eć<strong>na</strong>jsilniejszy wicher i gdzie było <strong>ci</strong>epło <strong>na</strong>wet podczas <strong>na</strong>jostrzejszych mrozów.Wkrótce zaczęliśmy się zbliżać do dużego sta<strong>da</strong> baranów. Zadziwiło <strong>na</strong>s, że w miarę<strong>na</strong>szego pochodu, stado zaczęło się rozdzielać. Jed<strong>na</strong> część pozostała <strong>na</strong> miejscu, druga zaśpowoli się od<strong>da</strong>lała. Od ostatniej oderwała się niewielka gromadka baranów i olbrzymiemiskokami zaczęła szybko wdrapywać się <strong>na</strong> spadek stromej góry. Zacząłem przez lornetkęoglą<strong>da</strong>ć stado. W pozostałej <strong>na</strong> stepie gromadzie ujrzałem barany i owce domowe, w


61od<strong>da</strong>lającej się zaś – mongolskie antylopy, „dżereń” (Gazella gutturosa i Gazellasubguttnrosa). Niewielkie stadko, które u<strong>ci</strong>ekło w góry, skła<strong>da</strong>ło się ze skalnych baranów(Ovis ammon), czyli po mongolsku „argali”, o olbrzymich i <strong>ci</strong>ężkich rogach, zagiętych<strong>na</strong>kształt jakichś muszli potwornych. Cała ta groma<strong>da</strong> przed <strong>na</strong>szą inwazją <strong>na</strong>jspokojniejpasła się razem, korzystając ze świetnej i pożywnej trawy doliny Ederu i z rzeki, która wwielu miejscach nie zamarzała i była pokryta kłębami pary.Antylopy, do <strong>który</strong>ch tymczasem zbliżyliśmy się o jakie 500 kroirów, podniosły głowy iuważnie się <strong>na</strong>m przyglą<strong>da</strong>ły.– Teraz zaczną przebiegać <strong>na</strong>m drogę! – zawołał ze śmiechem Mongoł. – Zabawnezwierzęta! Nieraz pędzą one obok dobrego konia, usiłując wyprzedzić go, gdy zaś <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>edopną celu, spokojnie odbiegają paręset kroków i znowu się pasą, jakby ich nic nieobchodziło.Wiedziałem o tym systemie strategicznym antylop i postanowiłem skorzystać z niego dlapolowania. Jednemu z przewodników, prowadzącemu z sobą <strong>ci</strong>ężarowego wielbłą<strong>da</strong>,rozkazałem jechać <strong>da</strong>lej, my zaś we trzech ruszyliśmy w stronę antylop, rozpraszając się wróżne strony. Antylopy zatrzymały się zdumione, widząc konieczność prze<strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a drogi trzemwielbłądom <strong>na</strong>raz i do tego w różnych kierunkach. Natychmiast zaczął się zamęt. Stadoskła<strong>da</strong>ło się co <strong>na</strong>jmniej z trzech tysięcy antylop. Cała ta armja <strong>na</strong>raz zaczęła pędzić w różnestrony, zbijając się w sta<strong>da</strong> lub rozpraszając. Naresz<strong>ci</strong>e z wielkim trudem antylopy podzieliłysię <strong>na</strong> oddzielne grupy. Całemi kompanjami w dość sprawnych szeregach mknęły one przed<strong>na</strong>mi, lecz, widząc coraz to innego jeźdźca, powracały, aby znowu powtórzyć ten sammanewr. Jed<strong>na</strong> grupa licząca około 50 głów, mknąc dwoma szeregami, pędziła wprost <strong>na</strong>mnie. Gdy była ode mnie o jakieś 50 kroków, krzyknąłem i <strong>da</strong>łem ognia. Antylopy <strong>na</strong>mgnienie oka stanęły, jak wryte, później zaczęły się rzucać w różne strony, skacząc przezsiebie. Ta panika kosztowała je drogo. Wystrzeliłem cztery razy i zabiłem dwa piękne samce.Agronom miał większe powodzenie, gdyż jednym strzałem położył trupem dwa„dżerenie”.„Argali” tymczasem były już prawie pod samym szczytem góry i, stanąwszy w rząd, jakszeregowcy, obró<strong>ci</strong>ły głowy w <strong>na</strong>szą stronę. Widziałem przez lornetkę zupełnie wyraźnie ichmuskularne, <strong>ci</strong>emnoszare <strong>ci</strong>ała, z potężnemi rogami kręconemi <strong>na</strong> olbrzymich, pięknychgłowach.Wkrótce obładowani „dżereniami” dogoniliśmy posłanego <strong>na</strong>przód przewodnika.W kilku miejscach widzieliśmy trupy owiec, zagryzionych przez wilki.– W tej dolinie dużo wilkowi – zauważył Mongoł.Spotkaliśmy jeszcze kilka stad antylop, lecz polowania mieliśmy już dość, zato bardzouważnie obserwowaliśmy zachowanie się „dżereni” przy <strong>na</strong>szem zbliżeniu się do nich. Niewiem doprawdy, czem objaśnić dziwny zwyczaj antylop dopędzania i prze<strong>ci</strong><strong>na</strong>nia drogijeźdźcom?...Na brzegu małego dopływu Ederu spędziliśmy noc w <strong>na</strong>mio<strong>ci</strong>e.Lecz była to noc nieprzyjem<strong>na</strong>!W <strong>na</strong>szym piecyku wesoło potrzaskiwał ogień i wo<strong>da</strong> już się gotowała w kotle. Było<strong>ci</strong>epło i przyjemnie, więc drzemaliśmy w oczekiwaniu kolacji, gdy <strong>na</strong>raz jakieś wy<strong>ci</strong>ezłowrogie, a później jakgdyby śmiech szatański, przerwały <strong>ci</strong>szę nocną. Zewsząd odezwałysię ponure, monotonne głosy i <strong>na</strong>raz urwały.– Wilki! – spokojnie oz<strong>na</strong>jmił Mongoł i, wziąwszy mój rewolwer, wyszedł z <strong>na</strong>miotu.Długo nie powracał, aż <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e z<strong>da</strong>leka dole<strong>ci</strong>ał <strong>na</strong>s odgłos strzału, po <strong>który</strong>m wkrótcezjawił się przewodnik.– Nastraszyłem wilki – mówił ze śmiechem. – Cała zgraja zebrała się około trupawielbłą<strong>da</strong> <strong>na</strong> brzegu rzeki.– Oby tylko nie zagryzły <strong>na</strong>szych! – zawołałem.


62– O nie! Rozłożymy ognisko za <strong>na</strong>miotem, tego wilki się boją! – uspokoili mięMongołowie.Po kolacji <strong>na</strong>tychmiast zasnąłem, lecz o północy <strong>na</strong>gle mię przebudzono. Ktoś z pozapłó<strong>ci</strong>ennej ś<strong>ci</strong>any <strong>na</strong>miotu bardzo silnie trącał mię w bok. Myślałem, że to są żarty któregoś zwielbłądów. Schwy<strong>ci</strong>łem więc pistolet Mauzera i rękojeś<strong>ci</strong>ą mocno uderzyłem śmiałka.Usłyszałem skomlenie i warczenie zwierza, a później szmer jego biegu po drobnychkamieniach. Rano przeko<strong>na</strong>łem się, że jakiś wilk, zwabiony zapachem mięsa, starał siępodkopać pod <strong>na</strong>miot w celu rabunku, lecz niespodziewanie spotkał się z niegoś<strong>ci</strong>nnąrękojeś<strong>ci</strong>ą mego Mauzera.– Wilki i orły są sługami Zagastaja! – przekonywająco pouczał <strong>na</strong>s starszy Mongoł, cozresztą nie przeszkadzało wcale jego ro<strong>da</strong>kom polować <strong>na</strong> wilki, które doganiają oni w stepie,mknąc <strong>na</strong> śmigłych koniach, i zabijają drapieżników <strong>ci</strong>ężkiemi „taszurami” („Taszur” – grubykij bambusowy z krótkim rzemykiem <strong>na</strong> końcu), lub <strong>na</strong>hajami z uwiązanemi <strong>na</strong> końcukawałkami ołowiu.Orły i sępy zato są bezpieczne i szanowane przez Mongołów, którzy starają się ichprzyzwyczaić do miejsc koczowisk. Gdy Mongoł zarzy<strong>na</strong> bara<strong>na</strong> lub byka, zawsze rzuca wpowietrze różne od<strong>ci</strong>nki mięsa i wnętrznoś<strong>ci</strong>. Wiszące w powietrzu orły, jastrzębie, sępy i sokoły zręcznie łapią pożywienie, przeraźliwie kwiląc i staczając walki o każdy kęs.Orły i sępy płoszą i rozganiają sroki, wrony i kruki, które są istną plagą dla koni i bydła.Dość jednego zadraśnię<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> <strong>ci</strong>ele bydła, aby krwiożercze ptactwo je rozszarpało i zamieniłow ogromną, nigdy nie gojącą się ranę, z której wyrywa ono <strong>da</strong>lej kawały mięsa.GNIAZDO ŚMIERCI.Posuwaliśmy się <strong>na</strong>przód pomyślnie po 50–60 kilometrów dziennie. W pół drogi pomiędzyUliasutajem i Khathyłem zauważyliśmy <strong>na</strong> uboczu niewielki klasztor, samotnie położony <strong>na</strong>środku dużej kotliny pomiędzy wysokiemi górami. Było to zwykle „kure”, wybudowane wkształ<strong>ci</strong>e czworokąta, otoczonego wysokim płotem z nie<strong>ci</strong>osanych palów. Ogrodzenieskła<strong>da</strong>ło się z czterech kwadratów, pomiędzy któremi biegły ulice, prowadzące do świątyni;był to budynek w stylu chińskim, <strong>ci</strong>emno czerwony, z polerowanych belek i desek, zfantastycznemi <strong>da</strong>chami, powygi<strong>na</strong>nemi i wykrzywionemi <strong>na</strong>kształt grzbietu smoka. Zapłotami widniały domki i jurty łamów i niskie, małe zabudowania gospo<strong>da</strong>rcze.Po drugiej stronie drogi o 3 – 5 kilometrów od klasztoru <strong>na</strong> płaszczyźnie czernił się drugikwadrat.Była to chińska faktorja handlowa, t.zw. „dugun”, <strong>który</strong> zawsze bywa otoczonypodwójnym mocnym płotem i obronnemi budynkami wewnątrz. „Duguny” ze z<strong>na</strong>czną liczbądobrze uzbrojonych kupców, subjektów i robotników, rolę odgrywają polityczną:wykonywują wywiad dla rządu pekińskiego i w każdej chwili mogą zmienić się w warownyfort. Takiemi fortami rząd chiński pokrył, jakgdyby sie<strong>ci</strong>ą, nietylko Mongolję, lecz Urianchaj,Turkiestan, Afganistan, Bełuczistan i Persję.Pomiędzy kurę i dugunem, bliżej drogi, stało wielkie koczowisko mongolskie. Koni niebyło wpobliżu, co oz<strong>na</strong>czało, że Mongołowie zatrzymali się tutaj <strong>na</strong> długi popas. Świadczyłoteż o tem bydło, pasące się w górach w z<strong>na</strong>cznej odległoś<strong>ci</strong>. Nad kilkoma jurtami powiewałybarwne flagi trójkątne, któremi buddyjscy lekarze oz<strong>na</strong>czają miejsca, gdzie są chorzy; przynie<strong>który</strong>ch <strong>na</strong>miotach <strong>na</strong> wysokich drągach były zatknięte czapki mongolskie, <strong>na</strong> z<strong>na</strong>k żewłaś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ele ich nie żyją. Wielkie zgraje czarnych, zdziczałych psów, wałęsających się postepie, świadczyły, że gdzieś w jakimś wąwozie lub pod urwiskiem <strong>na</strong>d rzeką leżą <strong>ci</strong>ałazmarłych.Zbliżyliśmy się do jurt. Z<strong>da</strong>leka już usłyszeliśmy ponure warczenie bęb<strong>na</strong>, przeraźliwygłos piszczałki i szalone krzyki, pełne obłędu. Stary Mongoł wyszedł i objaśnił <strong>na</strong>s, że kilka


63rodzin mongolskich przybyło do „kurę”, do sławnego z cudownych leków świętego hutuhtu–przeora Dżałchancy, do którego <strong>na</strong>leżał klasztor z przylegającemi do niego obszarami stepówi gór. Mongołowie, chorzy <strong>na</strong> trąd i czarną ospę, przybyli z<strong>da</strong>leka lecz <strong>na</strong> nieszczęś<strong>ci</strong>e niez<strong>na</strong>leźli Dżałchancy-hutuhtu, <strong>który</strong>, sprawując urząd prezesa rady ministrów w Urdze,przebywał od<strong>da</strong>w<strong>na</strong> <strong>na</strong> dworze „Żywego Buddhy”. Wtedy zmuszeni byli zwró<strong>ci</strong>ć się o pomocdo „szamanów”, czyli lekarzy-czarowników i wymierali j eden po drugim.– Wczoraj zostawiliśmy <strong>na</strong> stepie 27 ludzi! – ze smutkiem i rozpaczą zakończył starzecswe opowia<strong>da</strong>nie.W tej chwili z jurty wyszedł „szaman”. Był to stary, chudy człowiek z bielmem <strong>na</strong> oku i ztwarzą, zniszczoną przez ospę, ubrany w jakieś brudne, różnokolorowe, rozwiewające się <strong>na</strong>wietrze łachmany z czerwonemi i żółtemi wstążkami, zwieszającemi się do pasa. Miał dużybęben i piszczałkę z koś<strong>ci</strong>.Szaleństwo wyzierało z jego pałających, szeroko rozwartych, nieruchomych oczu. Naglezaczął wysoko i szybko podrzucać nogi, jakoś dziwnie schylając je w kola<strong>na</strong>ch, jął obracaćsię wkółko, dygotać jak w febrze; wił się, uderzając w bęben i gwiżdżąc w piszczałkę,krzyczał, szalał, wyprawiając coraz szybsze i szybsze ruchy, aż <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e zbladł straszliwie,oczy mu się <strong>na</strong>lały krwią, z ust poczęła wy<strong>ci</strong>ekać pia<strong>na</strong>. Padł <strong>na</strong> śnieg i rzucał się iwykrzykiwał nieprzytomnym głosem jakieś dziwne słowa.W ten sposób leczył swoich pacjentów czarownik-szaman, odpędzając szaleństwem złychdemonów choroby i śmier<strong>ci</strong>.Inny znowu szaman <strong>da</strong>wał chorym do pi<strong>ci</strong>a brudną, mętną wodę, którą niegdyśzaczerpnięto z wanny „Żywego Boga”, obmywającego w niej swoje „boskie <strong>ci</strong>ało, którewyszło ze świętego kwiatu lotosu”.– Om! om! – skowyczał i piszczał szaman.W międzyczasie, gdy czarownicy w tak niezwykły sposób walczyli z epdemją, chorzy bylipozostawieni własnemu losowi.Bie<strong>da</strong>cy leżeli w straszliwej gorączce pod kupami owczych skór i kożuchów, bredzili wmalignie, miotali się i łkali.Tymczasem zdrowi Mongołowie, obojętnie gwarząc, jedząc i paląc fajki, oczekiwaliswojej kolei.Jakaś kobieta, pokryta czarnemi wyrzutami ospy, karmiła piersią dziecko i, jęcząc,brudnemi paznog<strong>ci</strong>ami rozdrapywała swe poranione, wynędzniałe <strong>ci</strong>ało. Obok sterczały<strong>na</strong>gie, wychudłe nogi trupa, przykryte brudnym kożuchem. W innej jur<strong>ci</strong>e zdrowiMongołowie pili herbatę wraz z trędowatą kobietą, której usta, policzki i powieki byłypokryte straszliwemi, ohydnemi ra<strong>na</strong>mi gnijącemi, które coraz <strong>da</strong>lej i głębiej wżerały się w jejzbolałe <strong>ci</strong>ało. Palce jej i dłonie były spuchnięte i oszpecone trądem. Trędowata swemistraszliwemi rękami <strong>na</strong>lewała herbatę goś<strong>ci</strong>om i palcami wrzucała sól do ich miseczek,zamieniając się z nimi fajką.Wielki Dżengiz-Chanie! Dlaczego ty, <strong>który</strong> pojmowałeś duszę i <strong>na</strong>stroje całej Azji iEuropy, ty, <strong>który</strong>ś poświę<strong>ci</strong>ł całe swoje ży<strong>ci</strong>e wojnie o sławę Mongolji, nie oświe<strong>ci</strong>łeśświatłem wiedzy swego <strong>na</strong>rodu, tak ucz<strong>ci</strong>wego, tak świę<strong>ci</strong>e przechowującego starąmoralność, wytrwałego w obyczajach przodków i spokojnego? Czyż twoje koś<strong>ci</strong>, leżącepośród ruin Karakorumu, nie poruszają się ze zgrozy wobec szybkiego wymierania szczepuniegdyś wielkiego, <strong>który</strong> zagrażał całej kulturalnej, lecz występnej ludzkoś<strong>ci</strong>?Takie myśli mię opa<strong>da</strong>ły, gdym przyglą<strong>da</strong>ł się temu koczowisku skazańców, słuchał jękówi łkania umierających. Kędyś w pobliżu złowrogo wył pies, i nieustannie rozlegały sięmonotonne huczenie bęb<strong>na</strong> i dzikie okrzyki szama<strong>na</strong>.Naprzód! Nie miałem dostatecznie silnych nerwów, aby patrzeć <strong>na</strong> to piekło męczarni, niemogąc dopomóc nieszczęśliwym.


64Szybko od<strong>da</strong>liliśmy się od straszliwego miejsca. Z<strong>da</strong>wało mi się, że ktoś mknął za <strong>na</strong>mi,niewidzialny, zły i przejmujący zgrozą... Duchy chorób? Widma niewysłowionych męczarni irozpaczy? Dusze umarłych ofiar <strong>ci</strong>emnoty i zacofania? Jakiś niczem nie objaśniony lęk <strong>na</strong>sogarniał, i długo walczyliśmy z tem przygniatającem uczu<strong>ci</strong>em.Westchnęliśmy z ulgą dopiero wtedy, gdy Dżałchancy-kure, dugun i koczowiskomęczenników znikły <strong>na</strong>m z oczu za niewysokim grzbietem lesistych pagórkówmalowniczych.Wkrótce zbliżyliśmy się do wielkiego jeziora Tissin-Gol Na brzegu południowym stał domarchitektury rosyjskiej. Była to jedy<strong>na</strong> stacja telegraficz<strong>na</strong> pomiędzy Khathyłem aUliasutajem.POŚRÓD MORDERCÓW.Podjechaliśmy do stacji telegraficznej <strong>na</strong> Tissin-Gołu.Naczelnik stacji wyszedł <strong>na</strong> <strong>na</strong>sze spotkanie.– Nazywam się Kanin – przedstawił się, widocznie zmieszany, i uprzejmie zaprosił <strong>na</strong>s dodomu.Gdy weszliśmy do pokoju, zerwał się od stołu chudy, wysoki człowiek, z wahaniemposunął się o krok w <strong>na</strong>szą stronę, bacznie <strong>na</strong>m się przyglą<strong>da</strong>jąc.– Goś<strong>ci</strong>e... – odezwał się Kanin. – Jadą do Khathyłu. Prywatni ludzie, Polacy...– A... a! – głosem prze<strong>ci</strong>ągłym odparł niez<strong>na</strong>jomy, widocznie uspokojony.Gdyśmy rozwiązywali pasy i zdejmowali <strong>ci</strong>ężkie kożuchy, niez<strong>na</strong>jomy z ożywieniemszeptał coś gospo<strong>da</strong>rzowi, a później rzu<strong>ci</strong>ł mu krótko:– Musimy tymczasem odłożyć!Kanin w odpowiedzi kiwnął tylko głową.Weszliśmy do pokoju ja<strong>da</strong>lnego, gdzie przy stole siedziało kilka osób: pomocnik Kani<strong>na</strong>,wysoki, blady blondyn, mówiący dziwnie szybko i robiący wrażenie stale wylęknionego;żo<strong>na</strong> Kani<strong>na</strong>, mło<strong>da</strong> kobieta z dziwnie przerażonemi oczyma i z twarzą konwulsyjnieskurczoną; dziewczy<strong>na</strong> lat około 15 z krótko ostrzyżonemi włosami, ubra<strong>na</strong> po męsku, idwóch małych synków gospo<strong>da</strong>rza. Nastąpiła ogól<strong>na</strong> z<strong>na</strong>jomość. Za Kaninem wszedł iniez<strong>na</strong>jomy. Nazywano go Gorochowym, jakoby kolonistą z Samgałtaju, krótkowłosa zaśdziewczy<strong>na</strong> miała być jego siostrą. Żo<strong>na</strong> Kani<strong>na</strong> patrzyła <strong>na</strong> <strong>na</strong>s <strong>ci</strong>ągle z przerażeniem imilczała, widocznie czując się bardzo źle w <strong>na</strong>szej obecnoś<strong>ci</strong>.Kanin opowiedział <strong>na</strong>m o swem trudnem ży<strong>ci</strong>u od czasu zburzenia telegrafu i odmowiewładz bolszewickich co do wypłaty pensji. Zmuszony był przeto trudnić się różnemikomisami, polecanemi mu przez kolonistów rosyjskich z Khathyłu i Uliasutaju.Gorochow, <strong>który</strong> jechał w sprawach handlowych do Khathyłu, wyraził chęć przyłączeniasię wraz z siostrą do <strong>na</strong>s.Miał on jed<strong>na</strong>k tak nieprzyjemną, złośliwą twarz i tak starannie unikał mego wzroku, żemimowoli miałem się <strong>na</strong> bacznoś<strong>ci</strong>.W rozmowie zapytałem, czy niema w okolicach Tissin-Gołu jakich kolonistów. Kaninzmieszanym i podrażnionym głosem odparł:– Jest tu jeden bogaty starzec, Bobrów, <strong>który</strong> mieszka stąd o pół kilometra. Tylko nie radzępanom do niego wstępować, gdyż nie jest zbyt goś<strong>ci</strong>nny...Przy tych słowach Kaninowa nisko opuś<strong>ci</strong>ła głowę i nie podnosiła więcej oczu.Gorochowie obojętnie palili papierosy. Odrazu zauważyłem podrażniony ton Kani<strong>na</strong>,przerażenie jego żony i sztuczną obojętność Gorochowych, i dlatego właśnie postanowiłemkoniecznie zobaczyć się ze starym kolonistą. Oz<strong>na</strong>jmiłem im, że mam od<strong>da</strong>ć Bobrowowi listz Uliasutaju. Skończywszy herbatę, ubrałem się i wyszedłem. W głębokiej kotlinie, wpobliżustacji stał dom Bobrowa za wysokim mocnym płotem. Ok<strong>na</strong> były oświetlone lampą.


65Zapukałem. Odpowiedziało mi wś<strong>ci</strong>ekłe uja<strong>da</strong>nie czterech ogromnych psów. Z dziedzińcaodezwał się głos:– Kto tam?Odpowiedziałem. Pytający złapał psy i uwiązał je <strong>na</strong> łańcuch, później otworzył wrota iwpuś<strong>ci</strong>ł mię, uważnie oglą<strong>da</strong>jąc. Był to wysoki stary człowiek o rozumnej, śmiałej twarzy.Miał za pasem duży rewolwer, a w ręku gruby kij sękaty. Dowiedziawszy się, kim jestem,grzecznie poprosił mię do izby, gdzie zapoz<strong>na</strong>ł mię ze swoją żoną i pię<strong>ci</strong>oletnią dziewczynką,z<strong>na</strong>lezioną w stepie przy trupie matki, która podczas u<strong>ci</strong>eczki z sowieckiej Syberji umarła wdrodze. Starzy wzięli ją do domu i opiekowali się nią, jak swojem dzieckiem. Przyjmowanomię w domu Bobrowych bardzo serdecznie. Stary opowiedział mi, że oddział pułkownikaKazagrandi zmusił bolszewików do cofnię<strong>ci</strong>a się z Kosogołu, gdzie obecnie jest zupełniebezpiecznie.– Dlaczego pan nie zatrzymał się u <strong>na</strong>s, zamiast u tych rozbójników? – zapytał kolonista.Zacząłem wypytywać o mieszkańców stacji telegraficznej i dowiedziałem się ważnychrzeczy. Pokazało się, że Kanin był ajentem bolszewickim dla obserwacyj i wywiadu.– Teraz Kanin, <strong>na</strong>turalnie jest nieszkodliwy, gdyż komunikacja z Irkuckiem jestprzerwa<strong>na</strong>. Lecz zato przybył do niego komisarz bolszewicki...– Gorochow? – zapytałem.– To jest fałszywe <strong>na</strong>zwisko! – zawołał stary. – Jestem z jednego miasta z nim i wiem, żejest to Puzikow – komisarz „czeki”. Dziewczy<strong>na</strong> zaś, która jeździ z nim, jest jego kochanką,też ajentka „czeki”. Tej jesieni para ta rozstrzelała z rewolwerów 70 związanych białychoficerów. Po pijackiej orgji strzelali do nieszczęsnych ze śmiechem, jak do celu. Gagatek tenzjawił się i u mnie, alem go poz<strong>na</strong>ł odrazu i <strong>na</strong>turalnie wyrzu<strong>ci</strong>łem.– A pan osobiś<strong>ci</strong>e nie obawia się tych ludzi? – zapytałem go, gdyż <strong>na</strong>raz przypomniałemsobie poszczególne wyrazy z rozmowy Kani<strong>na</strong> i Gorochowych.– Nie! – zaśmiał się Bobrów. – Niebezpieczniejszych wrogów miałem już w ży<strong>ci</strong>u!Potrafię się obronić. Zresztą, mam dobrego obrońcę w synu, <strong>który</strong>, choć ma dopiero lat 20,już słynie, jako strzelec, jeździec i siłacz <strong>na</strong> całą Mongolję. Cóż <strong>na</strong>m <strong>ci</strong> zbóje mogą uczynić?Niech tylko spróbują! Szko<strong>da</strong>, że niema mego chłopaka w domu, właśnie pojechał dotabunów i powró<strong>ci</strong> dopiero jutro wieczorem.Po paru godzi<strong>na</strong>ch rozstaliśmy się bardzo przyjaźnie, i musiałem obiecać Bobrowym, że wpowrotnej drodze zatrzymam się w ich „choszunie” („choszun” po mongolsku z<strong>na</strong>czy dom,zagro<strong>da</strong>, lub majątek ziemski).– Co panu o <strong>na</strong>s <strong>na</strong>ga<strong>da</strong>ł stary Bobrów? – spotkali mię pytaniem ironicznem Kanin iGorochow.– O was nie było mowy, ponieważ, dowiedziawszy się, żem u was stanął, nie ch<strong>ci</strong>ał zpoczątku rozmawiać ze mną. Cóż <strong>taki</strong>ego zaszło między wami? – zapytałem, nie zdradzającswych myśli.– Stare porachunki... – mruknął Gorochow.– Złośliwy stary! – wtórował mu Kanin.Mówili spokojnie, lecz wystraszone męczeńskie oczy Kaninowej znowu w trwodzepanicznej spojrzały <strong>na</strong> mnie, jakgdyby oczekując śmiertelnego <strong>ci</strong>osu.Gorochow zaczął przygotowywać się do jutrzejszej drogi, my zaś pokładliśmy się do snuw sąsiednim pokoju. Szepnąłem swemu towarzyszowi, żeby miał przy sobie rewolwer <strong>na</strong>wszelki wypadek, lecz agronom, chytrze się uśmiechając, w milczeniu wy<strong>ci</strong>ągnął schowanepod posłaniem rewolwer i siekierę.– Ci dżentlemeni odrazu mi się nie podobali – szepnął mi do ucha. – Jutro pojadę w śladyGorochowa i, jeśli mi się coś nie spodoba, wpakuję mu w kark „dum-dum”.Nazajutrz o 7-ej rano ruszyliśmy w drogę. Agronom podążał tuż za Gorochowem i jego<strong>da</strong>mą, jadących <strong>na</strong> dobrych wierzchowcach.


66– W jaki sposób państwo utrzymaliś<strong>ci</strong>e swoje konie w tak dobrym stanie? – zapytałem.– To nie są <strong>na</strong>sze konie, wypożyczyliśmy je od Kani<strong>na</strong> – odpowiedziała krótkowłosadziewczy<strong>na</strong>.Pomyślałem sobie, że Kanin wcale nie jest tak biedny, jak twierdził, skoro posia<strong>da</strong> <strong>taki</strong>ewspaniałe konie. Za każdego wierzchowca bogaty Mongoł chętnie <strong>da</strong>łby tyle baranów, ilebybyło potrzeba, ażeby rodzi<strong>na</strong> Kaninych mogła istnieć przez cały rok.Wjechaliśmy w wąwóz pośród zwisających skał. W wąwozie było prawie <strong>ci</strong>emno, gdyżdzień był szary i ponury. Stamtąd wyjechaliśmy <strong>na</strong> wielkie bagno, obrośnięte ze wszystkichstron gęstemi krzakami. Bagno nie zamarzło. Zdziwiło <strong>na</strong>s, że wśród krzaków, grzebiąc się pośniegu, biegały setki białych kuropatw, a ze środka bag<strong>na</strong> dwukrotnie zerwały się dzikiekaczki. Zima, mróz, lód, śnieg i <strong>na</strong>raz – dzikie kaczki!Mongoł-przewodnik tłumaczył <strong>na</strong>m:– To bagno nigdy nie zamarza, zawsze jest <strong>ci</strong>epłe! – Tu kaczki gnieżdżą się przez cały rok,i ze wszystkich stron zlatują się kuropatwy, łatwo z<strong>na</strong>jdując żer w miękkiej i <strong>ci</strong>epłej ziemi.Gdy przejeżdżaliśmy brzegiem bag<strong>na</strong>, <strong>na</strong>gle zauważyłem <strong>na</strong>d bru<strong>na</strong>tną jego powierzchniąpłomyk ognia, <strong>który</strong> mignął w powietrzu i zgasł. Po chwili jednocześnie w kilku miejscachzabłysły inne ogniki i również bez śladu zgasły. Były to tak zwane „błędne ogniki”,uświęcone tysiącem romantycznych legend, cho<strong>ci</strong>aż chemja objaśnia to zjawisko bardzoprozaicznie, a mianowi<strong>ci</strong>e zapaleniem się metanu, gazu błotnego, <strong>który</strong> wytwarza się przygni<strong>ci</strong>u resztek roślinnych.– Tu właśnie mieszkają demony Ederu i walczą z duchami rzeki Mureń – prawiłtymczasem Mongoł.Gdyśmy już przejechali bagno, zobaczyliśmy wod<strong>da</strong>li wielki klasztor, położony dość<strong>da</strong>leko od szlaku, <strong>który</strong>m podróżowaliśmy. Mimo to Gorochow z „siostrą” podążyli do tegoklasztoru, tłumacząc się tem, że są tam sklepy chińskie, w <strong>który</strong>ch muszą oni załatwić jakieśsprawunki. Obiecali wkrótce <strong>na</strong>s dogonić. Odjechali i już nie powró<strong>ci</strong>li. Spotkaliśmy siędopiero po kilku dniach w <strong>ci</strong>ężkich dla nich okolicznoś<strong>ci</strong>ach. Byłem rad, żem się uwolnił odich przykrego towarzystwa, i wtedy dopiero opowiedziałem agronomowi o wszystkiem,czegom się był dowiedział od starego Bobrowa.NA WULKANIE.Nazajutrz wieczorem dotarliśmy do Khathylu. Była to niewielka osa<strong>da</strong> rosyjska, skła<strong>da</strong>jącasię z rządowego domu, z nieczynnej już stacji telegraficznej i 10–15 oddzielnych„choszunów”, czyli zagród. Osa<strong>da</strong> roz<strong>ci</strong>ągała się <strong>na</strong> przestrzeni paru kilometrów u źródłarzeki Egin-Goł, wypływającej z Kosogołu.Były to już z<strong>na</strong>ne <strong>na</strong>m miejscowoś<strong>ci</strong>, które jed<strong>na</strong>k nie pozostawiły po sobie zbytprzyjemnych i wdzięcznych wspomnień. Z<strong>na</strong>liśmy już tę „rzekę Djabła” i znowu ujrzeliśmyliczne „obo”, postawione <strong>na</strong> cześć złych i róż pasanych duchów, wyprawiającychniebezpieczne dla ludzi awantury. Kosogoł, czyli Chubsuguł, jest to wielkie jezioroalpejskie”, głębokie i zimne, mające około 140 kilometrów długoś<strong>ci</strong> i 45 kilometrówszerokoś<strong>ci</strong>. Mongołowie i Darchat-Sojo<strong>ci</strong> uważają je za święte i tajemnicze, i określenia teponiekąd są bardzo usprawiedliwione. Jak już wspomi<strong>na</strong>łem, Kosogoł leży w kotlinie, gdzienie zanikły jeszcze całkowi<strong>ci</strong>e siły podziemne. Latem <strong>na</strong> Kosogole niespodziewanie, bezśladów wiatru lub burzy wznoszą się i zaczy<strong>na</strong>ją piętrzyć i uderzać o brzeg olbrzymie fale,grożąc zagładą nietylko łódkom rybackim, ale i parowcom, kursującym pomiędzy północnyma południowym brzegiem jeziora; w zimie zaś jezioro bez żadnej przyczyny <strong>na</strong>gle kruszypowierzchnię lodową i oczyszcza z lodu wielkie przestrzenie, otaczając się gęstą mgłą iobłokami pary. Widocznie z d<strong>na</strong> jeziora wyrywają się gorące gejzery, co z<strong>na</strong>jdujepotwierdzenie w tem, że po <strong>taki</strong>ch zjawiskach <strong>na</strong> jeziorze i rzece Egin-Goł moż<strong>na</strong>


67obserwować mnóstwo martwych, prawie ugotowanych ryb, które czasami zbijają się <strong>na</strong>mieliz<strong>na</strong>ch w gruby pokład, tamujący bieg rzeki.Spędzając czas w Khathylu, miałem możność zebrać trochę wiadomoś<strong>ci</strong> o tem jeziorzetajemniczem. Kosogoł obfituje w ryby przeważnie dwóch gatunków. Łososiowate, zwanei<strong>na</strong>czej „białą” rybą, są bardzo delikatne, smaczne i dostarczają wspaniałego kawioru.Pstrągowate: białe i czarne chajrusy, pływają w jeziorze olbrzymiemi sta<strong>da</strong>mi. „Biała ryba”jest poszukiwa<strong>na</strong> <strong>na</strong> rynkach Syberji. Co się zaś tyczy pstrągów, dwie rybackie osadyistniejące <strong>na</strong> zachodnim brzegu jeziora, wcale nie trudnią się ich połowem, a to z tejprzyczyny, że wszystkie ryby tego gatunku są zarażone glistami z rodzaju soliterów, którewyś<strong>ci</strong>ełają i oplatają ich wnętrznoś<strong>ci</strong>. Nie tylko ludzie, ale <strong>na</strong>wet psy i koty nie chcą jeść tychchorych, zarażonych ryb.W Khathylu zastaliśmy panikę.Partyzancki „biały” oddział pułkownika Kazagrandi, <strong>który</strong> bardzo u<strong>da</strong>tnie zaatakowałczerwonych, zmuszając ich do cofnię<strong>ci</strong>a się aż <strong>na</strong> Irkucki trakt <strong>na</strong> północ od Kosogołu, jak tozwykle bywa u Rosjan, <strong>na</strong> skutek sporów wewnętrznych <strong>na</strong>gle się rozproszył. Skorzystali ztego bolszewicy i zaczęli ofensywę. Zdemobilizowany i liczebnie słaby oddział, <strong>który</strong>pozostał przy Kazagrandim, musiał uchodzić <strong>na</strong> południe, mając zamiar wy<strong>da</strong>ć walną bitwękawalerji i sowieckiej w okolicach Khathylu. Mieszkańcy osady porzu<strong>ci</strong>li swoje siedziby iczęś<strong>ci</strong>owo ukryli się w okolicznych lasach i górach, budując <strong>na</strong>prędce <strong>na</strong>mioty, częś<strong>ci</strong>owowynieśli się do Mureń-Kure, klasztoru buddyjskiego, położonego o 90 kilometrów <strong>na</strong>południe. Miejscowy urząd mongolski porzu<strong>ci</strong>ł zagrożony Khathyl, opuś<strong>ci</strong>wszy osadę <strong>na</strong>wielbłą<strong>da</strong>ch. Nasi Mongołowie, <strong>na</strong>straszeni groźnem położeniem zbiegli, zabrawszy z sobąwielbłądy i pozostawiając <strong>na</strong>s w bardzo <strong>ci</strong>ężkiej i niebezpiecznej sytuacji.W Khathylu był kantor Centralnego Syberyjskiego Towarzystwa Współdzielczego, takzwany „Gentrosojuz”, <strong>który</strong> ogłosił się jako organizacja bezpartyj<strong>na</strong>, lecz prowadził politykębezsprzecznie przychylną dla bolszewików. Na czele tej organizacji stał wetery<strong>na</strong>rz Gej,mieszkający tu z całą rodziną. Ów Gej podczas rządu Kołczaka był podejrzewany obolszewizm, sądzony, lecz warunkowo uniewinniony tytułem próby. Wybraliśmy się doniego po informacje co do ogólnego położenia i w kwestji kup<strong>na</strong>, czy też wypożyczenia dla<strong>na</strong>s trzech koni. Przyjął <strong>na</strong>s bardzo grzecznie i z wielką kurtuazją ofiarował żą<strong>da</strong>newierzchowce, które mieliśmy zostawić w Mureń-Kare, gdzie łatwiej było zaopatrzyć się winne konie lub wielbłądy. Oczekując <strong>na</strong> konie, po które Gej posłał Mongoła, musieliśmyspędzić w Khathyln całą noc; a była to noc, w <strong>ci</strong>ągu której oczekiwano zjawienia siępierwszych oddziałów bolszewickich, gdyż Kazagrandi zmienił swój plan pierwotny i cofałsię <strong>na</strong> wschód, pozostawiając osadę <strong>na</strong> łup wojsk sowieckich.Zdziwiła mię bardzo okoliczność, że gdy wszyscy mieszkańcy u<strong>ci</strong>ekali z Khathylu, Gej zrodziną i z całą swoją majętnoś<strong>ci</strong>ą pozostał jed<strong>na</strong>k w zagrożonej osadzie.Nie mogłem tego zrozumieć, gdyż słyszałem, że brał on czynny udział w tworzeniu sięoddziału Kazagrandi, nie szczędząc dla niego środków pieniężnych, zapasów żywnoś<strong>ci</strong> iróżnych towarów ze składów i magazynów „Centrosojuza”. W osadzie wraz z Gejempozostało jeszcze kilku urzędników tej instytucji, oraz sześ<strong>ci</strong>u kozaków, śledzących ruchyczerwonych.Nadeszła noc... Ja i agronom byliśmy zmuszeni przygotować się do boju lub dosamobójstwa. Z<strong>na</strong>jdowaliśmy się w niewielkiej cha<strong>ci</strong>e, tuż <strong>na</strong>d brzegiem Jagi, wraz z kilkurobotnikami, którzy jakkolwiek nie<strong>na</strong>widzili bolszewików, nie mając jed<strong>na</strong>k koni, nie mogliu<strong>ci</strong>ec.Siedzieliśmy w izbie, oświetlonej kopcącą świecą łojową, i myśleliśmy o przewrotnoś<strong>ci</strong>losu ludzkiego. Nagle wpadł do izby jeden z robotników i zdyszanym głosem zawołał:


68– Bia<strong>da</strong>! Bia<strong>da</strong>! Czerwoni przyszli... – W tej samej chwili leśną ś<strong>ci</strong>eżką, poza domem,szybko przemknął jakiś jeździec. Krzyknąłem <strong>na</strong> niego, lecz on w milczeniu pojechał <strong>da</strong>lej.Koń był mi niez<strong>na</strong>ny...Łżesz! – odezwał się ktoś z robotników. – To z pewnoś<strong>ci</strong>ą jakiś Mongoł, a ty już zestrachu czerwonych zobaczyłeś!...– Nie! to nie był Mongoł – bronił się wystraszony chłop. – Koń był podkuty. Wyraźniesłyszałem szczękanie żelaza o kamienie. Bia<strong>da</strong>! Bia<strong>da</strong>!– Ta – ak! – prze<strong>ci</strong>ągłym głosem zauważył mój agronom. – Teraz to chyba i <strong>na</strong> <strong>na</strong>sprzyszła kreska.Głupio się stało!Nie mogłem oponować, gdyż miał on zupełną słuszność. Sytuacja była głupia i... przykra.Na szczęś<strong>ci</strong>e jed<strong>na</strong>k posłyszałem za oknem tupot koni i głos Mongoła, wołającego <strong>na</strong> mniepo rosyjsku. Były to konie, przysłane dla <strong>na</strong>s przez Geja. Nie tracąc chwili, okulbaczyliśmy jei wyruszyliśmy w drogę. W domu Geja panował popłoch, ponieważ <strong>na</strong> okolicznych górachspostrzeżono wielkie ogniska. Nie było wątpliwoś<strong>ci</strong>, że bolszewicy, pewni siebie, nie chcącnocą wkraczać do osady, zatrzymali się w lesie <strong>na</strong> popas, aby rano triumfalnie wejść doKhathylu.Zaczęliśmy żeg<strong>na</strong>ć Gejów, gdy <strong>na</strong>raz wszedł posłany <strong>na</strong> wywiad kozak i doniósł, że <strong>na</strong>górach, jakiś niez<strong>na</strong>ny oddział pali wielkie ogniska, a dwóch wywiadowców przybyło już doKhathylu. Byliśmy obecni przy rapor<strong>ci</strong>e tych przybyszów. Oz<strong>na</strong>jmili oni, że oddział białychpartyzantów – chłopów z głębi Syberji prze<strong>da</strong>rł się pod dowództwem kilku oficerów doMongolji i, dowiedziawszy się o istnieniu oddziału pułkownika Kazagrandi, szedł, aby się znim połączyć.W ten sposób niebezpieczeństwo, zagrażające mieszkańcom Khathylu, <strong>na</strong>razić zostałozażeg<strong>na</strong>ne, lecz my nie czekaliśmy <strong>na</strong> przyby<strong>ci</strong>e oddziału partyzantów i, pożeg<strong>na</strong>wszywszystkich, ruszyliśmy zpowrotem do Uliasutaju. Po drodze jed<strong>na</strong>k trzeba było zajechać doMureń-Kure, aby pozostawić tam konie, <strong>na</strong>leżące do Geja, i wy<strong>na</strong>jąć wielbłądy do <strong>da</strong>lszejdrogi.Zbliżywszy się do brzegu Egin-Goła, spotkaliśmy trzech kozaków, wysłanych dou<strong>ci</strong>ekających z zawiadomieniem o wypadkach w osadzie.Zeszliśmy z koni i, tak jak poprzednio, zaczęliśmy je prowadzić przez „rzekę Djabła” zauzdy. Rzeka zaś szalała. Podziemne siły burzyły uwięzioną pod lodem wodę, która z hukiem itrzaskiem kruszyła swe zimne więzy i, porywając całe pola lodowe, pędziła z niemi <strong>na</strong>południe.Straszne, nieoczekiwanie zjawiające się szczeliny, biegły powierzchnią zamarzniętej wodyw różnych kierunkach. W jedną z nich wpadł <strong>który</strong>ś z kozaków, lecz z <strong>na</strong>szą pomocąwydostał się <strong>na</strong> lód; przemokły i zmarznięty musiał powracać do osady. Konie ślizgały się ipa<strong>da</strong>ły. Zarówno ludzie, jak konie zupełnie wyraźnie odczuwały obecność śmier<strong>ci</strong>, któraczaiła się tu co chwila w nieoczekiwanych niebezpieczeństwach. Przeszliśmy <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>eprzeklętą rzekę i szybko posuwaliśmy się <strong>na</strong>przód, coraz bardziej od<strong>da</strong>lając się od wulkanu wliteralnem i przenośnem z<strong>na</strong>czeniu tego słowa.Późną nocą dopędziliśmy dużą grupę u<strong>ci</strong>ekinierów z Khathylu, którzy zatrzymali się <strong>na</strong>nocleg koło dugu<strong>na</strong> chińskiego w wielkim <strong>na</strong>mio<strong>ci</strong>e, w <strong>który</strong>m przy dymiącym piecuzgrupowali się mężczyźni, kobiety, dzie<strong>ci</strong>, zdrowi i chorzy. Nie mieliśmy ochoty zostawać wtej przykrej i ponurej atmosferze i pojechaliśmy <strong>da</strong>lej. Mróz brał coraz tęższy, a wiatr dąłcoraz silniej i wś<strong>ci</strong>eklej. Całe dwa dni brnęliśmy przez głębokie śniegi, kilka razyprzejeżdżając przez dość wysokie góry. Naresz<strong>ci</strong>e zobaczyliśmy obszerną równinę, prze<strong>ci</strong>ętąwstęgą niezamarzniętej rzeki Mureń, z kłębiącą się <strong>na</strong>d nią parą. W pobliżu jej brzeguwidniały wysokie chińskie <strong>da</strong>chy świątyń buddyjskich, pałac księ<strong>ci</strong>a mongolskiego, wielkiemurowane „obo”, czerwone słupy, oz<strong>na</strong>czające granice klasztoru, i szary kwadrat rosyjsko-


69chińskiej dzielnicy. Było to Mureń-Kure, liczące około 10.000 mnichów i około 5.000ludnoś<strong>ci</strong> cywilnej.Do Kure pozostawało <strong>na</strong>m już tylko około pię<strong>ci</strong>u kilometrów drogi, gdy <strong>na</strong>raz z pozazakrętu górskiego wysunęło się dwóch jeźdźców, którzy, spostrzegłszy <strong>na</strong>s, <strong>na</strong>tychmiastzawró<strong>ci</strong>li konie. Krzyknęliśmy <strong>na</strong> nich, aby podjechali, lecz w odpowiedzi dostaliśmy dwastrzały karabinowe. Nie dowiedzieliśmy się nigdy, kto byli <strong>ci</strong> dwaj jeźdźcy. Mógł to byćrekonesans bolszewicki, lub też poprostu zwyczajni bandy<strong>ci</strong>, usiłujący w ten sposób zapobiecewentualnemu poś<strong>ci</strong>gowi.Po paru godzi<strong>na</strong>ch byliśmy już w Mureń-Kure. Zatrzymaliśmy się w domu kolonistyTeternikowa, <strong>który</strong> wraz z żoną okazał <strong>na</strong>m w <strong>ci</strong>ągu kilku dni <strong>na</strong>szego pobytu tyle serca, żezachowaliśmy dla nich <strong>na</strong> zawsze <strong>na</strong>jlepsze uczu<strong>ci</strong>a przyjaźni i wdzięcznoś<strong>ci</strong>. Teternikowwy<strong>na</strong>jął dla <strong>na</strong>s wielbłądy i przewodników; kosztowało go to niemało trudu, gdyż z powoduczęstych zamie<strong>ci</strong> śnieżnych przy silnych i mroźnych wiatrach, Mongołowie obawiali sięwyruszać w <strong>da</strong>leką podróż.Podczas <strong>na</strong>szego pobytu w Mureń-Kure zjechało tam kilka rodzin, u<strong>ci</strong>ekających zKhatbylu, do którego znowu zaczęły się zbliżać oddziały bolszewickie; przybyło także kilku ztych oficerów, którzy uczynili rozłam w oddziale Kazagrandi. Nazajutrz po przyjeździeu<strong>ci</strong>ekinierów zjawili się urzędnicy mongolscy i oz<strong>na</strong>jmili, że <strong>na</strong> mocy rozkazu władzchińskich żą<strong>da</strong>ją, aby wszyscy u<strong>ci</strong>ekinierzy porzu<strong>ci</strong>li teren klasztoru. Żadne układy niepomogły, i u<strong>ci</strong>ekinierzy zmuszeni byli opuś<strong>ci</strong>ć klasztor i rozbić <strong>na</strong>mioty w okolicach Kurę.Oficerowie zaś postanowili wyjechać do klasztoru Wan, co też uczynili. Lecz po drodzeschwytali ich chińscy żołnierze i zamordowali. Teternikow, dzięki swoim wpływom iosobistym stosunkom z Mongołami, uchronił <strong>na</strong>s od koniecznoś<strong>ci</strong> wyjazdu. Otrzymaliśmyprawo spędzenia w klasztorze tyle czasu, ile będzie potrzeba <strong>na</strong> zorganizowanie <strong>na</strong>szejpodróży do Uliasutaju. Nie mogę tu nie wspomnieć, iż pani Teternikowa, która okazała <strong>na</strong>mtyle dobro<strong>ci</strong> i serdecznej przyjaźni, była córką powstańca polskiego z r. 1863, zesłanego <strong>na</strong>Ałtaj, skąd też pochodzili oboje małżonkowie.Po kilku dniach, spędzonych w miłym, goś<strong>ci</strong>nnym domu <strong>na</strong>szych nowych przyja<strong>ci</strong>ół,wyruszyliśmy do Uliasutaju wraz z dużą grupą kupców chińskich i rosyjskich telekinie rów.KRWAWY PORACHUNEK.Wyjechawszy <strong>na</strong> trakt główny, prowadzący przez Tissin-Goł do Uliasutaju, ujrzeliśmydobroczynne słupy zburzonego telegrafu, które, dzięki pomysłowemu agronomowi,zużytkowaliśmy byli <strong>na</strong> opał.Przeszliśmy z<strong>na</strong>ny już <strong>na</strong>m wąwóz ze zwisającemi <strong>na</strong>d nim skałami i wjechaliśmy wdolinę jeziora Tissin-Goł.Zapa<strong>da</strong>ł zmrok. Postanowiłem zatrzymać się obecnie u starego Bobrowa, gdy reszta <strong>na</strong>szejgrupy miała rozlokować się <strong>na</strong> stacji telegraficznej u Kani<strong>na</strong>.Było już zupełnie <strong>ci</strong>emno, gdy zbliżyliśmy się do budynków stacji. Na szarem tle ś<strong>ci</strong>anywyraźnie rysowała się sylwetka stojącego <strong>na</strong> war<strong>ci</strong>e żołnierza z karabinem. Żołnierzzatrzymał <strong>na</strong>s i za<strong>da</strong>ł kilka pytań. Otrzymawszy odpowiedź, gwizdnął. Na jego syg<strong>na</strong>ł zjawiłsię młody oficer, ubrany w skórzany półkożuszek, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m były <strong>na</strong>szyte szlify porucznika.Zapytawszy, kto jest starszym w <strong>na</strong>szej grupie, zbliżył się do mnie i przedstawił:– Jestem porucznik Iwanów. Stoję tu ze swemi partyzantami.Opowiedział mi, że z kilkoma ludźmi z Syberji prze<strong>da</strong>rł się przez oddziały bolszewickie,połączył z uliasutajskim komen<strong>da</strong>ntem rosyjskim, pułkownikiem Michajłowym i dostałpolecenie trzymania straży <strong>na</strong> Tissin-Gole. Zaprosił <strong>na</strong>s do domu i rozlokował <strong>na</strong> noc. Gdyoz<strong>na</strong>jmiłem mu, że ja i mój towarzysz zamierzamy skorzystać z goś<strong>ci</strong>nnoś<strong>ci</strong> Bobrowa, oficermachnął ręką i zawołał:


70– Niech się pan nie trudzi! Bobrowie wszyscy zamordowani, a ich dom spalony doszczętu.Nie mogłem powstrzymać się od okrzyku zgrozy.– Zamordowani przez Kani<strong>na</strong> i Puzikowa, którzy zrabowali dom i spalili go wraz ztrupami zabitych – opowia<strong>da</strong>ł oficer. – Zaraz panu to wszystko pokażę!Wyszliśmy ze stacji i wkrótce zobaczyliśmy ponure zgliszcza. Tu i owdzie sterczałysczerniałe słupy, pośród <strong>który</strong>ch leżały w bezładzie spalone deski i belki domu. Na ziemiponiewierały się resztki potłuczonych <strong>na</strong>czyń, kawałki żelaza i szkła. O kilka kroków odzgliszcz, w pobliżu miejsca, gdzie <strong>da</strong>wniej stał płot, pod płachtami wojłokowemi leżały ofiaryzbrodni.– Wysłałem zaraz raport o wypadku do Uliasutaju mówił oficer i stamtąd przyszedł rozkaz,aby nie grzebać zabitych, gdyż będzie zarządzone prawne dochodzenie, cho<strong>ci</strong>aż, co praw<strong>da</strong>,już wszystko wykryłem...– Jakto było? – zapytałem, wzruszony straszliwym obrazem.Porucznik zaczął opowia<strong>da</strong>nie.– Podjechałem ze swymi ludźmi nocą do Tissin-Gołu. Obawiałem się, że mogą tu byćżołnierze bolszewiccy, więc podkra<strong>da</strong>liśmy się niepostrzeżenie. Zajrzałem przez okno izobaczyłem Kani<strong>na</strong>, Puzikowa i dziewczynę z ostrzyżonemi włosami; oglą<strong>da</strong>li właśnie jakieśrzeczy, widocznie dzieląc je pomiędzy sobą, a później zaczęli ważyć kawałki srebra, kłócącsię zawzię<strong>ci</strong>e. Z początku nie mogłem zrozumieć, co się stało, lecz ta kompanja odrazu mi sięnie podobała. Kazałem więc żołnierzowi przeskoczyć płot i otworzyć bramę, poczemwjechaliśmy szybko <strong>na</strong> dziedziniec. Pierwsza wybiegła żo<strong>na</strong> Kani<strong>na</strong>; zobaczywszy <strong>na</strong>s,załamała ręce i z okrzykiem: „Wiedziałam, że przyjdzie kara za zły czyn!” padła zemdlo<strong>na</strong>. Zbocznych drzwi wybiegł jakiś mężczyz<strong>na</strong> i usiłował przeskoczyć przez płot, lecz moi ludziego zatrzymali. Był to Puzikow. Kanin spotkał mię blady i drżący. Nie wątpiłem, że w tymdomu stało się coś poważnego, więc <strong>na</strong>tychmiast oz<strong>na</strong>jmiłem, że wszystkich aresztuję;mężczyzn kazałem związać, a przy drzwiach postawiłem warty. Na moje pytania nikt nieodpowia<strong>da</strong>ł, tylko Kaninowa padła <strong>na</strong> kola<strong>na</strong> i błagała o miłosierdzie dla jej dzie<strong>ci</strong>, które sąniewinne. Ostrzyżo<strong>na</strong> dziewczy<strong>na</strong> zuchwale śmiała się wprost w oczy i puszczała kłęby dymuz papierosów. Zmuszony byłem u<strong>ci</strong>ec się do groźby.– Domyślam się, żeś<strong>ci</strong>e doko<strong>na</strong>li jakiejś zbrodni, lecz nie chce<strong>ci</strong>e wyz<strong>na</strong>ć i milczeniemusiłuje<strong>ci</strong>e ukryć swoją winę. Nie mam nic innego do wyboru, tylko rozstrzelać mężczyzn, akobiety wyprawić do Uliasutaju dla zba<strong>da</strong>nia ich przez władze wojskowe.– Mówiłem do nich w sposób bardzo stanowczy, gdyż rozgniewał mię ich milczący opór.Ku wielkiemu memu zdziwieniu odezwała się strzyżo<strong>na</strong> dziewczy<strong>na</strong>:– Opowiem o wszystkiem – rzekła – tylko nie karz<strong>ci</strong>e ich śmier<strong>ci</strong>ą, ale poślij<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>swszystkich razem do Uliasutaju.Spisałem protokół z jej zez<strong>na</strong>ń. Niech pan posłucha tego strasznego opowia<strong>da</strong>nia.– Ja i mój mąż – zaczęła swoją opowieść dziewczy<strong>na</strong> – byliśmy wysłani, jako komisarzebolszewiccy w celu zebrania <strong>da</strong>nych o z<strong>na</strong>cznych jakoby siłach „białych” w Mongolji, jed<strong>na</strong>kodrazu poz<strong>na</strong>ł <strong>na</strong>s Bobrów, <strong>który</strong> pochodzi z tego samego miasta, co i my. Ch<strong>ci</strong>eliśmy więcstąd u<strong>ci</strong>ekać, lecz Kanin poinformował <strong>na</strong>s, że Bobrowie są to boga<strong>ci</strong> ludzie, i że on od<strong>da</strong>w<strong>na</strong>nosi się z zamiarem zabi<strong>ci</strong>a ich i zabrania całego ich dobytku, poczem chce zemknąć gdzieś<strong>na</strong> Syberję. Postanowiliśmy dopomóc mu i w tym celu zostaliśmy. Za<strong>ci</strong>ągnęłam do <strong>na</strong>s kiedyśmłodego Bobrowa <strong>na</strong> karty. W powrotnej drodze do domu mój mąż go zastrzelił. Potemwszyscy razem poszliśmy do domu starych. Wlazłam <strong>na</strong> płot i rzu<strong>ci</strong>łam psom zatrute mięso.Wyzdychały odrazu. Wtedy przeleźliśmy wszyscy przez oparkanienie. Na moje wołaniewyszła stara. Puzikow, przyczajony za gankiem, uderzył ją obuchem i roztrzaskał czaszkę.Gdy weszliśmy do izby, stary spał – zabiliśmy go śpiącego siekierą. Wtedy wbiegła dopokoju mała dziewczynka, wychowanka Bobrowych, która już spała, lecz zbudził ją hałas.Kanin ze strzelby myśliwskiej położył ją trupem <strong>na</strong> miejscu. Nabój z drobnego śrutu


71zdruzgotał całą główkę dziewczynki tak, że mózg wypadł, i kawałki jego widniały <strong>na</strong>drzwiach i <strong>na</strong> pułapie izby. Zabrawszy wszystko, co było <strong>na</strong>jcenniejszego, podpaliliśmy całydom i płot, przynieśliśmy zabitego sy<strong>na</strong> Bobrowych i wrzu<strong>ci</strong>liśmy go w płomienie. Ogieńmusiał już zatrzeć wszelkie ślady, gdyż wszystko powinno się było spalić; spaliły się więc bezśladu <strong>na</strong>wet konie i bydło. Lecz przeklęte trupy pozostały. „Właśnie mieliśmy odwieźć jegdzieś <strong>da</strong>leko stąd, gdyś<strong>ci</strong>e przybyli, a <strong>ci</strong> idjo<strong>ci</strong> odrazu się zdradzili.– Okrop<strong>na</strong>, ponura historja! – <strong>ci</strong>ągnął oficer, powracając ze mną do stacji. – Włosy midębem stawały, gdym słuchał spokojnego opowia<strong>da</strong>nia tej dziewczyny, prawie dzieckaprze<strong>ci</strong>eż. Wtedy dopiero zrozumiałem, jaką rozpustę, jaki grzech zaszczepił bolszewizm wmoim <strong>na</strong>rodzie, zabijając sumienie, wiarę, strach przed Bogiem! Pojąłem też, że wszyscyludzie ucz<strong>ci</strong>wi i moralni powinni walczyć z tym wytworem szata<strong>na</strong>, dopóki starczy ży<strong>ci</strong>a i sił.Zamilkł i wpadł w <strong>ci</strong>ężką zadumę.Idąc ku domowi, zauważyłem <strong>na</strong> śniegu nie<strong>da</strong>leko drogi dużą, czarną plamę, która jakośodrazu przykuła mój wzrok do siebie.– Co tam leży?– zapytałem, wskazując ręką w stronę plamy.– Tam leży zabójca, Puzikow, którego kazałem zastrzelić – spokojnym głosemodpowiedział porucznik. – Chętniebym był rozstrzelał Kani<strong>na</strong> i Puzikową, lecz nie mogłempatrzeć <strong>na</strong> łzy i rozpacz żony i dzie<strong>ci</strong> Kani<strong>na</strong>, a co do tej strzyżonej rozpustnicy, to... nieumiem rozstrzeliwać kobiet. Korzystając z tego, że pańska grupa jedzie w tamte strony, poślęKani<strong>na</strong> i tę dziewczynę do Uliasutaju, niech się tam z nimi rozprawią. Ja swoje zrobiłem!Jeżeli od<strong>da</strong>dzą ich w ręce sędziów mongolskich, <strong>ci</strong> <strong>na</strong>pewno torturami i <strong>ci</strong>ężkiem więzieniemich zamęczą.Wszystko to zaszło <strong>na</strong> Tissin-Gole, około którego płoną <strong>na</strong> błotach tajemnicze błędneogniki, w pobliżu zaś <strong>ci</strong>ągnie się <strong>na</strong> południe długa i głęboka szczeli<strong>na</strong> w ziemi. Być może, żewszyscy <strong>ci</strong> Puzikowy i Kaniny wyszli z piekła przez tę szczelinę i wnieśli do ży<strong>ci</strong>a ludzkiegozgrozę i mord, usiłując posiać ziar<strong>na</strong> tej zarazy wśród całej ludzkoś<strong>ci</strong>.– Cienie podziemnych złych sił, słudzy szata<strong>na</strong>!– tak <strong>na</strong>zywał zabójców Bobrowa blady,stale modlący się żołnierz, posłany przez porucznika Iwanowa dla konwojowaniaaresztantów.Nasza podróż od Tissin-Gołu do Uliasutaju w towarzystwie ohydnych zbrodniarzy była<strong>na</strong>der nieprzyjem<strong>na</strong>. Ja i agronom zupełnie stra<strong>ci</strong>liśmy zwykłą równowagę i dobry <strong>na</strong>strój.Kanin przez całą drogę <strong>na</strong>d czemś uporczywie rozmyślał, a bezwstyd<strong>na</strong> i zuchwaładziewczy<strong>na</strong> śmiała się, śpiewała i paliła, żartując z żołnierzami i z <strong>na</strong>szymi towarzyszamipodróży.Naresz<strong>ci</strong>e przeszliśmy niegoś<strong>ci</strong>nny Zagastaj i w kilka godzin później zobaczyliśmy<strong>na</strong>przód Jamyń, a potem bezładne zbiorowisko żółtoszarych domów i niewyraźne basztyświątyni chińskiej. Był to Uliasutaj.TRWOŻNE DNIE.Podczas <strong>na</strong>szej nieobecnoś<strong>ci</strong> w Uliasutalu zaszło dużo wypadków. Opowia<strong>da</strong>no <strong>na</strong>m, żeguber<strong>na</strong>tor chiński potajemnie posłał jede<strong>na</strong>stu gońców do Urgi z doniesieniami i z prośbą oinstrukcje, lecz żaden z wysłanych ludzi nie powró<strong>ci</strong>ł. Wszyscy gubili się w domysłach, cobyto mogło z<strong>na</strong>czyć, w chińskim zaś Jamyniu to zniknię<strong>ci</strong>e gońców wzbudziło trwogę, któraodrazu z<strong>na</strong>lazła oddźwięk pośród kapców chińskich i „kuli”. (Kuli – chiński <strong>na</strong>jprostszyrobotnik. Ta warstwa społeczeństwa wy<strong>da</strong>je żołnierzy, rewolucjonistów, „chunchuzów” izbrodniarzy).Oddział rosyjski, istniejący potajemnie, obecnie tak wzmógł się liczebnie, że nie mógł jużujść uwagi Chińczyków, którzy patrzyli <strong>na</strong> niego wrogo i z obawą. W mieś<strong>ci</strong>e wszyscy


72chodzili uzbrojeni, nocami stawiano w każdym domu wartę. Guber<strong>na</strong>tor zmobilizował dwustu„kuli” i rozlokował ich po całem mieś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> postrach Mongołom i Rosjanom.Jed<strong>na</strong>kże <strong>ci</strong> nowi żołnierze nieregularni czyli „gamini”, wzię<strong>ci</strong> od <strong>ci</strong>ężkich robót przy„nogan-choszu<strong>na</strong>ch”, czyli ogro<strong>da</strong>ch warzywnych, otrzymawszy broń, podnieśli głowę iwcale nie mieli zamiaru bawić się w dyscyplinę.Zbierali się nocami <strong>na</strong> „nogan-choszu<strong>na</strong>ch”,w karczmach chińskich lub w nie<strong>który</strong>chsklepach i <strong>na</strong>d czemś radzili. Nocami widzieliśmy, jak znosili skądeś karabiny i <strong>na</strong>boje,widocznie do czegoś się przygotowując. W parę dni potem dowiedzieliśmy się, że „gaminy”zamierzają urządzić pogrom Mongołów i cudzoziemców w celu rabunku. Zachowanie siężołnierzy <strong>na</strong> ulicy stało się niemożliwie wyzywające i zuchwałe. Wieczorem nie moż<strong>na</strong> byłowyjść z domu bez obawy zamordowania przez pijanych żoł<strong>da</strong>ków, lub w <strong>na</strong>jlepszym razieotrzymania postrzału. Na wszelkie uwagi co do niebezpiecznej sytuacji w mieś<strong>ci</strong>e,guber<strong>na</strong>tor, Wan-Dzao-Dziuń <strong>da</strong>wał <strong>na</strong>m odpowiedzi wymijające, z czegowywnioskowaliśmy, że nie miałby chyba nic prze<strong>ci</strong>wko krwawej łaźni w Uliasutaju.Wobec tego wszyscy cudzoziemcy zupełnie otwar<strong>ci</strong>e przygotowywali się do obrony iewentualnie do u<strong>ci</strong>eczki.Po nocach <strong>na</strong> rogach ulic i w załamaniach krętych uliczek czaiły się patrole oddziałurosyjskiego, <strong>na</strong> dziedzińcu byłego konsulatu rosyjskiego stali w pogotowiu uzbrojenioficerowie i żołnierze; w każdym domu czuwali z bronią w ręku koloniś<strong>ci</strong>, <strong>na</strong> dziedzińcachfirm chińskich wystawione były warty, gdyż kupcy byli przeko<strong>na</strong>ni, że w razie zwy<strong>ci</strong>ęstwa tejlub innej strony całość ich składów, oraz sklepów będzie poważnie zagrożo<strong>na</strong> ze względu <strong>na</strong>wojowniczy zapał wrogów. Ulicami przechodziły patrole pijanych „gaminów”, i tylkozrzadka moż<strong>na</strong> było zauważyć żołnierzy regularnego oddziału chińskiego, pełniącychprzyboczną straż przy osobie Wan-Dzao-Dziunia. W górach, otaczających Uliasutaj,grupowali się mongolscy „cyryki”, <strong>który</strong>ch przysłał <strong>na</strong> pomoc księ<strong>ci</strong>u Czułtun-Bejle chanJassaktu, mianowany głównodowodzącym siłami zbrojnemi Mongolji Zachodniej; <strong>na</strong> „noganchoszu<strong>na</strong>ch”w <strong>da</strong>lszym <strong>ci</strong>ągu odbywały się zbiegowiska i wiece „gaminów” i głodnych„kuli”.Ta <strong>na</strong>prężo<strong>na</strong> atmosfera stała się jeszcze niebezpieczniejsza, gdy przyszła wiadomość, iżzałoga chińska miasta Kobdo pewnej nocy doko<strong>na</strong>ła pogromu w rosyjskiej i mongolskiejdzielnicy, zamordowawszy kilku Rosjan i Mongołów i zrabowawszy wszystkie domyrosyjskie. Mieszkańcy Kobdo, zaskoczeni znie<strong>na</strong>cka w nocy tym <strong>na</strong>padem, zbiegli w góry,lecz mróz dopomógł <strong>na</strong>pastnikom, i wielu Rosjan, szczególnie dzie<strong>ci</strong>, padło ofiarą chłodu.„Gamini” i „kuli”, a poczęś<strong>ci</strong> i urzędnicy chińscy, podbudzani i przekupywani przeznie<strong>który</strong>ch kolonistów, spełniających rozkazy sowietów, z któremi się stale komunikowaliprzy pomocy <strong>ci</strong>ągle przybywających z Irkucka tajnych ajentów bolszewickich, poczęli jużprawie otwar<strong>ci</strong>e mówić o koniecznoś<strong>ci</strong> krwawego porachunku z Rosja<strong>na</strong>mi za stare krzywdy iz Mongołami za ich zuchwałe dążenia do niepodległoś<strong>ci</strong>.Nagle przyszła in<strong>na</strong> wiadomość, mniej pomyśl<strong>na</strong> dla Chińczyków; ostudziła o<strong>na</strong> też niecoich gorące zapały.Pewnego wieczora <strong>na</strong> spłonionym koniu wpadł <strong>na</strong> rynek młody uzbrojony Mongoł. Miałdługie, potargane włosy, chudą twarz i barczyste, cho<strong>ci</strong>aż wynędzniałe <strong>ci</strong>ało. Był ubrany wrozerwany kożuch, w dobre buty i miał przy pasku rewolwer.Nie schodząc z konia, zdyszanym, lecz tubalnym i radosnym głosem wykrzyknął:– Urga wzięta przez <strong>na</strong>s i „Dziańdziunia” (Dziań-Dziuń-wieiki generał-głównodowodzący)baro<strong>na</strong>. Bogdo-Gegeni został ogłoszony cesarzem Mongołów! W Urdze wyrzy<strong>na</strong>jąChińczyków i rabują kupców chińskich! Mongołowie zabijaj<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>szych wrogów –Chińczyków i rozbijaj<strong>ci</strong>e sklepy! Dość <strong>na</strong>szych <strong>ci</strong>erpień! Precz z chińskimi katami!


73Odpowiedział mu podburzony pomruk tłumu. Mongołowie otoczyli jeźdźca i zaczęli gowypytywać o szczegóły. Natychmiast zawiadomiono o nim władze, które zba<strong>da</strong>wszy gozaczęły robić jakieś przygotowania.Guber<strong>na</strong>tor chiński zażą<strong>da</strong>ł aresztowania agitatora, lecz książę Czułtun-Bejle sprze<strong>ci</strong>wił siętemu stanowczo. Wan-Dzao-Dziuń więcej nie <strong>na</strong>legał, z czego już moż<strong>na</strong> byłowywnioskować, że Chińczycy musieli otrzymać wiadomoś<strong>ci</strong>, potwierdzające słowa Mongoła.„Gamini” i „kuli”, jak <strong>na</strong> syg<strong>na</strong>ł, przy<strong>ci</strong>chli i znikli z ulic, a <strong>na</strong> ich miejsce zjawiły się jużotwar<strong>ci</strong>e rosyjskie patrole partyzanckie; <strong>na</strong> górach zaś coraz częś<strong>ci</strong>ej poczęli zjawiać sięjeźdźcy mongolscy, spoglą<strong>da</strong>jący w stronę miasta i „nogan-choszunów”, gdzie się roiło odwylęknionych Chińczyków. Przestrach Chińczyków jeszcze bardziej się zwiększył, gdy<strong>na</strong>deszła wiadomość, że ałtajscy Tatarzy, połączywszy się z Mongołami, zorganizowalipoś<strong>ci</strong>g za wojskami chińskiemi, uchodzącemi po pogromie Kobdo i, dogoniwszy je, wy<strong>ci</strong>ęliw pień.Chińczycy wpadli w <strong>na</strong>strój bardzo przygnębiony. Z<strong>da</strong>wało się, że wszelkie <strong>na</strong>sze trwogisię skończyły, i że ze strony gaminów i kuli już nic <strong>na</strong>m grozić nie może. Tymczasem dojednego z kolonistów rosyjskich współczujących bolszewikom, przybyło kilku sowieckichajentów z różnemi poleceniami. Wkrótce ban<strong>da</strong> ta zaczęła prowadzić rokowania z Wan –Dzao – Dziuniem i z chińskiemi domami handlowemi. Dowiedzieliśmy się, że guber<strong>na</strong>torchiński dostał z<strong>na</strong>czną sumę pieniędzy od ajentów bolszewickich, a w parę dni później odprzyjaznych <strong>na</strong>m Chińczyków otrzymaliśmy wiadomość, że „gamini” otrzymali podobnowskazówki z Jamynia, w jaki sposób bezkarnie mogą uczynić pogrom w Uliasutaju. Wan-Dzao-Dziuń uczynił wszystko, co było możliwe, aby rozbroić oddział rosyjski, zarządziwszy<strong>na</strong>głą rewizję w domach Rosjan i w gmachu konsulatu i rekwirując wszelką broń. Leczdowódca oddziału był dostatecznie przezorny i arse<strong>na</strong>ł swój ukrył poza miastem w„choszunie” jednego z kolonistów.Wobec nowych wypadków oddział stale był w pogotowiu, i zaczęły się ożywione stosunkipomiędzy oficerami a władzami mongolskiemi w kwestji wspólnej obrony. Młody Chińczyk,syn kucharza z domu, zamieszkałego przez <strong>na</strong>s, doniósł, że tego dnia ma się odbyć <strong>na</strong> jednymz „nogan-choszunów” decydująca <strong>na</strong>ra<strong>da</strong> gaminów i kuli co do planu i terminu pogromu.Postanowiliśmy osobiś<strong>ci</strong>e uczynić szczegółowy wywiad; w tym celu, zabrawszy ze sobąmłodego Chińczyka, jako tłumacza, wspólnie z agronomem, oraz z jednym z oficerówrosyjskich wyszedłem z domu, mając przy sobie pod kożuchami schowane rewolwery. Nieu<strong>da</strong>ło się <strong>na</strong>m wyjść za miasto zwykłą drogą, gdyż Uliasutaj był już otoczony wartami„gaminów”. Wtedy prześlizgnęliśmy się przez osadę bezdomnych Mongołów, zrujnowanychprzez administrację chińską i, trzymając się brzegów zamarzłej rzeki, ominęliśmy miasto ipełzaliśmy przez równinę, ukrywając się za kupami śniegu i wyrzuconego tu <strong>na</strong>wozu, aż podsame płoty ogrodów warzywnych, gdzie stały szopy „kuli”.Mój zawsze ostrożny przyja<strong>ci</strong>el agronom pełznął bezpośrednio za Chińczykiemtłumaczemi aż do nieprzyzwoitoś<strong>ci</strong> często powtarzał mu sakramentalną obietnicę zaduszeniago, jak mysz, jeżeli ten będzie usiłował <strong>na</strong>s zdradzić. Sądząc ze smutnej twarzy Chińczyka,nie czuł się on dobrze w towarzystwie swego olbrzymiego, groźnie patrzącego i sapiącegosąsia<strong>da</strong> o strasznych, ze względu <strong>na</strong> ich nieludzką siłę, ogromnych rękach.Podpełzliśmy pod płot, za <strong>który</strong>m zgromadzili się kuli” i żołnierze, i skąd dochodziły <strong>na</strong>skrzyki i śmiechy. Tu właśnie miał się odbyć wiec. Nasz Chińczyk przez szczeliny płotuprzyglą<strong>da</strong>ł się zebranym i wymieniał bardziej z<strong>na</strong>ne osobistoś<strong>ci</strong> wśród obecnych <strong>na</strong> temzgromadzeniu zbójów.Wkrótce zauważyłem, że oprócz <strong>na</strong>s jeszcze jeden człowiek podsłuchuje i przyglą<strong>da</strong> siętemu, co się odbywało za płotem.Zmrok już zapadł, lecz mimo to wyraźnie widziałem sylwetkę niez<strong>na</strong>jomego, leżącą <strong>na</strong>śniegu z głową, wsuniętą w norę, wykopaną przez psy pod płotem; słuchał, wcale się nie


74poruszając. O kilka kroków od niego, w niewielkim dołku, leżał biały koń z pyskiemś<strong>ci</strong>śniętym rzemieniem i z nogami skrępowanemi. O sto kroków <strong>da</strong>lej stał drugi koń,przywiązany do płotu.Tymczasem za płotem gwar się wzmagał. Było tam około dwóch tysięcy ludzi, którzykrzyczeli, śmieli się, wymachiwali rękami i potrząsali karabi<strong>na</strong>mi, nożami lub siekierami.Pośród tego tłumu siedzieli „gamini”, żywo coś tłumacząc, rozkazując i jednocześnie roz<strong>da</strong>jącjakieś papiery i <strong>na</strong>boje.Wresz<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> zrębie studni stanął wysoki, barczysty Chińczyk i, podnosząc karabin do góry,przeraźliwym głosem rozpoczął mowę.– On mówi – tłumaczył <strong>na</strong>sz Chińczyk – że Chińczycy powinni uczynić z Uliasutaju tosamo, co uczynili „gamini” z Kobdo, i żą<strong>da</strong>ć od Wan-Dzao-Dziunia, aby jego konwój nieprzeszkadzał pogromowi. Mówi on, że przedtem jed<strong>na</strong>k władze chińskie muszą zmusićoficerów rosyjskich do od<strong>da</strong>nia całej iloś<strong>ci</strong> posia<strong>da</strong>nej broni. Tylko wtedy-zaz<strong>na</strong>czył mówca –stanie się zadość zemś<strong>ci</strong>e Chińczyków za utopienie przez Rosjan 3000 chińskich „kuli” wAmurze w 1900 roku.Mówca zale<strong>ci</strong>ł zebranym, aby, nie rozchodząc się, czekali <strong>na</strong> jego powrót, gdyż onbezzwłocznie chce jechać do guber<strong>na</strong>tora i przedstawić mu żą<strong>da</strong>nia „kuli” igaminów”.Powiedziawszy to, wysoki Chińczyk przerzu<strong>ci</strong>ł karabin przez ramię i skierował się kubramie. Wówczas spostrzegłem, iż człowiek leżący pod płotem szybko podniósł się z ziemi,rozwiązał białego konia, wskoczył <strong>na</strong> siodło i, odwiązawszy drugiego konia, odprowadził goo paręset kroków w kierunku prze<strong>ci</strong>wnym od miasta. Pozostawiwszy tu wierzchowca, skryłsię za rogiem płotu.Mówca-Chińczyk wyszedł za bramę i, zobaczywszy konia, stojącego w polu, skierował sięku niemu. Ledwie minął róg, za <strong>który</strong>m czaił się jeździec <strong>na</strong> białym koniu, gdy ten zjawił się<strong>na</strong>gle, porwał Chińczyka <strong>na</strong> siodło i <strong>na</strong>wpół zduszonemu zawiązał usta czerwoną chustką.Poczem bez zbytniego pośpiechu zabrał chińskiego konia i powoli od<strong>da</strong>lił się w stronę gór.– Kto to mógł być? – spytałem zdumiony swego przyja<strong>ci</strong>ela.– Jestem przeko<strong>na</strong>ny – odparł bez <strong>na</strong>mysłu – że był to Tuszegun-Lama!Późno w nocy dowiedzieliśmy się, że <strong>na</strong>próżno „kuli” oczekiwali powrotu mówcyagitatora.W chwili, gdy nie<strong>ci</strong>erpliwość zgromadzonych doszła do punktu kulmi<strong>na</strong>cyjnego, zpoza płotu rzucono do „nogan-choszu<strong>na</strong>” głowę mówcy. Z tego zgromadzenia nie powró<strong>ci</strong>łoteż ośmiu „gaminów”, <strong>który</strong>ch widziano idących do koszar. W kilka dni potem z<strong>na</strong>leziono ichtrupy, starannie złożone w dołach, gdzie zwykle przechowywano <strong>na</strong> zimę ziemniaki.Wszystkie te wypadki ostatecznie <strong>na</strong>straszyły tłuszczę, owe szumowiny wspaniałych,mądrych Chin, z chę<strong>ci</strong>ą pozbywających się <strong>na</strong>jgorszych warstw zdemoralizowanegoproletariatu.Nie ch<strong>ci</strong>eliśmy jed<strong>na</strong>k pozostawić bez protestu tego wiecu, <strong>który</strong> odbył się pod auspicjamipa<strong>na</strong> guber<strong>na</strong>tora, zbyt blisko zaprzyjaźnionego z ajentami bolszewickimi. Pojechałem doniego wraz z innym Polakiem, p. St. Błońskim, przedstawi<strong>ci</strong>elem dużej firmy amerykańskiej.Zwró<strong>ci</strong>liśmy uwagę młodemu administratorowi <strong>na</strong> niestosowność jego sympatji dlabolszewików i <strong>na</strong> bezprawia w jego zarządzeniach. Wan-Dzao-Dziuń i Fu-Siań byli bardzozmieszani z powodu informacyj, jakie posia<strong>da</strong>liśmy o ich rokowaniach z ajentami sowieckimii o udziale w opracowaniu planu pogromu. Zapewnili <strong>na</strong>s solennie, że są pewni posłuszeństwakonwoju, <strong>który</strong> nie dopuś<strong>ci</strong> do walki ulicznej. Nie wątpiliśmy, że konwój, złożony ze 100regularnych żołnierzy, pod dowództwem poważnego i fachowego oficera, nie weźmie udziałuw pogromie, lecz czyżby <strong>ci</strong> żołnierze mogli stawiać opór 300 „gammom”, 3000 „kuli” i 1000uzbrojonych robotników i subjektów firm chińskich?!Nazajutrz po tej rozmowie otrzymaliśmy wiadomość, że rosyjscy partyzan<strong>ci</strong> biali zdobyliWan-Kure i Dzain-Szabi, że pułkownik Kazagrandi połączył się z baronem Ungernem i że


75wszystkie linje komunikacyjne pomiędzy Mongolją Zachodnią i Urgą, a zatem i z Chi<strong>na</strong>mi, sąjuż w ręku baro<strong>na</strong> i Mongołów.Wtedy dowódca partyzantów uliasutajskich, pułkownik Michajłow, urzędowo objąłkomen<strong>da</strong>nturę <strong>na</strong>d miastem, aresztował ajentów bolszewickich, szybko przeprowadziłśledztwo, i sąd skazał ich <strong>na</strong> śmierć, jak również zabójców Bobrowych – Kani<strong>na</strong> i Puzikową.To wystąpienie Rosjan oburzyło władze chińskie. Atmosfera znowu zaczęła się zgęszczać,gdyż Mongołowie podtrzymali Rosjan. La<strong>da</strong> chwila oczekiwaliśmy otwartej walki, którejwyniki były dla mnie bardzo mgliste, gdyż absolutnie nie wierzyłem w dyscyplinę oddziałurosyjskiego i w taktowność ich dowódcy. Wtedy wraz z p. Błońskim, przedstawi<strong>ci</strong>elem firmyamerykańskiej, poradziliśmy księ<strong>ci</strong>u Czułtunowi, by zaproponował zwołanie konferencjimongolsko-chińskiej dla załatwienia sporu bez przelewu krwi drogą rokowań pokojowych.Na tę propozycję zgodziły się władze zarówno mongolskie, jak też i chińskie. W <strong>ci</strong>ągu parudni zjechali się choszunni książęta Mongolji Zachodniej, i w Jamyniu rozpoczęły sięrokowania. Ze strony Mongołów <strong>na</strong>jczynniejszy udział w nich brali książę Czuł-tun-Bejle, ks.Lama Dżap-Gun i ks. Nawanceren, a ze strony Chińczyków – Wan-Dzao-Dziuń, Pu-Siań iparu urzędników z komisarjatu chińskiego. Ja i p. Błoński byliśmy zaproszeni w rolidoradców, lecz faktycznie byłem zmuszony kierować konferencją, gdyż co chwila wynikałyspory, kłótnie, wzajemne wymówki i pogróżki, po <strong>który</strong>ch niektórzy z przedstawi<strong>ci</strong>eliMongołów, jak np. Lama Dżap-Gun, grozili nożami i ch<strong>ci</strong>eli opuś<strong>ci</strong>ć Uliasutaj, aby z broniąw ręku walczyć z zaborcami. Bolszewicy dowiedziawszy się o zaproszeniu mnie i p.Błońskiego, użyli wszelkich środków, aby wprowadzić do składu konferencji jednego zeswych przedstawi<strong>ci</strong>eli, kolonistę Burdukowa. Potrafiliśmy jed<strong>na</strong>k przeko<strong>na</strong>ć go, że podję<strong>ci</strong>esię przez niego tej misji skończy się albo kulą, albo stryczkiem. Znikł więc i wkrótce ulotniłsię zupełnie z Uliasutaju, co nie przeszkodziło mu jed<strong>na</strong>k posłać o mnie wyczerpującegoraportu sowieckim władzom pogranicznym; miało to wkrótce pewne skutki, co praw<strong>da</strong>, zzakończeniem zupełnie nieoczekiwanem.Dopiero po kilku dniach u<strong>da</strong>ło mi się wraz z p. Błońskim przeko<strong>na</strong>ć Wan-Dzao-Dziunia,że rząd pekiński uprawia w Mongolji politykę, niezgodną z traktatami, uz<strong>na</strong>nemi przez Chiny,i że dla dobrych stosunków sąsiedzkich pomiędzy obydwoma <strong>na</strong>ro<strong>da</strong>mi, Mongołowiepowinni z honorami przepuś<strong>ci</strong>ć guber<strong>na</strong>tora, jego urzędników i konwój przez Mongolję <strong>na</strong>południe do granicy Chin, zapewniając im nietykalność i opiekę. Chińczycy zaś majądobrowolnie rozpuś<strong>ci</strong>ć „gaminów” i „kuli”, rozbroić ich, oraz od<strong>da</strong>ć władzę w ręce starego„saita”– księ<strong>ci</strong>a Czułtu<strong>na</strong>. Komisarjat chiński zaczął <strong>na</strong>tychmiast po podpisaniu traktatuuliasutajskiego przygotowywać się do opuszczenia miasta i <strong>na</strong>zajutrz miał odjechać. Przedodjazdem guber<strong>na</strong>tor chiński wy<strong>da</strong>ł mi list polecający do wszystkich władz chińskich, <strong>który</strong>bardzo dopomógł mi później do otrzymania pozwolenia <strong>na</strong> przejś<strong>ci</strong>e granicy chińskiej.Naraz gruchnęła wieść, że cały rządowy chiński tabun koni i wielbłądów <strong>ci</strong>ężarowychnocą został skradziony i popędzony w niewiadomym kierunku. Jednocześnie Mongołowiedonieśli, że w pobliżu nie<strong>który</strong>ch „urtonów” (stacyj pocztowych) wykryto <strong>ci</strong>ałazamordowanych gońców, wysłanych przez Wan-Dzao-Dziunia do Urgi.Zdumienie powszechne było bezgraniczne. Lecz wyjaśnienie <strong>na</strong>stąpiło bardzo szybko. Mójprzyja<strong>ci</strong>el Dżełyb-Dzamsrap-Hutuhtu pchnął z klasztoru Narabanczi do ks. Czułtu<strong>na</strong> gońca zdoniesieniem, że jakiś niez<strong>na</strong>ny oddział rosyjski, pod dowództwem pułkownika kozackiego,Domożyrowa, podszedł do klasztoru Narabanczi i żą<strong>da</strong> żywnoś<strong>ci</strong>, jurt, koni i srebra; <strong>na</strong>dto tensam oddział, w <strong>który</strong>m z<strong>na</strong>jduje się książę Bałdon-Hun, słynny zdobywca Kobdo, zamierzaprzeprowadzić mobilizację Mongołów w cha<strong>na</strong><strong>ci</strong>e Jassaktu, nie mając <strong>na</strong>to upoważnienia odrządu mongolskiego i działając <strong>na</strong> mocy ustnego rozkazu baro<strong>na</strong> Ungern von Sternberga.Hutuhtu prosił o pomoc, gdyż obawiał się zrabowania klasztoru przez Mongołów Bałdon-Hu<strong>na</strong> i kozaków Domożyrowa.


76Pułkownik kozacki Domożyrow, przysłał rozkaz do rosyjskiego komen<strong>da</strong>nta Uliasutaju,aby wyrżnąć chińską załogę, zrabować bank chiński i zaaresztować chińskich urzędników,<strong>który</strong>ch zamierzał sądzić osobiś<strong>ci</strong>e. Z wielkim trudem u<strong>da</strong>ło się mnie i saitowi przeko<strong>na</strong>ćkomen<strong>da</strong>nta, pułk. Michajłowa, iż <strong>na</strong>leży uszanować umowę mongolsko-chińską i nie<strong>na</strong>śladować sowietów w ich gwałceniu wszelkich praw i zobowiązań, oraz nie mieszać się dospraw państw obcych, jakiemi są Hałha i Chiny.Książę Czułtun-Bejle postanowił osobiś<strong>ci</strong>e jechać dla zba<strong>da</strong>nia sytuacji do Narabanczi-Kure, zabrawszy z sobą starostów rosyjskiego i chińskiego. Po jego odjeździe w <strong>ci</strong>ągu kilkudni nie było od saita żadnych wiadomoś<strong>ci</strong>. Mongołowie zaczęli się niepokoić,! książę Lama-Dżap-Gun prosił mię, żebym pojechał <strong>na</strong> pomoc Czułtunowi i Hutuh<strong>ci</strong>e Narabanczi. Wtowarzystwie oficera, <strong>da</strong>nego mi przez pułk. Michajłowa, i młodego kolonisty w rolitłumacza, wyruszyłem o świ<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>ną mi już drogą do goś<strong>ci</strong>nnego Narabanczi-Kure, wkierunku którego widniały <strong>na</strong> śniegu ślady powozu Czułtu<strong>na</strong> i koni konwojujących gojeźdźców.„BIAŁA” BANDA.Na trze<strong>ci</strong> dzień z wysokiej góry ujrzeliśmy Narabanczi-Kure, w okolicach któregospostrzegliśmy kilku jeźdźców, którzy <strong>na</strong> widok <strong>na</strong>s <strong>na</strong>tychmiast pomknęli w stronęklasztoru. Nie mogliśmy zrozumieć, co to miało z<strong>na</strong>czyć.Po godzinie byliśmy już w klasztorze, i Hutuhtu przyjął mię w swojej wspaniałej jur<strong>ci</strong>e,gdzie również z<strong>na</strong>jdował się bardzo posępny ks. Czułtun. Po ceremonji ofiarowania „chatyka”i po wypi<strong>ci</strong>u paradnej herbaty Hutuhtu rzekł głosem poważnym:– Sami bogowie przysłali ta pa<strong>na</strong>!Ks. Czułtun potakująco kiwnął głową.Opowiedzieli mi o bezprawiach, czynionych przez Domożyrowa i Bałdon-Hu<strong>na</strong>, oaresztowaniu przez nich starostów rosyjskiego i chińskiego, przybyłych z Czułtunem, ogroźbach zrabowania klasztoru i o bezmiernych wymaganiach obydwóch „nojonów”). Wrezulta<strong>ci</strong>e prosili mię o porozumienie się z tymi <strong>na</strong>jeźdźcami i o przeko<strong>na</strong>nie ich, że me<strong>na</strong>leży gwał<strong>ci</strong>ć praw i obyczajów kraju.Kazałem zaprowadzić się do Domożyrowa. Około godziny 11-ej w nocy dwóch mnichówzaprowadziło mnie i mego oficera aż <strong>na</strong> brzeg rzeki Zapchyn, gdzie zobaczyłem kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>ejurt, które Hutuhtu pod terrorem Domożyrowa postawił dla oddziału. Wszedłem do jurty„Urus-nojo<strong>na</strong>”.Na jakimś fantastycznym, niskim tronie siedział wysoki pułkownik bez butów. Był pijany iprawił dość tłuste dow<strong>ci</strong>py, zabawiając swoich oficerów, leżących w pozach malowniczychwokoło ogniska i popijających gorącą herbatę z wódką.Pułkownik zaprosił <strong>na</strong>s do swojej jurty, częstował herbatą, lecz zaraz <strong>na</strong> wstępie oz<strong>na</strong>jmił,że wszelkie poważne rozmowy odkła<strong>da</strong> do jutra. Zachowanie się jego względem <strong>na</strong>s, pomimopozorów uprzejmoś<strong>ci</strong>, było chłodne i <strong>na</strong>zbyt wstrzemięźliwe.Podczas swoich opowia<strong>da</strong>ń o wzię<strong>ci</strong>u Urgi i o wojnie baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong> z Chińczykamizaz<strong>na</strong>czył dobitnie, że ma rozkaz rozstrzeliwania każdego, kto ośmieliłby się przeszkadzaćmu w tępieniu Chińczyków i w zemś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>d tymi <strong>ci</strong>emięży<strong>ci</strong>elami Mongolji. Z tego powoduma zamiar rozstrzelać księ<strong>ci</strong>a Czułtun-Bejle i obydwóch starostów, z nim przybyłych.Słuchając jego słów, oficerowie uśmiechali się niez<strong>na</strong>cznie, drwiąco patrząc <strong>na</strong> mnie.Zauważywszy to, oficer, z <strong>który</strong>m byłem” uszczypnął mnie w udo.Przyglą<strong>da</strong>jąc się twarzom oficerów tej bandy, odrazu dojrzałem kilku z<strong>na</strong>jomych miosobników, którzy zbiegli z oddziału Kazagrandi i byli przez niego zaocznie skazani <strong>na</strong>śmierć za dezercję i zdradę. Byli to ludzie ostatecznie zdemoralizowani, zdolni tylko do kłótnii grabieży, nie zaś do walki regularnej i bohaterstwa.


77Pułkownik zaproponował <strong>na</strong>m nocleg w swojej jur<strong>ci</strong>e. Gdyśmy się już pokładli, kolonistatłumaczw<strong>ci</strong>snął mi w rękę małą kartkę. Przeczytałem ją ukradkiem, z obawy przed bystrymwzrokiem leżącego obok Domożyrowa.Kolonista pisał: „Wystawio<strong>na</strong> warta. Wy<strong>da</strong>ny rozkaz strzelania do pa<strong>na</strong>, w razie, gdybypan zech<strong>ci</strong>ał wró<strong>ci</strong>ć do klasztoru”.Gdym po otrzymaniu tej wiadomoś<strong>ci</strong> rozmyślał <strong>na</strong>d planem działania, za jurtą rozległ sięochrypły głos, pytający po mongolsku:– Gdzie oni są? Chcę widzieć tych przybyszów!...Do jurty, nisko pochylając w drzwiach swoją olbrzymią postać, wszedł barczysty Mongoł.Światło dogasającego ogniska oświetlało szeroką, pospolitą twarz pastucha o surowych,zuchwałych rysach. Stanął pośród jurty i, zasunąwszy ręce za pas, jął bacznie oglą<strong>da</strong>ć leżąceposta<strong>ci</strong>e. Domożyrow podniósł się ze swego posłania i zaczął rozmawiać z. Mongołem. Pochwili odezwał się do mnie:– Z panem życzy sobie rozmawiać sławny, waleczny książę Bałdon-Hun.Usiadłem <strong>na</strong> posłaniu i, milcząc, przyglą<strong>da</strong>łem się surowej twarzy pastucha, odz<strong>na</strong>czonegoprzed laty tytułem książęcym, za -wyrżnię<strong>ci</strong>e Kob<strong>da</strong>. Wyczuwałem wrogi <strong>na</strong>strój księ<strong>ci</strong>a iprzygotowałem się do odpowiedniego traktowania go.– Sajn! – mruknął i usiadł przy ognisku, zapalając fajkę.– Sajn baj<strong>na</strong>! – odrzekłem, wyjmując swoją.Książę jed<strong>na</strong>k nie po<strong>da</strong>ł mi ognia. Wtedy, nie zwracając <strong>na</strong> niego uwagi, odwró<strong>ci</strong>łem się wstronę pułkownika, <strong>który</strong> też zaczął palić.Bałdon uważnie patrzył mi w oczy.Mój oficer, leżący obok, szepnął do mnie;– Przypomi<strong>na</strong> mi to Jedną ze scen Sienkiewicza:„Chmielnicki u Tuhaj-beja”. Domożyrow-Chmielnicki – ten Mongoł-Tuhaj.Mimowoli uśmiechnąłem się <strong>na</strong> to trafne porów<strong>na</strong>nie. Fala krwi uderzyła <strong>na</strong> twarzBałdo<strong>na</strong>.– Pocoś<strong>ci</strong>e tu przyjechali? – zapytał chrapliwie.Puś<strong>ci</strong>łem dym i po chwili spokojnie odpowiedziałem:– Kim jesteś i jakim prawem zapytujesz?– Jestem książę Bałdon – moje imię z<strong>na</strong> każdy Chińczyk i drży przed niem! – odparłwyniośle.– Nie jestem Chińczykiem. Chin nie z<strong>na</strong>m, imienia twego nigdy nie słyszałem. Jestemsynem wolnego i walecznego <strong>na</strong>rodu i nie mam zwyczaju drżeć przed kimkolwiek.Przyjechałem do <strong>na</strong>czelnika rosyjskiego w ważnych sprawach i z nim tylko będę o nichmówił.Mongoł milczał, w oczach Domożyrowa było zdumienie. Wypaliłem fajkę i, już nic niemówiąc, położyłem się.Bałdon siedział kilka minut, głęboko zamyślony. Naresz<strong>ci</strong>e wstał i, nie spojrzawszy <strong>na</strong>mnie więcej, wyszedł.Przypuszczałem, że z<strong>na</strong>jomość moja z księ<strong>ci</strong>em pastuchem skończy się <strong>na</strong> tej jednejwizy<strong>ci</strong>e. Lecz niestety zawiodłem się, gdyż po kilku minutach zjawił się Mongoł zzaproszeniem od Bałdo<strong>na</strong>, abym bezzwłocznie u<strong>da</strong>ł się do jego <strong>na</strong>miotu.Ubrałem się i wyszedłem <strong>na</strong> dwór. Cho<strong>ci</strong>aż do jurty Bałdo<strong>na</strong> było nie <strong>da</strong>lej niż sto kroków,po<strong>da</strong>no mi jed<strong>na</strong>k konia wierzchowego. Zauważyłem, że do siodła był przywiązany duży,<strong>ci</strong>ężki <strong>na</strong>haj-taszur, co było dowodem wielkiej niegrzecznoś<strong>ci</strong> ze strony Mongoła.Wszedłem do jurty Bałdo<strong>na</strong>. Książę siedział <strong>na</strong> niskiem posłaniu i przywitał mię ledwiedostrzegalnem skinieniem głowy.Oczy mu zabłysły, gdy zauważył, iż wszedłem do jurty, trzymając w ręku taszur, <strong>który</strong>,podług etykiety mongolskiej, <strong>na</strong>leży zawsze pozostawiać przed mieszkaniem.


78Uczyniłem to jed<strong>na</strong>k dlatego, aby zaakcentować niegrzeczne zachowanie się Bałdo<strong>na</strong>.Usiadłem <strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>wko księ<strong>ci</strong>a i zapaliłem fajkę. Zapanowało długie milczenie. Po kilkuminutach Bałdon, wskazując <strong>na</strong> mnie palcem, zapytał przez tłumacza:– Kim jesteś?Była to nowa, obmyśla<strong>na</strong> impertynencja, gdyż Mongoł nigdy nie pozwoli sobie <strong>na</strong> <strong>taki</strong>ebrutalne pytanie.Czułem, że porywa mię wś<strong>ci</strong>ekłość <strong>na</strong> tego pastucha. Pomilczawszy trochę, zapytałemzkolei, wskazując <strong>na</strong> Bałdo<strong>na</strong>:– Kim jest ten człowiek, pastuchem i grubjaninem, czy wodzem i księ<strong>ci</strong>em?Bałdon podskoczył, jak oparzony, i długo wpatrywał się w moją twarz. Naresz<strong>ci</strong>e głosemchrapliwym rzu<strong>ci</strong>ł:– Rozstrzelam każdego, kto ośmieli się wchodzić mi w drogę!Porwał za rewolwer, lecz pohamował się i z siłą uderzył rękojeś<strong>ci</strong>ą w stół. Coś mnąwstrząsnęło, i w tej samej chwili zareagowałem w sposób, <strong>na</strong>jbardziej przekonywającyAzjatów. Wstałem z miejsca i z całej siły smagnąłem <strong>ci</strong>ężkim <strong>na</strong>hajem po stole.– Powiedz – rzekłem do tłumacza – temu chamowi, że może przyjść do mnie <strong>na</strong> rozmowę,gdy przestanie być bydlę<strong>ci</strong>em, a <strong>na</strong>uczy się być człowiekiem.Zawró<strong>ci</strong>łem i wyszedłem, oczekując kuli w grzbiet, lecz Bałdon stał, jak skamieniały.Dopiero w kilka chwil później rozbił tłumaczowi twarz pięś<strong>ci</strong>ą, lecz ja już byłem wtedy wjur<strong>ci</strong>e Domożyrowa.Nazajutrz rano, gdy piliśmy herbatę, zjawił się znów Bałdon. Był ubrany w paradny strój„Hu<strong>na</strong>” (księ<strong>ci</strong>a) i ujął <strong>na</strong>s swoją grzecznoś<strong>ci</strong>ą. Pomyślałem, że bydlę szybko „<strong>na</strong>uczyło siębyć człowiekiem”.Poprosiłem pułkownika i księ<strong>ci</strong>a, aby przeszli się ze mną po stepie w celu swobodnegoporozumienia gdyż nie ch<strong>ci</strong>ałem rozmawiać przy obcych.Wyszliśmy. Podczas dwugodzinnej rozmowy przeko<strong>na</strong>łem kozaka i Mongoła, że,postępując według taktyki bolszewickiej, jątrzą ludność i w ten sposób szkodzą jedyniesprawie walki z Chińczykami i z bolszewikami. Obydwaj przyz<strong>na</strong>li się, że nie mają żadnychupoważnień od baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>, do którego właśnie posłali gońca po man<strong>da</strong>ty. Wresz<strong>ci</strong>ewyrazili zgodę <strong>na</strong> porozumienie się z ks. Czułtunem i hutuhtą klasztoru i <strong>na</strong> zaprzestaniezbójeckiej polityki. Cała sprawa została ostatecznie w <strong>ci</strong>ągu paru dni pomyślnie załagodzo<strong>na</strong>.Bandy<strong>ci</strong> uz<strong>na</strong>li traktat uliasutajski, zwolnili aresztowanych starostów i rozpuś<strong>ci</strong>lizmobilizowanych Mongołów. Bałdon-Hun skierował się w stronę Kobdo <strong>na</strong> wywiad;pułkownik zaś Domożyrow pojechał ze swym oddziałem, skła<strong>da</strong>jącym się z 12 ludzi, docha<strong>na</strong> Jassaktu w celu prowadzenia układów w kwestji ochotniczej mobilizacji ludnoś<strong>ci</strong>.Na to <strong>na</strong>głe postanowienie Domożyrowa wpłynęła wiadomość, że jakoby, w Uliasutajuoczekują walki z czerwonemi wojskami, idącemi z północy. „Odważny kozak”, <strong>który</strong> wolałzabijać kupców chińskich i rabować ich „duguny”, niż wojować, od<strong>da</strong>lił się od frontu podpozorem <strong>na</strong>prędce wymyślonych misyj, nibyto z ramienia baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>. Jednocześnieposyłał gońców do baro<strong>na</strong> z fałszywemi denuncjacjami <strong>na</strong> mnie, <strong>na</strong> Czułtu<strong>na</strong>, pułkownikaMichajłowa, hutuhtę Narabanczy-Kure i <strong>na</strong> tych wszystkich, którzy przeszkodzili mu wwyko<strong>na</strong>niu „jego ważnych zarządzeń politycznych”.O postępowaniu pułk. Domożyrowa nikt z zainteresowanych osób nie wiedział, zresztąwalczyć systemem denuncjacyj nie mieliśmy zamiaru. Dopiero po upływie dłuższego czasuzrozumiałem przyczynę skazania <strong>na</strong> śmierć przez baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong> księ<strong>ci</strong>a Czułtu<strong>na</strong>, pułk.Michajłowa i wielu innych. Zrozumiałem również, dlaczego ja, którego oczekiwał ten samlos, byłem o włos od śmier<strong>ci</strong> w jur<strong>ci</strong>e bar. Unger<strong>na</strong>, podczas <strong>na</strong>szego spotkania w klasztorzeWan.


79PRZED TRONEM „WŁADCY ŚWIATA”.Gdy znikły <strong>na</strong>mioty bandy Domożyrowa i BałdonHu<strong>na</strong>, którzy wyruszyli w różnychkierunkach, ks. Czułtun zaprosił mię do siebie i oz<strong>na</strong>jmił, że wkrótce opuś<strong>ci</strong>my Narabanczi-Kure. Hutuhtu Dżełyb odprawił <strong>na</strong>bożeństwo <strong>na</strong> intencję księ<strong>ci</strong>a w „świątynibłogosławieństwa”, ja, zaś zwiedzałem klasztor, zaglą<strong>da</strong>jąc w wąskie uliczki pomiędzypłotami, otaczającemi mieszkania łamów różnych stopni hierarchicznych: gelongów, getułów,czoidżi. rabdżampe etc.; szkoły, gdzie wykła<strong>da</strong>li surowi i uczeni „maramba” – teolodzybuddyjscy, lub ta-lamy, z<strong>na</strong>wcy medycyny tybetańskiej, bursy dla „bandi”– kleryków, składy,archiwa, bibljoteki.Gdym powró<strong>ci</strong>ł do jurty, zastałem już w niej hutuhtę. Po<strong>da</strong>rował mi duży żółty „chatyk” iprosił bym razem z nim zwiedził klasztor. Twarz Dżełyba nosiła ślady troski, i zrozumiałem,że chce z<strong>na</strong>leźć sposobność do pomówienia ze mną. Gdyśmy szli głównym dziedzińcemklasztoru, przyłączyli się do <strong>na</strong>s: rosyjski starosta handlowy, oraz oficer mongolski.Weszliśmy do jakiegoś dużego domu, stojącego zajaskrawo-żółtem ogrodzeniem. Ujrzawszymoje zdziwienie <strong>na</strong> widok tej niezwykłej barwy, Dżełyb rzekł:– W tym domu zamieszkiwali Dalaj-Lama i Bogdo-Gegeni-Chan; <strong>na</strong> pamiątkę ich pobytuogrodzenia budynków, gdzie przebywali, zawsze są malowane ta „świętą” farbą. Wstąpmy tu<strong>na</strong> chwilę!Wewnątrz dom był urządzony z przepychem. Na parterze mieś<strong>ci</strong>ł się pokój ja<strong>da</strong>lny, w<strong>który</strong>m stały <strong>ci</strong>ężkie rzeźbione z hebanu stoły roboty majstrów chińskich i <strong>taki</strong>eż szafy ikredensy, przeładowane drogocenną, starożytną porcelaną i bronzem. Na pierwszem piętrzebyły tylko dwa pokoje. W pierwszym z nich mieś<strong>ci</strong>ła się sypialnia, której ś<strong>ci</strong>any i sufit byłybardzo gustownie i misternie udrapowane grubą, żółtą, tkaniną jedwabną. Z sufitu zwieszałasię <strong>na</strong> łańcuchu z bronzu latarnia chińska, wspaniałe dzieło sztuki z drzewa, kryształu,malowanej porcelany i masy perłowej.Na lewo od drzwi stało łoże szerokie, kwadratowe z jedwabnemi materacami, poduszkamii <strong>na</strong>kry<strong>ci</strong>ami. Łoże, kolumny i bal<strong>da</strong>chim były wyrzeźbione w hebanie z rysunkiemnieskończenie długiego smoka chińskiego, pożerającego słońce. Obok mieś<strong>ci</strong>ła się garderobaw tym samym stylu z płaskorzeźbami, wyobrażającemi różne sceny religijne; tutaj też stałycztery głębokie i wygodne fotele. Naprze<strong>ci</strong>w wejś<strong>ci</strong>a <strong>na</strong> dwóch dość wysokich stopniach byłumieszczony niski tron zwykłego typu wschodniego.– Zwróć<strong>ci</strong>e oczy <strong>na</strong> ten tron! – rzekł hutuhtu,– Przed trzydziestu pię<strong>ci</strong>u laty przybyło do<strong>na</strong>s pewnej nocy kilku jeźdźców. Weszli do klasztoru i zażą<strong>da</strong>li, aby się zgromadzili tuwszyscy gelongi, getuły i kanpo <strong>na</strong> czele z hutuhtą i gegeni. W tej kom<strong>na</strong><strong>ci</strong>e zebraliśmy sięwszyscy. Wówczas po tych stopniach wszedł człowiek z twarzą, osłoniętą gęstą zasłonączarną, i zasiadł <strong>na</strong> tronie. Padliśmy wszyscy <strong>na</strong> kola<strong>na</strong>, gdyż bezwiednie w głębi<strong>na</strong>ch dusz<strong>na</strong>szych zrozumieliśmy, że mamy przed sobą tego, o <strong>który</strong>m w niejasny, mistyczny sposóbmówią czasem w swoich bullach jasnowidzący Dalaj-Lama, <strong>na</strong>jmędrszy Taszi-Lama iproroczy Bogdo-Gegeni. Pojęliśmy, że widzimy tu tego, do którego <strong>na</strong>leży cały wszechświat:niebo, ziemia, wo<strong>da</strong>, podziemia, i którego mądry, jasny wzrok obejmuje bezmierne tajemniceniez<strong>na</strong>nych światów. Przed <strong>na</strong>mi był „władca świata”. Po krótkiej modlitwie tybetańskiej„władca świata” pobłogosławił zebranych, poczem przepowiedział wszystko, co miało zajśćw <strong>ci</strong>ągu trzech przyszłych dziesię<strong>ci</strong>ole<strong>ci</strong>. Wszystko się spełniło, wszystko! Podczas modlitwy„władcy świata” świece i lampy w małej świątyni, mieszczącej się w sąsiedniej kom<strong>na</strong><strong>ci</strong>e,zapaliły się same, a suche trawy i smoła, leżące w kielichach ofiarnych, zaczęły sięrozpuszczać w niebieskie smugi i wirujące potoki wonnego dymu. „Władca świata” znikł<strong>na</strong>gle. Pozostały po nim tylko te oto fałdy <strong>na</strong> zmiętym jedwabiu poduszek, leżących <strong>na</strong> tronie.Sprężysta tkani<strong>na</strong> jeszcze się ruszała, powoli wracając do stanu pierwotnego.


80Hutuhtu wszedł do kaplicy i, uklęknąwszy przed ołtarzem, jął się modlić, zakrywająctwarz rękami lub podnosząc dłonie do góry.Patrzyłem <strong>na</strong> spokojne, obojętne oblicze mądrego Buddhy ze złota, i obserwowałem gręświateł i <strong>ci</strong>eni, rzucanych przez małą, palącą się <strong>na</strong> ołtarzu lampę olejną, dziwnie ożywiającąchwilami twarz posągu. Później przeniosłem wzrok <strong>na</strong> tron, stojący prawie <strong>na</strong>prze<strong>ci</strong>wkodrzwi kaplicy. O dziwo! Zupełnie wyraźnie widziałem potężną postać starca o jarzących się,jak gwiazdy, oczach i mocno za<strong>ci</strong>śniętych wargach, zdradzających niezwykłą siłę woli. Przezjego <strong>ci</strong>ało i białą szatę przeświecało opar<strong>ci</strong>e tronu ze świętem! <strong>na</strong>pisami tybetańskiemi.Zamknąłem oczy i po chwili znowu spojrzałem. Na tronie nie było nikogo, lecz fałdy <strong>na</strong>poduszkach stały się głębsze, i jedwab pokry<strong>ci</strong>a niez<strong>na</strong>cznie się poruszał.Hutuhtu <strong>na</strong>gle zwró<strong>ci</strong>ł do mnie swą twarz i rzekł:– Daj mi swój „chatyk”. Czuję, że się boisz o los tej, którą miłujesz i miłowałeś przez całeży<strong>ci</strong>e. Chcę się modlić za nią. Módl się i ty. Zwróć oczy duszy twojej do „Władcy świata” imów: „Wysłuchaj, zrozum, spełnij”... On <strong>ci</strong>ę usłyszy, bo jest to miejsce, uświęcone przezniego, i tu pozostał jego <strong>ci</strong>eń, <strong>który</strong> padł <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>any tej kom<strong>na</strong>ty...Hutuhtu zawiesił „chatyk” <strong>na</strong> ramieniu Buddhy i, padłszy <strong>na</strong> twarz przed ołtarzem,<strong>na</strong>miętnie i gorąco Szeptał słowa modlitw i zaklęć. Po chwili podniósł się i skinął <strong>na</strong> mnie.Gdym się zbliżył, szepnął:– Patrz w tę <strong>ci</strong>emną przestrzeń za posągiem Buddhy. On <strong>ci</strong> pokaże tych, <strong>który</strong>ch nosisz wswojem sercu!Mimowoli usłuchałem tego gorącego, przenikającego szeptu i zacząłem wpatrywać się w<strong>ci</strong>emną niszę za ołtarzem. Po pewnym czasie w <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> zjawiła się <strong>ci</strong>enka smuga dymu,rozdzieliła się <strong>na</strong> kilka innych, które zaczęły wirować, przeplatać się, aż <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e przybrałykształty ludzkie. Ujrzałem twarz ukochaną, każdy rys jej był wyraźnie widzialny.Rozróżniłem suknię oraz kilka osób z otoczenia. Po chwili widzenie zaczęło coraz bardziejblednąc, rozwiewać się i wresz<strong>ci</strong>e przeistoczyło się w smugi dymu, przezroczystego, jakdrganie powietrza <strong>na</strong>d powierzchnią ziemi, <strong>na</strong>grzanej przez promienie słońca. Wresz<strong>ci</strong>e i toznikło. Za posągiem znowu czaił się mrok. Hutuhtu wstał i zdjął z ramienia Buddhy hatyk.– Szczęś<strong>ci</strong>e będzie zawsze z tobą iż tymi, którzy rozjaśniają twoje serce i duszę! – rzekłpoważnie. – Łaska bóstwa nigdy <strong>ci</strong>ę nie opuś<strong>ci</strong>! „Wielki Niez<strong>na</strong>ny” będzie <strong>ci</strong> odpowia<strong>da</strong>ł,gdy się zwró<strong>ci</strong>sz do niego!Wyszliśmy z domu, gdzie niegdyś przebywał „Wielki Niez<strong>na</strong>ny”, czyli „Władca świata”,gdzie się modlił za wszystkich ludzi i przepowia<strong>da</strong>ł losy ludów i państw, a więc: rozkładChin, wzmożenie się Japonji, upadek Rosji, bolszewizm, podział imperjum brytyjskiego izrodzenie się idei Dżengiza, władcy połowy starego świata. Powracając z klasztoru,zaczęliśmy rozmowę o widzeniu, które miałem w kaplicy, i jakież było moje zdziwienie, gdyhutuhtu, starosta i oficer mongolski bardzo szczegółowo i ś<strong>ci</strong>śle opisali wszystkie osoby, ichtwarze, ubrania i otoczenie, które widziałem był pośród smug dymu za złotym posągiemBuddhy.Mongoł-ofiter opowia<strong>da</strong>ł mi, że ks. Czułtun prosił wczoraj Dżełyba, aby w momen<strong>ci</strong>e takdoniosłym dla kraju pokazał mu jego przyszłość, lecz Dżełyb z przerażeniem odmówił.Zapytany przeze mnie, dlaczego to zrobił, hutuhtu <strong>na</strong>chmurzył brwi i zmarszczył czoło. Najego twarzy odbiło się głębokie wzruszenie pełne trwogi.– Widzenie nie <strong>da</strong>łoby ukojenia i szczęś<strong>ci</strong>a księ<strong>ci</strong>u! – rzekł ze smutkiem. – Jego losy sączarne, jak noc. Oneg<strong>da</strong>j trzykrotnie wróżyłem z opalonej łopatki bara<strong>na</strong>, i <strong>ci</strong>ągle wypa<strong>da</strong>łojedno i to samo... jedno i to samo...Nie dokończył i drżąc ze strachu, zasłonił twarz rękami. Dżełyb wywróżył prawdę. Losksię<strong>ci</strong>a Czułtun-Bejle był czarny, jak noc jesien<strong>na</strong>.


81W godzinę po tej rozmowie wspólnie z ks. Czułtunem pozostawiliśmy za sobą niewysokiegóry, otaczające goś<strong>ci</strong>nny i tajemniczy Narabanczi-Kure, które ukochał „Wielki Niez<strong>na</strong>ny” zasurowe obyczaje i moralność mnichów.TCHNIENIE ŚMIERCI.Przybyliśmy do Uliasutaju, <strong>który</strong> przeżywał znowu dnie trwogi. Pułkownik Domożyrowlistownie <strong>na</strong>mówił komen<strong>da</strong>nta Uliasutaju, Michajłowa, do posłania pogoni za guber<strong>na</strong>toremchińskim i za jego konwojem. Oficer, dowodzący oddziałem, nietylko rozbroił konwójchiński bez oporu z jego strony, ale zrabował prywatne bagaże guber<strong>na</strong>tora i urzędników.Gdy oddział powró<strong>ci</strong>ł z tej wyprawy, moż<strong>na</strong> było widzieć oficerów i żołnierzy, defilującychw ubraniach i butach urzędników chińskich, sprze<strong>da</strong>jących złote zegarki, pierś<strong>ci</strong>onki,bransoletki i grających w karty za zagrabione dolary chińskie.Ucz<strong>ci</strong>wsza część oficerstwa rosyjskiego, oraz administracja mongolska były oburzone<strong>taki</strong>m hańbiącym czynem i pogwałceniem podpisanej umowy mongolsko-chińskiej. Stosunkipomiędzy ks. Czułtun-Bejle a komen<strong>da</strong>ntem, pułk. Michajłowym, stawały się coraz, bardziej<strong>na</strong>pięte; rozłam zaś w obozie oficerów rosyjskich, żołnierzy i kolonistów pogłębiał się zdniem każdym. Wzburzenie dosięgło szczytu wówczas, gdy doszło do powszechnejwiadomoś<strong>ci</strong>, iż komen<strong>da</strong>nt dostał część rzeczy i pieniędzy, zrabowanych Chińczykom.„Sait” żą<strong>da</strong>ł odebrania łupów nieprawnie zdobytych i złożenia ich w urzędzie mongolskimdla odesłania do Chin; rosyjska grupa pułk. Michajłowa opierała się temu; prze<strong>ci</strong>wnicy zaśpułkownika zaczy<strong>na</strong>li przebąkiwać o koniecznoś<strong>ci</strong> usunię<strong>ci</strong>a go i załagodzenia. sprawyprzykrej i hańbiącej oficerów.Czułtun prosił cudzoziemców, by przeko<strong>na</strong>li komen<strong>da</strong>nta, że postępuje bezprawnie, leczMichajłow uparł się, usunął z urzędów oficerów nie zgadzających się z jego polityką i zastąpiłich swoimi przyja<strong>ci</strong>ółmi. Wycofaliśmy się z całej tej sprawy i w charakterze świadkówobserwowaliśmy bieg rozwijających się wypadków, które skończyły się niebywałą katastrofą.Epilogiem całej tej historji miała być wisząca w powietrzu woj<strong>na</strong> domowa śród Rosjan.Lecz nowe z<strong>da</strong>rzenia odsunęły ją <strong>na</strong> drugi plan.Pewnego poranku kwietniowego do Uliasutaju zawitała nowa grupa jeźdźców, którzyzatrzymali się w niegoś<strong>ci</strong>nnym dla nie-bolszewików domu kolonisty Burdukowa, czyli, jakmówiono tu, w „sztabie bolszewizmu <strong>na</strong> Mongolję”. Jeźdźcy po<strong>da</strong>wali się za oficerówgwardji carskiej. Byli to: pułk. Poletika i czterech bra<strong>ci</strong> Filipowych.Zjawiwszy się u komen<strong>da</strong>nta, pokazali oni dokumenty jakiejś niez<strong>na</strong>nej nikomu,„wszechsyberyjskiej białej organizacji oficerskiej” i oz<strong>na</strong>jmili, że mają rozkaz formowaniapułków antybolszewickich z wojowniczych plemion mongolskich: Ozaharów,Dzachaczynów, Oletów i Turgutów w celu walki z bolszewikami w Urianchaju, a później <strong>na</strong>całej Syberji południowej. Przybysze byli bardzo podrażnieni wiadomoś<strong>ci</strong>ą, że Mongołowiejuż usunęli Chińczyków ze swego terytorjum, gdyż mieli „tajne dyplomatyczne polecenia doadministracji chińskiej”. Jeden z Filipowych pułkownik, pokazał rozkaz, mianujący gogłównodowodzącym mongolską dywizją, pułk. zaś Poletikę – <strong>na</strong>czelnikiem sztabu. Tytułemtego dziw<strong>na</strong> ta grupa wy<strong>da</strong>ła <strong>na</strong>tychmiast szereg rozporządzeń, <strong>na</strong> mocy <strong>który</strong>ch dokonywałanowych mianowań, zmian i awansów. W tych rozkazach i zarządzeniach była taka pewnośćsiebie, że oficerstwo, <strong>na</strong>wykłe do karnoś<strong>ci</strong>, początkowo się temu pod<strong>da</strong>wało. W razie oporu,pułk. Poletika groził Domożyrowowi aresztem i wojną z baronem Ungernem i z hetmanemSiemionowym. Był to oszołamiający potok grzmiących słów, groźnych frazesów, pewnychsiebie gestów i bezgranicznej bezczelnoś<strong>ci</strong>.Jeden wszakże z rozkazów tego nowego „<strong>na</strong>czalstwa” wzbudził we mnie i w adjutan<strong>ci</strong>ekomen<strong>da</strong>nta poważne podejrzenia co do przyjezdnej „grupy pię<strong>ci</strong>u”. Rozkazem tym zostałemmianowany guber<strong>na</strong>torem Mongolji. Dlaczego mnie właśnie powierzono ten urząd?


82Mongołowie, Chińczycy i Rosjanie Zachodniej Mongolji z<strong>na</strong>li mię oczywiś<strong>ci</strong>e dobrze, leczktóż wiedział o moich wpływach i stosunkach w Mongolji w jakiejś niez<strong>na</strong>nej „białejorganizacji” <strong>na</strong> Syberji?Z tego wywnioskowałem, że dokument „organizacji” o mojem mianowaniu byłsfabrykowany <strong>na</strong> poczekaniu w Uliasutaju przez przybyłych oficerów. Lecz w jakim celu touczynili?Na to odpowiedziały mi wypadki dni <strong>na</strong>jbliższych.„Grupa pię<strong>ci</strong>u” marzyła o przerzuceniu wszystkich istniejących już rosyjskich oddziałówpartyzanckich do Urianchaju prze<strong>ci</strong>wko wojskom sowieckim. To był cel jasny i zrozumiały.Lecz właśnie wtedy, gdy ukła<strong>da</strong>no plan tej wyprawy, <strong>na</strong>deszły wiadomoś<strong>ci</strong>, że sowietywprowadziły do Urianchaju z<strong>na</strong>czne siły i porozumiały się z guber<strong>na</strong>torem chińskiegoSinkiangu. Ten zaś przyrzekł, że, o ile w północnej Mongolji zacznie się ruch „białych”oddziałów w stronę Urianchaju, wówczas on rzu<strong>ci</strong> <strong>na</strong> ich tyły 20.000 żołnierzy chińskich i wten sposób zmusi je do przejś<strong>ci</strong>a granic Urianchaju. Wówczas Urianchaj stałby się pułapkądla oficerów i żołnierzy-u<strong>ci</strong>ekinierów, a niepokojąca sowiety kwestja tworzenia przezSiemionowa, Unger<strong>na</strong> i Kazagrandi sił antybolszewickich <strong>na</strong> terenie Hałhi byłabyzlikwidowa<strong>na</strong> <strong>na</strong> zawsze. Po tej zaś likwi<strong>da</strong>cji ja, jako samozwańczy „guber<strong>na</strong>tor” Mongolji,byłbym przez Chińczyków zaaresztowany i wy<strong>da</strong>ny sowietom.Gdy to wszystko doszło do <strong>na</strong>szej wiadomoś<strong>ci</strong>, „grupa pię<strong>ci</strong>u” została zaproszo<strong>na</strong> <strong>na</strong>zebranie oficerów dla wyjaśnienia „nie<strong>który</strong>ch, budzących niepokój wątpliwoś<strong>ci</strong>”.Wątpliwoś<strong>ci</strong> te zaś były bardzo poważne i zatrważające.Nie mogliśmy zrozumieć, w jaki sposób tych pię<strong>ci</strong>u ludzi mogło przedostać się, mająctylko sowieckie pieniądze, przez Urianchaj, zajęty przez sowieckie wojska, przedostać się„całą rodziną”, gdyż w grupie było czterech bra<strong>ci</strong>. A przytem mieli oni dobre ubranie,uzbrojenie, konie i, co było <strong>na</strong>jbardziej podejrzane, olbrzymią ilość dokumentów, wy<strong>da</strong>nych zorganizacji antybolszewickiej.Dlaczego <strong>ci</strong> oficerowie zatrzymywali się po drodze tylko w domach sowieckichsympatyków, jak <strong>na</strong>przykład u Burdukowa w Uliasutaju? Tajny <strong>na</strong>sz wywiad doniósł, żeBurdukow <strong>da</strong>ł przybyłym sporą ilość srebra i dolarów, podejmował ich hucznie i wspaniale ischował u siebie jakieś papiery, od<strong>da</strong>ne mu przez „grupę pię<strong>ci</strong>u”.Na zebraniu oficerów pułk. Poletika w tonie przechwałki oz<strong>na</strong>jmił, że jeden z Filipowychbył adjutantem sowieckiego głównodowodzącego, Kamieniewa, i razem z nim odbyłpierwszą niefortunną wy<strong>ci</strong>eczkę delegacji sowieckiej do Anglji.Skutkiem tej przykrej poga<strong>da</strong>nki miejscowych oficerów z niez<strong>na</strong>nymi przybyszami byłowyrażenie ostatnim wotum nieufnoś<strong>ci</strong>; w parę zaś dni potem <strong>na</strong>stąpił rozłam w oddziale, gdyżsam komen<strong>da</strong>nt i jego grupa łatwowiernie przeszła <strong>na</strong> stronę przybyłych.Nie pomogły żadne perswazje, jakkolwiek jeden z <strong>na</strong>jenergiczniejszych oponentów isceptyków, bardzo rozumny, niemłody już oficer wyraźnie zaz<strong>na</strong>czał, że przyjezdni sązdrajcami już choćby dlatego, że publicznie wymieniali <strong>na</strong>zwę tajnej „białej organizacji”,imio<strong>na</strong> i adresy jej przywódców, wiedząc prze<strong>ci</strong>eż, że szpiegowie sowieccy są rozsianiwszędzie po Mongolji.W rezulta<strong>ci</strong>e większość oficerów twierdziła, że niez<strong>na</strong>ni przybysze są ajentami sowietów,delegowanymi dla unicestwienia wysiłków i akcji oddziałów antybolszewickich <strong>na</strong> terenieHałhi. Grupa zaś komen<strong>da</strong>nta Michajłowa wierzyła w lojalność niez<strong>na</strong>jomych i wprawdziwość ich dokumentów osobistych.Powstały nowe spory, nies<strong>na</strong>ski, zu<strong>pełny</strong> rozłam w oddziale.Pierwsza grupa żą<strong>da</strong>ła aresztowania podejrzanych przybyszów, druga zaś opiekowała sięnimi, i <strong>na</strong>wet sam komen<strong>da</strong>nt wtajemniczył ich w sprawy oddziału uliasutajskiego i dopuś<strong>ci</strong>łdo rokowań z saltem Czułtun-Bejle coraz to nieprzychylniejszym dla Rosjan.


83Jed<strong>na</strong>kże „grupa pię<strong>ci</strong>u” przy<strong>ci</strong>chła. Nie było już mowy o tworzeniu korpusu zwojowniczych Mongołów, o dyplomatycznych stosunkach z Pekinem i z Urgą, o ogłoszeniubaro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong> za wyjętego z pod prawa i o walce zbrojnej z hetmanem Siemionowym. Niewspomi<strong>na</strong>no więcej o mojem guber<strong>na</strong>torstwie w Mongolji, czego stanowczo odrazu sięzrzekłem, nie zważając <strong>na</strong> usilne ich prośby; nie wspomi<strong>na</strong>li również przyjezdni o nowychawansach i zmia<strong>na</strong>ch w składzie dowództwa i o wyprawie do Urianchaju. Czuli widocznie, żekażdy ich krok bacznie śledzono.Naresz<strong>ci</strong>e po nieu<strong>da</strong>nej wyprawie do Jassaktn-cha<strong>na</strong>, przybył do Uliasutaju pułk.Domożyrow ze swym oddziałem. Natychmiast zaczęły się <strong>na</strong> nowo intrygi i spory o władzępomiędzy komen<strong>da</strong>ntem Michajłowem, „grupą pię<strong>ci</strong>u”, i Domożyrowem. Oficerowie iżołnierze podzielili się <strong>na</strong> grupy stosownie do sympatyj dla któregoś z pułkowników.Powstały spory i <strong>na</strong>wet bójki. Oddział, <strong>który</strong> mógł stanowić obronę dla u<strong>ci</strong>ekinierówrosyjskich w Mongolji, zdemoralizował się doszczętu i coraz szyb<strong>ci</strong>ej przekształcał się wbandę. Najpoważniejsi i <strong>na</strong>jucz<strong>ci</strong>wsi oficerowie zupełnie wycofali się z ży<strong>ci</strong>a oddziału ikolonji rosyjskiej, tylko z musu pełniąc swe czynnoś<strong>ci</strong> wojskowe. Domożyrow i „grupapię<strong>ci</strong>u”, fi<strong>na</strong>nsowa<strong>na</strong> przez bolszewika Burdukowa, <strong>na</strong> wyś<strong>ci</strong>gi wysyłali gońców: pierwszy dobaro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>, drudzy do „Żywego Boga” i do Pekinu. Lecz „salt” Czułtun-Bejleprzyłapywał gońców z listami. Michajłow ze swej strony słał listy do baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong> zróżnemi zapytaniami, prosząc saita o dostarczanie ich do Urgi, lecz Czułtun, pozorniezgadzając się <strong>na</strong> to, listy te również zatrzymywał.Naresz<strong>ci</strong>e zaszedł wypadek, <strong>który</strong> ostatecznie dowiódł, że w oddziale uliasutajskimdyscypli<strong>na</strong> już nie istnieje. Pewnego poranku żołnierze rzu<strong>ci</strong>li się <strong>na</strong> skład broni i rozgrabiligo, zabrawszy karabiny, kulomioty i <strong>na</strong>boje, które częś<strong>ci</strong>owo <strong>na</strong>leżały do rządumongolskiego.– Ta-ak! – zauważył głosem smutnym mój agronom. – Niedługo już będziemy mieli <strong>na</strong>szwłasny „sowiet”.Rzeczywiś<strong>ci</strong>e, wypadki biegły tak szybko, że moż<strong>na</strong> było przewidywać podobny koniec.Żołnierze urządzili swój własny wiec, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m jakiś kozak bardzo złośliwie zaproponował:– Mamy teraz aż siedmiu pułkowników. Każdy z nich ma się za <strong>na</strong>czelnego dowódcę, iwszyscy się kłócą. Co mamy robić? Kogo słuchać? Radzę rozłożyć wszystkich pułkowników<strong>na</strong> placu i bić ich <strong>na</strong>hajami. Ten, <strong>który</strong> się okaże <strong>na</strong>jwytrwalszym, niech pozostanie <strong>na</strong>szymdowódcą.To był żart złowrogi, lecz świadczył o demoralizacji oddziału.Gdy dowiedzieliśmy się o tem, mój towarzysz z właś<strong>ci</strong>wym sobie jowjalnym dow<strong>ci</strong>pemrzekł:– Niech to djabli porwą! Mamy już więc „sowiet soł<strong>da</strong>tskich deputatów”... Trudno, trzebasię z nim pogodzić – Moskale <strong>na</strong> nic lepszego me zasłużyli... Źle tylko, że w Mongolji niemalasów, do <strong>który</strong>ch dobry katolik mógłby <strong>da</strong>ć porządnego nura.Rozkład wewnętrzny pośród Rosjan potęgował się, dopomagał zaś temu <strong>na</strong>jwięcejDomożyrow, dzięki swoim kozakom, którzy wszędzie agitowali <strong>na</strong> jego korzyść.Jakkolwiek prawie zupełnie usunąłem się od ży<strong>ci</strong>a kolonji i oddziału i prowadziłem zsaltem <strong>na</strong>rady w kwestji odjazdu do Urgi <strong>na</strong>szej polskiej grupy, Domożyrow <strong>na</strong>jbardziejwrogo spoglą<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> mnie. pamiętając o swem niepowodzeniu w Narabanczi-Kure i wUliasutaju, gdzie przedstawiłem pułk. Michajłowowi całą sprawę w <strong>na</strong>leżytem świetle.Ludzie z bandy kozackiego zbója szpiegowali mię i śledzili wszędzie i zawsze.Otrzymałem od przyja<strong>ci</strong>ół kilka ostrzeżeń, abym się miał <strong>na</strong> bacznoś<strong>ci</strong>. Powtórzono mi słowaDomożyrowa, <strong>który</strong> jakoby z nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą mówił o jakimś Polaku, <strong>który</strong> uzurpował sobieprawo wtrącania się do spraw rosyjskich.


84Gdy w domu jednego z kolonistów jakiś pijany oficer z bandy Domożyrowa, zamierzającsprowokować z mej strony wybuch, za<strong>da</strong>ł mi pytanie podobnej treś<strong>ci</strong>, odpowiedziałemzupełnie spokojnie:– Jakiem prawem wdzierają się do ży<strong>ci</strong>a Mongolji u<strong>ci</strong>ekinierzy rosyjscy, którzy nie majążadnych praw nie tylko tu, zagranicą, lecz <strong>na</strong>wet w swoim własnym kraju?Oficer nic <strong>na</strong> to nie odpowiedział, lecz w jego oczach zamigotały złe ogniki. Umitygowałsię jed<strong>na</strong>k odrazu, gdyż mój olbrzym bardzo niedwuz<strong>na</strong>cznie przysunął się do niego i baczniezaglą<strong>da</strong>ł mu w oczy.Jed<strong>na</strong>kże pewnego wieczoru domożyrowscy bandy<strong>ci</strong> zamierzali uczynić <strong>na</strong> mnie <strong>na</strong>pad,<strong>który</strong> u<strong>da</strong>remnili moi towarzysze z grupy polskiej.„Wówczas późnym wieczorem powracałem z fortecy od saita do miasta. Należało jechaćokoło dwóch kilometrów szerokim goś<strong>ci</strong>ńcem, przez bezludną równinę. Mój wierzchowiecszedł stępa. Nagle o pół kilometra od miasta z rowu przy goś<strong>ci</strong>ńcu wyskoczyło trzech ludzi izaczęło biec ku mnie w milczeniu, nie reagując <strong>na</strong> moje pytania, kim są i czego chcą odemnie. Za<strong>ci</strong>ąłem wtedy konia i popędziłem w stronę miasta. Nagle ktoś głosem z<strong>na</strong>jomymzaczął <strong>na</strong> mnie wołać. Obejrzałem się i zobaczyłem kilka posta<strong>ci</strong>, szamocących się pośródkamieni. Wresz<strong>ci</strong>e dobiegło mnie wołanie po polsku. Popędziłem zpowrotem i, zbliżywszysię, spostrzegłem trzech oficerów domożyrowskich, <strong>który</strong>m żołnierze polscy podkierownictwem mego agronoma związywali ręce, on zaś sam z jakąś straszliwą siłą wykręcałręce wysokiemu barczystemu kozakowi i za<strong>ci</strong>ągał je pasem. Później rzu<strong>ci</strong>ł go jednempchnię<strong>ci</strong>em nogi <strong>na</strong> ziemię, zapalił swą nieodstępną fajeczkę i głosem, zdradzającym bardzopoważne zafrasowanie, rzekł:– Myślę, że <strong>na</strong>jlepiej wrzu<strong>ci</strong>ć tych drabów do rzeki...Nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, słysząc tak poważną uwagę mego przyja<strong>ci</strong>ela.Widząc przerażenie kozaków, zapytałem ich, w jakim celu mnie gonili i z czyjego rozkazudziałali.Milczeli, spuś<strong>ci</strong>wszy oczy. Milczenie ich powiedziało mi wszystko. Przy rewizjiz<strong>na</strong>leźliśmy u każdego z nich rewolwer w za<strong>na</strong>drzu.– Dosko<strong>na</strong>le! – powiedziałem, zwracając się do kozaków – Wszystko rozumiem. Poślęwas cało do tego, kto <strong>da</strong>ł wam zbójeckie zlecenie, lecz powiedz<strong>ci</strong>e mu, że za <strong>na</strong>stępnymrazem nie ujrzy was więcej. Broń waszą zatrzymuję i od<strong>da</strong>m ją komen<strong>da</strong>ntowi.Agronom zaczął rozwiązywać im pęta, a czynił to z taką samą, jak poprzednio,starannoś<strong>ci</strong>ą... aż stawy im trzeszczały. Przy tej operacji szeptał im do ucha:– Co do mnie, tobym was posiał do rzeki <strong>na</strong> pokarm dla ryb...Zostawiwszy kozaków, powró<strong>ci</strong>liśmy do miasta.W kilka dni później do Uliasutaju przybyło nowe „<strong>na</strong>czalstwo” – jakiś prosty kozakKazancew z pełnomocnictwem od baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>, którego oszukał, przedstawiwszy mu sięjako (oficer. Kazancew aresztował komen<strong>da</strong>nta, rozbroił „grupę pię<strong>ci</strong>u”, zrobił duże zmianyw oddziale i wniósł nowe rozdrażnienie i nies<strong>na</strong>ski.Za zgodą Kazancewa, „grupa pię<strong>ci</strong>u” zaczęła formować jakiś swój własny „sztab”, z<strong>który</strong>m zamierzała wyjechać do baro<strong>na</strong> w celu rozpoczę<strong>ci</strong>a rokowań w imieniu „białejoficerskiej organizacji syberyjskiej”. Pułk. Poletika, jeden z oficerów tej grupy, zręczny ajenti dosko<strong>na</strong>ły demagog, potrafił prze<strong>ci</strong>ągnąć <strong>na</strong> swoją stronę kilku oficerów z Michajłowem <strong>na</strong>czele, ofiarowując im z<strong>na</strong>czne sumy pieniężne.Cała grupa cudzoziemska postanowiła wresz<strong>ci</strong>e opuś<strong>ci</strong>ć niezwłocznie Uliasutaj. Część ichz rodziną państwa Stanisławowstwa Błońskich <strong>na</strong> czele skierowała się starym traktemkarawanowym przez Gobi, omijając Urgę i zamierzając wyjść <strong>na</strong> pierwszą stację kolei –Kokohoto, skąd miała się u<strong>da</strong>ć <strong>na</strong> Kałgan – Pekin – Szanchaj. Moja zaś partja, złożo<strong>na</strong> zagronoma, z dwóch żołnierzy polskiej dywizji syberyjskiej, oraz mnie – miała jechać do Urgi,kierując się przez Dzain – Szabi, gdzie postanowiłem spotkać się z pułkownikiem


85Kazagrandi, <strong>który</strong> prosił mię o to w kilku listach. Zresztą nie ch<strong>ci</strong>ałem omijać Urgi, gdyżwiedziałem, że baron Ungern był wrogo do mnie usposobiony, i gdybym ch<strong>ci</strong>ał uniknąćspotkania się z nim, ten nieprzychylny stosunek byłby niezawodnie przyczyną śmier<strong>ci</strong> mojej imojej grupy.Naresz<strong>ci</strong>e więc rozstaliśmy się z Uliasutajem, gdzie przeżyliśmy tyle silnych wrażeń.Jechaliśmy konno, mając „dzazrę”, <strong>da</strong>ną mi przez księ<strong>ci</strong>a Czułtu<strong>na</strong>.Obie <strong>na</strong>sze grupy, choć z różnemi przygo<strong>da</strong>mi, dotarły jed<strong>na</strong>k do celu wyprawy.Uliasutajska zaś kolonja doczekała się strasznych dni kary za nies<strong>na</strong>ski, bandytyzm, brakkarnoś<strong>ci</strong> i patrjotyzmu. Baron Ungern posłał do Uliasutaju duży oddział mongolski poddowództwem Burjata, oficera Wan<strong>da</strong>łowa, i rosyjskiego kapita<strong>na</strong> Bezrodnowa, którzy mieliustalić porządek w mieś<strong>ci</strong>e.Oddział ten, <strong>który</strong> spotkałem w drodze do Urgi, przyłapał pułk. Poletikę, bra<strong>ci</strong> Filipowych,pułk. Michajłowa i kilku innych oficerów, którzy jechali z żo<strong>na</strong>mi i dziećmi. Bezrodnowwiedział, że grupa ta ch<strong>ci</strong>ała ominąć Urgę, siedzibę baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>, że miała przy sobierzeczy zrabowane Chińczykom, dużo srebra i jakieś podejrzane papiery. Wszyscy członkowietej grupy, z wyjątkiem pułk. P i lipowa, <strong>który</strong> dostał pozwolenie <strong>na</strong>tychmiastowego wyjazdudo baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>, zostali rozstrzelani wraz z rodzi<strong>na</strong>mi. Stało się to w ponurym wąwoziekoło klasztoru Dzain-Szabi, gdzie z<strong>na</strong>lazła śmierć tajemnicza „grupa pię<strong>ci</strong>u” i u<strong>ci</strong>ekinierzyrosyjscy, <strong>który</strong>ch smutne losy ojczyzny nie <strong>na</strong>uczyły jed<strong>na</strong>k ani karnoś<strong>ci</strong>, ani jednoś<strong>ci</strong>.Po przyby<strong>ci</strong>u do Uliasutaju Bezrodnow rozstrzelał księ<strong>ci</strong>a Czułtu<strong>na</strong>-Bejle, aresztowałDomożyrowa i odesłał go do Urgi, gdzie baron Ungern kazał mu <strong>da</strong>ć 150 kijów i trzymał gow prze<strong>ci</strong>ągu 8 dni <strong>na</strong> <strong>da</strong>chu bez jedzenia i <strong>ci</strong>epłego ubrania; rozstrzelał też prawie wszystkichkolonistów i oficerów, którzy walczyli o władzę, i zaprowadził... ład śmier<strong>ci</strong>. Spełniły sięwięc raz jeszcze przepowiednie hutuhtu Narabanczi. Czułtun-Bejle zginął z powodudenuncjacji Domożyrowa, <strong>który</strong> i mnie też nie oszczędzał. Wiedziałem więc, że grozi mibezpośrednie niebezpieczeństwo, lecz postanowiłem bądź co bądź jechać do Urgi.Przyzwyczaiłem się patrzeć śmier<strong>ci</strong> prosto w oczy, więc jechałem <strong>na</strong> spotkanie straszliwego„krwawego” baro<strong>na</strong>.Moż<strong>na</strong> było ominąć siedzibę „krwawego” Unger<strong>na</strong>, lecz losu nikt nie ominie... Za winnegosię nie uważałem, a uczu<strong>ci</strong>e strachu w <strong>ci</strong>ągu <strong>na</strong>szej podróży zupełnie już we mnie zanikło od<strong>ci</strong>ągłego obcowania z niebezpieczeństwami.O krwawych z<strong>da</strong>rzeniach w Uliasutaju i Dzain-Szabi dowiedziałem się już w drodze odMongoła, <strong>który</strong> jechał z jakiemiś listami do Urgi i spędził noc razem ze mną w jur<strong>ci</strong>e„urtonu”. Przy herba<strong>ci</strong>e opowiedział mi ponurą „legendę śmier<strong>ci</strong>”.– Dawno, bardzo <strong>da</strong>wno, wtedy, kiedy Mongołowie byli jeszcze władcami Chin, księ<strong>ci</strong>emUliasutaju był szalony Bełfys-Wan. Karał on śmier<strong>ci</strong>ą wszystkich bez sądu, i nikt nie odważałsię jeździć przez posiadłoś<strong>ci</strong> szaleńca. Oburzeni książęta „choszunów”, boga<strong>ci</strong> Mongołowie,otoczyli wresz<strong>ci</strong>e miejsce, w którem szalał Bełtys, od<strong>ci</strong>ęli wszystkie drogi, nie wpuszczając inie wypuszczając nikogo. W Uliasutaju zaczął się głód, i <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e Bełtys-Wan postanowiłprzebić się ze swoją drużyną przez wrogie kordony <strong>na</strong> zachód, do Oletów, z plemienia<strong>który</strong>ch pochodził. Zginął on jed<strong>na</strong>k wraz ze swymi bojownikami w potyczce z powstańcami.Książęta, idąc za radą hutuhtu klasztoru Bujanty, pogrzebali <strong>ci</strong>ała zabitych <strong>na</strong> północnychspadkach gór, otaczających Uliasutaj. Zakopali je z zaklę<strong>ci</strong>ami prze<strong>ci</strong>wko duchom mordu,aby już nigdy w tym kraju nie mogła się z<strong>da</strong>rzyć śmierć z rąk morderców. Hutuhtu teżprzepowiedział, iż śmierć i duchy mordu zjawią się dopiero wtedy, kiedy <strong>na</strong> mogilepogrzebanych zostanie przela<strong>na</strong> krew człowieka. Taka to istniała pośród <strong>na</strong>s legen<strong>da</strong>...Obecnie sprawdza się o<strong>na</strong>! Rosjanie <strong>na</strong> mogile Bełtys-Wa<strong>na</strong> i jego drużyny rozstrzelalibolszewików. Chińczycy zaś dwóch Mongołów. Duchy mordu wyrwały się z podprzywalających je kamieni, a zły duch Bełfysa, w posta<strong>ci</strong> śmier<strong>ci</strong>, szerzy mord <strong>na</strong> ziemi,kosząc ludzi, jak suchą, ś<strong>ci</strong>ętą mrozem trawę. Zginął potomek Dżengiz-Cha<strong>na</strong>, szlachetny


86Czułtun Bejle, zginął „urus-nojon”, Michajłow, zginęło dużo. dużo ludzi, a śmierć mkniestepami Mongolji, i wszędzie dla niej wol<strong>na</strong> droga! Kto ją teraz wstrzyma? Kto zwiąże jejręce nielitoś<strong>ci</strong>we? Złe przyszły czasy, krwawe, wrogie bogom i dobrym duchom... Gdy złeduchy rozpoczęły wojnę prze<strong>ci</strong>wko dobrym... cóż tu poradzi słaby człowiek? Go mupozostaje? Tylko zguba... Tylko śmierć...


87Część trze<strong>ci</strong>aPRZEBUDZONA AZJADROGA DŻENGIZ-CHANA.Wielki wojownik, syn surowej i ponurej Mongolji, Dżengiz Chan – według jednej z legend– „wstąpił <strong>na</strong> szczyt Karasu-Togoła i orlim wzrokiem ogarnął Zachód i Wschód. NaZachodzie ujrzał morze krwi ludzkiej, <strong>na</strong>d którem unosiła się mgła czerwo<strong>na</strong>, zakrywającawidnokrąg. Nie dojrzał Dżengiz <strong>na</strong> Zachodzie swego przez<strong>na</strong>czenia, lecz bogowie rozkazalima iść tam i prowadzić za sobą waleczne hordy, złożone ze wszystkich szczepówmongolskich. Na wschodzie zaś Dżengiz widział bogate miasta, wspaniałe świątynie,szczęśliwe tłumy ludzi, ogrody i pola, pełne owoców i zboża. Uradowała się dusza wielkiegoMongoła. – Tam <strong>na</strong> Zachodzie – powiedział, zwracając się do synów – będę ogniem imieczem, groźną i karzącą Karmą; <strong>na</strong> Wschód zaś przyjdę jako miłoś<strong>ci</strong>wy, wielkibudowniczy, <strong>który</strong> przyniesie szczęś<strong>ci</strong>e i sławę ludom i krajom”...Tak opiewa legen<strong>da</strong>. Przeko<strong>na</strong>łem się, że jest w niej sporo prawdy. Przebyłem z<strong>na</strong>cznączęść zachodniego szlaku dżengizowego, zawsze od<strong>na</strong>jdując go przy pomocy starych mogił,lub zuchwale piętrzących się kurhanów krwawego wodza. Szedłem też wschodnim szlakiemwielkiego zdobywcy, szlakiem, <strong>który</strong> prowadzi do Chin.Wyjechawszy z Uliasutaju, pewnego wieczora zatrzymałem się ze swymi towarzyszami <strong>na</strong>nocleg w Dżargałantu. Stary aren<strong>da</strong>rz „urtonu”, <strong>który</strong> już z<strong>na</strong>ł mię z mojej podróży doNarabanczi-Kure, przyjął <strong>na</strong>s bardzo goś<strong>ci</strong>nnie i przy kolacji zabawiał opowia<strong>da</strong>niami.Wyprowadził mię z jurty i pokazał mi górę, oblaną światłem księżyca, opowia<strong>da</strong>jąc, żeDżengiz Chan, zanim został władcą całej Centralnej i Wschodniej Azji, wykonywując wolębogów, posuwał się <strong>na</strong> wschód i tu, zachwycony ponurą, lecz malowniczą miejscowoś<strong>ci</strong>ą idosko<strong>na</strong>łemi pastwiskami, rozkazał wznieść miasto warowne. Przebywał tu Jed<strong>na</strong>k niedługo ipo<strong>ci</strong>ągnął <strong>da</strong>lej. Miasto to opustoszało, gdyż Mongołowie, dla <strong>który</strong>ch step jest domem,miasto zaś światem, mieszkać w miastach nie lubią i nie mogą. Kilkakrotnie miasto to byłoświadkiem bojów pomiędzy Chińczykami i hor<strong>da</strong>mi potomków Dżengiza. Później o niemzapomniano, i teraz pozostała tylko jed<strong>na</strong> rozsypująca się w gruzy baszta, z której niegdyśstaczano <strong>na</strong> głowy <strong>na</strong>pastników <strong>ci</strong>ężkie kamienie, oraz część muru z „wrotami Kubłaja”,dżengizowego wnuka. Na zielonkawem niebie, przesyconem blaskiem księżyca, od<strong>ci</strong><strong>na</strong>ły się<strong>ci</strong>emne, ostre zęby górskiego szczytu i czarne widmo baszty z otworami okien, przez którewidniało niebo i płynące po niem obłoczki srebrzyste.W jur<strong>ci</strong>e Mongoła zaobserwowałem bardzo <strong>ci</strong>ekawą scenę urodzin dziecka i pierwszechwile jego istnienia <strong>na</strong> tym padole łez i smutków. Natychmiast po urodzeniu wymyto je po


88raz pierwszy i... ostatni w ży<strong>ci</strong>u kwaśnem mlekiem jaka 1 , poczerń od<strong>da</strong>no je matce, która,trzymając dziecko przy piersi, wyniosła je z <strong>na</strong>miotu w step zupełnie <strong>na</strong>gie, pomimo dośćsilnego i mroźnego wiatru. Po godzinie dopiero powró<strong>ci</strong>ła do jurty, <strong>na</strong> progu której kobietyofiarowały jej kołyskę – małe korytko modrzewiowe, do połowy <strong>na</strong>pełnione suchym<strong>na</strong>wozem owczym.Matka, <strong>na</strong>krywszy <strong>na</strong>wóz <strong>ci</strong>enką skórką koźlą, położyła niemowlę, owinęła je wraz zkołyską w dwie skóry baranie i obwiązała mocnemi rzemieniami. Oj<strong>ci</strong>ec zaś zawiesił kołyskę<strong>na</strong> pułapie jurty <strong>na</strong> długim rzemieniu i pchnął silnie. Krążąc po jur<strong>ci</strong>e, niemowlę pływało wpowietrzu pełnem dymu, skazane <strong>na</strong> <strong>taki</strong> tryb ży<strong>ci</strong>a w <strong>ci</strong>ągu dwóch lat. Zwykle matki –Mongołki przy karmieniu nie wyjmują dziecka, lecz razem z kołyską przytulają do piersi itylko raz <strong>na</strong> dwa tygodnie zmieniają mu w kołysce <strong>na</strong>wóz owczy, <strong>który</strong> dosko<strong>na</strong>le wchłaniawszystkie wydzieliny i dezynfekuje. Matka karmi dziecko do pię<strong>ci</strong>u lat, o ile może piersią,lub mlekiem białego jaka, poczem już oj<strong>ci</strong>ec uczy je jeździć konno. I wkrótce staje się onouprawnionym członkiem rodziny, co z<strong>na</strong>czy, że je z apetytem mięso baranie, pije herbatę zsolą, pasie owce, strzeże tabunów koni i pali fajkę bez względu <strong>na</strong> płeć. Taki obywatel dopię<strong>ci</strong>u lat ży<strong>ci</strong>a jednego tylko przywileju nie posia<strong>da</strong>, a mianowi<strong>ci</strong>e noszenia ubrania iobuwia, przeto około koczowisk mongolskich moż<strong>na</strong> zawsze widzieć kupy dzie<strong>ci</strong>aków,baraszkujących w le<strong>ci</strong>e i w zimie w „stroju A<strong>da</strong>ma”.O jakie sto kilometrów od klasztoru Dzain-Szabi, przy skrę<strong>ci</strong>e drogi z głównego goś<strong>ci</strong>ńca,rozstałem się ze swoimi towarzyszami, którzy jechali wprost do Urgi, gdzie mieli oczekiwać<strong>na</strong> mój przyjazd.Słońce ledwie zaczęło wschodzić, gdy z Mongołem przewodnikiem wjeżdżałem <strong>na</strong>niewysoki łańcuch goi, pokryty lasem, ze szczytu którego długo jeszcze widziałem pędząceprzez stepy sylwetki moich towarzyszy.Wkrótce pochłonęły mię kręte wąwozy.Po pewnym czasie przewodnik Mongoł wstrzymał konia <strong>na</strong> piaszczystym brzegu jakiejśmałej rzeczki i powiedział, że tu jest „złoty piasek”. Mongołowie w le<strong>ci</strong>e przyjeżdżają tucałemi rodzi<strong>na</strong>mi i wydobywają z piasku złoto. Jest to oczywiś<strong>ci</strong>e bardzo pierwotny sposób„metalurgiczny”. Goły Mongoł, mając zawieszony <strong>na</strong> szyi niewielki woreczek skórzany,kładzie się <strong>na</strong> piasku twarzą <strong>na</strong>dół i zapomocą orlego pióra powoli rozgrzebuje piasek, stale wniego dmuchając. Od czasu do czasu zwilża śliną palec i wyłapuje spostrzeżone ziarnka złota,które kładzie do woreczka. Pracując w ten sposób, w <strong>ci</strong>ągu dnia zbierze on złota <strong>na</strong> sumę ? do2 dolarów amerykańskich. Czasami <strong>taki</strong> szczęśliwy przemysłowiec z<strong>na</strong>jdzie z<strong>na</strong>czniejszykawałek <strong>na</strong>turalnego złota, co mu zapewnia istnienie w <strong>ci</strong>ągu całego roku. Takim fachemzajmuje się <strong>na</strong>jbiedniejsza, zrujnowa<strong>na</strong> przez Chińczyków część ludnoś<strong>ci</strong>. Złoto z<strong>na</strong>leziono wróżnych miejscach Mongolji: <strong>na</strong> rzece Dzak, Bajdryk, w cha<strong>na</strong>tach Tuszetu i Oecen, gdzieistniały dwa przedsiębiorstwa rosyjskie, obecnie, <strong>na</strong>turalnie, nieczynne.Postanowiłem przebyć drogę do Dzai<strong>na</strong> przed zachodem słońca, więc <strong>na</strong>gliłem dozorcówurtońskich do łapania i siodłania prawie dzikich, tabunowych koni. O jakie 40 kilometrów odcelu mojej podróży przy wsia<strong>da</strong>niu <strong>na</strong> jakiegoś białego źrebca dzikiego zostałem przez niegosilnie kopnięty w lewą nogę, w to samo miejsce, w które otrzymałem kulę podczas boju <strong>na</strong>rzece Ma-Ohu w Tybe<strong>ci</strong>e. Narazić nie zwró<strong>ci</strong>łem uwagi <strong>na</strong> ból i, dopiero zrobiwszy kilkaurtonów, poczułem, iż nie mogę stać <strong>na</strong> lewej nodze. Z wielkim trudem i bólem wsia<strong>da</strong>łem <strong>na</strong>konia, dążąc do Dzain-Szabi. W trzy godziny później, gdy zachodzące słońce zalewało juższkarłatem szczyty gór i wierzchołki olbrzymich modrzewi, ujrzałem pierwsze zabudowaniaosady, położonej przed klasztorem, a wkrótce potem – Dzain-Szabi, do którego pozostało niewięcej <strong>na</strong>d trzy kilometry.Spuś<strong>ci</strong>liśmy się w dolinę, prze<strong>ci</strong>ętą niewielkim potokiem, <strong>który</strong> rozdzielał budynkiklasztorne od chińsko-rosyjskiej osady. Minęliśmy górę, której szczyt był wyłożony białemi1 Tybetański rodzaj bydła rogatego.


89kamieniami, ułożonemi w formie wyrazów, stanowiących modlitwę tybetańską. U stóp tejgóry leżały liczne koś<strong>ci</strong> i czerepy ludzkie, pozostałe po nieboszczykach, <strong>który</strong>ch tu mnisiskła<strong>da</strong>li. Wresz<strong>ci</strong>e zobaczyłem jak <strong>na</strong> dłoni cały klasztor. Zwykły kwadrat, otoczony płotem zpalów modrzewiowych, w środku kwadratu, pomiędzy niskiemi domami łamów i innemizabudowaniami stała wysoka świątynia o białych ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch i czarnym <strong>da</strong>chu. Świątynia ta,wybudowa<strong>na</strong> w tybetańskim stylu architektonicznym, miała białe ś<strong>ci</strong>any z szeregiem prostychokien w czarnych ramach i wejś<strong>ci</strong>e skromne bez krzyczących krużganków chińskich i słupówlakierowanych; czarny <strong>da</strong>ch był oddzielony od białych ś<strong>ci</strong>an grubemi wiązkami jakichś nigdyniegnijących prętów, dostarczanych z Tybetu. O pół kilometra <strong>na</strong> wschód od klasztoru stałniewielki biały domek z czerwonym <strong>da</strong>chem żelaznym i z ładnem murowanem ogrodzeniem.Druty telegraficzne łączyły ten domek z osadą rosyjską.– To dom miejscowego „boga” – hutuhtu Pandita-Gegeni – objaśnił mnie Mongoł. – Onlubi Rosjan i ich obyczaje.Ze strony północnej, w pewnej odległoś<strong>ci</strong> od klasztoru, <strong>na</strong> niewysokim, stożkowatympagórku wznosił się budynek, przypomi<strong>na</strong>jący swą architekturą trzypiętrowe basztybabilońskie, czy „Zyguraty”. Baszta miała białe ś<strong>ci</strong>any i <strong>da</strong>ch czarny. Na rogach tegobudynku stały wysokie maszty czerwone – oz<strong>na</strong>ka świętego miejsca.Była to świątynia, gdzie przechowywano księgi i rękopisy starożytne, <strong>na</strong>leżące do kultulamaickiego, płaszcze czapki, oraz ozdoby zmarłych hutuhtu, gegeni i innych dostojników„żółtej wiary”.Zaraz za tą basztą wznosiła się wysoka, zupełnie pionowa skała, z wykutemi w niejolbrzymiemi obrazami bogów. Nocą palono przed niemi lampki, zapalane przez jakiegośpustelnika, w niewytłumaczony sposób wdrapującego się <strong>na</strong> tę niedostępną ś<strong>ci</strong>anę.Zatrzymałem się w lokalu z<strong>na</strong>nej mi firmy rosyjskiej, gdzie przyjęto mię, jak przyja<strong>ci</strong>ela.Gdym wyraził zdumienie, że tu tak dokładnie z<strong>na</strong>ją moje imię, <strong>na</strong>zwisko i działalność wMongolji, zarządzający firmą opowiedział mi, że to hutuhtu Dżełyb-Dzamsrap z Narabanczidoniósł już wszystkim klasztorom historję ratowania Narabanczi-Kure, żą<strong>da</strong>jąc dla mniewszędzie pomocy i goś<strong>ci</strong>nnoś<strong>ci</strong> i zaz<strong>na</strong>czając, że „wróżby i horoskopy powiedziały, iż polskinojon jest przeistoczonem bóstwem, przyja<strong>ci</strong>elem dobrych duchów”. Pocz<strong>ci</strong>wy hutuhtuswoim okólnikiem okazał mi wielką przysługę i, kto wie? być może, wyratował mię odśmier<strong>ci</strong>, która w kilka dni później stała tuż za mną.Goś<strong>ci</strong>nność firmy była mi bardzo pożą<strong>da</strong><strong>na</strong>, gdyż moja ra<strong>na</strong> otworzyła się i przyzdejmowaniu buta wylałem z niego wielką ilość krwi. Musiałem zaleczyć ranę i trochęwypocząć. Miejscowy felczer bardzo umiejętnie się mną zaopiekował. Na trze<strong>ci</strong> dzieńmogłem już trochę chodzić, a <strong>na</strong> piąty czułem się zupełnie dobrze.Pułkownika Kazagrandi nie zastałem już w Dzainie, <strong>na</strong>tomiast pozostawił on dla mniebryczkę, która miała mię dowieźć do klasztoru Wan-Kure, położonego o 350 kilometrów <strong>na</strong>północ. Przykra to była okoliczność, lecz postanowiłem jechać, gdyż rozumiałem, żepułkownik chce się ze mną spotkać dla przyczyn bardzo poważnych.W Dzainie pokazywano mi zburzony „dugun” chiński, w <strong>który</strong>m bronili się Chińczycy odMongołów i oficerów rosyjskich, a także cmentarz, gdzie pogrzebano zabitych przezChińczyków: komen<strong>da</strong>nta, Polaka, kapita<strong>na</strong> Barskiego, oraz kilku kolonistów.Pewnego dnia przybył do mnie z wizytą miejscowy „bóg” gegeni, Pandita-hutuhtu.Dziwniejszego „Boga” nie mógłbym sobie wyobrazić! Był to młodzieniec lat 20 – 22,wzrostu średniego, wiotki i szczupły, o szybkich, nerwowych ruchach i twarzy wyrazistej, <strong>na</strong>której, jak zresztą u wszystkich mongolskich „Żywych Bogów”, płonęły oczy ogromne,zawsze przerażone i zdziwione. „Bóg”, był przybrany w jasno szafirowy mundur rosyjskidosko<strong>na</strong>le uszyty, z żółtemi szlifami, <strong>na</strong> <strong>który</strong>ch były oz<strong>na</strong>ki Pandity 2 , oraz czar<strong>na</strong> swastyka 3 .2 Wysoki stopień duchowny w ogólno-buddyjskiej hierarchji.3 Z<strong>na</strong>k tajemniczego pochodzenia, wyobrażający dwie skrzyżowane litery „z”.


90Szafirowe spodnie z żółtemi lampasami były wsunięte w cholewy wysokich botfortówoficerskich. Na głowie Pandita miał olbrzymią białą „papachę” ze skóry bara<strong>na</strong>, o żółtemdenku, za pasem rewolwer, przy boku szablę. Nie wiedziałem, co mam myśleć o <strong>taki</strong>ejmaskaradzie „boga”, lecz gegeni, siadłszy wygodnie i przyjąwszy od gospo<strong>da</strong>rza filiżankęherbaty, zaczął opowia<strong>da</strong>ć, mieszając słowa mongolskie i rosyjskie:– Nie<strong>da</strong>leko od mego kurę z<strong>na</strong>jdują się ruiny Erdeni-Dzu, założonego przez wielkiegocha<strong>na</strong> Dżałair-Huntaidżi. W okolicach tego klasztoru był niegdyś starożytny gród Dżengiza iKubłaja-Karakorum. Przyjeżdżali tam wielcy chanowie, władcy Chin, Indyj, Persji,Afganistanu i Rosji, aby wypocząć po tru<strong>da</strong>ch rządzenia swoimi pod<strong>da</strong>nymi. Nic już teraz niepozostało z tego „ogrodu błogich dni”, oprócz zwalisk i grobów. Jed<strong>na</strong>kże świętobliwi mnisiz Barun-Kure z<strong>na</strong>jdują w podziemiach stare księgi, starsze od samego Erdeni-Dzu. W tychksięgach mój maramba Dzam-Batur-Sur wy<strong>na</strong>lazł przepowiednię o dwudziestoletnimhutuh<strong>ci</strong>e, z tytułem Pandity, <strong>który</strong> ma powstać z serca ziemi dżengizowej, a <strong>który</strong> przyjdzie<strong>na</strong> świat ze z<strong>na</strong>kiem Panditów <strong>na</strong> piersiach. Hutuhtu Pandita ma być czczony przez <strong>na</strong>ród wdni wielkiej wojny i wstrząśnien, a gdy pójdzie do walki ze złemi sługami „czerwonegodemo<strong>na</strong>”, zwy<strong>ci</strong>ęży ich i ustali porządek <strong>na</strong> ziemi. A w dniu tym będzie on świę<strong>ci</strong>ł triumfy wwielkiem, białem mieś<strong>ci</strong>e z tysiącami świątyń i dzwonów. To jest przepowiednia dla mnie!Jam jest Pandita-hutuhtu! Posia<strong>da</strong>m wszystkie oz<strong>na</strong>ki, a więc zwalczę bolszewików, sługi„czerwonego demo<strong>na</strong>”, i będę wypoczywał w Moskwie po krwawem, znojnem żniwie.Dlatego też prosiłem pułkownika Kazagrandi, aby mię przyjął do swoich wojsk i <strong>da</strong>ł mimożność spełnienia przepowiedni starych ksiąg. Lamo-wie są prze<strong>ci</strong>wni moim zamiarom,lecz kto tu jest bogiem? Ja – Pandita-hutuhtu, tylko ja! Jam ten, o kim mówią księgi z Erdeni-Dzu...Tupnął groźnie nogą, a straż przybocz<strong>na</strong>, która z nim przybyła, gegeni i lamowie, nisko musię pokłonili.Odjeżdżając, ofiarował mi chatyk. Ja zaś zacząłem przetrząsać swoje torby, aby z<strong>na</strong>leźćjakiś upominek dla wojowniczego „boga”. Naresz<strong>ci</strong>e z<strong>na</strong>lazłem coś godnego Pandity. Była toszkla<strong>na</strong> rurka z kryształami dość rzadkiego minerału, „osmium-iridium”.– Jest to <strong>na</strong>jtrwalszy i <strong>na</strong>jtwardszy metal – rzekłem, po<strong>da</strong>jąc mu rurkę – niech więc będziesymbolem twojej siły, Pandito!Gegeni, dziękując serdecznie, zaprosił mię do siebie. Odwiedziłem go po paru dniach. Wdomu gegeni wszystko było <strong>na</strong> wzór europejski: elektryczne światło i opał, dzwonki i telefon,gdyż posia<strong>da</strong>ł sprowadzoną przed kilku laty dy<strong>na</strong>mo-maszynę. Mieszkanie łączyło siętelefonicznie z osadą przyja<strong>ci</strong>ela Pandity, Rosjani<strong>na</strong>, <strong>który</strong> w celach wyzysku <strong>na</strong>uczył go pićwódkę i grać w karty. Gegeni częstował mię winem i słodyczami, oraz zapoz<strong>na</strong>ł z dwomabardzo <strong>ci</strong>ekawymi ludźmi. Jeden z nich był to niemłody już Tybetańczyk, lekarz, o twarzy,prawie bru<strong>na</strong>tnej, zeszpeconej przez ospę, o skośnych oczach i wielkim, <strong>ci</strong>ężkim nosie.Lekarz starał się nie patrzeć mi w oczy, lecz chwilami rzucał <strong>na</strong> mnie spojrzenia bystre iba<strong>da</strong>wcze, któremi jakgdyby mię macał. Był to specjalny lekarz, „wyświęcony” w Tybe<strong>ci</strong>e.Jego za<strong>da</strong>niem było leczyć chorych gegeni, oraz... truć ich, gdy zaczy<strong>na</strong>li prowadzić politykę,niezgodną z poglą<strong>da</strong>mi „Żywego Buddhy” z Urgi, lub Dalaj-Lamy z Lhassy. Mamprzeko<strong>na</strong>nie wewnętrzne, iż obecnie biedny gegeni Pandita z<strong>na</strong>lazł już ostatni przytułekziemski w jakiem białem „obo” <strong>na</strong> szczy<strong>ci</strong>e odosobnionej góry <strong>na</strong> wieki uleczonytajemniczemi ziołami swego <strong>na</strong>dwornego lekarza; wojowniczość bowiem Pandity niepodobała się lamom, którzy <strong>ci</strong>ągle zasyłali modły o uleczenie swego „żywego boga” z„choroby czerwonego ducha przelewa krwi”.Pandita dość często się upijał i grał w karty. Pewnego razu <strong>na</strong> wizy<strong>ci</strong>e u kolonistyrosyjskiego, ubrany W bardzo elegancki garnitur europejski, spił się okrutnie. Biesia<strong>da</strong> trwaładopóź<strong>na</strong>, ale <strong>na</strong>d rankiem przybiegli lamowie, szukając swego „boga”, którego właśniepowinni byli wnieść do świątyni i usadowić <strong>na</strong> tronie przed bogobojnym tłumem modlących


91się. Nie odrazu go z<strong>na</strong>leziono; po długich poszukiwaniach ujrzano go za zielonym stolikiem.Pozostawało mało czasu i Pandita, wcale niezmieszany, <strong>na</strong>tychmiast włożył <strong>na</strong> swój żakieteuropejski i <strong>na</strong> eleganckie spodnie długi, szeroki, karmazynowy płaszcz gegeni, wdział <strong>na</strong>głowę świętą czapkę przeistoczonych bogów, rozkazawszy osłupiałym lamom, by gousadowili w rytualnej lektyce i zanieśli do świątyni. Taki tryb ży<strong>ci</strong>a młodego „boga”przerażał łamów, i z tego powodu tybetański lekarz-tru<strong>ci</strong><strong>ci</strong>el w każdej chwili mógł przystąpićdo ostatniej operacji <strong>na</strong>d lekkomyślnym gegeni, ułatwiając mu prędkie przejś<strong>ci</strong>e do Nirwany.Oprócz lekarza tybetańskiego poz<strong>na</strong>łem w domu Pandity jeszcze chłopaka 13-letniego.Dzie<strong>ci</strong>ęcy wiek, czerwone ubranie, krótkowłosa głowa <strong>da</strong>wały mi powód do myślenia, żewidzę przed sobą usługującego „bogu” małego kleryka-”bandi”. Lecz wkrótce pokazało się,że chłopak ten był pierwszym „chubiłganem”, też przeistoczonem bóstwem, jasnowidzącym i<strong>na</strong>stępcą Pandity <strong>na</strong> świętym tronie boga Dzain-Szabi. Prawdopodobnie obecnie figuruje onw roli „boga” podczas ceremonij religijnych w klasztorze, gdzie gegeni Pandita taknieopatrznie przerażał i ubliżał potężnej kaś<strong>ci</strong>e łamów. Chubiłgan był chłopcem bardzozepsutym, gdyż pił wódkę, <strong>na</strong>miętnie grał w karty i stale urządzał bardzo zabawne, obrażająceżar<strong>ci</strong>ki z poważnymi „kanpo” i z „gelongami” w czerwonych i żółtych szatachpowłóczystych.Tegoż dnia poz<strong>na</strong>łem drugiego chubiłga<strong>na</strong>, faktycznego kierownika ży<strong>ci</strong>a duchowego,polityki i majętnoś<strong>ci</strong> Dzain-Szabi, korzystającego z praw udzielnego księstwa, podlegającegonie miejscowemu chanowi Sain-Noin, lecz wyłącznie „Żywemu Buddzie” w Urdze.Drugi chubiłgan Gudżi-Lama-Battur-Sur, niespeł<strong>na</strong> lat 35-<strong>ci</strong>u, był człowiekiempoważnym, uczonym i wykształconym. Z<strong>na</strong>ł on język rosyjski i, cho<strong>ci</strong>aż nie wła<strong>da</strong>ł nimpłynnie, jed<strong>na</strong>k czytywał bardzo dużo, szczególnie z dziedziny geograf j i i historji. Wspecjalny zachwyt wprawiały go genjusz twórczy i inicjatywa Amerykanów. Z tego powodumówił do mnie:– Gdy pan będzie w Ameryce, niech pan poprosi, aby ten wielki <strong>na</strong>ród wysłał swoich<strong>na</strong>jlepszych ludzi do Mongolji dla wyprowadzenia <strong>na</strong>szego kraju z <strong>ci</strong>emnoty. Chińczycy iRosjanie chcą <strong>na</strong>s zgubić. Amerykanie mogą <strong>na</strong>s jeszcze ocalić!Zaprzyjaźniliśmy się z Battur-Surem <strong>na</strong> terenie <strong>na</strong>uki. Opowia<strong>da</strong>łem mu dużo o geołogjiMongolji i o możliwej konjunkturze ekonomicznej, gdy wszyscy będą się ubiegali o koncesjew tym bogatym kraju, a później pokazałem mu kilka doświadczeń chemicznych, posiłkującsię lekarstwami ze swojej apteczki. Gdy zobaczył tworzenie się zabarwionych płynów przypołączeniu bezbarwnych, zjawienie się ognia w płynie, wybuchy niewinnych <strong>na</strong>pozórproszków, wtedy w dużych, poważnych i bystrych oczach chubiłga<strong>na</strong> zamigotały ognie<strong>na</strong>miętne. Mimowoli pomyślałem, że Battur-Sur marzy zapewne o możliwoś<strong>ci</strong> skorzystania ztej efektownej wiedzy dla celów religijnych, pom<strong>na</strong>żając ilość cudów, któremi lamowietrzymają w karbach pracujący dla nich <strong>ci</strong>chy, bogobojny lud mongolski.Gdy byłem już zupełnie zdrów, Pandita zaproponował, aby z nim odbyć podróż do Erdeni-Dzu. Chętnie przystałem <strong>na</strong> tę propozycję, bardzo dla mnie przyjemną i interesującą. Ranozajechał lekki powóz, <strong>który</strong>m podróżowaliśmy całe pięć dni. Zwiedziliśmy Erdeni-Dzu,Koszo-Caj<strong>da</strong>m i Khara-Bałgasun. Wszędzie spotykałem ruiny miast, wybudowanych przezDżengiza i jego potomków, chanów Mongolji i imperatorów (bogdo-chanów) Chin, Ugedeja iKubłaja w XIII wieku. Obecnie pozostały tylko resztki baszt i murów, kilka grobowców ikurhanów, oraz z<strong>na</strong>czne iloś<strong>ci</strong> ksiąg i rękopisów z legen<strong>da</strong>mi i opisami historycznych icudownych wypadków.Gdy mnisi oprowadzali <strong>na</strong>s, słyszałem <strong>taki</strong>e opowia<strong>da</strong>nia:– Tu, pod tym kurhanem pogrzebano młodszego sy<strong>na</strong> cha<strong>na</strong> Ujuka. Syn wielkiego władcybył przekupiony przez Chińczyków i spiskował prze<strong>ci</strong>wko swemu ojcu, za co został otrutyprzez siostrę, która stała <strong>na</strong> straży sławy i potęgi starzejącego się imperatora i cha<strong>na</strong>. A to jestgrób Tiniły, ukochanej żony walecznego cha<strong>na</strong> Mangu. Pięk<strong>na</strong> „gwiaz<strong>da</strong> czystego nieba”


92opuś<strong>ci</strong>ła wspaniałą stolicę Chin dla <strong>ci</strong>chego Khara-Bałgasu<strong>na</strong>, gdzie pokochała odważnegopastucha Damczare<strong>na</strong>, <strong>który</strong> <strong>na</strong> swym sławnym koniu „Torochu” doganiał wiatr i gołemirękami chwytał dzikie konie i jaki. Zrozpaczony małżonek wpadł, jak burza, do Bałgasu<strong>na</strong> izadusił niewierną żonę, jed<strong>na</strong>k później pogrzebał ją z honorami cesarskiemi i często zjeżdżałdo tego odosobnionego grodu, aby się modlić <strong>na</strong> mogile Tiniły i płakać <strong>na</strong>d jej losem i swojąmiłoś<strong>ci</strong>ą zniesławioną.– Co się stało z Damczarenem? – pytałem.– Jak głosi po<strong>da</strong>nie, przystał on do rozbójników-Czaharów, stał się ich wodzem i przezdługie lata niepokoił zachodnie kresy imperjum chińskiego. Po<strong>da</strong>nie nic o tem nie mówi,gdzie i w jaki sposób zakończył ży<strong>ci</strong>e... – odpowiedział mi stary lama, sekretarz Pandity,człowiek, noszący w pamię<strong>ci</strong> i w sercu cały zasób legend mongolskich.Ten sam lama-sekretarz, w chwili, gdy gegeni odbywał jakąś <strong>na</strong>radę z mnichami Erdeni-Dzu, wyszedł ze mną w step i, zaprowadziwszy mię <strong>na</strong> szczyt samotnie stojącej góry, pokazałtkwiący w ziemi duży kamień biały, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m czas pozostawił tylko resztki jakichś z<strong>na</strong>ków,wyrytych ręką ludzką.– Pan, jako „Porando” 4 , zainteresuje się zapewne moją opowieś<strong>ci</strong>ą. Stoimy <strong>na</strong> górze,zwanej „Miłoś<strong>ci</strong>ą Cha<strong>na</strong>”. Pod tym kamieniem leżą szczątki jedynej żony surowego cha<strong>na</strong>Gundżura, <strong>który</strong> przez całe swe ży<strong>ci</strong>e nie z<strong>na</strong>ł kobiety, pędząc ży<strong>ci</strong>e mnicha-rycerza. Pod jegostopami występowała <strong>na</strong> ziemi krew, od jego pałającego wzroku wybuchały pożogi wwielkich miastach, od jego głosu groźnego wypa<strong>da</strong>ła broń z rąk wrogów, jak od „strzałybogów” 5 . Gundżur, będąc jedynym spadkobiercą puś<strong>ci</strong>zny dżengizowej, brał udział w bojachz Polakami i z Węgrami i stamtąd przysłał tu, do Erdeni-Dzu, wraz z tłumem jeńców młodą ipiękną brankę z ziemi polskiej. Powró<strong>ci</strong>wszy z wyprawy, pojął ją za żonę, i miłość ich była,jak step, bezgranicz<strong>na</strong> i jak wicher potęż<strong>na</strong>; Na imię jej było „Eleer-Bałasyr”, co z<strong>na</strong>czy„żo<strong>na</strong>-obrączka”. Miłość i łaska spływały z pałacu cha<strong>na</strong>, zamienionego w świątynięszczęś<strong>ci</strong>a. Lecz Eleer-Bałasyr umarła po kilku latach, a zrozpaczony chan <strong>na</strong> rękach zaniósł jąaż tu i, spełniając jej wolę, pochował ją, postawiwszy <strong>na</strong> grobie biały kamień z <strong>da</strong>lekiej ziemiBytów, gdzie istnieje wejś<strong>ci</strong>e do królestwa „Wielkiego Niez<strong>na</strong>nego”. Po śmier<strong>ci</strong> cha<strong>na</strong>Gundżura syn jego pochował ojca obok grobu Eleer-Bałasyr, lecz w kilka lat późniejpowstańcy chińscy wykopali koś<strong>ci</strong> groźnego władcy i rozproszyli je po stepie...Długo stałem przed białym grobowcem „żony-obrączki”. Myśli rzewne i smętne tłoczyłymi się do głowy. Jakie imię nosiła ta branka polska, która znikła z ziemi ojców bez śladupoto, aby stać się małżonką władcy Azji, „Eleer-Bałasyr”, źródłem miłoś<strong>ci</strong>, łaski i szczęś<strong>ci</strong>a,słońcem i osłodą surowego ży<strong>ci</strong>a mnicha-rycerza, <strong>który</strong> był dla Europy „mieczem bożym”?Czy nie jej pomocy zawdzięczają ocalenie i powrót do ziemi ojczystej <strong>ci</strong> jeńcy polscy, którzyprzybywali czasami aż z „ziemi pesińskiej” (Chin) i ze spadków Pamiru?Jakże musiała być pięk<strong>na</strong> i jaką siłą miłoś<strong>ci</strong> i czaru wła<strong>da</strong>ła? Jakże mądra była, skoroujarzmiła wojownika, <strong>który</strong> płomieniem oczu rozniecał pożogę w miastach wrogów!Spoczywaj <strong>na</strong> szczy<strong>ci</strong>e góry, o ty, pięk<strong>na</strong> „Miłoś<strong>ci</strong> Cha<strong>na</strong>”, mądra branko z ziemi polskiej,i świeć wzorem miłoś<strong>ci</strong> i szczęś<strong>ci</strong>a ludziom, którzy zapomnieli już o legen<strong>da</strong>ch, opiewającychpełne rzewnego czaru Eleer-Bałasyr – „żony-obrączki”...Gdy zeszliśmy <strong>na</strong>dół i zbliżyliśmy się do starych ruin, lama opowiedział mi, że mnisi staleszperają wśród zwalisk i grzebią w piaskach Gobi, zasypujących coraz bardziej Karakorum iErdeni-Dzu; nieraz z<strong>na</strong>jdują oni zwoje pergaminów, tabliczki i cegły z <strong>na</strong>pisami, stosyzmurszałych ksiąg, ukrytych w lochach podziemnych Starego i niegdyś potężnego grodu.Nie<strong>da</strong>wno wykryto skład starożytnych strzelb chińskich i innej broni, dwa złote pierś<strong>ci</strong>enie ijakieś odłamki różowego, jak skóra kobiety, agatu, zawierającego w sobie tajemniczeskamieniałe krzaczki mchu.4 Porando – chińska <strong>na</strong>zwa Polaków; zepsute ang. słowo – Poland.5 Pioru<strong>na</strong>.


93Za<strong>da</strong>wałem sobie pytanie, dlaczego potężni władcy połowy świata dążyli do tego odludzia,gdzie nic nie opiewało ich sławy wojowników i zaborców, i gdzie straszliwa pustynia Gobiszybko za<strong>ci</strong>erała wszelkie ślady wysiłków człowieka, cho<strong>ci</strong>ażby imię jego zgroząprzejmowało serca ludów?Prze<strong>ci</strong>eż nie dla tych smętnych dolin i gór z nikłemi lasami brzóz i modrzewi, nie dlapiasków Gobi, dla wysychających jezior i <strong>na</strong>gich skał?Z<strong>da</strong>wało mi się, że z<strong>na</strong>lazłem odpowiedź....Potężni chanowie, pamiętając o widzeniu Dżengiz-cha<strong>na</strong>, szukali tu nowych objawień icudownych przepowiedni dla siebie, otoczeni ubóstwieniem, niewolniczą pokorą, lub<strong>na</strong>przemian zdradą i nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą. Gdzież mieli szukać spotkania się z bogami, z dobrem izłemi duchami? Naturalnie tylko tam, gdzie bogowie i duchy przebywają, a siedliskiem ichwłaśnie cała okolica Erdoni i Dzai<strong>na</strong>.– Na <strong>taki</strong> szczyt zdoła wejść tylko ten, kto jest zrodzony z potomków Dżengiza –powiedział mi w pewnej chwili Pandita, wskazując ręką górę, porosłą bujną trawą i gęstemikrzakami. – Już w połowie góry brak tchu, i każdy śmiałek, <strong>który</strong> odważy się iść <strong>da</strong>lej,umiera. Przed paru laty Mongołowie otoczyli gromadę wilków, które, prze<strong>da</strong>rłszy się,pomknęły <strong>na</strong> schyłek tej góry i wszystkie padły, nie dobiegłszy szczytu. Tam, <strong>na</strong> tej górzeleżą koś<strong>ci</strong> orłów i sępów, argali i lekkich, jak podmuch wiatru, antylop-kabarg. Przebywa tamzły demon, czytający księgę losów ludzkoś<strong>ci</strong>.– Mam już odpowiedź! – pomyślałem. Widziałem <strong>na</strong> Zachodnim Kaukazie, pomiędzySuchum-Kale i Tuapse, górę, gdzie ginęły wilki, orły i sarny, a i człowiek zginąłby teżniezawodnie, gdyby nie siedział <strong>na</strong> koniu. Na zboczach góry wydobywają się z ziemi sucheźródła gazu węglowego, zabijające żywe stworzenia. Gaz węglowy trzyma się grubą warstwą<strong>na</strong>d ziemią, lecz jeździec, <strong>na</strong> szczęś<strong>ci</strong>e, ma głowę po<strong>na</strong>d tą atmosferą, tającą w sobie śmierć.Niezawodnie tu, <strong>na</strong> tej górze, w przybytku złego demo<strong>na</strong>, mamy to samo zjawisko. Leczjakże dobrze zrozumiałem religijny strach Mongołów i groźny urok tego miejsca dlaolbrzymich potomków Dżengiz-Cha<strong>na</strong>! Głowy ich są zawsze po<strong>na</strong>d trującą warstwą gazu, i<strong>na</strong> swych dużych, pięknych wierzchowcach mogą oni z łatwoś<strong>ci</strong>ą dotrzeć do szczytów górytajemniczej!Nawet geologicznie <strong>da</strong>je się potwierdzić to mniemanie. Do Erdeni zbliża się południowozachodnikoniec obwodu, obfitego w węgiel. Węgiel zaś jest właśnie źródłem gazów: kwasuwęglowego i metanu.Zły demon dosko<strong>na</strong>le korzystał z tego <strong>na</strong>turalnego laboratorjum chemicznego,dopomagając planom politycznym sławnych Dżengizydów.O kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e kilometrów <strong>na</strong>, zachód od Karakorumu <strong>na</strong> obszarach, <strong>na</strong>leżących do księ<strong>ci</strong>aDobczin-Dżamco, leży małe jeziorko, które czasami pali się czerwonym, dymiącympłomieniem, strasząc Mongołów i tabuny końskie. Jezioro, <strong>na</strong>turalnie, jest owiane legendą.Niegdyś spadł tu z nieba palący się kamień i głęboko wbił się w pierś stepu. Od czasu doczasu mieszkańcy przestworów podziemnych wypychają ten gorejący kamień <strong>na</strong>powierzchnię ziemi, a wtenczas zapala on wodę jeziora i znowu pogrąża się w ziemię. Niezwiedzałem tego jeziora, lecz jeden z kolonistów rosyjskich opowia<strong>da</strong>ł mi, że <strong>na</strong> jegopowierzchni pływa warstwa <strong>na</strong>fty, zapalająca się od ogniska pastuchów lub od pioru<strong>na</strong>.Bądź co bądź trudno zrozumieć powody, które po<strong>ci</strong>ągały do tego kraju wielkich władcówmongolskich, pełniących <strong>na</strong> Wschodzie swoje historyczne przez<strong>na</strong>czenie i pozostawiającychpo sobie znikające teraz grody, gdzie przebywali z wojskiem, otoczeni kultem religijnymprzez ubóstwiający ich <strong>na</strong>ród. Szczególne wrażenie pozostawiają ruiny Karakorumu, gdzieżył niegdyś i ukła<strong>da</strong>ł szerokie plany wspaniały i mądry Kubłaj Chan, zalawszy Zachód krwią,a Wschód promienną sławą.


94Wojowniczy gegeni Pandita długo modlił się <strong>na</strong> rui<strong>na</strong>ch, pośród <strong>który</strong>ch błąkały się <strong>ci</strong>enie<strong>da</strong>wno zmarłych władców świata, a dusza jego zrywała się do wielkich czynów i sławyDżengiza i Tamerla<strong>na</strong> Chromego.W powrotnej drodze, nie<strong>da</strong>leko od Dzain-Szabi, zaproszono <strong>na</strong>s do koczowiska bogategoMongoła, <strong>który</strong> właśnie postawił już był książęce jurty koloru szafirowego, upiększonedywa<strong>na</strong>mi i tkani<strong>na</strong>mi jedwabnemi. Gegeni przyjął zaproszenie. Wkrótce siedzieliśmy bardzowygodnie <strong>na</strong> miękkich poduszkach, i Pandita błogosławił Mongołów, kładąc im <strong>na</strong> głowyręce i przyjmując od nich tradycyjne „chatyki”.Po tej ceremonji po<strong>da</strong>no <strong>na</strong>m w olbrzymiej misie całego bara<strong>na</strong> ugotowanego, co czyni siętylko dla <strong>na</strong>jbardziej szanownych goś<strong>ci</strong>. Gegeni swoim nożem odkrajał tylne nogi: jednąwziął sobie, drugą po<strong>da</strong>ł mnie. Potem od<strong>ci</strong>ął kawał mięsa i ofiarował go <strong>na</strong>jmłodszemudziecku w jur<strong>ci</strong>e. Było to syg<strong>na</strong>łem do ogólnego jedzenia. W mgnieniu oka baran znikł,po<strong>ci</strong>ęty nożami <strong>na</strong> drobne kawałki. Po chwili w milczeniu rozlegało się mlaskanie warg,głośne żu<strong>ci</strong>e, zgrzyt zębów, trzask rozgryzanych koś<strong>ci</strong> i wysysanie z nich szpiku. Gdy gegeniskończył jeść swoją olbrzymią porcję, gospo<strong>da</strong>rz wyjął z ogniska kawałek skóry baraniej zwełną i po<strong>da</strong>ł ją „bogu”, trzymając obydwiema rękami. Pandita dobył znów noża, zeskrobałwęgiel, popiół i włosy, poczem zaczął od<strong>ci</strong><strong>na</strong>ć <strong>ci</strong>enkie plasterki tłuszczu i z apetytemspożywać. Jest to <strong>na</strong>jwytworniejszy i rzeczywiś<strong>ci</strong>e bardzo dobry przysmak mongolski, takzwany „suity”, t. j. ostra, mocno otłuszczo<strong>na</strong> wypukłość <strong>na</strong> piersi bara<strong>na</strong>, tuż pod szyją. Tenrodzaj <strong>na</strong>rośli ś<strong>ci</strong><strong>na</strong>ją wraz ze skórą i wełną i pieką w gorącym popiele ogniska. „Sułty”ofiarowuje gospo<strong>da</strong>rz <strong>na</strong>jbardziej poważanemu goś<strong>ci</strong>owi, <strong>który</strong> niema prawa dzielić się tymprzysmakiem, gdyż i<strong>na</strong>czej obraża ofiaro<strong>da</strong>wcę i gwał<strong>ci</strong> tradycję.Po obiedzie Mongoł zaproponował <strong>na</strong>m wyjazd <strong>na</strong> polowanie <strong>na</strong> „argali”, czyli baranyskalne, <strong>który</strong>ch duże stado pasło się <strong>na</strong> kamienistem płaskowzgórzu o parę kilometrów odjurt. Po<strong>da</strong>no <strong>na</strong>m świetne wierzchowce z bogato ozdobionemi kulbakami i uz<strong>da</strong>mi, przyczemkoń „boga” Gegeni miał rzemienie uzdy i rynsztunku przybrane skrawkami czerwonej i żółtejtkaniny; była to oz<strong>na</strong>ka godnoś<strong>ci</strong> księ<strong>ci</strong>a i wyższego dostojnika lamaickiego.Tłum konnych Mongołów pędził za <strong>na</strong>mi.Gdy zsiedliśmy z koni, postawiono <strong>na</strong>s za odłamami skał o 300 kroków jeden od drugiego.Mongołowie, rozdzieliwszy się <strong>na</strong> dwie partje, zaczęli otaczać górę, wznosząc się corazwyżej, i wkrótce znikli <strong>na</strong>m z oczu.Stałem nieruchomo za skałą. Czekałem dość długo, gdy <strong>na</strong>raz <strong>da</strong>leko pośród kamieni i skałcoś mignęło i znikło. Za chwilę ujrzałem z<strong>da</strong>leka, mknącego olbrzymiemi susami,wspaniałego „argali”, za <strong>który</strong>m pędziło, prawie płaszcząc się po ziemi, całe stado, skła<strong>da</strong>jącesię z 20–25 sztuk. Zakląłem ze złoś<strong>ci</strong>, gdyż byłem przeko<strong>na</strong>ny, że stado przerwało się przezMongołów, <strong>który</strong>ch nie było wpobliżu, aby zmienić kierunek u<strong>ci</strong>eczki argali. Lecz sięomyliłem. Z poza skał <strong>na</strong>gle wynurzył się jeździec i machnął kilka razy rękami. Stado,zakrę<strong>ci</strong>wszy młynka <strong>na</strong> miejscu, odrazu zmieniło kierunek i pomknęło ku mnie; tylko starybaran się nie uląkł i <strong>da</strong>ł drapaka tuż obok nieuzbrojonego Mongoła. Wypaliłem, i dwa baranypadły ranne śmiertelnie. Pandita zastrzelił jednego argali i niespodziewanie przebiegającąantylopę piżmową (gazella mosca Gabarga). Rogi jednego z argali, zabitych przeze mnie,ważyły przeszło 30 funtów, cho<strong>ci</strong>aż był to młody jeszcze okaz.W tej miejscowoś<strong>ci</strong> wszędzie się spotyka większe lub mniejsze stadka argali, które wcalesię nie obawiają ludzi, nigdy nie słysząc wystrzałów i nie z<strong>na</strong>jąc pogoni.Nazajutrz po powro<strong>ci</strong>e do Dzain-Szabi z wy<strong>ci</strong>eczki z Pandita wyruszyłem w wygodnejbryczce wraz ze starym kolonistą, jadącym ze mną w roli tłumacza, do Wan-Kure. Do dyszlabryczki był przywiązany rzemieniami drąg poprzeczny. Mongołowie podnosili dyszel wraz zdrągiem do góry, i pod drąg wjeżdżało czterech jeźdźców-ułaczenów, którzy kładli go sobie<strong>na</strong> kola<strong>na</strong> i odrazu ruszali galopem. Ztyłu za bryczką jechało jeszcze czterech ułaczenów dlazastąpienia pierwszych, wiodąc za sobą konie zapasowe.


95Przed opuszczeniem klasztoru poszedłem pożeg<strong>na</strong>ć się z gegeni, <strong>który</strong> ofiarował mi dużychatyk i zasypał mię podziękowaniami za lekarstwo, które mu po<strong>da</strong>rowałem.– Co za wspaniale lekarstwo! – wołał w zachwy<strong>ci</strong>e. – Czułem się po podróży zmęczony irozbity, zażywszy zaś twego lekarstwa, odrazu wyzdrowiałem. Dziękuję, dziękuję!Bie<strong>da</strong>czysko „bóg” przełknął „osmium-iryd”, <strong>który</strong> oczywiś<strong>ci</strong>e nie mógł mu zaszkodzić,ponieważ zaś po przyję<strong>ci</strong>u tego środka poczuł się lepiej (według swego mniemania), zwracamwięc uwagę lekarzy <strong>na</strong> ten zadziwiający wy<strong>na</strong>lazek; do<strong>da</strong>m tylko jeszcze, że nie jestempewien, czy Pandita połknął zawartość rurki, czy również i rurkę szklaną.ZWIASTUN ŚMIERCI.Gdy odjechaliśmy kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e kilometrów, zobaczyliśmy z góry długi wąż jeźdźców,przejeżdżających przez błotnistą równinę. Był to jakiś z<strong>na</strong>czny oddział, liczący około 300ludzi. Po upływie pół godziny moja bryczka zrów<strong>na</strong>ła się z czołem oddziału <strong>na</strong> brzegugrząskiego i głębokiego potoku.Był to oddział, złożony z Mongołów, Burjatów i Tybetańczyków, uzbrojonych w karabinyrosyjskie. Na czele jechało dwóch jeźdźców. Jeden z nich w czarnej „burce” kaukaskiej, wolbrzymiej barankowej czapie i z czerwonym „baszłykiem”, rozwiewającym się <strong>na</strong> plecach<strong>na</strong>kształt skrzydeł drapieżnego ptaka, ruszył ku mnie zagrodził mi drogę i głosem głuchymrzu<strong>ci</strong>ł szereg pytań:– Kto? Skąd? Dokąd?Odpowiedziałem również lakonicznie.Wtedy jeździec podjechał jeszcze bliżej i rzekł:– Oddział <strong>na</strong>sz kieruje się <strong>na</strong> zachód, dokąd został wysłany przez baro<strong>na</strong> Ungern vonSternberga pod dowództwem rotmistrza Wan<strong>da</strong>łowa, ja zaś towarzyszę mu, jako sędziawojenny. Jestem kapitan Bezrodnow.Przy tych słowach <strong>na</strong>gle roześmiał się głośno. Jego zuchwała, zwierzęca twarz wy<strong>da</strong>ła misię dziwnie wstręt<strong>na</strong>. Ukłoniwszy się, wymówiłem swoje <strong>na</strong>zwisko i kazałem ruszać.– Przepraszam! – zawołał kapitan i znowu zagrodził ułaczenom drogę. – Nie mogę puś<strong>ci</strong>ćpa<strong>na</strong> <strong>da</strong>lej. Mam z panem bardzo dużo do pomówienia w ważnej sprawie. Jestem zmuszonyzawró<strong>ci</strong>ć pa<strong>na</strong> do Dzain-Szabi.Protestowałem, pokazując pismo pułk. Kazagrandi, lecz oficer przerwał mi zimnymgłosem.– Pisać listy to rzecz Kazagrandiego, a zmusić pa<strong>na</strong> do powrotu do Dzai<strong>na</strong> jest mojąsprawą. Proszę teraz od<strong>da</strong>ć mi broń!Uczynić tego nie ch<strong>ci</strong>ałem <strong>na</strong>wet w razie, gdyby mi groziło niebezpieczeństwo.– Niech pan mi powie szczerze – rzekłem z oburzeniem – czy to jest oddział, walczący zbolszewikami, czy, co jest pewniejsze – czerwo<strong>na</strong> ban<strong>da</strong>?– Upewniam pa<strong>na</strong> – rzekł, podjeżdżając, drugi oficer, Burjat Wan<strong>da</strong>łow – że jest to oddziałz dywizji generała baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>. Już blisko trzy lata walczymy z sowietami.– Tembardziej więc nie mogę od<strong>da</strong>ć panom broni – spokojnie <strong>ci</strong>ągnąłem <strong>da</strong>lej – gdyżprzewiozłem ją przez kordony bolszewickie, walczyłem nią, a teraz mam być rozbrojonyprzez <strong>taki</strong>ch samych, jak ja, wrogów bolszewizmu? Nie mogę pogodzić się z tą myślą,panowie!Oficerowie spoglą<strong>da</strong>li <strong>na</strong> siebie ze zdumieniem i zakłopotaniem.Zrozumiałem, że mój protest nie pomoże i, skorzystawszy z ich chwilowego zmieszania,<strong>ci</strong>snąłem <strong>na</strong>gle mój karabin i rewolwer do potoku.Bezrodnow aż zzieleniał ze złoś<strong>ci</strong>.– Oswobodziłem siebie i was od hańby – rzekłem.


96Bezrodnow gwałtownie zawró<strong>ci</strong>ł konia i odjechał. Cały oddział zaczął posuwać się za nim,i tylko dwóch ostatnich jeźdźców stanęło za moją bryczką i kazali ułaczenom ruszać zaoddziałem. A więc byłem aresztowany!... Jeden z konwojujących mię ludzi był Rosjaninem.Pamiętam to bydlę.Nazywał się Bog<strong>da</strong>nów, a był, jak mówił, studentem politechniki piotrogrodzkiej.Dowiedziałem się od niego że oddział kieruje się do Uliasutaju dla „zaprowadzenia tamładu”, i w tym celu Bezrodnow ma w kieszeni kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e wyroków śmier<strong>ci</strong>, już podpisanychprzez „krwawego” baro<strong>na</strong>. Bog<strong>da</strong>nów, mówiąc to, śmiał się głośno, bezczelnie patrząc mi woczy.Rozmowa ta przeko<strong>na</strong>ła mię, że wyrok śmier<strong>ci</strong> zapadł też i <strong>na</strong> mnie za ratowanieUliasutaju od dzikiego pogromu i za uczestniczenie w konferencji chińsko-mongolskiej, którazapobiegła wojnie pomiędzy Chińczykami i Mongołami <strong>na</strong> Zachodzie.– Bardzo głupio się stało! – myślałem, wlokąc się za oddziałem. – Warto było bić się zczerwonemi oddziałami, przedzierać o mrozie i głodzie przez Urianchaj i Mongolję, omal niezginąć w Tybe<strong>ci</strong>e, aby teraz oto tu zginąć od kuli Mongoła z oddziału Bezrodnowa gdzieś podDzainem! Dla <strong>taki</strong>ej frajdy nie trzeba było iść tak <strong>da</strong>leko! W pierwszej lepszej „czece” <strong>na</strong>Syberji miałbym możność <strong>da</strong>wniej pożeg<strong>na</strong>ć się z ży<strong>ci</strong>em.Wiedziałem, że Bezrodnowowi nie u<strong>da</strong> się rozstrzelać mię, gdyż miałem przy sobiez<strong>na</strong>czną ilość cyjanku potasu, pożytecznego środka w przygo<strong>da</strong>ch tego rodzaju.Gdy, wlokąc się ogromnie powolnie, przeszliśmy ostatni przed Dzainem łańcuchniewysokich wzgórz spostrzegłem w dolinie, gdzie stał klasztor, oddział, <strong>który</strong> już stawiał<strong>na</strong>mioty, rozkulbaczał konie i pętał im nogi, aby puś<strong>ci</strong>ć <strong>na</strong> paszę.Bezrodnow jed<strong>na</strong>k zatrzymał się w domu jednego kolonistów i <strong>na</strong>tychmiast zawezwał międo siebie.Kapitan przyjął mię <strong>na</strong>dspodziewanie grzecznie i <strong>na</strong>lał mi duży kieliszek wódki, gdyżsiedział właśnie przy obiedzie.Podziękowałem, lecz nie ch<strong>ci</strong>ałem pić.– Gniewa się pan? – uśmiechnął się kapitan.– W stosunku do gwałtu, uczynionego <strong>na</strong>de mną, słabo powiedziane! – odparłem: – Jestemoburzony i będę szukał zadośćuczynienia.– To pańskie prawo! – poważnie rzekł kapitan.– A – a! – pomyślałem. – Przysługują mi jeszcze jakieś prawa, więc śmierć nie teraz mijeszcze sądzo<strong>na</strong>.Zaspokoiwszy głód, Bezrodnow przeprosił mię, że jadł w mojej obecnoś<strong>ci</strong>, i zaprosił doprzyległego pokoju.– Niech pan wybaczy, że musiałem go zatrzymać i zmusić do powrotu – zaczął – lecz panraczy zrozumieć, iż, mając rozkaz baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>, „zlikwidowania” Uliasutaju, ch<strong>ci</strong>ałemsłyszeć od tak czynnego uczestnika wypadków o ich przebiega, aby sprawiedliwoś<strong>ci</strong> mniejlub więcej stało się zadość.Nie wchodząc w ocenę poszczególnych jednostek, skreśliłem w przybliżeniu obraz ży<strong>ci</strong>a iprzebieg z<strong>da</strong>rzeń, które wstrząsnęły nieszczęśliwem miastem. Z uwag Bezrodnowazrozumiałem, komu w Uliasutaju grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, i byłem zdumionybogactwem szczegółów, które posia<strong>da</strong>ł kapitan, a także dobremi informacjami, dotyczącemigrupy Poletiki i pułkowników Pilipowych, co zupełnie potwierdziło moje co do nichpodejrzenia.Gdy skończyliśmy rozmowę, Bezrodnow wstał i, wy<strong>ci</strong>ągając do mnie dłoń, rzekł:– Bardzo mi się podoba duma pańska, gdy <strong>na</strong>m pan odmówił od<strong>da</strong>nia broni. Zech<strong>ci</strong>ej panprzyjąć ode mnie ten upominek i jeszcze raz wybaczyć zwłokę w jego podróży.Mówiąc to, wy<strong>ci</strong>ągnął ku mnie dosko<strong>na</strong>ły pistolet Mauzera, ze srebrną rękojeś<strong>ci</strong>ą i,grzecznie uśmiechając się, oz<strong>na</strong>jmił mi, że bryczka i świeże konie czekają <strong>na</strong> mnie.


97W kilka minut później jechałem już z Dzai<strong>na</strong>, mając w kieszeni przepustkę kapita<strong>na</strong> <strong>na</strong>wypadek spotkania się z jego patrolami, które miały rozkaz zatrzymania wszystkich jadącychi odstawienia ich do sztabu oddziału.JAZDA „URGĄ”.Znowu jechaliśmy okolicami z<strong>na</strong>nemi. Przebyliśmy górę, skąd dojrzałem oddziałWan<strong>da</strong>łowa, potok, do którego wrzu<strong>ci</strong>łem swoją broń, i równinę, gdzie, wlokąc się podeskortą Bog<strong>da</strong>nowa, miałem dużo <strong>ci</strong>ężkich i przykrych myśli.Na pierwszym urtonie (stacja, gdzie się zmienia, konie) czekała <strong>na</strong> mnie niemiłaniespodzianka. Nie z<strong>na</strong>leźliśmy tu wcale koni, gdyż zabrał je z sobą oddział Wan<strong>da</strong>łowa. Wjur<strong>ci</strong>e był tylko dozorca z dwoma sy<strong>na</strong>mi. Gdy pokazałem mu swoją „dzarę” 6 , dozorca ożywiłsię i oz<strong>na</strong>jmił, że <strong>na</strong> mocy dokumentu posia<strong>da</strong>m prawo jazdy „urgą”, i że konie dla mnie będąwkrótce.Wskoczył <strong>na</strong> okulbaczonego wierzchowca-byka, skinął <strong>na</strong> dwóch moich ułaczenów i,wziąwszy długi, <strong>ci</strong>enki drążek z pętlą, czyli „urgą”, <strong>na</strong> końcu, i kilka uzd, ruszył w stepdobrym kłusem.Bryczka jechała za nim.Zjechaliśmy wbok od <strong>na</strong>szej drogi i w godzinę potem ujrzeliśmy duży tabun koni.Dozorca i ułaczeni zapomocą „urgi” bardzo zręcznie i szybko złapali kilka koni i ztriumfem prowadzili je do bryczki. Nagle ze wszystkich stron zjawili się konni pastuchowie i,widząc, co się świę<strong>ci</strong>, mknęli ku <strong>na</strong>m, co koń wyskoczy. Lecz, gdy dozorca odczytał im moją„dzarę”, pastuchowie z pokorą okulbaczyli złapane zwierzęta i zastąpili poprzednich„ułaczenów”, którzy spokojnie odjechali do domów, prowadząc swoje wierzchowce. Przyjeździe „urgą”, podróżuje się nie zwykłym szlakiem urtońskim, lecz od tabunu do tabunu,gdzie się chwyta coraz to nowe konie, i gdzie ułaczenów zastępują właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ele tabunu lub ichrobotnicy. Wszyscy Mongołowie starają się przytem jak <strong>na</strong>jprędzej odbyć tę powinność,mkną, jak szaleńcy, dążąc do <strong>na</strong>jbliższego tabunu innego właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela. Podróżnik, posia<strong>da</strong>jącyprawo <strong>na</strong> „urgę”, może osobiś<strong>ci</strong>e złapać potrzebną ilość koni i, o ile nie zjawi się ichwłaś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>el lub pastuch. odjechać, zostawiając konie w <strong>na</strong>stępnym tabunie. Mongołowie nielubią poszukiwać swoich koni w cudzych tabu<strong>na</strong>ch, więc <strong>na</strong>tychmiast zjawiają się i wchodząw rolę ułaczenów.Droga, oraz szlak urtoński, <strong>który</strong>m jechałem, były zupełnie niezaludnione, gdyż w tychokolicach Mongołowie, <strong>na</strong>straszeni potyczkami i <strong>ci</strong>ągłemi rekonesansami mongolskich irosyjskich oddziałów, zwinęli urtony i koczowiska i odeszli w góry, gdzie, nie bacząc <strong>na</strong> <strong>na</strong>gąi pustą okolicę, umieją się kryć i znikać bez śladu.Dzięki tym okolicznoś<strong>ci</strong>om przejechałem około 350 kilometrów przez część bezludnąśrodkowej Mongolji w granicach cha<strong>na</strong>tów Sain Noin i Tuszetu.Dało mi to możność uczynienia szeregu spostrzeżeń <strong>na</strong>d miejscową, <strong>na</strong>der interesującąfauną. Spotykałem coraz częś<strong>ci</strong>ej olbrzymie sta<strong>da</strong> antylop mongolskich (gazella gutturosaoraz gazella subgutturosa). Niektóre z tych stad liczyły po 5000 sztuk. Na skalistych zboczachgór widziałem nieraz grupy dumnych i ostrożnych argali (ovis ammon), niewielkie sta<strong>da</strong>antylop piżmowych (gazella Cabarga); w gaikach, schowanych w głębi wąwozów, szarp,bystre dziki (sus scrofa) z bru<strong>na</strong>tnemi pręgami <strong>na</strong> grzbietach zawzię<strong>ci</strong>e ryły ziemię; <strong>na</strong>wysoko położonych pastwiskach „alpejskich” wspaniałe jelenie – vapiti – żerowały, lubschodziły niżej i ch<strong>ci</strong>wie lizały białe plamy zwietrzałej soli, któremi pokryta była ziemia.Kilka razy <strong>na</strong> widnokręgu zamajaczyły, jak widma mknące, dzikie konie (equus –primigenius Przewalski) i dzikie osły (equus hemionus).6 Urzędowy dokument mongolski, <strong>na</strong><strong>da</strong>jący prawo korzystania z koni pocztowych.


98Spotykałem też i starannie obserwowałem kolonje świstaków.Na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych widniały tysiące małych pagórków, podktóremi moż<strong>na</strong> było zauważyć głębokie, szerokie nory. Były to siedziby świstaków, tych<strong>na</strong>jwiększych okazów z rodzaju gryzoniów. Pomiędzy norami stale przebiegały i krę<strong>ci</strong>ły sięzwierzątka żółte lub bru<strong>na</strong>tne, dosięgające czasem wielkoś<strong>ci</strong> średniego psa. Biegały <strong>ci</strong>ężko,przechylając się z jednego boku <strong>na</strong> drugi, przyczem skóra <strong>na</strong> ich tłustych kadłubach fałdowałasię i ruszała, jakgdyby była za szeroka. Świs<strong>taki</strong> są dosko<strong>na</strong>łymi górnikami –poszukiwaczami rudy. W usypywanych przez nich pagórkach od<strong>na</strong>jdowano nieraz złoto,cynę, miedź i ołów, które wykopują one z ziemi przy budowaniu nor. Zwykle, gdy świstakjest nie<strong>da</strong>leko od swojej nory, <strong>na</strong>gle zatrzymuje się, sia<strong>da</strong> <strong>na</strong> tylnych łapach i zamienia się wnieruchomy słupek, <strong>który</strong> łatwo moż<strong>na</strong> wziąć za kamień lub kawał wystającego z ziemidrzewa. Gdy spostrzega jeźdźca, zaczy<strong>na</strong> mu się <strong>ci</strong>ekawie przyglą<strong>da</strong>ć, gwiżdżąc przytemprze<strong>ci</strong>ągle. Myśliwi korzystają z tego dla swoich celów, Z<strong>na</strong>jąc <strong>ci</strong>ekawość zwierząt, pełzną wstronę nor, wymachując kijkiem z uwiązaną <strong>na</strong> jego końcu szmatką. Cała uwaga świstakaskierowuje się wtedy <strong>na</strong> niez<strong>na</strong>ny, za<strong>ci</strong>ekawiający go przedmiot, i dopiero kula,przeszywająca biedne zwierzątko, rozstrzyga domysły, rojące się w jego okrągłej główce.Mongołowie chętnie polują <strong>na</strong> świs<strong>taki</strong>, zabijając rocznie do dwóch miljonów sztuk. Tłuste ismaczne mięso świstaka zja<strong>da</strong>ją, skórki zaś sprze<strong>da</strong>ją Chińczykom, którzy eksportują je doChin. Tam zaś futro tych zwierzątek jest ogromnie poszukiwane pośród <strong>na</strong>jszerszych warstwspołeczeństwa, gdyż jest lekkie, <strong>ci</strong>epłe i tanie.Świstak jed<strong>na</strong>k bywa też niebezpieczny dla ludzkoś<strong>ci</strong>, gdyż <strong>na</strong>jzwyklejszą chorobą tegogryzonia jest straszliwa dżuma, łatwo udzielająca się ludziom.Nader podniecającą scenę obserwowałem pewnego razu nie<strong>da</strong>leko rzeki Orcho<strong>na</strong>j wgranicach posiadłoś<strong>ci</strong> księ<strong>ci</strong>a Bejle-Sando.Spotkałem tam tysiące nor, i trzeba było wielkiej uwagi ułaczenów, aby konie niepołamały sobie nóg w dołach, powyrywanych przez świs<strong>taki</strong>. Naraz spostrzegłem dużegoorła, <strong>który</strong> zawisł wysoko w powietrzu, upatrując zdobyczy. W pewnej chwili spadł on <strong>na</strong>ziemię, jak kamień, i usiadł <strong>na</strong> pagórku tuż za norą, gdzie przed chwilą schował się świstak.Orzeł siedział nieruchomo, jak posąg ze spiżu lub z czarnego marmuru. Świstak po kilkuminutach wybiegł z nory i skierował się do nory sąsia<strong>da</strong> widocznie z jakiemiś świeżemi iważnemi nowi<strong>na</strong>mi, tyczącemi się może mojej grzmiącej i skaczącej bryczki?Orzeł <strong>na</strong>tychmiast <strong>ci</strong>ężko zeskoczył z pagórka, usiadł przed norą świstaka i jednemskrzydłem szczelnie zakrył wejś<strong>ci</strong>e do niej.Świstak zaś, posłyszawszy szmer, zatrzymał się, spojrzał w stronę swojej siedziby i zprzeraźliwym gwizdem ruszył do ataku, chcąc się dostać do swego domu, gdzie pozostawiłrodzinę. Rozpoczęła się bitwa. Orzeł walczył swobodnem skrzydłem i dziobem, nieotwierając wejś<strong>ci</strong>a do nory; świstak zaś skakał <strong>na</strong> wroga z wielką odwagą, lecz wkrótce padł,otrzymawszy kilka <strong>ci</strong>osów w głowę. Wtedy dopiero orzeł zwinął skrzydło, zbliżył się doleżącego prze<strong>ci</strong>wnika, dobił go uderzeniem potężnego dzioba i, z trudem go podniósłszy,odle<strong>ci</strong>ał w miejsce bezpieczne <strong>na</strong> smaczne i obfite śnia<strong>da</strong>nie.Opowia<strong>da</strong>no mi jed<strong>na</strong>k, że czasem świstakowi u<strong>da</strong>je się zwalczyć orła, odgryzłszy munogę ze straszliwemi szpo<strong>na</strong>mi i zmusiwszy w ten sposób do u<strong>ci</strong>eczki.W miejscach, prawie zupełnie pozbawionych roślinnoś<strong>ci</strong>, gdzie tylko tu i owdzie wystają zsuchej ziemi źdźbła trawy, spotykałem inne gryzonie, tak zwane po mongolsku „imurany”. Sąto bardzo ruchliwe zwierzątka, szybkie w biegu, nie większe od wiewiórki, futerko mająkoloru szarego piasku, dosko<strong>na</strong>le przystosowane do ogólnego tła miejscowoś<strong>ci</strong>. Setki ichśmigają po stepie, zbierając przyniesione z wiatrem <strong>na</strong>sio<strong>na</strong> roślin, i żyją spokój nie, dopókiludzie nie zwrócą niebezpiecznej uwagi <strong>na</strong> ich skórki. Nory mają one w posta<strong>ci</strong> głębokich,okrągłych dziur w twardej ziemi. „Imuran” posia<strong>da</strong> od<strong>da</strong>nego sobie przyja<strong>ci</strong>ela, <strong>który</strong>m jest


99wielki skowronek stepowy (Larca flava), żółtoszary z bru<strong>na</strong>tną główką i z grzbietem koloru<strong>ci</strong>emnej rdzy.Spostrzegłszy mknącego imura<strong>na</strong>, ptaszek <strong>na</strong>tychmiast podlatuje do niego, sia<strong>da</strong> mu <strong>na</strong>grzbiet i, <strong>na</strong>przemian śpiewając lub trzepocąc skrzydełkami i łapiąc pasożyty, trapiąceprzyja<strong>ci</strong>ela, odbywa wesołą konną przejażdżkę ku widocznemu zadowoleniu imura<strong>na</strong>,zamaszyś<strong>ci</strong>e wywijającego długim ogonkiem z <strong>ci</strong>emną kitą <strong>na</strong> końcu. Mongołowie <strong>na</strong>zywająimura<strong>na</strong> „rumakiem wesołego skowronka”.Skowronek i imuran mogą służyć za przykład tak zwanej „obronnej symbiozy”. Imuranwyrzuca z nory robaczki, liszki i różne odpadki swego gospo<strong>da</strong>rstwa, z czego korzysta znówskowronek, w tych pozbawionych pokarmu miejscowoś<strong>ci</strong>ach. Ptak zaś zastępuje swemuprzyja<strong>ci</strong>elowi wartę: gdy spostrzeże krążącego sępa, <strong>na</strong>tychmiast wy<strong>da</strong>je dwa krótkie gwizdkitrwożne i zapa<strong>da</strong> gdzieś pod kamień lub w dołek, zlewając się bez śladu z szarożółtąpowierzchnią stepu. Po tym syg<strong>na</strong>le żaden imuran nie wymknie się już ze swychpodziemnych labiryntów, oczekując spokojnie <strong>na</strong> wesołą arję skowronka, gdy nieprzyja<strong>ci</strong>elodle<strong>ci</strong>.W ten sposób w warunkach przyjaznego sąsiedztwa żyją w mongolskich stepachgłodowych i w pustyni skowronek i jego „koń” – imuran (Lagomys la<strong>da</strong>censis).W kilku miejscach Mongolji, a mianowi<strong>ci</strong>e w dolinie rz. Mureni i <strong>na</strong> granicy Bargispotkałem jeszcze jednego gryzonia stepowego.Był to czarny szczur stepowy z rodzaju Microtus, podobny z kształtu <strong>ci</strong>ała, z zabarwienia ibraku ogo<strong>na</strong> do zwykłego kreta. Szczury żyją kolonjami i są świetnymi gospo<strong>da</strong>rzami, robiącolbrzymie zapasy żywnoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> zimę; mają one część swoich spichlerzy <strong>na</strong> powierzchni ziemi.Nie<strong>da</strong>leko od okrągłego otworu, prowadzącego do nory, szczur ukła<strong>da</strong> wysoki <strong>na</strong> 2 stopystóg, sia<strong>na</strong>. Swemi wystającemi, przedniemi zębami „kosi” trawę, suszy ją i skła<strong>da</strong> wprawidłowy, okrągły stóg w środku którego chowa w dołku, wykopanym w ziemi, <strong>na</strong>sio<strong>na</strong> ikorzenie pokarmowe.Jed<strong>na</strong>k w obawie, iż wś<strong>ci</strong>ekłe wichry zimowe mogą zburzyć jego pracę, szczur wy<strong>na</strong>lazłsposób <strong>na</strong> zaradzenie złemu. Ś<strong>ci</strong><strong>na</strong> on trzy <strong>ci</strong>enkie gałązki jakiegoś krzaka i przetyka niemiswój stóg, związując gałązki zapomocą mocnej trawy <strong>na</strong> wierzchołku stogu. Taki stóg jestzabezpieczony od zburzenia, gdyż jest on <strong>taki</strong> mocny, iż kopnię<strong>ci</strong>em nogi nie mogłem gorozwalić. Konie i wielbłądy starannie poszukują tych stogów, gdyż są one ułożone z<strong>na</strong>jsmaczniejszych i <strong>na</strong>jpożywniejszych gatunków trawy.W dolinie Orcho<strong>na</strong>, porosłej wysoką, dobrą trawą spotykałem duże sta<strong>da</strong> kuropatw –jaskółek, czyli „salg” (Perdrix hirundo-Salga), które są charakterystycznym dla Mongoljiokazem ornitologicznym, zamieszkującym zarówno stepy, jak i pustynię. Ten rodzajkuropatw posia<strong>da</strong> jasno-szare „mimetyczne” zabarwienie i dwa długie pióra sterowe wogonie, co właśnie podczas lotu <strong>na</strong><strong>da</strong>je tym ptakom, stale świergocącym, wielkiepodobieństwo do dużych jaskółek. Samiec-kuropatwa w szarem opierzeniu ma bru<strong>na</strong>tnoczekoladoweplamy <strong>na</strong> grzbie<strong>ci</strong>e i <strong>na</strong> skrzydłach, nogi zaś pokryte krótkiemi, lecz gęstemi itwardemi piórami.Dzięki jeździe „urgą” poczyniłem cały szereg <strong>ci</strong>ekawych spostrzeżeń zoologicznych, z<strong>który</strong>ch <strong>na</strong>jcenniejsze były obserwacje <strong>na</strong>d dzikiem! końmi i osłami, które <strong>na</strong>ogół są do siebiepodobne: jed<strong>na</strong>kowej szaro-żółtawej barwy z bru<strong>na</strong>tną lub czarną pręgą, idącą przez grzbiet.Okazy te nie są większe od koni kurlandzkich lub fińskich, tylko nogi mają krótsze i bardziejkrępe. Dziki koń (Equus primigenius Przewalski) ma dłuższą pręgę <strong>ci</strong>emną.Dziki osioł (Equus Hemionus) ma czasem pręgi do<strong>da</strong>tkowe, spuszczające się <strong>na</strong> boki,krótszą grzywę i ogon długoś<strong>ci</strong> średniej, dłuższe uszy i z<strong>na</strong>cznie szybszy bieg. Mongołowie<strong>na</strong>zywają dzikie konie i osły kulo<strong>na</strong>mi; polują <strong>na</strong> nie z powodu smacznego ich mięsa. Są todzikie zwierzęta i nigdy nie zbliżają się do tabunów koni oswojonych.


100Mongołowie wieźli mię szybko i ucz<strong>ci</strong>wie, zbytnio nie od<strong>da</strong>lając się od wytkniętegokierunku i otrzymując w <strong>na</strong>grodę za to srebrne dolary chińskie, <strong>który</strong>ch pewną ilośćzarobiłem w Uliasutaju lekcjami francuskiego i angielskiego, udzielanemi kupcom chińskim ikolonistom rosyjskim.Lecz widocznie przyzwyczajenie moje do siodła, <strong>na</strong> którem zrobiłem już 5000 milangielskich <strong>da</strong>ło mi się we z<strong>na</strong>ki. Trzęsienie i kołysanie się mojej bryczki rozbiło międoszczętu. Skacząc przez kamienie, nory świstaków i rowy, bryczka mknęła unoszo<strong>na</strong> przezczwórkę dzikich koni, klekotała, trzeszczała i jęczała, i chyba tylko przez opór, a może dlapodtrzymania reputacji „wygodnych powozów mongolskich” nie rozsypała się <strong>na</strong> kawałki.Wszystkie stawy, głowa, zęby, <strong>na</strong>wet oczy zaczęły mię boleć. Jęczałem i kląłem. Wresz<strong>ci</strong>edostałem ostrego paroksyzmu ischiasu. Do ra<strong>na</strong> nie zmrużyłem oka, nie mogłem leżeć, anisiedzieć. Gałą noc przespacerowałem pomiędzy jurtami jakiegoś koczowiska, utykając <strong>na</strong>chorą nogę i jęcząc boleśnie, oraz słuchając potężnego i niezupełnie muzykalnego chrapaniapastuchów; od czasu do czasu staczałem energiczne walki z całą zgrają czarnych, złych psów,marzących o dobrej kolacji z mięsa niez<strong>na</strong>nego cudzoziemca, błąkającego się nocami postepie.Nazajutrz wyruszyliśmy w <strong>da</strong>lszą drogę, lecz jechaliśmy tylko do południa. Czułem siębardzo źle; ból stał się nie do zniesienia. Zatrzymałem się w jakiejś jur<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> skraju małegoklasztoru i postanowiłem się leczyć. Lecz cho<strong>ci</strong>aż połknąłem cały zapas swojej aspiryny ichininy, ból nie zmniejszał się wcale, prze<strong>ci</strong>wnie, coraz gorzej się potęgował.Wresz<strong>ci</strong>e gospo<strong>da</strong>rz jurty zapytał mię, czy nie ch<strong>ci</strong>ałbym poradzić się dosko<strong>na</strong>łegolekarza-lamy. Poradziłbym się chętnie <strong>na</strong>wet djabła, aby mi tylko ulżył cokolwiek.Po kilku minutach wysoki, chudy i <strong>na</strong>der poważny lama trzymał mię za puls;skrzyżowawszy mi obydwie ręce. wysłuchał bi<strong>ci</strong>a serca, opukał całe <strong>ci</strong>ało i rzekł:– Jesteś zdrów, jak ten dziki „jak”, lecz rozbiła <strong>ci</strong>ę jaz<strong>da</strong> <strong>na</strong> siodle, a reszty doko<strong>na</strong>łabryczka. Dam <strong>ci</strong> dwa proszki. Jeden wypij z gorącą wodą, drugi – z zimną. Przez nocbędziesz <strong>ci</strong>erpiał, rano wsiądziesz <strong>na</strong> koń. Wszystko minie... Om! Om!Otrzymawszy honorarjum, przyniósł proszki i sam mi je przyrządził. Były one obrzydliwiegorzkie i jak-gdyby przetłuszczone. Po chwili poczułem gwałtowne bi<strong>ci</strong>e serca, potemprzypływ krwi do głowy i straszny, wzmagający się ból w nodze i grzbie<strong>ci</strong>e, co zmusiło międo wstania i wyjś<strong>ci</strong>a z jurty; zacząłem biegać, żeby choć trochę zapomnieć o bólu.– To dobrze! – <strong>ci</strong>eszył się mój lekarz – lama, wypijając dziesiątą miseczkę herbaty. – Lekidziałają!W duchu życzyłem mu wszelkich klęsk europejskich i mongolskich; biegałem, sia<strong>da</strong>łem,aby za chwilę znowu się porwać z miejsca i <strong>rozpocząć</strong> chodzenie, raczej gonitwę, chwytającsię co chwila za nogę i grzbiet. Tak przeszła noc. Przy pierwszych blaskach świtu, ból począłsię zmniejszać, a gdy lama odsłonił płachtę <strong>na</strong> wierzchołku jurty, wpuszczając różowepromienie słońca, zjawiającego się z poza gór, zmówił krótki pa<strong>ci</strong>erz poranny, poczemzwró<strong>ci</strong>ł się do mnie ze słowami powitania, już byłem zdrów.Z apetytem zjadłszy śnia<strong>da</strong>nie, kazałem okulbaczyć dla siebie konia i jechałem obokbryczki, w której paradował mój przewodnik, stary kolonista.Podczas kulbaczenia koni do jurty <strong>na</strong>gle podjechał pułkownik Filipów. Oz<strong>na</strong>jmił mi on, żekapitan Bezrodnow zatrzymał całą ich grupę w Dzain-Szabi, pozwalając tylko jemu jednemujechać do Wan-Kure dla spotkania się z baronem Ungernem, którego tam właśnieoczekiwano.Tak opowia<strong>da</strong>ł pułkownik Filipów, a w tym samym czasie całą jego grupę stra<strong>ci</strong>liMongołowie i Tybetańczycy Bezrodnowa w ponurym wąwozie Dzaińskim. Tego jed<strong>na</strong>kwtedy Filipów nie wiedział, jak również nie wiedział, że przed nim już przemknął do Wa<strong>na</strong>goniec z listem kapita<strong>na</strong> do krwawego baro<strong>na</strong>...


101Filipów ogromnie się śpieszył i, wypiwszy <strong>na</strong>prędce herbatę, ruszył <strong>da</strong>lej, zamierzającprzed wieczorem być w Wan-Kure, gdzie stał obóz pułk. Kazagrandiego.STARY WRÓŻBIARZ.Opuś<strong>ci</strong>wszy klasztor, jechaliśmy drogą urtońską. Konie były słabe i zniszczone <strong>ci</strong>ągłąjazdą z rozkazu pułk. Kazagrandiego oraz miejscowego „choszunnego” księ<strong>ci</strong>a, Dajczyn-Wa<strong>na</strong>. Prócz tego do Wan-Kure podążał Pandita Gegeni z 30 jeźdźcami eskorty, śpiesząc <strong>na</strong>spotkanie z baronem Ungernem.Zmuszeni byliśmy zanocować <strong>na</strong> ostatnim urtonie, poprzedzającym klasztor, gdziedozorcą był stary, otyły Mongoł; oprócz niego w jur<strong>ci</strong>e zastaliśmy jego sy<strong>na</strong>, młodegoolbrzyma o pięknej, śmiałej twarzy.Gdym z zachwytem spoglą<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> tak wspaniały okaz ludzki, stary, uśmiechając się z dumą,rzekł:– Ten młodzik zrobi swoje w ży<strong>ci</strong>u! Już teraz z rozkazu księ<strong>ci</strong>a gołemi rękami schwytał wgórach stare zdziczałe jaki i przywlókł je do książęcej jurty. Książę <strong>da</strong>ł mu zato tytuł„meri<strong>na</strong>” 7 .Młodzian <strong>na</strong>wet nie spojrzał <strong>na</strong> <strong>na</strong>s; siedział zadumany i palił fajkę.Wieczorem, po kolacji stary wziął łopatkę baranią, starannie ją oczyś<strong>ci</strong>ł nożem, opalił doczar<strong>na</strong> <strong>na</strong> węglach, Otrząsnął z popiołu i zaczął uważnie rozpatrywać ją pod światło ogniska.– Będę <strong>ci</strong> wróżył... – rzekł i <strong>na</strong>gle urwał, z przerażeniem patrząc mi w oczy– Cóżeś zobaczył? – spytałem, uśmiechając się.– Milcz! – szepnął Mongoł. – Widziałem rzecz straszną...Znowu położył kość <strong>na</strong> węgle, potem zaczął ją oglą<strong>da</strong>ć ze wszystkich stron, szepcącmodlitwy i zaklę<strong>ci</strong>a.Przejmującym i wystraszonym głosem szeptał przepowiednie:– Ponura śmierć od wysokiego człowieka o rudych włosach i białej, jak mleko, twarzystanie za tobą i będzie czyhać, długo, długo. Inny znów biały człowiek stanie się twoimprzyja<strong>ci</strong>elem... Stra<strong>ci</strong>sz wielu z<strong>na</strong>jomych, zanim <strong>na</strong>stąpi czwarty dzień... gdyż umrą oddługiego noża... Już widzę, jak ich <strong>ci</strong>ała szarpią psy... Pamiętaj o małym trójką<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>wierzchołku dużego... Strzeż się człowieka o głowie w kształ<strong>ci</strong>e siodła. Ten będzie szukałtwojej śmier<strong>ci</strong>... Przez krzyż, z<strong>na</strong>k śmier<strong>ci</strong>, widzę szczelinę w koś<strong>ci</strong>. Śmierć może odejść...Zbierz siły i odwagę!Pijąc herbatę, długo siedzieliśmy jeszcze po wróżbiarskich praktykach dozorcy, lecz staryMongoł patrzył <strong>na</strong> mnie z zabobonnym strachem.Przypomniałem sobie stare dzieje, gdy, siedząc w więzieniu, jako przestępca polityczny, z<strong>taki</strong>m właśnie nieokreślonym strachem spoglą<strong>da</strong>łem w oczy skazanym <strong>na</strong> śmierć, bojąc sięspotkać z ich wzrokiem. Lecz prędko otrząsnąłem się od tych wspomnień i wrażeń i zasnąłembardzo spokojnie i mocno.Do Wan-Kure pozostało jakieś 25 kilometrów. Tam prze<strong>ci</strong>eż są Europejczycy, z <strong>który</strong>mimoż<strong>na</strong> rozmówić się po ludzku! Wobec niebezpieczeństw miałem już wyrobionąstanowczość, pomysłowość i sztukę przekonywania ludzi, w ostatecznym zaś razie Mauzerlub... cyjanek potasu.Nazajutrz wyjechawszy z urtonu około 11-ej ujrzałem pałac Dajczyn-Wa<strong>na</strong>, potemzabudowania klasztoru, świątynie chińskiej architektury i nieco <strong>na</strong> prawo osadę handlową,gdzie się mieś<strong>ci</strong>ł sztab Kazagrandiego.Nad wrotami powiewał sztan<strong>da</strong>r brygady pułkownika. Wszedłem do długiej, niskiej szopyi oz<strong>na</strong>jmiłem oficerowi dyżurnemu o swoim przyjeździe; wkrótce byłem otoczony7 Urzędnik, <strong>na</strong>czelnik powiatu.


102zbiegającymi się ze wszystkich stron oficerami, którzy dobrze z<strong>na</strong>li moje <strong>na</strong>zwisko jeszcze zarządów adm. Kołczaka. Przyszedł pułkownik Kazagrandi, bardzo dobrze wychowany iwykształcony człowiek lat czterdziestu, z<strong>na</strong>ny w kołach wojskowych z powodu bohaterskiejobrony wyspy Moon w zatoce ryskiej podczas wojny z Niemcami.Spotkał mię niemal radośnie i bardzo serdecznie, zaprowadził do przygotowanego jużpokoju i <strong>da</strong>ł mi możność wymy<strong>ci</strong>a się w dobrej łaźni rosyjskiej.Złożyłem wizytę miejscowemu staroś<strong>ci</strong>e, i tam właśnie <strong>na</strong>dbiegł pułk. Filipów, witając mięhałaśliwie i z radoś<strong>ci</strong>ą demonstracyjną. Po nim zaraz wszedł wysoki oficer o rudej czuprynie,o zadziwiająco białej, nieruchomej twarzy i szeroko rozwartych, zimnych, niebieskichoczach, które zupełnie nie pasowały do jego dzie<strong>ci</strong>ęcych ust. W oczach oficera była taka jakaśzawziętość, nie<strong>na</strong>wiść i okru<strong>ci</strong>eństwo, że wprost nie mogłem patrzeć <strong>na</strong> jego przystojną,dziwną twarz. Załatwiwszy ze starostą jakiś interes, wyszedł on, nie zapoz<strong>na</strong>wszy się z <strong>na</strong>mi.Dowiedziałem się, że był to kapitan Wesełowskij, adjutant gen. Riezuchi<strong>na</strong>, przyja<strong>ci</strong>el baro<strong>na</strong>Unger<strong>na</strong> i dowódcy odrębnej brygady, która już biła się <strong>na</strong> pograniczu zabajkalskiem zwojskami sowieckiemi. Riezuchin i Wesełowskij przybyli tu tego ranka dla widzenia się zbaronem.Na obiedzie byłem u Kazagrandiego, <strong>który</strong> wyjaśnił mi przyczynę zaproszenia mię doWanu. Sprawa tak się przedstawiała. Baron z powodu wewnętrznej niezgody pośród oficeróww Uliasutaju, oraz zhańbienia rabunkiem honoru oficerskiego i pogwałcenia umowymongolsko-chińskiej, rozkazał rozstrzelać wszystkich oficerów i saita. Przedtem jed<strong>na</strong>kKazagrandi ch<strong>ci</strong>ał otrzymać informacje ode mnie, aby wyratować niewinnych. Broniłemwięc, jak mogłem, pułk. Michajłowa i saita Czułtun-Bejle, nie mogąc jed<strong>na</strong>k i nie chcąccharakteryzować działalnoś<strong>ci</strong> grupy Poletiki i Filipowych, tembardziej, że sam Filipów był wWanie i mógł udzielić wyjaśnień <strong>na</strong>jbardziej przekonywających.Dowiedziałem się teraz, iż przyczyną zapraszających listów Kazagrandiego był głównierozkaz bar. Unger<strong>na</strong>, <strong>który</strong> koniecznie ch<strong>ci</strong>ał mię widzieć. Dowiedziałem się też, iż Geja wrazz rodziną, t. j. z żoną, teś<strong>ci</strong>ową i trojgiem dzie<strong>ci</strong> wywieziono w dniu mego przyby<strong>ci</strong>a doWanu również z rozkazu baro<strong>na</strong>.– Wywieziono ich do sztabu generała Riezuchi<strong>na</strong>– mówił Kazagrandi – lecz nie dojadą...– Dlaczego?– Będą straceni w drodze... Taki rozkaz baro<strong>na</strong>...– Trzeba ich ratować! – zawołałem. – Prze<strong>ci</strong>eż i pan, i ja zawdzięczamy dużo Gejowi!– Tak! tak! – odparł pułkownik. – Bardzo mi przykro, lecz nie wiem, co czynić... Niechpan spróbuje pomówić z Riezuchinem.Dowiedziawszy się, gdzie mieszka generał Riezuchin, zacząłem się właśnie do niegowybierać, gdy <strong>na</strong>dszedł Filipów i z wielkim zapałem zaczął dzielić się z <strong>na</strong>mi swemispostrzeżeniami <strong>na</strong>d ćwiczeniami wojskowemi Mongołów, które odbywały się za klasztorem.Podczas opowia<strong>da</strong>nia Filipowa drzwi się powoli uchyliły, i wszedł oficer małego wzrostu,szczupły, w starym kożuchu mongolskim i w kozackiej czapce z <strong>da</strong>szkiem. Prawą, zranionąrękę trzymał <strong>na</strong> temblaku. Kazagrandi powitał przybyłego z wielkim szacunkiem i z pewnemzakłopotaniem.Był to generał Riezuchin, „pies łańcuchowy” krwawego baro<strong>na</strong>. Nastąpiło zapoz<strong>na</strong>nie się.Generał bardzo zręcznie, aczkolwiek grzecznie i taktownie, wypytywał <strong>na</strong>s o dwa ostatnielata <strong>na</strong>szego ży<strong>ci</strong>a, żartując i dow<strong>ci</strong>pkując w sposób miły i elegancki.Gdy wyszedł, pośpieszyłem za nim, aby rozmówić się co do Geja.Riezuchin spokojnie i uważnie wysłuchał opowia<strong>da</strong>nia o moich przejś<strong>ci</strong>ach w Khathylu,gdzie taką wybitną rolę odgrywał Gej, i rzekł swym <strong>ci</strong>chym głosem:– Gej był ajentem bolszewików, u<strong>da</strong>wał „białego” żeby lepiej prowadzić wywiad. Baronposia<strong>da</strong> świeżo pochwycone listy Geja, które nie pozostawiają ani <strong>ci</strong>enia wątpliwoś<strong>ci</strong> co dojego zdradzieckiej działalnoś<strong>ci</strong>.


103Umilkł i po chwili do<strong>da</strong>ł:– Jesteśmy otoczeni wrogami. Lud rosyjski doszczętu zgnił i za cenę złota jest zdolny dowszelakiej zdrady i ohydy. Tak jest i z Gejem... Zresztą niewarte o nim wspomi<strong>na</strong>ć, gdyżzostał już stracony wraz z całą rodziną. Dziś rano moi ludzie zarąbali ich wszystkich wpobliżu klasztoru...Z przerażeniem podniosłem oczy <strong>na</strong> tego eleganckiego oficera o <strong>taki</strong>m pieszczotliwymgłosie i miękkich ruchach. W jego źrenicach zobaczyłem całą otchłań nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong> istanowczoś<strong>ci</strong> i odrazu zrozumiałem i <strong>na</strong>dmiar szacunku ze strony Kazagrandiego, i panicznystrach, <strong>który</strong> się malował <strong>na</strong> twarzach salutujących mu oficerów i szeregowców.Spełniła się więc w częś<strong>ci</strong> przepowiednia starego Mongoła z urtonu, gdyż nie upłynęłycztery dni, a już cała grupa z<strong>na</strong>jomych mi ludzi rozstała się z ży<strong>ci</strong>em.A teraz jeszcze, zgodnie z przepowiednią, pozostawało straszliwe uczu<strong>ci</strong>e stojącej pozamną śmier<strong>ci</strong>... Skąd o<strong>na</strong> ma przyjść? Pomimo, że nie jestem zabobonny, myślałem jed<strong>na</strong>k owróżbie urtońskiego dozorcy, czytającego z opalonej w ogniu łopatki bara<strong>na</strong>...Tegoż wieczora otrzymaliśmy wiadomość, że za dwa dni baron ma przybyć do sztabu.W pośpiechu szalonym inż. Woj<strong>ci</strong>echowicz, Polak, budował <strong>na</strong> rzece Orchon most dlaoddziałów, które miały iść z Urgi do Wanu, i dla przejazdu samochodu baro<strong>na</strong>. Gdym oglą<strong>da</strong>łten most, zauważyłem, iż klasztor Wan-Kure ma formę trójkąta i położony jest <strong>na</strong> dużejwyspie trójkątnej, uformowanej przez rzekę Orchon i jej dopływ.Znowu przypomniały mi się słowa wróżbiarza o dwóch trójkątach. A więc tu muszęzwalczyć śmierć?Co praw<strong>da</strong>, wiedziałem już, że o nią tu nie jest trudno.Nazajutrz do Wan-Kure wpadł olbrzymi „Fiat” baro<strong>na</strong> Ungern von Sternberga, <strong>na</strong>czelnikaodrębnej dywizji azjatyckiej, honorowego cha<strong>na</strong> mongolskiego, głównodowodzącego, czyli„dziań-dziunia” armji „Żywego Buddhy” i wybawi<strong>ci</strong>ela Mongolji.„ŚMIERĆ STANIE ZA TOBĄ”...„Straszliwy” generał, „szalony, krwawy baron” wpadł do Wanu nieoczekiwanie,oszukawszy wszystkie warty i ominąwszy patrole. Zatrzymał się w pałacu księ<strong>ci</strong>a Dajczen-Wa<strong>na</strong>, złożył wizytę hutuhtu klasztoru i <strong>na</strong>gle zjawił się w sztabie, skąd posłał poKazagrandiego.Po krótkiej rozmowie z pułkownikiem, baron u<strong>da</strong>ł się do jurty Riezuchi<strong>na</strong>, dokąd wezwałpułk. Filipowa i mnie. O tem wezwaniu dowiedziałem się od Kazagrandiego, <strong>który</strong> sam domnie przyszedł. Ch<strong>ci</strong>ałem <strong>na</strong>tychmiast iść, lecz pułkownik zatrzymał mię dość długo, apóźniej rzekł:– No, z pomocą Bożą niech pan idzie!Dziwne i zatrważające było to pożeg<strong>na</strong>nie. Przełożyłem z kieszeni za mankiet kożuchaflaszeczkę z cyjankiem potasu i, <strong>na</strong>biwszy Mauzer, wyszedłem z domu.Gdym wszedł <strong>na</strong> podwórze, gdzie stała jurta baro<strong>na</strong>, zbliżył się do mnie kapitanWesełowskij. Na jego olśniewająco białej twarzy ponuro świe<strong>ci</strong>ły zimne, nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ąpałające oczy. Miał za pasem szablę kozacką i rewolwer bez pochwy. Wszedł do jurty izameldował mię, – Proszę wejść! – rzekł, zjawiając się zpowrotem. W chwili, gdym miał jużdotknąć drzwi jurty, tuż koło progu spostrzegłem kałużę krwi, która jeszcze nie zdążyławsiąknąć w ziemię. Coś złowrogiego było w tej niewielkiej czerwonej plamie gęstej,jakgdyby żywej jeszcze krwi...Zapukałem do drzwi.– Proszę! – rozległ się wysoki głos tenorowy. Wszedłem do pół<strong>ci</strong>emnej jurty. Na spotkaniemoje rzu<strong>ci</strong>ł się jakiś wysoki oficer, ubrany w jedwabny, jaskrawy „chałat” mongolski,


104nerwowym ruchem uś<strong>ci</strong>snął mi rękę i, nim zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy, padłzpowrotem <strong>na</strong> niskie posłanie i głosem chrapliwym wykrztusił:– Proszę mówić, kim pan jest?! Tylko prawdę! Mamy tu tylu prowokatorów i szpiegów...Baron Ungern (bo był to właśnie ów „straszliwy” generał!) utkwił we mnie swe oczy.Teraz dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Mała głowa <strong>na</strong> szerokich chudych barkach.Powichrzone, złotawe włosy. Cienkie, długie wąsy rude. Wynędzniała, sczerniała od wiatrówi mrozów chu<strong>da</strong> twarz, jaką moż<strong>na</strong> widzieć <strong>na</strong> bardzo starych obrazach świętych. Leczwszystko to znikło, gdy spojrzałem <strong>na</strong> ogromne sklepienie czoła ze straszliwą blizną od <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>aszablą, z pod którego połyskiwały stalowe olbrzymie, okrągłe oczy jasne, które, jak dzikiezwierzęta z głębi jaskini, śledziły wyraz mej twarzy bacznie, bez zmrużenia powiek. Leweoko z powodu przekrwienia było jeszcze straszniejsze od prawego.Poczyniłem te spostrzeżenia w okamgnieniu i zrozumiałem, że mam przed sobąniebezpiecznego człowieka, zdolnego do odruchów <strong>na</strong>tychmiastowych i bezpowrotnych.Niebezpieczeństwo było wyraźne, lecz i obelga, rzuco<strong>na</strong> mi, była również <strong>ci</strong>ężka.– Proszę usiąść! – szepnął baron głosem syczącym, nie spuszczając ze mnie oczu i skubiącwąsy.– Generał pozwolił sobie <strong>na</strong> zniewagę względem mnie – zacząłem, czując, jak stopniowowzmaga się we mnie szalony gniew. – Moje imię jest dostatecznie z<strong>na</strong>ne, ażeby uchronić mięod przymiotników, wymienionych przez pa<strong>na</strong>. Może pan uczynić <strong>na</strong>de mną gwałt, jaki mu siępodoba, ponieważ przemoc jest po pańskiej stronie, lecz nic nie potrafi mnie zmusić dorozmowy z panem.Baron <strong>na</strong>głym, drapieżnym ruchem spuś<strong>ci</strong>ł nogi z posłania i, wsparłszy się <strong>na</strong> boku, zacząłmi się przyglą<strong>da</strong>ć jeszcze uważniej, lecz przestał skubać wąsy i miałem wrażenie, żezatamował oddech w piersi.Zachowując zewnętrzny spokój i zimną krew, przyglą<strong>da</strong>łem się posta<strong>ci</strong> leżącego, orazjur<strong>ci</strong>e. Dopiero wówczas spostrzegłem siedzącego w <strong>ci</strong>emnym ką<strong>ci</strong>e generała Riezuchi<strong>na</strong>.Zamieniliśmy ukłony w milczeniu. Po chwili znowu spojrzałem <strong>na</strong> baro<strong>na</strong>. Siedział,spuś<strong>ci</strong>wszy głowę <strong>na</strong> piersi i zamknąwszy oczy; widocznie myślał <strong>na</strong>d czemś.Chwilami mocno tarł ręką czoło i coś szeptał.Raptem podniósł się i rzekł, patrząc gdzieś powyżej mojej głowy:– Odejdź! już nie trzeba...Szybko się obejrzałem. Ztyłu poza mną stał Wesełowskij z szablą w ręku, wpatrzonyswemi zimnemi oczyma w baro<strong>na</strong>, jak w tęczę.Kapitan spuś<strong>ci</strong>ł szablę i wyślizgnął się z jurty.– Śmierć z ręki białego człowieka o rudych włosach stała za mną... – pomyślałem. – Leczczy odeszła <strong>na</strong>prawdę?Baron rozmyślał jeszcze długą chwilę, a później, wy<strong>ci</strong>ągnąwszy ku mnie rękę, zacząłszybko mówić, plącząc się w słowach i nie kończąc z<strong>da</strong>ń:– Proszę mi wybaczyć... Pan powinien zrozumieć... Tylu zdrajców... Ucz<strong>ci</strong>wych ludziprawie już nie pozostało... Nikomu nie moż<strong>na</strong> ufać... Wszystkie <strong>na</strong>zwiska przybrane...fałszywe... Dokumenty łżą. Łżą oczy i języki... Wszystko splugawione, zepsute przezTiolszewizm... Przed przyjś<strong>ci</strong>em pa<strong>na</strong> kazałem zarąbać pułkownika Filipowa... Dowodził mi,ze jest przedstawi<strong>ci</strong>elem białej organizacji oficerskiej... Zrewidowano go i z<strong>na</strong>leziono zapodszewką kurtki sowiecki tajny alfabet... Gdy Wesełowskij wzniósł szablę, Filipów... Dodjabła!... Tak się wżarła w ludzi przeklęta dyscypli<strong>na</strong> komunistycz<strong>na</strong>... Filipów v obliczuśmier<strong>ci</strong> krzyknął: „Za co zabija<strong>ci</strong>e mnie, towarzyszu kapitanie?!” Nikomu niewolno ufać!Nikomu...Umilkł. Milczałem, nie ruszając się z miejsca.


105– Przepraszam pa<strong>na</strong> z całego serca – zaczął znowu baron. – Obraziłem pa<strong>na</strong> <strong>ci</strong>ężko...Pojmuję... pojmuję... Lecz jam nietylko człowiek, jam – wódz... Na mojej głowie tyleistnień... tyle trosk... i smutku...W głosie jego posłyszałem szczerość i rozpacz.Znowu wy<strong>ci</strong>ągnął ku mnie rękę, i uczułem nerwowy uś<strong>ci</strong>sk małej, silnej dłoni.Zapanowało milczenie. Przerwałem je zapytaniem:– Co generał rozkaże mi czynić obecnie, gdyż nie posia<strong>da</strong>m ani fałszywych, aniprawdziwych dokumentów? Z<strong>na</strong>ją mię jed<strong>na</strong>k niektórzy oficerowie z pańskiej dywizji; <strong>na</strong>dtomam <strong>na</strong>dzieję, iż z<strong>na</strong>jdę w Urdze <strong>taki</strong>ch którzy dowiodą, że nie jestem prowokatorem, ani...– Dość, dość! – zawołał przerywając mi baron. – Wszystko skończone, wszystkozrozumiane! Wniknąłem w duszę pańską i wiem już wszystko... wszystko... Hutuhtu zNarabanczi pisał mi, że jesteś przeistoczonym bogiem. Modlił się w obecnoś<strong>ci</strong> pa<strong>na</strong>, miałwidzenia... Opowia<strong>da</strong>ł o „Wielkim Niez<strong>na</strong>nym”... Prawdą jest wszystko! Czem mogę panusłużyć?Opowiedziałem mu o <strong>na</strong>szych przygo<strong>da</strong>ch i o tem, że <strong>na</strong>sza grupa polska dąży doPacyfiku, aby przedostać się <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e do ojczyzny, a więc proszę o pomoc w tej wyprawie.– Z <strong>na</strong>jwiększą przyjemnoś<strong>ci</strong>ą dopomogę panom– zawołał baron. – Do Urgi dowiozę pa<strong>na</strong>swoim samochodem... Jutro jedziemy... W Urdze omówimy <strong>da</strong>lszy plan... Do widzenia, dojutra!Gdym wychodził z jurty baro<strong>na</strong>, jeszcze raz spojrzałem <strong>na</strong> kałużę krwi. Teraz wiedziałem,że była to krew pułkownika Filipowa. Jeden moment oddziela mnie od tego, aby moja krewrównież powoli wsiąkała w mocno udeptaną ziemię mongolskiego podwórza Śmierć z rękibiałego człowieka była tuż za mną...Tymczasem jed<strong>na</strong>k żyłem.W domu zastałem pułkownika Kazagrandiego, <strong>który</strong> chodził po izbie w wielkimniepokoju.– Chwała Bogu! – wykrzyknął <strong>na</strong> mój widok.Wzruszyła mnie ta radość pułkownika. Lecz zarazem pomyślałem, że powinienby byłmoże użyć radykalniejszych sposobów, niż modlitwa, dla uratowania od śmier<strong>ci</strong> swegogoś<strong>ci</strong>a.Wrażenia ubiegłego dnia bardzo mię wyczerpały nerwowo. Czułem się znużony izniechęcony. Wy<strong>da</strong>ło mi się <strong>na</strong>wet, że przez te kilka godzin się zestarzałem, i że <strong>na</strong> skroniachmych zjawiło się więcej siwizny, oczy zaś zapadły głębiej. Położyłem się wcześnie. leczzasnąć nie mogłem. Widziałem wynurzającą się z <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> przystojną, wesołą twarz pułk.Filipowa, która <strong>na</strong>gle znikała, tonąc w krwawej, dymiącej kałuży... Majaczyły mi się zimneoczy Wesełowskiego, w uszach zaś brzmiał syczący głos baro<strong>na</strong>...Nagle drzwi się otworzyły, i <strong>na</strong> tle oświetlonego pokoju sąsiedniego zjawiła się wysokapostać Unger<strong>na</strong>, za <strong>który</strong>m wszedł Kazagrandi. Baron szybko zbliżył się do mego łóżka.Pomyślałem, że jest to <strong>da</strong>lszy <strong>ci</strong>ąg moich mar sennych, lecz w tej samej chwili baron zacząłmówić:– Przyszedłem pa<strong>na</strong> przeprosić – rzekł, uśmiechając się – iż nie mogę zabrać go jutro dosamochodu, gdyż ,Żywy Bóg” pole<strong>ci</strong>ł mi przywieźć do Urgi księ<strong>ci</strong>a Damczare<strong>na</strong>. Natomiastkazałem <strong>da</strong>ć panu jutro rano swego własnego białego wielbłą<strong>da</strong>, dosko<strong>na</strong>łego, śmigłegowierzchowca, i zostawiłem do usług pańskich dwóch swoich ordy<strong>na</strong>nsów-kozaków. Naj<strong>da</strong>lejza osiem dni dojedzie pan do Urgi... Jaz<strong>da</strong> będzie bardzo wygod<strong>na</strong>... Prowjanty i <strong>na</strong>miot sąjuż wy<strong>da</strong>ne... Przepraszam, że pa<strong>na</strong> obudziłem!Nie zdążyłem <strong>na</strong>wet podziękować mu, gdy Ungern w jednej chwili szybko, niemalbiegiem, opuś<strong>ci</strong>ł mój pokój, i drzwi bez hałasu się za nim zamknęły.Sen zupełnie mię opuś<strong>ci</strong>ł. Ubrałem się i usiadłem przy stole; zacząłem palić fajkę po fajce,usiłując uspokoić podrażnione nerwy. Doprawdy! Daleko łatwiej było bić się z „czerwonymi”


106<strong>na</strong> Sejbi i przechodzić przez śnieżne szczyty Ułan-Tajgi i Tybetu, gdzie złe duchy i źli ludziezabijają śmiałków! Tam wszystko było jasne, zrozumiałe, a tu – jakaś zła mara, jakiś wicherponury i straszny! Wyczuwałem tragedję, grozę w każdem słowie, w każdym ruchu baro<strong>na</strong>Unger<strong>na</strong>, za <strong>który</strong>m szły niby dwa <strong>ci</strong>enie: milczący, o białej, jak mleko, twarzy kapitanWesełowskij i... śmierć...GROZA WOJNY.Było jeszcze <strong>da</strong>leko do świtu, gdy do mego pokoju wpadł żołnierz dyżurny i zprzerażeniem zawołał:– Przyszli po pa<strong>na</strong> żołnierze od baro<strong>na</strong>! Narzu<strong>ci</strong>łem kożuch i wyszedłem. Przed gankiemstało dwóch uzbrojonych ludzi. Jeden z nich człowiek starszy, z obrzękłą twarzą izawiązanem okiem, drugi – młody, przystojny, ubrany starannie.– Przyszliśmy po pa<strong>na</strong> z rozkazu generała. Milczałem, bo nie wiedziałem jeszcze, co to maz<strong>na</strong>czyć, a kozak <strong>ci</strong>ągnął <strong>da</strong>lej:– Zaraz wyjeżdżamy do Urgi. Baron rozkazał przygotować dla pa<strong>na</strong> swego wielbłą<strong>da</strong>.Przyszliśmy po siodło i rzeczy pańskie.W pół godziny potem mijałem ostatnie zabudowania Wan-Kure, kierując się ku brzegomOrcho<strong>na</strong>. Oprócz kozaków jechało ze mną dwóch żołnierzy mongolskich i kulawy, ga<strong>da</strong>tliwylama. Tuż za klasztorem spostrzegłem zgraję psów, gryzących się koło leżącego trupa. Możebyły to szczątki Filipowa?...Kozacy i Mongołowie milczeli. Szczególnie nieprzychylnie spozierał <strong>na</strong> mnie starszykozak. Nikt z nich nie zaczy<strong>na</strong>ł ze mną rozmowy, lecz kozacy stale jechali za mną ztyłu. Taokoliczność wcale mi się nie podobała. Baron Ungern mógł nie ch<strong>ci</strong>eć skończyć ze mnąporachunków w Wanie, gdzie prawie wszyscy oficerowie z<strong>na</strong>li mię od<strong>da</strong>w<strong>na</strong>, lecz możezamierzał uczynić to niez<strong>na</strong>cznie podczas mojej wyprawy do Urgi. Prze<strong>ci</strong>eż to tak łatwo!Kula w grzbiet lub w głowę i – koniec! Psy i wilki dokończą reszty. Dlatego stale miałem się<strong>na</strong> bacznoś<strong>ci</strong>, przygotowawszy swój rewolwer do <strong>na</strong>tychmiastowego strzału. Niez<strong>na</strong>cznymmanewrem zmusiłem kozaków, aby jechali obok mnie lub przede mną.Przejechaliśmy most <strong>na</strong> Orchonie, i tam poprosiłem inżyniera Woj<strong>ci</strong>echowicza, abypozdrowił ode mnie pułk. Kazagrandiego. W ten sposób ch<strong>ci</strong>ałem zostawić jakiś ślad po sobie<strong>na</strong> wypadek oczekiwanej przygody. Po czterech godzi<strong>na</strong>ch posłyszałem <strong>da</strong>lekie huczeniesamochodu, i wkrótce obok <strong>na</strong>s przemknął baron Ungern z dwoma adjutantami i z księ<strong>ci</strong>emmongolskim. Generał bardzo uprzejmie pozdrowił mię i krzyknął:– Do widzenia w Urdze, profesorze!– Hm – pomyślałem – więc dojadę do Urgi... To z<strong>na</strong>cznie mnie uspokoiło <strong>na</strong> czas drogi dostolicy „Żywego Buddhy” i „krwawego szalonego baro<strong>na</strong>”. Żyłem już od<strong>da</strong>w<strong>na</strong> krótkiemiokresami czasu. W Urdze zajdą nowe okolicznoś<strong>ci</strong>; tam obmyślę sytuację, tam będzie mójolbrzym – agronom i dwóch bardzo dzielnych żołnierzy polskich.Po spotkaniu się z baronem kozacy odraza zmienili swój stosunek do mnie, starając sięzabawiać mię rozmową i figlami z kulawym lamą. Przy każdej sposobnoś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> wyś<strong>ci</strong>gi staralisię mi dopomóc i usłużyć.Opowiedzieli mi oni o bojach swojej dywizji w Zabajkalu z bolszewikami i w Mongolji zChińczykami, o niezwykłej, czarującej odwadze baro<strong>na</strong>, którego kule <strong>na</strong>jwidoczniej omijają.Stary kozak opowia<strong>da</strong>ł;– Gdy przed rozpoczę<strong>ci</strong>em szturmu chińskiego przedmieś<strong>ci</strong>a Urgi, Majmaczenu, wojskabyły już <strong>na</strong> pozycjach i oczekiwały syg<strong>na</strong>łu, baron siedział sobie spokojnie koło ogniska <strong>na</strong>stepie. Mroźny wiatr szalał, ś<strong>ci</strong><strong>na</strong>jąc krew w żyłach. Generał zaś był bez czapki, paliłpapierosy i patrzył w ogień. Widocznie o czemś głęboko się zamyślił. W jakiś czas potemwstał i, zawoławszy mię, kazał po<strong>da</strong>ć sobie dwa konie. Wskoczywszy <strong>na</strong> jednego, skinął <strong>na</strong>


107mnie. Pojechaliśmy. Była <strong>ci</strong>em<strong>na</strong> noc. Jechaliśmy po <strong>na</strong>szemu, po kozacku, tak jak niegdyś,gdy skra<strong>da</strong>liśmy się do Niemców, jak wilki lub <strong>ci</strong>enie... Podkowa nie szczęknie, strzemię niezadzwoni... Zobaczyłem przed sobą światełka. Powia<strong>da</strong>m: „Ekscelencjo, to już Majmaczen!”On burknął: „Wiem!”– Znów mówię:” „Ekscelencja bez broni!” On zaś wyrżnął mnie przezgrzbiet „taszurem” 8 i zaśmiał się. „Łżesz! – powiedział – mam broń”. Jechaliśmy jeszcze dośćdługo głębokim wąwozem lub brzegiem rzeki. Gdzieś <strong>na</strong> prawo od siebie usłyszeliśmy głosyżołnierzy chińskich. Lecz jaz<strong>da</strong> trwała <strong>da</strong>lej, i po jakimś czasie z<strong>na</strong>leźliśmy się <strong>na</strong> tyłachpozycji chińskiej. Co zamierza uczynić baron? – myślałem, patrząc <strong>na</strong> niego. Zaczęły sięwkrótce płoty Majmaczenu. Wjechaliśmy w wąską uliczkę. Baron, zapaliwszy papierosa,spokojnie jechał <strong>da</strong>lej. Przejechaliśmy ulicę jedną i drugą. Wresz<strong>ci</strong>e baron zatrzymał koniaokoło jakiegoś płotu i, stanąwszy <strong>na</strong> strzemio<strong>na</strong>ch, długo się czemuś przyglą<strong>da</strong>ł i coś obliczał.Gdy skończył, zawró<strong>ci</strong>ł konia i burknął do siebie: „Tych dział nie zdążą wywieźć <strong>na</strong> pozycję!Jeżeli zdobędziemy miasto prędko, działa przejdą do mnie”... Nagle z zakrętu ulicy wyjechałpatrol chiński, złożony z oficera i żołnierza. Zerwałem karabin z ramienia, lecz baron głosemspokojnym rozkazał: „Nie strzelaj! Zrzuć żołnierza z siodła taszurem!” Zrobiłem, co kazał.Baron osobiś<strong>ci</strong>e rozwalił oficerowi głowę taszurem, ja zatłukłem żołnierza. Powró<strong>ci</strong>liśmy doswoich i baron odrazu <strong>da</strong>ł syg<strong>na</strong>ł do ataku. Nad rankiem byliśmy już w Majmaczenie i wUrdze. Działa, które stały <strong>na</strong> podwórzu za płotem, przeszły do baro<strong>na</strong>. Stało się tak, jakmówił.Na <strong>taki</strong>ch opowieś<strong>ci</strong>ach dzień przemknął niepostrzeżenie. Wielbłądy szły zamaszystymkłusem, robiąc do 80 kilometrów dziennie. Wyjątkowo szybki w biegu był mój wielbłąd,olbrzymie, prawie zupełnie białe zwierzę o wspaniałej grzywie i o wysokich, twardychgarbach, po<strong>da</strong>rowane baronowi przez książąt Mongolji Wewnętrznej wraz z dwiemaskórkami czarnych soboli, zawieszonemi przy uździe wielbłą<strong>da</strong>.O 120 kilometrów <strong>na</strong> wschód od Ochro<strong>na</strong> spostrzegliśmy pierwszego trupa żołnierzachińskiego. Leżał wpoprzek drogi w <strong>ci</strong>epłym, szarym płaszczu futrzanym z czarną twarzą owydziobanych przez p<strong>taki</strong> oczach i wyszczerzonych żółtych zębach. Na czole widniałastraszliwa ra<strong>na</strong> od <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a <strong>ci</strong>ężkiej szabli tybetańskiej. Obuwie było z<strong>da</strong>rte i z watowanychspodni sterczały czarne stopy bez palców.Trochę <strong>da</strong>lej pośród kamieni leżało kilka trupów chińskich. Byli to gamini z oddziału,posłanego z Kiachty <strong>na</strong> pomoc generałowi chińskiemu w Urdze Czen-Y. Po utarczce zwojskami Ungera rozproszyli się i skierowali <strong>na</strong> zachód, lecz tu dogonili ich i wytępili Tybetańczycyi Burja<strong>ci</strong> baro<strong>na</strong>.Posuwając się <strong>da</strong>lej, przeszliśmy przez grzbiet Burgucki; zapuś<strong>ci</strong>liśmy się w równinę,prze<strong>ci</strong>ętą rzeką Toła, <strong>na</strong> brzegu której, nieco <strong>da</strong>lej <strong>na</strong> wschód, leżała stolica mongolska, Urga.Wkrótce trafiliśmy <strong>na</strong> szeroki goś<strong>ci</strong>niec, zasypany porzuconemi przez u<strong>ci</strong>ekającychChińczyków kożuchami, czapkami, koszulami, butami, ko<strong>ci</strong>ołkami i innym dobytkiemżołnierskim.O kilka kilometrów <strong>da</strong>lej, <strong>na</strong> bło<strong>ci</strong>e, spostrzegliśmy dużo <strong>na</strong>gromadzonych w różnychmiejscach trupów ludzkich, końskich i wielbłądzich, połamanych wozów, żelaznychpiecyków, kotłów i blaszanek od galetek i benzyny, kożuchów, czapek i <strong>na</strong>wet porwanychworeczków chińskich do tytuniu, oraz fajek. W tem miejscu zatrzymano i zdobyto u<strong>ci</strong>ekająceobozy oddziału chińskiego.Straszny był ten obraz śmier<strong>ci</strong> i zniszczenia obok wrzącego dokoła, budzącego się pozimie, ży<strong>ci</strong>a!W każdej kałuży pluskały się dzikie kaczki i szkarłatne „p<strong>taki</strong>–lamowie”; w wysokiejtrawie żurawie wyprawiały dziwne skoki; <strong>na</strong> jeziorach pływały olbrzymie sta<strong>da</strong> dzikich gęsi iłabędzi; <strong>na</strong> miejscach suchych szukały pożywienia, biły się i biegały dropie; gwiżdżąc,8 Taszur-kij bambusowy, z krótkim rzemykiem dla pogania konia.


108fruwały stadka kuropatw-salg; <strong>na</strong> spadku gór wylegiwały się <strong>na</strong> słońcu wilki, rozmarzone<strong>ci</strong>epłem i wiosną.Natura z<strong>na</strong> i kocha ży<strong>ci</strong>e! Nie znosi śmier<strong>ci</strong> i ślady jej stara się ukryć pod białą powłokąśniegu lub bogactwem zielonoś<strong>ci</strong> i kwiatów barwnych.Co <strong>na</strong>turze do tego, że gdzieś tam koło Czifu, czy w wiosce <strong>na</strong> Yan-Tze staruszka-matka<strong>da</strong>remnie ofiarowuje bogom ryż i świece, modląc się o ży<strong>ci</strong>e sy<strong>na</strong>, którego powrotu oczekujez dnia <strong>na</strong> dzień, nie wiedząc, że leży on tu, w dolinie Toły, zabity, sczerniały, rozszarpany inikomu niez<strong>na</strong>ny. Natura wie, że trup ten wkrótce zniknie bez śladu pod promieniami słońca,pod tchnieniem wiatru stepowego. Wspaniała jest ta zupeł<strong>na</strong> obojętność przyrody dla śmier<strong>ci</strong>i to umiłowanie przez nią ży<strong>ci</strong>a we wszystkich jego przejawach!Czwartego dnia pod wieczór dotarliśmy do brzegu Toły. Długo szukaliśmy brodu, leczbezskutecznie; wresz<strong>ci</strong>e znudzony bezowocnem poszukiwaniem, zmusiłem swego olbrzyma –wielbłą<strong>da</strong> do wejś<strong>ci</strong>a do wody, chcąc spróbować przebyć rzekę wpław. Na szczęś<strong>ci</strong>e, trafiłemo a mieliznę i wkrótce byliśmy już <strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>wległym brzegu, gdzie rozbiliśmy <strong>na</strong>miot ispędziliśmy noc. O świ<strong>ci</strong>e ruszyliśmy <strong>da</strong>lej.O 25 kilometrów za Tołą zaczy<strong>na</strong> się pole bitwy, trze<strong>ci</strong>ej wielkiej bitwy o niepodległośćMongolji. Tu właśnie armja rosyjsko-mongolska, pod dowództwem Niemca, baro<strong>na</strong> Ungernvon Sternberga, rozbiła pięt<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e tysięcy wojska chińskiego, wziąwszy do niewoli 4000ludzi i wytępiwszy resztę. Olbrzymia przestrzeń stępa była zawalo<strong>na</strong> trupami, cho<strong>ci</strong>aż odczasu bitwy minęło już około dwóch miesięcy. Gdzie niegdzie widniały całe góry trupów.Wszędzie wi<strong>da</strong>ć było połamane wozy, potrzaskane karabiny, rzeczy, porozrzucane wpanicznej u<strong>ci</strong>eczce.Mongołowie zwinęli tutaj swoje koczowiska, miejscowość przeto była bezlud<strong>na</strong>; <strong>na</strong>tomiastwe wszystkich wąwozach, pośród kamieni czaiły się wilki, <strong>ci</strong> towarzysze żołnierza; z niemizaś staczały za<strong>ci</strong>ęte walki ogromne zgraje psów zdziczałych. Wielbłądy <strong>na</strong>sze z przerażeniemkrę<strong>ci</strong>ły głowami, trwożnie parskały i tuliły się jeden do drugiego.Dwie i pół godziny jechaliśmy przez to pole śmier<strong>ci</strong>. Wszędzie leżały trupy... trupy... setki,tysiące trupów, <strong>na</strong>jokropniej rozpłatanych od szyi do bioder, z odrąbanemi głowami iramio<strong>na</strong>mi.– To <strong>ci</strong>ę<strong>ci</strong>a Tybetańczyków! – wołał z uniesieniem miody kozak. – Oj, <strong>ci</strong> to umiejąwywijać szablą!Przejechaliśmy obok konia, <strong>który</strong> leżał z szyją odrąbaną prawie przy piersi. Straszliwiepo<strong>ci</strong>ęte twarze, zdruzgotane czaszki, porozrzucane, od<strong>ci</strong>ęte od tułowia dłonie skła<strong>da</strong>ły się <strong>na</strong>straszliwą ofiarę, złożoną zachłannemu bogu wojny przez dzikie, waleczne wojska baro<strong>na</strong>Unger<strong>na</strong>.Wresz<strong>ci</strong>e minęliśmy to złowrogie pobojowisko. Zbliżyliśmy się do wartkiego i płytkiegopotoku. Mongołowie zeskoczyli z wielbłądów i, zdjąwszy kołpaki, zaczęli pić wodę z tego„świętego” źródła, które płynęło przez dziedziniec pałacu „Żywego Buddhy”.Wkrótce potem zobaczyliśmy wysoką górę, porosłą gęstym, prawie czarnym lasem. Wgęstwinie bielały ś<strong>ci</strong>any kaplic i małych zabudowań mongolskich.– To jest święty szczyt Bogdo-Uł! – zawołał lania. – Tu przebywają bogowie, ochraniającyŻywego Buddhę.Bogdo-Uł jest jakgdyby ogniwem, łączącem trzy schodzące się tu grzbiety górskie: Dżegiłze wschodu, Gangyn – z południa i Guntu – z północy. Góra jest regalją. własnoś<strong>ci</strong>ąpanującego w Urdze Bogdo-hu-tuhtu, czyli „Żywego Buddhy”. Lasy, rosnące tutaj, sąprzepełnione różnorodnemi zwierzętami i ptactwem, żyjącem tu zupełnie bezpiecznie, bopolowanie jest wzbronione pod groźbą śmier<strong>ci</strong>, jak również i przejś<strong>ci</strong>e przez górę. Jeden tylkoczłowiek przekroczył ten zakaz. Był to baron Ungern, <strong>który</strong> z setką kozaków przebył Bogdo-Uł, przekradł się do pałacu „Żywego Buddhy– i porwał go w oczach wart chińskich,ochraniających <strong>na</strong>jwyższego mongolskiego dostojnika, aresztowanego z rozkazu Pekinu.


109W MIEŚCIE ŻYWYCH BOGÓW.Gdyśmy się zbliżyli do lasu, ujrzeliśmy wyłaniający się z poza drzew pałac „boga”. Upodnóża Bogdo-Uła, za żółtem ogrodzeniem murowanem wznosił się malowniczy budynek wtybetańskim stylu, którego <strong>da</strong>ch z <strong>ci</strong>emnozielonych, emaljowanych <strong>da</strong>chówek lśnił <strong>na</strong> słońcu.Naokoło <strong>ci</strong>ągnął się gęsty park i wi<strong>da</strong>ć było fantastyczne <strong>da</strong>chy świątyń pałacowych imniejszych budynków. Dalej wi<strong>da</strong>ć było drewniany, przerzucony przez Tołę most, <strong>który</strong>prowadził do miasta mnichów, do czczonego <strong>na</strong> całym Wschodzie Azji, Ta-Kure, czyli Urgi.Tu, oprócz „Żywego Buddhy”, zamieszkuje cała groma<strong>da</strong> drugorzędnych cudotwórców,proroków, czarowników i cudownych lekarzy. Wszyscy oni są boskiego pochodzenia iczczeni, jako „żywi bogowie”.Po lewej stronie drogi, <strong>na</strong> dość Wysokiem płasko wzgórzu stoi klasztor. Jest to<strong>na</strong>jbogatszy i <strong>na</strong>jludniejszy klasztor lamaicki po Lhasie Tybetańskiej. Nad morzem <strong>da</strong>chów,pokrywających <strong>na</strong>jróżniejszego rodzaju budynki, wznosi się ogrom<strong>na</strong>, <strong>ci</strong>emnoszkarłat<strong>na</strong>wieża „świątyni grodu lamów”, gdzie stoi olbrzymia złoco<strong>na</strong> figura Buddhy, spoczywającegow kwie<strong>ci</strong>e lotosu. Prócz niej <strong>na</strong> terenie klasztoru rozsiane są dziesiątki mniejszych świątyń ikaplic – „obo”, ołtarzy, wież dla wróżbiarstwa astrologicznego. A <strong>da</strong>lej szara, bezbarw<strong>na</strong>zbita masa domów, jurt i szałasów, gdzie się gnieździ 60.000 mnichów – łamów różnych rangi wieku, zabudowania szkół, archiwów, książnic, burs dla „bandi” (kleryków) i domówgoś<strong>ci</strong>nnych dla dostojnych lamaitów z Tybetu lub z kraju Burjatów.Poniżej klasztoru, <strong>na</strong> równinie piaszczystej leży t. zw. cudzoziemskie przedmieś<strong>ci</strong>e,zamieszkane przez kupców rosyjskich i chińskich; <strong>na</strong> tem przedmieś<strong>ci</strong>u mieszczą sięwszystkie sklepy i kantory, oraz barwny, hałaśliwy bazar wschodni. W odległoś<strong>ci</strong> jednegokilometra wi<strong>da</strong>ć szarożółty, z gliny ubitej czworokąt dzielnicy chińskiej Maj-ma-Czenga; ajeszcze <strong>da</strong>lej <strong>ci</strong>ągnie się nieskończenie długa ulica pomiędzy dwoma szeregami domówrosyjskich, i widnieje cerkiew, szpital, więzienie i <strong>ci</strong>ężki, niezgrabny, <strong>ci</strong>emnoczerwonybudynek czteropiętrowy konsulatu rosyjskiego, obecnie nieczynnego.Przy samym wjeździe do miasta mnichów, u wejś<strong>ci</strong>a do małego wąwozu ujrzałem kilkużołnierzy mongolskich, znoszących trupy ludzkie do jakiegoś dołu.– Co oni robią? – spytałem kozaków, lecz <strong>ci</strong> milczeli, uśmiechając się tajemniczo.Nagle wyprostowali się, jak struny, przyłożyli dłonie do <strong>da</strong>szków od czapek. Z wąwozuwyjechał <strong>na</strong> dzielnym bachma<strong>ci</strong>ku jakiś wojskowy.Miał <strong>na</strong> głowie zieloną czapkę z kokardą oficerską, a <strong>na</strong> ramio<strong>na</strong>ch – szlifypułkownikowskie. Spostrzegłem, że, mijając, przelotnie obrzu<strong>ci</strong>ł <strong>na</strong>s ostrym wzrokiem.Zapamiętałem jego szare, prawie bezbarwne oczy, ukryte pod krzaczastemi brwiamisiwiejącemi.Przejeżdżając obok <strong>na</strong>s, zdjął czapkę i zaczął wy<strong>ci</strong>erać chustką spocone czoło. Odrazurzu<strong>ci</strong>ł mi się w oczy dziwny kształt czaszki tego człowieka; była to czaszka podłuż<strong>na</strong>, którejprzednia i tyl<strong>na</strong> część były jakgdyby rozdęte, a wierzchołek głowy przepołowiony wyraźnąlinją, idącą wpoprzek. Przypomi<strong>na</strong>ło to poduszkę, prze<strong>ci</strong>ągniętą rzemieniem. Był toniezawodnie „człowiek z głową, podobną do siodła”, przed <strong>który</strong>m ostrzegał mię starywróżbiarz w okolicach Wa<strong>na</strong>.– Kto to jest? – spytałem kozaków.– Pułkownik Sipajłow, komen<strong>da</strong>nt Urgi... – wyszeptali, wpatrzeni w od<strong>da</strong>lającego sięszybko oficera.Słyszałem o nim dużo w Wanie i w Dzainie od kapita<strong>na</strong> Bezrodnowa. Była to <strong>na</strong>jbardziejponura osobistość <strong>na</strong> krwawem tle epopei mongolskiej z r. 1921. Sipajłow, technik zwykształcenia, przeszedł przed kilku laty <strong>na</strong> służbę do żan<strong>da</strong>rmerji carskiej i bardzo szybkozrobił karjerę. Stale zdenerwowany, podniecony, ustawicznie zżymający się od wewnętrznych


110bólów i nerwowych, mówił szalenie szybko, krztusząc się i pryskając śliną; oczy jego wczasie mowy zezowały, a przez całą twarz przechodziły drgania konwulsyjne. Był to typpsychicznie chory, i baron kilkakrotnie usiłował pozbyć się tego człowieka, <strong>który</strong> stał sięzłym duchem buddysty Unger<strong>na</strong>. Sipajłow był człowiekiem zwyrodniałym, dla którego<strong>na</strong>jwiększą rozkoszą było wykonywanie wyroków śmier<strong>ci</strong>, które on inicjował i prowokowałbardzo starannie i umiejętnie. Podczas tracenia skazańców radował się, po<strong>ci</strong>erał ręce,wyśpiewywał piosenki operetkowe i wymyślał <strong>na</strong>dzwyczajne tortury dla swoich ofiar.O komen<strong>da</strong>n<strong>ci</strong>e Urgi szeptano wszędzie z niewymowną trwogą, nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą i wstrętem.Gała fama o bezwzględnem, straszliwem okru<strong>ci</strong>eństwie baro<strong>na</strong> była dziełem rąk i chorobypsychicznej pułkownika Sipajłowa. Był to wś<strong>ci</strong>ekły, krwiożerczy pies, poszukujący <strong>ci</strong>ągleświeżych ofiar.Baron Ungern nieraz w późniejszych rozmowach swoich ze mną, prowadzonych w Urdze,wspomi<strong>na</strong>ł o wstrę<strong>ci</strong>e, o fizycznej prawie nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>, jaką czuł do Sipajłowa, i o chę<strong>ci</strong>od<strong>da</strong>lenia go od siebie. Lecz to mu się nie u<strong>da</strong>wało. Ten bezmiernie odważny człowiekdziwnie bał się Sipajłowa; nie było to uczu<strong>ci</strong>e zwykłego strachu, lecz jakiś nie <strong>da</strong>jący sięokreślić lęk mistyczny. Sipajłow bowiem dosko<strong>na</strong>le rozumiał psychikę baro<strong>na</strong>, jegozabobonność, jego mistyczny ustrój umysłowy, bezwzględną ideowość i umiał to wyzyskać.Podczas pobytu baro<strong>na</strong> w Zabajkalu pułkownik wy<strong>na</strong>lazł jakiegoś burjackiego „szama<strong>na</strong>”– wróżbiarza, <strong>który</strong> przepowiedział, że z chwilą rozstania się z Sipajłowem baron zginieśmier<strong>ci</strong>ą straszliwą. Buddysta Ungern świę<strong>ci</strong>e w to wierzył i od tej pory godził się zobecnoś<strong>ci</strong>ą Sipajłowa, <strong>który</strong> szalał coraz to bardziej wylewając krew potokami i mordującdokoła winnych i niewinnych. Rodzinę Sipajłowa wyrżnęli bolszewicy, sam on przeszedłokropne tortury w więzieniu bolszewickiem, skąd wresz<strong>ci</strong>e u<strong>da</strong>ło mu się u<strong>ci</strong>ec. Ten szalony,krwiożerczy, dyszący nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą, umysłowo chory człowiek mś<strong>ci</strong>ł się straszliwie...Zatrzymałem się w filji tego samego domu handlowego, w <strong>który</strong>m popasałem w Zatnie...Rodzi<strong>na</strong> dyrektora przyjęła mię bardzo serdecznie. Moi towarzysze: agronom i żołnierzepolscy <strong>na</strong>tychmiast przybyli do mnie i zaczęli opowia<strong>da</strong>ć o krwawych przeży<strong>ci</strong>ach Urgi i otysiącach niebezpieczeństw, podstępów, intryg i zbrodni, dokonywanych w tej stolicy„Żywego Buddhy”. Po śnia<strong>da</strong>niu wyszliśmy <strong>na</strong> miasto. Wszystkiemi ulicami, zaułkami iplacami sunęły barwne tłumy ludzi. Gwar uliczny mię ogłuszył. Ludzie wykrzykiwali, kłó<strong>ci</strong>lisię przy sprze<strong>da</strong>ży lub kupnie, przyglą<strong>da</strong>li się pstrym tkaninom chińskim, pa<strong>ci</strong>orkom,baranom, bransoletkom, skórom, koniom, obuwiu, <strong>ci</strong>ężkim ozdobom srebrnym do włosówpań mongolskich, słowem wszystkiemu, co tylko było <strong>ci</strong>ekawego <strong>na</strong> ulicy. Obok rzeźnicymacali przyprowadzone <strong>na</strong> sprze<strong>da</strong>ż barany i z<strong>na</strong>czyli wybrane i kupione z<strong>na</strong>kamiczerwonemi <strong>na</strong> grzbietach. Mongolskie strojnisie w swoich olbrzymich uczesaniach,<strong>na</strong><strong>da</strong>jących głowie kształty ćmy, w <strong>ci</strong>ężkich czapeczkach srebrnych przesuwały się w tłumie,podziwiając stosy barwnych tkanin, wstążek i długich sznurów sztucznych korali chińskich;poważni, otyli Mongołowie bardzo szczegółowo oglą<strong>da</strong>li niewielki tabun dosko<strong>na</strong>łychźrebców, spokojnie targując się z Dzachaczynem, właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elem tabunu; chudy, <strong>na</strong> węgielspalony Tybetańczyk, <strong>który</strong> przybył, jako pielgrzym, do siedziby „Żywego Buddhy”, lubmoże z jakiemiś tajnemi zleceniami od wyższego jeszcze „boga” z Lhasy, tej lamaickiejMekki, usiadłszy <strong>na</strong> ziemi, wybierał posążki Buddhy, wyrżnięte z czarnego, lub żółtego agatui przedstawiające Buddhę w kwie<strong>ci</strong>e lotosu z wielkiej świątyni w Urdze. W innem znowumiejscu duży tłum Mongołów i Burjatów otoczył kupca chińskiego, sprze<strong>da</strong>jącegoprześliczne tabakiery ze szkła, kryształu, porcelany, ametystu, chryzoprazu, agatu i nefrytu.Były to przecudowne, drogocenne wyroby chińskich, <strong>ci</strong>erpliwych rzeźbiarzy. Za jednątabakierkę z zielonkawo-mlecznego nefrytu, prze<strong>ci</strong>ętego siatką bru<strong>na</strong>tnych żyłek, Chińczykżą<strong>da</strong>ł dziesięć młodych byków, wskazując z zapałem i artystycznym zachwytempłaskorzeźbę, przedstawiającą misternie wyko<strong>na</strong>nego smoka, <strong>który</strong> otoczył zwojami swegoogo<strong>na</strong> tłum kąpiących się dziewcząt.


111Wszędzie moż<strong>na</strong> było dojrzeć Burjatów, w czerwonych chałatach jedwabnych i wmalutkich czerwonych myckach <strong>na</strong> dużych, okrągłych głowach, i Tatarów w czerwonychkożuchach baranich i w czarnych „tiubetejkach”. Ogólne tło jed<strong>na</strong>k stanowili lamowie.Wałęsali się wszędzie całemi groma<strong>da</strong>mi, ubrani w płaszcze karmazynowe, lub żółte,malowniczo zarzucone przez jedno ramię, w przeróżnych czapkach przypomi<strong>na</strong>jącychgrzyby, kołpak frygijski lub też hełm grecki z wysokim grzebieniem. Lamowie stąpali <strong>ci</strong>cho,rozmawiali prawie szeptem, przebierali różańce i wróżyli żądnym przepowiedni. Lecz to niebyło celem ich całodziennych przechadzek. Lamowie wyszukiwali bogatych klijentów którzyprzybyli do Urgi z <strong>da</strong>lekich „choszunów”, a <strong>na</strong>wet z poza granic Hałhi po przepowiednie,wróżby i leki, słynne w tem mieś<strong>ci</strong>e, zamieszkanem przez 60.000 łamów i posia<strong>da</strong>jącem30.000 posągów Buddhy. Prócz tego do stolicy „Żywego Boga” przybyli w owym czasieksiążęta chińskiej Mongolji Wewnętrznej, którzy <strong>na</strong>tychmiast zostali otoczeni niewidzialnąsie<strong>ci</strong>ą szpiegostwa i dozoru ze strony obserwujących ich łamów.Po<strong>na</strong>d domami w dzielnicy handlowej powiewały różnobarwne flagi: chińskie, rosyjskie,angielskie, mongolskie, trochę zaś <strong>na</strong> uboczu – gwiaździsta flaga Ameryki. Nad jurtamiMongołów, niby barwne motyle, trzepotały w powietrzu różnokolorowe flagi jaskrawetrójkątnej lub kwadratowej formy, długie w kształ<strong>ci</strong>e wstęg, krótkie i okrągłe. Były to z<strong>na</strong>kiksiążąt i rodzin prywatnych, lub chorągwie żałobne <strong>na</strong>d jurtami <strong>ci</strong>ężko chorych,umierających, albo umarłych <strong>na</strong> ospę lub trąd...Wszystko to razem wyglą<strong>da</strong>ło, jak pstra plama ruchoma obla<strong>na</strong> jaskrawem słońcemwiosennem. Wszędzie śmiech, krzyki, rżenie koni, ryk bydła, hałas.Od czasu do czasu przechodzili żołnierze z azjatyckiej dywizji konnej baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>:Rosjanie – w długich chałatach szafirowych, Mongołowie – w czerwonych z żółtemi z<strong>na</strong>kamiDżengiz-cha<strong>na</strong> <strong>na</strong> ramieniu. Zjawili się też żołnierze chińscy, którzy po porażce generałaCzen-Y przeszli <strong>na</strong> służbę do „Żywego Buddhy”, przysięgając mu wierność.Przechodziliśmy właśnie przez plac, gdy <strong>na</strong>raz z bocznej ulicy z hukiem syreny wytoczyłsię ogromny samochód. Siedział w nim baron Ungern, w zło<strong>ci</strong>stym jedwabnym chała<strong>ci</strong>echa<strong>na</strong>, opasanym niebieskim szalem i w niebieskiej czapce oficera rosyjskiego z żółtymlampasem. Jechał szybko, ustawicznie rozglą<strong>da</strong>jąc się w tłumie. Zauważył mię i poz<strong>na</strong>łodrazu. Samochód się zatrzymał, baron przywitał się ze mną i zaprosił do siebie.Mieszkał w małej, bardzo skromnie urządzonej jur<strong>ci</strong>e, która stała <strong>na</strong> podwórzu domuchińskiego. Obok wznosiły się jeszcze dwie jurty dla sztabu.– Dowiedziałem się dzisiaj, że pan szybko i pomyślnie dojechał do Urgi – zagaił baronrozmowę.Podziękowałem mu za pomoc w drodze i przypomniałem o obietnicy zorganizowaniawyjazdu całej grupy polskiej <strong>da</strong>lej, <strong>na</strong> wschód.Twarz baro<strong>na</strong> spochmurniała; spuś<strong>ci</strong>ł głowę i głosem smutnym zaczął mówić pofrancusku.– Tutejsza moja praca zbliża się ku końcowi. Za dziewięć dni rozpoczy<strong>na</strong>m wojnę zbolszewikami i mam zamiar wtargnąć w granice Syberji. Chcę bardzo serdecznie prosić pa<strong>na</strong>o zamieszkanie umnie w <strong>ci</strong>ągu tych dziewię<strong>ci</strong>u dni. Nie jest to zbyt długi termin dla pa<strong>na</strong>.Mnie zaś wyświadczy pan tem ogromną przysługę i przyjemność. Od tylu lat już jestempozbawiony towarzystwa kulturalnego. Niegdyś dla wypoczynku duszy jeździłem do hetma<strong>na</strong>Siemionowa, do jego sztabu, gdzie obmyślał on i urzeczywistniał swoje olbrzymie, wspaniałeplany. Obecnie Siemionow <strong>da</strong>leko, ja czuję się bardzo samotny pośród całej mojej dywizji.Ch<strong>ci</strong>ałbym, żeby pan wiedział o mnie wszystko, poz<strong>na</strong>ł moje myśli, plany i zamiary, żebymógł pan pomówić ze mną, nie jak z „krwawym i szalonym baronem”, jak <strong>na</strong>zywają mniewrogowie, i nie z „dziadkiem”, jak ze strachem szepcą o mnie moi żołnierze, lecz jak zczłowiekiem, <strong>który</strong> dużo myślał, a jeszcze więcej <strong>ci</strong>erpiał...


112Ungern ch<strong>ci</strong>ał jeszcze coś do<strong>da</strong>ć, lecz wpadł w <strong>na</strong>głą zadumę. Nie ch<strong>ci</strong>ałem mu przerywać,za<strong>ci</strong>ekawiony tym nieoczekiwanym wybuchem szczeroś<strong>ci</strong>.Po paru minutach baron <strong>ci</strong>ągnął <strong>da</strong>lej:– Wszystko już obmyśliłem i przyrzekam odstawić całą grupę pa<strong>na</strong> do punktu, skąd wamłatwo będzie dotrzeć do celu, lecz niech mi pan przyrzeknie również, że będę mógł uważać goza swego goś<strong>ci</strong>a w <strong>ci</strong>ągu tych dziewię<strong>ci</strong>u dni. Niech dni te będą moim wypoczynkiem izapomnieniem wszystkiego...Cóż mogłem <strong>na</strong> to odpowiedzieć? W głosie baro<strong>na</strong> wyczuwałem, obok <strong>na</strong>miętnej prośby,od<strong>ci</strong>eń głęboko ukrytej męki wewnętrznej i jakiejś tajemnicy. Zresztą byłem prze<strong>ci</strong>eż w jegorękach i bez jego pomocy nie mogłem ruszyć <strong>da</strong>lej, ani też wywieźć swoich towarzyszówpodróży...Przyjąłem więc zaproszenie „krwawego baro<strong>na</strong>”.Ungern mocno, z wdzięcznoś<strong>ci</strong>ą uś<strong>ci</strong>snął mą dłoń i kazał po<strong>da</strong>ć herbatę.POTOMEK KRZYŻAKÓW I PIRATÓW.– Niech pan mi opowie o sobie i o swoich przejś<strong>ci</strong>ach! – poprosił mię baron przy herba<strong>ci</strong>e.Opowiedziałem mu wszystko, co mogło go interesować, i rzeczywiś<strong>ci</strong>e był on bardzoprzejęty moją historją.– A teraz ja zacznę swoją spowiedź, żeby pan wiedział, z kim ma do czynienia – zacząłUngern, bacznie wpatrując się we mnie swemi pałającemi oczyma. – Imię moje jest otoczonetaką nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą i strachem, że nikt nie wie <strong>na</strong>prawdę, kim jestem, gdyż historję splątano zmitem, rzeczywistość z fantazją, prawdę z oszczerstwem. Kiedyś w swoich pamiętnikachopisze pan może tę podróż przez Mongolję i pobyt u „szalonego Unger<strong>na</strong>”...Spuś<strong>ci</strong>ł powieki i, paląc papierosa, zaczął rzucać urywane z<strong>da</strong>nia, śpiesząc się, nie kończącsłów, jakgdyby w obawie, że ktoś mu może przeszkodzić.– Ród Ungern von Sternbergów jest bardzo stary. Mieszani<strong>na</strong> Niemców z Węgrami,Han<strong>na</strong>mi z czasów Atylli. Moi wojowniczy przodkowie uczestniczyli we wszystkichwyprawach krzyżowych. Jeden z Ungernów zginął w Jeruzalem, walcząc pod sztan<strong>da</strong>ramiRyszar<strong>da</strong> „Lwie Serce”, a <strong>na</strong>wet tragicz<strong>na</strong> wyprawa krzyżowa dzie<strong>ci</strong> miała w liczbie swychofiar Ralfa Unger<strong>na</strong>, jede<strong>na</strong>stoletniego krzyżaka. Gdy <strong>na</strong> kresy wschodnie imperjumniemieckiego posyłano <strong>na</strong>jśmielszych i <strong>na</strong>jokrutniej szych rycerzy, wśród nich był mójprzodek, Artur baron Halsa-Ungern-Sternberg. Na wschodzie obszarów niemieckich rycerze<strong>ci</strong> założyli zakon Teutonów, ogniem i mieczem szerząc chrześ<strong>ci</strong>jańską <strong>na</strong>ukę o miłoś<strong>ci</strong>bliźniego wśród dzikich pogan: Litwinów, Estów i Słowian. Teutoński zakon rycerski zawszemiał pośród swoich „bra<strong>ci</strong>” przedstawi<strong>ci</strong>eli mego rodu. Pod Grunwaldem zginęło dwóchUngern von Sternbergów. Ród mój, jak już wspomniałem, był wojowniczy i religijny, więcskłonny do mistycyzmu i ascetyzmu. W XVI i XVII wieku <strong>na</strong> ziemiach Estów i Łotyszówbyło kilku baronów Ungernów, po <strong>który</strong>ch pozostały stosy kronik z legen<strong>da</strong>mi i powieś<strong>ci</strong>amio ich ży<strong>ci</strong>u i czy<strong>na</strong>ch. Henryk Ungern, przezwany „Toporem”, był „błędnym rycerzem”.Turnieje Francji, Włoch, Hiszpanji i Brytanji z<strong>na</strong>ły to imię, strachem przejmujące sercazapaśników. Henryk odz<strong>na</strong>czał się niezwykłą sztuką wła<strong>da</strong>nia toporem bojowym. Zostałzabity w Kadyksie przez rycerza maurytańskiego, <strong>który</strong> rozwalił mu czaszkę wraz z hełmemuderzeniem topora. Ralf Ungern, baron <strong>na</strong> Sternbergu, miał swoją siedzibę około goś<strong>ci</strong>ńcapomiędzy Rewlem a Bygą i pod groźbą śmier<strong>ci</strong> zmuszał wszystkich podróżników do płaceniamu <strong>da</strong>niny. Baron Piotr Ungern był właś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elem zamku <strong>na</strong> wyspie Dagö <strong>na</strong> Bałtyku, gdziewybudował sobie całą flotylę okrętów żaglowych, które stały się postrachem i klęską dlakupców.Od tego przodka, rozbójnika morskiego, rozpoczęła się cała dy<strong>na</strong>stja Ungernów, piratów imary<strong>na</strong>rzy, do <strong>który</strong>ch <strong>na</strong>leżę i ja. Wresz<strong>ci</strong>e legendy z<strong>na</strong>ją jeszcze jednego baro<strong>na</strong> mego


113<strong>na</strong>zwiska, <strong>który</strong> żył <strong>na</strong> schyłku XVII wieku. Miał <strong>na</strong> imię Wilhelm, a przydomek „BratSzata<strong>na</strong>”. Przydomek ten przysługiwał mu z tego powodu, iż baron byt alchemikiem i <strong>da</strong>wałw swoim domu przytułek wszystkim magom i czarownikom, prześladowanym w Europie zatajemne praktyki.Wspomniałem już, że Piotr Ungern <strong>da</strong>ł początek morskiej dy<strong>na</strong>stji Ungernów. PotomkiemPiotra – pirata w prostej linji był mój dziad, <strong>który</strong> dopłynął <strong>na</strong> własnym żaglowcu aż doOceanu Indyjskiego, gdzie zajmował się rabunkiem i rozbijaniem angielskich okrętówhandlowych. Do czasów bolszewickich w <strong>na</strong>szym pałacu przechowywały się wspaniałe,starożytne meble mahoniowe, zdobyte przez dzia<strong>da</strong> <strong>na</strong> jednym z zatopionych przez niegookrętów. W <strong>ci</strong>ągu kilku lat dziad mój operował bezkarnie <strong>na</strong> oceanie, lecz <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e Anglicywzięli go do niewoli i od<strong>da</strong>li w ręce konsula rosyjskiego, <strong>który</strong> odesłał go do Petersburga.Tam go sądzono i zesłano <strong>na</strong> całe ży<strong>ci</strong>e do Zabajkala. Taka jest moja łączność z SyberjąWschodnią. Z wykształcenia jestem mary<strong>na</strong>rzem, gdyż ukończyłem szkołę kadetów morskichw Petersburgu, później zaś wstąpiłem do pułku kozaków zabajkalskich, w <strong>który</strong>m walczyłem<strong>na</strong>jpierw z Japończykami, a później z Niemcami. W tej ostatniej wojnie zostałem odz<strong>na</strong>czonyza waleczność oficerskim krzyżem ów. Jerzego. W czasie pokoju ży<strong>ci</strong>e moje upływało <strong>na</strong>studjowaniu filozofji i buddyzmu. Dziad mój przywiózł z sobą z Indyj kaj<strong>da</strong>ny rosyjskie iindyjski buddyzm. Oj<strong>ci</strong>ec mój również był wyz<strong>na</strong>wcą buddyzmu i mnie go przekazał.Posia<strong>da</strong>m pismo, ofiarowane memu dziadowi przez jednego świętobliwego indyjskiegomahatmę – yoga; dzięki temu pismu miałem wstęp tam, dokąd chyba tylko Dalaj-Lama lubTaszy-Lama bywają dopuszczani przez kapłanów pierwotnego kultu Sakkya-Muni. W swoimczasie ch<strong>ci</strong>ałem założyć zakon wojskowych buddystów do walki z rozpustą rewolucji...Baron umilkł i pił filiżankę po filiżance czarnej, jak kawa, herbaty.– Rozpusta rewolucji... Czy myślał pan kiedy o tem? Czy ktokolwiek wogóle zasta<strong>na</strong>wiałsię <strong>na</strong>d tą kwestją? Może jedynie tajemniczy Swedenborg, lub <strong>na</strong>jmędrszy z mędrców Taszy-Lama w Tybe<strong>ci</strong>e!.,.Przytaczając teorje <strong>na</strong>ukowe, tytuły dzieł, <strong>na</strong>zwiska uczonych i pisarzy, oraz cytaty z bibljii z literatury buddyjskiej, ten potomek pirata i „Brata Szata<strong>na</strong>” zaczął mówić <strong>na</strong>tchnionym,podniesionym głosem, mieszając język rosyjski z niemieckim i wtrącając przytem co chwilawyrazy francuskie i angielskie:– W buddyjskich starych księgach i apokryfach z czasów pierwszych chrześ<strong>ci</strong>jan sąwskazówki i proroctwa, które głoszą <strong>na</strong>dejś<strong>ci</strong>e chwili, gdy powstaną prze<strong>ci</strong>wko sobie duchydobre i złe. Wówczas ma przyjść niez<strong>na</strong>ny „Przeklęty”, aby ogarnąć całą ziemię i wytępićludzkość, zabijając kulturę i moralność. Genjusze i szaleńcy, te bliźnięta tragiczne, wyraźnieodczuwają zbliżenie się okresu katastrof w historji ludzkoś<strong>ci</strong> i przyjś<strong>ci</strong>e „Przeklętego”,którego bronią jest rewolucja. Miejsce <strong>da</strong>wnego, bogatego w doświadczenie, intelektu –twórcy zastępuje dzika wola burzy<strong>ci</strong>ela. Na pierwszy plan wysuwa się żą<strong>da</strong>nia instynktówniższych, co <strong>na</strong><strong>da</strong>je myśli charakter spekulacyjny we wszystkich jej przejawach, a więc wpolityce, ekonomji, <strong>na</strong>uce i sztuce. Ludzkość odbiega <strong>da</strong>leko od duchowych zagadnień idążeń. Historja ludzkoś<strong>ci</strong> dowiodła, że powinniśmy zmienić kierunek <strong>na</strong>szej myśli izastosować twórczość w dziedzinie kwestyj moralno-duchowych. Prądy te ujawniły się jużprzed wybuchem wojny światowej w 1914 roku. Lecz wówczas, jak zwykle w <strong>taki</strong>chokresach, zjawił się Ten, o <strong>który</strong>m mówi apostoł Jan w Apokalipsie, Ten, <strong>który</strong> się zjawiałChrystusowi <strong>na</strong> puszczy; Ten, z <strong>który</strong>m walczyli Buddha, Paspa, założy<strong>ci</strong>el lamaizmuwspółczesnego, i pierwsi chrześ<strong>ci</strong>janie; obecność którego ze zgrozą i trwogą odczuwaliDante, Michał Anioł, Leo<strong>na</strong>rdo <strong>da</strong> Vin<strong>ci</strong>, Tasso, Goethe, Dostojewski. Ten „Przeklęty” jestjuż pośród rzeszy ludzkiej i cofa fale kultury i duchowego postępu od Boga ku sobie. W tensposób „Przeklęty” rękami, zbroczonemi krwią rewolucji, wstrzymuje umysłowy i psychicznybieg ludzkoś<strong>ci</strong> do świetlanej mety – bóstwa. Sprawiedliwy i miłoś<strong>ci</strong>wy „Wielki Niez<strong>na</strong>ny”,antyteza i wróg „Przeklętego” postawił przy progu <strong>na</strong>szego ży<strong>ci</strong>a nie z<strong>na</strong>jącą gniewu i miłoś<strong>ci</strong>


114Karmę. Robi o<strong>na</strong> zimny porachunek <strong>na</strong>szych czynów, odmierza i waży. Karma podsumowujewszystko, co „Przeklęty” zasiał wśród ludzkoś<strong>ci</strong>, a więc: głód, choroby, ruinę, śmierć kultury,sławy, honoru, ducha, śmierć państw i ludów... Widzę, widzę już tę grozę, tę ponurą, szalonązagładę świata i ludzi...Drzwi jurty <strong>na</strong>gle się rozwarły i w progu ukazał się sztywnie wyprostowany adjutantbaro<strong>na</strong>.– Czego chcesz? – gniewnie krzyknął Ungern.– Ekscelencjo! Nasz wysunięty <strong>na</strong> północ patrol schwytał sześ<strong>ci</strong>u wywiadowcówbolszewickich w pobliżu granicy i przyprowadził ich do sztabu...Baron zerwał się z posłania. Oczy jego miotały pioruny, a twarz drgała konwulsyjnie.– Postawić jeńców przed moją jurtą! – rozkazał <strong>ci</strong>chym, syczącym głosem. – Idź!...W tej chwili baron nie pamiętał o niczem: uduchowio<strong>na</strong>, <strong>na</strong>tchnio<strong>na</strong> mowa, przenikającydo serca głos – wszystko to utonęło w bezmiernym gniewie, <strong>który</strong>, jak wicher, szalał w jegosercu.Ungern <strong>na</strong><strong>ci</strong>snął czapkę <strong>na</strong> głowę, schwy<strong>ci</strong>ł swój nieodstępny „taszur” i wypadł z jurty.Wyszedłem za nim. Przed jurtą stali jeńcy, otoczeni przez uzbrojonych kozaków, zziajanych<strong>da</strong>leką i szybką jazdą.Baron zatrzymał się przed czerwonymi żołnierzami i przez kilka minut wpatrywał się wich oczy, nie odrywając od nich wzroku. Na jego twarzy z<strong>na</strong>ć było ogromny wysiłek myśli iwoli. Wresz<strong>ci</strong>e odszedł, usiadł <strong>na</strong> progu jurty, zdjął czapkę i, utkwiwszy oczy w ziemię, jąłmocno trzeć czoło. Nagle powstał i stanowczym krokiem zbliżył się do jeńców.– Stań więcej <strong>na</strong> lewo – a ty <strong>na</strong> prawo... – rozkazywał baron jeńcom, zlekka uderzająckażdego taszurem w prawe ramię. Dwóch przeszło <strong>na</strong> lewo, czterech <strong>na</strong> prawo.– Zrewidować ubranie tych dwóch! – zakomenderował. – To są komisarze sowieccy!Zwracając się zaś do czterech wylęknionych jeńców, stojących <strong>na</strong> prawo, rzekł do nich:– A wy jesteś<strong>ci</strong>e chłopami, zmobilizowanymi przez bolszewików.– Wedle rozkazu, ekscelencjo!... wrzasnęli jeńcy zupełnie nie podług dyscyplinybolszewickiej. – My nic ze swojej woli.– Idź<strong>ci</strong>e do komen<strong>da</strong>nta i powiedz<strong>ci</strong>e mu, że przyjmuję was do oddziału tybetańskiego –rzekł spokojnie baron.U<strong>ci</strong>eszeni „bolszewicy” <strong>na</strong>tychmiast opuś<strong>ci</strong>li podwórze strasznego generała. Tymczasem udwóch pozostałych z<strong>na</strong>leziono w podszewce cholew pasporty politycznych komisarzysowieckich.Baron <strong>na</strong>chmurzył czoło i, powoli wymawiając każde słowo, rzu<strong>ci</strong>ł w przestrzeń rozkaz;– Zatłuc ich kijami!Poczem wszedł do jurty i usiadł, lecz po tem zajś<strong>ci</strong>u rozmowa już się nie wiązała.Pożeg<strong>na</strong>łem więc wkrótce generała i wyszedłem. Gdyśmy po obiedzie u moich goś<strong>ci</strong>nnychgospo<strong>da</strong>rzy, <strong>na</strong> <strong>który</strong>m było kilku ungernowskich oficerów, rozmawiali wesoło, j eden zobecnych trwożnie podniósł głowę i szepnął ze strachem.– Gdzieś w pobliżu przejechał w tej chwili baron... Wszyscy umilkli, lecz po chwilirozmowa potoczyła się <strong>da</strong>lej. Nagle tuż pod oknem ryknął samochód, poczem do pokojuwbiegł <strong>na</strong>straszony służący z okrzykiem:– Baron!...Lecz Ungern stał już <strong>na</strong> progu. Bardzo uprzejmie powitał wszystkich i, zwracając się dogospo<strong>da</strong>rzy, prosił o pozwolenie zabrania mnie do siebie w <strong>na</strong>głej sprawie. Dostrzegłemprzerażenie <strong>na</strong> twarzach nie<strong>który</strong>ch moich nowych z<strong>na</strong>jomych, lecz ja osobiś<strong>ci</strong>e byłemspokojny, gdyż rozumiałem już duszę „krwawego generała”. Zacząłem się ubierać i zprzyzwyczajenia włożyłem do kieszeni mego palta rewolwer.


115– Niech pan zostawi tę zabawkę! – z uśmiechem zawołał baron. – Tu panu już nic niezagraża. Zresztą hutuhtu z Narabanczi przepowiedział panu, że „szczęś<strong>ci</strong>e zawsze z nimbędzie!”– A tak! – zgodziłem się – lecz hutuhtu nie powiedział, co on uważa dla mnie za szczęś<strong>ci</strong>e.Może śmierć – <strong>na</strong>jlepszy odpoczynek po mojej włóczędze? Muszę się jed<strong>na</strong>k przyz<strong>na</strong>ć, żewolę jeszcze podróżować, byle żyć.Wsiedliśmy do samochodu, <strong>który</strong>m kierował wyprostowany i sztywny, jak posąg, oficerbez czapki.– W stronę radjostacji – rozkazał baron.Pomknęliśmy.W Urdze, jak w dzień tak i wieczorem, tętniło ży<strong>ci</strong>e.Tylko w nocy było ono dziwniejsze i bardziej tajemnicze. Pośród hałaśliwego tłumuprzejeżdżali jeźdźcy różnych szczepów mongolskich, odróżniających się wzajemnie formąkulbak i sposobem trzymania się <strong>na</strong> siodle. Szła poważnie karawa<strong>na</strong> <strong>na</strong>ładowanychwielbłądów; <strong>ci</strong>ągnęły <strong>ci</strong>ężkie wozy – „arby” o dwóch kołach, skleconych z sześ<strong>ci</strong>u kawałówgrubo <strong>ci</strong>osanego drzewa, <strong>na</strong>bitego olbrzymiemi gwoździami; a wszystko to było zalanefioletowem światłem dużych latarń elektrycznych. Po opanowaniu Urgi, baron <strong>na</strong>tychmiastrozkazał poprawić zepsutą od<strong>da</strong>w<strong>na</strong> stację elektryczną, oczyś<strong>ci</strong>ć ulice miasta, które zapewneod czasów Dżengizcha<strong>na</strong> nie z<strong>na</strong>ły miotły i dezynfekcji, i zainstalować sieć telefoniczną.Powstały różne warsztaty i fabryczki, zaczęły funkcjonować szkoły, szpitale, ambulatorja,punkty wetery<strong>na</strong>ryjne, ruch autobusowy; <strong>na</strong>prawiono drogi, domy i mosty. Baron opiekowałsię handlem i przemysłem i nielitoś<strong>ci</strong>wie wieszał rosyjskich i mongolskich żołnierzy zaokra<strong>da</strong>nie sklepów chińskich.Stolica „Żywego Buddhy”, spadkobiercy tronu wielkiego Dżengiza, zala<strong>na</strong>elektrycznoś<strong>ci</strong>ą! Doprawdy, był to nie mniejszy cud, niż wszelkie praktyki czarownikówmongolskich!Gdyśmy wjeżdżali do dzielnicy rosyjskiej, <strong>na</strong> moś<strong>ci</strong>e, przerzuconym przez mały potok,stało kilku żołnierzy, „flirtujących” z Mongołkami. Żołnierze skamienieli w postawiewojskowej przed generałem, dwie Mongołki u<strong>ci</strong>ekły pod most, a reszta kobiet w przerażeniupozostała <strong>na</strong> miejscu. Po chwili wszystkie podniosły dłonie do swoich uczesańfantastycznych, salutując po wojskowemu.Generał uśmiechnął się i rzekł do mnie:– Czy pan widzi, jaka u mnie panuje dyscypli<strong>na</strong>? Nawet Mongołki salutują!Za miastem samochód pomknął jeszcze szyb<strong>ci</strong>ej. Zimny wiatr zrywał czapki i rozrzucałpoły palt. Baron, przymknąwszy oczy, widocznie rozkoszując się szybką jazdą, szeptałchwilami:– Prędzej!... prędzej!...Szofer przyśpieszał biegu, aż powietrze świstało w uszach. Milczeliśmy. Nagle baron sięodezwał.– A ja wczoraj obiłem adjutanta za to, że nie pozwolił mi dokończyć opowia<strong>da</strong>nia...– Prze<strong>ci</strong>eż generał może to uczynić obecnie! – odparłem.– Czyż panu to jeszcze nie zbrzydło? – zapytał, a w jego głosie posłyszałem radość. – Nodobrze! Teraz <strong>na</strong>stąpi część <strong>na</strong>j<strong>ci</strong>ekawsza...Ungern siedział wyprostowany, jak świeca, nie dotykając poduszek samochodu i, palącpapierosa za papierosem, rozpoczął:– Miałem zamiar założyć w Rosji zakon wojskowy buddystów. Poco? – Dla obronymoralnej ewolucji ludzkoś<strong>ci</strong> od zgubnych wpływów rewolucji, gdyż jestem tego z<strong>da</strong>nia, żepostęp ewolucyjny prowadzi do ideału, t. j. bóstwa, rewolucja zaś po gwałtownym skoku<strong>na</strong>przód wstrzymuje rozwój i prowadzi wstecz do zezwierzęcenia. Lecz działałem w Rosji, wtym przeklętym kraju, gdzie niema dyscypliny w <strong>na</strong>rodzie, gdzie chłop chodzi do cerkwi


116chrześ<strong>ci</strong>jańskiej, wierzy zaś w wiedźmy i czary, gdzie klasa inteligent<strong>na</strong> dba tylko o własnezadowolenie i przyjemnoś<strong>ci</strong>. Lud brutalny, dziki, niepiśmienny, powiedziałbym nie lud, leczspecjalny zoologiczny rodzaj ssących; romantyczny inteligent rosyjski wmawiał w siebie i winnych, że <strong>na</strong>ród rosyjski jest męczennikiem, roznosi<strong>ci</strong>elem idei bóstwa, wszechświatowejtęsknoty ku dobru, wmawiał, nie z<strong>na</strong>jąc swego <strong>na</strong>rodu i nie kochając go wcale.Wobec <strong>taki</strong>ch właś<strong>ci</strong>woś<strong>ci</strong> charakteru moi towarzysze zaczęli się wyłamywać z pod prawmego „zakonu”. Wtedy wprowadziłem celibat, wyrzeczenie się wygód ży<strong>ci</strong>owych i zbytkówpodług ustawy klasztorów lamaickich. Żeby zaś <strong>da</strong>ć ujś<strong>ci</strong>e energji, pozwoliłem <strong>na</strong>nieograniczone używanie wódki, opjum, haszyszu... Teraz za pi<strong>ci</strong>e wódki – wieszam,wówczas zaś upijaliśmy się do „delirium tremens”. Oczywiś<strong>ci</strong>e zakonu nie stworzyłem, leczwychowałem dwie setki dzielnych, bezwzględnie odważnych oficerów, którzy położyliwielkie zasługi w wojnie z Niemcami i z bolszewikami.Wszystkich, którzy pozostali przy ży<strong>ci</strong>u, zużytkował później hetman Siemionow, lecz,niestety, jest już ich bardzo niewielu... Woj<strong>na</strong> – zła macocha!...– Radjo, ekscelencjo! – oz<strong>na</strong>jmił szofer.– Zatrzymaj się – rozkazał generał.Obejrzeliśmy dużą stację telegrafu iskrowego, dobrze urządzoną przez Amerykanów dlarządu chińskiego. Przeczytaliśmy kilka przejętych telegramów pomiędzy Moskwą,Władywostokiem i Pekinem. Pokazano <strong>na</strong>m jakąś depeszę ze szczytu wieży Eiffel w Paryżu.Baron kazał <strong>na</strong>tychmiast posłać kilka telegramów do sztabu, dla umieszczenia ich wwychodzącej od czasu do czasu jednodniówce, wy<strong>da</strong>wanej w drukarni, <strong>na</strong>leżącej do konsulaturosyjskiego.Gdy skończyliśmy czytanie depesz i oglą<strong>da</strong>nie stacji, baron zaprosił mię do samochodu i,zapalając papierosa, zawołał z radosnym uśmiechem:– Teraz... w przestworze!Szofer ruszył pędem wiatru, i wkrótce utonęliśmy, w mroku nocy, w przestrzenibezgranicznych stepów, poprze<strong>ci</strong><strong>na</strong>nych niewysokiemu, pochyłem! wzgórzami. Nie mogłemzrozumieć, czemu nie rozbiliśmy się, nie ulegliśmy <strong>na</strong>jokropniejszej katastrofie! Samochódskakał, jak piłka, po kamieniach i rowach, przebiegał przez małe potoki, w niepojęty sposóblawirował pośród <strong>na</strong>gromadzonych gdzie niegdzie odłamów skał. Szofer, tak umiejętniekierujący olbrzymią maszyną, musiał mieć chyba oczy żbika.W mroku nocy zauważyłem małe ogniki ru<strong>da</strong>we, które co chwila zapalały się lub gasły...– To wilki! – uśmiechając się, rzekł Ungern. – Nakarmiliśmy je dosyta swojem inieprzyja<strong>ci</strong>elskiem mięsem. – Ale pozwoli pan, że będę <strong>da</strong>lej opowia<strong>da</strong>ł o swoich przejś<strong>ci</strong>ach.Zwró<strong>ci</strong>ł się do mnie i, wpatrując mi się swoim zwyczajem w oczy, zaczął:– Podczas wojny niemieckiej zaprzyjaźniłem się z Gregorym Siemionowym. Obajodnieśliśmy dużo ran i otrzymaliśmy krzyże walecznych. Na fron<strong>ci</strong>e widzieliśmy stopniowyrozkład armji, spodlenie duszy rosyjskiego chłopa i mieszczani<strong>na</strong>, przewidywaliśmy zdradęRosji względem sojuszników i rozumieliśmy całą głębię niebezpieczeństwa, zagrażającegoludzkoś<strong>ci</strong> ze strony rewolucji dziczy rosyjskiej. Wówczas towarzysz mój, zwykły esaułkozacki, a obecnie hetman wszystkich kozaków syberyjskich, Siemionow, ułożył olbrzymi,porywający plan. My się z nim rozumiemy. Siemionow to <strong>na</strong>pół Mongoł, ja – buddysta.Siemionow postanowił połączyć wszystkie szczepy mongolskie, związane pomiędzy sobąkrwią plemienną lub jed<strong>na</strong>kowym kultem religijnym, w jedno państwo azjatyckie, skła<strong>da</strong>jącesię z autonomicznych częś<strong>ci</strong> pod moralnem kierownictwem Chin, kraju <strong>na</strong>jstarszej i<strong>na</strong>jwznioślejszej kultury duchowej. Państwo to powinnoby być silne moralnie i fizycznie;musiałoby się zabezpieczyć od wpływów rewolucji wysokim murem surowych i mądrychpraw, oraz bronić swojej duchowej podwaliny: kultu, wiary, filozofji i polityki. Jeżelizdemoralizowa<strong>na</strong> i szalo<strong>na</strong> ludzkość nie zatrzyma się w swym biegu ku przepaś<strong>ci</strong> i wy<strong>da</strong> <strong>na</strong>zagładę cały dobytek ducha ludzkiego, państwo azjatyckie będzie zmuszone położyć temu


117tamę i zabezpieczyć ludzkoś<strong>ci</strong> długotrwały pokój. Tak myślał hetman Siemionow i, będącjeszcze <strong>na</strong> fron<strong>ci</strong>e niemieckim, rozpoczął agitację pośród Burjatów i Turkmenów. Słowohetma<strong>na</strong> padło <strong>na</strong> urodzajną glebę! Zresztą nie mogło być i<strong>na</strong>czej. „Wszyscy Azja<strong>ci</strong>, z„wyjątkiem Japończyków, rozumieją, że spekulacyj<strong>na</strong> kultura Zachodu prowadzi ludzkość dozguby, zatruwając ją bakcylami rewolucji. Plan zjednoczenia Mongołów był bliskiurzeczywistnienia w 1918 roku, kiedy Rosja haniebnie zdradziła Francję, Amerykę i Anglję.Wtedy Siemionów oz<strong>na</strong>jmił, że nie może pozostawać w szeregach zdrajców, protestowałprze<strong>ci</strong>wko traktatowi, zawartemu w Brześ<strong>ci</strong>u Litewskim, i wyjechał do Zabajkala w celuwerbunku ochotników dla <strong>na</strong>szej wojny z Niemcami. Z nim razem pojechałem też i ja, orazkilku innych oficerów. Postanowiliśmy zmobilizować Azję do wojny z Niemcami, posłaliśmyemisarjuszy do Mongolji, Tybetu, Turkiestanu i Chin. Sprawy szły dobrze. Ale wtedy właśniebolszewicy zaczęli wytępiać oficerów i byliśmy zmuszeni <strong>rozpocząć</strong> walkę obronną, któraprzeszła w za<strong>ci</strong>ętą wojnę domową. Na ogólną organizację azjatycką nie pozostawało jużczasu! Uformowaliśmy swą armję, nie przestając marzyć o dniu, kiedy obudzimy całą Azjęmongolską i z jej pomocą utrwalimy pokój i Boga <strong>na</strong> zalanej krwią ziemi. Ze swej stronydopomogłem temu przebudzeniu się Azji, <strong>da</strong>jąc niepodległość prastaremu krajowi władcyAzji, sławnego i mądrego Dżengiza... A mimo to hetman Siemionow obawia się mnie, mojejsurowoś<strong>ci</strong> i okru<strong>ci</strong>eństwa. Nie może jeszcze zrozumieć, że prowadzimy walkę nie z partjąpolityczną, lecz z „sektą” spiskowców prze<strong>ci</strong>w całej duchowej kulturze ludzkoś<strong>ci</strong>, prze<strong>ci</strong>wkoidei bóstwa. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego Włosi skazują <strong>na</strong> śmierć członków mafji„czarnej ręki”, dlaczego Amerykanie sadzają <strong>na</strong> fotelu elektrycznym a<strong>na</strong>rchistów –bombistów, i dlaczego j a nie mam tępić bolszewików, morderców duszy i <strong>ci</strong>ałaspołeczeństwa? Siemionow – pół-Rosjanin, pół-Mongoł – człowiek wrażliwy i miękki, ja zaśjestem teutonem, potomkiem „Brata Szata<strong>na</strong>” i piratów. Dla sekty morderców – tylkośmierć!... Wracamy do Urgi!...Po dwóch godzi<strong>na</strong>ch zamajaczyły przed <strong>na</strong>mi <strong>da</strong>lekie jeszcze ognie miasta.OBÓZ MĘCZENNIKÓW.Nie<strong>da</strong>leko od wjazdu do Urgi, koło jednopiętrowego domku stał samochód.– Co to ma z<strong>na</strong>czyć? – zapytał baron szofera. Szofer nie umiał mu wytłumaczyć.– Podjeżdżaj do tego domu! – rozkazał baron. Zatrzymaliśmy się przed gankiem. W tejchwili drzwi z łoskotem się rozwarły, z domu wybiegło kilku oficerów, którzy w popłochurzu<strong>ci</strong>li się do u<strong>ci</strong>eczki.– Stój! -dźwięcznym, wysokim tenorem krzyknął Ungern.Wszyscy stanęli, jak wry<strong>ci</strong>.– Wróć<strong>ci</strong>e – rozkazał tonem, jakim się mówi do psów, nie do ludzi.Gdy wró<strong>ci</strong>li z głowami pochylonemi, baron wszedł za nimi, opierając się <strong>na</strong> swym <strong>ci</strong>ężkimtaszurze. Drzwi pozostały otwarte, mogłem więc słyszeć i widzieć wszystko, co zachodziło woświetlonym pokoju.– Oj, będzie bie<strong>da</strong>! – wyszeptał z trwogą oficer – szofer. – Nasi oficerowie,dowiedziawszy się pewno, że baron pojechał za miasto <strong>na</strong> <strong>da</strong>leki spacer, postanowili urządzićucztę. Teraz baron każe ich rozstrzelać albo zatłuc kijami... Bie<strong>da</strong>!Widziałem przez drzwi koniec długiego stołu, zastawionego butelkami i blaszankami pokonserwach. Na rogu siedziała mło<strong>da</strong> kobieta, która <strong>na</strong> widok baro<strong>na</strong> w przerażeniu zerwałasię z miejsca. Z pokoju dochodził chrapliwy głos Unger<strong>na</strong>. Pa<strong>da</strong>ły <strong>ci</strong>ężkie, urywane z<strong>da</strong>nia:– Wasza ojczyz<strong>na</strong> ginie. Hańba okrywa was, Rosjan, a wy tego nie może<strong>ci</strong>e zrozumieć...odczuć... Potrzebuje<strong>ci</strong>e wi<strong>na</strong>... kobiet... kart... Szubrawcy... zwierzęta!... Po 150 taszurówkażdemu... po 150!...Głos mówiącego zniżył się do złowrogiego szeptu.


118– A wy, kobiety, czyż nie czuje<strong>ci</strong>e zguby waszego <strong>na</strong>rodu? Nie czuje<strong>ci</strong>e bólu ludu? Dlawas jest to obojętne! Zlitowałybyś<strong>ci</strong>e się <strong>na</strong>d swymi mężami! Oni tam <strong>na</strong> fron<strong>ci</strong>e i w boju,może zginą... Wy zaś tutaj pije<strong>ci</strong>e wino..., od<strong>da</strong>je<strong>ci</strong>e się rozpuś<strong>ci</strong>e, osłabia<strong>ci</strong>e ducha moichoficerów!... Wyś<strong>ci</strong>e nie kobiety! Szanuję kobietę, która czuje głębiej od mężczyzny... Wy zaśnie jesteś<strong>ci</strong>e kobietami! Słuchaj<strong>ci</strong>e, co powiem. Jeżeli która z was jeszcze raz zostanie przezemnie przyłapa<strong>na</strong>, każę powiesić.Zawró<strong>ci</strong>ł się i wyszedł. Sam <strong>da</strong>ł trwożny syg<strong>na</strong>ł syreną samochodu i rozkazał patrolowi,<strong>który</strong> zjawił się <strong>na</strong>tychmiast, zaprowadzić aresztowanych do komen<strong>da</strong>nta.W <strong>ci</strong>ągu <strong>da</strong>lszej drogi Ungern milczał, oddychając <strong>ci</strong>ężko i coś szepcąc. Naresz<strong>ci</strong>e odezwałsię:– Krzyczą, piszą, że jestem okrutny... Szalony baron! Ja zaś nie mogę zrzu<strong>ci</strong>ć z siebiezmory zdrady armji, do której <strong>na</strong>leżałem; nie jem, nie śpię, gdyż mam <strong>ci</strong>ągle przed sobąstrasząc obrazy śmier<strong>ci</strong> <strong>na</strong>jszlachetniejszych ludzi... Śmierć z rąk <strong>na</strong>jgorszych,<strong>na</strong>j<strong>ci</strong>emniejszych, <strong>na</strong>jwystępniejszych zbrodniarzy! A <strong>ci</strong>... nie mogą bez wódki! A kobiety...te kobiety bez serca, szlachetnoś<strong>ci</strong>... bez duszy! „Krwawy” generał!... Z <strong>taki</strong>mi tylko moż<strong>na</strong>walczyć surowoś<strong>ci</strong>ą! Rosjanie nie powinni lubić – muszą się bać... To są zwierzęta...Zwierzęta!...Baron zapalał papierosa za papierosem i rzucał je ruchem gwałtownym.– Niech pan zje ze mną kolację! – zaproponował po chwili.Na kolację był również zaproszony <strong>na</strong>czelnik sztabu, młody, skromny, bardzo dobrzewychowany prawnik, syn z<strong>na</strong>nego w Rosji profesora Iwanowskiego. Po<strong>da</strong>no Jakąś gorącąpotrawę chińską, po niej zaś zimne mięso, kompot z kalifornijskich owoców i herbatę.Jedliśmy zwyczajem chińskim laseczkami z koś<strong>ci</strong>.Baron był podrażniony i smutny. Bardzo ostrożnie <strong>na</strong>wiązałem rozmowę o aresztowanychoficerach, starając się z<strong>na</strong>leźć dla nich usprawiedliwienie w surowym trybie ży<strong>ci</strong>a dywizji i wpotrzebie rozrywki.– To są jednostki zgniłe, pogrążone w rozpuś<strong>ci</strong>e!... – mówił gniewnie generał.Naczelnik sztabu podtrzymał mnie, i wresz<strong>ci</strong>e Ungern zmiękł i kazał aresztowanychuwolnić.Nazajutrz spędziłem dzień ze swymi towarzyszami i zapoz<strong>na</strong>łem się bliżej z ży<strong>ci</strong>emmiasta. Gwałtow<strong>na</strong>, energicz<strong>na</strong> <strong>na</strong>tura baro<strong>na</strong> zmuszała wszystkich do pracy. Sam byłwszędzie i we wszystko wglą<strong>da</strong>ł, nigdy jed<strong>na</strong>k nie wtrącając się do zarządzeń kierowników.Wszystko było przewidziane. Nabijano po<strong>ci</strong>ski armatnie i karabinowe, remontowano armaty iinną broń, rozpoczy<strong>na</strong>no fabrykację prochu i gazów trujących, robiono saletrę i terpentynę,którą miano zastąpić benzynę przy samocho<strong>da</strong>ch; baron marzył o samolotach i tankach...Wszystko, co żyło – pracowało. Domy handlowe były zajęte dostarczaniem żywnoś<strong>ci</strong> imaterjałów, potrzebnych dla armji. Nawiązywano stosunki handlowe z Chi<strong>na</strong>mi.Wieczorem zaprosił mię do siebie <strong>na</strong>czelnik sztabu Unger<strong>na</strong>. W jur<strong>ci</strong>e jego było kilkuoficerów. Gospo<strong>da</strong>rz częstował <strong>na</strong>s herbatą z konfiturami, oraz <strong>ci</strong>astkami chińskiemi. Ogodzinie 11-ej wszedł do jurty, coś nucąc, pułkownik Sipajłow. Wszyscy odrazu umilkli i podróżnemi pozorami zaczęli wychodzić.– Nie lubią Sipajłowa – mruknął pułkownik, filuternie mrużąc swoje bezbarwne oczy ibryzgając śliną.W chwili, gdy Sipajłow wszczął rozmowę z <strong>na</strong>czelnikiem sztabu, do jurty wszedł baron,<strong>który</strong>, spostrzegłszy pułkownika, zachmurzył czoło i z obrzydzeniem w głosie rzekł do mnie:– Niech pan nie rozmawia z tą gadziną! Sipajłow zbladł i w<strong>ci</strong>snął swoją potworną głowę wplecy. Baron opuś<strong>ci</strong>ł jurtę, i po chwili słyszeliśmy, jak wy<strong>da</strong>wał rozkaz, aby zajechałsamochód.– Oj – jęknął Sipajłow – wiem, że przyjdzie dzień, kiedy baron każe mnie zatłuc kijami!Lecz w głosie jego poczułem u<strong>da</strong>ny strach. Wychodząc, pułkownik zawołał wesoło.


119– Pije<strong>ci</strong>e tylko herbatę? Każę przysłać panom <strong>na</strong> kolację przepyszny pieróg z rybą idosko<strong>na</strong>łej zupy.Gdy wyszedł, <strong>na</strong>czelnik sztabu porwał się za głowę i wyszeptał z rozpaczą:– Boże mój, Boże! Do jakiego upodlenia doprowadziła <strong>na</strong>s rewolucja. Zmuszeni jesteśmypracować z <strong>taki</strong>emi typami! Ze zbrodniarzami i złodziejami... Sipajłow jest złym duchembaro<strong>na</strong>. Podsuwa mu do podpisu coraz to nowe wyroki śmier<strong>ci</strong>, zabija ludzi niewinnych bezsądu i bez wiedzy generała, rabuje pod pokrywką nieistniejących rozkazów baro<strong>na</strong>...W parę minut przyszedł od Sipajłowa żołnierz i przyniósł obiecaną kolację. Gdy się<strong>na</strong>chylił, rozwiązując serwetę, <strong>na</strong>czelnik sztabu, wskazując go oczami, szepnął:– Niech się pan uważnie przyjrzy temu człowiekowi!Żołnierz był małego wzrostu, o szerokich, silnych barach. Ubrany był bardzo starannie.Jego gładko wygolo<strong>na</strong> twarz była bardzo uprzejma, spokoj<strong>na</strong>, peł<strong>na</strong> szacunku „dla<strong>na</strong>czalstwa”, lecz w szarych przymrużonych oczach i w załamaniu ust było cośodpychającego i strasznego.Gdy opuś<strong>ci</strong>ł jurtę, <strong>na</strong>czelnik sztabu opowiedział mi, że żołnierz ten, <strong>na</strong>zwiskiemCzystiakow, jest prawą ręką Sipajłowa i jego przybocznym katem. Ten grzeczny, uprzejmymłodzieniec własnemi rękami dusił ludzi, nie robiąc sobie kłopotu z wieszaniem.Powstał i, nim zrozumiałem, co czyni, wylał za drzwi zupę z miski i rzu<strong>ci</strong>ł pieróg w <strong>da</strong>lekikąt dziedzińca.– Co pan robi? – zawołałem, myśląc, że mój z<strong>na</strong>jomy dostał <strong>na</strong>głego obłędu.– To poczęstunek Sipajłowa – odparł – a więc niewiadome, czy niema w sobie tru<strong>ci</strong>zny. Wdomu pułkownika obcy nie powinien nic jeść ani pić, gdyż nigdy niewiadome, co go możespotkać...W <strong>ci</strong>ężkim <strong>na</strong>stroju powró<strong>ci</strong>łem do domu i tu dowiedziałem się, że Sipajłow kazałzaaresztować moje rzeczy i odstawić do komen<strong>da</strong>ntury, aby je pod<strong>da</strong>ć rewizji.Zaniepokoiłem się bardzo, gdyż Sipajłow mógł podłożyć mi jakieś papiery, które od<strong>da</strong>łybymię w ręce kata Czystiakowa, lecz od gospo<strong>da</strong>rza dowiedziałem się, że moje rzeczy byłyprzyniesione do Sipajłowa w chwili, gdy był u niego baron. Na widok tego, co się dzieje,Ungern straszliwie wybuchnął, uderzył Sipajowa taszurem i kazał <strong>na</strong>tychmiast odstawićrzeczy z powrotem.Narazie więc wszystko zakończyło się pomyślnie, lecz wiedziałem, że w osobiepotwornego wyrodka, Sipajłowa, mam wroga śmiertelnego. Jaka była przyczy<strong>na</strong> tejnie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>? Sipajłow obawiał się mego wpływu <strong>na</strong> baro<strong>na</strong>, widząc, że Ungern z wielkiemzaufaniem odnosi się do mnie i stara się być <strong>ci</strong>ągle w mojem towarzystwie. Sipajłowpodejrzewał, że będę się starał źle usposobić Unger<strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>wko niemu, co groziłoby muniechybną śmier<strong>ci</strong>ą, której bał się panicznie.Trzeba więc było śpieszyć się z odjazdem, gdyż pomysłowy żan<strong>da</strong>rm mógł zaplątać mię wswoje sidła a wówczas żad<strong>na</strong> siła ludzka w warunkach ży<strong>ci</strong>a urgijskiego nie ocaliłaby mnieod śmier<strong>ci</strong>.Już ch<strong>ci</strong>ałem się położyć do łóżka, gdy przybiegł po mnie młodszy adjutant Unger<strong>na</strong>.Wypa<strong>da</strong>ło iść.Zastałem baro<strong>na</strong>, czytającego jakąś książkę francuską. Cisnął ją i, podniósłszy się <strong>na</strong> mojepowitanie, powiedział:– Przepraszam, że w<strong>ci</strong>ąż pa<strong>na</strong> niepokoję, lecz chcę mówić! Muszę prze<strong>ci</strong>eż komuś sięwyspowia<strong>da</strong>ć, kto potrafi zrozumieć wszystko – i złe, i dobre...Instynkt pisarski pod<strong>da</strong>ł mi. pytanie:– Czy mogę <strong>na</strong>pisać kiedyś książkę o tem, co tu słyszę i widzę?Ungern zamyślił się przez chwilę, a później rzekł:– Niech mi pan <strong>da</strong> swój notatnik. Po<strong>da</strong>łem mu album, w <strong>który</strong>m robiłem szkice podróżne,a on <strong>na</strong>pisał po rosyjsku:


120– „Po mojej śmier<strong>ci</strong> – Baron Ungern”.– Jestem starszy od generała, więc umrę przed panem – zauważyłem.Baron potrząsnął głową.– O nie! – rzekł. – Jeszcze 130 dni i – koniec!...Nirwa<strong>na</strong>!... O, żeby pan wiedział, jak bardzo jestem zmęczony <strong>ci</strong>erpieniami moralnemi itrawiącą mnie nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą!Po długiem milczeniu baron, paląc papierosy i popijając czarną herbatę, rozpocząłprzerwane oneg<strong>da</strong>j opowia<strong>da</strong>nie. Dowiedziałem się, że wykonywując plan hetma<strong>na</strong>Siemionowa, Ungern <strong>na</strong>wiązał stosunki ze wszystkiemi plemio<strong>na</strong>mi mongolskiemi i zbuddystami Azji, miał pisma od tajnej rady machatmów indyjskich, od Dalaj-Lamy, odTaszy-Lamy, od chanów kirgiskich i kałmuckich, od władców Afganistanu, od chińskichmo<strong>na</strong>rchistów i dostojników lamaickich. Dowodził, że cała mongolska i buddyjska Azjamarzy o zjednoczeniu się w olbrzymie środkowo-azjatyckie państwo z mądremi,mo<strong>na</strong>rchicznemi Chi<strong>na</strong>mi <strong>na</strong> czele.Wkrótce przerwał swoją opowieść i kazał <strong>da</strong>ć samochód, cho<strong>ci</strong>aż była to już póź<strong>na</strong>godzi<strong>na</strong> noc<strong>na</strong>.– Pojedziemy do świątyni wielkiego, miłoś<strong>ci</strong>wego Buddhy! – zawołał, porwany jakąśmyślą, patrząc <strong>na</strong> mnie pałającemi oczyma.Było to zakończenie obrazu ży<strong>ci</strong>a tego ogromnego obozu jakichś męczennikówtragicznych – pół bandytów, pół-rycerzy, pół-mnichów, tego zgromadzenia wyg<strong>na</strong>ńców imś<strong>ci</strong><strong>ci</strong>eli, pędzonych wypadkami dziejowemi w obję<strong>ci</strong>a śmier<strong>ci</strong> i smaganych surowoś<strong>ci</strong>ąnie<strong>na</strong>widzącego ich i poniewierającego nimi mistyka, potomka piratów i teutonów. On zaś,żyjąc w ustawicznej udręce, nie z<strong>na</strong>ł godziny spokoju. Dręczony <strong>ci</strong>ężkiemi, jadowitemimyślami, przeżywał męki Tantala, wierząc, że każdy nowy dzień od<strong>ci</strong><strong>na</strong> jedno ogniwo odłańcucha ży<strong>ci</strong>a, złożonego ze 130 dni, które oddzielały go od niez<strong>na</strong>nej bezdennej otchłani –śmier<strong>ci</strong>.PRZED OBLICZEM BUDDHY.W milczenia przemknął samochód przez część handlową miasta i zbliżył się do stromychspadków płaskowzgórza, <strong>na</strong> którem stał klasztor. Baron zatrzymał samochód; poszliśmy <strong>da</strong>lejpiechotą, coraz bardziej zapuszczając się w labirynt wąskich uliczek pomiędzy domamiłamów i zabudowaniami klasztornemi. Stanęliśmy wresz<strong>ci</strong>e przed <strong>na</strong>jwiększą świątynią Urgi,Mongolji, a <strong>na</strong>wet całego świata lamaickiego. Był to budynek architektury tybetańskiej, lecz zchińskim, misternie wykrzywionym <strong>da</strong>chem. Samot<strong>na</strong> latarnia paliła się przy wejś<strong>ci</strong>u. Ciężkiedrzwi, okute żelazem i bronzem, były zamknięte <strong>na</strong> ogromną kłódkę.Baron trzykrotnie uderzył w gong młotkiem, wiszącym <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>anie. Po paru minutachzbiegło się kilku przestraszonych mnichów. Niektórzy mieli w rękach latarnie. Poz<strong>na</strong>wszy„dziań-dziunia”, padli <strong>na</strong> twarz i nie śmieli podnieść <strong>na</strong> niego oczu.– Wstań<strong>ci</strong>e i prowadź<strong>ci</strong>e <strong>na</strong>s do świątyni! – rozkazał baron.Weszliśmy do świątyni. Wygląd jej niczem się nie różnił od innych większych świątyńlamaickich. Te same rytualne chorągwie różnobarwne z mongolskiemi i tybetańskiemimodlitwami, z symbolicznemi z<strong>na</strong>kami i wizerunkami świętych i bogów; długie pasy tkaninjedwabnych, zwieszających się z sufitu; święte obrazy bogów i bogiń. Od wejś<strong>ci</strong>a dojedynego stopnia ołtarza leżał wąski, długi kobierzec; po obydwu jego stro<strong>na</strong>ch stały niskieka<strong>na</strong>py, obite czerwonem suknem; były to miejsca dla łamów i chóru podczas <strong>na</strong>bożeństwa.Na ołtarzu paliły się lampki, rzucające migotliwe błyski <strong>na</strong> sprzęty rytualne i <strong>na</strong> lichtarze zezłota i srebra. Za ołtarzem wisiała olbrzymia, żółta kotara jedwab<strong>na</strong> ze z<strong>na</strong>kiem Dżengiza –swastyką i modlitwą tybetańską: „Om, mani padme Hung!”Lamowie odsłonili kotarę.


121W niepewnem świetle lampek olejnych wynurzyła się z <strong>ci</strong>emnoś<strong>ci</strong> potwornych rozmiarówpostać Buddhy, mająca około 80 stóp wysokoś<strong>ci</strong>, cała suto złoco<strong>na</strong>, zrobio<strong>na</strong> w Chi<strong>na</strong>ch z<strong>na</strong>jlepszego bronzu. Buddha siedział w złotym lotosie. Oblicze boga-mędrca było obojętne ispokojne; ożywiała je gra <strong>ci</strong>eni i świateł, wskutek czego z<strong>da</strong>wało się, że Buddha patrzy <strong>na</strong>ludzi uważnie i zimno, a pełne, kształtne jego usta chwilami ukła<strong>da</strong>ły się w łagodny, leczszyderczy uśmiech. Wszędzie, wzdłuż ś<strong>ci</strong>an, w szafach i <strong>na</strong> półkach, stały duże i małe figuryBuddhy. Mówiono mi, że jest ich tam do trzydziestu tysięcy. Są to ofiary wiernych.Baron zadzwonił w wiszący gong, <strong>który</strong> służył do zwracania uwagi boga <strong>na</strong> modlącegosię, i wrzu<strong>ci</strong>ł do wielkiej urny bronzowej monetę złotą. Człowiek, <strong>który</strong> przewertował dzieławszystkich zachodnich filozofów, <strong>który</strong> z<strong>na</strong>ł europejską literaturę i <strong>na</strong>ukę XIX i XX stule<strong>ci</strong>a,modlił się przed posągiem Buddhy z bronzu. Złożył wy<strong>ci</strong>ągnięte przed siebie ręce i,zamknąwszy oczy, szeptał słowa modlitwy. Dojrzałem, że miał <strong>na</strong> lewej ręce różaniecbuddyjski. Modlitwa trwała około 10 minut, poczem, zwró<strong>ci</strong>wszy twarz do łamów, Ungernrzekł:– Zawołaj<strong>ci</strong>e starca!Jeden z lamów, schylony w niskim ukłonie, <strong>na</strong>tychmiast odszedł i wkrótce powró<strong>ci</strong>ł,prowadząc pod ramię starca w brudnym, żółtym płaszczu gelonga. Głowa i ręce starca drżały;z trudem poruszał on nogami, lecz widocznie już wiedział, czego będzie od niego żą<strong>da</strong>łstraszny „dziań-dziuń”, gdyż miał w torbie starą księgę w drewnianej okładce.Był to maramba Wagaden – hutuhtu, uczony lamaita, z<strong>na</strong>wca ksiąg indyjskich itybetańskich.– Czytaj! – rozkazał baron.– Mówił do ludu Taszy-Lama: – zaczął starzec <strong>ci</strong>chym, łamiącym się głosem – nie bój<strong>ci</strong>esię i nie szlochaj<strong>ci</strong>e, bo przyjdzie z północy wysoki, biały człowiek o oczach, niby kawałypołyskującego lodu w głębokiej jaskini. Przejdzie on po ziemi, jak płomień i śmierć... Każdykrok jego wy<strong>ci</strong>śnie krwawy ślad. Będzie to bóg wojny, zjawiający się powtórnie. Da onwolność bra<strong>ci</strong>om, powiedzie wszystkie <strong>na</strong>rody, plemio<strong>na</strong> i szczepy Dżengiz-Cha<strong>na</strong> ku sławie,szczęś<strong>ci</strong>u i pokojowi...Starzec umilkł, lecz Ungern ruchem gwałtownym przewró<strong>ci</strong>ł kilka kart i szepnął dobitnie:– Czytaj! Teraz to będzie przepowiednia dla mnie. Obojętnym głosem maramba odczytał:– Nastąpi czarny dzień. Dzień zguby wybawi<strong>ci</strong>ela <strong>na</strong>rodów. Otoczą go setki wrogów.Czeka go samotność. Będzie go żarła troska, że niema nikogo, komu mógłby przekazać myśliswoje i swoją tęsknotę. Nastąpią długie godziny okrutnych walk. Lecz nie osłabią ducha aż doostatniego tchu. Otworzą się podwoje Nirwany, i wstąpi do niej dusza oczyszczo<strong>na</strong> przezmękę i tęsknotę.Baron spuś<strong>ci</strong>ł głowę i szepnął do mnie:– Tak zawsze wypa<strong>da</strong> ze wszystkich przepowiedni! Takim będzie mój koniec...Opuś<strong>ci</strong>liśmy świątynię i poszliśmy <strong>na</strong> drugi koniec klasztoru.– Nie lubię tej świątyni! Jest o<strong>na</strong> zbyt nowa, gdyż lamowie wybudowali ją wtedy, gdy„Żywy Bóg” stał się niewidomy, czyniąc ze świątyni ofiarę błagalną. Nie lubię świątyni„grodu łamów”, ponieważ <strong>na</strong> obliczu złotego Buddhy nie widzę śladów łez, <strong>na</strong>dziei, troski,rozpaczy, bólu, szczęś<strong>ci</strong>a i wdzięcznoś<strong>ci</strong> modlących się. Ludzie jeszcze nie zdołali wyryćtych śladów w złotym bronzie Buddhy... Pójdziemy teraz do starej kaplicy przepowiedni iwróżb!...Zobaczyłem mały, sczerniały budynek, podobny do wieży z okrągłym <strong>da</strong>chem. Drzwi stałyotworem. Z obydwóch stron wejś<strong>ci</strong>a były koła ruchome z wypisanemi <strong>na</strong> nich modlitwami –<strong>na</strong>jprostszy sposób modłów. Nad drzwiami tablica mosięż<strong>na</strong> ze z<strong>na</strong>kami Zodjaka. Przywejś<strong>ci</strong>u, oraz wewnątrz paliły się duże chińskie latarnie papierowe. Dwóch mnichówmonotonnemi głosami czytało jakieś księgi. Gdyśmy weszli, nie podnieśli <strong>na</strong>wet głów.Baron, zbliżywszy się do nich, rzekł:


122– Rzuć<strong>ci</strong>e koś<strong>ci</strong> <strong>na</strong> liczbę dni mego ży<strong>ci</strong>a! Mnisi, nie przerywając czytania i nie patrząc <strong>na</strong>stojącego przed nimi, wyrzu<strong>ci</strong>li <strong>na</strong> czarny stół z wielkich bronzowych kubków białe koś<strong>ci</strong>.Baron długo liczył, wresz<strong>ci</strong>e westchnął głęboko i wyszeptał:– 130!.. Znowu 130... To już po raz piąty!...Zapadł w głębokie zamyślenie; podszedł do ołtarza, gdzie stała stara kamien<strong>na</strong> figuraBuddhy, przywiezio<strong>na</strong> niegdyś z Indyj, i modlił się, zatopiony w swoich myślach i w trwodze.Do świtu błąkaliśmy się z Ungernem po klasztorze. Zwiedziliśmy wszystkie świątynie,kaplice, muzeum szkoły medycznej, wieżę astrologów, miejsca różnych modłów, a gdysłońce pokazało się <strong>na</strong> szczytach gór poszliśmy <strong>na</strong> plac, otoczony domami młodych lamów ikleryków-bandi. Pół<strong>na</strong>dzy tłumnie wybiegali z domów i rozpoczy<strong>na</strong>li walkę poranną, szybką,ruchliwą, pełną ruchów i pozycyj, wymagających wielkiej siły i zręcznoś<strong>ci</strong>. Kierował temizapasami stary lama, <strong>który</strong> niegdyś był „bogadyrem”, co z<strong>na</strong>czy siłaczem, dumą całejMongolji. Wzrost jego dosięgał 7 stóp, a gdy wsia<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> małego konia mongolskiego, to,wysunąwszy nogi ze strzemion, odrazu stawał <strong>na</strong> ziemi, koń zaś wyskakiwał z pod niego. Wmłodoś<strong>ci</strong> bez wielkiego wysiłku nosił <strong>na</strong> plecach konia. Grupa mnichów od<strong>da</strong>wała sięgim<strong>na</strong>styce oddechowej podług przepisów indyjskiej Hatha-Jogi.W innem znowu miejscu jacyś przyjezdni książęta ćwiczyli się w strzelaniu z łuków docelu, przedstawiającego ulepione z gliny głowy Chińczyków. Strzelali z odległoś<strong>ci</strong> 50kroków; niektórzy z łuczników dobrze wła<strong>da</strong>li tą tradycyjną bronią mongolską.Po powro<strong>ci</strong>e do miasta poczułem w głowie jakiś chaos – skutek tego wszystkiego, comwidział i słyszał podczas tej fantastycznej nocy.– Gdzie jestem? W jakim czasie żyję? – pałały w moim mózgu pytania.– 130 dni ży<strong>ci</strong>a... Krwawy generał – w<strong>ci</strong>elony „bóg wojny”... zbawi<strong>ci</strong>el <strong>na</strong>rodów... –błyskawicznie mknęły myśli, odtwarzając wrażenia z podróży do siedziby Buddhy... Leczjednocześnie jeszcze niewyraźnie, wprost odruchowo odczuwałem w tym chaosie ideęjakiegoś wielkiego planu i nie <strong>da</strong>jącą się opisać mękę człowieka...W PAŁACU „ŻYWEGO BOGA”.Po obiedzie wpadł po mnie generał.– Chcę przedstawić pa<strong>na</strong> Bogdo-Chanowi-Hutuh<strong>ci</strong>e! – zawołał.Rzadko komu u<strong>da</strong>je się widzieć „Żywego Buddhę”, więc <strong>na</strong>turalnie odrazu porwałem paltoi czapkę! Byłem już w samochodzie. Zadymaliśmy się u wrót żółtego, w czerwone pasymuru, otaczającego pałac „Boga”. Parę setek lamów w ubraniach czerwonych i żółtychrzu<strong>ci</strong>ło się <strong>na</strong> spotkanie „dziań-dziunia”, <strong>który</strong> za wyzwolenie Mongolji otrzymał od „boga”tytuł „cha<strong>na</strong>”. Z wielkim szacunkiem odprowadzili <strong>na</strong>s tłumnie do wejś<strong>ci</strong>a pałacu.Wprowadzono <strong>na</strong>s do obszernej, mrocznej sali. Rzeźbione, <strong>ci</strong>ężkie drzwi prowadziły doapartamentów wewnętrznych. W głębi stał szeroki, niski tron z kilkoma jedwabnemipoduszkami. Opar<strong>ci</strong>e dla pleców było z czerwonego aksamitu i otoczone złotą lamą. Zobydwóch stron stały żółte parawany w ramach z hebanu, ozdobionych chińską, misternąrzeźbą. Pod ś<strong>ci</strong>aną mieś<strong>ci</strong>ły się niskie szafki oszklone, przeładowane różnemi przedmiotamisztuki chińskiej, japońskiej, indyjskiej i rosyjskiej; była tam <strong>na</strong>wet grupa porcelanowa zSewru, przedstawiająca tańczących markizów i markizy.Przed tronem stał długi, bardzo niski stół, przy <strong>który</strong>m siedziało <strong>na</strong> poduszkach ośmiupoważnych Mongołów. Pośrodku, <strong>na</strong> miejscu prezesa zobaczyłem starca o twarzy dobrotliweji rozumnych, przenikliwych oczach. Oczy te przypomi<strong>na</strong>ły mi oczy figur japońskiegobuddyzmu, jakie widziałem w muzeum cesarskiem w Tokjo, zrobione z drogich kamieni oczyAmidy, Danniczi-Buddhy, bogini Kwan-Non i dobrego starca Chote.


123Był to „święty”, szanowany nietylko w Mongolji, lecz i poza jej granicami Dżałchancy-Hutuhtu, „bóg” (gegeni) i władca klasztoru w pobliżu jeziora Tessin-Goł, obecnie zaś prezesmongolskiej rady ministrów.Reszta obecnych skła<strong>da</strong>ła się z ministrów, chanów i wpływowych choszunnych książątHałhi.Baro<strong>na</strong> z honorami posadzono obok prezesa, dla mnie po<strong>da</strong>no krzesło europejskie.Zapomocą tłumacza baron oz<strong>na</strong>jmił ministrom, że za parę dni opuszcza Mongolję i poleca w<strong>da</strong>lszym <strong>ci</strong>ągu bronić niezależnoś<strong>ci</strong> ziemi, zamieszkanej przez potomków Dżengiz-Cha<strong>na</strong>,którego wielka dusza żyje i połączy wszystkie plemio<strong>na</strong> mongolskie w jedno wielkie sławne„Środkowe Państwo”.Po tej krótkiej mowie Ungern powstał. Mongołowie uczynili to samo. Baron żeg<strong>na</strong>łkażdego zosob<strong>na</strong>, poważnie i surowo. Tylko przed Dżałchancy-Lamą nisko się skłonił, a tenpołożył mu rękę <strong>na</strong> głowie i błogosławił.Z sali rady ministrów przeszliśmy do niewielkiego domu, zbudowanego wedługarchitektury rosyjskiej, gdzie mieszkał z rodziną „Żywy Buddha”. Dom był otoczony tłumemżółtych lamów, sług i doradców Bogdo, urzędników różnych kancelaryj, wróżbiarzy,medyków i faworytów. Od tego domu, przez cały teren pałacu <strong>ci</strong>ągnął się sznur czerwony,którego koniec zwieszał się przez północną ś<strong>ci</strong>anę koło bramy. Tłumy pielgrzymów <strong>na</strong>kola<strong>na</strong>ch podpełzały do tego sznura i z <strong>na</strong>bożeństwem go dotykały, od<strong>da</strong>jąc dyżurnemu lamiechatyk i srebro. Dotknię<strong>ci</strong>e sznura oz<strong>na</strong>czało otrzymanie błogosławieństwa „ŻywegoBuddhy”, <strong>który</strong> miał trzymać drugi koniec sznura w swoich dostojnych rękach. Było to więccoś <strong>na</strong>kształt błogosławieństwa zapomocą prądu po kablu... Sznur był z wełny wielbłą<strong>da</strong> ibiałego włosia końskiego, pomalowanego <strong>na</strong> czerwono „san<strong>da</strong>rakiem”. Mongoł, <strong>który</strong>dotknął sznura, dostawał czerwoną taśmę <strong>na</strong> szyję <strong>na</strong> z<strong>na</strong>k doko<strong>na</strong>nej pielgrzymki.Dużo słyszałem o Bogdo-Chanie, czyli o „Żywym Buddzie”, zanim ujrzałem go w Urdze.Nieraz słyszałem opowieś<strong>ci</strong> o jego po<strong>ci</strong>ągu do alkoholu, co doprowadziło go <strong>na</strong>wet do utratywzroku, o jego dążeniu do zewnętrznej kultury europejskiej, o jego żonie – „<strong>da</strong>hyni”,dotrzymującej mu towarzystwa w pijaństwie i w przyjmowaniu posłów cudzoziemskich.Opowia<strong>da</strong>no mi, że w pałacu stoją klatki z małpami i zamorskiemi ptakami, i że w parkuprzechadzają się słonie. Bogdo jest posia<strong>da</strong>czem wspaniałego samochodu, światłaelektrycznego, telefonu, gramofonu, fortepianu automatycznego i innych wy<strong>na</strong>lazkóweuropejskich włącznie z aparatem, masującym twarz i separatorem do mleka.Wszystko to, oczywiś<strong>ci</strong>e, widziałem, lecz prócz tego zauważyłem jeszcze coś bardziejinteresującego i imponującego.W gabine<strong>ci</strong>e „Żywego Buddhy”, gdzie stała szkatuła rzeźbio<strong>na</strong> z koś<strong>ci</strong> słoniowej zpieczę<strong>ci</strong>ą imperatora, i gdzie w dzień i w nocy czuwali lamowie-sekretarze, panowała dziw<strong>na</strong><strong>ci</strong>sza i prostota. Zwyczajny lakierowany stół z chińskiemi przyrzą<strong>da</strong>mi do pisania, szkatuła zpieczę<strong>ci</strong>ą, zawiązaną w żółtą, jedwabną chustkę, niski fotel i bronzowy piec stanowiły całeumeblowanie. Na ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch widniały z<strong>na</strong>ki „swastyki”, oraz mongolskie, tybetańskie,indyjskie i chińskie <strong>na</strong>pisy. Za fotelem stał ołtarz z figurą złotego Buddhy, przed <strong>który</strong>mpaliły się dwie świece aromatyczne. Na posadzce leżał miękki, żółty dywan.Gdy weszliśmy, „Żywy Buddha” był w małej prywatnej kaplicy, do której nikt nie śmiałwchodzić oprócz samego Bogdo i jednego mnicha o wysokiej randze kanpo-gelonga,porządkującego w kaplicy i pomagającego w samotnych modłach „Żywego Buddhy”.Sekretarz powiedział <strong>na</strong>m, że Bogdo od ra<strong>na</strong> był bardzo podniecony i przed południemwszedł sam jeden do kaplicy. Długo słychać było głos Bogdo, lecz po chwili rozległ się jakiśinny, niez<strong>na</strong>ny głos. W kaplicy odbywała się <strong>na</strong>ra<strong>da</strong> pomiędzy „ziemskim Buddhą” a Buddhąniebieskim. Sekretarze słyszeli wykrzykniki przerażonego czemś Bogdo, jego pełne trwogipytania i gorące, <strong>na</strong>miętne modły.


124Postanowiliśmy czekać <strong>na</strong> Bogdo. Baron jął opowia<strong>da</strong>ć o Dżałchancy-Lamie, że wchwilach, gdy wytęża on swój mózg, <strong>na</strong>d głową tego dostojnika żółtej wiary zjawia sięaureola świetl<strong>na</strong>, którą zresztą Mongołowie zawsze widzą. Baron twierdził, że osobiś<strong>ci</strong>ewidział dwukrotnie świetlne promieniowanie <strong>na</strong>d głową prezesa. ministrów mongolskich.Nagle lamowie, pełniący czynnoś<strong>ci</strong> sekretarzy, zwró<strong>ci</strong>li głowę w stronę kaplicy,<strong>na</strong>dsłuchując, a po chwili padli <strong>na</strong> twarz. W tym samym momen<strong>ci</strong>e drzwi powoli się uchyliłyi, podpierając się wysoką laską z koś<strong>ci</strong> słoniowej, wszedł imperator Mongolji, „ŻywyBuddba”, jego świętobliwość Bogdo – Dżeptsung-Damba – Hutuhtu-Gegeni-Chao.Był to dość otyły starzec, liczący około 70 lat, o starannie ogolonem obliczu,przypomi<strong>na</strong>jącem dumne twarze patrycjuszów rzymskich. Ubrany był w żółty „chałat”mongolski z czarnem lamowaniem. Głowę miał prawie łysą, oczy szeroko rozwarte, jakbyzdziwione lub przerażone. Ciężko opadł <strong>na</strong> fotel i wyszeptał:– Pisz<strong>ci</strong>e!Lamowie z zasuniętych za pas torebek <strong>na</strong>tychmiast wydobyli papier i przyrządy dopisania. Bogdo zaś zaczął dyktować swoje widzenie i rozmowę z Buddhą w kaplicy w sposóbbardzo powikłany i pełen alegoryj.Starzec mówił długo, mowę zaś swoją zakończył w ten sposób:– Wszystko to widziałem ja, Bogdo-Chan-Hu-tnhtu, 31-szy „Żywy Buddhą”, <strong>który</strong> tegodnia rozmawiał z wielkim, błogim i mądrym Buddhą, otoczonym dobrem! i złemi duchami.Mądrzy lamowie, hutuhtu, kanpo, maramby i świę<strong>ci</strong> gegeni, racz<strong>ci</strong>e wyjaśnić moje widzenie!Skończywszy, wytarł spocone czoło czerwoną chustką i zapytał, kto jest obecny w pokoju.– Chan, dziań-dziuń, baron Ungern! – odpowiedział, klęcząc, sekretarz-lama.Baron zbliżył się do starca i przedstawił mię, Bogdo uczynił, z<strong>na</strong>k powitania, poczemzaczął rozmowę z generałem.Przez drzwi otwarte widziałem wnętrze małej kaplicy Bogdo – Hutuhty. Zauważyłemwielki stół, przywalony stosami starych ksiąg. Obok stał piecyk z palącemi się węglami, orazkosz z łopatkami i wnętrznoś<strong>ci</strong>ami baranów. Ungern wstał i schylił głowę przed Bogdo, <strong>który</strong>objął tę głowę potomka krzyżaków i zaczął się modlić. Potem zdjął z piersi <strong>ci</strong>ężki posążekBuddhy, wiszący <strong>na</strong> czerwonym sznurku, i zawiesił go <strong>na</strong> szyi baro<strong>na</strong>.– Nie umrzesz – wyszeptał w uniesieniu – lecz przeistoczysz się w formę dosko<strong>na</strong>lszą!Pamiętaj o tem, synu, pamiętaj Chanie wdzięcznej <strong>ci</strong> zawsze Mongolji, pamiętaj,przeistoczony duchu wojny!...Zrozumiałem, że „Żywy Buddha” błogosławił krwawego generała przed śmier<strong>ci</strong>ą.Opuś<strong>ci</strong>liśmy gabinet „boga”.ŻYWY BUDDHA.W kraju tajemnic i cudów Mongolji, żyje mistyczny z<strong>na</strong>wca wszelkiej tajemnicy iniez<strong>na</strong>nych przejawów sił przyrody, „Żywy Buddha”, 31-sza forma nigdy nie umierającegoBuddhy, jego świętobliwość Bogdo-Dżeptsung-Damba-Hutuhtu-Gegeni-Chan.Jest on spadkobiercą trwającej w tajemniczy sposób od 1670 r. dy<strong>na</strong>stji cesarzów<strong>da</strong>chowych, noszących w sobie <strong>ci</strong>ągle udosko<strong>na</strong>lającego się ducha Buddhy, Awalokiteszwaraoraz Czen-Za-Zi, czyli „Ducha Himalajów”. W nim jest złączone wszystko: słoneczny mit,czar tajemniczych, niebotycznych szczytów straszliwych Himalajów, legendy świątyńindyjskich, groź<strong>na</strong> wspaniałość <strong>da</strong>wnych władców Mongolji i Chin, mgliste kroniki mędrcówchińskich. W polityce urgińskich Bogdo-Chanów jest połączenie różnorodnych wpływów:rozpamiętywania braminów, mnisza surowość sekty Gełuk-Pa, która <strong>da</strong>ła początek „żółtejwierze”, mś<strong>ci</strong>wość odwiecznych koczowników Oletów – Kałmuków, dumne i potężnepomysły Dzengiz-Cha<strong>na</strong> i Kubłaja, zacofa<strong>na</strong>, peł<strong>na</strong> zabobonów hierarchiczno-klerykal<strong>na</strong>psychologia, tajemnica królów tybetańskich i bezwzględność rewolucjonisty religijnego,


125Paspy. Cała mglista historja Azji: Pamiru, Himalajów, Mezopotamji, Persji i Chin otaczatajemnicą tron „Żywego Buddhy” w Urdze. Nic więc dziwnego, że jego imię jest z cz<strong>ci</strong>ąwymawiane <strong>na</strong> brzegach Wołgi, w Arabji, Azji Centralnej, w Indjach, <strong>na</strong> Syberji i <strong>na</strong>brzegach Oceanu Lodowatego.Kilka razy u<strong>da</strong>ło mi się być w siedzibie Bogdo Cha<strong>na</strong>. Rozmawiałem z „Żywym Buddhą”;opowia<strong>da</strong>ły mi o nim osoby, <strong>na</strong>jbliżej przy nim będące – uczeni maramba; widziałem jegowróżby, słyszałem jego proroctwa, oglą<strong>da</strong>łem składy ksiąg starożytnych i kronik dziejówwszystkich Bogdo-Chanów. W pałacu „boga” <strong>ci</strong>eszyłem się zaufaniem, ponieważ pismohutuhtuNarabanczi Kure otwierało mi drzwi świątyń, oraz usta i serca lamaitów.Z<strong>na</strong>jomość z osobą <strong>na</strong>jwyższego kapła<strong>na</strong> mongolskiej „żółtej wiary”, oraz z jego rządemzrodziła we mnie cały szereg myśli o charakterze politycznym i <strong>da</strong>ła mi możność zrozumieniaplanów hetma<strong>na</strong> Siemionowa i baro<strong>na</strong> Ungern von Sternberga.Panujący obecnie „Żywy Buddha” jest osobistoś<strong>ci</strong>ą dwoistą, jak wszystko w lamaizmie.Rozumny, przenikliwy, energiczny Bogdo jednocześnie od<strong>da</strong>je się <strong>na</strong>łogowi pijaństwa, <strong>który</strong>doprowadził go do ślepoty. Wtedy to lamowie wpadli w rozpacz. Jedni wypowia<strong>da</strong>li się zatem, aby ślepca otruć i jego tron od<strong>da</strong>ć innemu przeistoczonemu bóstwu, inni zaś,uwzględniając wielkie zasługi Bogdo dla lamaizmu i Mongolji, postanowili przebłagaćbogów wzniesieniem wspaniałej świątyni – „grodu łamów” – z olbrzymim posągiemzłoconego Buddhy.Nie pomogło to wprawdzie Bogdo w odzyskaniu wzroku, lecz zato owa rozbieżność z<strong>da</strong>ńwśród lamów i z<strong>na</strong>cz<strong>na</strong> zwłoka czasu pozwoliły mu stopniowo wyprawić do Nirwany zbytradykalnych lamów.Nie przestając myśleć ani <strong>na</strong> chwilę o sprawach koś<strong>ci</strong>oła i polityki mongolskiej, Bogdolubi jed<strong>na</strong>k zabawiać się różnemi rzeczami <strong>ci</strong>ekawemi. Tak np. interesował się on przezpewien czas artylerją. Jakiś przedsiębiorczy oficer rosyjski po<strong>da</strong>rował mu dwie stare armaty,z <strong>który</strong>ch, ku wielkiej u<strong>ci</strong>esze niewidomego „boga”, strzelano w dnie świąteczne. Za tęprzyjemność Bogdo <strong>na</strong><strong>da</strong>ł oficerowi tytuł „Tumbair-hu<strong>na</strong>”, co z<strong>na</strong>czy „księ<strong>ci</strong>a miłego memusercu”. Samochody, bicykle, gramofony, telefony, kryształy, porcela<strong>na</strong>, obrazy, perfumy,instrumenty muzyczne, rzadkie p<strong>taki</strong> i zwierzęta w rodzaju słoni, niedźwiedzi himalajskich,małp, wężów indyjskich i papug – wszystko to przesunęło się przez pałacboga”, lecz owszystkiem bardzo szybko zapomi<strong>na</strong>no.Do Ta-Kure 9 wpływają po<strong>da</strong>rki, ofiary, <strong>da</strong>ni<strong>na</strong> religij<strong>na</strong> ze wszystkich końcówlamaickiego świata.Pewnego razu skarbnik „boga”, cz<strong>ci</strong>godny Bałma-Dordżi-Lama, pokazał mi wielką salę,gdzie przechowywano te po<strong>da</strong>rki. Było to drogocenne muzeum, jedyne w swoim rodzaju. Tu<strong>na</strong>gromadzono przedmioty niez<strong>na</strong>ne w muzeach Europy. Mogłem je obejrzeć tylko bardzopobieżnie, lecz i tego wystarczyło, aby sądzić i o wartoś<strong>ci</strong> tych <strong>na</strong>dzwyczajnych zbiorów, i opowadze i polityczno-moralnem z<strong>na</strong>czeniu dostojnika „żółtej wiary”.Skarbnik, otwierając szafy i kufry, ozdobione srebrem i złotem, opowia<strong>da</strong>ł:– To są dziwne w swoich kształtach kawałki złota z Bej-Kemu, to – czarne sobole zKemczyckiego Nojo<strong>na</strong>tu. Tu są złożone cudotwórcze „panty” 10 ; w tej szkatule z rogu bara<strong>na</strong>skalnego wodzowie Oroczenów przysłali z <strong>da</strong>lekiej północy czarowne korzenie „Dżeń-Szengu” i „Cybetu”, pachnącego piżmem; ten kawał bursztynu pochodzi z brzegów morza,wiecznie pokrytego lodem, a waży 134 ła<strong>na</strong> 11 ; tu przechowujemy drogie kamienie z Indyj...Długo jeszcze wyliczał, opowia<strong>da</strong>ł i sam nie mógł ukryć zachwytu <strong>na</strong>d pokazywanemirzeczami. Przed mojemi oczami migotały stosy <strong>na</strong>jdroższych futer: białego bobra, czarnych,białych i niebieskich lisów, czarnych soboli, czarnych panter; małe, misternie rzeźbione9 Mongolska <strong>na</strong>zwa Urgi – wielki klasztor.10 Wiosenne rogi jelenie.11 11 funtów.


126pudełka szyldkretowe, w <strong>który</strong>ch przechowywano <strong>ci</strong>enkie, jak pajęczy<strong>na</strong>, 10-yardowejedwabne „chatyki” indyjskie; woreczki, ple<strong>ci</strong>one ze złotych sznurków, a pełne pereł,przysłanych od radży Trawankoru; olśniewające przepychem i misterną robotą sygnety zeszmarag<strong>da</strong>mi, rubi<strong>na</strong>mi i szafirami z Chin i z Indyj; olbrzymie chryzoprazy, diamenty; kośćsłoniowa z artystyczną inkrustacją ze złota, pereł i drogich, barwnych kamieni; tęczowetkaniny, wyszyte złotem i srebrem; kły morsów, <strong>na</strong> <strong>który</strong>ch artyś<strong>ci</strong>, rybacy z morza Berynga,<strong>na</strong><strong>ci</strong>ęli dziwaczne rysunki pierwotnej sztuki.Niepodob<strong>na</strong> wyliczyć wszystkiego!W oddzielnym pokoju stały ofiarne posągi Buddhy: złote, srebrne, z bronzu, koś<strong>ci</strong>, korali,z masy perłowe], kryształu, ametystów i nefrytu; były tam posągi z rzadkich, niez<strong>na</strong>nychgatunków drzew barwnych i aromatycznych.– Niech pan weźmie <strong>który</strong> z tych posągów i obejrzy go! – zaproponował mi mój <strong>ci</strong>cerone.Uczyniłem to i odrazu posłyszałem jakiś chrzęst i szum wewnątrz posągu.– Słyszy pan? – zapytał skarbnik, uśmiechając się chytrze. – To są drogie kamienie ikawałki złota. To „wnętrznoś<strong>ci</strong>” boga. Tu się kryje przyczy<strong>na</strong> dlaczego wy, Europejczycy,przy zdobywaniu – jak to było w 1900 roku w Chi<strong>na</strong>ch – miast buddyjskich i świątyń,przedewszystkiem zaczy<strong>na</strong><strong>ci</strong>e burzyć <strong>na</strong>sze posągi, mówiąc, że <strong>na</strong>si bogowie są wrogamiwaszych. Lecz przyczy<strong>na</strong> waszej nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong> dla <strong>na</strong>szych bogów leży w chę<strong>ci</strong> zabraniawnętrznoś<strong>ci</strong> posągów... W ten sposób bardzo wiele z<strong>na</strong>komitych, drogich kamieni wyszło <strong>na</strong>świat dzienny ze zmroku posągów, do <strong>który</strong>ch zasyłały modły <strong>na</strong>rody Babałanu 12 , Chin iIndyj.Długa amfila<strong>da</strong> pokoi zajęta jest przez książnicę „boga”. Są tu ręcznie pisane foljały zróżnych epok, w różnych językach azjatyckich, <strong>na</strong> różnorodne tematy: religijne, filozoficzne,historyczne i magiczne. Widziałem rękopisy, rozsypujące się w proch. Żeby uratować je odostatecznego zniszczenia, lamowie moczą je lepkim sokiem jakiejś rośliny tybetańskiej. Wszafach leżą tablice gliniane z asyryjskiemi hieroglifami. Księgi chińskie, indyjskie,tybetańskie i mongolskie przechowują się w osobnych szafach. Zawierają one dzieła zzakresu buddyjskiego kultu Sakkya-Muni, sekty „czerwonych kołpaków” 13 oraz księgiżółtego buddyzmu, czyli tybetańskiego lamaizmu, legendy, historyczne kroniki,przepowiednie, magiczne, lekarskie i astrologiczne przepisy i formuły. Setki lamów wertująte stare szpargały, studjując je, przepisując, szerząc w ten sposób i przechowując starożytną<strong>na</strong>ukę i legendy. Istnieje pokój, gdzie zgromadzono wyłącznie tajemnicze dzieła magiczne zopisami ży<strong>ci</strong>a, czynowi cudo w wszystkich 31 „Żywych Buddhów”; bule Dalaj-Lamy,orędzia mądrego Taszy-Lamy; pisma hutuhtów chińskiego lamaizmu z Wu-Ta-Y; dziełaantagonisty „Żywego Buddhy” – Pandity-Gegeni z Dołon-Noru, oraz horoskopy perjodycznestu chińskich mędrców buddyjskich. Klucze od tej tajemniczej kom<strong>na</strong>ty są starannieprzechowywane w szkatule „boga” wraz z pierś<strong>ci</strong>eniem Dżengiz-Cha<strong>na</strong> i z pieczę<strong>ci</strong>ącesarską.Osoba „jego świętobliwoś<strong>ci</strong>” jest otoczo<strong>na</strong> 5000 lamów, podzielonych <strong>na</strong> kilka stopnihierarchicznych, od prostych służek koś<strong>ci</strong>elnych do „radców boga”, z <strong>który</strong>ch właśnie skła<strong>da</strong>się rząd niezależnej Hałhi.Szczególnie interesowały mię trzy kategorje łamów, o <strong>który</strong>ch opowia<strong>da</strong>ł mi sam „ŻywyBuddha”, gdym go odwiedził wraz z księ<strong>ci</strong>em burjackim, Dżam-Bałonem, pomocnikiem iprzyja<strong>ci</strong>elem baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>. „Buddha” uskarżał się, że leniwe, bogate i rozpustne ży<strong>ci</strong>e,jakie prowadzą lamowie, z zatrważającą szybkoś<strong>ci</strong>ą zmniejsza ilość prawdziwych,<strong>na</strong>tchnionych wróżbiarzy i proroków.– Gdyby nie Dżałchancy i Narabanczi Hutuhtu, prowadzący surowy ascetyczny rygorklasztorny, Ta-Kure pozostałoby niezawodnie bez wróżbiarzy i jasnowidzących. Przeszli w12 Babilonu.13 Buddyzm zepsuty przez <strong>na</strong>le<strong>ci</strong>ałoś<strong>ci</strong> demonologiczne.


127inne formy istot, błogosławieni przez bogów Barnn Abaga-Nar, Dorczyuł-Dżurdok, którzymogli widzieć tajemnice przyszłoś<strong>ci</strong> i <strong>da</strong>lekie <strong>ci</strong>enie przeszłoś<strong>ci</strong>.Bogdo miał słuszne powody do skargi, gdyż kategorja wróżbiarzy w jego dworakomotoczeniu jest <strong>na</strong>der potrzeb<strong>na</strong>. Objaśnia się to tem, że każ<strong>da</strong> nowa osobistość, zjawiająca sięw pałacu „boga” jest pokazywa<strong>na</strong> <strong>na</strong>jpierw lamowi-wróżbiarzowi, czyli „dzurenowi”, <strong>który</strong><strong>na</strong> podstawie swojej tajemniczej sztuki informuje się co do przeszłoś<strong>ci</strong> i przyszłoś<strong>ci</strong>przybysza, i w ten sposób „Żywy Buddha” już wie, jak ma rozmawiać z goś<strong>ci</strong>em lubinteresantem.„Dzureny” są <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej starcami; są to surowi asce<strong>ci</strong>, wyniszczeni bezsennemi nocami i<strong>ci</strong>ągiem! praktykami jogów. Widziałem i młodych „dzurenów”, czasem <strong>na</strong>wet dzie<strong>ci</strong>. Lecz sąto „hubiłgani”, bóstwa przeistoczone, w przyszłoś<strong>ci</strong> hutuhtu i gegeni klasztorów lamaickich.Drugą kategorje uczonych lamów stanowią medycy, czyli „ta-lamowie”. Ba<strong>da</strong>ją onidziałanie <strong>na</strong> organizm ludzki traw i ziół, oraz soków zwierzęcych, przechowują receptymedycyny tybetańskiej i leczą chorych. Bardzo starannie studjując auatomję i fizjologjęczłowieka, medycy <strong>ci</strong> jed<strong>na</strong>k nie posiłkują się wiwisekcją. Są to bardzo zdolni masażyś<strong>ci</strong>,wprawiacze koś<strong>ci</strong>, z<strong>na</strong>wcy hipnotyzmu, żywego magnetyzmu i okultyzmu, co szeroko stosująw praktyce lekarskiej.Trze<strong>ci</strong>ą <strong>na</strong>resz<strong>ci</strong>e kategorją jest <strong>na</strong>jwyższy stopień lekarski, dostępny prawie wyłącznie dlaTybetańczyków, Kałmyków i Burjatów. Są to „turdzy-lamowie” czyli lekarze-tru<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ele.Moż<strong>na</strong>by ich <strong>na</strong>zwać „doktorami medycyny politycznej”. „Turdzy-lamowie” mieszkają wodosobnieniu, pędzą ży<strong>ci</strong>e samotne i są milczącą, tajemniczą bronią w rękach „ŻywegoBuddhy” – Bogdo-Cha<strong>na</strong>.Książę Dżan-Bałon objaśnił mię że turdzy-lamowie przeważnie są niemi, gdyżprawdopodobnie w dzie<strong>ci</strong>ństwie podlegają specjalnej operacji. Widziałem jednego „turdzy”.Był to ten sam lekarz, <strong>który</strong> otruł swego chińskiego kolegę, przysłanego do Urgi z Pekinu dlazgładzenia ze świata <strong>na</strong>der zuchwałego i niezależnego Bogdo. Malutki, siwy, pomarszczonystaruszek z siwą, kozią bródką miał zbyt bystre, przenikliwe oczy, aby moż<strong>na</strong> było czuć doniego sympatję. Gdy „turdzy” przybywa do gegeni jakiegoś klasztoru, do koczowiska cha<strong>na</strong>lub księ<strong>ci</strong>a, <strong>ci</strong> odrazu przestają jeść i pić, obawiając się tru<strong>ci</strong>zny, którą posia<strong>da</strong> ta mongolskaLokusta rodzaju męskiego. Nawet środki zapobiegawcze nie uratują skazanego. Zatrutaczapka, koszula lub buty, zmoczone płynem trującym, pa<strong>ci</strong>orki różańca, lub frondzie uzdy,monstrancja posypa<strong>na</strong> zabójczym proszkiem, lub księgi rytualne – doko<strong>na</strong>ją wyroku „ŻywegoBuddhy”.Niewidomy dostojnik lamaicki jest otoczony <strong>na</strong>jgłębszą cz<strong>ci</strong>ą i ubóstwieniem religijnem.Przed nim wszyscy pa<strong>da</strong>ją <strong>na</strong> twarz, a lamowie zbliżają się do jego tronu, czołgając się <strong>na</strong>kola<strong>na</strong>ch.Wszystko to jest ponure, tchnie wschodnią starożytnoś<strong>ci</strong>ą i psychologją pierwotną. „ŻywyBuddha” – to krzyczący a<strong>na</strong>chronizm dla <strong>na</strong>s, Europejczyków. Pijany ślepiec, lubujący się wba<strong>na</strong>lnych piosnkach gramofonu, lub puszczający prąd elektryczny w swoich przybocznychlamów; okrutny starzec, trujący potajemnie swoich politycznych prze<strong>ci</strong>wników, dostojnikkoś<strong>ci</strong>oła, trzymający w <strong>ci</strong>emno<strong>ci</strong>e umysłowej swój <strong>na</strong>ród i ogłupiający go swemiproroctwami i wróżbami – nie jest jed<strong>na</strong>k zupełnie zwyczajnym człowiekiem.Pewnego razu, gdy siedzieliśmy w gabine<strong>ci</strong>e Bogdo i książę Dżam-Bałon tłumaczył mumoje opowia<strong>da</strong>nie o postępach <strong>na</strong>uki zachodniej, starzec <strong>na</strong>gle podniósł głowę i zaczął<strong>na</strong>słuchiwać, co się dzieje w kaplicy; jakkolwiek wytężałem cały swój słuch, nic nie mogłemdosłyszeć. Wresz<strong>ci</strong>e podniósł się z poduszek i pokornym, przestraszonym, <strong>pełny</strong>m ekstazyreligijnej głosem rzekł:– Bogowie mię wołają...Sekretarze pochwy<strong>ci</strong>li Bogdo pod ręce i doprowadzili do kaplicy. Wszedł sam i szczelniezamknął za sobą drzwi. Pozostawał tam dwie godziny, które spędził <strong>na</strong> modlitwie. Modlitwa


128ta skła<strong>da</strong> się z rozmowy z niewidzialnem bóstwem, w imieniu którego Bogdo sam <strong>da</strong>jeodpowiedzi <strong>na</strong> swoje własne pytania. Wyszedł z kaplicy blady, wyczerpany, lecz spokojny iradosny. Jest to osobista modlitwa samot<strong>na</strong> „Żywego Buddhy”.W koś<strong>ci</strong>elnych ceremonjach Bogdo bierze tylko udział bierny. Jest wtedy tylko„Bogiem”.Lamowie stawiają go z tronem <strong>na</strong> ołtarzu i modlą się do niego wraz z <strong>na</strong>bożnymludem. On zaś wysłuchuje i przyjmuje modły, prośby, <strong>na</strong>dzieje, łzy, rozpacz i radość i patrzyprzed siebie nieruchomo swemi szeroko rozwartemi ślepemi źrenicami. Lamowie, zależnie odmomentu <strong>na</strong>bożeństwa, ubierają go w rozmaite płaszcze i <strong>na</strong>kła<strong>da</strong>ją mu <strong>na</strong> głowę przeróżnejformy czapki, mitry i kołpaki. Nabożeństwo kończy się chwilą doniosłą, gdy „Żywy Buddha”w złotej tiarze błogosławi <strong>na</strong>rody wschodu, zachodu, północy i południa monstrancją,wyobrażającą Buddhę w kwie<strong>ci</strong>e lotosu, i odmawia modlitwę ofiarną, wy<strong>ci</strong>ągając ręce <strong>na</strong>Zachód i w stronę Europy, do której podług przepowiedni powin<strong>na</strong> wtargnąć <strong>na</strong>uka mądregoBuddhy.Gdy wszyscy wychodzą ze świątyni, Bogdo pozostaje sam <strong>na</strong> sam z Buddhą i zaczy<strong>na</strong>modlić się długo i gorąco, z <strong>na</strong>tchnieniem improwizując modlitwy i psalmy prześliczne wswej formie. Czasami podczas rozmowy lub posłuchania ministrów starzec odchodzi doświątyni lub kaplicy <strong>na</strong> modlitwę, mówiąc z <strong>na</strong>maszczeniem:– ON wszedł do NIEGO, i ich dusze połączyły się w zrozumieniu...Przy tych słowach wszystkich ogarnia strach mistyczny, wszystko u<strong>ci</strong>cha i zamiera przedobliczem jakiejś uroczystej tajemnicy; lamowie stają w pozie do modlitwy i, przebierającróżańce, szepcą frazes święty:„Om! Mani padme, Hung!”, lub kręcą koła z <strong>na</strong>pisanemi <strong>na</strong> nich modlitwami i zaklę<strong>ci</strong>ami;wróżbiarze przystępują do swoich praktyk; jasnowidzący zapisują swe objawienia; uczenibibijotekarze odszukują w starych foljałach i zwojach rękopisów teksty, wyjaśniające słowa„Żywego Buddhy”.CIENIE DAWNYCH WIEKÓW.Widziałem nieraz w starych zamczyskach Francji, Włoch i Anglji szary, miękki kurz <strong>na</strong>gzymsach ś<strong>ci</strong>an i <strong>na</strong> framugach okien; widziałem w kątach piwnic i lochów całe płachtystarej, czarnej pajęczyny... Są to również zabytki <strong>da</strong>wno minionych wieków! Może ten pyłdotykał twarzy, hełmów i mieczów rzymskiego Augusta, Św. Ludwika, WielkiegoInkwizytora lub Galileusza? Mimowoli głęboki szacunek i rozrzewnienie ogarnia duszę przedtymi świadkami <strong>da</strong>wno ubiegłych epok. Takie samo wrażenie miałem w Ta-Kure. Może<strong>na</strong>wet jeszcze głębsze i silniejsze! Ży<strong>ci</strong>e tu płynęło tem samem łożyskiem, którem płynęłorównież tysiąc lat temu. Cały lud żyje tu tylko przeszłoś<strong>ci</strong>ą, wspomnieniami, legen<strong>da</strong>mi itradycjami; wszystko, co jest współczesne, wikła tylko to pierwotne, <strong>na</strong>turalne ży<strong>ci</strong>eMongołów.– Dziś dzień wielki – oz<strong>na</strong>jmił mi pewnego wieczora Bogdo – dzień zwy<strong>ci</strong>ęstwabuddyzmu <strong>na</strong>d wszystkiemi innemi wyz<strong>na</strong>niami! W tym dniu przed ośmiu wiekami wielkichan Kubłaj zawezwał do siebie kapłanów wszystkich wyz<strong>na</strong>ń i rozkazał im opowia<strong>da</strong>ć, w coi jak każdy z nich wierzy. Wszyscy wychwalali swoich bogów i swoich <strong>na</strong>jwyższychkapłanów. Wśród lamów zaczął się spór. Tylko jeden lama milczał. Wresz<strong>ci</strong>e pobłażliwie sięuśmiechnął i rzekł:– Wielki Bogdo – chanie, panie i władco! Rozkaż każdemu z nich uczynić cud i dowieśćsiły swoich bogów. Później wybierz sam boga <strong>na</strong>jpotężniejszego!Kubłaj-Chan zgodził się <strong>na</strong> jego radę i wy<strong>da</strong>ł kapłanom rozkaz wyko<strong>na</strong>nia cudu; leczwszyscy milczeli i nikt nie ruszył się z miejsca.– Teraz – rzekł <strong>na</strong>chmurzony chan do milczącego lamy – musisz uczynić cud ty,nieproszony doradco! Dowiedź potęgi swych bogów!...


129Lama długo i uporczywie wpatrywał się w oczy cha<strong>na</strong>, później objął wzrokiem wszystkichobecnych i wy<strong>ci</strong>ągnął rękę. W tej chwili złoty kubek cha<strong>na</strong> oderwał się od stołu, a rękaniewidzial<strong>na</strong> przy<strong>ci</strong>snęła go do ust Kubłaja, <strong>który</strong> uczuł smak rozkosznego, orzeźwiającego<strong>na</strong>poju. Wszyscy oniemieli, a wielki Kubłaj, władca Mongolji, Chin, Sjamu i Indyj, zawołał:– Chcę się modlić do twoich bogów i do nich będą zanosiły modły podwładne mi <strong>na</strong>rody,plemio<strong>na</strong> i szczepy od krańca po kraniec ziemi! Jak się <strong>na</strong>zywa twoja wiara, ktoś ty jest, iskąd przybyłeś?– Moja wiara to <strong>na</strong>uka mądrego Sakkya – Mani – Buddhy. Jestem Pandita – Lama –Tardzy – Gamba z <strong>da</strong>lekiego, świętego klasztoru Sakkya w Tybe<strong>ci</strong>e, gdzie przebywaw<strong>ci</strong>elony w człowieka duch „<strong>na</strong>uczy<strong>ci</strong>ela mądrych”, cała jego wiedza i potęga. Pamiętaj,królu, że <strong>na</strong>rody, wyz<strong>na</strong>jące <strong>na</strong>szą wiarę, będą wła<strong>da</strong>ły wszystkiemi obszarami krajówZachodu i w <strong>ci</strong>ągu 811 lat ustalą <strong>na</strong>szą <strong>na</strong>ukę <strong>na</strong> całej ziemi. Nauka Buddhy będzie płynęłapowietrzem w posta<strong>ci</strong> łagodnego lub burzliwego wiatru, będzie biegła przez góry i lasydrogami niewidzialnemi, będzie się sączyła podziemnemi potokami coraz to głębiej, coraz to<strong>da</strong>lej...– To stało się w owym dniu <strong>na</strong> wiele wieków przed <strong>na</strong>mi. Lama Turdzy-Gamba niepowró<strong>ci</strong>ł do Tybetu, lecz pozostał tu, w Ta-Kure, gdzie wtedy istniała jed<strong>na</strong> tylko małakaplica „Obo”. Stąd odbywał on podróże do stolicy Chanów w Karakorumie i do stolicy Chinw celu umocnienia imperatora w wierze, udzielania mu rad i przepowia<strong>da</strong>nia losów <strong>na</strong>rodów ipaństw.Bogdo milczał przez chwilę, poczem <strong>ci</strong>ągnął <strong>da</strong>lej.– Ta-Kure – to stare gniazdo „żółtej wiary”... Gdy Dżengiz-Chan przedsięwziął wyprawędo Europy, poszli z nim <strong>na</strong> wojnę odważni Oletowie-Kałmucy, którzy jed<strong>na</strong>k już niepowró<strong>ci</strong>li do swych stepów, pozostawszy <strong>na</strong> Wołdze i <strong>na</strong> brzegach wielkiego morza 14 .Po kilku wiekach powołali ich do Mongolji lamowie „żółtej wiary”, aby stoczyli walkę zkrólami Tybetu i z lamami – „czerwonemi kołpakami”, którzy ujarzmili lud Tybetu. Kałmucyzwy<strong>ci</strong>ężyli, rozbroiwszy około jeziora Tengri-Nur wojska „czerwonych kołpaków”. Leczwówczas zrozumieli, że Lhasa, Taszy Lumpo i Sakkya 15 , leżą zbyt <strong>da</strong>leko od światamongolskiego, od rdzennych szczepów dżengizowych, a więc nie mogą szybko i dzielnieszerzyć <strong>na</strong>uki Buddhy pośród <strong>na</strong>rodów Azji. Książę kałmucki, Guszy-Chan, przywiózł zTybetu do Urgi świętego lamę, imieniem „Undur-Gegeni”, <strong>który</strong> był w podziemiu „WładcyŚwiata”. Był on pierwszym przeistoczonym „Żywym Buddhą”, i od tej pory istnieje dy<strong>na</strong>stja„Żywych Buddhów” – Bogdo, chanów mongolskich. Pozostawił on <strong>na</strong>m w spuś<strong>ci</strong>źnie sygnetDżengiza, kubek z czaszki tajemniczego, czarnego cudotwórcy z niez<strong>na</strong>nej ziemi. Z tegokubka pił wodę 1600 lat temu król Tybetu, <strong>na</strong>bożny Srongtsan Pierwszy „Żywy Buddha”sprowadził do Mongolji kamienny posąg Buddhy, <strong>który</strong> był przywieziony z Deli do Tybetuprzez założy<strong>ci</strong>ela „żółtej wiary”, Paspę...Bogdo klasnął w dłonie; wówczas jeden z lamów wyjął z czerwonej chustki duży kluczsrebrny i otworzył stojącą <strong>na</strong> stole szkatułę z pieczę<strong>ci</strong>ami. Starzec opuś<strong>ci</strong>ł rękę i wyjąłpudełko z koś<strong>ci</strong>, w którem przechowywano wielki sygnet złoty z czarną emalją, oraz z dużymrubinem z wyrzniętym w nim z<strong>na</strong>kiem swastyki.– Ten pierś<strong>ci</strong>eń był zawsze <strong>na</strong> prawej ręce Dżengiza, a później Kubłaj-Cha<strong>na</strong> – objaśniłBogdo.Gdy zamknięto szkatułę, „Żywy Buddha” rozkazał jednemu z marambów 16 opowiedziećmi o „czarnym kamieniu”, <strong>na</strong>jwiększej relikwji lamaickiej, o której często wspomi<strong>na</strong>jąlamowie przy <strong>na</strong>bożeństwach zimowych. „Maramba” głosem wyuczonym zaczął szybkorecytować:14 Morze Kaspijskie.15 Najbardziej czczone świątynie lamaickie i stolice <strong>na</strong>jwyższych dostojników „żółtej wiary” w Tybe<strong>ci</strong>e.16 Maramba – uczony teolog lamaicki.


130Gdy odważny Guszy-Chan, wódz Oletów, skończył wojnę z „czerwonemi kołpakami” wTybe<strong>ci</strong>e, wywiózł on z sobą cudowny „czarny kamień”, <strong>który</strong> niegdyś był przysłany Dalaj-Lamie przez „Władcę Świata”. Guszy-Chan zamierzał założyć <strong>na</strong> Zachodzie Mongolji stolicę„żółtej wiary”, żeby zjednoczyć w sercu Buddhy wszystkie szczepy Mongołów w AzjiCentralnej. Lecz Oletowie zmuszeni byli walczyć z Mandżurami o tron Chin, o tę spuś<strong>ci</strong>znęWielkiego Mongoła. Walka była niepomyśl<strong>na</strong>, i ostatni chan Amursa<strong>na</strong> musiał ukryć się wRosji, lecz przedtem przysłał do Ta-Kure „czarny kamień”. Dopóki był on w ręku „ŻywegoBuddhy”, choroby i śmierć nie grasowały w Mongolji. Sto lat temu jacyś zbrodniarze ukradlitę <strong>na</strong>szą relikwję próżno buddyś<strong>ci</strong> szukają jej po całym świe<strong>ci</strong>e! Ze zniknię<strong>ci</strong>em jej ludmongolski i jego sta<strong>da</strong> wymierają straszliwie!– Dość! – rzekł Bogdo. – Chińczycy i Rosjanie znęcają się <strong>na</strong>d <strong>na</strong>mi, <strong>na</strong>si sąsiedziponiewierają <strong>na</strong>mi. Zapomnieli oni o twardej ręce swoich władców: Dżengiza, Ugedeja iBatyja. Lecz my przechowujemy stare przepowiednie i wierzymy, iż przyjdzie dzieńzwy<strong>ci</strong>ęstwa <strong>na</strong>rodów plemienia mongolskiego i „żółtej wiary”...Tak mówił „Żywy Buddha”, i tak głosiły stare, zmurszałe, rozsypujące się w proch foljały.KSIĘGI O CUDACH.Książę Dżam – Bałon, <strong>który</strong> był moim <strong>ci</strong>ceronem w siedzibie „Żywego Buddhy”, prosił„marambę” o pokazanie mi książnicy Dogdo. Był to niewielki pokój, w <strong>który</strong>m pracująprzepisywacze kronik, mówiących o cu<strong>da</strong>ch „Żywych Bogów” mongolskich, zaczy<strong>na</strong>jąc odUadur-Gegeni i kończąc <strong>na</strong> cu<strong>da</strong>ch istniejącego „Żywego Buddhy”, oraz gegeni i hutuhturóżnych klasztorów mongolskich. Kroniki te <strong>na</strong>stępnie rozsyłają do wszystkich klasztorów,świątyń i szkół „bandi”.„Maramba” przeczytał mi niektóre urywki.– Błogosławiony Bogdo-Gegeni dmuchnął <strong>na</strong> zwier<strong>ci</strong>adło. Wówczas, jak przez mgłę,zjawiła się obszer<strong>na</strong> doli<strong>na</strong>, gdzie tysiące tysięcy ludzi walczyło z sobą...– Mądry, miły bogom „Żywy Buddha” zapalił wonnoś<strong>ci</strong> w wazie ofiarnej i modlił się dobogów, prosząc o wskazanie losów książąt. W niebieskim dymie wszyscy zobaczyli ponure,<strong>ci</strong>emne więzienie i blade <strong>ci</strong>ała zmarłych książąt, wyczerpanych <strong>ci</strong>erpieniem....Po każdym <strong>taki</strong>m opisie <strong>na</strong>stępowały komentarze i przepowiednie.Osob<strong>na</strong> księga, przepisywa<strong>na</strong> już po tysiąc razy, głosiła o cu<strong>da</strong>ch obecnego Bogdo-Cha<strong>na</strong>.Z niej odczytał mi „maramba” parę ustępów:– W pałacu Bogdo-Cha<strong>na</strong> przechowuje się stary drewniany posąg Buddhy z otwartemioczyma. Posąg ten przywieziono z Sjamu. Bogdo kazał postawić go <strong>na</strong> ołtarzu w swojejkaplicy, dokąd <strong>na</strong>tychmiast u<strong>da</strong>ł się <strong>na</strong> modlitwę.Gdy wyszedł stamtąd, kazał przynieść posąg do pokoju. Zdumienie ogarnęło wszystkich,gdyż oczy boga były zamknięte, a z pod powiek błysnęły łzy, z drewnianego zaś <strong>ci</strong>aławychodziły świeże gałęzie o liś<strong>ci</strong>ach pachnących cudnie.Rzekł wówczas Bogdo-Chan:– Rozpacz i radość czekają <strong>na</strong> mnie. Stanę się niewidomy, lecz Mongolja zostanie wolnymkrajem za mego panowania <strong>na</strong> łonie „Żywych Buddhów” i Dżengiz-Cha<strong>na</strong>!Przepowiednia się ziś<strong>ci</strong>ła.– Innym razem Bogdo jednego z <strong>taki</strong>ch dni, gdy <strong>na</strong>wiedzą go trwoga i niepokój, wziąłwielkie <strong>na</strong>czynie z wodą i, postawiwszy je przed ołtarzem świątyni przepowiedni, dokądzwołał łamów wyższych stopni, zaczął się modlić, gdy lamowie śpiewali pieśń, wychwalającmądrość Buddhy. Nagle <strong>na</strong> ołtarzu zapaliły się świece i lampki z olejkiem wonnym, wo<strong>da</strong> zaśw <strong>na</strong>czyniu mieniła się wszystkiemi barwami tęczy.Dżam-Bałon opowia<strong>da</strong>ł mi, jak Bogdo-Chan wróży zapomocą świeżej krwi, <strong>na</strong>powierzchni której zjawiają się obrazy i <strong>na</strong>pisy; w jaki sposób ten ślepiec odczytuje


131tajemnicze z<strong>da</strong>nia <strong>na</strong> drgających jeszcze wnętrznoś<strong>ci</strong>ach baranów i kozłów. Z układu zaśwnętrznoś<strong>ci</strong> Bogdo poz<strong>na</strong>je myśli, oraz plany polityczne chanów i książąt; kamienie i koś<strong>ci</strong>odkrywają „Żywemu Bogu” przeszłe i przyszłe losy człowieka; zgodnie z rozkładem gwiazd<strong>na</strong> niebie starzec ukła<strong>da</strong> amulety prze<strong>ci</strong>wko kulom i chorobom.– Starzy Bogdo-Chanowie wróżyli <strong>na</strong>jczęś<strong>ci</strong>ej podług „Czarnego kamienia” – <strong>ci</strong>ągnął <strong>da</strong>lej„maramba”. – Na czarnej powierzchni tego kamienia zjawiały się hieroglify tybetańskie, z<strong>który</strong>ch skła<strong>da</strong>no wyrazy. Kiedy zaś ten cudowny kamień skradziono, Bogdo-Chanowiezaczęli ukła<strong>da</strong>ć horoskopy podług gwiazd lub wróżyć zapomocą wody, krwi, koś<strong>ci</strong> iwnętrznoś<strong>ci</strong> zabitych zwierząt.Gdy „maramba” wspomniał o „Czarnym kamieniu” i zjawiających się <strong>na</strong> nim z<strong>na</strong>kachtybetańskich, pomyślałem, że jest to zjawisko zupełnie możliwe, nie mające nic wspólnego zcudem. W południowym Urianchaju, pomiędzy rzeką Hargą a górami Ułan-Tajga, spotkałemjedną miejscowość z wielką iloś<strong>ci</strong>ą odłamów czarnych piaskowców. Na kamieniach tychrosły liszaje, przypomi<strong>na</strong>jące misterny rysunek koronek weneckich, lub całe tablice jakichśhieroglifów tajemniczych. Ten liszaj jest z<strong>na</strong>ny pod <strong>na</strong>zwą „Tybetańskiego <strong>na</strong>pisu”.Nikt ze zwykłych śmiertelników nie może prosić Bogdo o wróżbę i przepowiednie. Wróżyon, czując <strong>na</strong>tchnienie, lub wówczas, gdy go o to prosi specjalnem pismem, posyłanem przezuroczyste poselstwo z <strong>da</strong>rami, świętobliwy Dalaj-Lama lub imperator chiński, jak to byłoprzy dy<strong>na</strong>stji Daj-Cynów.Cesarz rosyjski, Aleksander I, <strong>który</strong> pod wpływem baronowej von Krüdener pogrążył sięw ponury mistycyzm, posyłał podobno specjalnego posła do Urgi, prosząc „Żywego Buddhę”o przepowiednie. Panujący wtedy Bogdo, prawie jeszcze dziecko, radził się „czarnegokamienia” i zawyrokował, że „biały car”, czyli „urus-chan”, skończy swe ży<strong>ci</strong>e wmęczeńskiej włóczędze, nikomu niez<strong>na</strong>ny i prześladowany. Jak wiadomo, w Rosjiuporczywie utrzymuje się mniemanie, że Aleksander I pod imieniem „starca FiodoraKuźmicza” ukrył się <strong>na</strong> Syberji, gdzie się błąkał z u<strong>ci</strong>ekinierami z więzień krymi<strong>na</strong>lnych i zkatorżnikami. Z powodu braku dowodów osobistych bywał często więziony i karany batami;umarł zaś w Tomsku, gdzie do tej pory odbywa się specjal<strong>na</strong> pielgrzymka do domku, w<strong>który</strong>m według po<strong>da</strong>nia żył i umarł cesarz. Mogiła zaś „Fiodora Kuźmicza” jest miejscemlicznych uzdrowień i innych cudów.Zainteresowanie się tą legendą nie<strong>który</strong>ch członków rodziny Romanowych jeszczebardziej podtrzymywało wiarę w jej autentyczność. Bolszewicy, którzy, jak wiadomo,powyrzucali z grobowców wszystkich carów, w grobowcu Aleksandra I <strong>ci</strong>ała nie z<strong>na</strong>leźli, copotwierdza jeszcze prawdopodobieństwo legendy i wzmoże pielgrzymkę do mogiły „starcaFiodora”, <strong>który</strong>m w rzeczywistoś<strong>ci</strong> miał być Aleksander I-y, car Rosji, „z dobrej wolipokutujący za zbrodnie i gwałty swoich poprzedników”.ZJAWIENIE SIĘ „ŻYWEGO BUDDHY”.„Żywy Buddha” nie umiera. Dusza jego z <strong>ci</strong>ała Bogdo przechodzi do <strong>ci</strong>ała innegoczłowieka, <strong>który</strong> rodzi się albo w dzień jego zgonu, albo jeszcze przy ży<strong>ci</strong>u dostojnika i„boga”. Ta nowa powłoka „ducha Buddhy” zjawia się <strong>na</strong> świat prawie zawsze w jur<strong>ci</strong>ebiednego tubylca w Tybe<strong>ci</strong>e lub w Mongolji. W tem tkwi gra politycz<strong>na</strong>. Lamowie obawiająsię dopuszczenia <strong>na</strong> tron Dżengiz-Cha<strong>na</strong>, potomka rodu książęcego, gdyż to możespowodować wzmożenie się tego rodu i politykę wrogą lamom, oraz ustrojowi klerykalnemurządów obydwóch krajów. Obawy te nie są płonne, gdyż już cztery razy Bogdo – książętawszczy<strong>na</strong>li wielki nieład w rządzie i ustępowali tylko pod wpływem „turdzy”, <strong>który</strong>wyprawiał ich do <strong>ci</strong>eniów przodków. Przeważ<strong>na</strong> ilość Bogdo pochodziła z Tybetu.


132Jeden z wysokich łamów i zarazem chan Jassaktu, którego spotkałem w drodze pomiędzyUliasutajem a Zain-Szabi, opowia<strong>da</strong>ł mi o sposobach wy<strong>na</strong>lezienia w razie potrzeby nowego„Żywego Buddhy”.– W klasztorze Taszy-Lumpo w Tybe<strong>ci</strong>e zawsze dokładnie wiedzą z listów z Urgi o staniezdrowia „Żywego Buddhy”. Gdy jego powłoka ludzka starzeje się, a duch usiłuje ją porzu<strong>ci</strong>ć,w tybetańskich klasztorach rozpoczy<strong>na</strong>ją się osobliwe <strong>na</strong>bożeństwa i praktyki astrologiczne,wskazujące tych świątobliwych łamów, którzy mogą wy<strong>na</strong>leźć nową powłokę „dlanieśmiertelnego ducha Buddhy”. W tym celu obrani lamowie zaczy<strong>na</strong>ją podróżować pocałym kraju i obserwować dzie<strong>ci</strong> i młodzieńców. Czasami samo bóstwo <strong>da</strong>je wskazówki.Naprzykład: około jakiejś jurty tubylca zjawi się biały wilk, urodzi się jagnię o dwóchgłowach, lub spadnie z nieba „kamień ognisty”. Inni lamowie łapią ryby w świętem jeziorzeTengri-Nur i <strong>na</strong> ich łusce odczytują imię <strong>na</strong>stępcy Bogdo-Cha<strong>na</strong> z Urgi; mnisi szukająkamieni z licznemi szczeli<strong>na</strong>mi i starają się odczytywać zawiłe kombi<strong>na</strong>cje linij, ukła<strong>da</strong>jąc jew litery i wyrazy; hutuhtu wsłuchują się w tajemnicze głosy w wąwozach górskich, gdziemieszka „duch gór”, <strong>który</strong> czasem dobitnie wymawia imię nowego dostojnika. Pood<strong>na</strong>lezieniu kandy<strong>da</strong>ta, potajemnie gromadzą o nim wszystkie potrzebne informacje, któreod<strong>da</strong>ją pod sąd Taszy-Lamy, noszącego miano „Erdeni”, co z<strong>na</strong>czy „wielki skarb uczonoś<strong>ci</strong>”.Ten szuka potwierdzenia wyboru w starych pergami<strong>na</strong>ch indyjskich, lub decyduje sprawępodług tajemniczych z<strong>na</strong>ków Ramy. Jeżeli Taszy-Lama zgadza się z wyborem, zawia<strong>da</strong>mia otem bullą Dalaj-Lamę, <strong>który</strong> po <strong>na</strong>bożeństwie w świątyni ducha gór” kładzie <strong>na</strong> bulli pieczęć<strong>na</strong>jwyższego kapła<strong>na</strong>. Jeżeli w tym czasie tron urgiński zostaje osierocony, to do Ta-Kurezjawia się poselstwo z Tybetu wraz z nowym „Żywym Buddha”.Wybory gegeni i hutuhtu dla klasztorów mongolskich odbywają się w ten sam sposób,tylko są ograniczone terytorjum Mongolji, zatwierdzenie zaś wyboru <strong>na</strong>leży wyłącznie doBogdo-Cha<strong>na</strong> w Urdze.Teraźniejszy niewidomy Bogdo-Chan Hałhi jest Tybetańczykiem i pochodzi z rodziny sługprzy dworze Dalaj-Lamy. W młodoś<strong>ci</strong> prowadził ży<strong>ci</strong>e burzliwe i całkiem nieascetyczne, leczwkrótce porwała go idea niezależnoś<strong>ci</strong> Mongolji i utworzenia imperjum mongolskiego podberłem dżengizowych potomków i pod moralnym wpływem kultury chińskiej. Taki programpolityczny odrazu otoczył młodego Bogdo powagą w oczach Mongołów i sympatjamiTybetu, Burjatów, Kirgizów i Rosji, która dopomagała „Żywemu Bogu” swoją dyplomacją iswojemi fi<strong>na</strong>nsami. Bogdo nie obawiał się ostrych wystąpień prze<strong>ci</strong>wko Daj-Cyńskiejdy<strong>na</strong>stji mandżurskiej w Pekinie, ufając w realną pomoc Rosji.Rząd pekiński, unikając otwartej walki z „Żywym Buddhą”, co mogłoby rozdrażnićbuddystów i lamaitów chińskich, pewnego razu posłał do Urgi doświadczonego lekarzatru<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela.Lecz uprzedzony <strong>na</strong> czas Bogdo, obez<strong>na</strong>ny ze skutecznoś<strong>ci</strong>ą tru<strong>ci</strong>zn, zalecanychprzez medycynę tybetańską, wyjechał <strong>na</strong> pielgrzymkę do klasztorów mongolskich w Tybe<strong>ci</strong>e.Zastępcą jego został niejaki „hubiłgan” 17 , <strong>który</strong> zaprzyjaźnił się z lekarzem, wysondował zeńwszystko, co ch<strong>ci</strong>ał, i zawiadomił o tem „Żywego Buddhę”. Po kilku dniach lekarz chiński<strong>na</strong>gle zachorował i umarł, opłakiwany przez hubiłga<strong>na</strong> i cały dwór urgiński. Wkrótce Bogdopowró<strong>ci</strong>ł do swojej stolicy.Raz jeszcze groziło Bogdo doraźne niebezpieczeństwo. Stało się to wtedy, gdy w Lhasiezadecydowano, że „Żywy Buddha” uprawia zbyt niezależną od Dalaj-Lamy politykę.Z kancelarji tybetańskiego kapła<strong>na</strong> <strong>na</strong>jwyższego przyjechało do Jassaktu-Cha<strong>na</strong> poselstwoz listem od Dalaj-Lamy, rozkazującym przyśpieszenie przejś<strong>ci</strong>a ducha Buddhy do innejpowłoki ziemskiej i obiecującym wielkie za to łaski. Jassaktu-Chan, zgodziwszy się <strong>na</strong>wspólny sposób działania z Sain-Noin-Chanem, przybył wraz z nim do Urgi, gdzie „ŻywyBuddha” przyjął ich <strong>na</strong>d wyraz serdecznie i radośnie i zaprosił <strong>na</strong> obiad. Podczas uczty17 Wysoki stopień w<strong>ci</strong>elonego bóstwa.


133spiskowcy <strong>na</strong>gle poczuli się słabo i przed wieczorem zmarli. Bogdo z honorami wyprawiłzwłoki posłów do ich stolic koczowniczych.„Żywy Buddha” wie o każdem słowie, myśli, czynie i zamiarze chanów, książąt, gegeni ihutuhtu, mając wszędzie szpiegów, ku pomocy zaś im w <strong>na</strong>głych wypadkach... niemego„turdzy” – tru<strong>ci</strong><strong>ci</strong>ela!Pekin postanowił walczyć z „Żywym Buddhą” innemi sposobami, używając metody intrygpolitycznych. O tej epoce walki zachłannego Pekinu z wolnoś<strong>ci</strong>owo <strong>na</strong>strojoną Urgąopowia<strong>da</strong>ł mi baron Ungern von Sternberg:Do Pekinu zostali zaproszeni nie uz<strong>na</strong>jący zwierzchnictwa „Żywego Buddhy” Pandita-Gegeni z Dołon-Noru i <strong>na</strong>jwyższy kapłan lamaitów chińskich-hutuhtu z Wu-Ta-Y. Cidostojnicy, <strong>na</strong> podstawie jakichś apokryficznych ksiąg buddyjskich, zdecydowali, że obecnyBogdo-Chan jest ostatnim „Żywym Buddhą”, ponieważ ta część „ducha Buddhy”, która jestw niego w<strong>ci</strong>elo<strong>na</strong>, może posia<strong>da</strong>ć tylko trzydzieś<strong>ci</strong> jeden form <strong>ci</strong>elesnych, Bogdo-Chan zaś,licząc od Undur-Gegeni, był właśnie 3l-em w<strong>ci</strong>eleniem Buddhy. W ten sposób z jego śmier<strong>ci</strong>ądy<strong>na</strong>stja urgińskich „Żywych Buddhów” musiałaby zgasnąć, władza przeszłaby do konklawelamów, z <strong>który</strong>mi w drodze intryg rząd pekiński łatwiej <strong>da</strong>wałby sobie radę. Jed<strong>na</strong>k mądryBogdo z<strong>na</strong>lazł wyjś<strong>ci</strong>e. Dowodząc nieautentycznoś<strong>ci</strong> apokryfów, użytych przez swoichprze<strong>ci</strong>wników, wy<strong>na</strong>lazł jednocześnie w literaturze tybetańskiej wzmianki że jeden ztybetańskich <strong>na</strong>jwyższych kapłanów w Lhasie był żo<strong>na</strong>ty, syn zaś jego był uważany za<strong>na</strong>turalne przeistoczenie Buddhy, w<strong>ci</strong>elonego w ojca. Bogdo niezwłocznie się ożenił i maobecnie sy<strong>na</strong>, bardzo zdolnego i dzielnego młodzieńca, dzięki czemu tron Dżengiz-Cha<strong>na</strong> istolica „Żywych Buddhów” nie będą osierocone. Dy<strong>na</strong>stja Daj-Cynów znikła z widownipolitycznej, a „Żywy Buddha” pozostał i wziął w swoje ręce ster jeszcze wyraźniejszej ibardziej stanowczej ideologji panmongolskiej.W pałacu „Żywego Buddhy” pokazywano mi duży kufer cyprysowy ze złotem oku<strong>ci</strong>em.W nim Bogdo przechowywał <strong>na</strong>jdroższe i <strong>na</strong>jważniejsze dokumenty: bulle i listy tybetańskich„Żywych Buddhów”, dekrety imperatorów chińskich, mongolsko-chińskie umowy, pismacarów rosyjskich, protokół ostatniego proroctwa Bogdo i mosiężną tablicę z tajemniczemiz<strong>na</strong>kami pisma „Waten”, którego używa „Władca Świata”, a które odczytać potrafi tylkojeden z indyjskich „mahatmów”WIDZENIE „ŻYWEGO BUDDHY” W DN. 17 MAJA 1921 r.Opisywałem już tę pierwszą moją wizytę u Bogdo-Cha<strong>na</strong>, gdy po modłach w swojejkaplicy, gdzie miał prorocze widzenie, kazał sekretarzom zapisywać swoje słowa:„Modliłem się i zobaczyłem rzeczy, skryte przed oczyma ludzkiemi. Przed sobą ujrzałemwielką równinę, z górami <strong>na</strong> horyzon<strong>ci</strong>e. Równiną tą szedł stary lama z koszem, <strong>pełny</strong>mzwyczajnych kamieni. Starzec z trudem się posuwał, gdyż był chory, słaby i znużony. Zpółnocy, z poza gór zjawił się jeździec <strong>na</strong> białym rumaku, ubrany w białe szaty. Zbliżył się dostarca i rzekł:– Daj mi twój kosz, pomogę <strong>ci</strong> donieść go do klasztoru.Lama po<strong>da</strong>ł mu <strong>ci</strong>ężki kosz, lecz jeździec nie mógł podnieść go <strong>na</strong> wysokość siodła.Starzec smutnie poszedł swoją drogą, ugi<strong>na</strong>jąc się pod <strong>ci</strong>ężarem kamieni. Wówczas odpółnocy ukazał się inny jeździec w czerwonych szatach i <strong>na</strong> rudym koniu. Jeździec ten rzekłdo lamy: „Głupcze, poco nosisz kamienie, gdy ich wszędzie jest poddostatkiem? Mówiąc to,potrą<strong>ci</strong>ł starca koniem, ten upadł, kamienie zaś potoczyły się po ziemi. Spostrzeżono wtedy,że były to drogocenne diamenty. Wszyscy zaczęli w pośpiechu je zbierać, lecz nikt nie mógłoderwać ich od ziemi. Wówczas lama zaczął się modlić, ażeby bogowie dopomogli mudonieść drogocenny, lecz <strong>ci</strong>ężki kosz do celu.


134Przez całe ży<strong>ci</strong>e – modlił się starzec – niosę to brzemię, a teraz, gdy pozostało tak mało doprzejś<strong>ci</strong>a, zgubiłem je! Pomóż<strong>ci</strong>e mi, wielcy, miłoś<strong>ci</strong>wi bogowie!Nagle ukazał się stary, stuletni człowiek zgarbiony, zebrał wszystkie diamenty do kosza i,oczyś<strong>ci</strong>wszy je z kurzu i trawy, podniósł kosz <strong>na</strong> ramię i ruszył, mówiąc do lamy:– Odpocznij tymczasem! Przed chwilą doniosłem do celu swoje brzemię i <strong>ci</strong>eszę się, żemogę <strong>ci</strong> dopomóc, bra<strong>ci</strong>e.Starcy odeszli i znikli za górami, a jeźdźcy rozpoczęli bój, <strong>który</strong> trwał do świtu. A gdyweszło słońce, <strong>na</strong> stepie nie widziałem już nikogo, ani żyjących, ani umarłych. Nawet śladówdojrzeć nie mogłem. Wszystko to widziałem ja, Bogdo-Chan-Hutuhtu, 31-szy „ŻywyBuddha”, <strong>który</strong> tego dnia rozmawiał z wielkim, błogim i mądrym Buddha, otoczonymdobremi i złemi duchami. Mądrzy lamowie, hutuhtu, kanpo, maramba i świę<strong>ci</strong> gegeni, racz<strong>ci</strong>ewyjaśnić moje widzenie!To widzenie było zapisane w mojej obecnoś<strong>ci</strong>. Nie wiem, co odpowiedzieli gegeni imaramba, lecz czyż nie jest zrozumiała odpowiedź <strong>na</strong> to widzenie ślepego Bogdo, jeżeligłębiej zastanowić się <strong>na</strong>d dziejami Azji w chwili obecnej?!Obudzo<strong>na</strong> Azja jest peł<strong>na</strong> zagadek, lecz zarazem peł<strong>na</strong> odpowiedzi <strong>na</strong> pytania, stawianeprzez dzieje ludzkoś<strong>ci</strong>...Ten kraj kapłanów tajemniczych, żywych bogów, mahatmów i mędrców, czytającychstraszną księgę losów pojedynczych osobników i ludów całych, obudził się i wzburzyłolbrzymi, zgrozą przejmujący ocean miljar<strong>da</strong> ludzkich istnień; potworne jego fale piętrzą sięwszędzie, aż hen! po krańce horyzontu, za <strong>który</strong>m leży odłogiem ślepa Europa i kulturazachodnia, tak <strong>da</strong>leka od zagadnień ducha...OSTATNIA NOC.Baron Ungern zorganizował bardzo wygodną jazdę dla całej <strong>na</strong>szej grupy <strong>na</strong> wschód. Mójagronom, a z nim dwóch żołnierzy polskich dostali wielbłądy, wozy, żywność iprzewodników i mieli skierować się <strong>na</strong> granicę Bargi, przejechać ją z południa <strong>na</strong> północ,dotrzeć do stacji kolejowej Chajłar; stąd koleją, sprze<strong>da</strong>wszy konie i wozy, mieli dojechać doCharbi<strong>na</strong> i Szanchaju, gdzie były już konsulaty polskie.Ja zaś otrzymałem w prezen<strong>ci</strong>e od baro<strong>na</strong> i „boga” samochód, <strong>który</strong> miał mnie odwieźć tąsamą drogą do jeziora Buir-Nor, <strong>na</strong> granicy Bargi, gdzie powinienem był spotkać agentówUnger<strong>na</strong>, którzy ułatwiliby mi przejazd końmi do Chajłaru. Ze mną zamierzał jechać lama zplemienia Turgutów z listami baro<strong>na</strong> do Chin. Mój wyjazd miał <strong>na</strong>stąpić <strong>na</strong>zajutrz 21 maja1921 roku, W godzinę po opuszczeniu przez Unger<strong>na</strong> stolicy mongolskiej, skąd wyruszał zdywizją <strong>na</strong> północ <strong>na</strong> wyprawę prze<strong>ci</strong>wko wojskom bolszewickim <strong>na</strong> pograniczu Zabajkala.Nadszedł ostatni wieczór mego pobytu w Urdze. Na obiedzie byłem u baro<strong>na</strong>. Ungern byłspokojny i zamyślony. Po obiedzie pojechaliśmy do księ<strong>ci</strong>a Dżam-Bało<strong>na</strong>. Jurta księ<strong>ci</strong>a stała<strong>na</strong> krańcu dzielnicy rosyjskiej, a była urządzo<strong>na</strong> z <strong>na</strong>dzwyczajnym przepychem.Gdy samochód zatrzymał się przed jurtą, książę wyszedł <strong>na</strong> <strong>na</strong>sze spotkanie. Usadowił <strong>na</strong>s<strong>na</strong> wspaniałych poduszkach, kazał po<strong>da</strong>ć małe stoliki, <strong>na</strong> <strong>który</strong>ch po chwili zjawiła się herbataw chińskich porcelanowych filiżankach, <strong>ci</strong>astka, orzechy, <strong>da</strong>ktyle i rodzynki. W głębi jurtystał duży ołtarz z posągiem Buddhy i z kilku jarzącemi się świecami. Na ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch połyskiwałabroń różnego gatunku, i wisiały bogate siodła i uzdy.– Dziś ostatnia noc, Dżam-Bałonie! – rzekł baron. – Obiecałeś!...– Pamiętam! – odparł Burjat. – Wszystko przygotowane...Długo słuchałem wojennych opowia<strong>da</strong>ń tych starych przyja<strong>ci</strong>ół bojowych, ich wspomnieńo zabitych towarzyszach i <strong>ci</strong>ężkich, niebezpiecznych przygo<strong>da</strong>ch <strong>na</strong> fron<strong>ci</strong>e niemieckim ibolszewickim... Na zegarze wybiła północ. Dżam-Bałon wstał i wyszedł.


135– Chcę jeszcze po raz ostatni zapytać o swój los – rzekł generał głosem zakłopotanym,jakgdyby się usprawiedliwiając. – Nie czas mi jeszcze umierać, dla sprawy – nie czas!Burjat powró<strong>ci</strong>ł razem z małą kobietą nieokreślonego wieku. Usiadła przy piecyku i,ukłoniwszy się <strong>na</strong>m, utkwiła swoje czarne oczy w twarzy Unger<strong>na</strong>.Baron w milczeniu skinął w jej stronę, lecz kobieta długo jeszcze siedziała nieruchoma,chwilami tylko <strong>na</strong>s bystrym wzrokiem ogarniając.Cerę miała białą, <strong>da</strong>leko bielszą niż zwykle Mongołki, rysy również o wiele drobniejsze idelikatniejsze, usta pełne, małe, świeże. Odzia<strong>na</strong> była nie po mongolsku, w czystą sukniękoloru <strong>ci</strong>emnego, a <strong>na</strong> czarnych włosach miała <strong>na</strong>rzuconą chustkę w pstre pasy. Po jakimśczasie dowiedziałem się, że była to <strong>na</strong>jsłynniejsza wśród Burjatów czarownica i wyrocznia,córka cyganki i Burjata. Kobieta powolnemi ruchami, jakgdyby od niechcenia, wyjęławoreczek z ziółkami i łopatkę baranią. Szepcąc jakieś słowa niezrozumiałe, od czasu do czasurzucała do ognia ziółka. Wkrótce poczułem ostry zapach, lekki zawrót głowy i gwałtownebi<strong>ci</strong>e serca.Czarownica, spaliwszy cały zapas ziół, włożyła w ogień kość, opaliła ją i zaczęła uważnieoglą<strong>da</strong>ć ze wszystkich stron. Nagle twarz jej kurczowo się ś<strong>ci</strong>ągnęła, w oczach zjawił sięprzestrach i ból. Zerwała z głowy chustkę, krzyknęła przeraźliwie, upadła i zaczęła się wić wkonwulsjach, wyrzucając głosem chrapliwym urywane z<strong>da</strong>nia:– Widzę... groźnego boga wojny... Ży<strong>ci</strong>e idzie... straszne... za nim <strong>ci</strong>eń... czarny, jak noc...czarny... Ży<strong>ci</strong>e kroczy <strong>da</strong>lej... Pozostaje do mety... 130 kroków... <strong>da</strong>lej <strong>ci</strong>emność... nic niewidzę!.. nic nie widzę!.. Znikł bóg wojny...Ungern ze smutkiem w oczach spojrzał <strong>na</strong> mnie.– Znowu 130... 130 dni! – szepnął w rozpaczy.Kobieta spała, opadłszy <strong>na</strong>wz<strong>na</strong>k i rozłożywszy ręce, lecz w pewnej chwili wy<strong>da</strong>ło mi się,że spostrzegłem błysk jej ostrych źrenic pod czarnemi rzęsami.Słudzy Burjata wynieśli bezwładne <strong>ci</strong>ało czarownicy, małej, tajemniczej kobiety, którabrała w tragedji urgińskiej jakiś niezrozumiały dla mnie udział.W jur<strong>ci</strong>e zapanowało długie i <strong>ci</strong>ężkie milczenie. Ungern wstał i zaczął szybko chodzić,szepcąc coś z<strong>ci</strong>cha. Wresz<strong>ci</strong>e zatrzymał się i z pałającemi oczyma zaczął śpiesznie mówić:– Umrę... wszystko jedno! Sprawa zaczęta nie umrze... Widzę już przyszłe losy megodzieła... Plemio<strong>na</strong> Dżengiz-Cha<strong>na</strong> obudzone. Nikt już nie potrafi zgasić ognia roznieconego wpiersi Mongołów! Po upływie niedługiego czasu Mongolja stanie się olbrzymiem państwemod Spokojnego i Indyjskiego oceanu do Wołgi. Mądra <strong>na</strong>uka Buddhy będzie się szerzyła <strong>na</strong>Zachód i Północ. Będzie to zwy<strong>ci</strong>ęski pochód ducha! Zjawi się bojownik, wódz potężniejszyod Dżengiza i bardziej stanowczy, niż Ugedej. Będzie on mądrzejszy i miłoś<strong>ci</strong>wszy niż sułtanBaber, i potrafi utrzymać władzę <strong>na</strong>d Azją i Europą do tego szczęśliwego dnia gdy zjawi się zgłębi swego podziemnego państwa „Władca Świata”. Lecz dlaczego, dlaczego mnie już niebędzie wówczas w pierwszych szeregach rycerzy buddhyzmu?! Lecz trudno! Taki wyrokKarmy...Postąpił kilka kroków, zatrzymał się i rzekł znowu:– Tak będzie, ale <strong>na</strong>jpierw Rosja powin<strong>na</strong> się oczyś<strong>ci</strong>ć z hańby rewolucji! Oczyś<strong>ci</strong>ć sięprzez krew i śmierć! Żywiołowym wybuchom prze<strong>ci</strong>wko gwał<strong>ci</strong><strong>ci</strong>elom duszy ludzkoś<strong>ci</strong>niewolno stawiać żadnych przeszkód!Ungern trząsł ręką w powietrzu, grożąc komuś niewidzialnemu, komuś przekazując swąostatnią wolę. Zaczy<strong>na</strong>ło świtać...– Już czas! – rzekł. – Za godzinę wyruszę z Urgi. Mocno i krótko uś<strong>ci</strong>snął <strong>na</strong>m ręce,wyszedł z jurty, ale za chwilę powró<strong>ci</strong>ł i rzekł ponuro.– Żeg<strong>na</strong>m was <strong>na</strong> zawsze! Umrę straszną śmier<strong>ci</strong>ą, lecz, jak świat światem, ludzkość niewidziała <strong>taki</strong>ch okropnoś<strong>ci</strong>, jakie ja jej pokażę, gdy wtargnę do Syberji ze swoją dywizją!


136Drzwi się zamknęły. Milczeliśmy, nie mogąc ochłonąć ze wzruszenia; <strong>ci</strong>ężkie myślitłoczyły się <strong>na</strong>m do głowy.– Czas już i <strong>na</strong> mnie! – powiedziałem, wstając. – Dziś prze<strong>ci</strong>eż i ja odjeżdżam.– Wiem o tem! – odparł Dżam-Bałon. – Baron pozostawił pa<strong>na</strong> u mnie rozmyślnie. Dampanu jeszcze jednego pasażera do samochodu, mongolskiego ministra wojny, <strong>który</strong> dopomożepanu w drodze, pan zaś dowiezie go do jego koczowiska. Jest to dla pa<strong>na</strong> niezbędne...Burjat wymówił te słowa z <strong>taki</strong>m <strong>na</strong><strong>ci</strong>skiem, że nie wypytywałem go <strong>na</strong>wet o szczegóły,ponieważ podczas 9-<strong>ci</strong>u dni pobytu w Urdze zdążyłem się już przyzwyczaić do tajemnic tegogniaz<strong>da</strong> złych i dobrych duchów.„CZŁOWIEK Z GŁOWĄ PODOBNĄ DO SIODŁA”.W godzinę później pożeg<strong>na</strong>łem moich towarzyszy <strong>ci</strong>ężkiej podróży, którzy ładowali już <strong>na</strong>wozy swoje rzeczy, i wkrótce wyjeżdżałem z Urgi samochodem, mając ze sobą otyłego ipoważnego ministra wojny i lamę – Turguta, przyglą<strong>da</strong>jącego mi się ba<strong>da</strong>wczo.W samochodzie zdjęto motor w obawie przed zepsu<strong>ci</strong>em go przez piasek i zastąpiono gobykami.Gdyśmy już byli o kilka<strong>na</strong>ś<strong>ci</strong>e kilometrów od stolicy „Żywego Buddhy”, usłyszeliśmyztyłu ryk syreny i turkot samochodu, zbliżającego się w <strong>pełny</strong>m pędzie. Zauważyłem, żeminister spoważniał jeszcze bardziej, a czarnooki lama w<strong>ci</strong>snął głowę w ramio<strong>na</strong> i zacząłszybko przebierać różaniec. Instynkt samozachowawczy obudził się odrazu. Poczułemniebezpieczeństwo. Odpiąłem leżącą przede mną torbę i szybko wysunąłem z niej rękojeśćMauzera.W tej chwili dogonił <strong>na</strong>s samochód, pędzący z szaloną szybkoś<strong>ci</strong>ą: siedział w nimpułkownik Sipajłow, jego kat, Czystiakow, i jeszcze jakiś oficer. Sipajłow, ujrzawszy ministrawojny, zmieszał się. Po chwili, uśmiechając się i sepleniąc, zapytał:– Pan będzie jechał <strong>na</strong> Buir-Nor? Jadę też w tamtą stronę, gdyż muszę dogonić wysłanegowczoraj w nocy gońca z listami. Będziemy razem nocowali w Kazahuduku... Do widzenia!Samochód pomknął <strong>da</strong>lej, my zaś pojechaliśmy za nim z<strong>na</strong>cznie wolniej. Z wysokiegopagórka dojrzeliśmy wod<strong>da</strong>li samochód, pędzący w kierunku północnym. Znikł on wkrótce zaniewysokim łańcuchem gór.– Stój! – zawołał minister i, zwracając się do mnie rzekł: – Nie pojedziemy wcale <strong>na</strong> Buir-Nor i w Kazahuduku nie spotkamy tego człowieka. Dżam-Bałon wczoraj się dowiedział, iżSipajłow chce pa<strong>na</strong> zabić w drodze. Książę doniósł o tem baronowi, a ten bojąc się Sipajłowa,kazał mi jechać z panem i oszukać tego zbója. Pojedziemy drogą <strong>na</strong>jkrótszą <strong>na</strong> Kałgan.Dowiedziawszy się o zamiarze Sipajłowa, żałowałem szczerze, że nie było ze mną megoagronoma i żołnierzy polskich. Wówczas <strong>na</strong>pewno Sipajłow i jego zbóje nie dojechaliby doKazahuduku...W godzinę potem byłem już <strong>da</strong>leko od miejsca, gdziem spotkał po raz ostatni „człowieka zgłową podobną do siodła”, przed <strong>który</strong>m ostrzegał mię stary wróżbiarz w okolicach Wan-Kure.Po trzech dniach dotarliśmy szczęśliwie przez Gobi i przez ziemie plemienia Czacharówdo Kałganu, zrobiwszy wraz z lamą ostatnie 100 kilometrów konno w obawie przedchińskiemi władzami pogranicznemi. Po kilku godzi<strong>na</strong>ch drogi wyrosły przede mną wgrubym murze, otaczającym Pekin, potworne wrota Chien-Men.Odpoczywając w Pekinie we wspaniałym „Hotel des Vagons-Lits”, otoczony możliwemiwygo<strong>da</strong>mi kulturalnemi i porzu<strong>ci</strong>wszy wszystkie atrybuty myśliwego i wojownika, długo niemogłem się pozbyć straszliwych wrażeń z dziewię<strong>ci</strong>u dni, spędzonych w Urdze, gdziecodziennie spotykałem „szalonego Unger<strong>na</strong>”, o <strong>który</strong>m przypomi<strong>na</strong>ły mi dzienniki,szczegółowo opisujące krwawy pochód jego przez Syberję Wschodnią. Nawet teraz, po


137upływie prawie dwóch lat, nie mogę zapomnieć tych nocy szaleństwa, <strong>na</strong>tchnienia inie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>, spędzonych w jur<strong>ci</strong>e potomka krzyżaków teutońskich. Przepowiednie się ziś<strong>ci</strong>ły.Mniej więcej po 130-tu dniach, w końcu września 1921 roku baron Ungern von Sternbergzginął w straszliwych torturach w więzieniu bolszewickiem.Baron Ungern von Sternberg... Przemknął on krwawą wichurą karzącego losu. Co zostawiłpo sobie?Surowy rozkaz, powołujący pod jego sztan<strong>da</strong>ry wszystkich ucz<strong>ci</strong>wych, kochającychludzkość wojowników i kończący się mistyczną przepowiednią z Apokalipsy.Lecz Ungern pozostawił po sobie ślad jeszcze jeden, głębszy, <strong>który</strong> będzie miał z<strong>na</strong>czeniehistoryczne.W jurtach Mongołów różnych plemion, przy ogniskach burjackich, mongolskich,dżungarskich, kirgiskich, tybetańskich pastuchów <strong>ci</strong>chemi, lecz przejętemi głosami śpiewająlegendę, zrodzoną przez baro<strong>na</strong> Unger<strong>na</strong>:– Przyszedł z północy biały rycerz i powołał Mongołów do skruszenia kaj<strong>da</strong>n, <strong>na</strong>łożonychprzez niezwalczone Chiny. Padły rozbite kaj<strong>da</strong>ny <strong>na</strong> ziemię <strong>na</strong>szych wolnych stepów. Tenbiały rycerz był odrodzonym Dżengiz-Chanem i przepowiedział przyjś<strong>ci</strong>e <strong>na</strong> świat„Wielkiego Mongoła”, <strong>który</strong> szerzyć będzie mądrą <strong>na</strong>ukę Buddhy i sławę władców Azji. Takbędzie!...Obudziła się Azja, a jej synowie głoszą wolne, śmiałe słowa. Bia<strong>da</strong> Zachodowi, jeżeliAzja, <strong>na</strong>tchnio<strong>na</strong> przez „złych duchów”, pójdzie nie za mądrym i miłoś<strong>ci</strong>wym Ugedej –Chanem lub Baber – Sułtanem, lecz za krwawym burzy<strong>ci</strong>elem – Tamerlanem Chromym...Co też powie w chwili stanowczej „Władca Świata , zjawiwszy się ze swej skrytej w głębiziemi stolicy?WŁADCA ŚWIATA.– Stój! – szepną pewnego razu stary Mongoł-przewodnik, gdyśmy <strong>na</strong> wielbłą<strong>da</strong>chprzebiegali stepy około Cagan-Łuka. – Stój!Mongoł z jakimś religijnym strachem ześlizgnął się ze swego wielbłą<strong>da</strong>, a ten położył siębez żadnego rozkazu. Mongoł złożył ręce przed twarzą. Obracając się <strong>na</strong> cztery strony świata,szybko powtarzał: „Om! Mani padme, Hung!” Reszta Mongołów <strong>na</strong>tychmiast zatrzymała swewielbłądy i konie i rozpoczęła modlitwę.– Co się stało? – myślałem ze zdumieniem, widząc przed sobą zieloną, wiosenną już trawę,niebo bez śladu obłoków i powietrze nieruchome, jakgdyby śpiące w łagodnych promieniachzachodzącego słońca.Mongołowie długo stali, zatopieni w modlitwie, wresz<strong>ci</strong>e zaczęli do siebie coś szeptać,<strong>na</strong>stępnie zaś umocowali siodła i wory i ruszyli <strong>da</strong>lej.– Czy widziałeś – spytał mnie stary przewodnik – jak trwożnie strzygły uszami <strong>na</strong>szewielbłądy, jak tabuny koni stały z podniesionemi, przerażonemi głowami <strong>na</strong> wzgórzu i jak,przy<strong>ci</strong>snąwszy się do ziemi, leżały sta<strong>da</strong> owiec? Czyś zauważył, że nie latały p<strong>taki</strong> i niebiegały imurany i szczury? Wszystko się zatrzymało, wszystko słuchało w trwodze,..Powietrze zlekka drgało i niosło z<strong>da</strong>leka pieśń dźwięczną a przenikającą do duszy człowieka,zwierza i ptaka. Niebo i ziemia przestały oddychać. Wiatr ustał <strong>na</strong>gle i słońce zatrzymało sięw swym biegu. W <strong>taki</strong>ej chwili zatrzymują się skra<strong>da</strong>jący się do sta<strong>da</strong> wilk i ryś; przerywaswój szybki bieg stado wystraszonych „dżerom” 18 ; wypa<strong>da</strong> nóż z rąk pastucha,zamierzającego zarżnąć bara<strong>na</strong> lub wołu; świs<strong>taki</strong> nie ryją swych nor; krwiożerczy gronostajnie <strong>na</strong>pa<strong>da</strong> <strong>na</strong> śpiącą salgę 19 ; nie płyną <strong>na</strong> firmamen<strong>ci</strong>e zasłuchane księżyc i gwiazdy.Wszystko w zachwy<strong>ci</strong>e i trwodze modli się, oczekując wyroku. Tak było przed chwilą. W18 Antylop.19 Kuropatwa.


138swojej <strong>da</strong>lekiej, skrytej pod ziemią świątyni „Władca świata” modlił się i pytał Boga o losywszystkich ludów ziemi...Tak opowia<strong>da</strong>ł mi stary Mongoł, prosty pastuch, przewodnik i myśliwy...Ludzie starzy <strong>na</strong> rzece Amył opowia<strong>da</strong>li mi słyszaną od dziadów legendę o Mongołach,którzy, skrywając się przed hor<strong>da</strong>mi Dżengiza, weszli do podziemi „Władcy Świata”. Sojotpokazał mi w pobliżu jeziora Nogan-Kul jaskinię, która miała być wejś<strong>ci</strong>em do państwapodziemnego.Przez tę jaskinię podobno dotarł do „Władcy Świata” jakiś zbłąkany myśliwy sojocki i,powró<strong>ci</strong>wszy, zaczął w zachwy<strong>ci</strong>e opowia<strong>da</strong>ć, co widział, lecz lamowie ob<strong>ci</strong>ęli mu język, abymilczał i nie bluźnił. W głębokiej staroś<strong>ci</strong> myśliwy powró<strong>ci</strong>ł do krainy podziemnej, którejwspomnienie rozpromieniało i upiększało jego <strong>ci</strong>ężkie, surowe ży<strong>ci</strong>e noma<strong>da</strong>.Szczegółowsze wiadomoś<strong>ci</strong> słyszałem o „Władcy Świata” od Dżełyb-Dżamsrap-Hutuhtuw Narabanczi-Kure; <strong>na</strong>pomykał też o nim Tuszegun-Lama; w chwilach uniesieniawspomi<strong>na</strong>li o nim „Żywy Buddha” i baron Ungern.Zacząłem robić pewne kroki dla zba<strong>da</strong>nia tej legendy.Przyboczny lama – gelong księ<strong>ci</strong>a Czułtun-Bejle, mnich uczony i oczytany, prosząc otajemnicę, opowiedział mi o państwie podziemnem.– Na ziemi wszystko jest zmienne – mówił – ludy, <strong>na</strong>uka, wiara i moralność. Ileż to znikłowielkich państw i wspaniałych kultur? Bez zmiany pozostaje tylko zło, broń złych duchów.60.000 lat temu jeden człowiek święty z całem swojem plemieniem ukrył się w podziemiach,w niez<strong>na</strong>nych, olbrzymich jaskiniach i nigdy już nie zjawił się <strong>na</strong> powierzchni ziemi. Wieluludzi bogobojnych zwiedzało te podziemia. Byli tam Sakkya-Mnni 20 , Paspa, był sułtan Baber.Gdzie jest to miejsce, tego nikt nie wie ś<strong>ci</strong>śle. Jedni powia<strong>da</strong>ją, że w Indjach, inni, że wAfganistanie. Mieszkańcy podziemi rządzą się <strong>taki</strong>emi prawami, przy <strong>który</strong>ch zbrodnie igrzech są niemożliwe. Wszyscy ludzie są zabezpieczeni od złego. Nauki kwitną, i nie groziim zanik, jak to się z<strong>da</strong>rza <strong>na</strong> ziemi. Dlatego ludność podziemi doszła do wysokiej wiedzy.Teraz jest to już całe olbrzymie państwo... miljony ludnoś<strong>ci</strong>... Na ich czele stoi „WładcaŚwiata”, <strong>który</strong> panuje <strong>na</strong>d wszystkiemi siłami wszechświata, czyta w duszach ludzi i z<strong>na</strong> ichlosy. Kieruje on niewidzialnie ży<strong>ci</strong>em i polityką 800 miljonów ludzi, którzy <strong>na</strong> pierwsze jegowezwanie uczynią wszystko, czego on zażą<strong>da</strong>....W tem miejscu książę Czułtun Bejle do<strong>da</strong>ł:– Jest to państwo Aharty. Roz<strong>ci</strong>ąga się ono przez wszystkie podziemia świata. Słyszałemjednego uczonego „kanpo” z Chin, opowia<strong>da</strong>jącego, że podziemia Ameryki są zamieszkaneprzez lud starożytny, <strong>który</strong> ukrył się pod powierzchnią ziemi. Temi podziemnemi lu<strong>da</strong>mirządzą obrani przez nie królowie, którzy <strong>na</strong>jwyższą władze i kierownictwo przyz<strong>na</strong>ją„Władcy Świata”. Czyż jest w tem coś dziwnego? Czyż wy, Europejczycy, nie wie<strong>ci</strong>e, że woceanie Zachodu była olbrzymia ziemia, która znikła w otchłani wraz z miastami i ludźmi?!Znikała jed<strong>na</strong>k stopniowo. Ludzie więc potrafili uratować się przechodząc do podziemi. Wgłębi jaskiń pała osobliwy ogień, przy świetle którego proso i jarzyny wy<strong>da</strong>ją obfite urodzaje,a ży<strong>ci</strong>e staje się długie i bezbolesne. Jeden stary bramin buddyjski z Nepalu odbył z rozkazubogów podróż do Siemu 21 , gdzie spotkał rybaka, <strong>który</strong> długo płynął z nim morzem, ażdopłynęli <strong>na</strong> trze<strong>ci</strong> dzień żeglugi do wyspy. Tu bramin widział tubylców o dwóch językach,któremi mogli mówić <strong>na</strong>raz z dwoma ludźmi mową różnych <strong>na</strong>rodów. Pokazali mu onidziwne, niewidziane nigdy <strong>na</strong> ziemi zwierzęta: żółwie o 16 nogach, olbrzymie węże,posia<strong>da</strong>jące smaczne mięso, p<strong>taki</strong> z zębami ryb. Ci dziwni ludzie opowiedzieli podróżnikowi,że wyszli z Aharty wraz ze zwierzętami.Lama-Turgut, człowiek mądry i bogobojny, <strong>który</strong> jechał ze mną z Urgi do Pekinu,opowia<strong>da</strong>ł mi jeszcze więcej szczegółów o państwie Aharty.20 Buddha.21 Syjam.


139– Mieszkańcy Aharty są to ludzie uczeni i posia<strong>da</strong>ją wysokie stopnie magiczne. Niemożemy sobie <strong>na</strong>wet wyobrazić całej głębi ich wiedzy! Stolica Aharty jest otoczo<strong>na</strong>miastami, zamieszkanemi przez wysokich kapłanów, przypomi<strong>na</strong> zaś Lhasę w Tybe<strong>ci</strong>e, gdziestolica Dalaj-Lamy czyli Potala, jest szczytem góry, złożonej z klasztorów i świątyń. Tron„Władcy Świata” otaczają miljony przeistoczonych duchów i bogów. Są to świę<strong>ci</strong> „pandita”.Pałac „Władcy” otaczają domy potężnych przez swoją moc magiczną „goro”, którzy wła<strong>da</strong>jąsiłami ziemi, nieba, piekła i wody. W ich ręku ży<strong>ci</strong>e i śmierć ludów. Oni mogą wysadzić wpowietrze połowę <strong>na</strong>szej ziemi, osuszyć morze, stepy zmienić w ocean a góry rozsypać wpiasek pustyni. Na ich rozkaz wyrastają drzewa i kwiaty; starcy stają się młodzieńcami;umarli zmartwychwstają. „Goro” mkną wąskiemi, podziemnemi szczeli<strong>na</strong>mi <strong>na</strong> niez<strong>na</strong>nych<strong>na</strong>m wozach przez olbrzymie jaskinie, oblane tajemniczemi, zachwycającemi promieniami;wznoszą się <strong>na</strong> niebotyczne szczyty i spuszczają w otchłań ziemi. Błogosławiony SakkyaMuni z<strong>na</strong>lazł <strong>na</strong> szczy<strong>ci</strong>e jednej góry tablicę kamienną z <strong>na</strong>pisem, <strong>który</strong> potrafił odczytaćdopiero w głębokiej staroś<strong>ci</strong>, i potem dotarł do Aharty, skąd przyniósł ludziom okruszynywiedzy wielkiej i tajemniczej.– We wspaniałym pałacu z połyskującego kryształu przebywają <strong>ci</strong>, którzy, pozostającniez<strong>na</strong>ni, rządzą wszystkimi szlachetnymi i bogobojnymi ludźmi. „Władca Świata”, czyli„Wielki Niez<strong>na</strong>ny”, lub Brahytma, może widzieć Boga i odzywać się do Niego tak. jak jamówię do pa<strong>na</strong>. Brahytma ma dwóch pomocników: Mahytma, <strong>który</strong> z<strong>na</strong> cel przyszłychwypadków, i Mahynga, kierującego przyczy<strong>na</strong>mi tych wypadków.Świę<strong>ci</strong> „goro” ba<strong>da</strong>ją świat widzialny i niewidzialny i jego siły. Najuczeńsi z nich,zbierając się czasami <strong>na</strong> <strong>na</strong>radę magiczną, wysyłają gońców w <strong>taki</strong>e dziedziny, do <strong>który</strong>chnigdy nie do<strong>ci</strong>erał rozum i wzrok ludzki. Jeden z Taszy-Lamów, <strong>który</strong> żył przed 850 laty, w<strong>taki</strong> sposób opisuje ten obraz:– „Goro” kładą swoje ręce <strong>na</strong> wybranego i usypiają go. Obmywszy jego <strong>ci</strong>ało wodą zmagicznemi trawami, czyniącemi <strong>ci</strong>ało ludzkie nieczułem <strong>na</strong> ból i twardszem od skały,owijają je w tkaniny magiczne ze z<strong>na</strong>kami Zodjaku, mocno zawiązują i rozpoczy<strong>na</strong>ją modłydo Boga. Śpiący leży z otwartemi oczyma i uszami, widząc, słysząc i pamiętając wszystko.Następnie podchodzi do niego „goro” i patrzy mu w oczy potężnym, rozkazującymwzrokiem. Powoli <strong>ci</strong>ało odrywa się od ziemi, staje się przezroczyste, zdolne przebijaćsklepienia jaskiń podziemnych i znika. „Goro” siedzi, nie odrywając oczu od od<strong>da</strong>lającego sięgońca Aharty, i kieruje jego lotem. Niewidzialne, świetlane ni<strong>ci</strong> łączą goro z gońcem. Goro ipandita wysyłają gońców w przestrzenie, oddzielające gwiazdy, a <strong>ci</strong> obserwują ży<strong>ci</strong>e izjawiska innych światów, poz<strong>na</strong>ją niez<strong>na</strong>ne ludy i ich losy, słuchając ich mowy i czytając ichksięgi. Inni gońcy wstępują w płomień, buchający ze środka ziemi i widzą tam istoty ognia,szybkie i złe, stale walczące, roztapiające i kujące metale w niedosiężnych głębiach ziemi,<strong>na</strong>grzewające wodę dla gorących źródeł, którą <strong>na</strong>stępnie wylewają <strong>na</strong> ziemię przezwierzchołki pustych, roztopionych w środku szczytów górskich. Niektórzy gońcy mknąpośród niepostrzeżenie chybkich, drobnych, jak pyłek, przezroczystych istot powietrza iprzenikają tajemnice ich istnienia i cel ich ży<strong>ci</strong>a, lub pływają w morzach i poz<strong>na</strong>ją światmądrych istot wody, roznoszących <strong>ci</strong>epło po ziemi i rodzących wiatry i burze. W Erdeni-Dzubył niegdyś pandita-hutuhtu, przybyły z Aharty. Umierając, przekazał wiernym to, co widziałi słyszał, gdy, pokorny woli Goro, przebywał <strong>na</strong> czerwonej gwieździe wschodniej, pływał woceanie, pokrytym lodem, i wirował pośród istot podziemnego płomienia.Takie opowieś<strong>ci</strong> słyszałem nieraz w jurtach mongolskich, w koczowiskach książąt i wklasztorach lamaickich. Opowia<strong>da</strong>no to głosami poważnemi, nie dopuszczającemiwątpliwoś<strong>ci</strong>...– Tajemnica...


140WIELKIE MISTERJA WŁADCY ŚWIATA.W czasie pobytu mego w Urdze, w atmosferze nieustającego nigdy krwawego misterjum,usiłowałem w tym ośrodku buddyzmu z<strong>na</strong>leźć jakieś wskazówki co do „Władcy Świata”.Oczywiś<strong>ci</strong>e, <strong>na</strong>jwięcej mógł był opowiedzieć sam „żywy Buddha”, zwró<strong>ci</strong>łem się więc doniego z prośbą, aby to uczynił. Przy pierwszych moich słowach stary dostojnik szybkozwró<strong>ci</strong>ł ku mnie głowę, a jego nieruchome, ślepe oczy zatrzymały się <strong>na</strong> mnie z wyrazemtrwogi i podejrzenia. Mimowoli umilkłem. Długo trwało milczenie, poczem arcykapłanlamaicki <strong>ci</strong>ągnął <strong>da</strong>lej swoją mowę, <strong>da</strong>jąc mi do zrozumienia, iż niema zamiaru poruszać tegotematu.Oprócz mnie w gabine<strong>ci</strong>e „boga” było dwóch oficerów burjackich, sekretarz i bibljotekarz„Bogdo”. Na twarzach obecnych zauważyłem ogromne zdumienie i przestrach, spowodowanemoją wzmianką o tej tajemnicy <strong>na</strong>jgłębszej. Lecz spostrzeżenia te jeszcze bardziej podniecałymoją <strong>ci</strong>ekawość.Opuszczając gabinet „Żywego Buddhy”, spotkałem lamę bibljotekarza, <strong>który</strong> wyszedłprzede mną. Poprosiłem go o zaprowadzenie mnie do książnicy i w czasie oględzin u<strong>ci</strong>ekłemsię do sztuki dyplomatycznej.– Czy cz<strong>ci</strong>godny lama wie – zacząłem głosem obojętnym – iż pewnego razu z<strong>da</strong>rzyło misię być w drodze w momen<strong>ci</strong>e, gdy „Władca świata” mówił do „Wielkiego Boga”, i wtedywyraźnie uczułem majestat tej chwili?Ku wielkiemu memu zdziwieniu lama spokojnie odparł:– Uważam, że buddyzm i lamaizm <strong>na</strong>próżno ukrywają przed ludzkoś<strong>ci</strong>ą tę tajemnicę.Prze<strong>ci</strong>eż wieść o istnieniu <strong>na</strong>jświętszego i <strong>na</strong>jpotężniejszego człowieka, o błogiem państwie, owielkiej świątyni <strong>na</strong>jwyższej wiedzy – to taka po<strong>ci</strong>echa w <strong>na</strong>szem <strong>ci</strong>ężkiem i smutnem ży<strong>ci</strong>u!Ukrywać tę po<strong>ci</strong>echę przed ludźmi jest grzechem!Bibljotekarz długo szperał <strong>na</strong> półkach z foljałami i zwojami bibuły, aż wresz<strong>ci</strong>e wyjąłjedną księgę i zaczął uważnie przewracać jej karty.– Niech pan posłucha! – szepnął. – „Przez cały rok „Władca Świata” kieruje pracamipandita i „goro” w Aharty. Czasami, w chwilach jemu tylko z<strong>na</strong>nych, od<strong>da</strong>la się do<strong>na</strong>jgłębszej świątyni, gdzie w trumnie z czarnego agatu złożone są balsamowane zwłokipoprzedniego władcy. Gdy do tej zawsze <strong>ci</strong>emnej jaskini wchodzi Brahytma, <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>chzapalają się z<strong>na</strong>ki ogniste, <strong>na</strong> grobie zjawia się płomienny język. Natychmiast ukazuje sięprzy zwłokach czar<strong>na</strong> postać <strong>na</strong>jstarszego „goro” z zasłoniętą twarzą i z rękami, ukrytemi podpłaszczem. Ten „goro” nigdy nie ukazuje swego oblicza i głowy, bo jest to głowa szkieletu ożywych oczach i mówiącym języku. Wła<strong>da</strong> on możnoś<strong>ci</strong>ą łączenia się z duszami zmarłych, anosi imię „Marzy”, co z<strong>na</strong>czy „książę śmier<strong>ci</strong>”...Władca świata zaczy<strong>na</strong> się modlić, później zaś zbliża się do grobu i wy<strong>ci</strong>ąga do niego ręce.Wówczas z<strong>na</strong>ki ogniste wznoszą się wyżej. Płomienie <strong>na</strong> ś<strong>ci</strong>a<strong>na</strong>ch i sklepieniach jaskini gasnąi znowu się zapalają, przeplatają się i drżą, tworząc z<strong>na</strong>ki tajemniczej pisowni „waten”. Ztrumny zmarłego władcy zaczy<strong>na</strong>ją wypływać i kołysać się w powietrzu strugi światłaprzezroczystego, ledwo dostrzegalnego. Są to myśli zmarłego. Po chwili postać żyjącego„władcy” spowita jest temi strugami, a z<strong>na</strong>ki ogniste ukła<strong>da</strong>ją inne wyrazy, mówiące o woliBoga. Brahytma w <strong>taki</strong>ej chwili łączy się niewidzialnemi więzami z duszami ludzi, którzymają wpływ <strong>na</strong> losy i ży<strong>ci</strong>e całej ludzkoś<strong>ci</strong>: królów, chanów, arcykapłanów, wodzów iuczonych; poz<strong>na</strong>je ich myśli i zamiary. Jeżeli są one zgodne z wolą Boga, „Władca Świata”dopomoże im potęgą swojej wiedzy, jeżeli zaś te plany są wrogie Bogu, doprowadzi je dozguby. Tę siłę <strong>da</strong>ła „Wielkiemu Niez<strong>na</strong>nemu” <strong>na</strong>jwyższa magicz<strong>na</strong> <strong>na</strong>uka – „Om”, której<strong>na</strong>zwą rozpoczy<strong>na</strong>my wszystkie <strong>na</strong>sze modlitwy. „Om” – jest to imię starożytnego człowiekaświętobliwego, pierwszego goro, <strong>który</strong> poz<strong>na</strong>ł Boga i <strong>na</strong>uczył ludzkość radoś<strong>ci</strong>, wiary,


141<strong>na</strong>dziei i miłoś<strong>ci</strong>. On też oddzielił dobro od zła i pierwszy rozpoczął walkę ze złem. Za to Bóg<strong>da</strong>ł mu poz<strong>na</strong>nie <strong>na</strong>uki, którą ludzie zowią „Om”.– Gdy Władca skończy niemą rozmowę ze zmarłym, zwołuje wielką „radę Boga” ipod<strong>da</strong>je jej sądowi czyny i zamiary ludzi, wspomaga je lub niszczy, a Mahytma i Mahyngaz<strong>na</strong>jdują dla nich miejsce w łańcuchu przyczyn i celów, kierujących światem. Po skończonejRadzie „Władca Świata” wstępuje do świątyni i pogrąża się w modlitwie samotnej. Na ołtarzuzapala się wielki ogień, stopniowo ogarniający cały ołtarz, a z płomieni tworzy się obliczeBoga. „Władca Świata” przedstawia mu wyroki „rady Boga” i otrzymuje wskazówki odWszechmocnego. Gdy Brahytma powraca ze świątyni, podobny jest do promiennego widma,przed którem gaśnie słońce.– Czy ktoś z żyjących widział Władcę? – zapytałem.– Tak! – odparł lama. – W dniach wielkich <strong>na</strong>bożeństw buddystów w Sjamie w Indjachpięć razy widziano „Władcę”. Jechał <strong>na</strong> białym słoniu, cudownie przybranym, <strong>na</strong> głowie miałtiarę, a <strong>na</strong> twarzy zasłonę, kapiącą diamentami. Błogosławił lud jabłkiem złotem ze stojącem<strong>na</strong> niem jagnię<strong>ci</strong>em. Ślepi, niemowy, kalecy odzyskiwali zdrowie i moc, gdy pa<strong>da</strong>ł <strong>na</strong> nichwzrok „Władcy”. Brahytma był w Narabanczi Kure, w starym klasztorze Sakkya, a przed 540laty był w <strong>na</strong>szym Erdeni-Dzu. Jeden z „Żywych Buddhów”, oraz jeden z Taszy-Lamówotrzymali pismo władcy <strong>na</strong> tablicach mosiężnych. Tylko jeden z Taszy-Lamów mógłodczytać pismo, skreślone niez<strong>na</strong>nemi z<strong>na</strong>kami. Taszy-Lama zamknął się w świątyni, długopoś<strong>ci</strong>ł i modlił się, a później położył pismo <strong>na</strong> czole, i wnet myśli „Władcy Świata” stały sięjego myślami.– Czy wielu ludzi było w Aharty? – pytałem <strong>da</strong>lej.– Wielu! Lecz wszyscy zachowali tajemnicę. Po zburzeniu Lhasy przez Kałmuków jeden zich oddziałów wypadkowo dostał się do przedmieść Aharty i stamtąd wyniósł niektóre <strong>na</strong>ukimagiczne. Dlatego to Kałmucy są <strong>na</strong>jlepszymi wróżbiarzami i czarownikami. Z Ahartywypędzono jakieś plemię, które zakradło się tam bez woli „Władcy”. Plemię to wykradłostamtąd tajemniczą sztukę wróżenia z kart, z linij rąk, oraz wiedzę trujących i leczących traw.Byli to cyganie.Gdzieś <strong>na</strong> północy istnieje jeszcze szczep wymierający, <strong>który</strong> przed wiekami opuś<strong>ci</strong>łAharty. Kapłani tego szczepu posia<strong>da</strong>ją władzę <strong>na</strong>d duchami, unoszącemi się w powietrzu.Lama umilkł, a po chwili, odpowia<strong>da</strong>jąc <strong>na</strong> moje myśli, <strong>ci</strong>ągnął <strong>da</strong>lej:– W Aharty panditowie zapisują <strong>na</strong> tabliczkach z agatu i nefrytu całą <strong>na</strong>ukę, istniejącą podziemią, <strong>na</strong> ziemi i <strong>na</strong> <strong>da</strong>lekich gwiaz<strong>da</strong>ch. Chińscy uczeni – buddyś<strong>ci</strong> wiedzą o tem. Ich <strong>na</strong>ukajest <strong>na</strong>jdonioślejsza z <strong>na</strong>uk ludów, żyjących <strong>na</strong> powierzchni ziemi. Dlatego też co lat 100 <strong>na</strong>odosobnionym brzegu morza zbiera się stu mędrców chińskich, do <strong>który</strong>ch przypływają stareżółwie po 8000 lat żyjące. Na ich tarczach mędrcy notują wszystkie wyniki <strong>na</strong>uki w <strong>ci</strong>ąguubiegłego stule<strong>ci</strong>a, poczem żółwie powracają do Aharty.PRZEPOWIEDNIA „WŁADCY ŚWIATA” W 1890 r.Hutuhtu w Narabanczi-Kure opowiedział mi treść przepowiedni „Władcy Świata” podczasjego przypuszczalnej bytnoś<strong>ci</strong> w 1890 roku pośród lamów i mnichów.– Gdy „Władca Świata” zjawił się pośród <strong>na</strong>s, wówczas uczynił przepowiednie <strong>na</strong> prze<strong>ci</strong>ąg50 lat.„Wielki Niez<strong>na</strong>ny” rzekł:„Ludzie coraz bardziej będą zapomi<strong>na</strong>li o swojej duszy, troszczyć się zaś będą tylko o<strong>ci</strong>ało. Wielki grzech i rozpusta zapanują <strong>na</strong> ziemi. Ludzie zaczną pożą<strong>da</strong>ć krwi i śmier<strong>ci</strong> bra<strong>ci</strong>.Przygaśnie półksiężyc, a czczący go będą żyli w poniewierce, męczarniach, nędzy inieustającej wojnie. Wrogowie ich poniosą klęskę od ludzi słońca, lecz nie staną się lepsi, ispotka ich powtór<strong>na</strong> klęska <strong>na</strong> wojnie, która się skończy hańbą w oczach innych ludów.


142Spadną korony z głów wielkich i małych mocarzy... Widzę 8 koron, które rozpadły się wproch. Widzę bitwy wszystkich ludów. <strong>na</strong>wet morze i powietrze będą szkarłatne od krwi.Runą państwa, zginą ludy. Przyjdą głód, mór, zbrodnie, jakich nie z<strong>na</strong>ł dotychczas świat.Nastąpią czasy wrogów boskiego ducha w człowieku. Podniesie się czterdzieś<strong>ci</strong> setekmiljonów ludzi dla głodu i śmier<strong>ci</strong>. Ludy zaczną koczować, ś<strong>ci</strong>gane przez śmierć... Zginąćmuszą trzy <strong>na</strong>jwiększe, <strong>na</strong>jpiękniejsze miasta. Rozpadną się rodziny, zaginie praw<strong>da</strong> i miłość.Z 10.000 ludzi pozostanie tylko jeden, <strong>na</strong>gi i szalony, i nie będzie miał siły i wiedzy, abyodbudować dom i od<strong>na</strong>leźć pożywienie. Będzie wył, jak wilk, i gryzł swoje własne <strong>ci</strong>ało.Będzie zja<strong>da</strong>ł trupy umarłych i czyhał <strong>na</strong> ży<strong>ci</strong>e <strong>taki</strong>ch, jak sam. Naresz<strong>ci</strong>e w porywie szałuzwró<strong>ci</strong> się do Boga, chcąc stoczyć z nim walkę śmiertelną. Wtedy ja. Władca Świata, poślę <strong>na</strong>Zachód i Wschód szczepy zapomniane, aby z wyroku Boga przyniosły karę i zbawienie. Głosmój posłyszą wierni od krańca aż po kraniec ziemi. Zjawią się trzy wielkie państwa, a będąistniały 71 lat od dnia zjawienia się. Później <strong>na</strong>stąpi 18 lat krwawych wojen, zguby izdziczenia. Wtedy przyjdę <strong>na</strong> ziemię ja, przyjdę z siłami Aharty!”Takie są opowia<strong>da</strong>nia i legendy o „Wielkim Niez<strong>na</strong>nym”, o „władcy świata”.Dla mnie, z<strong>na</strong>jącego Azję od kresu do kresu tego kontynentu, nie ulega wątpliwoś<strong>ci</strong>, żezbliża się czas, gdy 800 miljonów głodnych, zrozpaczonych, pałających nie<strong>na</strong>wiś<strong>ci</strong>ą Azjatówróżnych szczepów ruszy <strong>na</strong> Zachód, gdzie ludy wykonywają ostatni swój tan <strong>na</strong>d własnymgrobem, oszukując się różnemi teorjami i zapomi<strong>na</strong>jąc o wielkim duchu, <strong>który</strong> uśpionyży<strong>ci</strong>em – milczy. Tymczasem dzień zguby już świta...Gdy piszę te słowa, wzrok mój mimowoli zwraca się w stronę olbrzymiego serca Azji, <strong>na</strong>którego powierzchni <strong>ci</strong>ągnie się <strong>ci</strong>enką, zygzakowatą linją mój ślad.Przez śnieżne zamie<strong>ci</strong>e, przez kurzawy piasku Gobi widzę stepy Mongolji; widzę okołoruin Karakorumu i <strong>da</strong>lej <strong>na</strong> Ubsa – Nor wielkie barwne obozy wojenne, tabuny koni,wielbłądów i sta<strong>da</strong> bydła.Widzę niebieskie jurty wodzów, a <strong>na</strong>d niemi powiewające stare sztan<strong>da</strong>ry Dżengiz-Cha<strong>na</strong> ikrólów Tybetu, z<strong>na</strong>ki arcykapłanów trzech stolic lamaickich, proporce książąt kałmuckich,flagi Sjamu, Afganistanu i radżów indyjskich, oraz buńczuki północnych Mongołów. Dalej <strong>na</strong>Zachodzie, jak okiem sięgnąć, widzę zarzewia pożarów, słyszę huk i świst strzałów, łunyognia, krzyki mordowanych, wy<strong>ci</strong>e zdobywców, odgłosy bitew.... Kto wiedzie te hordy kukrwawemu dziełu zbrodni, zemsty lub kary? Kto rozpoczął okres nowych krzyżowychwypraw.... Mongołów?Karma odkrywa nową kartę dziejów ludzkoś<strong>ci</strong>....A on, ten mistyczny „Władca Świata”, czy też jest z temi hor<strong>da</strong>mi z Gobi, Himalajów,Gangesu i Yan-Tze?O tem milczy ta Tajemnica Tajemnic...Korekta: Małgorzata Suchocka

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!