11.07.2015 Views

F.Stemler: ,,Ludzie Doliny

F.Stemler: ,,Ludzie Doliny

F.Stemler: ,,Ludzie Doliny

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

Franciszek <strong>Stemler</strong>LUDZIE DOLINY


© Copyright by Franciszek <strong>Stemler</strong>Praca otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie Towarzystwa Miłośników Lwowa w 1990 rokuDo wydania tej książki przyczynili się przyjaciele młodych lat autora z <strong>Doliny</strong>: Stanisław Czarka--Codello (Francja), Salo Enis (USA), Jan Gottwald (USA) i Chaim Teicher (Izrael) oraz koledzyz okresu okupacji zamieszkali w Warszawie


Powiat Doliński3


Spis treściWstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7Dolina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9Henryk i Karolina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13Dom rodzinny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19Wojna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 35Dolina, miasto startu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51Druga wojna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85Tułaczka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 109


WstępDolina, trzynastowieczna osada a z czasem miasta leżące w województwie stanisławowskim,ma długą historię. Niestety niewiele o niej napisano, choć w archiwach miasta – w magistraciei w sądzie – do czasu wybuchu II wojny światowej dokumentów źródłowych nie brakowało.Szczególna wdzięczność należy się więc Władysławowi Łozińskiemu, Franciszkowi Piestrakowii Janinie Kostowieckiej, że w swoich dziełach ∗ wiele miejsca poświęcili historii naszego miasta.Moja skromna praca ma na celu choć częściowe zapełnienie istniejącej luki i ukazanie życiamieszkańców <strong>Doliny</strong> w okresie, którego owe prace już nie objęły.Kanwą pracy jest historia rodziny Karoliny i Henryka <strong>Stemler</strong>ów założonej w Doliniew 1887 roku oraz ich dwanaściorga dzieci, z których jednym z synów ja jestem. Stąd w tekścieznalazły się wątki moich osobistych przeżyć, co – mam nadzieję – nie wpłynęło na obiektywizmopisywanych zdarzeń.Praca jest przeznaczona dla moich – niestety nielicznych już – przyjaciół z <strong>Doliny</strong>, z upoważnieniemdo dokonania w ofiarowanych egzemplarzach sprostowań i wzbogacających uzupełnień,aby nasze dzieci i wnuki, a może i dalsi zstępni, otrzymali rzetelną informacją: skąd przyszliich przodkowie i co zdziałali w ubogiej Dolinie dla zapewnienia swoim następcom szczęśliwszegożycia niż sami mieli.Feci quod potui, faciant meliora potentes – zrobiłem, co mogłem, niechaj kto może zrobi lepiej.Świder, grudzień 1989 roku∗Władysław Łoziński: Prawem i lewem, t. I i II, Kraków 1960; Feliks Piestrak: Szkic monograficzny Salin Dolińskich,Lwów 1907; Janina Kostowiecka: Z przeszłości <strong>Doliny</strong>, Dolina 1936


DolinaDolina, miasto położone nad dopływem rzeki Świcy: Turzanką i Siwką, na szerokościgeograficznej 48 ◦ 58’ N i długości geograficznej 24 ◦ 01’ E, na wysokości 438 m ponad poziomemmorza, ma bogatą historię.Podanie, mówi, iż Dolinę w drugiej połowę X wieku odkryli pasterze ruskiego księciaAndrzejowicza z Iłem nie. Zauważyli oni, że najstarszy skop oderwał się od stada i powędrowałdo traw pokrytych białym nalotem. Za nim pognało, stado owiec. Biały nalot okazał się osademze słonych źródeł.Wkrótce rozpoczęto warzenie soli, ubijanie w tzw. topki, czyli formy wykonane z korybrzozowej i suszenie na słońcu. Pierwszą sól ofiarowano bożkowi Perunowi w pobliskichBubniszczach.U źródeł solankowych <strong>Doliny</strong>, na wzgórzu o nazwie Zniesienie, zbudowano w XII wiekuklasztor OO Bazylianów. Zapadł się on podobno i do dziś pozostał po nim tylko krzyż naszczycie.Z odkryciem źródeł solnych łączy się nazwa <strong>Doliny</strong> i nazwa rzeki Siwki. Mówiono bowiemo „dolinie słonej” i o „siwej rzece”. Pięć topek soli na niebieskiej tarczy, nad tarczą złota koronakrólewska obwiedziona bluszczem, to późniejszy herb wolnego królewskiego miasta <strong>Doliny</strong>.Pierwsze wzmianki historyczne dotyczące <strong>Doliny</strong> sięgają czasów Władysława Jagiełły.Wtedy to Dolina została włączona do powiatu żydaczowskiego a po jego śmierci właścicielem<strong>Doliny</strong> został Michał z Buczacza (1443 r).W latach 1454–1478 Dolina i jej warzelnie są przedmiotem przetargów i sporów magnackich,o czym zaświadczają dokumenty z trzystu procesów sądowych.W 1469 roku Kazimierz Jagiellończyk przyznał dotacje parafii rzymskokatolickiej w Dolinie,co jest dowodem, że parafia istniała już wcześniej.Zygmunt I w 1525 roku nadaje Dolinie prawa magdeburskie, ustanawia jarmarki, a Saliną(warzelnią soli) uznaje za własność królewską.W 1553 roku istnieje już w Dolinie szpital z prawem pobierania na jego rzecz myta w formiedrzewa. Najazd Tatarów w 1594 roku pustoszy doszczętnie miasto i pobliskie wsie.Szalony starosta doliński, Jerzy Krasicki, przez kilkadziesiąt lat następnych doprowadzamiasto i powiat do upadku: niewoli ludzi więzieniem, nakłada bezprawnie opłaty i podatki,organizuje przy pomocy własnych Tatarów napady rabunkowe na bogatsze wsie, żąda odmieszczan straży po tysiąc ludzi na noc. Uciska szczególnie pobliskie wsie Raków i Nadziejówza to, że udały się na skargę do króla. Nie lepszy był jego syn Stanisław, który w 1637 rokupodstępnie wtargnął na zamek ojca w Dolinie i bezprawnie przez dziesięć lat zajmował urządstarosty gnębiąc ludzi jeszcze gorzej niż Jerzy. Napadł nawet na własną matkę, mieszkającąw Rachiniu, a sekretarza królewskiego, wysłanego do <strong>Doliny</strong>, zakuł w kajdany.W 1648 roku Dolina zostaje objęta wielkim buntem chłopskim, który rozszalał się na ZiemiHalickiej. Zginęło wtedy lub utraciło całe mienie wielu z mieszczan i szlachty. Straszny też byłodwet szlachty za bunt.W 1672 roku król Jan Sobieski, pędząc wojska Chana Adzi-Gireja z Samborszczyzny przezStryj, Bolechów i Dolinę, 13 października podobno odpoczywał w Dolinie na Odenicy w cieniurozłożystej lipy. W miejscu tym wybudowano w 1883 roku kapliczkę św. Jana, która dotrwałado 1940 roku. Wmurowane nad drzwiami tablice głosiły:


10 DolinaI. Monumentum in memoriam V indobonae die 12 septembris 1683. Johanne III Sobieski rege Poloniaab absidione Turkarum liberatae positum, die 12 septembris anno 1883 (Umarłemu w Boguwszech mocnym. Kaplica zbudowana na pamiątkę oswobodzenia przez króla polskiegoJana III Sobieskiego, oblężonego przez Turków Wiednia w dniu 12 września 1883).II. Królowi Janowi III Sobieskiemu, obrońcy tutejszego miasta i powiatu w 250 rocznicęodsieczy Wiednia – mieszkańcy miasta <strong>Doliny</strong>, 25 września 1933.Warto wspomnieć, że w Dolinie do dziś żyją mieszkańcy pochodzenia tatarsko-tureckiegoo takich nazwiskach jak: Kardasz, Kurłak, Szłopak, Kiełebej, Koturbacz. Są oni przeważniewyznania greckokatolickiego.W 1682 roku Jan Sobieski potwierdza Dolinie wcześniej nadany przywilej palenia gorzałki,a w 1683 roku ustanawia kalendarz jarmarków dla miasta.Po pierwszym rozbiorze Polski (1772 r.) Dolina wraz z Małopolską Wschodnią znalazłasię w zaborze austriackim. Miasto zdegradowano do poziomu „miasteczka” (obowiązywałahierarchia: miasto, miasteczko) i pozbawiono licznych przywilejów. Tak miało pozostać do 17listopada 1890 roku, kiedy to burmistrz gminy (prawdopodobnie był nim Władysław Polański),vice-burmistrz Michał Witwicki i asesor Józef Krasowski złożyli do krajowego rządu weLwowie „rekurs”. Odpowiedź nadeszła 22 października 1895 roku za liczbą dzienną 20 596i głosiła, że „Jego Cesarska i Królewska Apostolska Mość raczył …przyzwolić najłaskawiej nauznanie miejscowości Dolina za miasto”. Jednocześnie przywrócono Dolinie tytuł „królewskiewolne miasto” z magistratem „zorganizowanym nowym sposobem”.Wprowadzone w Galicji liczne zmiany w administracji terytorialnej i gospodarczej objęłyrównież Dolinę: ustanowiono wspólną dyrekcję warzelni soli dla <strong>Doliny</strong>, Bolechowa, Rożniatowaoraz innych istniejących w powiecie. Dekrety, tzw. „Patenty Józefińskie” ograniczyły prawaŻydów do handlu zobowiązując ich do pracy na roli. W wyniku działania tych zakazów,utworzono koło Bolechowa kolonię rolną pod nazwą Nowy Babilon, w której osadzono sześćrodzin żydowskich. Kolonia nie utrzymała się, a na jej ziemie sprowadzono w latach 1782–1785kolonistów niemieckich z Palatynatu, Badenii, Alzacji, Lotaryngii, Nassau i Wirtembergii– razem 14 669 osób. W ten sposób w miejscu Nowego Babilonu powstał Nowy Bolechów,w Dolinie przedmieścia Broczków z Obliskami, zaś w powiecie wsie: Engelsberg, Ludwikówka,Teresówka, Debelówka, Hofmungssau, Peschendorf. W analogiczny sposób powstał w powieciekałuskim – nowy Kałusz.Na mapie należy szukać <strong>Doliny</strong> przy linii kolejowej wiodącej ze Lwowa przez Stryj doStanisławowa,Powiat doliński, największy w Galicji, graniczący na przestrzeni około 50 km z Węgrami,położony był w 3/4 częściach w Karpatach w paśmie gór Gorgany, dochodzącym do 1800 mponad poziom morza.W 1869 roku powiat zajmował powierzchnię 2 517,62 km 2 . Do powiatu należały trzy miasta:Dolina, Bolechów i Rożniatów oraz 85 gmin wiejskich.W roku szkolnym 1884/85 były w całym powiecie 34 szkoły publiczne „zorganizowane”,w tym dwie czteroklasowe, trzy dwuklasowe i reszta jednoklasowe. Publicznych „niezorganizowanych”było 26 i 5 prywatnych.W gminie Dolina była w tym czasie jedna szkoła trzyklasowa.W 1890 roku powiat liczył 90 929 mieszkańców, zaś gmina Dolina 8 344: rzymskokatolików2 615, grekokatolików 2 528, izraelitów 2 593 oraz protestantów i innych 608.Dolina z przedmieściami: Broczków, Nowiczka, Obołonie, Odenica i Zagórze oraz z osadami:Dąbrowa, Horysze, Husaków, Lipowicze, Obliski, Pod Borem, Pod Dębiną, Pod Wołczem, PodZapustem zajmowała powierzchnię 61,43 km 2 .Miasto otoczone jest wzgórzami: na południowym wschodzie Zniesienie, od południa PodZapust i Babijowa Góra, od południowego zachodu Zamczyska, góra, na której w XVI i XVIIwieku wznosił się zamek obronny, od wschodu i północnego wschodu Zagórze.W powiecie dolińskim lasy zajmowały powierzchni ogólnej 60 %, pola orne 11 %, pastwiska11,5 %, łąki i ogrody 16 %, reszta to tereny pod zabudowaniami i nieużytki.


Mieszkańcy <strong>Doliny</strong> żyli przeważnie z uprawy ziemi i rzemiosła. Żydzi z drobnego handlu.W owych latach przemysł w Dolinie był słabo rozwinięty. Istniała potażarnia, tartak wodnyi cegielnia. Aczkolwiek przemysł dawał zatrudnienie ogółem 1 886 osobom (dane z 1869 roku)to przyjąć trzeba, że część tych ludzi pracowała przy warzeniu soli i jej wywozie, Dolinabowiem to źródła solankowe. Najważniejszy szyb „Barbara” głębokości 64,70 m zlokalizowanyjest na Obołoniu, pomocniczy (22–25 m) na Nowiczce. Państwowy Zakład eksploatującysól nosił nazwę „Saliny”, później „Państwowa Żupa Solna”, ale do czasów współczesnychmiejscowi Polacy używali nazwy „Saliny”, Rusini zaś „Bania”. Pracuję na „Bani” – mówiono,czego nie należy utożsamiać z dzisiejszym pojęciem „na bani”. Warto wspomnieć, że drewnianeSaliny budował architekt Marcin Polański (pierwsza połowa XIX wieku) ówczesny burmistrz<strong>Doliny</strong>.Koniunktura dla zbytu soli i ekonomika produkcji kształtowała się zawsze bardzodobrze, zwłaszcza, że w latach 1865–1887 ukończono budowę kolei w Galicji i sól mogłabyć transportowana w tarnopolskie, gdzie jej brakowało. Dowóz soli z Salin do dworcakolejowego (4 km) odbywał się specjalnie przystosowanymi furmankami przewoźnikówStanisława Janickiego i kolonistów niemieckich z Broczkowa oraz z Oblisk.11


Henryk i KarolinaDnia 28 maja 1864 roku, w Nowym Kałuszu, urodził się Henryk <strong>Stemler</strong>. W akcie urodzenia,sporządzonym w parafii kościoła rzymskokatolickiego w Kałuszu (diecezja lwowska, PalatynatStanisławowski) zapisano: ojciec dziecka – Teodor Stemmler, z zawodu rolnik, syn Wilhelmai Magdaleny Petri; matka – Małgorzata, córka Adama Regnera i Magdaleny Keller; świadkowie:Henryk Delvo, z zawodu rolnik i jego żona Barbara; akuszerka – Ewa Haas; sakramentu chrztuudzielił ksiądz Marceli Chmura.Rodzice chłopca mieszkali w Nowym Kałuszu, dzielnicy tutejszych kolonistów niemieckich.Ludność ta, podobnie jak koloniści sąsiedniego powiatu dolińskiego, mówiła dialektemszwabskim; zajmowała się rolnictwem i rzemiosłem. Wyznawała religię rzymskokatolicką lubewangelicką, stopniowo polonizowała się (katolicy, pod wpływem duchowieństwa, szybciej).Do statystyki państwowej deklarowano narodowość polską. Koloniści reprezentowali wyższąkulturę rolną niż miejscowa ludność, ziemi nie dzielili między spadkobierców – dziedziczył jąprzeważnie najstarszy syn. Inni męscy członkowie rodziny oddawani byli do nauki rzemiosła,córki zaś otrzymywały posag w ruchomościach i gotówce.Mój ojciec, Henryk Stemmler, był najmłodszym wśród licznego rodzeństwa. Z jego bracimoje pokolenie zapamiętało Wilhelma. Z innych potomków Teodora i Małgorzaty, rozsianych poświecie, wymieniano Ferdynanda, Ludwika, Rudolfa, Jana, Albina, Wilima. Z sióstr wspominanoReginę i Martę, po mężu Małotową, którą Henryk bardzo kochał.W dziesiątym roku życia Henryka obumarli go rodzice. Gospodarstwo objął jeden z braci,a najmłodszy znalazł się na łasce rodzeństwa. Pasał krowy i chodził do miejscowej szkołyludowej z dwoma po równi obowiązującymi językami wykładowymi – polskim i niemieckim.W późniejszych latach Henryk opowiadał, że bratowa często wyprawiała go z krowamina pastwisko bez śniadania. Dopiero koło południa przynosiła dębowe pierogi (duże pyzynadziewane serem, podobne do turyńskich klusek). W czasie posiłku skakał to na jednej to nadrugiej nodze, aby pierogi dobrze się ułożyły i aby jak najwięcej zmieściło się na cały dzień.W dwunastym roku życia Henryk ukończył 4-klasową szkołę ludową. Wyniósł z niejupodobanie do rysunków i liczenia.W 1877 roku, gdy miał czternaście lat, oddany został do terminu, czyli do nauki rzemiosłau miejscowego stelmacha (kołodzieja). W rzemiośle panowały stosunki tradycyjne. Terminatorem(uczniem) rządziła przeważnie majstrowa. Ona dawała jeść, ona używała uczniów do najgorszychposług. Majster w warsztacie też eksploatował na swój sposób, a czeladnicy sprawdzaliorientację i refleks brutalnymi metodami. Henryk niechętnie później mówił swoim dzieciomo tych latach. Wiedzieliśmy, że go lubiano, był bowiem posłuszny, pracowity, dokładny, łatwopojmował technikę i zapamiętywał technologię roboty, a mimo to nie było mu łatwo.Przypominam sobie jedno z jego opowiadań. Otóż kiedy miał już w rodzinie majstraustabilizowaną i dobrą opinię, nagle zaczęto patrzeć na niego krzywym okiem, zmieniaćtemat rozmowy gdy wchodził, ignorować. Zrozumiał, że musiało się stać coś złego, lecz niemógł pojąć o co chodzi. Wreszcie sprawa pękła. Majstrowa znalazła okazję, aby go zapytaćwprost: czy nie wie kto wykrada jajka z kurzych gniazd w oborze. Uzasadnienie podejrzeniabyło mocne: z rodziny nikt nie jest złodziejem jajek, a gdyby to robił tchórz lub łasica topozostawałyby skorupki: Obrona podjęta przez Henryka nie przekonała majstrowej.Z ogromnym żalem w sercu, ale z głową na karku, Henryk postanowił upilnować złodzieja:od tego dnia wszystkie wolne chwile, szczególnie wieczorne, poświęcił obserwacji obory


14 Henryk i Karolinaz ukrycia. I niedługo trzeba było czekać. Któregoś wieczoru zauważył, że duże psisko weszłodo obory i po chwili wyszło z jajkiem w paszczy.Cały następny dzień, w miarę czasu, Henryk robił dziwny przyrząd: w kawałku twardegodrewna wywiercił dziurę, wyciosał dwa półokrągłe małe kliny i czekał na psa…Już następnego dnia o szarej godzinie pies ostrożnie wszedł do obory, Henryk szybkoskoczył za nim zamykając drzwi. Nastąpiło krótkie szamotanie i ogon psi znalazł się w rękuHenryka poza oborą przyciśnięty lekko drzwiami, a cała psia reszta jeszcze w oborze. Wkrótcejednak Henryk oswobodził psi ogon, lecz zaklinowany w kawałek drewna. Wrzask psi był niedo opisania: tańcował chwilę dokoła po podwórzu, a następnie z piskiem pobiegł wzdłuż ulicy.Na taki alarm wybiegła z mieszkania majstrowa i inni domownicy. Od razu zorientowalisię, że terminator złapał złodzieja jajek.Życie toczyło się dalej, o sprawie kradzieży przestano mówić. Ale pewnego dnia majsterwysłał Henryka w jakiejś sprawie do sąsiada, na koniec kolonii.Kiedy Henryk wchodził na podwórze, zauważył „swego” psa wygrzewającego się nasłońcu. Pies ujrzawszy chłopca, podniósł straszny alarm, uciekając w popłochu do kuchnigospodarza. Szybko zorientowano się, że przyszedł sprawca psiego nieszczęścia i zasypano gogroźnymi pytaniami w rodzaju „to ty, bratku, zrobiłeś krzywdę naszemu psu?…”.Na szczęście emocje już były opadły, a argumenty Henryka przekonujące. Niestety pies--złodziej jajek – nosił ogon nieco krótszy, bo z założonej klamry nie udało się psiego ogonauwolnić. Przebaczcie chłopcu; bronił wszak swojej godności.W 1881 roku Henryk, po czterech latach terminu, zdał egzamin. Miał wówczas 17 lat.Czekała go jeszcze dwuletnia praca czeladnicza.Każdy zdolny do noszenia broni obywatel Austrii w wieku lat 20–21 stawał do poborui następnie szedł na trzy lata do wojska.Prawo austriackie uznawało pełnoletniość po ukończeniu 24 lat życia. Dotyczyło to wyłączniemężczyzn. Od kobiet wymagano jedynie, by w chwili zawierania związku małżeńskiego miałyukończonych lat 17.W 1884 roku Henryk zdał w Starostwie egzamin mistrzowski i został wyzwolony w zawodziekołodzieja. W tym samym roku został pobrany do austriackiego wojska i przydzielony do 21dywizjonu artylerii ciężkiej we Lwowie, stacjonującego w koszarach na Wólce.Rozważając wojskowe lata mojego ojca, nie mogę nie wspomnieć radości jaką mu sprawiłem42 lata później. Otóż wiosną 1926 roku, przed maturą, stanąłem w Dolinie do poboru, naszczęście już do wojska polskiego. Wobec tego, że do pełnolecia brakowało mi kilka miesięcy,przysługiwało mi, jako ochotnikowi, prawo wyboru broni. Wybrałem artylerię. Ojciec ucieszyłsię bardzo, bo sam był artylerzystą i pamiętał, że artyleria, to królowa broni. Niestety była tojuż ostatnia radość, jaką mogłem zrobić memu ojcu: leżał na łożu śmierci. Nie dane mi już byłodzielić się z nim moimi wrażeniami artylerzysty, a pierwszy urlop ze Szkoły PodchorążychRezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, w sierpniu 1926 roku, otrzymałem na pogrzebojca…Posiadając zdolności do liczenia i rysunku, Henryk bez trudności ukończył szkołąpodoficerską, a mając wrodzone poczucie dyscypliny i porządku oraz znajomość językaniemieckiego, łatwo wyrobił sobie opinię dobrego żołnierza i artylerzysty. A trzeba wiedzieć,że ówczesne pułki w Galicji to mieszanina Polaków i Rusinów w mundurach austriackich, podkomendą w języku niemieckim.Lata służby wojskowej, to powtarzające się cykle zajęć koszarowych, poligonowych,manewrów i defilad. Z tych pierwszych Henryk wspominał pewien przegląd koni artyleryjskich(działa wówczas były „sieczką pędzone”). Kanonier Teofil Tatarewicz nieprzepisowo trzymałkonia, w wyniku czego koń ugryzł kaprala Stemmlera w ramię. O reakcji nie napiszę, dodamtylko, że po odbyciu służby wojskowej osiedlili się obydwaj w Dolinie i zostali przyjaciółmi dośmierci. Znamieniem przyjaźni była blizna na ramieniu Henryka.Henryk dosłużył się stopnia Zugsführera (plutonowego). Do rezerwy został przeniesionyw stopniu ogniomistrza, przywożąc ze sobą duży obraz „pamiątkę służby” z portretem cesarza


Franciszka Józefa I i własną podklejoną fotografią na bystrym koniu. Otoczkę portretu stanowiłydwa działa w zieleni wawrzynu a na środku skrzyżowane szable. Był to rok 1887.Los zrządził, że w 1930 roku jako ogniomistrz-podchorąży rezerwy artylerii zostałempowołany do odbycia ćwiczeń w 6 pułku artylerii ciężkiej we Lwowie. Stacjonowałem w tychsamych wóleckich koszarach, w których przed laty służył mój ojciec. Budynki częściowo byłynowe, lecz działownie i stajnie pamiętały świętej pamięci Austrię. Nie jeden raz się zamyśliłemnad losem człowieka… i nad powtarzalnością historii ludzkiej. Ale chodząc po wóleckichrozłogach, jak przed laty mój ojciec, nie mogło mi nawet śnić się – choć o wojnie już wówczasmówiono – że Wólka stanie się miejscem straszliwej zbrodni hitlerowskiej, że w tym właśniemiejscu ginąć będą profesorowie wyższych uczelni Lwowa, i że tam nastąpi zagłada Żydówlwowskich.Do dziś pamiętam oficerów i podoficerów 6 pac, a nauki sztabowego ogniomistrzaHitnarowicza nieraz przydały mi się w życiu:– „Kiedy idzie się na wykład, należy zawsze mieć w kieszeni regulamin – pouczał pansztabowy. – Gdyby pan zapomniał co dalej, nie należy kanonierom dać poznać po sobie, leczwydać rozkaz, sto kroków biegiem marsz. W tym czasie należy z regulaminu przeczytaćo czym się zapomniało i kontynuować wykład. W razie gdyby sto kroków było za mało, należyrozkaz powtórzyć…– W przypadku, kiedy pełny zaprzęg (cztery pary koni) nie daje rady z wyciągnięciemwstrzelanego działa z piasku, należy jedną parę wyprząc. Gdyby trzy pary nie dawały rady,należy drugą parę wyprząc. Pozostałe dwie pary napewno działo wyciągną…”.Tę drugą naukę starszego ogniomistrza stosowałem we wrześniu 1939 roku kilkakrotnie.Zawsze się sprawdzała. W przenośni tę naukę również stosowałem w różnych sytuacjachżyciowych. Też się sprawdzała.* * *W mieście Dolina, w osadzie Horysze, w domu Nr 290, położonym około 2 km na wschódod ruin zamku Krasickich i pół kilometra od rynku miasta, w latach sześćdziesiątych ubiegłegowieku zamieszkiwał Aleksander Hołyniec, Rusin, wyznania greckokatolickiego z małżonkąKatarzyną z domu Becker, Polką, wyznania rzymskokatolickiego. Z małżeństwa tegodnia 17 grudnia 1870 roku urodziła się córka.Rusini zamieszkali w Galicji wyznawali religię greckokatolicką. Był to kościół powstaływ wyniku połączenia kościoła katolickiego z kościołem greckim na soborze florenckim(1439–1445). Głową kościoła był i jest Papież. Obrzędy cerkiewne odprawiano w językustarosłowiańskim, księży nie obowiązywał celibat.Dla zadokumentowania jedności katolików, proboszczowie kościoła rzymskiego i greckokatolickiegow miastach Galicji, w czasie uroczystości Bożego Ciała i Jordanu (Trzech Króli)wspólnie odprawiali nabożeństwa i publicznie ściskając się, udzielali znak pokoju.Dzieci urodzone z małżeństw mieszanych chrzczone były w kościele lub w cerkwiw zależności od wyznania rodzica danej płci. Tak więc córka Aleksandra i Katarzyny Hołyniecochrzczona została według wyznania matki w kościele rzymskokatolickim w Dolinie i otrzymałaimię Karolina. Była to późniejsza moja wspaniała Mama.Aleksander Hołyniec trudnił się ciesiołką i gospodarzył na swoich i żony ogrodach. Jakwynika „z oznaczenia ciała tabularnego według księgi gruntowej 319/V w Dolinie”, AleksanderHołyniec siedział na trzech scalonych parcelach ogrodniczych Nr 690, 691, 692 o łącznejpowierzchni 21 arów i 87 m 2 oraz był właścicielem działki budowlanej Nr 417 z domkiemNr 290. Granicę działek od strony południowej stanowił potok górski z wodą ze źródła podZamczyskami.Przy domu uprawiano warzywa, cała reszta była pod sadem, który Aleksander pielęgnowałz ogromnym doświadczeniem i zamiłowaniem. Nieliczne jabłonie i grusze szczepione przezHołyńca przetrwały do lat 70-tych XX wieku.15


mąż mimo wczesnego wieku: „Ojciec twój jest niemłody i chorowity – mówiła – a matkamłoda. W razie śmierci męża wyda się za mąż i co wtedy biedna sama zrobisz”.Toteż sprawy posunęły się naprzód i w dniu 6 października 1887 roku w kościele parafialnympod wezwaniem Najświętszej Marii Panny w Dolinie odbył się ślub Henryka Stemmlera, lat 24,z Karoliną Hołyniec, lat 17.W akcie ślubu stwierdzono: narzeczony Henryk <strong>Stemler</strong> (!) urodzony 28 maja 1864 rokuw Nowym Kałuszu, żołnierz rez. 21 dywizjonu artylerii ciężkiej, syn Teodora i MałgorzatyRegner, zamieszkały w Dolinie; narzeczona Karolina Hołyniec urodzona 14 grudnia 1870 roku,córka Aleksandra Hołyńca i Katarzyny Becker, urodzona i zamieszkała w Dolinie; świadkowie– Ferdynand <strong>Stemler</strong> (!) i Ignacy Gross. Ślubu udzielił ksiądz Aleksander Cisło.Przed ołtarzem z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej stanęła piękna para: pan młodybrunet, średniego wzrostu, o niebieskich oczach i panna młoda również średniego wzrostu,brunetka o piwnych, sarnich oczach…Często moja pamięć przywołuje obraz kościoła mego rodzinnego miasta: gotyk o jasnejkolorystyce, jedna nawa, trzy ołtarze. Na wieży głównej zegar. Ile wspomnień łączy się z tąświątynią! W najniebezpieczniejszych dniach wojny, w czerwcu 1944 roku, zdecydowałem sięodwiedzić mamę i być na ślubie siostry Heleny. Była to ostatnia moja bytność w tym kościele.Ołtarz główny w bieli kwiatów, u stóp ołtarza, jak przed laty Karolina i Henryk, ich córkaHelena <strong>Stemler</strong> i Krzysztof Donigiewicz.W 1972 roku dane mi było obejrzeć budynek kościoła, lecz już tylko z zewnątrz. Byłzaadaptowany na halę sportową …Wspaniały w skutkach akt zawarcia związku małżeńskiego przez Henryka i Karolinęmiał w sobie również pewien moment polityczny: spolszczono nazwisko Henryka, gubiącw zapisach do ksiąg stanu cywilnego jedno „m”. Odtąd już zarówno Henryk jak i jegopotomkowie będą nosić nazwisko <strong>Stemler</strong>… Była to w ówczesnej Galicji powszechna widoczniepraktyka, bo nie spotkaliśmy już później w Polsce potomków Stemmlerów pisanych inaczej jakprzez jedno „m”.Rozpatrując rzecz szerzej, można przyjąć, że ta działalność księży katolickich, pełniącychfunkcję urzędników stanu cywilnego w Galicji, była tylko skromną częścią większej akcjipolonizowania ludzi z różnych ziem obszaru niemieckiego. Wymienić można spolaczonewspaniałe rody: Estreicherów, Bawarczyków – Rettingerów, Kirchmayerów i innych zasłużonychdla kultury polskiej. Temu wpływowi uległa między innymi rodzina Leona Schillera, któregodziadek, również Leon, był ekspedytorem poczty w Dolinie i należał do tych, którzy odeszli odobowiązujących sygnałów pocztowych, trąbiąc polski hymn narodowy a na swoich czapkachnosili polskiego orzełka.17


Dom rodzinnyMałżeństwo zamieszkało u rodziców Karoliny, w domu składającym się z pokoju i alkowyz trzonem kuchennym i piecem chlebowym. Wejście do mieszkania prowadziło przez szerokąsień, w której po jednej ze stron były ustawione duże kufry rodzinne. Tu znajdowała się teżciężka bukowa drabina służąca do wchodzenia na strych. Z sieni były dwa wyjścia, jedno napodwórze, drugie na ogród.Dom zbudowany był z belek drewnianych, ściany i sufit obłożone były lepikiem z glinyi obielone wapnem. Fundamenty były również z belek, osadzone na kamieniach z piaskowca.Od południa budynek miał przyzby.Henryk z miejsca przystąpił do organizowania warsztatu kołodziejskiego. Szanse utrzymaniarodziny z pracy rzemieślniczej rysowały się nieźle. Większość mieszkańców zarówno powiatujak i gminy zajmowała się drobnym rolnictwem, śmiało można było liczyć na popyt na robotykołodziejskie. Jako potencjalni klienci wchodzili w grę w pierwszym rzędzie krewni Henrykazamieszkali na Broczkowie i Obliskach. Poważniejszej konkurencji nie należało się obawiać.Niełatwo było jednak zorganizować pracę. Rzemieślnik sam musiał szukać źródeł zaopatrzeniaw surowce i materiały, sam układał się z kooperantami – w przypadku kołodzieja z kowalem,sam musiał wynajmować transport. Pochłaniało to wiele energii i powodowało znacznąstratę czasu przeznaczonego na pracę w warsztacie.Warsztat pomieścił Henryk w wydzielonej części stodoły, materiał drzewny składowano naulicy przy wjeździe na podwórze.Trzy urządzenia uderzały w pomieszczeniu warsztatowym: tokarnia z ogromnym,drewnianym kołem napędowym, na środku kouban (wolnostojący dużej objętości pieńdrzewa wysokości stołu, służący do ciosania na nim przy pomocy topora kołodziejskiegoelementów wozu) i warsztat właściwy z uchwytami do obróbki drewna. W pomieszczeniustała też kobylnica – urządzenie z uchwytami do ręcznego strugania. Na ścianach umieszczonoróżnego rodzaju piłki i heble, a na oddzielnej półce przy tokarni ustawione były liczne dłuta.Wysoko odstawiony był topór, zawsze bardzo ostry.Z lat dziecinnych pamiętam przestrogi ojca z zakresu dzisiejszych przepisów BHP: „czy siępracuje, czy nie – nigdy nie wolno kłaść palców na koubanie”.W pierwszych miesiącach pracy w warsztacie pomagała Henrykowi Karolina, szczególnieprzy kręceniu ogromnego koła napędowego tokarni i przy przecinaniu surowca drzewnego naczęści.Wtedy to miał miejsce pierwszy konflikt Henryka z teściem. Aleksander Hołyniec leżałw łóżku złamany kolejnym atakiem reumatyzmu, gdy usłyszał dochodzący z podwórzapodniesiony głos Henryka strofującego żonę pewnie za jakąś krzywiznę przy piłowaniudrewna. Hołyniec podniósł się z łóżka, podszedł do pracujących małżonków i ze spokojemchoć stanowczo odezwał się: „proszę nie krzyczeć na moje dziecko…”. Henryk musiał tęuwagę teścia, którego chyba nie bardzo lubił, mocno odczuć, bo już nigdy nie podnosił głosuna swoją Karolcię.Z czasem Henryk przyjął do pomocy ucznia. Przez jakiś czas miał też w terminie bratanka,Rudolfa <strong>Stemler</strong>a z Kałusza. Niestety chłopiec był niezdyscyplinowany i leniwy. Terminunie ukończył, choć później prowadził warsztat w Kałuszu. Charakterystyczne, że po wielulatach przyjechał do <strong>Stemler</strong>ów podziękować stryjowi za dobrą szkołę, która pozwoliłamu opanować fach na całe życie.


20 Dom rodzinnyTak to się Henryk brał z życiem za bary, gdy 17 października 1888 roku żona powiłamu syna. Dziecko ochrzczono w kościele i dano mu imię Józef. Rodzicami chrzestnymi byliFranciszek Janik, aptekarz i Fryderyka Weissowa żona Edwarda. Chrztu udzielił ksiądz Cisło.Dziecko przyjęła położna Rozalia Binder.Jak babka dziecka Katarzyna Hołyniec w późniejszych latach opowiadała, każdy z bliskapragnął pomóc i doradzić młodej matce, ale pierwsze skrzypce i tym razem grała paniWeissowa. Wkrótce się uspokoiło i dziecko powierzono właśnie Katarzynie, zawsze wesołeji pogodnej, o anielskiej wprost do wnuków cierpliwości i z dużym repertuarem bajek i piosenekod Lulajże Jezuniu… do Żegnał góral swą góralkę.Chcąc poprawić warunki pracy Henryk przystąpił do budowy przy budynku mieszkalnymHołyńca od strony wschodniej dość obszernej izby, w której zamierzał wykonywać jesieniąi zimą mniej hałaśliwe roboty kołodziejskie. Przygotował materiał budowlany, postawił szkieletz drewna, powkładał belki na ściany i strop i rozpoczął okładanie lepikiem z gliny z plewą.Glinę mięsiła nogami Karolina. Zobaczył to przez okno Hołyniec, wpadł w złość i zwymyślałHenryka, że ciężarną żonę używa do takiej roboty. Tak to Henryk po raz drugi musiał przyznaćrację i ustąpić teściowi.3 stycznia 1891 roku zjawiła się w zagrodzie <strong>Stemler</strong>ów akuszerka Karolina Iwańska.Urodził im się drugi syn, któremu nadano imiona Jan Feliks.Choć przednówek w Galicji w tym roku był szczególnie ciężki, w całym kraju uroczyścieobchodzono stulecie Konstytucji 3 Maja. Obchody z tej okazji organizowano również w Dolinie,ale sprawy te jeszcze wówczas bardzo słabo docierały do środowiska, w którym żyła rodzina<strong>Stemler</strong>ów, tyle że Fryderyka Weissowa opowiadała Karolinie o przebiegu uroczystości.Ogólna bieda wsi i małych miasteczek sprawiła, że Henryk niewiele miał w tym czasiezamówień. Ratunku zaczął szukać w gospodarce rolnej. Dzierżawił pole „Na Spaszczu”z majątku kościelnego i od Majorka (Żyda bogacącego się na wysyłce ludzi do Ameryki),uprawiał ziemniaki na polu kolonistów za dostarczany obornik; razem z teściową uprawiał polena Nowiczce. Trzymał konia i dwie – trzy krowy. Takie warunki gospodarowania najbardziejobciążały Karoliną. Obok pracy domowej i obrządków przy krowach, przy nielicznej pomocyosób najemnych do sadzenia i zbioru ziemniaków, na nią spadał ogromny ciężar codziennejroboty. Henryk wykonywał tylko cięższe prace polowe jak oranie, koszenie, zbiór siana. Resztęczasu poświęcał pracy w warsztacie, niestety ze skromnymi wynikami.Sytuację pogarszała niesolidność odbiorców, szczególnie wiejskich. Karolina w późniejszychlatach opowiadała dzieciom o zdarzeniu jakie miał Henryk z zamożnym gospodarzem zeStrutyna, któremu wykonał wóz i bryczkę. Gospodarz obiecał w ciągu kilku dni przywieźćzapłatę, lecz ciągle zwlekał i unikał spotkania z Henrykiem. A pieniądze były potrzebne nażycie i na materiał. W tej ciężkiej sytuacji, a było to w zimie, Karolina zdecydowała się pójśćkilkanaście kilometrów do Strutyna po odbiór należności. Śnieg sięgał powyżej łydek. Wróciłapóźnym wieczorem zmęczona i zmarznięta, ale pieniądze przyniosła.Mimo trudności związanych z utrzymaniem rodziny i kłopotów z zapadającym na zdrowiuHoryńcem, w domu panowała rodzinna atmosfera. Małżonkowie kochali się wzajemniei szanowali, dzieci pod czułą opieką babki dobrze się chowały. Józio miał już trzy latka,przepadał za „Karolcią”, jak nazywał za dorosłymi swoją matkę, do ojca umizgiwał sięszczególnie wtedy, gdy pragnął, aby go posadzić na prawdziwym koniu.Rok 1892. jednak rozpoczął się zmartwieniem: mały Janek, roczne dziecko, zachorowałi zmarł 22 stycznia. Ojciec zniósł to twardo, matka popłakiwała, a babka całą swoją miłość doJasia przelała na Józia, tyle że mniej śpiewała.Henryk tymczasem rozważał z krewnymi z Oblisk i Broczkowa nową inicjatywę. Mającjeszcze z Kałusza pewne przygotowanie praktyczne, postanowił zimą, a więc w martwym dlazawodu kołodziejskiego i rolniczego sezonie, poświęcić się masarstwu u zamożnych kolonistówi u niektórych rodzin miejscowej inteligencji. Skompletował minimum narzędzi i rozpocząłzimową pracę: zabijał wyhodowane u gospodarzy wieprze, rozbierał i wykonywał wyrobywędliniarskie, wszystko w warunkach domowych zamawiającego. Wyroby okazały się bardzo


22 Dom rodzinnyKazimierz i wnuk Józef oddali za Ojczyznę swoje życie. Kształtowanie świadomości narodoweji wychowanie patriotyczne rozpoczyna się i przebiega w sposób naturalny właśnie w rodziniei dokonuje się w sposób ciągły.W stosunkach galicyjskich, szczególnie w małych miastach, wielką rolę społeczno--oświatową spełniało duchowieństwo. W pamięci ówczesnego społeczeństwa <strong>Doliny</strong> zapisał sięjako społecznik ks. Ryż. Karolina często o nim dzieciom opowiadała. Był to człowiek, któryrozśpiewał Dolinę. Chodził po polach i zachęcał ludzi do śpiewu przy robocie, a szczególniew drodze do pracy i do domu. Sam, mając piękny i silny głos, przyłączał się do idącychi wspólnie śpiewał nie tylko nabożne pieśni. Repertuar miał niemały. Długie jeszcze lataw Dolinie, wieczorami dochodziły z pól śpiewy, choć księdza Ryża już tam nie było.Ton pracy społeczno-oświatowej i politycznej Polaków nadawała w Dolinie inteligencja.Uświadomienie narodowe „szło” przez nauczycieli w szkole i poza szkołą, przez księżyw kościele i szkole, przez Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” (powstało w 1867 r.) i TowarzystwoSzkoły Ludowej (powstało w 1891 r.), gdzie miejscowa inteligencja realizowała konkretne planyoświaty narodowej oraz przez organizacje gospodarcze jak Kółko Rolnicze, Kasa Reifeisena itp.Budzeniu ducha patriotycznego służyły też obchody organizowane z okazji wielkich rocznichistorycznych. Tak było np. w roku 1894, gdy przygotowywano się do świętowania stuleciapowstania kościuszkowskiego. Przez kilka zimowych miesięcy roku 1883/4 trwały próbypochodów, żywych obrazów i przedstawień. Uczestniczyły w przygotowaniach wszystkieorganizacje kulturalne, a całością działań kierował Zarząd Towarzystwa Gimnastycznego„Sokół”.Uroczystości rozpoczęły się 4 kwietnia pochodem w strojach narodowych, a zakończyływieczorem plenerowym przedstawieniem sztuki Kościuszko pod Racławicami. Spektakl powtarzanoprzez kilka niedziel, aż do dnia obchodów rocznicy Konstytucji 3 Maja.Równie świetnie wypadły obchody setnej rocznicy urodzin Adama Mickiewicza czy 500--lecia istnienia Uniwersytetu Jagiellońskiego.Kultywowanie patriotycznych tradycji nie przeszkadzało mieszkańcom Galicji za największyautorytet świecki uważać cesarza Franciszka Józefa. Pomocną tu była legenda o dobrocii nieszczęściach rodzinnych Najjaśniejszego Pana: brat cesarza, Maksymilian, został zabityw Meksyku w 1867 roku, jedyny syn, Rudolf, popełnił samobójstwo w Mayerlingu w 1889roku. I jeszcze jeden czynnik budził sympatię i przywiązanie do cesarza: praktykowanykatolicyzm monarchy i członków habsburskiego dworu.Karolina, stała prenumeratorka „Kuriera Lwowskiego” a od roku 1901 także popularnego„Wieku Nowego”, rozczytywała się w szczegółach z życia monarchy: o jego podróżach,o cesarzowej Elżbiecie, o udziale Franciszka Józefa w procesach, w każdy drugi czwartek poZielonych Świątkach, z płonącą świecą w ręku. Życie odległego dworu było stałym wątkiemrodzinnych rozmów.Z nastaniem 1895 roku wobec osiągnięcia przez Józefa wieku szkolnego sposobiono go doszkoły. Karolina bardzo kochająca syna pragnęła, aby był właściwie przygotowany i ładnieubrany. Toteż poświęciła mu wyjątkowo dużo czasu i czułości.1 września mały Józio pomaszerował z ojcem w świat nauki. Szkoła mieściła się w dawnymbudynku magistratu, tuż obok rynku na jego północno-wschodniej stronie. Budynek był niskio stromym dwuspadowym dachu krytym gontami; posiadał sześć izb lekcyjnych.Józio był chłopcem smukłej budowy, z usposobienia skromny i delikatny. Nic więc dziwnego,że starsi od niego chłopcy, przeważnie drugo- i trzecioroczni, nazywani dziadkami, szybko sięna nim poznali (a było takich wielu, bo nauczyciele wówczas nie tolerowali nieuctwa) i wzięligo w swoje obroty. Kiedy któregoś dnia Józio wrócił ze szkoły ze śladami łez i pod naciekiemojca przyznał się, że starsi chłopcy go biją, Henryk znalazł na to radę: zrobił synowi ze starychcholew mocną, skórzaną torbę na książki i piórnik z rzemiennym paskiem dla noszenia przezramię. W czasie ataku, Józio zdejmował torbę i trzymając mocno rzemień robił nim „młynka”.Był to skuteczny środek dla odstraszenia atakujących.


Przypominam sobie moją sytuację w pierwszej klasie Szkoły Ludowej w roku szkolnym1911 – 1912. Przy podobnej, lub nawet groźniejszej agresji „dziadków”, miałem w moim bracieMarianie uczniu wówczas VI klasy, pełną ochronę. Dzięki jego sile i zręczności fizycznej, miałtakie poważanie wśród uczniów, że nikt nie ważył się mnie tknąć. Niektórzy musieli nawetprzed nim zdejmować czapki….Już pierwsze tygodnie nauki wykazały, że Józio będzie pilnym i zdolnym uczniem.Przewidywania się sprawdziły: chyba przez wszystkie lata nauki nie otrzymał na żadnym zeswoich świadectw innej noty niż celująca. Poza wrodzoną inteligencją, osobistą dyscyplinąi bardzo dobrym wychowaniem domowym, sprzyjało mu szczęście do ludzi. NauczycielemJózia był wspaniały człowiek i wychowawca Leon Heilman (1864–1934), wieloletni późniejszydyrektor Męskiej Szkoły Ludowej (Powszechnej) w Dolinie.22 września 1895 roku zawitała do domu <strong>Stemler</strong>ów akuszerka pani Iwańska. Urodziła sięcórka Emilia. To zdarzenie tak wspominała po latach, na podstawie opowiadań Karoliny:„… Lubię ten dzień 22 września i myślę wtedy zawsze o sobie i o Mamie… Mama miałazamówioną czeladź do kopania kartofli gdzieś aż pod Rachinią. Czuła się dobrze i myślała, żeten poniedziałek jeszcze jakoś przeleci, a tu raniutko zgłosiła się jeszcze jedna robotnica:czwarte dziecko, a druga córka – Emilia Władysława…”.Zbliżała się dziesiąta rocznica małżeństwa <strong>Stemler</strong>ów. Henryk, światły i szanowany już rzemieślnik,starszy od żony o sześć lat, sam bardzo pracowity, doceniał gospodarność małżonkiwnoszącej do domu miłość i radość życia. Nie zapominał więc i o życiu towarzyskim. <strong>Stemler</strong>ówodwiedzali krewni Henryka zarówno po linii jego ojca, jak i matki (ogromny klan Regnerów),z pobliskich Oblisk, Broczkowa i Rachini jak i z Kałusza oraz Żurawna. Najwięcej gościprzybywało do domu Henryków na odpust, który przypadał w Dolinie 8 września. Serdecznaprzyjaźń łączyła ich nadal z rodziną Weissów. Bliskie stosunki utrzymywali z zamożnymisąsiadami Marią i Piotrem Macewiczami, choć on prezentował poglądy moskalofilskie.Małżonkowie także odwiedzali krewnych i przyjaciół, choć Karolina, prawdopodobnie z powodubariery językowej, niechętnie bywała u niektórych krewnych męża. W późniejszych latachopowiadała nam o pewnych odwiedzinach u bratanka Henryka w Rachini. Pani domu,pragnąc ugościć przybywających miodem, nie mogła jednak przypomnieć sobie polskiej nazwytego przysmaku. Powiedziała więc: „… dam wam tego co robią muchy…”. W karnawale,od czasu do czasu, <strong>Stemler</strong>owie zostawiali dzieci pod opieką Katarzyny i brali udział w zabawach.Dla kolonistów największym świętem radości były dożynki (Körnball). Odbywałysię one w sali tanecznej przy karczmie na kolonii, prowadzonej zawsze przez jednego z ziomków.Zabawa rozpoczynała się w sobotę w południe i, z krótkimi przerwami dla obrządkubydła, trwała do poniedziałku rana. Rodziny i przyjaciele gromadzili się przy stołach przynoszącwłasne jadło: wyroby mięsne, drób i kuchy (ciasta). Karczmarz dostarczał na stołytylko napoje. Pito przeważnie piwo.W sali tanecznej rządził starosta zabawy, zawiadując orkiestrą i aranżując tańce. Panowałzwyczaj, że wczesnym popołudniem tańczyły dzieci i młodzież szkolna, później kawalerowiei panny na zmianę z młodymi małżeństwami. Wreszcie jako clou zabawy padała zapowiedźalte Männer tanzen (tańczą starsi panowie). Wtedy to na salę wyruszali zza stołów najstarsigospodarze z dobranymi tancerkami. Ale najwięcej atrakcji wzbudzały tańce solowe imienniewywoływanych przez starostę par, które według umiejętności były mniej lub więcej oklaskiwane.Henrykowie chodzili na dożynki na Obliski lub na Broczków. Była to okazja pokazania, jak tapara pięknie tańczy… Bardzo dobra orkiestra smyczkowa, przy dużym udziale fletu i klarnetu,grała polki i walce. Szczególnym powodzeniem cieszył się Steuerwaltz (sztajerek).O tym wszystkim wiem, bo jako uczeń Gimnazjum w Dolinie w latach 1918 – 1926podglądałem z kolegami nie jeden Körnball na Obliskach i Broczkowie. Do środka nie miałemśmiałości wchodzić, bo na drugi dzień już by o tym wiedział dyrektor szkoły. Niestety moirodzice już wtedy na bale nie chodzili, choć mama do późnych lat doskonale tańczyła, co samwielokrotnie sprawdziłem.23


24 Dom rodzinnyDnia 25 stycznia 1897 roku Henryk przed notariuszem Bronisławem Gumińskim nabył odMarii Iwaszczyszyn za cenę 100 złotych w walucie austriackiej parcelę budowlaną Nr 419o powierzchni 11 sążni z chatą oraz parcelę gruntową Nr 701/z o powierzchni 84 sążni. Obieparcele graniczyły od zachodu z realnością Katarzyny Hołyniec. Była to, jak widać z oryginałuaktu notarialnego, okazja dla <strong>Stemler</strong>ów, a raczej dla Hołyńcowej. Sprzedawczyni mieszkaław Wełdzirzu, a nieruchomości odziedziczyła po swojej zmarłej matce i nie miała warunków dokorzystania z niej. Za to Hołyńcowa po prostu ogrodzeniem przyłączyła nabytą działkę doswojej.Powstaje pytanie: czy Henryk nabył nieruchomość z własnych oszczędności, czy może ześrodków otrzymanych od braci ze spadku po swoich rodzicach, czy wreszcie z pieniędzy żonyi teściowej pozostałych po Aleksandrze Hołyńcu? W każdym razie nabyte parcele zostałyzaintabulowane 18 września 1898 roku na nazwisko Henryka. W pamięci dzieci <strong>Stemler</strong>ów,szczególnie Emilii, pozostał następujący obraz: „… Po drugiej stronie naszego domu był placi dwa domki należące do babki Katarzyny. W domu pierwszym od drogi mieszkała babkanasza. Jako mała dziewczynka razem z braciszkiem Stasiem uciekaliśmy do domu babki. Tamchowaliśmy się pod pierzyną i dopiero na obiad mama nas znajdowała i zabierała… Drugidomek należał również do babki i tam mieszkała jakaś daleka jej krewna. Była to staruszkaułomna, kulejąca. Domek ten ze starości rozsypał się sam”.23 stycznia 1898 roku powiększyła się <strong>Stemler</strong>om rodzina, tym razem o syna StanisławaMariana. Był to chłopiec, w porównaniu do innych małych <strong>Stemler</strong>ów, słabiej zbudowany.Dzieciom poświęcała się nadal matka Karoliny – Katarzyna. Jak ciężko musieli Henrykowiepracować na utrzymanie domu w już opisanych warunkach – pozostawiam wyobraźniczytelników.26 listopada 1898 roku Dolina znowu stanęła w ogniu. Płonęły Saliny. Mieszkańcy, którzypamiętali jeszcze pożar sprzed dwunastu lat, ulegli panice.Drewniane Saliny spłonęły doszczętnie, a zwarycze (warzelnicy) i robotnicy znaleźli się bezpracy. Zaczęto więc zabiegać u władz o odbudowę, ale natrafiono na opory: zakłady położonez dala od linii kolejowej były rzekomo nierentowne. W atmosferze przygnębienia obchodziławięc Dolina święta Bożego Narodzenia; do wielu domów wkradła się bieda.Ale i inne zmartwienia mieli ludzie w mieście. Wprawdzie bogactwo <strong>Doliny</strong>, to sól dającautrzymanie licznym rodzinom, lecz jednocześnie od lat mieszkańcy miasta przekonywali się,że z solą dla nich jest podobnie jak w bajce o królu Midasie ze złotem. Szczególnie niżejpołożone dzielnice jak Obołonie, Nowiczka, a także Zagórze, cierpiały na brak wody pitnej,a gdy szukając jej, wykopywano studnie, już na głębokości jednego metra podpływała solanka.Czerpano więc wodę z różnych potoczków, wożono z daleka dla ludzi i bydła. Kłopoty miałyrównież Saliny, bo brakowało wody pitnej dla robotników i do kotłów pracujących pod parą.Szczególne trudności występowały w okresach suszy; groziła klęska. Na szczęście rok 1899zwiastował zmiany na lepsze. Na porządku dziennym Magistratu i Urzędu Skarbowegonadzorującego Saliny, stanęła sprawa modernizacji zasilania miasta i Salin w wodę.Historia <strong>Doliny</strong> wskazuje, że przodkowie, mając te same kłopoty, wybudowali przed latydrewniany wodociąg prowadzący wodę z 6-hektarowego stawu, położonego w wyższychpartiach miasta, do rynku (2 km) i do dzielnic pozbawionych wody zdatnej do picia.W późniejszych latach, z powodu złej jakości wody, zaniechano eksploatacji stawu, a wodę ujętow system studni ze źródeł nad stawem, tuż obok stacji kolejowej. Ze studni tych prowadzonowodę – jak poprzednio – wodociągiem drewnianym do centrum miasta. Wodociąg wykonanybył w ten sposób, że w okrąglakach świerkowych, o długości około 3 metrów, rzemieślnicy,zwani rurnikami, za pomocą specjalnych świdrów wiercili ręcznie rury o średnicy 5 – 8 cm,przy średnicy zewnętrznej około 20 cm. Złącza mocowano na mokro tulejami i pierścieniamiroboty kowalskiej a styki uszczelniano iłem. Ten bardzo stary wodociąg z czasem pękał,stawał się niedrożny, na skutek czego wydajność spadała, choć ludzi w mieście przybywało,13 lutego 1899 roku Magistrat zawarł umowę z Urzędem Skarbowym w przedmiocie wymiany


wodociągu drewnianego na żeliwny i wspólnej z Salinami konserwacji urządzeń wodnych. Nietrzeba dowodzić jak wielkie znaczenie miało to zamierzenie dla mieszkańców.W 1897 roku stała się głośną sprawa budowy w Dolinie szpitala powiatowego, o któryróżne starania czyniono już znacznie wcześniej. Dnia 16 grudnia tegoż roku Rada Powiatowa,ku uczczeniu 50-lecia urodzin cesarza Franciszka Józefa podjęła uchwałę: „z dotychczasowychlegatów, datków i funduszów zakupić grunta i wybudować gmach na 42 łóżka”. Była todecyzja o wielkim znaczeniu dla miasta. Podobnie jak rozpoczęta dwa lata później budowawłasnego gmachu przez Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”.Choć opisane zdarzenia zwiastowały poprawę życia mieszkańców <strong>Doliny</strong>, przednówek,zawsze ciężki w miasteczkach i wsiach Podkarpacia, w roku 1899 był szczególnie trudny.<strong>Ludzie</strong> chodzili źli, przygnębieni, ba, często głodni. Saliny leżały w gruzach, a delegacjezwaryczów walczących w różnych urzędach o odbudowę, odprawiano z niczym. Miastoobiegała coraz inna wersja starań: w Radzie Powiatowej, w Starostwie, w Magistracie; pisanodo Namiestnika we Lwowie, do Ministerstwa Skarbu w Wiedniu, ale rezultatu nie było.Latem tegoż roku bezrobotni zwarycze zebrali pieniądze na podróż, wybrali delegację i wysłaliją do Wiednia. Przez kilka dni trwało głuche wyczekiwanie. <strong>Ludzie</strong> gromadzili się na dworcuprzy każdym nadchodzącym ze Stryja pociągu, wracali jednak zawiedzeni. Wreszcie wysłannicywrócili szczęśliwi, bo dostali się, jak o tym długie lata opowiadano, do Burgu przed samegoNajjaśniejszego Pana. Franciszek Józef był rzekomo zdumiony, że nie pozwala się na odbudowęSalin; okazał się łaskawszy od Ministra Skarbu, przyrzekł zgodę na odbudowę i przyrzeczeniadotrzymał. Jeszcze w tym samym roku ruszyła odbudowa Salin, ale już w cegle i betonie.Aby być przyjętym przez cesarza należało tylko zapisać się w jego kancelarii, nawet bezobowiązku podawania celu audiencji. Każdy, bez względu na swoje stanowisko społeczne,narodowość, rodzaj sprawy, zostawał przez cesarza przyjęty, po doczekaniu się swojej kolejki.Samo posłuchanie trwało krótko. Najczęściej cesarz odbierał podanie, rzucał okiem na niei mówił: „rozpatrzę i zrobię co będzie można”, a następnie składał pismo na biurku. Porozpatrzeniu podania już pod nieobecność petenta, cesarz pisał na nim swój inicjał, co byłodyrektywą dla kancelarii. Duże „F” oznaczało, że prośba musi być spełniona, małe „f”, żew miarę możliwości winna być uwzględniona, brak parafy nakazywał pozostawienie sprawywłasnemu biegowi. Zdarzało się, że cesarz opłacał petentowi podróż powrotną. Widoczniedelegacja zwaryczów dolińskich otrzymała na swojej prośbie symbol „F”. Poprawiły się nastrojew mieście. <strong>Ludzie</strong> dostali pracę przy odbudowie.W rodzinie <strong>Stemler</strong>ów przy pracowitym życiu, budził niepokój jedenastoletni Józio: byłwątły i blady. Toteż rodzice zwrócili się po poradę do miejscowego lekarza dr Baumela.Zalecenie było nader proste: niech chłopak więcej czasu spędza na powietrzu; najlepiej wycofaćgo ze szkoły i skierować do pasienia krów. Ze szkoły Józia nie wycofano, ale codziennie,szczególnie w czasie wakacji, deszcz czy pogoda, pędził dwie krowy i owieczkę na pastwiskow pobliżu Zamczyska, na trzy brzegi leszczynowego lasu o nazwie Kotowicz. Na jednym z tychbrzegów, gdzie była piękna polana, grywał z chłopcami w „Kiczkę” ∗ , a w jarach i żlebachszukał dziwów przyrody.Pewnego wakacyjnego dnia, dla jakichś swoich celów, wykopał w żlebie studzienkęgłębokości konewki. Wieczorem studzienka wypełniła się wodą i o dziwo – była to solanka, choćw tej części miasta obecności solanki dotychczas nie notowano. O zdarzeniu Henryk powiadomiłMagistrat, przyszła komisja i zakryła studzienkę kamieniami… Józio był niepocieszony. Alezdarzenie pobudziło ciekawość chłopca. „Po tym wypadku – jak pisał pod koniec swegożycia – postanowiłem zostać wynalazcą. Na zachodnim skraju trzeciego brzegu porośniętegoleszczyną, na którego szczycie były ślady średniowiecznego Zamczyska ∗∗ , na dole, nad potokiem25∗Rodzaj palanta.∗∗ Chodzi o ruiny zamku Krasickich.


26 Dom rodzinnypołudniowy zachódzasilającym naszą Siwkę, zsunęła się ścianka żwiru i odsłoniła regularne słoje szarego łupka ∗ .Moje krowy grasowały między leszczyną…, a ja siekierką wydłubywałem łupek i drążyłem corazwiększy otwór… Pewnego dnia siekiera szczęknęła o coś twardego i wydobyłem kilka szaro--czarnych kawałków podobnych do kamienia węgla. Przyniosłem kawałek i pokazałem ojcu.I poszło urzędową drogą… Przyjechał fachowiec z Wiednia i stwierdził, że jest to węgielbrunatny. Zamknęli otwór zaprawą…”. Tak więc z wynalazków Józia nic nie wyszło, alechłopiec zmężniał i wyrósł.Rok 1900 od pierwszych dni zapowiadał się w Dolinie interesująco. Oczy mieszkańcówzwrócone były na restaurujące się Saliny. Na pierwszy plan wzięto nadbudowę szybu „Barbara”i warzelnię, pozostawiając na dalsze lata wzniesienie biurowca i mieszkań służbowych. Pewnailość ludzi pracowała też przy modernizacji wodociągu.Prawdziwa radość ogarnęła miasto, gdy 5 maja ukończono odbudowę części produkcyjnejSalin i kolumna wozów konnych załadowanych solą w topkach wyruszyła, jak dawniej, trasą dodworca kolejowego. W latach następnych dała się zauważyć w mieście poprawa ekonomiczna,gdyż przybyło miejsc pracy: w Salinach dalej prowadzono roboty budowlane, rozpoczętobudowę szpitala, trwała budowa nowej cerkwi.Zdarzało się również, że i sprawy z dalekiego świata docierały do <strong>Doliny</strong>. Oto w 1900roku w Paryżu otwarto wystawę światową. Głośno było o tym w gazetach, wiele mówionow „Sokole” i w Towarzystwie Szkoły Ludowej, aż wreszcie przygotowano wycieczkę światłychobywateli miasta. Znalazł się wśród nich lewicujący społecznik Józef Krumholc. Po powrocie,przez wiele lat przy każdej okazji opowiadał o „cudach”, które widział.Sierpień tego roku prócz owoców z sadu i zboża z pól przyniósł <strong>Stemler</strong>om jeszczesyna – Mariana Stanisława. A ledwie uporała się Karolina z urodzeniem syna, trzeba byłoprzygotować Manię do szkoły, miała już bowiem siedem lat. Można się domyślać, że to Vl--klasista Józio wziął siostrę za rękę i zaprowadził do dolińskiego przybytku nauki.Kiedy Józio w roku 1902 kończył miejscową szkołę ludową, dyrektor Leon Heilmanwezwał Henryka na rozmowę w sprawie dalszej nauki syna. Sugestia Heilmana była prosta:chłopiec jest nie tylko zdolny, ale utalentowany, musi więc dalej się uczyć. Ale na naukę w 8--letnim gimnazjum we Lwowie, czy w Stanisławowie nie było rodziców stać. Zarobki byłysłabe, a dzieci dużo. Toteż stanęło na tym, że Józio pojedzie do Lwowa do SeminariumNauczycielskiego, gdzie otrzyma stypendium i miejsce w bursie. Załatwienie sprawy wziąłna siebie Heilman. Poparcia udzielił ks. proboszcz Hipolit Zaremba, marszałek powiatudolińskiego.I tak pierwsze ptaszę wystartowało z rodzinnego gniazda, na szczęście tylko dla celówkształcenia.Po śmierci męża, Katarzyna Hołyniec cieszyła się powodzeniem pewnie dlatego, że miałausposobienie radosne, była osobą towarzyską, lubiła tańczyć, toteż jako wdówka miałakandydatów do zamążpójścia. Jeden z nich w dowód miłości posadził obok domu <strong>Stemler</strong>ówdwa orzechy, które dotrwały do naszych czasów. Ale za niego nie wyszła, bo jak mawiała, byłprzekorny. Wyszła za mąż, mając lat 56, w karnawale 1903 roku za robotnika tartacznegow pobliskiej Wygodzie Józefa Marszałka, pochodzącego z rzeszowszczyzny. Spełniły się więcprzewidywania Fryderyki Weissowej, że Katarzyna wyjdzie jeszcze za mąż.Wygoda położona 10 km na zachód od <strong>Doliny</strong>, u ujścia rzeki Mizunki do Świcy, to czystopolska osada powstała pod koniec XIX wieku, gdy rozpoczęto na dużą skalę eksploatację lasówtej części Karpat. Wybudowany wówczas tartak o 24 szybkobieżnych trakach przecierał okołopół miliona metrów sześciennych drzewa i był największym wówczas w Europie. Czynna byłarównież destylarnia spirytusu drzewnego. Drzewo było dostarczane kolejką wąskotorowąi spławiane rzekami Mizunką i Świcą. Wygoda miała połączenie koleją normalnotorowąz Doliną, a tym samym ze Lwowem i Stanisławowem. Tak poważne przedsięwzięcie wymagało∗Były to łupki menilitowe. Menilit, odmiana chalcedonu bezwodnika krzemowego występujący pod postacią;warstw i wkładek w łupkach. Łupki menilitowe występują w młodych warstwach fliszu karpackiego. Pochodzeniebiochemiczne.


zatrudnienia kilku tysięcy ludzi. O ile do ścinki, do obróbki wstępnej i do transportu z lasumogli być zatrudnieni Bojkowie z pobliskich wsi góralskich, to do tartaku i do destylacjisprowadzono z różnych galicyjskich miast specjalistów. I tak przybył ze Skolego mechanikAntoni Rabczuk (ur. 1868), z Ujsoły w powiecie żywieckim Franciszek Gottwald (ur. 1865),z rzeszowszczyzny Józef Marszałek; z <strong>Doliny</strong> dochodził pieszo Piotr Szysz zatrudnionyw destylacji jako kotlarz.Zamążpójście Katarzyny nieznacznie wpłynęło na zmianą organizacji życia <strong>Stemler</strong>ów.Katarzyna tylko zimą, przebywała u męża w Nowosielicy koło Wygody „w chacie pod kydrą”(pod limbą), resztę roku spędzała u swojej jedynaczki Karoliny pod pretekstem, że musiuprawiać swoje pole na Nowiczce, faktycznie dlatego, że w chacie męża było nudno i tęskniłado wnucząt. Za to Marszałek regularnie odwiedzał żonę w niedzielę. Wysłuchawszy wpierwkazania w kościele, powtarzał je następnie przy stole, stosownie komentując.<strong>Stemler</strong>om żyło się ciężko, zwiększyły się koszty utrzymania rodziny z pięciorgiem dzieci,bo trzeba było dopłacać za bursę Józia we Lwowie. Na domiar złego Henryk zaczął zapadać nazdrowiu: powtarzały się przeziębienia i bronchity nabyte w bardzo trudnych warunkach pracy.We środę, 31 października 1903 roku, urodziła się Jadwiga Joanna. W kilka dni późniejktoś nocą podpalił stodołę <strong>Stemler</strong>ów. Powstała panika, zwłaszcza, że Karolina od dzieckabardzo bała się pożaru. Na szczęście Henryk był człowiekiem opanowanym: pomógł Karolinieprzenieść dzieci do domku Katarzyny, z obory (nazwanej powszechnie „stajnią”) uwolniłz łańcuchów krowy, z chlewu wypuścił wieprza i ratował z palącego się budynku co się dało,choć Karolina płacząc odciągała go od pożaru. Ratowali też sąsiedzi, szczególnie ofiarnie PiotrMacewicz. Przybyła nawet ochotnicza straż pożarna, ale była mało sprawna…Kiedy rankiem porządkowano gospodarstwo i sprowadzono dzieci do uratowanego naszczęście domu, stwierdzono z przerażeniem brak kilkudniowej Wisi.Przeszukiwanie dało szybko wynik: Macewicz znalazł dziecko w beciku, śpiące spokojniepod mostkiem wiodącym do domu Katarzyny. Okazało się, że w czasie przenoszenia wysunęłasię z pierzyny. Warto wspomnieć, że nawet kataru nie dostała.W kilka dni później, 13 listopada 1903 roku, spłonął doszczętnie domek Katarzyny. Wszystkowskazywało, że pożar spowodował ten sam zły człowiek. Po kilku latach potwierdziły siępodejrzenia, że podpalaczem budynków <strong>Stemler</strong>ów i sprawcą licznych pożarów w mieściebył maniak Piotr Bielawski. Podobno przed śmiercią przyznał się do zbrodni, prosząc ludzio przebaczenie.Nieszczęście <strong>Stemler</strong>ów zmobilizowało krewnych Henryka i przyjaciół. Johan i JózefRegnerzy oraz rodzina Deindlów z Oblisk zwozili z własnych lasów materiał, pomagali przystawianiu nowej obory z chlewem, komory i stodoły. Ofiarnie pomagał Teofil Tatarewiczz Zagórza.Rok 1904 był dla miasta rokiem sukcesów. Zakończono odbudowę Salin: powstały pięknieusytuowane budynki administracyjno-gospodarcze, które szczęśliwie dotrwały do dniadzisiejszego. Ukończono budowę szpitala powiatowego; należało teraz zdobywać fundusze naurządzenie wnętrz, sali operacyjnej, laboratorium itp.Z inicjatywy dyrektora szkoły Leona Heilmana przystąpiono w tymże roku do budowynowego budynku szkolnego, na północny wschód od rynku. Przy kopaniu fundamentównatrafiono na liczne kości ludzkie, z czego wywnioskowano, że na tym miejscu istniałpoprzednio kościół i cmentarz przykościelny.W roku następnym oddano do użytku nowy dworzec kolejowy, istniejący do dziś. Poprzedni,wzniesiony w 1866 w czasie budowy linii kolejowej, był budynkiem prowizorycznym,drewnianym.Kolejny też raz stanęła na porządku dziennym sprawa wody. Zarząd Miasta powierzyłlwowskiemu inżynierowi Marcinowi Maślance przeprowadzenie stosownych prac i sporządzenieprojektu gospodarki wodnej miasta. Inżynier Maślanko wykonał prace projektowe za 1200koron, a modernizację ujęcia wody i budowy zbiornika wyrównawczego określił w kosztorysiena około dwa tysiące koron. Choć suma kosztów nie była wygórowana Zarząd Miasta nie27


28 Dom rodzinny!podjął niestety uchwały o uporządkowaniu gospodarki wodnej w Dolinie. Miało to swoje złeskutki w nadchodzących latach.Pożary szalały nadal. W roku 1904 wybuchł pożar tartaku w Wygodzie. Spłonęła częśćurządzeń, budynków i materiału drzewnego. W konsekwencji nastąpiła redukcja pracowników.Niektórzy fachowcy znaleźli zatrudnienie w Salinach, a wśród nich Ignacy Rabczuk, maszynistazakładów.Jesienią tegoż roku cała rodzina <strong>Stemler</strong>ów, a najsilniej Karolina, ciężko przeżyła śmierćFryderyki Weissowej. Zmarł prawdziwy przyjaciel, osoba najbardziej Karolinie oddana.„Majaczy mi się w pamięci żal przeżywany przez Mamę po śmierci Weissowej” – wspominaMarian w liście do autora. Wkrótce w domku zajmowanym przez Fryderykę usadowił sięstolarz Basecki, specjalista od oprawy rogów jelenich.Syn Fryderyki, spokojny i cichy urzędnik państwowy, który zamieszkał w nowym domuWeissów, żonaty był z osobą trudną we współżyciu. Przez wszystkie następne lata sąsiedztwaz rodziną <strong>Stemler</strong>ów organizowała intrygi, urządzała sceny, zazdrościła, snobowała się nawielką panią. Niestety styl ten przejmowało młodsze pokolenie Weissów.Rok 1905 od pierwszych tygodni okazał się rokiem niepokoju. Już w styczniu doszły doGalicji, a tym samym i do <strong>Doliny</strong>, poruszenie budzące wiadomości o „krwawej niedzieli”22 stycznia w Petersburgu. Podziałały one jak zapalnik i stały się sygnałem do walki równieżna ziemiach polskich.Rewolucja nie ogarnęła co prawda Galicji, lecz miała duży wpływ na mobilizację siłpolityczno-patriotycznych, szczególnie wśród młodzieży.Józio, jako uczeń seminarium we Lwowie wstąpił w tym roku do tajnej organizacji młodzieżyniepodległościowej, o kierunku narodowym „ZET” – Związek Młodzieży Polskiej. Miało toogromny wpływ na ukształtowanie jego postawy społeczno-politycznej na całe życie.W domu <strong>Stemler</strong>ów było pogodnie, chociaż na pewno każde z małżonków, a i Katarzyna,taiło wobec pozostałych lęk przed jutrem… Siedmioro dzieci wyżywić z pracy rąk nie byłorzeczą łatwą. Zawsze czegoś brakowało, to materiału w warsztacie, to pieniędzy na materiał, towreszcie środków na żywność.We czwartek 17 sierpnia 1905 roku ja ujrzałem doliński świat jako siódme dziecko <strong>Stemler</strong>ów.Nadano mi imiona Franciszek Ludwik.1 września 1905 roku powędrował do szkoły Stasio. Mania, uczennica klasy 5-tej, nieprzykładała się zbytnio do nauki. Była bardzo żywa i skora do psot. Miały z nią kłopoty znanedługoletnie nauczycielki: Róża Grabowska, Ludmiła Tulisówna i Helena Glawatówna. Za toMila od pierwszych dni w szkole okazała się wzorową uczennicą.<strong>Stemler</strong>om zależało, aby każde dziecko otrzymało wykształcenie i zawód. Gdy Mania rokpóźniej ukończyła Szkołę Ludową powstał problem co z nią zrobić. Wobec braku zapału donauki została chwilowo w domu, pomagając matce w gospodarstwie. Była bardzo zręcznai miała zmysł techniczny toteż także Henryk często korzystał z jej pomocy szczególnie przypiłowaniu materiału drzewnego. Wreszcie po wielu naradach rodzinnych ojciec zawiózł Maniędo swojej siostry Marty Małotowej mieszkającej w Wieliczce, aby tam się kształciła w jakiejśszkole czy zawodzie. Mania jednak wysyłała do ojca tak „rozpaczliwe” listy, że ojciec, którykochał ją bardzo, wreszcie uległ i zabrał ją od stryjenki. Mania wylądowała w dolińskimzakładzie krawieckim pani Malarskiej. Marta miała żal, że Henryk nie docenił jej serdeczności,a Karolina, iż zbyt łatwo ustąpił córce.Wiosną 1907 roku w rodzinie <strong>Stemler</strong>ów powstał poważny konflikt. Henryk, znany jużobywatel miasta, bywający przy różnych okazjach również w gronach miejscowej inteligencji,bez wiedzy Karoliny, udzielił pewnemu inżynierowi gwarancji finansowej. Kiedy nastąpiłtermin zobowiązania, inżynier wyjechał, a Henrykowi egzekutor sądowy zagroził kosztownymsekwestrem. Henryk, dla ratowania się, wezwał miejscowego handlarza bydła Ternika, któremuzamierzał sprzedać krowę. Karolina, jak nam po latach opowiadała, stanowczo sprzeciwiła się,Ojciec podniesionym głosem wołał: „muszę sprzedać, bo poręczyłem, albo ty podpisz weksel”,a Matka w krzyk… „nie podpiszę, po coś poręczał, co cię obchodzą sprawy jakiegoś inżyniera,


który za cudze pieniądze się bawił i stroił żonę. Nie dam krowy, bo dzieci zostaną bez mleka,weksla też nie podpiszę; nie pozwolę, aby dzieci straciły dom. Mój ojciec przykazał mi niewypuszczać z rąk ziemi”. Na to babka, Katarzyna: „to moją sprzedajcie…”. I rzeczywiście, podługich targach, Ternik poprowadził krowę babki do miasta. Miała ona jeden róg przekrzywionyw kierunku oka… W ten sposób słowo „weksel” wykreślone zostało z życiowego słownikaHenryka.Zbliżał się radosny dzień – dzień matury Józia. Szła z nim w parze spodziewana ulgaw finansach rodziny. Z uciułanych pieniędzy rodzice sprawili Józiowi czarny garnitur naegzamin. Niestety, w internacie ukradziono mu kamizelkę. W ostatnich niemal godzinach, bezprzymiarki, uszyto mu w Dolinie nową i okazją przesłano do Lwowa. W owych czasachwystąpienie bez kamizelki byłoby nie do przyjęcia.Pod koniec czerwca 1907 roku przywiózł Józio świadectwo maturalne z celującymi stopniami.W domu była wielka radość. 1 września został tymczasowym nauczycielem Szkoły Ludowejw Dolinie. Dyrektorem był nadal Leon Heilman.W niedziele, 29 grudnia 1907 roku, urodziło się <strong>Stemler</strong>om ósme dziecko – chłopiec, !któremu nadano imiona Kazimierz Bronisław.Choć Józio otrzymał maturę, mając lat zaledwie 19-cie, już w pierwszych dniach swegodojrzałego życia włączył się aktywnie w sprawy społeczno-polityczne <strong>Doliny</strong>. Wpierwtrafił – chyba nie przypadkiem – do kierownika tajnej komórki Stronnictwa Narodowo--Demokratycznego miasta, doktora nauk prawnych Erazma Drozdowskiego, prezesa sądupowiatowego. Nic w tym dziwnego, tajna organizacja ZET, do której Józio należał od czasówuczniowskich, była złączona z Ligą Narodową – tajnym związkiem mającym na celu skupieniesił niepodległościowych, a później ze Stronnictwem Narodowo-Demokratycznym, powstałymw Galicji w 1904 roku. Jak mi po latach opowiadał, u Drozdowskiego spotykało się bardzowąskie grono intelektualistów lwowskich i miejscowych. Tu m.in. poznał doktora praw JózefaMelnika, tu wysłuchiwał ciekawych referatów politycznych i sam otrzymywał z tej dziedzinyzadania. Zawdzięczał więc Drozdowskiemu możliwość nabycia szerokiej wiedzy z zakresunauk społecznych. W jakiś czas później Józio zapisał się do „Sokoła” i wprowadził tamHenryka, który później przez długie lata piastował w tej organizacji godność gospodarza. Naterenie „Sokoła” Henryk i Józef poznali licznych członków tego Towarzystwa, a wśród nichznakomitego działacza społecznego, przybyłego z Kongresówki (podobno nie z własnej woli,a z przyczyn politycznych), ks. Wiktora Potrzebskiego. Powiązania te i obowiązki zawodowe nieprzeszkadzały Józefowi w stopniowym przygotowywaniu się do egzaminu kwalifikacyjnego,który winien był złożyć po dwóch latach pracy. W tym zakresie prowadził go Leon Heilman.Rok 1908 był dla całych Austro-Węgier rokiem jubileuszu 60-lecia panowania cesarzaFranciszka Józefa I. W czerwcu odbywała się w Wiedniu wielka uroczystość złożenia hołduwszystkich ludów monarchii. W barwnym pochodzie znalazła się również delegacja z <strong>Doliny</strong>.Tenże rok 1908 był dla <strong>Stemler</strong>ów rokiem zasadniczych zmian. Gdyby nie przykra chorobaHenryka można by go określić jako pomyślny dla rodziny.Henryk skarżył się na dziwne dolegliwości. Doktor Baumel bez trudności postawił diagnozę,że chodzi o tasiemca. Leczenie nie dawało jednak rezultatów. Nie pomagały również lekiludowe, w tym kuracja śledziowa, a nawet nafta. Zwrócono się więc do ledwo osiadłegow Dolinie lekarza, dr Ludwika Weigla, dyrektora szpitala. Ten potwierdził diagnozę i zastosowałlek własnej roboty, o straszliwym smaku i zapachu. Niestety i tym razem nie osiągniętopełnego rezultatu. Przyciszoną chorobę zlikwidowano ostatecznie dopiero po dwóch latach, poprzeprowadzeniu kuracji w Krakowie w klinice prof. Bujwida.Na zmianę życia rodziny <strong>Stemler</strong>ów wpłynęła zasadniczo pozycja Józia, pracującegozawodowo. Zarabiał niewiele, bo tylko 30 koron, ale cała prawie pensja wręczana matcestanowiła poważny zastrzyk dla domu. Zasadnicza zmiana jednak miała dopiero nastąpić.W tym czasie w sklepie kółka rolniczego zwolniło się miejsce. Ponieważ zdrowie Henrykabyło nadwyrężone i nie mógł podołać ciężkiej pracy kołodziejskiej, przyjął chętnie propozycjęobjęcia funkcji kierownika sklepu. Wisia tak pisze w swojej relacji: „Na kierownika sklepu29


30 Dom rodzinny!ks. Potrzebski – wspaniały organizator, któremu Dolina wiele zawdzięcza, upatrzył sobienaszego ojca. Były ciche narady naszych rodziców na ten temat. Mama bardzo wypytywałasię kto z ojcem będzie pracować. Gdy się dowiedziała, że Pilczak będzie kasjerem, a HaniaŻmurkiewiczówna ekspedientką, zgodziła się. Tylko ciągle przykazywała Henrykowi: »Pilnujkluczy od magazynów«. Ojciec przez kilka ładnych lat prowadził z dobrymi rezultatami tenwielki kram…”.Skutki tej decyzji były natychmiastowe. Dobudowany przez Henryka do budynkumieszkalnego warsztat zamieniono na izbę mieszkalną z trzonem kuchennym; dobudowanoz drewna przedsień, aby nie wchodzić do izby wprost z podwórza. Nie stać jednak było<strong>Stemler</strong>ów na położenie podłogi. Glinobitka dotrwała do 1916 roku.W tej „nowej” izbie skoncentrowało się życie rodzinne. Tu było zimą najcieplej, tu dzieciodrabiały lekcje, tu i w alkowie sypiały, niektóre na rozkładanych łóżkach. Pokój w mieszkaniuzasadniczym zajął Józio, przystosowując go stopniowo do potrzeb własnych, z tym, że służyłon jednocześnie do przyjmowania gości rodziców.Organizacja życia rodzinnego uległa zasadniczej zmianie. Ustalił się następujący porządek:o godz. 7-ej wychodził do pracy Henryk, na 8-mą zdążały dzieci – Mila i Stasio do szkoły,a Mania do nauki szycia, na 8-mą wychodził też Józio. Zostawała w domu Karolina, częstoz Katarzyną i czworgiem dzieci: Marianem, Wisią, Franiem i Kaziem. W oborze była krowa„żywicielka”, czasem z .przychówkiem, w chlewie świnka, w kurniku kilkanaście kur. Karolinarobiła obrządek inwentarza żywego, a następnie przygotowywała pożywienie dla całej rodziny.Katarzyna zajmowała się dziećmi. Nadal pielęgnowano sad, uprawiano warzywa, ziemniakia dla krowy brukiew. Zaniechano dzierżawy łąk z wyjątkiem pola na karmę zieloną; paszękupowano u drobnych rolników lub u krewnych Henryka.Życiu rodzinnemu ton nadawała Karolina. Każdego wychodzącego do pracy, czy do szkoły,sprawdzała: staranność ubrania i postawę fizyczną. Do dziś mamy w pamięci głos matki:„przeżegnaj się, nie garb się, nie patrz w ziemię, lecz przed siebie…”.Wakacje 1908 roku Karolina i Mania poświęcały, w ramach wolnego czasu, na szyciewyprawki dla Stasia, którego za radą Józia zamierzano oddać do gimnazjum w Stanisławowie.I tak się stało. Od początku roku szkolnego był już w bursie.Powoli również młodsze dzieci <strong>Stemler</strong>ów włączały się w życie społeczne <strong>Doliny</strong>. Wspominao tym Mila w liście do autora z 26 października 1966 roku.„Józef miał jako chłopak świetną pamięć. Kiedy w szkole w Dolinie przygotowywanoprzedstawienie, to znał wszystkie role i suflował kolegom z pamięci. Betlejem Polskie LucjanaRydla umiał na pamięć, a grywał w nim wszystkie męskie role od pastuszka, poprzezKrakowiaka do Heroda (popisowa jego rola). To było w latach 1908, 1909, 1910, a raczejw »zimach«. Ja byłam aniołem, później awansowałam na archanioła; Mania tańczyła krakowiakai była matką płaczącą”.1 września 1908 roku oddano w Dolinie do użytku nowy budynek Szkoły Ludowej, a 12września tegoż roku otwarto szpital powiatowy. Burmistrzem był wówczas dr medycynyStanisław Kotłowski.Dnia 25 marca 1909 roku bawiący się na ulicy Marian spostrzegł podążającą w stronęnaszego domu akuszerkę i skomentował do Stasia: „Idzie pani Iwańska, pewnie się u nas cośurodzi…”. I nie pomylił się: urodził się Mieczysław Tadeusz.Wiosną tego roku Józio, jako 21-letni obywatel Austro-Węgier, stanął do poboru przedKomisją Wojskową, która zjechała do Dolny i urzędowała w gmachu „Sokoła”. „Ja z ojcem –wspomina Marian <strong>Stemler</strong> – czekaliśmy na boisku »Sokoła« na wynik. Ktoś wyszedł z sali,a może sam Józef, i powiedział geeignet (zdolny do służby). Ojciec był dumny z tego…”.Wiosną tego roku zepsuły się gwałtownie stosunki sąsiedzkie z zacnym sąsiadem PiotremMacewiczem. Jak to zwykle bywa w życiu, poszło o kobietę, o jego żonę, bardzo przystojnąosobę. Otóż Piotr był człowiekiem o usposobieniu cholerycznym, do tego zazdrosnym o swojąpiękną Marię. Pewnego dnia, po krótkiej kłótni małżeńskiej, zbił ją. Obrażona skryła sięprzed mężem u <strong>Stemler</strong>ów… I wystarczyło… Na domiar złego, po kilku tygodniach zniknęła,


pozostawiając u sąsiadów wiadomość, że wyjechała do Ameryki. I tak rodzina <strong>Stemler</strong>ów nietylko straciła przyjaciół, ale zrodził się u Karoliny lęk o męża, bowiem Macewicz, posądzającHenryka o udzielenie pomocy w wyjeździe żony, groził zemstą.W tym czasie Karolina spotkała bardzo ciekawą osobę, z którą łączyły ją później przezdługie lata przyjazne stosunki. Pisze o tym Mila w swojej relacji: „Znajomość z panią JózefąNowakową została zawarta w niecodziennych okolicznościach. Nowakowa była żoną leśniczegona Turzy (5 km od domu <strong>Stemler</strong>ów). Leśniczy nie zawsze był dżentelmenem. Pewnego dniaw pasji chciał zbić żonę. Nowakowa uciekła wraz z córką. Przechodząc obok ogrodu, w którymbyła Mama, zwróciła się z prośbą czy nie mogłaby zamieszkać u nas przez kilka dni. Późniejwynajęła mieszkanie w mieście. Nosiłam tam mleko…”.To dziwne spotkanie zamieniło się wkrótce w przyjaźń. Karolina odwiedzała Józefę najpierww Bolechowie, a później we Lwowie, przy ulicy Na Bajkach 18, gdzie osiedliła się na stałe. Tuodwiedzali wspaniałą panią Karolina i Henryk (zwłaszcza przy okazji załatwiania sprawzawodowych) i nieomal wszystkie dzieci w czasie nauki we Lwowie. Przyjaźń Karolinyz Nowakową przejęły dzieci.Pod koniec roku szkolnego 1908/9 pewne symptomy wskazywały, że wyniki nauki Stasiaw gimnazjum stanisławowskim są niezadowalające. Józef wybrał się więc do szkoły gdziestwierdził, że chłopiec ma kilka dwój. W domu odbyła się ostra rozprawa. Rodzice mieli żal dochłopca, że nie docenił trudu z jakim zdobywano się na kształcenie go w obcym mieście,może nawet kosztem jakości wyżywienia pozostałych dzieci. Ostatecznie zdecydowano, żeStasio wraca po wakacjach do szóstej klasy w Dolinie. Miał na pewno żal do Stasia równieżi Józio, pisał bowiem w późniejszych swoich wspomnieniach: „Po maturze byłem w Doliniezaharowany i biedny. Do Lwowa nie miałem za co jeździć. Ale gdy się wyrwałem, to zawszemusiałem iść do »piekiełka«, na Krakowskim, na taki żydowski bazar, gdzie w pewnymmiejscu na stołach, ławkach, deskach i na ziemi było dużo starych książek. To handlarzeskupowali po różnych umarlakach. Tam można było za halerze kupić cuda. W latach 1905i 1906, miałem niezłe lekcje. W niedzielę po mszy i egzorcie, koledzy gnali z pannami, a ja do»piekiełka«. Kiedyś kupiłem tam Irzykowskiego Pałubę… W domu wieczorami przy lampienaftowej wgryzałem się w nią. Początkowo nic nie rozumiałem. Nie miałem podbudowy. Alezawziąłem się”.1 września Wisia poszła do pierwszej klasy Szkoły Ludowej, a Milę utartym przez Józiaszlakiem wyprawiono do Szkoły Wydziałowej we Lwowie.Jesienią tegoż roku Józio zdał we Lwowie egzamin kwalifikacyjny na nauczyciela szkółludowych. Podniesiono mu pensję do 36 koron.W związku z oddaniem do użytku budynku nowej żeńskiej i męskiej szkoły i powiększeniemilości uczniów, przybyło do miasta kilku nowych nauczycieli: Franciszek Mucha, ZygmuntZiziewicz, Jagielnicki, Mylnyczuk, Makuszka, Hawrot, Stachowicz. Zasilili oni organizacjekulturalno-oświatowe „Sokół” i TSL. Stało się to we właściwym czasie, bowiem w całejGalicji przygotowywano się do uroczystości 500-lecia bitwy pod Grunwaldem i do zlotu Sokołóww Krakowie. Szyto mundury, ćwiczono marsze paradne itp. W ogóle ton życiu kulturalnemuw Dolinie coraz znaczniej nadawała miejscowa pracująca inteligencja, różniąca się częstow poglądach politycznych, jednolita lub zbliżona w pojmowaniu (pracy społeczno-oświatowej.Wyróżniali się wówczas w działalności społecznej: ks. kan. Hipolit Zaremba, ks. Wiktor Potrzebski,dr Stanisław Kotłowski, adw. dr Maurycy Hausman ∗ , dyr. Leon Heilman, prof. ZygmuntTurteltaub ∗ , Zdzisław Jacyna-Onyszkiewicz, dr Erazm Drozdowski, dr Józef Mielnik,dr Ludwik Weigel, inż. Polańczyk, rolnik Ignacy Soroczyński, rzemieślnik Karol Czapelski.Ludziom tym Dolina zawdzięczała swój rozwój w latach do I wojny światowej.W 1910 roku założono w mieście Kasę Stefczyka, która ułatwiała ludziom przedsięwzięciaoszczędnościowo-pożyczkowe. W zarządzie zasiedli przedstawiciele inteligencji, rzemieślnikówi rolników, wśród nich ks. Potrzebski i Henryk <strong>Stemler</strong>. Kasa współpracowała z Kółkiem31∗Mimo że byli Żydami, czynni byli w polskich organizacjach


32 Dom rodzinnyRolniczym. Wisia podaje, że jednocześnie przystąpiono do likwidacji Kasy Reiffeisena. Jestto możliwe, gdyż ta ostatnia zgodnie ze statutem, uznawała członkostwo tylko rolników,natomiast Kasa Stefczyka takich ograniczeń nie przewidywała.W 1912 roku ponownie wystąpiła sprawa wody dla <strong>Doliny</strong>. Kryzys powstał też na Salinach,które nie znajdowały możliwości pokrycia swego zapotrzebowania: 50 tysięcy litrów na dobę.Dostarczana z 6-ciu studni przy stawie, woda dla miasta i Salin, prowadzona rurociągiemżeliwnym a częściowo drewnianym, podlegała wyciekom wielkości 50 % ujęcia początkowegoi była zanieczyszczona m.in. ściekami ze szpitala.Przeprowadzone przez inż. Ottona Nadolskiego badania wykazały:— bilans zapotrzebowania wody zdatnej do picia dla miasta i Salin określono na 300 tys. l/dobę;— inicjatywy w przedmiocie zasilania Salin w wodę z potoczku Jasienic k. Wygody (11 km) –choć woda ta jest „kryształowo-czysta” – przyjąć nie można ze względów ekonomicznych;— po gruntownym zbadaniu, należałoby pobierać wodę ze źródeł potoków Sadzawy –Turzanki i Siwki, względnie z jej lewobrzeżnego potoku od Zamczysk (3 km rurociągu).Niestety, ani Zarząd Salin, ani Zarząd Gminy nie wykorzystał wskazań inż. Nadolskiegoi sprawa wody pozostała nadal udręką mieszkańców i Salin.W 1913 roku podjęto w Dolinie bardzo ważną dla kultury inwestycję. Wybudowanoprzy gmachu „Sokoła” maszynownię prądotwórczą dla zasilania projektorów filmowychw wielkiej sali.W tym czasie dolińska inteligencja wykazała jeszcze jedną ważną inicjatywę. Rodzicepragnący kształcić swoje dzieci podjęli starania o stworzenie w Dolinie szkoły średniej.Inicjatywa miała motywację praktyczną: coraz większa ilość młodzieży wyjeżdżała po naukędo Stanisławowa lub Lwowa, gdzie utrzymanie i kształcenie było kosztowne, zaś ambicjakształcenia młodzieży była powszechna.Orędownikiem tych wysiłków stał się ks. Hipolit Zaremba. Myśli tej oddani byli wspanialispołecznicy: Leon Heilman, Zdzisław Onyszkiewicz, prof. Zygmunt Turteltaub, ks. WiktorPotrzebski, Ignacy Soroczyński, Karol Czapelski i inni.Po licznych delegacjach do cesarsko-królewskiej Rady Szkolnej Krajowej we Lwowie, pomemoriałach i zabiegach marszałka powiatu ks. kan. Zaremby, udało się uzyskać pozwoleniena otwarcie z początkiem roku szkolnego 1911/12 pierwszej klasy prywatnego gimnazjum im.Zygmunta Krasińskiego. Dyrektorem został prof. Jan Stec, później prof. Józef Klocek, któregozastąpił dr Roman Męcina-Męciński. Nauczycielami byli: Wacław Ostrzewski, FranciszekMucha, Emilian Parylle, Leon Heilman, Józef <strong>Stemler</strong>. Uczniów było około 50 (większośćdziewczyn), a wśród nich: Andrzej Onyszkiewicz, Mieczysław Soroczyński, Stanisław Fuchs.Gimnazjum miało duży wpływ na kształtowanie się stosunków kulturalnych w Dolinie.Posiadało między innymi wspaniały chór.W tymże 1911 roku również grono światłych dolińskich Ukraińców uzyskało zgodę władzna założenie szkoły średniej. Powstało Gimnazjum Ukraińskie im. Markijana Szaszkiewycza.Za założyciela szkoły uznano pierwszego jej dyrektora, dr. filozofii Michała Paczowskiego.Nauczycielami Gimnazjum byli: Nazarewicz, Parylle i Józef <strong>Stemler</strong>.Obok powszechnych form pracy oświatowej jak biblioteki, wykłady i pogadanki, dbanoo rozwój fizyczny. Na wysokim poziomie stała gimnastyka, tenis (trzy korty) i kręgielniawybudowana przez Henryka przy sklepie Kółka Rolniczego. Nie zaniedbywano życiatowarzyskiego. Organizowano wycieczki krajoznawcze, w dużej sali „Sokoła” urządzanowieczornice i bale z własną orkiestrą i składkowym bufetem. Tańczono poloneza, walce, polki,mazura oraz modne w tym czasie tzw. tańce salonowe: lansjera i kadryla. Józef bywał częstowodzirejem na tych zabawach.Największym powodzeniem cieszył się przez długie lata teatr amatorski dolińskiego„Sokoła”, a to dzięki dobranemu zespołowi aktorów i reżyserów, w codziennym życiu: lekarzy,nauczycieli, inżynierów, rolników i rzemieślników. Dbano o wysoki poziom artystyczny.Obok sztuk klasycznych i komedii Fredry, Bałuckiego, Zapolskiej, wystawiono spektakleplenerowe, jak Kościuszko pod Racławicami i Krakowskie wesele. Do dziś wspominani są aktorzy-


-amatorzy tamtych lat: Leon Heilman (reżyser), Stefania Żołyńska, Jadwiga Glatówna, JadwigaGłuchowska, Kasia Lubaczewska, Maria Rabczukówna, Maria <strong>Stemler</strong>ówna, Karol Weyman,Władysław Ozgowicz i inni. W „Sokole” istniał też chór męski i mieszany.Obchody 500-lecia zwycięstwa pod Grunwaldem zorganizowane w lipcu 1910 rokuw Krakowie były potężną manifestacją ogólnonarodowego patriotyzmu i kultury Polakóww Galicji. Przybyło wiele osób z zaboru pruskiego i rosyjskiego. Z uroczystościami połączonyzostał zlot Sokołów, w którym wzięła udział również drużyna z <strong>Doliny</strong>, a w niej m.in. Henryki Józef <strong>Stemler</strong>owie. Odsłonięcie Pomnika Grunwaldzkiego 15 lipca było najbardziej podniosłymwydarzeniem podczas 3-dniowych obchodów.Sokoli w Dolinie zawsze wywoływali swoimi wystąpieniami duże wrażenie. Wisia,8-letnia wówczas dziewczynka, tak to wspomina: „… Stałam wśród tłumu ludzi na brzeguchodnika… Mila trzymała mnie za rękę. Wszyscy byli w napięciu. Nagle ktoś krzyknął »idą«.I nadmaszerowały Sokoły. Na przedzie szedł inż. Polańczyk i dr Weigel (znałam go, bo leczyłojca i przychodził do nas). W pierwszym szeregu, pierwszy z lewej strony maszerował naszojciec. Wszyscy byli w strojach sokolich, a więc: w czarnych butach, mundur piaskowo--popielaty, malinowa koszula, przez prawe ramię przerzucony trencz jak burka ułańska, nagłowie rodzaj furażerki z sokolim piórem. Maszerowali czwórkami a było tych czwórek 8–10.Przez następne lata wiele razy oglądałam pochód Sokołów. Było ich więcej, a wśród nichwidywałam brata Józefa i Franciszka Muchę”.W tych latach w Polsce przystąpiono do organizacji skautingu. W prawach harcerskichodstąpiono jednak od założeń przyjętych przez jego twórcę Baden-Powella, nawiązując raczejdo ideologii narodowej i do rycerskich tradycji. Współzałożycielem skautingu w Dolinie w 1912roku i pierwszym drużynowym był Karol Weyman (ur. w 1893). Drużyna miała swoją izbęw gmachu „Sokoła”.Marian <strong>Stemler</strong> tak wspomina swoje przeżycia skautowskie: „Najmilszy okres mojegochłopięcego wieku to czas, w którym należałem do Skautu w 1912–1914 roku. Cały ten czasmoim drużynowym, wychowawcą, nauczycielem polskości i patriotyzmu był Karol Weyman,dla którego zachowałem na zawsze serdeczny i głęboki szacunek”.1 września 1910 raku Stasio wstąpił do seminarium nauczycielskiego we Lwowie i otrzymałmiejsce w bursie. Dopłata za bursę Stasia i za internat Mili wynosiła 20 koron miesięcznie.W poniedziałek 28 listopada urodziła się <strong>Stemler</strong>om Zofia Antonina, otwierając, jak się !okaże – po serii trzech chłopców Frania, Kazia i Miecia – serię dziewcząt.1 września 1911 roku ja poszedłem do pierwszej klasy. „Patronem” moim był Marian,uczeń klasy szóstej.„Józio – jak pisze Mila do autora w liście z 26 października 1966 roku – w latach 1910–1911 byłwe Lwowie na wyższym kursie »sztuki stosowanej«. W programie było malarstwo, rysunek, snycerstwo,geometria wykreślna i historia sztuki. Publiczny egzamin zdawał w listopadzie 911 rokuw gmachu seminarium, przy ul. Sakramentek. To był popis tak absolutny, że moja nauczycielkamuzyki Joanna Loeblowa, która była protokolantką na tym egzaminie, wspominała o nim ażdo I wojny światowej i pewnie dlatego nie dawała mi dwój z gry na skrzypcach. Ja byłam dumnasiedząc na tym egzaminie jako zaproszony gość (uczennica I roku Seminarium), ale żal mi byłotego drugiego pana, który zdawał z Józiem, a którego przy nim ani widać nie było”.Rok później Józio zdał egzamin na nauczyciela szkół wydziałowych. Wspomina po latach teprzeżycia w liście do Mili: „Przyszłaś na ten mój egzamin. Siedziałaś w ostatniej ławce. Byłaśśliczną dziewczyną! Ale nie byłaś do końca. Nie słyszałaś jak rektor Politechniki Lwowskiej,Placyd Dziwiński, pięknie do mnie przemówił….W roku 1912, kiedy małżeństwo Karoliny i Henryka szczęśliwie osiągnęło 25-lecie(1887–1912), dnia 19 marca przyszła na świat Janina Józefa, dwunaste dziecko. Wszyscy za nią !przepadali, nawet surowy zwykle Henryk. Józiowi szczególnie przypadła do serca; ciąglewłaziła mu na kolana i słuchała śpiewanych dla niej kupletów.Stan rodziny Henryka i Karoliny z chwilą urodzenia się Janki przedstawiał się następująco:dwoje pracujących i łożących na utrzymanie – Józio i Mania, dwoje w szkołach we Lwowie –33


34 Dom rodzinnyMila i Stasio, troje w szkole ludowej – Marian, Wisia, Franio, czworo w domu – Kazio, Miecio,Zosia, Janka. Głowa pękała od codziennych kłopotów jak wyżywić tak liczną rodzinę. Naszczęście Karolina miała radosne usposobienie i mocno wierzyła w maksymę „Bóg dał dzieci,da na dzieci”. Inaczej przeżywał swoje troski Henryk. Był zawsze zamyślony.Podstawą wyżywienia rodziny było mleko od własnej krowy. W okresie „zapuszczenia” kupowanona Obliskach pięć litrów. Pamiętam zimowe wędrówki z Wisią po mleko, owe trzy kilometrypolną i leśną drogą. Bańka ciężka, w ręce zimno, bo niby-rękawiczki (przeważnie starepończochy zakładane na ręce) nie grzały przy uchwycie naczynia. Ale najgorzej mroziłow twarz… A więc na śniadanie mleko z mamałygą (z kaszą z kukurydzy), do szkoływspaniały chleb własnego wypieku z masłem, smalcem lub z powidłami jesienią usmażonymiw sadzie; obiad: zawiesista zupa kartoflana lub grzybowa, fasolowa, grochowa, rosół, krupnikz chlebem, porcja kartofli z kapustą własnego kiszenia i – niestety nie zawsze – kawałekmięsa wieprzowego z własnego uboju zimowego lub kupowanej wołowiny; często pierogiz serem, pierogi „dębowe” lub mantuł ∗ ; kolacja: odgrzewane ziemniaki z kapustą lub ziemniakiz zsiadłym mlekiem. Nie cieszyła się powodzeniem w naszym domu marchew; brukiewgotowano tylko dla krowy.Jak ubrać taką gromadę dzieci? Dziewczętom szyła (częściej przerabiała) Karolina, późniejMania. Chłopcom szyto w domu, a starszym ubrania kupowano w najtańszych sklepach lubzamawiano u najtańszego krawca na końcu Broczkowa. Młodsi przejmowali odzież i obuwie postarszych.W czerwcu 1912 roku Marian ukończył 6-klasową Szkołę Ludową, którą tak po latachwspomina: „Nauczycielką w I klasie była Łysiówna, która mnie uderzyła po twarzy. W IIklasie już był język ruski – uczył Melnyczuk, w III-ciej dochodził niemiecki, w dalszychklasach historia i geografia, a oprócz tego rysunek i kaligrafia i tego uczył nasz brat Józef.Dyrektor Heilman uczył historii i geografii i słynął z tego, że ciągnął za włosy. Makuszko (językruski w starszych klasach) był twardy i wymagający. Parylle (język niemiecki) przychodził nalekcje zawsze z trzciną; wszyscy zresztą nauczyciele uważali trzcinę za swoje berło. Prócztych uczyli w szkole: Hawrot, Stachowicz, Ziziewicz, którego bardzo lubiłem, bo był miłym,dobrym i sprawiedliwym wychowawcą. Szkołę wspominam bez wzruszeń, choć późniejzrozumiałem jak mi była potrzebna. Poza szkołą mozolna praca w domu, ten nieszczęsnywózek ręczny, który ciągnąłem ze starszym lub młodszym rodzeństwem po polach i drogachOblisk i Broczkowa po paszę dla krowy. Uderzenia dyszla, zdaje mi się, do dziś czuję nabiodrach”. Nasz najdroższy brat Marian zapomniał jeszcze dodać nieco o sobie z tych czasów:czy był łatwym, czy trudnym uczniem?Wózek, ciągany przez Miecia w kilka lat później, pozostawił w jego pamięci inne wrażenia:„Po trawę dla krowy jeździliśmy na Obliski. Przeważnie było nas trzech. Po przyjeździe napole (dzierżawione u krewnych Henryka – F.S.) jeden z nas (obowiązywała kolejność) biegł»świńskim« truchcikiem w odwiedziny do babci Marszałkowej, mieszkającej w Nowosielicy.W tym czasie pozostali kosili, grabili i ładowali trawę na wózek…”.Wózek ręczny do wożenia w lecie trawy, a w zimie plew dla krów przechodził ze starszej generacjina młodszą. Odziedziczyliśmy go i my: Franek, Kazik i ja. „Jesienią i wiosną trzeba byłojeździć na Broczków po plewy. Nie ganiliśmy sobie tego. Zawsze coś nowego się widziało,lub coś się zdarzyło. Mama zawsze nas dobrze zaopatrywała w okrycia, a często i w coś do kieszeni…”.„Najczęściej wyglądało to tak: w stodole u gospodarza na klepisku wsypywałosię do worka plewy (oby nie jęczmienne bo kłuły), które trzeba było mocno ubijać. Moi braciawsadzali mnie do wora i kazali deptać, a sami wór podciągali. Tym sposobem nie kaleczyliśmysobie rąk, a paszy mieliśmy więcej. Wypchane worki układaliśmy na wózek tak, aby było siedzeniez przodu dla kierującego dyszlem nogami i z tyłu dla popychającego. Na dół w kierunkumiasta urządzaliśmy dzikie jazdy. Bywało i tak, że wózek nas pchał i to wprost do rowu. Workibyły lekkie, zbieraliśmy je szybko i zabawa szła od nowa. W domu byliśmy grzeczni i święci”.∗Tarte kartofle zapiekane w brytfannie.


WojnaDzień powszechnej mobilizacji 1 sierpnia 1914 roku w Dolinie zapisany w pamięci Wisi:„Akuratnie ukończyłam piątą klasę i były upalne wakacje. Nasz piękny sad bardzo obrodził.Był koniec lipca i piątek. Mama posłała mnie do miasta po zakupy. Miała piec chleb więckoniecznie miałam nie zapomnieć o drożdżach. Gdy przyszłam na rynek, zauważyłam wielkieporuszenie wśród Żydów i jakby oczekiwanie na jakieś straszne wydarzenie. Byłam właśniekoło sklepu Bazarkiewicza, gdy nadbiegł Gotesmann krzycząc »ogólna mobilizacja«. Zrobiłsię straszny krzyk. Najwięcej krzyczeli Fiszerzy. Olbrzymie ilości Żydów zaczęły zawodzići krzyczeć. Przerażona wróciłam biegiem do domu. Gdy Mama dowiedziała się ode mnieo mobilizacji zaczęła bardzo płakać i wołać »Józio pójdzie na wojnę«. Za chwilę nadszedłbardzo wzburzony brat Józef, a za nim Marian z czerwonym afiszem w ręku powiadamiającym,że wszyscy mężczyźni przynależni do wojska austriackiego w ciągu 24 godzin mają się zgłosićw swoich oddziałach. Nasz Józio, szeregowy z cenzusem, był żołnierzem 9 pułku piechotyw Stryju i tam następnego dnia wyjechał. Tłumy ludzi szły w stronę dworca, kobiety płakały,a mężczyźni w milczeniu nieśli swoje kuferki. Gdy Józio ze swoją walizką, pożegnawszysię z Mamą, wyszedł z podwórza na ulicę, Mama upadła na kolana i głośno się modliła.Z następnych dni zostało mi w pamięci wspomnienie jakiejś martwej ciszy w domu. Mamaszyła, nie śpiewając, Mila ciągle czytała; nawet małe dzieci były jakieś ciche”.W całej Galicji, po ogłoszeniu mobilizacji, rozpoczęła się ucieczka zamożniejszych obywateliw głąb Austrii i do Szwajcarii. Z <strong>Doliny</strong> wyjechał ks. dziekan Hipolit Zaremba, niektórzyurzędnicy Starostwa i bogatsi Żydzi. Dał się odczuć niepokój na rynku, znikał bilon, a banknotóww sklepach nie chciano przyjmować.W tej sytuacji burmistrz <strong>Doliny</strong> dr med. Stanisław Kotłowski zagroził dymisją. Skończyłosię na reorganizacji Magistratu: asesorami zostali Piotr Macewicz, Bercio Weinreb (kolegaszkolny Karoliny) i Henryk <strong>Stemler</strong>.Cała nasza rodzina martwiła się losami Józia, aż wreszcie przyszła kartka od siostrzenicyojca, Kasi Regnerównej z Żurawna, że Józio leży w ich domu chory na dyzenterię, a ona gopielęgnuje.Któregoś dnia wpadł do domu podniecony 16-letni Stasio, uczeń II klasy seminariumnauczycielskiego i zakomunikował, że dolińska Strzelecka Drużyna wysyła ochotników doorganizujących się we Lwowie Legionów Polskich i on wyrusza z nimi na wojnę. Nie pomogłyperswazje i płacz Karoliny i Katarzyny, pośpiesznie zapakował plecak i poszedł na zbiórkę.Odprowadzali go Mila i Marian. Po powrocie opowiedzieli, że ochotników było sześciu,a wśród nich dwaj bracia Gorzkiewicze, Józef Wróbel, Chałacki i Stasio. Mila dała Stasiowi 20centów, które miała przy sobie.Henryk miał głowę zaprzątniętą sprawą zaopatrzenia sklepu Kółka Rolniczego w artykułyspożywcze. Szczególnie dawał się we znaki brak cukru. Zorganizowano więc wyprawęfurmankami do cukrowni w Chodorowie. Na tę niebezpieczną podróż zdecydowali się koloniściz Broczkowa i Oblisk. Po pięciu dniach wrócili bocznymi drogami z 16 wozami cukru. Henryktę podróż odchorował.Narastały kłopoty z wyżywieniem dzieci. Szczęśliwie Henryk zdołał kupić w hurtowniBugsganga trzy worki mąki.21 sierpnia całą Galicją obiegła wiadomość, że armia rosyjska generała Brusiłowa przekroczyłaZbrucz. Dolinę ogarnęła panika, szczególnie Żydzi uciekali przed kozackim po-


36 Wojnagromem. Zdarzały się też wędrówki rodzin żydowskich do znajomych Polaków tylkona przenocowanie. W domu <strong>Stemler</strong>ów ukrywała się kilkakrotnie fryzjerska rodzinaSternbergów. Zniknęła reszta towarów z półek sklepowych. 3 września Rosjanie zajęliLwów.Ówczesną atmosferę w domu <strong>Stemler</strong>ów tak wspominała Mila: „W nocy z niedzieli naponiedziałek, tj. 6 na 7-go września 1914, Józio różnymi drogami dostał się do domu. W stodolei na podwórzu spali pokotem rezerwiści jakiegoś pułku z Kołomyi. Ja leżałam w kuchni nałóżku z zapaleniem oskrzeli, ogień palił mi gardło, a nie miałam żadnego lekarstwa. W pokojukwaterował jakiś węgierski pułkownik, z którym konferował nasz Tato na temat, czy my obiez Mamą mamy robić to, co radzą niektórzy, to znaczy uciekać przed Moskalami na Węgry wrazz cofającymi się wojskami austriackimi? Z chwilą, gdy zjawił się Józio, sytuacja zasadniczo sięzmieniła; chodziło teraz o niego, a nie tylko o nas, znalazł się bowiem w położeniu dezerteraz armii austriackiej. Rodzice uradzili, że pójdziemy na Turzę Małą do Wasyłychy. Straszniebyłam chora, ale jakoś wydrapałam się na Kulę, chrypiąc i kaszląc. We wtorek 8 wrześniaw święto Matki Boskiej, przyszedł do nas Tato z Wisią i Franiem i opowiedział o swoimpierwszym spotkaniu z Kozakami i co się działo w Dolinie tej niedzieli rano po wejściuMoskali: rozbijanie sklepów, rabunek i rozdawanie towarów”.Istotnie pierwsze dni okupacji rosyjskiej były dość tragiczne. Kozacy dopuszczali sięgwałtów i rabunku. Zarąbano szablami właściciela zakładu ślusarskiego Kilarskiego, którystanął w obronie kobiety, Kasi Szczechluk. Henrykowi również groziła śmierć od kozackiejszabli, kiedy bronił mienia wieśniaczki, której zabierano na targu nabiał.Którejś nocy zbudziła całą rodzinę woźna Kółka Rolniczego Indrakowa, bo „Kozacy rozbilimagazyn sklepowy, wytoczyli beczki z winem i piją …”. Henryk pobiegł ratować mienie, aleledwo uszedł stamtąd z życiem.Tymczasem ofensywa rosyjska rozwijała się. 11 września szef sztabu zarządził odwrótarmii austriackiej za San, zaś dowództwo rosyjskie rzuciło trzy dywizje Kozaków wspieraneprzez piechotę do ataku na przełęcze karpackie, w tym na przełęcz wyszkowską w powieciedolińskim. Dolina znosiła przemarsze wojsk rosyjskich na Wyszków i obserwowała kolumnyjeńców austriackich prowadzonych do Rosji.Po zajęciu Galicji Wschodniej, przyłączono ją do państwa rosyjskiego. Wprowadzonorosyjską administrację. Wojenny gubernator Galicji, hrabia Bobriński, rozporządzeniem z dnia25 września 1914 roku nakazał zamknięcie „wszystkich istniejących w Galicji zakładówszkolnych, internatów i kursów”. Uniwersytet i Politechnika we Lwowie, szkoły średniei ludowe przerwały zajęcia, a stowarzyszenia i organizacje kulturalno-społeczne wstrzymałyswoją działalność; rozpoczęła się rusyfikacja. Jednym z jej przejawów były próby skłanianiagrekokatolików do przechodzenia na prawosławie. Wprowadzono rosyjską walutę.Na Turzy rodzeństwo <strong>Stemler</strong>ów przebywało około dwóch tygodni. Któregoś dnia zjawiłasię nauczycielka Szkoły Ludowej w Dolinie Stefania Żołyńska i po jej rozmowie z Józiemzdecydowano się na powrót. W dzień Józio przebywał w domu, nocował zaś u dalszego sąsiadaLeśkiewicza. Któregoś dnia wtargnęli do domu <strong>Stemler</strong>ów uzbrojeni żołnierze rosyjscy. Otworzyłim Józio i wprowadził do swego pokoju. W pewnym momencie zaczęli się przekrzykiwać:„ty austriacki oficer, ty szpion…” i wywlekli go na podwórze. Wybiegły z kuchni Karolinai Katarzyna, zasłaniały sobą Józia, wołały „to mój syn, nauczyciel, nie strzelajcie…”. Postawamatki pomogła, dowódca zwrócił się do Józia „idi damoj”. Jak pisze Wisia wszystkiemu winnebyły sportowe buty Józia, które żołnierze zauważyli w pokoju. Czyżby tylko buty? Kto mógłspowodować najście, do dziś nie wiadomo.W tym czasie Henryk poznał w sklepie Kółka Rolniczego oficera rosyjskiego pochodzącegoz Estonii. Przychodził tam dla rozrywki, aby porozmawiać w języku niemieckim. Ta znajomośćmiała być wkrótce bardzo przydatna.Któregoś listopadowego dnia przyszli do domu <strong>Stemler</strong>ów żołnierze, by zabrać Józia.Zalękniona Karolina wysłała ich z Marianem do sklepu. Henryk wkrótce odszukał synaw mieście i zgłosił się z nim w Sztabie. Okazało się, że Józio będzie sądzony jako austriacki


szpieg. Wezwani zostali liczni, raczej przygodni świadkowie mający stwierdzić jego tożsamośći rolę w Dolinie.W przerwie rozprawy, w przedpokoju, znalazł się oficer Estończyk. Był zdumiony, żechodzi o syna Henryka, z którym zawarł miłą znajomość i chyba użył swego wpływu nawynik postępowania. Skończyło się na złożeniu gwarancji za Józia przez trzech obywatelimiasta: lekarza – doktora Krausa, inżyniera Michałowskiego i Mazurkiewicza. Józef musiał sięmeldować w sztabie co kilka dni. W przekonaniu Józia wydał go doliński Żyd Gartbenberg.Na początku grudnia zaczęły się w domu <strong>Stemler</strong>ów jakieś szeptanki i narady, a któregośdnia Henryk niespodziewanie wyjechał do Lwowa. Pociągi zasadniczo były tylko dla wojska,trzeba więc było przemycać się w wagonach towarowych, korzystając z wyrozumiałościkolejarzy. Po trzech dniach wrócił z zapomogą dla nauczycieli od biskupa Bilczewskiego.Rozdzielał ją komisyjnie Leon Heilman. Wyprawę powtórzył w następnych tygodniach. Istniejedomniemanie, że w czasie tych wyjazdów Henryk był łącznikiem Józia z jego kolegami weLwowie.Jak podaje Mila, „pośredniczką pomiędzy Józiem a lwowskimi kolegami, była równieżStefania Żołyńska. Do niej przyjechał wiosną 1915 roku jakiś bratanek i przywiózł dla Józiawezwanie – zaproszenie. Zrobił się nagle w domu ruch, jakiś niepokój, szepty, rozmowy Józiaz Ojcem. Zapadła decyzja, że Józio wyjeżdża do Lwowa”. I tak się stało. Wkrótce nadeszławiadomość, że Józio z grupą lwowskich Polaków wyjechał na wschód; mówiono, że zostaliaresztowani przez Rosjan.I w ten sposób wystartował z rodzinnego gniazda najstarszy syn Henryka i Karoliny i tona zawsze. Powracać będzie do <strong>Doliny</strong>, lecz już tylko z miłości do rodziców i rodzeństwa,z tęsknoty do rodzinnych stron, dla odpoczynku po trudach codziennej pracy. Ale myślamii we snach będzie w Dolinie chyba codziennie do końca swojego niełatwego żywota.Życie w mieście coraz bardziej kulało. W sklepach pustki. Tylko w Kółku Rolniczym podejmowanoróżne próby ratowania ludzi od głodu. Henryk zorganizował w magazynie sklepowymwymianę płodów rolnych, zdobywał ziemniaki dla miejscowej inteligencji. Ruchliwymhandlarzom bydła udawało się od czasu do czasu kupić jakąś sztukę i wtedy otwieranona kilka godzin jatki dla rozsprzedaży mięsa, ale dotarcie do lady w tłoku nie było łatwe;kolejek nie znano, sukcesem cieszył się tylko silniejszy. Ruchliwy Marian biegał do miastai na targowisko, po zakupy i po nowinki.Któregoś dnia wczesną wiosną wpadł nagle do domu Henryk z wiadomością, że Marianazłapali żołnierze na roboty. Miał piętnasty rok i był dobrze zbudowany, włączono go więc dodorosłych i wywieziono z miasta. Na szczęście miał na sobie dobry kożuch, czapę i mocnebuty ojca.Mimo wojny i zmartwień, w domu <strong>Stemler</strong>ów przygotowywano się do świąt Wielkiej Nocy.Zabito wyhodowanego wieprza, pieczono chleb i nawet babki, ale działo się to wszystkow smutku, bo los trzech synów nie był znany.W Wielką Sobotę, gdy święcone było już przygotowane zjawił się nagle, ubłocony, brudnyMarian. Był mizerny, ale zadowolony, bo „uciekł Moskalom”.Karolina nie dała mu wejść do mieszkania. W stodole rozebrała, wyszorowała w gorącejwodzie, bieliznę spaliła, bo się „ruszała”. Kożucha swego z zielonym pokryciem długo niemógł nosić. Jak opowiedział, zamknięto go razem z innymi w areszcie miejskim. Następnegodnia wywieziono przez Stryj do Synowódzka, gdzie przez tydzień kopał rowy strzeleckie. Pootrzymaniu zapłaty w wysokości 7 rubli, uciekł z kolegą przez góry do domu. Powrót trwałdwa dni.Od 20 kwietnia dały się zauważyć w Dolinie ruchy wojsk rosyjskich. W kierunku frontustryjskiego przez Obliski i Broczków leżące na szlaku przemarszu szła piechota i artyleria.Obserwowano ruch lotnictwa; zauważono transporty pontonów. Wszystko to robiło wrażenieprzygotowania do ofensywy rosyjskiej.Tymczasem 2 maja o świcie nastąpił atak państw centralnych pod Gorlicami. Pięciodniowabitwa przyniosła klęskę armii rosyjskiej. Równocześnie 6 maja armia austriacka Lisingera37


Na starym cmentarzusą resztki grobuPiotra Macewicza –prawdopodobnie właśnietego38 Wojnarozpoczęła atak w okolicach Stryja. I znów Dolina stała się terenem przerzutów ogromnych siłrosyjskich na północ. Dzielnice miasta Obliski i Broczków były zapełnione wojskiem i sprzętemwojennym. Szło sporo konnicy.Wtedy to niespodziewanie wszedł do domu <strong>Stemler</strong>ów esauł (oficer w randze równejrotmistrzowi) orenburskich kozaków w pięknym stroju i oświadczył, że musi się solidniewyspać, a rano opuści kwaterę. Wyglądał dostojnie, zachowywał się kulturalnie; więc Henryki Karolina godnie go przyjęli. Tylko Marianowi nie podobało się, że zarówno dieńszczyk(ordynans) jak i luzak co chwila kłaniali się w pas swemu panu. Sprawę wyjaśnił mu dieńszczyk:„on jest bohaterem i ma więcej wołów niż ty włosów na głowie.,.”.Rano esauł odmówił modlitwę przed doraźnie ustawioną w rogu pokoju ikoną i odjeżdżającpowiedział: „my odbieżajem, Germańcy naciskają, tu wam będzie niebezpiecznie…”.Tak serdecznie się żegnał, że – jak pisze Marian – „zapomniał zabrać karabin. Mama kazałami zanieść, ale gdy byłem w drodze do rynku zobaczyłem galopem wracającego Kozaka. Wziąłkarabin i serdecznie podziękował. <strong>Ludzie</strong> dziwili się, widząc mnie biegnącego z karabinem…”.W opinii 12-letniej Wisi, Kozacy byli przychylniejsi ludności polskiej niż sołdaci, od którychemanowała nienawiść. Trzyletnia Janka zapamiętała z tych czasów kilka innych obrazów.„Jeden – to psia buda przy oborze i rząd pik kozackich opartych o dach budynku; drugi– Franek uspakaja psa, który rzuca się na żołnierzy, ale i tak dostaje nahajem po plecach;trzeci – dużo żołnierzy na polu sąsiadów przy ognisku, a przy nich dużo dzieci. Dostałamślicznie rzeźbioną łyżkę, kawałek chleba i słoniny paprykowanej, za co otrzymałam od mamylanie. Później dowiedziałam się, że od żołnierzy nie wolno niczego przyjmować i nie wolnodawać się pocałować. Żołnierze byli bardzo spokojni i bardzo hołubili dzieci; każde dzieckoobdarowywali. Pamiętam, że byli starzy i wąsaci, tęskniący widocznie do swoich dzieci. Późniejkiedy jeszcze chcieli mnie całować podawałam rękę. Całowali i zaśmiewali się, a ja z nimi…Łyżka przetrwała do 1939 roku jako »łyżka Janki«”.12 maja Austriacy użyli lotnictwa. Sześć samolotów zrzuciło bomby na stację kolejową i namiasto, na szczęście bez strat w ludziach.Wobec niepowodzeń na odcinku Stryja, Rosjanie przystąpili 12 maja do przygotowywanianowej linii obronnej na pobrzeżach <strong>Doliny</strong>: Zapust – Babijowa Góra – Zamczyska – Oblisk –Broczków. Kopano pośpiesznie rowy, wysadzano mosty. 14 maja patrole austriackie dotarły doOblisk, lecz zostały krwawo odparte, po czym front jakby się ustabilizował. Rozpoczęła siębitwa o Dolinę. Dochodziło do niezliczonej ilości ataków artyleryjskich, do wielu wypadówpiechoty i walk na bagnety. Drogami prowadzono z gór jeńców i legionistów, wśród których<strong>Stemler</strong>owie bezskutecznie wypatrywali Stasia.W Henryku odezwał się instynkt artylerzysty. Urządził dla rodziny schron pod budynkiemkomory, zabezpieczył zachodnią ścianę obory warstwą kamieni i – ku zmartwieniu Karoliny –siadywał pod rozłożystą gruszą „dulą” i obliczał celność ognia armatniego.Któregoś ranka artyleria austriacka kładła ogień wzdłuż potoku przepływającego odZamczysk wzdłuż ogrodu <strong>Stemler</strong>ów do Siwki. Jeden z pocisków eksplodował w pobliżudomu, odłamki wybiły szyby i podziurawiły dachy budynków. Powstała panika wśród dzieci.Tylko Miecio nie obudził się, choć spał tuż przy oknie. Inny pocisk wpadł do izby mieszkalnejsąsiada Nikołki, lecz na szczęście nie wybuchł.W tych ciężkich dniach odważnie zachowywała się Karolina. W przerwach pomiędzyatakami artylerii gospodarowała w kuchni i w oborze, jakby nic niezwykłego się nie działo.Gotowała posiłki dla dzieci i strawę dla krowy. Odważnie zachowywała się również Katarzyna.Regularnie o świcie wychodziła z sierpem do ogrodu, na miedzę, nad potok po trawę dlakrowy – żywicielki.Trzy tygodnie trwały walki o Dolinę. W pierwszych dniach czerwca Rosjanie rozpoczęliodwrót.3 czerwca około godziny 10-tej wieczorem, przybiegła do <strong>Stemler</strong>ów gospodyni PiotraMacewicza, nazywana „hożą Kasią”, wołając, że Macewicz umiera i pilnie wzywa do siebieHenryka. Jak później ojciec opowiadał, Macewicz przeprosił go za wszystkie posądzenia


i oświadczył, że bardziej szlachetnego człowieka nie spotkał w życiu, a następnie w obecnościświadków zeznał testament. Połowę majątku zapisał cerkwi, połowę żonie z prośbą o możliwierychłe sprowadzenie jej z Ameryki. Wykonawcami testamentu zostali: działacz parafiigreckokatolickiej Stefan Kardasz i Henryk <strong>Stemler</strong>. Pośpiech w załatwianiu sprawy spadkuwyjaśnił: „nadchodzą ci, którym ja się nie podobam…”. Piotr Macewicz potwierdził w tensposób, że był moskalofilem, a takich Austriacy wieszali. Następnego dnia już nie żył. Chodziłafama, że się otruł.O świcie 4 czerwca Henryk zbudził całą rodzinę, aby obserwowaćwkraczanie wojsk austriackich do miasta. Ujrzeliśmy pierwszychżołnierzy z karabinami gotowymi do strzału, schodzących zestoków Kuli i Kałyniówki; całe grupy schodziły również drogąod Zamczysk przez Horysze. Turkot ciężkich wozów dochodzącyz miasta wyciągnął Mariana z domu. Po chwili wrócił z wiadomością,że na rynku pełno wojska austriackiego.Zaraz po śniadaniu, a był to dzień Bożego Ciała, gromadka dzieciz Marianem i Wisią wyprawiła się na Zamczyska na zwiedzanieokopów. Zobaczyłem tam dużo żołnierzy zabitych. Oddzielnieleżały plecaki (zdjęte przez żołnierzy przed atakiem na bagnety).<strong>Ludzie</strong> wyciągali z plecaków różne rzeczy, zdejmowali zabitymżołnierzom buty… Marian wziął karabin. Ja nie chciałem być gorszyi też wziąłem. Gdy wracałem do domu Jan Dobrzański ze śmiechemzwrócił mi uwagę: „Franiu, przecież ten karabin jest bez Verschlussa”(bez zamka). „Nic nie szkodzi”, odpowiedziałem i poszedłem dalej. Tak to się znałem w 10--tym roku życia na broni. Jadwiga wspomina, że chciałem jeszcze wziąć granat, ale takkrzyknęła, że zaniechałem.Straty ludzkie w bitwie o Dolinę były po obu stronach duże. Zaświadczyły o tym ogromnecmentarze na Zamczyskach, na Podliwczu, na Broczkowie i na cmentarzu katolickim obokkościoła. Na tym ostatnim i na Podliwczu pochowano dość dużo legionistów zmarłychw szpitalach polowych.Zginęła również duża ilość osób cywilnych, w tym na Obliskach powinowata HenrykaLeopoldowa Regnerowa, z synem. Uległo zniszczeniu ponad sto gospodarstw i to nie tylkow wyniku działań artyleryjskich, bowiem od tzw. przełomu gorlickiego Rosjanie zaczęlistosować taktykę „spalonej ziemi”, która polegała na niszczeniu wszelkiego dobytku, abynieprzyjacielowi zostawić po sobie pustynię.W konsekwencji długotrwałej bitwy pojawiły się w Dolinie choroby wśród ludzi i zwierząt.Zawleczona do miasta cholera zbierała swoje żniwo. Były domy zupełnie wymarłe na tęstraszną chorobę. Lekarze byli bezradni z braku leków i środków sanitarnych. Jeździły wozypobielone wapnem. My, dzieci, nosiłyśmy na szyi dziwne „różańce” zrobione z ząbkówczosnku. Brama domu oblana była karbolem.Zmarłych chowano na polach dalekiej Odenicy. Miejsce to nazwano później „cmentarzemcholerycznym”. Szerzyła się też wścieklizna. Ofiarą jej padła 13-letnia Wisia, która tak polatach opisuje swoje przeżycie: „…<strong>Ludzie</strong> ostrzegali, że po okolicy włóczy się dużo wściekłychpsów, bo wsie w czasie bitwy spalono, a opuszczone psy żywiły się trupami. W czerwcupogryzł mnie wściekły pies leśniczego na Turzy Małej, kiedy wybrałam się z Kaziem po miód.Z innymi dwiema pogryzionymi dziewczynkami i z leśniczyną wyjechałam do Zakładu drBujwida w Krakowie na szczepienia. Przez 28 dni, dwa razy dziennie, szczepiła nas córka drBujwida. Mieszkałyśmy w szpitalu, ale wolno nam było chodzić po mieście, w którym trudnobyło coś kupić. Bardzo głodowałam.Mama widocznie przeczuwała nieszczęście, bo początkowo nie chciała mi pozwolić na tęwyprawę na Turzę, a później, gdy już byłam na Kuli, wołała mnie z powrotem. W ogóle Mamaczęsto wyczuwała naprzód bieg różnych spraw. Umiała też wydedukować wiele rzeczy, toteżOjciec nasz bardzo ufał jej radom”.39


!w księdze zapowiedzijest data 26.X.191540 WojnaWe wrześniu uruchomiono naukę w szkole ludowej, ale dzieci musiały chodzić aż na Odenicę(3 km), bo w budynku szkolnym był szpital wojskowy. Wisia wstąpiła do VI klasy, Kazio do I--szej, a ja do III-ej. Ukraińcy założyli własną szkołę. W połowie września wyjechała do LwowaMila, aby szukać możliwości ukończenia seminarium nauczycielskiego. Szczęśliwie zostałazakwalifikowana na skrócony kurs maturalny i po kilku tygodniach przygotowywania się doegzaminu w mieszkaniu pani Nowakowej, 15 października uzyskała świadectwo maturalnez jedną trójką – z gry na skrzypcach.Dnia 20 września 1915 roku urodziła się <strong>Stemler</strong>om córka Helena Stanisława.Jesienią tego ciężkiego roku ja i dwaj moi bracia przeżyliśmy dość dramatyczną przygodę.Wobec braku w domu opału wybraliśmy się pewnego dnia z Kaziem i Mieciem na wskazanewcześniej przez Wisię miejsce w lesie Lipowa, po drzazgi. Po napełnieniu worków i pozjedzeniu przyniesionych z domu jabłek, ruszyliśmy w powrotną drogę dźwigając pełne worki.Droga prowadziła przez gęsty las leszczynowy, który – tym razem – jakoś nie chciał nam sięskończyć. Błądząc ścieżkami po ogromnych obszarach leszczyny, marzyliśmy tylko o jednym:aby wyjść wreszcie z lasu. Ulegając złudzeniom, że widziane coraz nowe prześwity leśne tokoniec lasu, natrafialiśmy wciąż tylko na nowe ścieżki. I tak szliśmy bez końca w nieznane,szukając wyjścia z matni. Na domiar złego spotkała nas burza gradowa, a kiedy ukryliśmy siępod dużym krzakiem leszczyny, dostrzegliśmy tam żmiję, co nas przeraziło. Miecio zacząłpłakać.Po burzy, przemoknięci do nitki, rozpoczęliśmy wędrówkę od nowa. Po kilku godzinach, jużzrozpaczony, dostrzegłem w dole, z dużej odległości wysokie kominy Salin. To nas uspokoiło.W przekonaniu, że diabeł się wdał w naszą sprawę, szliśmy niewolniczo na kierunek kominównakładając świadomie wiele kilometrów drogi.W domu, jak się okazało, zapanował lęk o dzieci, zwłaszcza że po bitwie było w lasach i napolach dużo niewypałów. Rodzice, każde z osobna, udali się w kierunku Lipowej, rozpytującludzi o nas i prosząc o pomoc w odszukaniu synów. Wisia, która wróciła ze szkoły, pobiegłado lasu na znane sobie miejsce, ale braci nie spotkała. Dopiero w domu, zapłakana, pierwszanas dostrzegła schodzących od strony południowej, zamiast od zachodu.A my rzuciwszy na podwórzu worki z drzazgami, usiedliśmy na nich i nareszcie odetchnęli.Pierwsze słowa realisty Henryka były: „A czemu nie porzuciliście tych worków”, na co do dziśnie umiem odpowiedzieć. Kiedy mama zmieniała nam mokre koszule były na nich ślady krwiod otarcia drzazgami.Nadeszła deszczowa, zimna jesień. Panował niedostatek w Galicji i w naszym mieście, alenajbardziej chyba dawał się we znaki brak opału. Henrykowi wprawdzie udało się kupić zeskładu na Podliwczu (5 km) dwa sągi drzewa bukowego, ale nie było go czym zwieźć, bokonie gospodarzy były na wojnie lub zginęły w czasie bitwy o miasto. Wysłał więc ojciecnas: Wisię. Kazia i mnie – do znajomego gospodarza na dalekie Zagórze, który miał woły.Jakoś udało nam się go namówić do przewozu drzewa, ale droga była daleka, było zimno,woły ciągnęły bardzo powoli, tak że podczas konwoju opadaliśmy z sił. Posłuchaliśmy więcgospodarza i poszliśmy na skróty do domu, zwłaszcza, że ściemniało się. Na cmentarzu, przezktóry prowadziła ścieżka, zauważyliśmy w ciemności migające światła. Zdrętwieliśmy. I wtedyWisia uświadomiła sobie, że to był Dzień Zaduszny. Kiedy dotarła do domu wołowa furmankaz drzewem, byliśmy dumni z naszego wyczynu.Któregoś dnia nadeszła kartka od Stasia. Jak wynikało z daty stempla pocztowego, napisanazostała jeszcze przed zajęciem przez Rosjan Galicji. Donosił rodzicom, że nie jest w Legionach.Później się to wyjaśniło. Józio przed wyjazdem do Rosji, wiosną 1915 roku, poszukiwał gowe Lwowie i wtedy ustalił, że zaraz po wstąpieniu do Legionów zasłabł na placu ćwiczeńi znalazł się w szpitalu, skąd został wywieziony do jednego z krajów ówczesnej Austrii.Konsekwencje trwającej wojny dawały się we znaki ludności, szczególnie w Dolinieumęczonej 9-miesięczną okupacją rosyjską i 3-tygodniową bitwą o miasto. I tak ubogiedolińskie rolnictwo podupadło z braku siły pociągowej. Nie bez wpływu na wyżywieniemieszkańców pozostawało rozlokowanie w szkole i innych budynkach państwowych szpitali


wojennych. Trwała dalsza dewaluacja korony. Wprowadzono reglamentację sprzedaży mąki,cukru i kasz. Kartki żywnościowe wydawano w pięciu dzielnicach miasta, przy ogromnymtłoku zarówno dla uzyskania kartki, jak i dla jej realizacji. Słusznie mawiano: „kartkę nacukier mam, ale cukru nie mam…”. W dzielnicy Zagórze przykrą robotę rozdzielnictwa kartekwykonywał co niedzielę Henryk. Wielokrotnie zabierał mnie ze sobą.Henryk i Karolina czynili ogromne wysiłki, aby możliwie najlepiej żywić dzieci. Choć nadaluprawiano (mimo trudności, bo w stajniach nie było koni, chyba że stare i wyniszczone), naroli kolonistów kartofle, kapustę i brukiew, to jednak w domu odczuwano brak niektórychartykułów żywnościowych, szczególnie mięsa, a gdy zachodziła możliwość ich nabycia, niezawsze starczało na to środków. Pracował bowiem na tak dużą rodzinę tylko Henryk. Mania,praktykująca krawiectwo damskie u Olgi Onyszkiewiczowej, zarabiała niewiele.W domu <strong>Stemler</strong>ów zawsze prowadzono dzieci w surowy sposób: od wczesnej wiosnydo późnej jesieni chodziły boso (z wyjątkiem do kościoła i do szkoły), latem sypiały nasianie w stodole, bawiły się we własnym ogrodzie przy nielicznych kontaktach z innymidziećmi, wyżywienie otrzymywały proste i zdrowe. Toteż rzadko chorowały. A gdy zdarzyło sięprzeziębienie dziecka; Karolina leczyła je przez nakładanie rąk. To pomagało; gorączka spadała.Przykładał ręce choremu dziecku również Henryk, czasem nacierał im skronie octem. Przyniestrawnościach u dzieci Katarzyna (w tajemnicy przed zięciem) stosowała zabieg z dziedzinyznachorstwa: rozżarzony węgiel drzewny nad głową dziecka polewała wodą, wymawiającjakieś słowa. Wodę z polewania chory musiał wypić. To pomagało pewnie dlatego, że wodazawierała cząsteczki węgla drzewnego, a węglem do dziś leczy się zaburzenia żołądkowe.Jednak ubogie wojenne odżywianie i wśród dzieci zrodziło skutki. U Wisi, Kazia, Miecia i Zosiwystąpiła silna awitaminoza i – co za tym idzie – utrata odporności organizmu. Dzieci zaczęłyzapadać na zdrowiu.Rok 1916 zwiastował na szczęście zmiany na lepsze. Po ponad dwumiesięcznym oczekiwaniu,inspektor szkolny załatwił podanie Mili i zatrudnił ją z dniem 1 stycznia jako „tymczasowąnauczycielkę” w podgórskiej wsi Wełdzirz, 16 kilometrów od domu. Jak na miejscu skomentowałanominację nauczycielka tej samej szkoły – Zofia Jastrzębiec-Sługocka – siostra Wandy Heilmanowej,żony dyrektora Szkoły w Dolinie, Mila nie mogła otrzymać posady w Dolinie, bo jejbrat Józef był „politycznie podejrzany…”. Mila śmiała się z tego. Śmiała się również w kilka tygodnipóźniej, kiedy „weszli do klasy trzej ludzie: kierownik szkoły Winnik, nauczyciel Parypaoraz tzw. czynnik społeczny – miejscowy kowal Wajda i zaczęli coś bąkać, kręcić, męcić, aż nareszciektóryś wyksztusił pytanie: „co się dzieje z bratem Józefem”… A gdy mu odpowiedziała,że został we Lwowie aresztowany przez Rosjan, Wajda palnął „a ja słyszałem, że on uciekłze Lwowa przed Austriakami i jest poszukiwany jako zdrajca”… „Dopiero – jak napisała wielelat później – w czasie przemówienia Polaka z Kijowa o nieznanym nam nazwisku, na pogrzebieJózia 12 września 1966 roku skojarzyłam sobie ten fakt ze słowami mówcy ”my ich w Kijowieserdecznie przyjęli kiedy do nas uciekli przed Austriakami…”. Wśród tych co „uciekli”byli nauczyciele z Galicji: Jan Kornecki, Tadeusz Uhma, Alojzy Góralski i Józef <strong>Stemler</strong>.Zatrudnienie Mili przyniosło ulgę w kosztach utrzymania rodziny. Jeżeli nie stać jej było naprzykładanie się do zarobków Henryka, to przynajmniej zapracowała na siebie.Wobec mobilizacji dalszych roczników do wojska, otworzyły się na Salinach miejsca pracynawet dla nieletnich. Zgłosił się również Marian. Objął pracę po Grzegorzu Ślipkiewiczu,którego podziwiał w robocie, współczując jednocześnie ogromnemu wysiłkowi tego człowieka.Pracę na Salinach Marian wspomina z ciężkim sercem: „do mnie i do mego kolegi StanisławaNeuburgera należało wrzucanie węgla do pieców oraz ich szlakowanie (odżużlanie). Były tobardzo ciężkie roboty. Po wyczyszczeniu trzech pieców, koszula była do wyżęcia. Miałem tamciężkie przeżycie: węgiel windami ręcznymi podawali jeńcy rosyjscy, a ja do nich odnosiłemsię szorstko… Pewnego dnia jeden z nich, starszy wiekiem, zapytał mnie: »Jakbyś się czułw sytuacji – niewola, głód, praca, popychanie…?«. Już nigdy na nich nie podnosiłem głosu,dzieliłem się chlebem, choć mało go miałem”.41


42 WojnaNadeszły listy od Stasia. Po opuszczeniu Lwowa, przed wkroczeniem Rosjan, dotarł ażdo Lubliany w Słowenii. Tu pracował w fabryce papierosów, chodził do szkoły i kochałsię w pięknej Mili Sokric. Gdy ukończył 18-ty rok życia w maju powołano go do 33 pułkuaustriackiej piechoty w Krakowie, gdzie w „głodnych” koszarach przeszedł przeszkolenierekruckie. Po kilku tygodniach włączono go do „marszkompanii” w Kielcach, a stamtądwysłano na front albański. I tak marzenia Stasia o Legionach życie zmieniło na żywot żołnierzaaustriackiego.Niby-stabilizacja na froncie południowym skłoniła niektórych obywateli dolińskich dopowrotu. Wrócił ks. dziekan Hipolit Zaremba i z miejsca przeniósł do Kałusza kochanegoprzez wiernych księdza Filipka. Nowy wikariusz objął jednocześnie wszystkie godnościspołeczne sprawowane dotychczas przez jego poprzednika. Wszedł również do Zarządu KółkaRolniczego.Wczesnym latem 1916 roku Henryk przeżył szok związany z intrygą zorganizowaną przeznieprzychylnych mu ludzi w Kółku Rolniczym. Dotknięty niesłusznymi zarzutami związanymiz pracą zawodową, po komisyjnym zbadaniu sprawy i wykazaniu, że pomówienie go o czynynieetyczne nie miało podstaw ani faktycznych, ani prawnych, porzucił tę pracę. Publiczneodwołanie zarzutów i przeproszenie nie zmieniło jego decyzji. Dziś lepiej to rozumiemy. Naszojciec należał do ludzi, u których „tak” było z granitu, „nie” ze stali.Po tej historii Henryk, znany w mieście z solidności i pracowitości, spotykał się z prawdziwąprzyjaźnią kupców żydowskich, szczególnie hurtownika mąki i kasz Bugsganga. Oni to skłoniliHenryka do objęcia lokalu sklepowego przy rynku dolińskim, opuszczonego przez kupcaJungermana. Sprawę popierali działacze społeczni w Magistracie…W tej nowej sytuacji, korzystając z otwartych kredytów udzielanych przez hurtownikówżydowskich, Henryk założył sklep towarów mieszanych (artykuły spożywcze, mydło, nafta,pasta do obuwia itp.). Choć handel artykułami spożywczymi był reglamentowany, co wymagałoolbrzymiej pracy przy rozważaniu małych porcji, sklep funkcjonował dość dobrze i dawałrodzinie utrzymanie. „Henryk i nas, dzieci – pisze Wisia – wciągnął do pomocy w dnierozsprzedaży przydziałów mąki, cukru i kasz. Oboje z Frankiem ważyliśmy według tabelizrobionej przez ojca”. Organizacja roboty była „taśmowa”: „odbiór pustego woreczka odkupującego, tarowanie go, wsyp, waga, inkaso należności, wręczenie kupującemu. Sprawnośćnasza działała uspokajająco na atakujących ladę sklepową ludzi, obawiających się słusznie, żenie dla wszystkich wystarczy towaru”. „Pamiętam – pisze dalej – że były dnie, w którychrozważaliśmy ogromne ilości porcji, tak, że wieczorem ze zmęczenia nie mieliśmy siły nawetdo jedzenia kolacji”. Pomagała w sklepie również Mania, gdy nie było dość roboty krawieckieju pani Onyszkiewiczówej. Asystował jej czasem przy tej pracy Marian Deblessem, studentpolitechniki we Lwowie, zatrudniony jako drogomistrz w Wydziale Drogowym Starostwaw Dolinie,To niby spokojne życie w Galicji Wschodniej 10 sierpnia 1916 roku przerwała wiadomość,że Rosjanie przełamali front pod Tłumaczem i są u wrót Stanisławowa. Z <strong>Doliny</strong> ewakuowanourzędy i pocztę, zamknięto kolej dla ludności cywilnej, gazety przestały nadchodzić. Naszczęście front stanął pod Stanisławowem, jak się okazało, na przeciąg kilku miesięcy.W kilka dni później, gdy się nieco uspokoiło, nagle Marian rzucił pracę na Salinach,bo postanowił z Michałem Pilerem i Stanisławem Neuburgerem dostać się do Legionów.„Starszy od nas Piler wyjechał, a nam 16-latkom pozostały łzy” – napisał później w swoichwspomnieniach. Musiał więc powrócić do zajęć gospodarczych w domu i to wcale nie lekkich,zwłaszcza przy ręcznym wózku, którym dowoził karmę dla krowy z odległych łąk. Ale nie nadługo, Karolina bowiem wykorzystując znajomość z Marianem Deblessemem budującym drogidla potrzeb wojny w Strutynie i w górę rzeki Mizunki do Seneczowa i Wyszkowa, umieściła goprzy tych budowach. Zawiązała się z czasem pomiędzy obydwoma Marianami prawdziwaprzyjaźń. Przeżyli w Karpatach wiele ciekawych i niebezpiecznych przygód. Przyjaźń dotrwałado końca ich życia.


Pod koniec wakacji, które Mila spędziła w domu, rozważano co zrobić z Wisią, absolwentkąszkoły ludowej: nie było komu przygotować jej do egzaminu w Szkole Wydziałowej we Lwowie.Uprawniona do takiej nauki nauczycielka Tulisówna chorowała, a druga, Sanecka, była zajętainną grupą kandydatek. Postanowiono, że Wisia pojedzie do Wełdzirza, gdzie Mila pomoże jejw nauce.W okresie dwóch lat trwającej wojny, Polacy coraz Wyraźniej przekonywali się, że ogromneofiary w koszmarnych bitwach bratobójczych nie przynoszą nagrody. Wojna, zamiast wolnościniosła krajowi ruinę.W głodzie witała Galicja nowy rok 1917. Nie lepiej było w Dolinie i w rodzinie <strong>Stemler</strong>ów.Do tego Henryk chorował, bo pracując w Komisji Kwalifikacyjnej Koni i Sprzętu dla potrzebwojny, przeziębił się ciężko. Leczył go dr Kostarkiewicz. O chorobie ojca dowiedziała sięprzypadkiem Mila w Wełdzirzu: „zapłakana przyszłam do klasy i spytałam dzieci czy niewiedzą aby ktoś z rodziców wybierał się do <strong>Doliny</strong>. Była zima i trwały zawieje. Ledwowróciłam do domu przyszedł zawodowy woźnica. Żyd Wulich i oświadczył, że pojedzie –zapytałam: dlaczego pan, mimo zawiei, chce jechać. Odpowiedział mi, że kiedy był ewakuowanypodczas walk o przełęcz wyszkowską, z Wełdzirza do <strong>Doliny</strong> i z całą rodziną siedział tam narynku, a dzieci płakały z głodu, nikt z jego wiary nawet nie podszedł. Natomiast jakiś panprzyszedł i zapytał co tu robię i czego potrzeba. »Dzieci są głodne i nie mam czym nakarmić«,odpowiedziałem. Za chwilę dostałem chleba dla dzieci i mąki na gotowanie. Dowiedziałem się,że był to pan <strong>Stemler</strong>. Czy ja teraz nie pojadę do takiego człowieka?”. Choroba ojca odbiła sięmocno na sytuacji rodziny. Cały ciężar prowadzenia sklepu spadł na Manię.Wobec niepewnej posady przy budowie dróg dla potrzeb wojny, Deblessem szukał zarobkóww handlu: kupował różne towary na Węgrzech, dokąd docierał w związku z prowadzonymirobotami drogowymi, i przywoził do <strong>Doliny</strong>. Sprowadził ze Lwowa swojego brata Franciszkai założył sklep przy rynku, pod nazwą „Consum”. Posady jednak nie rzucał i nie mógł tegonawet zrobić, bo roboty były prowadzone dla potrzeb wojny.Wiosną 1917 roku stacjonujący w rejonie Salin Sturm-Batalion urządził na polach Paczowskiegopokaz nowej broni. Były to miotacze ognia oślepiające i zwęglające przeciwnika. Celempokazu było podniesienie morale żołnierzy i ludności cywilnej.Cesarz Austro-Węgier, Karol I postanowił zwiedzić front w Galicji i nocować w Dolinie,na Salinach. Lotnictwo rosyjskie, widocznie na czas poinformowane o planie przejazdu,usiłowało zakłócić monarsze podróż. 5 kwietnia „przywitano” go pięcioma bombami, z którychjedna spadła na rynek, uszkadzając nowo uruchomiony sklep „Consum”, druga trafiław gospodarstwo kominiarza Głuchowskiego koło Salin. Pozostałe trzy były równie niecelne.Uroczystość w Dolinie odbyła się z pompą. Jak wynika z treści „projektu dekoracjimiasta z powodu przejazdu JCK Wysokości Arcyksięcia Karola Franciszka Józefa” (oryginałw archiwum Józefa Szysza) na bramie triumfalnej wisiał napis z obu stron w językachkrajowych: „Jego Cesarska i Królewska Wysokość Najdostojniejszy Arcyksiążę Karol, niechnam żyje”.Nad bramą umieszczony był herb Habsburgów, nad nim flaga polska i ruska oraz 4 flagiaustriackie, po obu stronach herb miasta i herby polskie i ruskie. Na dekoracje zużyto 426 mpłótna białego, żółtego i niebieskiego; wykonano 65 chorągwi polskich, ruskich i austriackichi 56 masztów; użyto 300 sztuk jodełek i 1500 m wieńców.W rodzinie <strong>Stemler</strong>ów panowało jakieś napięcie: Mania, której powierzono prowadzeniesklepu, miała niestety głowę zajętą Deblessemem i jego interesami. Karolina była wyjątkowonerwowa, może dlatego, że Henryk chorował, ale chyba najbardziej dlatego, że, jak poszeptywałaKatarzyna, wkrótce miało się urodzić dziecko. Nic więc dziwnego, że w tej atmosferze najwięcejdostawało się Wisi, która zawsze była pod ręką.1 czerwca Karolina urodziła Adasia Józefa. W ciągu 29 lat wydała na świat 14-naścioro !dzieci. Pora tu na refleksję. Czyżby osobiste życie Karoliny było zamkniętym, powtarzającymsię cyklem: ciąża-poród-karmienie? Niełatwo dziś pojąć tak prostą etykę życia małżeńskiegotych dwojga ludzi: nic przeciw naturze!43


44 Wojna!!W późniejszych latach Józio, chodząc ze mną po brzegach dolińskiego Kotowicza, rozważałtę stronę życia rodziców. Z jakąż godnością i szacunkiem! Sam miał już wówczas czworodzieci, a więc rozumiał surowość norm etycznych w pożyciu małżeńskim. Dawał zresztąwyraz czci dla rodziców i wówczas, kiedy przyjmował serdecznie i gorąco coraz nowychprzychodzących na świat braciszków i siostrzyczki.Na 4 czerwca Wisia miała wyznaczony egzamin wstępny do Szkoły Wydziałowej im.Mickiewicza we Lwowie, ale nie było komu jej zawieźć, bo Mila nie miała paszportu, a Henrykchorował. Wprawdzie nauczycielka Sanecka przyrzekła Karolinie, że się Wisią zaopiekuje, alezajęta swoimi uczennicami zostawiła ją na dworcu we Lwowie z ciężką paczką żywnościdla pani Nowakowej. I tak musiała Wisia od razu stać się samodzielną. Odszukała ulicę NaBajkach 18, gdzie zamieszkiwała nasza znajoma, i za jej radą swoją szkołę, aby następnego dnianie błądzić. Wszystko skończyło się dobrze: egzamin zdała i szczęśliwie wróciła do domu.Na rozładowanie atmosfery w domu wpłynęła decydująco dopiero rozmowa Maniz rodzicami. Mania bez wstępu poprosiła ojca, aby poszedł z nią i jej narzeczonym MarianemDeblessemem dać na zapowiedzi. Reakcja Henryka była równie prosta. Zapytał: „A co będziecierobić jak wam zabraknie chleba” (narzeczony nie miał żadnego zawodu). Dzielna Maniaodpowiedziała, że sama potrafi zapracować na utrzymanie zakładanej rodziny. Obawy Henrykasprawdziły się. Już w kilka miesięcy później zabrakło młodym chleba. Spełniła się równieżgotowość Mani utrzymywania własnymi siłami małżonka. Nie jeden miesiąc i nie jeden rokDeblessemowie żyli z pracy jej rąk.30 czerwca 1917 roku w kościele parafialnym w Dolinie, wśród kwiatów i radości odbył sięślub Mariana Deblessema z Marią <strong>Stemler</strong>ówną. Wesele wyprawiono w opuszczonym budynkuplebanii przy cerkwi św. Mikołaja na Husakowie, gdzie też młodzi zamieszkali. Było wesoło,nawet przygodnych przechodniów pan młody częstował węgierskim rumem. Jedna tylkostarsza kobieta wybraniała się przed piciem, bo „przysięgała od wódki”. Deblessem ją jednakprzekonał, że to nie wódka, a rum. I wypiła na zdrowie młodej pary.Zjechała na wakacje z Wełdzirza Mila, za nią zaczął dojeżdżać naczelnik wełdzirskiejpoczty, Henryk Turecki. I te przyjazdy wprowadziły niepokój. Całe otoczenie rodzinne Milinie sprzyjało wizytom tego 36-letniego kawalera. Z zachowania się Mili – jak to późniejczęsto wspominano – wynikało, że zawiedziona w swojej pierwszej miłości, tylko tolerowałanatarczywe oświadczyny Tureckiego. Pewnego dnia wpadł on nagle do domu <strong>Stemler</strong>ówz wiadomością, że otrzymał przeniesienie do Felsztyna i pragnie przed wyjazdem zawrzećz Milą związek małżeński. Karolina, błagała córkę o rozwagę. Sprzeciwiała się również temuzwiązkowi Wisia, która znała Tureckiego z Wełdzirza i wyczuwała w nim – jak pisze – fałsz.Ale Mila była jakby zahipnotyzowana…20 sierpnia Mila wyszła za mąż za Henryka Tureckiego. „Był tylko ślub – wspominaw swojej relacji. – Odbył się w Wełdzirzu. Był ojciec i Franek. Deindel dał konie, ale takie, żenie mogły dojechać tych 16 km. Ojca to bardzo denerwowało. Na ślubie wszyscy płakali.Od tego momentu zaczyna się moja »niewola turecka«”. Ze strony męża przesłodzona,agresywna miłość, u drugiej strony brak prawdziwego uczucia, ucieczka do książek i do pracynauczycielskiej – pozwoliła małżeństwu przetrwać dziesięć lat; krótko w Felsztynie, bardzodługo w pięknej miejscowości Podkamień koło Brodów. I tak wystartowało z <strong>Doliny</strong> drugiedziecko <strong>Stemler</strong>ów. Zobaczy swoje rodzinne miasto dopiero po dziesięciu latach. We wrześniuz frontu w Albanii przyjechał Stasio na swój pierwszy urlop. Przywiózł ze sobą wszy i książki.Wszy, w ładnym nawet mundurze austriackim, tępiła żelazkiem Wisia, z książek przygotowałsię do zdania egzaminu trzeciego roku seminarium nauczycielskiego we Lwowie. Wieczoryspędzał w towarzystwie Mariana u Feli Dzierżanowskiej: „Ja śpiewałem ukraińskie dumki –wspomina Marian – Stasio zabawiał Felę, bo oni się miłowali, brat Feli grał na harmonii,mama Dzierżanowska popłakiwała”. A jednocześnie do domu, na adres Stasia, przez całelata nadchodziły listy od Mili Sokric ze Słowenii, zaczynające się zawsze jednakowo „DrogiStanko…”.


Po tym urlopie Stasia, wszystko jakby poszarzało. Marian wrócił do swoich zajęć i dopodróżowania z Deblessemem na linii Dolina – Wyszków i z powrotem. Urozmaiceniem byłydla nich tylko przygody: spotkanie z wilkami w nocy, upadek konia przy przeprowadzaniutransportu przez prowizoryczny most itp. Obszerne opisy tych przygód obydwaj Marianowieumieścili w swoich wspomnieniach napisanych pod koniec życia. W mieście i w domu było teżsmutno, dawał się ciągle we znaki niedostatek żywności. Od czasu do czasu ludzie otrzymywalizawiadomienia o śmierci na wojnie kogoś ze swoich najbliższych. Lepsze już były gotowekarty pocztowe nadchodzące z frontu z nadrukowaną treścią, jedynie z podpisem nadawcyw rodzaju: Ich bin gesund und geht mir gut (jestem zdrów i powodzi mi się dobrze).Docierające do <strong>Doliny</strong> wieści ze wschodu o rewolucji w Rosji nie budziły entuzjazmu. Zawszebano się Moskali (często mawiano Maskali) a słowo „rewolucja” budziło nieokreślony lęk.Większe wrażenie robiły wiadomości o wybuchach niezadowolenia i o strajkach w Królestwie.Pewnie dlatego, że i w Galicji panował powszechny gniew mieszkańców przeciw okupantomza nędzę, za głód, za brak możliwości zarobkowania, za szerzącą się spekulację.Gospodarowanie Deblessemów w sklepie „Consum” i w ich domu budziło zastrzeżeniaHenryka i Karoliny. Deblessem sprowadził jeszcze dwu braci: Józefa i chorego na gruźlicęStanisława. Zaniedbywał się w służbie, zniechęcił się też do handlu; prowadzenie sklepupowierzył Władce Dymkównej, dalekiej powinowatej z Wieliczki. Ale najbardziej niepokoiłoHenryka zadłużanie się Deblessema u Żydów.Wycofanie się męża Mani z handlu spowodowało, że 17-letni Marian również znalazł siębez pracy, a że rozsadzał go temperament, wchodził w nie najlepsze towarzystwo, robił Żydomgorzkie kawały, na które skarżono się Henrykowi. Do tego zakochał się w córce sąsiada naHusakowie nieomal za miedzą, Maryni Borowskiej. Powstawały więc w domu konflikty, któreKarolina mogła tylko częściowo tłumić i nie wprowadzać w nie męża.Święta Bożego Narodzenia 1917 roku, rodzina spędziła jak każde święta wojenne, w smutku.Wprawdzie Deblessemowie przyszli na Wigilię z ubraną choinką, nastrój jednak był ponury.Karolina płakała za nieobecnymi dziećmi, Henryk tłumił wybuch. Dopełnił miary Sylwester.Rozeszły się w mieście pogłoski, że u Deblessemów zebrało się na powitanie Nowego Rokudużo gości: krewni Deblessema – Majewscy, drogomistrzowie z powiatu – Spaczyński i Sarna,bracia pana domu. Wypito dużo alkoholu i wytłuczono wszystko szkło, w tym równieżślubny serwis Mani. Takie ekscesy nie mogły być tolerowane w małym mieście galicyjskim i tow ciężkich czasach wojennych.W styczniu 1918 roku przyjechał na dłuższy urlop Stasio. Przygotował się do Kriegsmaturyjako ekstern. Po zdaniu egzaminu przebywał w domu, wieczory spędzał u Dzierżanowskich.1 lutego Marian winien był zgłosić się do wojska, ale wyjazd nie był mu w głowie. Stasio,znający dobrze karzącą rękę władzy austriackiej, nakłaniał go usilnie do wyjazdu. Wreszciew dniu 6 lutego, jako spóźniony rekrut – pisze w swoich wspomnieniach Marian – „zgłosiłemsię do wojska w Stryju. Austria zawdzięcza Stasiowi, że wsadził mnie do pociągu i to dopierwszej klasy. Gdyby nie on, to kto wie czy w ogóle pojechałbym. Z 9 pułku piechotypowiózł mnie do Wiednia kapral. Tam był głód, nędza, ubóstwo, tak że starzy żołnierzechodzili do stert wysuszonych kości i zjadali z nich strużyny”.Nie reżim wojskowy dawał się Marianowi we znaki (choć frajter Żyd nie przypadł mu dogustu), lecz właśnie zimno i głód. Przed Wielkanocą postanowił uciec na kilka dni do domu.Nękała go tęsknota za kochaną dziewczyną. Dwa dni trwała nielegalna podróż z Wiednia do<strong>Doliny</strong> bez papierów i bez biletu. Po świętach spędzonych w domu i dodatkowych dwóchdniach wolności, uległ wreszcie prośbom matki i groźbom ojca i z ogromnymi przygodamiw czasie podróży, wieczorową porą wcisnął się przez mur koszar do oddziału, „Następnegodnia – jak pisze – frajter szalał, nawet chciał mnie uderzyć kolbą, ale ostrzegłem go, że też mamkarabin… Oddał mnie ostatecznie w ręce szefa kompanii, który zapytał dlaczego uciekłem? »Bobyłem głodny«. »A co przywiozłeś?«. »Likier«. »To dawaj«. I tak skończyła się moja dezercjaz armii austriackiej”.45


46 WojnaW maju przeniesiono Mariana wraz z ośmioma protegowanymi szefa kompanii „na front”.W rzeczywistości wylądowali w Wojskowych Warsztatach Samochodowych we Lwowie. „Ponędzy wiedeńskiej, wstąpiłem do lwowskiego raju – wspomina Marian – praca dobra, zespółludzi solidarny, wyżywienie wystarczające, możliwość wyjazdów i odwiedzin, z którychkorzystali również rodzice. Komendantem był kapitan Bogucki z zawodu nauczyciel”.W czerwcu Wisia zdała w Stanisławowie egzamin eksternistyczny z II klasy wydziałoweja zaraz po tym kolega Józia, Jaremko, doniósł, że została dopuszczona do egzaminu wstępnegow Seminarium Nauczycielskim we Lwowie. Wyjechała z ojcem i nie zrobiła mu wstydu.Przydał się bardzo, bo dla wpisu do I klasy potrzebna była dyspensa Namiestnictwa (niemiała 15 lat) i zaświadczenie o stanie zdrowia wydane przez „Fizyka” (dzisiejszej Sanepid).Mieszkała, jak zawsze wszystkie dzieci przyjeżdżające do Lwowa, u pani Nowakowej, ojcieczaś u siostrzenicy Pauliny.Nadeszły ciężkie czasy również dla braci Deblessemów. Musieli iść do wojska. MarianDeblessem szybko się wyreklamował „dla potrzeb wojny” i znów znalazł się w Dolinie.Również Henryk otrzymał wezwanie do wojska. Karolina przyjęła to z humorem. Zaśmiewałasię kiedy 54-letni mąż, wziąwszy pod rękę swego rówieśnika Leopolda Regnera, pomaszerowałdo poboru dla ratowania upadającej Austrii.Ludność głodowała, okupanci niemieccy i austriaccy wywozili resztki zapasów, dezerterzyniepokoili wsie i miasteczka. W Dolinie rozpoczęły się kradzieże. Kradziono kartofle z pola i zkopców, kury, siano z łąk, a nawet krowy z obór. Złodzieje nie omijali nawet najbiedniejszychmieszkańców. Henryk, przy pomocy dzieci zorganizował ochronę przed kradzieżą. Jesieniąchodziliśmy o świcie i wieczorem pilnować ziemniaków na polu, a zimą ziemniaki w pryzmiebyły zabezpieczone specjalnym urządzeniem mechanicznym pomysłu Henryka: zbliżający sięnocą do kopca złodziej musiał dotknąć drutu (kabla), który uruchamiał dzwonek założony przyoknie mieszkania. W oborze wydzielono pomieszczenie na siano, na którym nocowali chłopcymocno od wewnątrz zamknięci. W razie niepokojących szmerów, podnieść mieli alarm. Przezkilka lat ja i Kazio, a nawet Miecio, na zmianę, przeważnie we dwóch, nocowaliśmy w oborze.Miecio w swoich wspomnieniach w rozdziale „Pułapka” napisał: „…na złodzieja kartofliz kopca nie czekaliśmy długo – przyszedł, zaczepił o drut, narobił alarmu i uciekł. Ślady naśniegu prowadziły do jednego z sąsiadów. U nas już nie kradli”.We wrześniu 1918 roku w Dolinie rozpoczął się nowy rok szkolny we wskrzeszonymGimnazjum z dwoma klasami. Mnie wpisano do I klasy. Działało też Gimnazjum Ukraińskie.Do szkoły Ludowej w Dolinie chodził Kazio, Miecio i Zosia.W tym czasie Władka, ekspedientka w sklepie Deblessemów sprowadziła z WieliczkiHelenę Sitkównę, a sama wyjechała. Jak pisze Fela Dzierżanowska, przyjaźniąca się z Władką:„Helę przyjęłam kwiatami i traktowałam ją jak szczerą koleżankę…”. Ta łatwo zawiązanaprzyjaźń dwóch młodych dziewcząt miała się skończyć klęską sercową Feli.Wobec oddalenia się frontu od granic miasta i powiatu, powróciły do <strong>Doliny</strong> dalsze rodziny,a wśród nich właściciel sklepu zajętego przez Henryka – Jungerman. Henryk musiał więcprzenieść się do innego lokalu sklepowego przy głównej ulicy, tuż za rynkiem.W październiku 1918, w dniach nieuniknionej katastrofy wojennej państw centralnych,istniały cztery polskie orientacje: Rada Regencyjna w Warszawie, paryski Komitet Narodowy,obóz Piłsudskiego z utajoną POW jako siłą szturmową oraz SDKPiL i PPS.Ale życie dyktowało rozwiązania nie zawsze po myśli tych orientacji. 28 października1918 roku, kiedy imperium austriacko-węgierskie dogorywało, powstała w Krakowie PolskaKomisja Likwidacyjna, której przewodniczącym został prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego„Piast”, Wincenty Witos. Miała ona na celu likwidację zaborczej władzy i przejęcie jej w sweręce. dla późniejszego przekazania centralnemu rządowi polskiemu.Dnia 31 października żołnierze Polacy z 56 i 57 pułku austriackiej piechoty opanowaliw Krakowie koszary. Uformowane kampanie z orzełkami na czapkach wyszły na miasto.Znikały napisy i emblematy niemieckie, ludzie entuzjastycznie witali pierwszych żołnierzyokrzykami „niech żyje Polska”. Około godziny 11-tej na honorowym odwachu Krakowa,


zamiast warty austriackiej, przybyła uzbrojona kompania polska. Dowódca warty przekazałsłużbę polskiemu oddziałowi, uwieczniając to w książce raportów. Chorągiew austriackąopuszczono, a wciągnięto na maszt przy wiwatach i łzach radości – biało-czerwoną. Aleco się udało w Krakowie, nie powiodło się we Lwowie. Z inicjatywy posłów ukraińskichw parlamencie wiedeńskim powstała bowiem we Lwowie 18 października 1918 roku UkraińskaRada Narodowa pod przewodnictwem Eugena Petrusewicza. Równocześnie uformował sięzakonspirowany Ukraiński Generalny Komisariat Wojskowy, na którego czele stanął DmytroWitowskij. Gdy dotarła do Lwowa wiadomość, że Polska Komisja Likwidacyjna zamierzaprzejąć władzę w Galicji Wschodniej, Ukraiński Generalny Komisariat Wojskowy postanowiłogłosić powstanie i objąć władzę we Lwowie i innych miastach. 1 listopada o godzinie 4 ranoUkraińcy opanowali Lwów i Galicję Wschodnią oraz ogłosili powstanie Zachodnio-UkraińskiejRepubliki Ludowej. Ze strony polskiej walkę podjęła PO W i Związek Wojskowy Polaków.Marian tak relacjonuje pierwsze dni bojów we Lwowie: „1 listopada jak zwykle szedłemz koszar do zajęć w warsztatach wojskowych, gdy podeszło do mnie dwóch żołnierzyz karabinami, zabrali mi pas i bączek z czapki z literą »K« (Karol I). Zauważyłem, że mająprzypięte kokardki o barwach ukraińskich. W warsztacie, gdzie było już tylko dwóch kierowców,dowiedziałem się o upadku Austrii… Następnego dnia zastałem w miejscu pracy jakiegośstudenta męczącego się przy uruchamianiu wozu ciężarowego… Wybraliśmy obydwaj najlepszysamochód ciężarowy i pojechaliśmy na punkt zborny przy ulicy Polnej… Dostałem zadanierozwożenia żołnierzy na wskazane miejsca w części Lwowa zajętej przez Polaków. Pewnegodnia w czasie jazdy z żołnierzami, natarli Ukraińcy. Z wozu wszyscy uciekli zostawiając mnie –na domiar złego – w niesprawnym wozie. Jakoś się wydostałem i zgłosiłem się na placówkęprzy ulicy Bema. Oficjalnie nie przyjęli mnie, ale nie przeszkadzali, abym tam został. Zadaniemplacówki było ostrzeliwanie koszar przy ulicy Gródeckiej i obrona ulicy Bema… Organizacjabyła fatalna, wszyscy rozkazywali. Z czasem stałem się tam zbędny”.Inwazja ukraińska zaskoczyła <strong>Stemler</strong>ów i mieszkańców <strong>Doliny</strong> nie mniej niż ludzi weLwowie. 2 listopada panowała w mieście mgła. W domu postanowiono więc, że sklep otworzyKarolina, a Henryk dojdzie nieco później, gdy się rozjaśni. Karolina jednak zaraz wróciłazdenerwowana, bo miejscowi i obcy Ukraińcy w mundurach austriackich z kokardkaminiebiesko-żółtymi legitymowali ludzi, szczególnie wojskowych. Zaalarmowany Henryk udałsię pośpiesznie do miasta, gdzie stwierdził, że w Starostwie, w Wydziale Powiatowym i wMagistracie wszystkie stanowiska zajęli Ukraińcy. Zobaczył też na rynku gromadzące siętłumy żołnierzy w mundurach austriackich z odznakami ukraińskimi, Siczowców (organizacjaparamilitarna) i chłopstwo z pałkami. Zorganizowano pochód zakończony defiladą.Następne dni w Dolinie były pełne niepokoju. Wszystkimi drogami powracali z wojnywynędzniali żołnierze, niektórzy z odznakami ukraińskimi. Żandarmeria ukraińska rewidowałapowracających, zatrzymując byłych legionistów. Wprowadzono godzinę policyjną, nastąpiłyrewizje i aresztowania Polaków.Nowe państwo ukraińskie miało w Stanisławowie parlament, rząd oraz armię (UkraińskaHałycka Armia) Naczelnym dowódcą został ataman Grzegorz Mykietyj. Wprowadzono własneśrodki płatnicze – karbowańce. W Dolinie starostą został adwokat Seweryn Danyłowycz,komendantem miasta kapitan Czapelski, a pierwszym posłem z <strong>Doliny</strong> do parlamentu –dr Michał Paczkowski.W grudniu, sąsiad z Kałyniówki, Jan Merynowicz, przyprowadził do domu słaniającego sięStasia. Obydwaj wrócili z frontu albańskiego. Merynowiczowi zawdzięczał Stasio i dotarciedo domu, i to przede wszystkim, że go wybronił przed Ukraińcami węszącymi w nimlegionistę. Merynowicz, jako Ukrainiec, przypiął sobie kokardkę niebiesko-żółtą, lecz nie dałsię zmobilizować. Dr Kostarkiewicz stwierdził u Stasia zapalenie płuc. Na szczęście młodyorganizm, przy pielęgnacji mamy, zwalczył chorobę. Dnie spędzał Stasio na czytaniu książek,wieczory u Feli Dzierżanowskiej. Przestrogi rodziców, że nie powinien się pokazywać w mieścielekceważył, mawiając „mnie już nic nie mogą zrobić, wszystko mam za sobą”.47


48 Wojna!Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia dotarł do domu Marian. Zajął się sprawamigospodarczymi, ale większość dnia spędzał w domu Borowskich. Z Antonim Borowskim,bratem swojej narzeczonej Maryni, zwoził drzewo z Lipowej, budował oborę.W styczniu 1919 roku na Horyszu panował wśród dzieci koklusz. Niemal z każdego domuwychodził pogrzeb z małą, białą trumienką. Również i ja niosłem na ręcznikach – we czworo –trumienkę zmarłego dziecka rodziny Zygmuntowstwa Regnerów. Niestety i nasz półtorarocznybraciszek Adaś zmarł 23 stycznia na kokluszowe zapalenie płuc. Pamiętam długie umieranietego dziecka. Wszyscy bezradnie płakaliśmy nad nim. Trumienkę w kondukcie pogrzebowymw białych szatach nieśli do kościoła i następnie na cmentarz: Stasio z Felą Dzierżanowskąi Marian z Helą Lubaczewską.Ten ponury czas szczególnie dawał się we znaki Stasiowi, który pozostawał w domu bezkonkretnego zajęcia. Toteż z zadowoleniem przyjął propozycję Mariana Deblessema wspólnejz kilkoma osobami nauki księgowości. Udział w tym kursie stał się dla Stasia wymówką dorzadszych odwiedzin domu Dzierżanowskich. Ale były również inne, dostrzeżone przez Felę,symptomy zaniedbywania narzeczonej.Jak na czasy niebezpieczne, u <strong>Stemler</strong>ów zbierało się sporo młodych ludzi. Radzili,co w wytworzonej sytuacji należy począć. Wczesną wiosną powstała myśl ukrycia sięi ewentualnego podjęcia zbrojnej obrony przed ukraińską żandarmerią. Broni dostarczał zawszeruchliwy Marian Deblessem i pewien były żandarm austriacki. Na początku kwietnia 1919roku dolińscy Ukraińcy zaczęli opuszczać stanowiska wojskowe i cywilne i znikać, wywożączgromadzone mienie. Nowi funkcjonariusze przeprowadzali liczne aresztowania i wywozyludzi do obozu w Kołomyi. Grupa młodych ludzi, skupiająca się przy rodzinie <strong>Stemler</strong>ów,w dzień ukrywała się przeważnie w lasach, gdzie Ukraińcy nie zdradzali ochoty wchodzić.W ostatnich dniach kwietnia doszła <strong>Stemler</strong>ów wiadomość, że zmarł Józef Marszałek. DoNowosielnicy udał się Henryk z Marianem, a mnie zabrali z łaski. Była straszliwa plucha,padał deszcz ze śniegiem. Pogrzeb Marszałka dnia 1 maja odbył się zgodnie z miejscowymzwyczajem: wpierw trumnę ze zwłokami wieziono do kościoła w Wygodzie, za furmankąszedł po straszliwym błocie kondukt składający się z Katarzyny, Henryka, Mariana i mnieoraz dwóch czy trzech sąsiadów zmarłego. Po nabożeństwie żałobnym ksiądz usadowił sięobok furmana i rozpoczęła się ostatnia droga zmarłego na cmentarz. Po egzekwiach trumnęwpuszczono do przygotowanego grobu, w połowie – z powodu słoty – wypełnionego wodą.Pamiętamy, jak po pochówku skarżył się grabarz, że miał bardzo zły rok, bo we wsi było tylkodziesięciu umarlaków.Późnym popołudniem wracaliśmy we trzech do domu. Na przedmieściu Henryk zwróciłuwagę Marianowi, że winien pójść na skróty, aby nie wpaść w ręce Ukraińców, zwłaszcza żebył w nowych butach – saperkach, które „odziedziczył” po Marszałku. Marian zawsze pewnysiebie, zignorował uwagę ojca. I stało się! „Obok sądu – jak pisze – zatrzymał nas wartownik.Ojca puścił, a mnie zaprowadził do Komendy Miasta, gdzie mi zabrano saperki, plecak, spodniewojskowe i pas. Puścili mnie na interwencję naszego znajomego podporucznika Bojdunika”.Jak Karolina i Henryk musieli, do chwili powrotu Mariana, przeżywać aresztowanie syna…W pierwszych dniach maja zakwaterował się u <strong>Stemler</strong>ów podoficer ukraiński z woźnicąi furmanką załadowaną jakimiś materiałami. „Szarża” zachowywał się brutalnie, wyrzuciłKatarzynę z łóżka, i sam się położył. Ciągle coś węszył… Woźnica ostrzegł Henryka: „Wy siętego mojego zwierzchnika strzeżcie, bo to zły człowiek…”, a sam ulotnił się.Pamiętam zachowanie się ojca w tych ponurych godzinach. Zacięte usta, napięta twarz,zaciśnięte nieomal do krwi pięści. A oczy? Niebieskimi – srogimi oczyma obserwowałruchy Ukraińca i wyraźnie walczył ze sobą o decyzję, co zrobić z tym człowiekiem. Marianwyczuł myśli ojca i dawał do zrozumienia, że może go wynieść nawet na zawsze. Karolinabłagała męża szeptem o opamiętanie. I ciężko za to zapłaciła: na drugi dzień Ukrainiecsprowadził patrol, który aresztował Henryka i Stasia. Kiedy wieczorem nic o tym nie wiedzącyMarian, wchodził do domu, tknięty przeczuciem, przed otwarciem drzwi włożył rewolwer nastryszek w przybudówce. W mieszkaniu panowała dziwna cisza, mężczyzn nie było, a matka,


klęcząc, modliła się. Zanim zrozumiał przyczynę nieobecności ojca i powód modlitwy matkio tej niezwykłej porze, dostrzegł w kącie – za drzwiami – żandarma. Mariana zrewidowanoi zaprowadzono na posterunek. Wtedy wszedł do izby kwaterujący podoficer, usiadł rozkraczonyprzed Karoliną i objaśniał ją jak tam męczą jej męża i synów… Tych słów Karolina nigdy niezapomniała. Po godzinie otworzyły się drzwi, wróciła cała trójka. Okazało się, że Komendantznał Henryka – jak sam powiedział – z uczciwego i życzliwego stosunku do ludzi i zwolniłzatrzymanych. Podoficer widząc skutki swojej intrygi, pośpiesznie odjechał.Do przeżyć tych powracano w domu wielokrotnie. Rozważano moralną stronę zamiarupozbawienia życia żołdaka – protoplastą banderowca z lat późniejszych. I zawsze wychodziłona to, że Karolina miała jednak rację, choć trwała wojna, a na wojnie nie trzeba się dawaćgnębić i choćby powoli – zabijać.Dni majowe były tragiczne: Ukraińcy organizowali łapanki, aresztowania i mordy.Zamordowano w lasach Jakubowskich prezesa Sądu Powiatowego Drozdowskiego, sędziegoBizupa i doktora praw Mielnika. Młodzież ukryła się w lasach. Na szczęście dochodziły już domiasta odgłosy zbliżającego się frontu; szczególnie nocą i o świcie słyszano artylerię.W niedzielę, 25 maja 1919 roku, o godzinie 5 rano ostatnie oddziały ukraińskie opuściłyDolinę. W ten słoneczny, piękny, wiosenny dzień około godziny 10-tej od strony Zamczysk, przezHorysze, nadjechał pierwszy konny polski oddział. Pod nogami kopyt końskich trzeszczałoszkło z wybitych przez Ukraińców szyb. Polskich ułanów w szarych mundurach ludnośćwitała spontanicznie kwiatami. Każdy chciał dotknąć żołnierza polskiego, lub przynajmniejkonia, by upewnić się, że to nie sen. Za kawalerią nadeszły oddziały piechoty.I tak dotarła do <strong>Doliny</strong>, spóźniona o siedem miesięcy wolność Polski, sercem przyjętaprzez wszystkich mieszkańców: i Polaków, i tych spokojnych, a zawstydzonych Ukraińcóworaz Żydów. Dzieci dolińskie powitały Polskę przy koniach kawaleryjskich w rozmowiez żołnierzami mówiącymi po polsku i obdarowującymi je pieszczotami i sucharami. Niektóreszukały wśród żołnierzy swoich tatusiów…49


Dolina, miasto startuKrótko, bo zaledwie kilka dni władzę w Dolinie sprawowało wojsko. W poniedziałek 26 majao świcie zebrał się sąd polowy i skazał na karę śmierci trzech działaczy ukraińskich Bojdunika,Mazurkiewicza i Fryszczyna i trzech nieznanych z nazwiska żandarmów. Za miastem, przydrodze do Strutyna rozstrzelano trzech innych Ukraińców. Także w Krechowicach skazano nakarę śmierci trzech żandarmów ukraińskich.W mieście zaczęły się organizować władze państwowe i samorządowe. Starostą zostałponownie Głażewski, burmistrzem dr Stanisław Kotłowski. W sekretariacie Magistratu rozpocząłpracę energiczny, młody człowiek Karol Weyman. W krótkim czasie objął on, sprawowane odlat przez Pawła Roja, stanowisko sekretarza Zarządu Miejskiego.Ogłoszono zaciąg ochotniczy do wojska. Zgłosił się również Marian z własnym karabinemstarannie przechowywanym od czasów frontu w 1915 roku. Otrzymał przydział do służbporządkowych w Krechowicach.W mieście narastały trudności z wyżywieniem. Kolej nie mogła kursować z braku mostówna rzekach i potokach. Zorganizowano więc transport furmankowy do Stryja (48 km).Henryk, Stasio i Marian Deblessem podejmowali różnorodne zabiegi dla zdobycia towarów.Najbardziej przydatnym okazał się Stasio: kupował w Stryju i w Stanisławowie, później weLwowie, potrzebne artykuły ściśle według wskazań ojca, tak że sklep <strong>Stemler</strong>ów mógł corazlepiej zaopatrywać mieszkańców <strong>Doliny</strong>.Niełatwa była sytuacja w mieście. Mało było miejsc pracy i szczególnie młodzi Polacyspoglądali na zachód, gdzie podobno brakowało ludzi; Ukraińcy, nawet ci spokojni, czuli sięnieswojo i nie wykazywali aktywności; Żydzi ciągle żyli w lęku, zwłaszcza, że żołnierzom niebył obcy antysemityzm.Sklep Deblessemów „Consum” podupadł. Przyjęto bowiem jak na ciężkie i krytyczne czasyfałszywy kierunek: zapełniano półki galanterią jak latarki, zapalniczki, grzebienie, szelki itp.,a to wówczas nie interesowało mieszkańców. W tej sytuacji Marian Deblessem za namowąoficerów wynajął od pani Kilarskiej piętrowy dom, w którym na parterze urządził cukiernię--kasyno, a na piętrze mieszkanie dla swojej rodziny. Cukiernię prowadziła dotychczasowapracownica sklepu Helena Sitkówna. Henryk przestrzegał zięcia, że „wojsko pojedzie dalej,a ty zostaniesz w głodnym mieście na lodzie”. I tak się stało. Po kilku tygodniach jedynymigośćmi cukierni byli bracia Deblessemowie.Wisia, uczennica I klasy Państwowego Seminarium Nauczycielskiego Żeńskiego we Lwowiei mieszkanka Internatu dla dziewcząt Sióstr Rodziny Marii, zdecydowała się na podróżfurmanką do Stryja, dalej już pociągiem. Szkoła była czynna już od kilku miesięcy. Podróż tęwspomina, bo najadła się strachu przejeżdżając w bród rzekę Stryj. Ruszyła też nauka w SzkolePowszechnej i w Gimnazjum w Dolinie. W roku szkolnym 1918/1919 byłem uczniem drugiejklasy. Zaczęło też działać Gimnazjum ukraińskie im. Markijana Szaszkiewycza.W miesiącach letnich do miasta – zaczęła nadchodzić pomoc amerykańska dla ludności:słonina, mąka, suchary.Stopniowo Uruchamiano komunikację, odżywał handel. W Dolinie podstawą gospodarki –jak od wieków – znów stała się sól, którą wywożono w hurcie i detalu. Przywożono za niązboże, mąkę, kaszę, kukurydzę i tytoń. Pociągi z <strong>Doliny</strong> zapełnione były ludźmi z woreczkamisoli, za którą uzyskiwano potrzebne w gospodarstwach domowych artykuły. Rozmiłował sięw handlu Stasio. Jako agent handlowy Bugsganga i innych kupców, jeździł na Podola i na


52 Dolina, miasto startuBukowinę, skąd sprowadzał artykuły zbożowe dla potrzeb miasta. „To był okres w życiu Stasiakiedy miał pieniądze”, wspomina Marian.Wielka miłość Stasia i Feli Dzierżanowskiej zaczęła już od wiosny wyraźnie blednąc. Jakwspominała po latach Fela, Stasio odwiedzał ją coraz rzadziej, tłumacząc się brakiem czasu,ale stawało się dla niej jasne, że związał się uczuciowo z Heleną Sitkówną. Był to dla Feliogromny cios, bo kochała go pierwszą prawdziwą miłością. Do tego opuszczenie przez Stasiazbiegło się z ciężką, nieuleczalną chorobą jej matki. Sprawa ta podrażniła ambicję całej rodzinyDzierżanowskich.W tym czasie zaczął się w Dolinie żywiołowy rozwój organizacji społeczno-oświatowych,działających w gmachu „Sokoła” i w Kole TSL z siedzibą w starym domu Kilarskich, tuż przyrynku. Ośrodkiem ożywienia stało się również gimnazjum, którego dyrektorem był wówczasA. Ligman. Szczególną rolę zaczął odgrywać profesor matematyki i śpiewu starorusin IzydorHyczko. Zgodnie z cytowaną przez siebie dewizą: „kto nie zna matematyki i muzyki, nie matu wstępu”, wpajał młodzieży wiedzę z tych dziedzin. Działał pod jego kierownictwem chórszkolny i Sokoli, zorganizował orkiestrę, w której wyróżniali się uczniowie Ignacy Rabczuki Wacław Czapelski. Działał teatr amatorski pod kierunkiem Leona Heilmana a później OtyliiKąckiej. Zreorganizowano bibliotekę i czytelnię „Sokoła”. Działało Towarzystwo Muzyczne im.Chopina.Powoli wracała też normalność do naszego domu rodzinnego. Nadeszły pomyślnewiadomości o Józiu, że przeżył wojnę, jest w Kijowie i szuka okazji powrotu.Marian w tym czasie pełnił służbę w oddziale wojskowym na odcinku Dolina – Rożniatów –Kałusz. Kochał się nadal w Maryni Borowskiej, dla której przebywał pieszo ogromneprzestrzenie.Wyjechali z <strong>Doliny</strong> Deblessemowie. Była to właściwie ucieczka przed wierzycielami:Gottesmanem i Weinrebem. Zatrzymali się w Mikuliczynie, gdzie Deblessem w 1915 rokupozostawił swoje mieszkanie z rzeczami.I tak trzecie dziecko <strong>Stemler</strong>ów, kochana szczególnie przez ojca, najstarsza z córek,głęboko wżyta w środowisko dolińskie – Maria – opuściła gniazdo rodzinne podążając zamężem w nieznane. Pozostawione przez Deblessema długi Henryk spłacał przez długielata, z trudnością ratując przed licytacją sypialnię i szafę córki. Wyjechała również do domuw Wieliczce Hela Sitkówna.Nadchodzące informacje prasowe i pantoflowe budziły w Galicji Wschodniej, a w tymw Dolinie, ożywione dyskusje. Ścierały się szczególnie poglądy na temat zamierzeń Piłsudskiego.Entuzjastów wierzących w jego talent polityczny i wojskowy było wielu, ale też wszyscyodczuwali zmęczenie po pięciu latach wojny. Wieści wojenne, wiadomości o przebiegu rewolucjiw Rosji najbardziej przeżywała Karolina, zawsze bojąca się o dzieci.Późną jesienią 1919 roku nagle zjawił się w domu Józio. Był mizerny, nosił brodę. Radośćbyła nie do opisania. Karolina na zmianę płakała i śmiała się. Nawet twardy Henryk miałłzy w oczach. W nas, dzieciach, wywołał wrażenie obcości: był jakiś nowy, „ważny”, choćbardzo serdeczny. Najspokojniej witała go Katarzyna cichutkim płaczem radości. A Józio? Niewypuszczał z objęć Matki, ściskał Ojca, a Babkę nieomal podniósł na przywitanie. Wreszcieprzyszła kolej na nas: małą Helę, ulubienicę jego Jankę, Zosię, Kazia, Miecia, no i na mnie.Jak opowiadał, w gronie przyjaciół wyruszył przed kilku tygodniami piechotą z Kijowaw morze rewolucji. Wśród licznych niebezpieczeństw przewędrował od Dniepru do Dniestru.Niestety w drodze zachorował i jakiś czas leżał w tiepłuszce na Ukrainie. Później znalazłoparcie w Hotelu Polskim w Benderach (Besarabia). Wreszcie w Śniatynie rzucił się w ramionakolejarzy polskich, którzy serdecznie się nim zaopiekowali i dowieźli do Lwowa, skąd po kilkudniach przybył do rodzinnego domu.Czteroletni okres życia Józia poza domem rodzinnym, to długa i barwna historia. ZeLwowa w 1915 roku wywędrował w gronie przyjaciół politycznych do Równego, gdzie znalazłpracę w księgarni Ludwika Rutkowskiego w charakterze pomocnika sprzedawcy. Niestety,wkrótce stał się osoba podejrzaną i wraz z innymi został zesłany na wschód. Lecz szczęście mu


sprzyjało, trafił do dobrze zorganizowanych i nieźle zorientowanych w stosunkach rosyjskichofiarnych rodaków. Po kilku miesiącach znalazł się w Kijowie, mieście polskich emigrantów.Tu wciągnięto go do pracy początkowo w biurze emigracyjnym, później powierzono muorganizowanie tajnego szkolnictwa polskiego. Niestety, wiosną 1916 roku zachorował nagruźlicę, którą leczył aż w kraju Kirgizów. Poznał życie Baszkirów i Tatarów. Jakiś czasprzebywał wśród Polaków w Moskwie, gdzie poznał Władysława Grabskiego, StanisławaWojciechowskiego, braci Lutosławskich Kazimierza i Wincentego.Jesienią 1916 roku powrócił do Kijowa, gdzie poświęcił się pracy oświatowo-opiekuńczejwśród dzieci polskich wysiedleńców wojennych w ramach Polskiej Macierzy Szkolnej, którejprezesem był Józefat Andrzejowski. Szczególnie serdecznie wspominał krzepiące znajomościkijowskie, a wśród nich z Jaraczem i Osterwą. Od 1916 roku miał w Kijowie narzeczoną WiktorięKrynicką. W Dolinie odwiedził przyjaciół: Stefanię Żołyńską, Olgę Onyszkiewiczową, LeonaHeilmana. Bardzo szybko wyruszył do Warszawy, gdzie podjął pracę w Zarządzie CywilnymWołynia i Frontu Podolskiego jako naczelnik wydziału szkół powszechnych i seminariównauczycielskich. W lutym 1920 roku został dyrektorem Polskiej Macierzy Szkolnej.Wkrótce, wykorzystując sprzyjające okoliczności, różnymi środkami dotarł do Kijowa. Zająłsię tam likwidacją spraw Macierzy i przygotowywaniem wyjazdu do kraju narzeczonej i jejsiostry.Nagłe ruszenie frontu zaskoczyło przebywających jeszcze w Kijowie Polaków. Józio tylkoszczęściu zawdzięczał, że wcisnął do pociągu ewakuacyjnego swoje panie i prezesa PolskiejMacierzy Szkolnej w Kijowie, Józefata Andrzejowskiego.Po szczęśliwej choć morderczej podróży do Warszawy, 20 czerwca 1920 roku Józio zawarł !związek małżeński z Wiktorią Krynicką. Ślub odbył się w kościele św. Antoniego. Małżonkowiezamieszkali przy ulicy Senatorskiej.Życie w domu <strong>Stemler</strong>ów przebiegało w atmosferze częstych niedomagań Henryka.Zostawiała więc Karolina dzieci pod opieką Katarzyny i zamieniała się w sprzedawczynięsklepową.Wobec licznych włamań do sklepów i gospodarstw; na tzw. zapleczu sklepu składającymsię z dwóch izb, wśród skrzyń, beczek i worków, Henryk ustawił szerokie łoże, na którym wedwóch z Kaziem lub Mieciem – zamknięci na różne haki i zasuwy – nocowaliśmy pilnującdobytku.Pewnego wieczoru, przed zamknięciem się od wewnątrz postanowiliśmy – jak nieraz –wywietrzyć pomieszczenie. W tym celu otworzyliśmy „na chwilę” frontowe drzwi na ościeżi zmęczeni posnęliśmy siedząc. W nocy zbudziły nas jakieś szmery i szepty w sklepie. Okazałosię, że sklep otwarty, a dwaj nocni stróże miejscy, nie mniej przestraszeni od nas, skradając się,zamierzali złapać złodzieja… Skończyło się na wesołym rozpoznaniu, ale nam nie było dośmiechu, baliśmy się ojca. Choć na nasze prośby stróże zapewnili, że zachowają całe zdarzeniew tajemnicy, pierwszą osobą po otwarciu rano sklepu był jeden ze stróżów. Udowodnił ojcu jakdzielnie pilnuje mienia obywateli i niedwuznacznie dał do zrozumienia, że należy mu sięnagroda. Ojciec nie skarcił nas tym razem. Wiedział dobrze, co to jest potrzeba snu. Wtedy teżzrozumiałem powiedzenie matki, że „sen to złodziej”; dziś myślę, że raczej oszust.Choć w domu <strong>Stemler</strong>ów z żywnością było nieco lepiej niż u sąsiadów, bo posiadaliwłasne ziemniaki, kapustę i mleko, to jednak coraz częściej na stole jako podstawowe daniepojawiał się mantuł, który Kazio – uczeń IV klasy szkoły ludowej przejawiający zamiłowaniado matematyki, sprawiedliwie dzielił przy pomocy szpagatu między sześcioro rodzeństwa.Pracujący Henryk i dokładający na utrzymanie domu Stasio, nie byli w stanie zapewnićnależytego poziomu wyżywienia rodziny, choć Józio też pomagał wpadając nagle na dwa – trzydni. Były to dla <strong>Stemler</strong>ów chwile pełne radości i szczęścia. Zajął się również Stasiem, bodalsze handlowanie w warunkach dolińskich mijało się z celem. W lutym Stasio wyjechał doSiedlec, gdzie po stosownym przeszkoleniu, otrzymał posadę na kolei. Przed objęciem pracy,wziął w Wieliczce ślub z Heleną Sitkówną. !53


54 Dolina, miasto startuW ten sposób czwarte dziecko <strong>Stemler</strong>ów wystartowało na zawsze z <strong>Doliny</strong> w tzw. wielkiświat. Jak wszystkie dzieci Henryka i Karoliny, będzie już tylko odwiedzać rodziców, spędzaćtu urlopy, przywozić swoje potomstwo i wspominać dom rodzinny do śmierci.Od stycznia 1920 roku Marian służył w oddziale w Tarnopolu, gdzie został kapralem.„Nędzne to było wojsko, dyscyplina żadna, z wyżywieniem ciężko…” – napisał w swoichwspomnieniach. Później skierowano go do Rohatyna a stamtąd do Podwłoczysk.Henryk i Karolina ciężko przeżywali nową wojnę. Przez kilka tygodni nie mieli wiadomościo synach: Józiu, Stasiu i Marianie, nie wiedzieli nic o losach dwóch córek, Mani i Mili, anio ich mężach. Najwcześniej nadeszła wiadomość przywieziona przez Żydów o Marianie, żeżyje. Informator Henryka, znajomy kupiec, uspokajał rodziców: „Jemu nawet generał nie darady…”. Wkrótce zjawił się w domu on sam i opowiadał przygody wojenne. „Pewnej nocy,po ciężkim marszu, zatrzymaliśmy się w wiejskiej kolonii. Wlazłem na stóg siana, aby sięprzespać. Gdy męczyłem się wejściem na szczyt stogu, usłyszałem, że ktoś z drugiej stronyzsunął się. Na sianie znalazłem płaszcz rosyjski i naboje. Spałem tam straszliwie zmęczony dorana. Było mi wszystko jedno… Jadąc ze Lwowa do Dobromila wstąpiłem w Felsztynie doTureckich. Mila witała mnie ze łzami… dostałem od niej różę, którą zasuszyłem i przez kilkalat przechowywałem…”. Nadeszły też listy od Józia i Stasia, pisywała do domu Mania.Niechęć do wojny, spadek wartości polskiej marki, choroby przywiezione przez ludziwędrujących po żywność, pryszczyca wśród bydła wywoływały przygnębienie.Dolina, jak z zapisanych stron wynika, zawsze żyła swoimi własnymi sprawami, jakbybyła oazą, niestety nie zawsze oazą spokoju. I tak właśnie, jakby nic ważniejszego się niedziało, 12 czerwca 1920 roku została założona I Drużyna Skautowska im. Karola Chodkiewicza(poprzednio istniała drużyna o innej nazwie). Jak świadczą zachowane do 1939 roku rozkazy,członkami jej byli uczniowie Prywatnego Gimnazjum, im. Zygmunta Krasińskiego, a funkcjękomendanta pełnił Karol Weyman. Ruch w stanie liczebnym był zmienny i przekraczał 40harcerzy. Pracę w drużynie obok Karola Weymana prowadził Stanisław Kunc.4 lipca naczelny dowódca Michał Tuchaczewski rozpoczął wielką ofensywę wszystkimisiłami frontu zachodniego: 11 lipca wojska bolszewickie zajęły Mińsk, 14 lipca weszły do Wilna,w tych samych dniach oddano Nowogródek i Baranowicze. Lawina szła coraz szybciej: 21 lipcautraciliśmy Grodno i Słonim. Na szczęście udało się zatrzymać natarcie na twierdzę w Brześciu.W Dolinie władze i organizacje społeczne wszystkimi sposobami skłaniały ludzi zdolnychdo noszenia broni do wstępowania do armii. Chcąc zawstydzić byłych żołnierzy, którzy jużdość mieli wojny i nie wykazywali ochoty do munduru, zorganizowano spośród skautów –uczniów Gimnazjum – oddział ochotniczy. Kilkunastu z nas otrzymało karabiny jednostrzałoweWerndel z przydziałem do służby w Stacji Jeńców i Internowanych na Podliwczu. Skutek byłminimalny, tylko kilka ze znanych w mieście obywateli zgłosiło się do pułku w Stryju.W ogromnym napięciu pełniliśmy służbę wartowniczą na Podliwczu. Baraki zapełnione byłyjeńcami i różnymi podejrzanymi osobnikami, przeważnie Ukraińcami. Na wartę wychodziliśmypo dwóch: jeden prawdziwy żołnierz i jeden skaut. Mój doświadczony wojak lubił sobiepogadać, po czym gdzieś znikał, zostawiając mnie samego. Przeżywałem mękę na myśl, że możemi przyjść po raz pierwszy w życiu strzelać z mego ciężkiego Werndla, który jak mówiono, tak„kopie”, że można się przewrócić. Nocą wywoływały we mnie lęk odgłosy dzwoniącychhełmów legionowych zawieszonych na krzyżach grobowych na pobliskim cmentarzu. Do jakiej--takiej równowagi dochodziłem w domu, dokąd wypuszczano nas na kilkugodzinną przepustkę,przeważnie po jadło, bo w tym wojsku było głodno. Ciężko przeżyłem jedną z tych wypraw. Otowracając do barakowych koszar minąłem spacerującego ze swoją mamusią młodszego kolegęgimnazjalnego, Adama Trębickiego, których po wojskowemu pozdrowiłem. Po wyprzedzeniuusłyszałem głośny śmiech chłopca i uciszanie go przez matkę. Zmieszałem się, nie mogłemjednak zrozumieć z czego mógł się śmiać kolega. Dopiero wieczorem w baraku, składając„sorty mundurowe w kostkę”, zrozumiałem powód śmiechu: w spodniach była duża dziura,przez którą prześwitywały białe gacie. Bojowa mina, mundur, pas, bagnet i dziura w portkachz prześwitem gaci – to zestawienie rzeczywiście godne było śmiechu.


Na ćwiczeniach i w koszarach chłonąłem pieśni żołnierskie nie najwyższej wartościliterackiej. Po powrocie do domu spotkały mnie gorzkie wymówki ojca za śpiewanie brzydkichpiosenek.Dolina przeżywała znów swoje ciężkie dni. 17 sierpnia Budionny usiłował przekroczyćDniestr pod Mikołajowem. W obronie mostu na tej rzece zginęła cała załoga zarąbana szablamikozackimi, a wśród niej Antoni Borowski brat Maryni, przyjaciel Mariana.20 sierpnia 1920 roku zapanowała w Dolinie panika, bo nadeszły wiadomości, że wojskabolszewickie zajęły Stryj i Morszyn. Żandarmeria, policja i reszta urzędów ewakuowały sięw kierunku Wyszkowa, lecz do granicy węgierskiej nie doszły, bo cała kolumna została rozbitai obrabowana przez uzbrojone chłopstwo. Jeńców wywieziono a osoby cywilne wypuszczono.Nas, młodocianych żołnierzy, zdemobilizowano do domu. W mieście czynny był tylko Magistrat.Zorganizowano straż obywatelską: część obywateli patrolowała z karabinami, reszta z laskami.Ochotnikami w Straży byli również Żydzi. Jeden z nich pouczał nas jak obchodzić się z bronią:„Z karabinem nigdy nie wolno żartować, bo nabity, czy nie nabity wystrzelić może…”.Nużące było oczekiwanie w bezbronnym mieście na rozwój wypadków. Napięcie rosło, lubsłabło w zależności od nadchodzących wiadomości, najczęściej nieprawdziwych. Wszyscyoczekiwali na wkroczenie bolszewików. Większość w ogromnym lęku, niektórzy z chlebemi solą.Chyba trzeciego dnia w porze południowej, dał się słyszeć od strony wschodniej tętentgalopujących koni. Gromadzący się całymi dniami przed domami ludzie zaczęli w popłochuuciekać do domów, zamykać się od wewnątrz, zasłaniać okna. Jeźdźcy przyjechali galopem odSalin, przez rynek, do kościoła a następnie stępem wrócili. Byli to czterej chłopcy z Odenicyw kuczmach na głowie, na oklep i boso, pod dowództwem jednego z Soroczyńskich.Dnia 22 sierpnia wieczorem nużąca cisza została przerwana. Dał się słyszeć gwizdlokomotywy. Okazało się, że od strony Stanisławowa do stacji Dolina zbliżał się polski pociągpancerny …Po kilku dniach przystąpiły do pracy urzędy, otwierano sklepy, wznowiono naukę w szkołach.Rozpoczęło się nowe życie.Na uwolnionych terenach leczono rany. W październiku 1920 roku ekshumowano sześciużołnierzy, obrońców mostu na Dniestrze w Mikołajowie, wśród nich kaprala AntoniegoBorowskiego, brata Maryni narzeczonej Mariana i uroczyście pochowano na miejscowymcmentarzu. W pogrzebie wziął również udział Marian, odbywający jeszcze służbę wojskową.Atmosfera pokoju wkraczała stopniowo do dolińskich domów. Niestety przy wigilijnychstołach 1920 roku w wielu rodzinach można było jedynie wspominać ojców i synów, którzyz tej długiej wojny nie powrócili.Od momentu wyjazdu z <strong>Doliny</strong> nie najlepsze wiadomości nadchodziły od Deblessemów.W Mikuliczynie, gdzie najpierw osiedli, o budowie dróg w tym czasie nikt nie myślał, więcDeblessem wziął się za handel. Wpierw sprowadzał świece, które szły jak woda, późniejpróbował przywozić z Rumunii spirytus i na tym się cały handel załamał. Władze skarbowebowiem zakwestionowały transakcję. Mania poświęcała się pielęgnacji chorych, z których wieluprzechodziło tyfus.Wegetacja taka nie mogła trwać długo, więc małżonkowie, wykorzystując koniunkturę,zdecydowali się na przeniesienie do Poznania, gdzie brakowało ludzi znających język polskii posiadających jakie-takie przygotowanie do pracy biurowej. Na pokrycie kosztów podróży,która okazała się mordercza (droga wiodła przez Łódź), sprzedali obrączki i poduszki a nazagospodarowanie się w Poznaniu Deblessem sprzedał bekieszę, nazywaną tam świtką. Popokonaniu ogromnych trudności, Mania przyjęta została do pracy na kolei, a Deblessemw firmie przewozowej „Hartwig”.W maju 1920 roku odwiedził ich Józio. Ubolewał po powrocie, że jego ukochana siostramusi chodzić do pracy pieszo całą godzinę i to na 5 rano i że jej 12-godzinna praca na dworcutowarowym Garbary jest w większości fizyczna. Sceptycznie ocenił pomysły Deblessema55


56 Dolina, miasto startureorganizacji starej firmy „Hartwig” jak i wiarę małżonków w duchy, które nieomal co wieczorawywoływano… Niestety nic nie był w stanie pomóc.Henryk kochający bardzo swoją najstarszą córkę, zasypywany był listami, w którychzachęcała ojca do przyjazdu do Poznania. Informowała też o podaży tam różnych towarów. Tęwyprawę tak wspomina Wisia: „Późną jesienią wezwała mnie do rozmównicy nasza furtianka.Okazało się, że czeka na mnie Ojciec. Jest przejazdem po zakupy do Poznania, bo jak Maniapodaje, jest tam towarów w bród. Ojciec miał przy sobie sporo pieniędzy, zapłacił internat zadwa miesiące i u przełożonej zostawił trochę na moje wydatki… Miał wracać za tydzień,tymczasem dopiero przed Bożym Narodzeniem wstąpił do mnie. Wyglądał bardzo źle, byłosłabiony i skarżył się, że to nie dla niego taka ciężka droga… W Poznaniu niczego nie kupił,a pieniędzy sporo wydał, bo bardzo chorował. U Mani bieda, ciężko im się żyje, więc i jejzostawił…”.Pamiętam rozpacz Karoliny na wiadomość o chorobie naszego ojca z dala od domu. Czyniłasobie wyrzuty, że zgodziła się na wyjazd Henryka który, podobnie jak w czasie pobytu Maniw Wieliczce, wykazał słabość wobec córki.Czuła pielęgnacja Karoliny, opieka doktora Kostarkiewicza i dolińskie powietrze pomagałoHenrykowi w stopniowym powrocie do zdrowia. Trudno pojąć, jak Karolinie wystarczałoczasu i sił na prowadzenie wespół z Katarzyną gospodarstwa i na pracę w sklepie.Święta w rodzinie <strong>Stemler</strong>ów były spokojne i nawet radosne. Henryk był silniejszy, oddorosłych dzieci były wiadomości, że świętują ze swoimi, młodsze cieszyły się z dobrodziejstwtradycyjnej gwiazdki.Aktywna inteligencja miejscowa wywalczyła przez kuratorium we Lwowie dla PrywatnegoGimnazjum im. Z. Krasińskiego prawa publiczności na rok 1920/21. Był to duży sukcesw ówczesnych trudnych czasach.Dyrekcję Gimnazjum objął Roman Gładyszowski. Przyszli nowi nauczyciele, a wśródnich Bazyli Maruszczak i pan od geografii i niemieckiego – Lener. Rozwijało się GimnazjumUkraińskie pod dyrekcją dr. Michała Paczowskiego.Drużyna skautowska zmieniła nieco formy pracy. Zmniejszono program w zakresie musztryi gimnastyki, zwiększono natomiast ilość zajęć świetlicowych.Święta te pamiętam, bo właśnie Gimnazjum urządziło w sali „Sokoła”, po raz pierwszy wewłasnym zakresie, bogato wystawiane jasełka. Nie pomnę ani autora sztuki, ani reżysera, wiemtylko, że przestałem już grywać na scenie pastuszka, a otrzymałem rolę sowizdrzała, w którejodniosłem duży sukces. Nabita przeważnie dziećmi widownia ryczała ze śmiechu słuchając, jakto ojciec „kijem obracał mnie często, a nie lekko … toteż wychował ze mnie syna zucha i dałmi słodkie imię Maścibrzucha”. Dalej następowały dziwne przypadki, od których skóra cierpła,na szczęście kończące się pogodnie.Rozwijało się życie polityczne i gospodarcze. Ruszyły tartaki w Wygodzie i w Dolinie.Firmy naftowe, szczególnie „Galicja” i „Małopolska”, rozpoczęły odbudowę zniszczonegookręgu naftowego i prace poszukiwawcze oraz wiertnicze w Karpatach. Inflacja bowiemsprzyjała inwestowaniu: przemysłowcy za tanią robociznę otrzymywali środki trwałe i w tensposób uciekali od „chorej” marki. Cierpiał za to robotnik, bo ceny galopowały w górę.Rozpoczęła wówczas działalność Polska Partia Socjalistyczna, w której bardzo czynni byliKarol Weyman i sędzia Łukasz Kulczycki. Założono koła PPS na Salinach, w Wełdzirzu,w Wygodzie, w Bolechowie i Broszniowie. Powstawały czytelnie, teatry amatorskie i orkiestrydęte. Na tle przygotowań do wyborów w powstającej Kasie Chorych rozgorzały namiętnościwśród pracodawców i robotników.Również Ukraińcy zaczęli w tym czasie stopniowo rozwijać działalność kulturalną w całejGalicji. Bujnie rozkwitała ona w Dolinie. Wobec braku zgody starosty Romana Słońskiego nabudowę gmachu „Sokoła”, względnie „Łuhu”, postawiono przy cerkwi budynek i nazwanogo „Bratska Chata”. Oficjalnie budynek był przeznaczony dla bractwa cerkiewnego, alefaktycznie skupiały się w nim ukraińskie organizacje kulturalne: chór cerkiewny i świecki,zespół amatorski, który prowadziła Daria Paczowska-Hładijowa, czytelnia, biblioteka itp.


Miała też Dolina i swoje własne, smutne przeżycia, bolesne dla wszystkich jej mieszkańców.Oto ofiarnie walczący z tyfusem w mieście i w powiecie dr Kostarkiewicz pewnego wiosennegodnia w czasie odpoczynku w domu złapał na własnym ciele wesz przywiezioną od choregoi zaprorokował sobie „będę miał tyfus, z którego nie wyjdę”. I sprawdziło się. Mimo ratunkumiejscowych i lwowskich lekarzy po kilku dniach zmarł.Pogrzeb Kostarkiewicza był ogromną manifestacją wdzięczności ludzi za wieloletnią, ofiarnąwalkę lekarza o życie i zdrowie mieszkańców. Zmarłego pożegnał przed jego domem Józio,specjalnie zaproszony z Warszawy. Jako uczeń IV klasy Gimnazjum pierwszy raz w życiuwysłuchałem pięknej mowy pogrzebowej. Zrobiła na mnie duże wrażenie.Wiosną 1921 roku Marian Deblessem z żoną opuścił Poznań i jako pełnomocny dyrektor firmy„Hartwig” przystąpił do organizowania oddziału we Lwowie. Start osobisty małżonków nie byłnajszczęśliwszy: w obszernym mieszkaniu przy ul. Traugutta 10 straszyło, spadały obrazy ześcian… Prace organizacyjne, dzięki licznym znajomościom Deblessema we Lwowie, przebiegałysprawnie, tak że po kilku tygodniach mogło już nastąpić w Hotelu Georga uroczyste otwarcieoddziału Firmy przy uczestnictwie dyrektorów centrali poznańskiej. Ale Deblessem, któregow czasie bankietu chwalono, nie był zadowolony i nie zabierał głosu. Wkrótce pracę tę porzuciłi założył sklep kosmetyczny „Wschódpol” we Lwowie, który z miejsca powierzył wspólnikowi,a sam objął dyrekcję spółki mającej za zadanie zaopatrywanie Śląska w produkty zbożowe.17 kwietnia 1921 roku plutonowy Marian <strong>Stemler</strong>, ku ogromnemu swemu zadowoleniu, przechodzi„do cywila”. Wraca do domu i staje wobec problemu, co ze sobą zrobić. Pisze do Stasia,referenta w organizującej się Dyrekcji PKP w Wilnie z tymczasową siedzibą w Siedlcach. Stasiopomaga: 6 czerwca Marian, po egzaminie rzemieślniczym ze ślusarstwa, zostaje przyjętydo służby w Warsztatach PKP w Siedlcach. Tak rozpoczął twarde życie ślusarza w warsztaciekolejowym, pomocnika maszynisty na parowozach, a w późniejszych latach maszynisty.Pod koniec lata, 26 września, Marian wziął ślub z Marią Borowską i opuścił rodzinny domna zawsze. I tak wystartowało w świat piąte dziecko <strong>Stemler</strong>ów. Pozostanie mu już tylkotęsknota za słoneczną Doliną i dorywcze powroty nawet z odległych stron.Wakacje tego roku spędziliśmy w mniejszym niż w latach ubiegłych gronie. Z dorosłychdzieci <strong>Stemler</strong>ów nikt się nie zjawił, nawet Wisia nie przyjechała. Przebywała bowiemw Warszawie u Józefów przy ul. Królewskiej 16 i uczęszczała na kurs oświaty pozaszkolnej,zorganizowany przez Józia jako dyrektora Polskiej Macierzy Szkolnej. Takich kursów PMSprowadziła setki. Józiowi ta forma pracy oświatowej najbardziej przez całe życie odpowiadała.Był świetnym, sugestywnym mówcą, łatwo nawiązywał kontakt ze słuchaczami. Nigdytekstów nie czytał, mówił z głowy. Nic więc dziwnego, że jeszcze w sześćdziesiąt lat późnieji w piętnaście lat po jego śmierci, w styczniu 1981 roku, tak wspominano go w „ŻyciuLiterackim”: „Józef <strong>Stemler</strong> z Polskiej Macierzy Szkolnej jeździł po kraju z odczytami – 6wykładów w 3 dni – o oświacie dla dorosłych i żadna sala w mieście nie mogła pomieścićzafascynowanych i wytrwałych słuchaczy”.Dla minie te wakacje były szczególnie ciężkie: nie przeszedłem do V klasy. Nie nadążałemprzez cały rok za programem nauki. Zmęczony pracą fizyczną w gospodarstwie, niedospanyw zakamarkach sklepowych, zasypiałem nad książką w domu i nie mogłem utrzymać uwagiw klasie, a zaległości narastały. Ciężko, ze wstydem w sercu przeżyłem to zdarzenie, jak misię zdawało, na skalę życia. Z żalem rozstawałem się z koleżankami i kolegami klasowymi:Dzidką Heilmanówną, Raśką Przestalską, Marią Hoszowską, Waciem Czepelskim, TeofilemJaroszyńskim i innymi.A w domu? Nie zaskoczyłem rodziców złą wiadomością. Wiedzieli od kilku tygodnico mnie czeka i zdawali sobie sprawę z przyczyn „katastrofy”. Część wakacji spędziłemciężko pracując zarobkowo z kolegami szkolnymi przy wybieraniu żwiru z rzeki Świcyw Hoszowie, ładowaniu na wózki wąskotorowej linii (na tzw. „kubiki”) i dowożeniu dowagonów kolei szerokotorowej. Poznaliśmy wtedy co to jest prawdziwa praca fizyczna, choćdla mnie osobiście nie było w tym nic nowego. Resztę wakacji przepracowałem z AdasiemRegnerem w gospodarstwie Leopolda Regnera przy sianie i przy żniwach. Ta ciężka praca na57


58 Dolina, miasto startuszczęście nie zabiła we mnie fantazji i wyobraźni jaka się rodzi wśród pól, gdzie słychaćdalekie kościelne dzwony, brzęczenie pszczół, śpiew ptaków.W czasie krótkiego pobytu Józia w domu podczas wakacji 1921 roku rozważano co robićdalej z Kaziem, który właśnie ukończył szkołę powszechną. Wzięto pod uwagę jego zdolnoścido „rachunków” i zdecydowano, że pójdzie do trzyletniej szkoły kupieckiej. I tak się stało: 1września Kazio znalazł się w Bursie Zgromadzenia Kupców we Lwowie, przy ul. Królewskiej 3i został uczniem I klasy lwowskiej Handlówki.Wrzesień 1921 roku w kraju, to okres ogromnej kampanii uświadamiającej w sprawieudziału ludności w spisie powszechnym. Był to chyba jedyny przypadek w owym czasie,kiedy wszystkie polskie stronnictwa były zgodne co do ważności spisu. Postawa mniejszościnarodowych była niejednolita, wśród Ukraińców sugerowano nawet bojkot.Spis z 30 września 1921 roku wykazał między innymi, że kraj zamieszkuje ludności polskiej18 814 239 (69.2 %), ukraińskiej 3 898 431 (14,3 %), żydowskiej 2 110 448 (7,8 %). W granicachGalicji Wschodniej ludność ukraińska stanowiła 53,7 %, polska 39,1 %, żydowska 6,6 %. Liczbaludności Galicji zmniejszyła się w porównaniu ze stanem z 1910 roku o 8,7 %. Dolina liczyła9 960 mieszkańców. Spis wykazał, że z 14 670 osiadłych w Galicji za Józefa II osadnikówniemieckich zostało w 1921 roku w 90 koloniach 868 osób. Reszta się spolonizowała.W tym czasie odbyły się w Dolinie wybory do Kasy Chorych. Pracownicy reprezentowali2/3 głosów, pracodawcy 1/3. Po burzliwej kampanii prezesem został dr Redisz, dyrektoremKarol Weyman. Rozwinie on w powiecie szeroką działalność tej instytucji w sprawie szpitali,schronisk dla dzieci i starców, lecznictwa otwartego, profilaktyki itp.W Dolinie, jak i w całym kraju, dała się odczuć poprawa koniunktury. Zwiększyły się obrotyw Komunalnej Kasie Oszczędności, którą od lat kierował dyrektor Władysław Kossakiewicz.Rozwinął się ruch spółdzielczy: ożywiła się działalność Kasy Stefczyka, której prezesemzostał sędzia Łukasz Kulczycki, a do zarządu weszli: ks. Berezdecki, Leskiewicz, Pawłowicz,Ignacy Soroczyński, Henryk <strong>Stemler</strong>, Tomasiewicz. Działała Spółdzielnia „Rolnik” z siedzibąw gmachu „Sokoła”.W okresie świąt Bożego Narodzenia Gimnazjum znów wystawiło jasełka. Tym razem byłemstrasznym Herodem, miotającym się na tronie, nakazującym mordowanie dzieci, pogardzającymprorokami. Podniesiony głos Heroda i stuk berłem o poręcz tronu wywołał grobową ciszę i lękna widowni. Sala odżyła dopiero, gdy wysoka, a chuda Jadwiga Ozgowiczówna, ubranaw białe prześcieradło, upudrowana mąką pszenną, z oklejoną srebrną bibułką kosą w ręku,przyszła w charakterze anioła śmierci pozbawić mnie życia. I nic nie pomogły moje prośbyskładane na klęczkach, Ozgowiczówna była bezlitosna, zabiła Heroda… Ale pełna radość nasali zapanowała, kiedy Tadzio Fuchs jako diabeł, prawdziwymi widłami w ręku naigrawał sięze mnie, szturchając gdzie się dało. Uregulował sobie w ten sposób wszystkie sprawy, jakiemiał do mnie. A ja niestety nie mogłem go nawet kopnąć, choć miałem na to ogromną ochotę.Oddałem mu dopiero, gdy mnie zaciągnął do piekła, to jest za kulisy.Henryk po chorobie płuc na szczęście nabrał sił i przy pomocy Karoliny, przy wsparciumoralnym, a często i materialnym Józia, prowadził sklep. Pochłonięty był jak zawsze robotąi przemyśliwaniem różnych spraw, co Karolina nazywała „układaniem kalendarza na następnyrok”. Również i młodsze dzieci <strong>Stemler</strong>ów powoli wciągane były do pracy. Ilustruje to treśćlistu jedenastoletniej Zosi do Wisi: „ja pierem, prasujem i wszystko gotujem. Na listy nie mamyczasu…”.Pracowite życie rodziny <strong>Stemler</strong>ów w tych powojennych czasach nadal cechował ustalonyporządek i dyscyplina domowa, na szczęście już nie tak „wojskowa” jak za młodych lat Henryka.Uczęszczanie dzieci na niedzielną mszę w kościele było ściśle przestrzegane i kontrolowane.Dla zapobieżenia wagarom, Karolina często zabierała ze sobą któreś z najmłodszych. Siedzącw pierwszej ławce modliła się szeptem i głośno śpiewała. Jak wspomina Miecio, „trzebabyło stać przed ławką i można było tylko uszami strzyc… Była piękna, słoneczna wiosna1922 roku. Mama kazała mi iść ze sobą na niedzielną sumę. Nie bardzo mi to odpowiadało,więc przy wejściu do kościoła zawieruszyłem się dzięki »Dzikiej Babie«, jak nazywaliśmy


Miecia Czapelskiego. Pociągnął mnie za rękaw i szepnął »idziemy na konwalie«. Las byłniedaleko … Zrywając konwalie, koniecznie na wysokich łodyżkach, w pewnej chwili schylonydo kwiatów spostrzegłem głowę żmii. Wyprężyłem się, a z gardła wydobył się głos »żmija«.»Dzika Baba« dal sobie z nią radę… Pod wrażeniem przeżycia przyznałem się później Mamiedo wszystkiego. Karolina załatwiła sprawę pedagogicznie: »Pan Bóg chciał cię ukarać, ale mojamodlitwa cię uratowała. Zapamiętaj to sobie«. Wiele razy w życiu powracałem w myślach dotego zdarzenia, a żmij do dziś panicznie się boję”.W Święta Wielkanocne atmosfera w domu była podminowana. Powodem byli Deblessemowie,którzy przyjechali ze Lwowa z nowym denerwującym pomysłem: będą prowadzić we Lwowieogrodnictwo, ba, nawet pszczelarstwo, co Henryk, pamiętający ich gospodarowanie przed latyw Dolinie, kwitował ironicznymi uwagami, a Karolina wprost ostro wyłożyła córce, że poranajwyższa, aby przestać być postrzeleńcami. Jednak młodsze rodzeństwo: Zosia, Janka, Hela –było zadowolone z przyjazdów Mani, bo jak pisze Janka: „ona zawsze dbała o nas, zwłaszczadziewczętom przywoziła dużo sukienek, więc byłyśmy, jak na dzieci, zawsze pięknie ubrane, corównież było ambicją Mamy.”W domu oczekiwano wiadomości o wyniku egzaminu maturalnego Wisi, co łączyło sięz odciążeniem rodziców od ponoszenia dość wysokich opłat za jej internat. I rzeczywiście,w końcu maja nadszedł telegram mniej więcej tej treści: „Siadłam, zrobiłam z odznaczeniem”.Wiadomość ta zbiegła się z przyjazdem do rodzinnego domu Józia z żoną, jej starszą siostrąZofią i z prawie roczną córeczką Rysią. Józio zaprezentował rodzinę i wyjechał.Małżonka Józia, piękna blondynka z długimi włosami, nie bardzo dawała sobie radęz pielęgnacją dziecka w dość twardych warunkach dolińskich. Wprawdzie do pomocy miałasiostrę Zofię, ale też beż doświadczenia w chowaniu dzieci. Przyjęły więc już w Warszawie, żedziecko będzie prowadzone ściśle według książki dr Kamińskiego z 1918 roku, i żywione „nagodziny”. Ale ta dyscyplina w warunkach dolińskich jakoś nie zdawała egzaminu, dzieckopłakało jak żadne z urodzonych w tym starym domu. Karolinie takie chowanie dziecka niepodobało się, lecz poza uwagami, że dziecko jest głodne, nie mieszała się. Wreszcie zrozpaczonepanie zaczęły dopytywać się o lekarza, zabrały Rysię i kilka „zielonych” pieluch i udały się dodr. Kotłowskiego po poradę. Po powrocie były napięte i milczące, wreszcie zapytana przezKarolinę o wyniki wizyty, Wiktoria wybuchła: „To jakiś gbur, wpierw pogratulował mi takznakomitego i mądrego męża, a kiedy przyszło do badania dziecka odprawił nas: »Ja dzieci niemam – powiedział: a pani Karolina <strong>Stemler</strong>owa wychowała chyba kilkanaścioro i panie domnie przychodzicie?«”. Kłopoty z Rysią szybko minęły. Babcia wzięła ją, jak wszystkie swoje,na mamałygę z mlekiem, skrzydełko z kury, kartofelki i raczkująca Rysia przestała płakać,zaczęła radośnie patrzeć na doliński świat i uwielbiać Babunię. Pa jakimś czasie podpatrzyłemmałą brataniczkę jak podbierała kurom zaprawione otrębami kartofle. Może dlatego wyrosła napiękną, podobną do swego ojca, dziewczynę.Dnia 2 czerwca 1922 roku około godziny dziesiątej w naszej klasie mieszczącej się naparterze budynku dawnej poczty, lekcję łaciny prowadził profesor Bazyli Maruszczak. Wyciskałz nas ostatnie poty, bo zbierało się na koniec roku. Nie pamiętam czy krzyk „pali się”, czywidok słupa czarnego, gęstego dymu postawił na nogi całą szkołę. Palił się dom, w którymmieścił się sklep Henryka.Kiedy dobiegłem na miejsce, beczki z naftą były już wytoczone i właśnie przez drzwifrontowe i okna wyrzucano różne towary i sprzęty sklepowe. Skądś przybiegł Karol Weymani już zorganizował pomoc. Nauczyciele i uczniowie utworzyli kolejkę z wiadrami od studni św.Floriana na rynku do miejsca pożaru. Tłoczyła wodę pompa strażacka. Z palącego się piętrawyrzucano różne sprzęty, pierzyny, poduszki, sienniki. Towarzyszył temu straszliwy wrzaskżydowskich kobiet. W tym zamęcie tylko kilka osób było opanowanych, wśród nich Henryki cicho płacząca z żalu Karolina. Dom ze sklepem spłonął, zostały tylko mury.4 czerwca powróciła do domu Wisia. Oto jej relacja: „Zdziwiło mnie, że w wagonie nadworcu we Lwowie ludzie z <strong>Doliny</strong> jakoś dziwnie na mnie patrzą, zagadują… Zaczęłam siębać. Wreszcie tuż przed Doliną przysiadł się do mnie adwokat Lubliner i wprost zapytał czy59


60 Dolina, miasto startuwiem co się stało w mieście. Na moje zaprzeczenie prosił, abym się nie bała, moim rodzicomnic się nie stało, sklep spalony, ale wszystko ze sklepu uratowano… Pierwszą z sąsiadówspotkałam Mikulską. Stała na wysokim progu swego domu i zawołała: ”Znowu się spaliliście,a ta wasza bratowa to jak święta Helena z rozwianymi włosami biegła na ratunek”.Byli w Dolinie ludzie, którzy zamierzali wykorzystać zdarzenie jako argument do ledwotlejącej walki z Żydami. Głosili, że to Żydzi spalili jeden z trzech polskich sklepów, choćoczywiste było, że przyczyną pożaru była wada kominowa w pionie mieszkalnym budynkui najwięcej ucierpiało kilka rodzin żydowskich, które straciły dach nad głową.Henryk wprawdzie nadal poświęcał się pracom społecznym w Magistracie i w KasieStefczyka, ale chodził zmartwiony i przygnębiony. Szukać nowego lokalu i organizować nanowo sklep w warunkach niepewności waluty, nie doradzano. Na szczęście i tym razempomogli ludzie. Oto w kraju organizowano nowe państwowe przedsiębiorstwo przemysłowo--handlowe „Polmin”: nafta, benzyna, oleje mineralne, smary. Dyrekcja we Lwowie badaławłaśnie możliwości uruchomienia na terenie <strong>Doliny</strong> powiatowego oddziału i w Magistraciektoś – o ile wiem Karol Weyman – wskazał Henryka jako kandydata na kierownika oddziału.Wprawdzie stan zdrowia ojca pozostawiał wiele do życzenia, to jednak, po naradziez Józiem, podjął pracę i już w sierpniu ruszył Oddział firmy „Polmin”, powszechnie nazywanyskładem „Polminu”. Wynajęto duże piwnice, a właściwie stare lochy pod posesją Magistratuod strony potoczku Młynówka, maleńki budyneczek położony na podwórzu magistrackimprzystosowano na potrzeby biura i na punkt sprzedaży detalicznej, zatrudniono dwóchrobotników i rozpoczęto sprzedaż. Zaczęły gromadzić się na placu magistrackim różne wozykonne po beczki z naftą dla wsi, przyjeżdżały nieco lepsze furmanki z tartaków po olej i smary,a jednocześnie sprzedawano do baniek po kilka litrów nafty dla potrzeb domowych.Z chwilą uruchomienia w Dolinie Oddziału „Polmin” rozpoczęła się cicha walka z konkurencyjnymiżydowskimi sklepami sprowadzającymi produkty naftowe przeważnie z firm „Galicja”i „Małopolska”. Ale Henryk szanował żydowskich, poważnych kupców, Tannego i Rubina,u których przecież nabywał do chwili spalenia sklepu półhurtowo towary i unikał zbędnychkonfliktów. O rozwoju Oddziału decydowała lepsza jakość produktów naftowych wytwarzanychw Fabryce Olejów Mineralnych w Borysławiu, szerszy asortyment towarów i dobra obsługa.Józio, odwiedzający często rodzinny dom, w którym przebywała przez całe lato jegomałżonka z dzieckiem, miał okazją przyjrzeć się bliżej młodszemu rodzeństwu. Interesował sięmoimi postępami w nauce, przyjrzał się też zainteresowaniom Miecia, który kończył siódmąklasę szkoły powszechnej. Naradzał się z rodzicami w sprawie kierunku dalszej jego nauki.W połowie sierpnia przekazał wiadomość, że Miecio przejdzie od nowego roku szkolnego nakurs przygotowawczy nazywany „Preparandą” w Liceum Krzemienieckim. Karolina z miejscawzięła się za szykowanie wyprawki dla następnego dziecka, wyjeżdżającego „do szkół”.Tuż przed pierwszym września, ściśle z otrzymaną od Józia instrukcją, zabrałem braciszkaz manatkami i, choć miałem dopiero 17 lat, w zastępstwie ojca, wyruszyłem w dość trudnąpodróż przez Lwów, Brody, Dubno do Krzemieńca. Nie pomnę już nazwiska nauczyciela, doktórego zgłosiliśmy się jako do przyszłego wychowawcy Miecia, ale pamiętam, że był to wysokiblondyn i że miał poczucie humoru. Zainstalowawszy Miecia w bursie zwiedziłem Krzemieniec,podniecony bezpośrednim zetknięciem się z piękną ziemią Słowackiego. Ze szczytu GóryKrólowej Bony ujrzałem na dalekim horyzoncie złote kopuły Ławry Poczajowskiej i niedługosię namyślając, wyruszyłem pieszo do Poczajowa. Ale, jak to zdarza się niedoświadczonymturystom, klasztor był niby blisko, a daleko. Drogi bowiem w tym piaszczystym terenie„polskie”, wijące się, czyli to przybliżały, to oddalały mnie od celu podróży. Po kilku godzinachdotarłem na miejsce zgrzany i głodny. Nic dziwnego, odległość przebyta, jak później ustaliłem,Wynosiła 22 kilometry.Ławra Poczajowska, klasztor bazyliański z cudownym obrazem Matki Boskiej, istnieje odśredniowiecza. Cerkiew stoi na górze, a na jej stokach dookoła wbudowane są kapliczki i cele


dla pustelników. W cerkwi stopka Matki Boskiej odlana ze złota umieszczona w gablotce naczerwonej atłasowej poduszce.Historia stopki datuje się od najazdu Tatarów. W czasie oblężenia Poczajowa, broniąca sięw klasztorze ludność i mnisi znaleźli się w skrajnej rozpaczy, bo zabrakło wody. Wtedy to jedenz mnichów, nazywany świętym Jowem, wyszedł za mury obronne i gorąco modlił się o pomoc.I stał się cud – objawiła się Jowemu Matka Boska i stopką wskazała, gdzie ma kopać studnię.Do dziś w podziemiach klasztoru wyciekają ze skał kropelki wody, która ma moc wodyz Lourdes. Można tę wodę na miejscu otrzymać po złożeniu ofiary. Do stopki na kolanachciągną tłumy pielgrzymów zarówno w niedzielę, jak i w dnie powszednie. Obok cerkwi pięknadzwonnica z obrazem Chrystusa Błogosławiącego. Ogromny dzwon daje się przy pogodziesłyszeć na odległość 25 km. Nasyciwszy oczy przepiękną sztuką, a żołądek jakimiś tanimiplackami sprzedawanymi poza murami klasztoru, zacząłem się zastanawiać co robić dalej? Dolinii kolejowej bardzo daleko, do Krzemieńca wracać nie chciałem. I wtedy przyszło mi dogłowy, że z Poczajowa do Podkamienia, gdzie mieszkali od 1 stycznia 1921 roku Tureccy,można by dojść pieszo. Choć godzina była mocno popołudniowa, po zasięgnięciu języka; że docelu będzie ze 2 mile z hakiem, wyruszyłem w drogę.Mijałem wioski i osady, w których młodzież gromadząca się na środku głównych ulicśpiewała piękne ukraińskie dumki w innym narzeczu i rytmie niż galicyjskie śpiewanie…Niedużo uszedłem, kiedy zaczął mnie powoli ogarniać lęk przed zbliżającą się nocą wśródzupełnie obcych i, jak mi się zdawało, nieprzyjaznych ludzi. Od czasu do czasu mijały mniefurmanki, niektóre z wyglądu polskie (poznawałem po uprzęży koni), ale nikt nie zwracał namnie uwagi, a ja nie miałem śmiałości prosić o podwiezienie. Wreszcie się złamałem. Zażywnigospodarze, widząc zmęczonego chłopca w mundurku uczniowskim, wygodnie usadowili mniew nieznanych u nas w Dolinie półkoszkach i zaczęli rozpytywać: skąd jestem, skąd i dokądidę? Niedowierzająco kiwali głowami, że mogłem w jednym dniu (pokonać taką drogę i to ponie przespanej w pociągu nocy. Po jakimś czasie furmanka wjechała w zagrodę. Gospodynipożywiła mnie drzemiącego przy stole i w oddzielnej izbie ułożyła w czystej pościeli. Ranośniadanie szło mi już lepiej. Otrzymałem niezłą wałówkę do torby i wyprowadzony przezgospodarza z zapłotków, ruszyłem we wskazanym kierunku.Po przejściu kilku kilometrów, dostrzegłem na horyzoncie ogromną skałę i wieżę kościołaklasztornego dominikanów. Mniej zmęczony niż dnia poprzedniego, dotarłem do wzgórza i wdolinie ujrzałem miasteczko Podkamień.W parterowym budynku poczty w Podkamieniu najpierw zobaczyłem duży pokój z dwomaotwartymi oknami, przez które wlatywało i wylatywało różnorodne ptactwo, prowadząceze sobą krzykliwą walkę. Na środku pokoju stały garnki, rondle, baniaki służące za ptasiekarmiki, a wszędzie pełno było cuchnącego ptasiego nawozu. Jak się okazało, Tureccy takkochali stworzenia Boże… Przez następne okno, również otwarte, ujrzałem moją siostrę Milępracującą przy biurku, nieco dalej urzędował jej mąż Henryk Turecki, naczelnik poczty.Mila, niełatwa do płaczu, witając mnie – miała łzy w oczach, Turecki coś mruczał,że nie uprzedziłem, zalewał mnie potokiem słów nie dając ani mnie, ani żonie dojśćdo słowa. Mówiąc o Mili używał zwrotu „ona”, „bo ona zawsze”, „bo ona dziwna”…,co mnie irytowało. Wieczorem odwiedzili Tureckich dwaj dominikanie, była herbatkai preferans. Jeden z nich, bardzo przystojny, inteligentną rozmową bawił Milę, co – jakmówiono w rodzinę <strong>Stemler</strong>ów – nie wzbudzało w Tureckim uczucia zazdrości z racji habitu.Do pory spania Turecki tak manewrował, aby nie pozostawić mnie z Milą sam na sam.Zauważyłem też, że karabin służbowy przeniósł z przedpokoju do sypialni małżonkówi ustawił koło swego łóżka. Rano, żegnany przez rozdygotaną Milę i szczęśliwego (że jużwyjeżdżam) Tureckiego, wyruszyłem pieszo do Brodów (23 km), a stamtąd koleją do domu. 24--godzinny pobyt w domu siostry pozwolił mi zrozumieć atmosferę, w jakiej żyła i którąsłusznie nazywała „niewolą turecką”.61


62 Dolina, miasto startuPrócz tego, że opisana wyprawa dała mi okazję zobaczenia wielu ciekawych rzeczy, pomogłami także w sprawdzeniu siebie samego. W domu i w szkole odnalazłem się jakimś innym,mocniejszym.Rok 1922 był w kraju rokiem wyborów do sejmu i senatu. Z różnych poczynań rządumożna było wnosić, że wybory na terenie Galicji Wschodniej miały być czymś więcej niżgłosowaniem na listy kandydatów. Miały bowiem stać się formą akceptacji polskiej władzyprzez ludność ukraińską. Natomiast dla ukraińskich kół nacjonalistycznych była to okazja dowykazania słabości polskiej władzy na tym terenie. Toteż partie ukraińskie ogłosiły bojkotwyborów. Tylko w niektórych okręgach udało się wystawić lokalne listy ukraińskie. Były tolisty ugodowe, zwalczane przez wszystkie partie ukraińskie tak dalece, że dwaj kandydacina posłów z tych list zostali zamordowani. Dla bojkotu wykorzystywano legalne instytucjekulturalne i oświatowe, ambony cerkiewne. Ogromną rolę odegrało słowo pisane – prasa,odezwy, ulotki. Jednocześnie rósł terror: wydano wiele wyroków śmierci, spalono licznemajątki.Frekwencja wyborcza była w Galicji wyjątkowo niska, a udział ludności ukraińskiej bardzonikły. W okręgu wyborczym nr 52, do którego należała Dolina, frekwencja była najniższa, cotrzeba przypisać również wyjątkowo niskiej świadomości wsi. Z list ukraińskich wybranychzostało pięciu posłów. Z polskich stronnictw działających w Galicji największy sukces odniosłoPSL „Piast” – 20 mandatów. Z tej listy wszedł do sejmu z <strong>Doliny</strong> przybyły kilka lat wcześniejlekarz dr Targowski. Zarobił sobie na ten sukces, bo w pracy zawodowej nieomal całą dobęprzyjmował chorych, jeździł furmankami do najdalszych nawet wsi. Zamożnym zdzierałskórę, od biednych nie przyjmował honorariów. Ale najwięcej zasłynął wśród ludzi tym, żeleczył wszystko i na wszystko pomagał (mnie wyrwał ząb). Miał typowe gotowe recepty, którewręczał chorym, stosował „cudowne” kolorowe lampy przynoszące ulgę przy bólach głowy.Nic dziwnego, że głosowano na niego bez wahania.Nie wiadomo do dziś, czy dla demonstracji, czy może dla jakichś innych celów politycznych,dolińskie UNDO (Ukraińska Partia Radykalna) zaczęło czynić starania o przeniesienie siedzibystarostwa z <strong>Doliny</strong> do Bolechowa, miasteczka w powiecie dolińskim znanego raczej jako gródemerytów.Sprawa otrzymała bieg urzędowy. Przybyła z województwa komisja dla rozpoznaniapropozycji. Wiadomość zbulwersowała mieszkańców miasta wszystkich trzech narodowości.Zorganizowano na dziedzińcu „Sokoła” wiec, w czasie którego ks. Kaczorowski grzmiał…„Polacy mają tysiącletnią kulturę, której Ukraińcy mogą przeciwstawić najwyżej łapcie…”.Na uspokojenie wpłynęło powołanie w czasie wiecu komisji obywatelskiej dla opracowaniastosownych wniosków do władz powiatowych.W memoriale podniesiono argumenty historyczne, geograficzne, etniczne, politycznei ekonomiczne uzasadniające dotychczasową lokalizację siedziby starostwa i innych urzędóww Dolinie. Dolina – jak podano – była od XV wieku siedzibą starostwa, leży ona w centrumpowiatu przy głównym trakcie gościńca podkarpackiego i przy podkarpackiej linii kolejowej.W memoriale żądano również liczenia się z wolą mieszkańców, czego wyrazem był protest 54gmin (na 87) przeciwko przenoszeniu urzędów do Bolechowa.Od siebie mogę dodać, że godna zachwytu jest forma i treść dokumentu. Z czasem sprawaumarła śmiercią biurokratyczną. Na memoriał nie otrzymano żadnej odpowiedzi, nikt też jejjuż nie wskrzeszał.W Dolinie z konfliktowej sytuacji w Magistracie znaleziono wyjście powołując kierownikaZarządu miasta w osobie dotychczasowego burmistrza dr. Stanisława Kotłowskiego. Do zarząduweszli między innymi: Stefan Kardasz i Henryk <strong>Stemler</strong>, jako asesorowie.Nowy Zarząd podjął z miejsca decyzję w sprawie najboleśniejszej dla <strong>Doliny</strong>. Od kilku latmieszkańcy śródmieścia i pobliskich dzielnic – Zagórza, Nowiczki, Obołonia i częściowoOdenicy, razem około pięciu tysięcy osób odczuwało, jak przed laty, brak wody pitnej.Zaopatrzenie miasta w wodę było znów niedostateczne i stale się pogarszało: zamiast minimum50 litrów na głowę dziennie na skutek wad w przewodach, złego ułożenia i korozji wodociągu


otrzymywano zaledwie 14 litrów, a w okresie suszy następowała klęska. Podjęto więc kopanienowych studzien na terenie wodonośnym nad stawem na „Starej Drodze”, budowę zbiornikażelbetowego wyrównawczego dwukomorowego oraz przebudowę wodociągów. Jak się okaże,zabiegi te były rozwiązaniem częściowym i sprawa wody dla miasta i Salin będzie jeszczepowracać w latach następnych (1925, 1926).Życiu miasta nadawała wówczas ton Polska Partia Socjalistyczna. Daje temu wyraz IgnacyRabczuk w swoich wspomnieniach: „Głęboko w duszy utkwiły mi przeżycia z okresukońcowych lat w Gimnazjum. W Dolinie działał prężny aktyw PPS. Zorganizowano robotnikówna Salinach, utworzono świetlicę z pierwszym aparatem radiowym w mieście, przygotowanoorkiestrę dętą. W jej składzie był tylko jeden robotnik, który grywał w orkiestrze wojskowej,reszta to dyletanci, a połowa to analfabeci. Trąbkarz nazywał się Kędzierski, ale jak grał, niemógł dyrygować. Ponieważ miałem przygotowanie muzyczne (w orkiestrze szkolnej grywałemna trąbce), zwrócono się do mnie o pomoc w szkoleniu orkiestrantów… Robotnicy po pracyćwiczyli całymi godzinami. Fałszowaliśmy co niemiara, ale po kilku miesiącach nauczyliśmy sięgrać marsza nawet w pochodzie, jedną łatwą uwerturę i Czerwony Sztandar. Ambicją Partiibyło wystąpienie 1 maja 1926 roku w pochodzie z orkiestrą. Dyrektor Gimnazjum, RomanGładyszowski, na prośbę delegacji robotników, wyraził zgodę bym publicznie dyrygowałorkiestrą.Na 1 maja ściągnęło do <strong>Doliny</strong> kilkuset robotników z okolicznych zakładów pracy, orkiestraprowadziła pochód przez całe miasto z Salin do Kościoła, gdzie ks. prałat Wojnarowicz,wyprosiwszy sztandar partyjny ze świątyni, odprawił mszę świętą. Po mszy odbył się na rynkuwiec, po którym orkiestra, pod moją batutą odegrała Czerwony Sztandar. Byłem bohateremdnia. Dyrektor przez okno obserwował widowisko, koleżanki i koledzy tylko o mnie mówili.Mój sukces trwał jeszcze kilka dni. 3 maja uroczyście obchodzono rocznicę Konstytucji. Ponabożeństwie w kościele odbyła się akademia w sali »Sokoła« z udziałem miejscowej inteligencji.W pierwszym rzędzie siedzieli: ks. Wojnarowicz, starosta Mahr, dyr. Gładyszowski, grononauczycielskie. Po referacie okolicznościowym prof. Michała Kędziora, orkiestra ulokowana naproscenium odegrała uwerturę. W pewnym momencie zjawił się na scenie – przed kurtyną –sędzia Łukasz Kulczycki i skłaniał orkiestrę do odegrania Czerwonego Sztandaru. Na salę wkradłsię niepokój. Ja odmawiałem, ale orkiestra zachęcana przez Kulczyckiego obietnicą beczki piwa,już się dostrajała. Wtem kurtyna poszła do góry, sala zamarła, ale zamiast Sztandaru rozległ sięhymn „Jeszcze Polska nie zginęła”.W wyniku intensywnych starań PPS otrzymała w 1923 roku pozwolenie rządu na powołanieorganizacji kulturalno-oświatowej pod nazwą Towarzystwo Uniwersytetów Robotniczych –TUR. Kierownicy ruchu socjalistycznego w Dolinie – Weyman i Kulczycki również skorzystaliz nowych możliwości i przystąpili do przekształcania komórek działalności kulturalno--oświatowych w koła TUR. W kołach tych, w miasteczkach i wsiach powiatu dolińskiego,rozwijano czytelnictwo, organizowano chóry i orkiestry, teatralne zespoły amatorskie. FelaDzierżanowska, już jako żona pracownika Salin Grzegorza Ślipkiewicza, wspomina, że zanamową Weymana grała wtedy w sztuce Miecz Damoklesa.W niezwykle trudnej sytuacji kraju Władysław Grabski miał na sercu przede wszystkimsanację finansów. Jego inicjatywy spotkały się z masowymi przejawami patriotycznej ofiarnościspołeczeństwa wyrażającej się ofiarami na rzecz Daru Narodowego. Również w Dolinie powstałKomitet Funduszu Narodowego, który zbierał walory do skarbu państwa. Na ofiarowanym miprzez Darię Hładij ozdobnym pokwitowaniu czytam: „Wdzięczna Ojczyzna ofiarodawcom.P. Piotr Filipczak podarował na Skarb Narodowy metalowe: pokrywkę i talerzyk (wagi 225 g.)ze srebra, jedną kopertę od zegarka, jeden pierścionek (wagi 5 g.) oraz 0,35 rb w biloniesrebrnym”.W sprawie ukraińskiej rząd Grabskiego przygotował wprawdzie program ugodowy, alejednocześnie na ziemiach wschodnich stosował politykę represji wobec Ukraińców. Zamykanopisma, likwidowano ukraińskie towarzystwo kulturalno-oświatowe. Twarda ręka rządu sięgałarównież Ukraińców w spokojnej na ogół Dolinie. Jak pisze Daria Hładijowa: „Gimnazjum63


64 Dolina, miasto startuukraińskie przestało istnieć po pacyfikacji w 1924 roku. Została tylko Ridna Szkoła. Gimnazjumzdołało wydać tylko jeden rocznik maturzystów. Wyszli z niego między innymi Józef Weinreb –późniejszy lekarz w Dolinie, Redisz – późniejszy prezes Kasy Chorych, Iwaśkiewicz – prawnik,Weidenfeld, Paraszczij, Derłycia i Stefan Bandera”.Jakby na złość Ukraińcom, Gimnazjum Polskie im. Z. Krasińskiego, na mocy rozporządzeniaz 12 lutego 1924 roku otrzymało prawa państwowe. Jednocześnie zmieniono typ szkoły naklasyczny, nowy – z łaciną, greką i niemieckim. Przyznano szkole pięć etatów państwowych.Była to ulga dla rodziców i cios dla uczniów o zdolnościach matematycznych, co odczułw naszej klasie szczególnie Ignacy Rabczuk.Przyszli do Gimnazjum nowi nauczyciele: Magdalena Nadecka – historia, IzydoraDrelichowska – geografia, Michał Kędzior – język polski, Smolana – fizyka i śpiew, Karol Rożek– matematyka. Profesora Hyczki już nie było. Nie mógł się zgodzić z brutalnym traktowaniemprzez dyrektora Gładyszowskiego zarówno nauczycieli jak i uczniów.Gimnazjum rozwijało się. Śpiewał chór szkolny, grywała orkiestra, w której dużą rolęnadal odgrywali uzdolnieni muzycznie Wacław Czapelski i Ignacy Rabczuk. Polonista prof.Michał Kędzior przygotowywał przedstawienia teatralne wystawiane w sali »Sokoła«. Na jakąśuroczystość Kędzior wyreżyserował III akt Wesela Wyspiańskiego. Mnie powierzył rolę Czepca,w której znów na scenie spotkałem się z Jadwigą Ozgowiczówną, tym razem jako moją „żoną”.Do dziś utkwiły mi w pamięci słowa Czepca do niej skierowane… „caf się babo, bom pijany”…Trudne sceny zbiorowe spotkały się ze słuszną krytyką, szczególnie pani Otylii Kąckiej, żewypadły słabo i za rozwlekle.Realizowana też była wśród polskiego społeczeństwa nowa inicjatywa. Działał KomitetBudowy Bursy dla młodzieży pod przewodnictwem rejenta Albina Limanowskiego.Osłabła działalność skautingu; zaczęto używać nazwy „harcerstwo”. Rozwinął się w Gimnazjumhufiec szkolny z musztrą i ćwiczeniami z bronią na strzelnicy. Powracający z ćwiczeńulicą Mickiewicza hufiec oglądały nie tylko dziewczęta. Wychodziły przed domy nawet rodzinymiejscowej palestry, a my dobrze zgranym chórem śpiewaliśmy Marsyliankę lub pięknąpieśń, przywiezioną przez Jędrka Onyszkiewicza, studenta (mawiano „akademika”) PolitechnikiLwowskiej, Madelon.W roku szkolnym 1924/1925 przyszedł nowy katecheta ks. Henryk Kaczorowski nauczającyjednocześnie logiki i propedeutyki filozofii. Języka niemieckiego uczyła Fany Schaudernazywana popularnie „Fancią” lub „Fifcią”. W dwa lata później, po wyjściu za mąż za lekarzaJózefa Weinreba, przyjęła nazwisko męża.8 września 1924 roku odbyła się w Dolinie wielka uroczystość szkolno-kościelna poświęceniadzwonu młodzieży ufundowanego przez Józia, a odlanego w Fabryce Dzwonów BraciFelczyńskich w Przemyślu. Do zgromadzonych na cmentarzu kościelnym przemówił podniośleks. Kaczorowski: „ten dzwon ofiaruje młodzieży dziecko <strong>Doliny</strong> – Józef <strong>Stemler</strong>…”. Radowalisię z tego nasi rodzice i żałowali, że Józia przy tym nie było. Dzwon otrzymał imię „Józef”.Obok emblematów dekoracyjnych zawierał napis: „Dzwon młodzieży – Józef i Wiktoria”.Latem tego roku Henryk postanowił położyć na staruszku-domu, pamiętającym jeszczerodziców Aleksandra Hołyńca, nowy dach, oczywiście z drewna. Było to ważne dla naszdarzenie.W czasie wakacji zjawiła się nagle Mila. Okazało się, że postanowiła uciec z „niewoli”.Ogromnie się cieszyliśmy mając ją wśród siebie, choć jednocześnie opuszczenie męża budziłow rodzinie katolickiej kontrowersyjne uczucia. Turecki zasypywał żonę błagalnymi listami,lub przyjeżdżał i urządzał wielkie sceny. Skończyło się powrotem uciekinierki do małżonka.Pomogli podkamieńscy dominikanie.Na kilka dni wakacyjnych przyjechał Józio z dobrą wiadomością, że ukończył rozpoczętew 1920 roku studia w Szkole Nauk Politycznych w Warszawie. Ucieszył tym szczególnierodziców, którzy słusznie uważali go za utalentowane dziecko.Henryk był pochłonięty rozwijaniem „Polminu” w powiecie. W sklepie, przy detalicznejsprzedaży produktów naftowych, pomagała mu Karolina. Wciągano do czynności pomocniczych


w czasie wakacji nawet 13-letnią Zosię, uczennicę VI klasy. Zadaniem jej było sporządzaniespisów numerów beczek zwożonych na plac polminowski z bocznicy kolejowej przezprzewoźnika Mechla Zankla.Regularne zarobki Henryka i pomoc Józia pozwoliły rodzicom na zwolnienie mnie częściowoz zajęć gospodarczych. Za to ojciec zatrudniał mnie co wieczora do pisania tzw. „raportówsprzedaży dziennej”, które stanowiły w Centrali „Polminu” we Lwowie dowody księgowościi rozliczeń oddziałów. Miałem kłopoty z czytelnym pisaniem. Ojciec więc narzekał, że „tak siępisze recepty”, a nie dokumenty.Można sobie tylko wyobrazić wysiłek Karoliny z łączeniem dwóch zajęć: „w Polminie”i w domu, przy którym prowadziła nadal gospodarstwo: dwie sztuki bydła, wieprz, kury,uprawa kartofli, kapusty, buraków i brukwi. Prawą ręką Karoliny była na szczęście jak zawszeKatarzyna.W domu <strong>Stemler</strong>ów szczególnie w godzinach rannych panowała cisza: cała domowa trójkadzieci – Zosia, Janka i Hela – chodziły do szkoły. Tylko na święta i na wakacje ożywiałosię, zwłaszcza kiedy Miecio przyjeżdżał z Krzemieńca z butami obwiązanymi drutem, boczubki (w Dolinie mówiono „szpice”) szybko zużywały się w czasie gry w piłkę. Rodzicekarcili chłopca – na szczęście tylko słownie – i szli do sklepu Drimera po nowe trzewiki. Przysposobności patrzyli Mieciowi w oczy: czy aby to piłkarstwo w Krzemieńcu nie rozwija siękosztem nauki? Wkrótce wydało się, że nie tylko piłka przeszkadzała Mieciowi w nauce… „Wktóreś popołudnie – opisuje Miecio – Ojciec wstał z łóżka po którymś z rzędu przeziębieniu.W domu nie było nikogo. Przeszedł się po pokoju, popatrzył przez okno na grządki i napiękne róże rosnące przed domem. Szklane kule na palikach wśród róż mieniły się w słońcu.W pewnej chwili odwrócił się i zapytał: »Może zagramy w karty?« Zaskoczyło mnie to, bo byłto zaszczyt nie lada. Pierwszą partię wygrałem, drugą też. Zrobiło mi się głupio, bo i trzeciąOjciec przegrał. W pewnej chwili wstał i rzekł: »W karty ty już umiesz grać, co ty jeszczeumiesz«?”.Z dorosłych dzieci <strong>Stemler</strong>ów, Stasio już pracował w Wilnie w Dyrekcji Kolei i zamieszkiwałz rodziną w przepięknej leśnej dzielnicy Zakręt. Marian, po ukończeniu wieczorowych kursówzawodowych, został w 1923 roku pomocnikiem maszynisty. Ukończył w Łodzi kurs dowódcówkolejowych straży pożarnych i pracował społecznie w tej specjalności. Deblessem, choćw przedsiębiorstwie zbożowym ciężko pracując dobrze zarabiał, wycofał się ze spółki i doradzałwłaścicielom jej rozwiązanie. Powodem było nasycenie Śląska żywnością przez przedsiębiorstwapaństwowe i trudności ze skupem zboża i przemiałem. Pozostały Deblessemom z okresu tejpracy tylko miłe wspomnienia o Ślązakach, które po latach miały stać się bodźcem do nowejinicjatywy tego wędrującego małżeństwa.I tak latem 1923 roku Deblessemowie znów stanęli wobec problemu co dalej ze sobązrobić. Na szczęście istniał klan braci Deblessemów. Tym razem brat Franciszek podał rękę.Marian Deblessem zatrudnił się jako drogomistrz w Białymstoku z przydziałem do budowydrogi Białystok – Baranowicze, a Mania założyła na przedmieściu gospodarstwo mleczarskieskładające się z dwóch krów. Niedługo to trwało, rok tylko i już zaczęły nadchodzić niepokojącewiadomości z Białegostoku. Stosunki Mariana Deblessema z Dyrekcją Dróg Publicznychukładały się coraz gorzej. Nieopłacalne stawało się też gospodarstwo mleczne prowadzoneprzez Manię, bo zaczęło brakować paszy pochodzącej z koszonych pasów przydrożnych. Tymrazem skorzystano z rady Stasia i już latem Deblessemowie urządzali na peryferiach Wilnafermę kurzą.Złe również informacje nadeszły o nauce, a raczej o nieuctwie Miecia. Józio zareagowałbardzo zdecydowanie: zabrał chłopca z Liceum Krzemienieckiego i ulokował w SeminariumNauczycielskim w Tomaszowie Mazowieckim, w którym uczył jego przyjaciel Kacper Zazula.Był też problem co robić dalej z Kaziem, który kończył szkołę kupiecką we Lwowie i zZosią kończącą szkołę powszechną. Wprawdzie Henryk „<strong>Stemler</strong> – Główna”, zlokalizowanybył w Dolinie, jednak „szef sztabu rodzinnego” – Józio, miał siedzibę w stolicy i – jak wszyscyszefowie sztabów – duży wpływ na decyzję ojca. Rozstrzygnięcie wkrótce nadeszło i miało65


66 Dolina, miasto startuna celu zdjęcie rodzicom choć części kłopotów z głowy. Kazio poszedł na płatną praktykędo znanej firmy „Riedel, Towary Kolonialne i Nasiona” we Lwowie, zaś Zosia do I klasyPrywatnego Seminarium Nauczycielskiego SS Zmartwychwstanek w Warszawie z kwaterąu Józia.13 października 18-letni Kazio, praktykant handlowy, zamieszkały we Lwowie przy ul.Królewskiej 3, został zarejestrowany jako poborowy.W domu panował spokój, bo tylko trzy siostry w nim wyrastały. Kazio i Miecio objawialisię przeważnie na ferie świąteczne i na wakacje letnie. Wisia już trzeci rok pracowała jakonauczycielka w Warszawie, mieszkając u Józia, który na jej temat pisywał: – „nie wiem czyJadzię grzeje miłość wojskowa, czy cywilna…”. Była to aluzja do jej dwóch sympatii. Miałemwięc w domu dobre warunki uczenia się i do odrabiania braków z poprzednich lat, ale czasuciągle nie wystarczało.W Dolinie było nam gimnazjalistom (mawiano „studentom”), chłopcom już pod wąsem,nudno. Chodzenie po mieście z koleżanką było źle widziane, bywanie w domu dziewczynyraczej nie przyjęte, wyprawa w pole, czy do lasu była możliwa tylko w większej gromadzie,„prywatek” najbardziej bali się rodzice, bo o wszystkim błyskawicznie dowiadywał siędyrektor Gładyszowski i zaraz rozpoczynał śledztwo, w rodzaju: – „<strong>Stemler</strong> (Rabczuk,Niewierski), gdzie byłeś wczoraj o 20-tej…?”. Włóczyliśmy się więc w męskich gronach poHoryszu, czy Obołoniu i wyżywali się w śpiewie nie zawsze cenzuralnych piosenek, w małychzbytkach, jak zamiana w ciemności bramek domów, przenoszenie szyldów z jednej ulicyna drugą itp. Na szczęście pojęcie „chuligan” nie było w Dolinie jeszcze znane, a i czynynasze nie kwalifikowały się chyba pod tę „normę”. Szukaliśmy też okazji do zarobków,bo na ogół chodziliśmy bez grosza w kieszeni. Henryk <strong>Stemler</strong> korzystał czasem z naszejpracy przy magazynowaniu towarów do lochów „Polminu”. Wiele beczek przeważnie 200--litrowych załadowaliśmy z Ignacym Rabczukiem, po latach docentem Akademii Rolniczejw Krakowie. Wspominaliśmy przy różnych okazjach te roboty, bo po nich przez kilka dnitrudno się było wyprostować. Nie umieliśmy chyba pojąć nauki przewoźnika Mechla Zankia: –„beczka musi sama chodzić, nie trzeba jej dźwigać”. Wspominam również reklamację zgłoszonądo kierownika „Polminu”, Henryka <strong>Stemler</strong>a – mego ojca, że za analogiczną robotą przyznawałrobotnikowi Żmurkiewiczowi większą stawkę niż nam uczniom. Odpowiedź była prostai chyba słuszna: – „Bo on ma dzieci na utrzymaniu”.W maju zakochałem się „na śmierć i życie”. Ojciec, jak mi się zdawało, nic nie widzący,wiecznie zamyślony, zapracowany, słaby, pewnego dnia najniespodziewaniej zagadnął mnie:„zakochałeś się”?. Na mój jakiś bełkot, usłyszałem: „teraz odpowiadasz za nią”. Przez całemęskie życie, przy wszystkich zbliżeniach z drugą płcią w celach nawet najidealniejszych,słyszałem ten głos ojca i stawały przede mną jego niebieskie, świdrujące oczy.Rok 1925 był dla Józia płodny w prace wydane drukiem. Ukazało się drugie wydanieElementarza dla nauki starszych, Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej w opracowaniu dla samoukówi Książka Obywatela.10 października 1925 roku odbył się w kościele Św. Krzyża ślub Wisi z Józefem Łukasiewiczem,prawnikiem zatrudnionym w Notariacie w Warszawie. Ślub był bardzo skromnyi skromne było mieszkanie (nabyte za drogie wówczas „odstępne”), w którym młodzi rozpoczęlinowe życie, pracowite i niełatwe.Wiosną 1926 roku Henryk przeszedł kolejne zapalenie płuc, po którym długo słabował.W polminowskim składzie zastępowała go jak zawsze Karolina, a ja przy przyjmowaniudostaw hurtowych i w sprawozdawczości. W zastępstwie ojca jeździłem również na konferencjeinstrukcyjne do Lwowa, na których siedziałem często jak na tureckim kazaniu. Pocieszałemsię, że mi te sprawy objaśni później oddany Henrykowi kierownik „Polminu” w Stryju, panScheffer. Ale i po jego komentarzach na wnikliwe pytania leżącego przeważnie w łóżku ojca,często nie umiałem trafnie odpowiedzieć.Życie nasze toczyło się monotonnie. Atrakcją były listy od dzieci i niestety rzadkie ichprzyjazdy. W połowie kwietnia wkradł się do domu nowy niepokój. Oto w czasie przerwy


obiadowej Karoliny, zastępującej w sklepie chorującego Henryka, przybiegł zdyszany robotnik„Polminu” z powiadomieniem, że przyjechali jacyś panowie i chcą rozmawiać z kierownikiemskładu. Jak później opowiadała Karolina, był to jakiś ważny dyrektor z Warszawy, pan z siwąbrodą, który w towarzystwie asysty przyjechał na lustrację. Z niezadowoleniem stwierdził, żedzień targowy, a sklep zamknięty i od jakiegoś czasu całe przedstawicielstwo „Polminu”w Dolinie nie rozwija się. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z sytuacji jaka się wytworzyłaz powodu choroby Henryka, lecz nie widzieliśmy wyjścia z niej, poza pocieszaniem się, żeojciec powróci do zdrowia. O lustracji napisaliśmy do Józia.Na skutki nie trzeba było długo czekać. W niedzielę 9 maja odbywała się próba chórugimnazjalnego. Właśnie ćwiczyliśmy, kiedy wywołała mnie z klasy zdyszana siostra Jankai zdenerwowana objaśniła, że przyjechał jakiś pan ze Lwowa w sprawie „Polminu”.Kiedy wszedłem do pokoju, zastałem leżącego na wznak, bardziej niż zwykle rozgorączkowanegoi ciężko oddychającego ojca, zapłakaną i zdenerwowaną matkę. Przy stole siedziałpan powyżej 50-tki, a obok w butach z cholewami stał dwudziestokilkuletni syn sąsiadówZenek Weiss z trzcinką używaną do konnej jazdy, którą uderzał sobie z fantazjąpo cholewach. Pan Wajda, dyrektor handlowy „Polminu” we Lwowie, objaśnił mnie uprzejmie,że zachodzi konieczność sporządzenia w mojej obecności, w zastępstwie chorego ojca,remanentu zapasów magazynowych „Polminu” w Dolinie, gdyż skład przejmie ZenonWeiss. Ojciec otrzyma wynagrodzenie za urlop i ustawową odprawę. Z treści wypowiedzipana Wajdy wywnioskowałem, że rodzice już milcząco zaakceptowali jego propozycję.Jest taka chwila w życiu każdego młodego człowieka, w której rodzi się jego dorosłośćumysłowa. Jednych z dzieciństwa budzi miłość, innych matura, ja chyba właśnie tej niedzieli,9 maja 1926 roku, poczułem się dorosłym. Oświadczyłem mianowicie panu Wajdzie z całąstanowczością, lecz ze spokojem: „My się na to nie zgadzamy. Nie zależy nam na odprawie,lecz na zachowaniu godności. Nie jest winą ojca, że zachorował w warunkach, w jakichpracował w »Polminie«, proszę ojcu wypowiedzieć pracę w terminie ustawowym, wtedyzrobimy remanent”. Nastąpiła grobowa cisza, po czym pan Wajda wstał i powiedział: „W takimrazie moja misja jest zakończona”, pożegnał nas grzecznie i wyszedł. Za nim jak niepysznyposzedł Zenek.Dopiero po dobrej chwili mama wróciła do równowagi i wytarłszy łzy zapytała: „Synu, czydobrze zrobiłeś?”. Ojciec nadal milczał, ale uśmiechnął się oczami. Uspokoiłem rodziców, a doJózia nadałem obszerną depeszę.Z tego zdarzenia wziął się mój optymizm, który mi służył przez większość życia. Sprawyposunęły się jak na owe czasy błyskawicznie. Już 10 maja Józef rozmówił się z „panemz brodą” to jest z dyrektorem Departamentu w Ministerstwie Przemysłu i Handlu Hoszowskim:zaprotestował przeciwko formie zwalniania Henryka, spowodował wstrzymanie angażowaniaWeissa i rozpatrzenie podania naszego brata Kazia (lat 19) na kierownika Oddziału „Polmin”w Dolinie. Mnie obciążono (tuż przed maturą) wyjazdem do Lwowa celem przekonania Kazia,żeby rzucił handel artykułami kolonialnymi we Lwowie i wziął się za handel olejami i naftąw Dolinie; przekonania naczelnego dyrektora „Polminu” we Lwowie, pana Brühla, że Kaziojest najlepszym kandydatem na kierownika Oddziału dolińskiego; uzyskania od pracodawcyurlopu dla Kazia, z które może nie wrócić. Niemało to było jak na głowę niedoświadczonegoucznia średniej szkoły w małym mieście.Jednak w tym nieszczęściu mieliśmy szczęście, co wynika z treści mego listu do Józiaz 14 maja: „Donoszę ci, że sprawa została pomyślnie załatwiona”.We Lwowie byłem we środę 12-go. Byliśmy z Kaziem w Dyrekcji, gdzie nas bardzouprzejmie przyjęto. Pan Brühl był bardzo zadowolony ze świadectwa Kazia. Oświadczononam, że pensja Kazia będzie wynosiła 200 zł (ojciec miał 160 zł) i 1/2 % prowizji. Kazio mapołożyć szczególny nacisk na powiększenie obrotów…67


68 Dolina, miasto startu!Pan Riedel zwolnił Kazia do 30 maja nawet – kiedy go prosiłem – oświadczył, że gdybychodziło o zupełne zwolnienie, on nie będzie się upierał. Zły był czegoś. Wydał mi się kupcem,którego nic na świecie nie obchodzi, tylko własna kieszeń.„Jutro przyjeżdża pan Wajda i oddajemy Skład Kaziowi. Ojciec czuje się o wiele lepiej.Wstaje prawie codziennie. Wybacz formę i styl, ale mam Vormaturalfieber”.14 maja stawałem do poboru. Otrzymałem kategorię A–ZZ (zdolny do służby wojskowej,zupełnie zdrów), z przydziałem do artylerii, zgodnie z moim wyborem.Nie bez trudu 19-letni Kazio wgryzał się w nowe dla niego sprawy handlu olejamimineralnymi. Na szczęście był to umysł lotny, a jednocześnie ścisły. We wszystkie problemyzarówno polityki handlowej „Polminu” w powiecie, jak i towaroznawstwa wprowadzał goHenryk, choć był już bardzo słaby. Pomagał również dyrektor Wajda, który dwa razy w tychsprawach przyjeżdżał.Zdarzyło się nawet pewne nieporozumienie związane z tymi przyjazdami, którymwrażliwa nasza mama, jako pani domu, zawstydziła się. Otóż podając obiad szepnęłaKaziowi, żeby poczęstował gościa wódką. Kiedy sprzątała po obiedzie, stwierdziła, że nastole są kieliszki likierowe i wino. Okazało się, że Kazio zamiast wódki nalewał do 20--gramowych kieliszków czerwone wino. Musiałem, na prośbę mamy, przy najbliższym pobyciewe Lwowie specjalnie odwiedzić pana Wajdę i przeprosić za pomyłkę Kazia. Rozbawionyprzypomnieniem tego zdarzenia pan Wajda powiedział mi wtedy: „większej przyjemności niemógł mi zrobić nasz nowy, młody kierownik”. A był Kazio nie tylko wówczas, ale jeszczeprzez kilka ładnych lat najmłodszym pracownikiem „Polminu” na kierowniczym stanowisku.W gimnazjum rozpoczęły się matury. 4 czerwca 1926 roku zdawałem egzamin ustny wspólniez Włodziem Niewierskim. Zaczęło się od egzaminu z religii, bo ks. Kaczorowski, znajączainteresowania doktora filozofii Sośnickiego, chciał zademonstrować Komisji, że – jak mawiał– „nie jesteśmy tacy głupi na jakich wyglądamy”. Udało się. Mój temat „Jaki mamy interesw studium rodowodu Chrystusa” pamiętam do dziś, choć nie potrafiłbym go obecnierozwinąć. Tłumaczenie tekstu greckiego szło mi już jak po grudzie, plątałem temat z historii,ale Sośnicki pod wrażeniem poziomu wiedzy z religii, już nie zwracał na mnie uwagizwłaszcza, że ks. Kaczorowski wciągnął go do jakiejś dyskusji.Matura moja była wielką radością dla rodziców: pierwszy z dzieci ukończyłem gimnazjumniedostępne starszym, zdolniejszym. Stać ich było i to z trudem najwyżej na posyłanie dziecido seminarium. Jak dalece ten sukces był ważny dla matki świadczy fakt, że wszystkie mojeświadectwa otrzymane w Gimnazjum przechowywała w rodzinnym domu, a po wojnie,opuszczając Dolinę, zabrała ze sobą. Znalazłem je w zbiorach matki we Wrocławiu w 1979roku.Mama, goniąc resztkami sił, całe noce spędzała przy łóżku tak bardzo kochanego choregomęża, a gdy brzask dnia zaczynał zaglądać w otwarte okna, opierała się o parapet i modliła…20 lipca 1926 roku ojciec ostatni raz położył swoje spracowane, zbolałe ręce na mojej głowiei tak żegnał syna wyjeżdżającego do wojska. Choć obydwaj milczeliśmy patrząc sobie w oczy,to zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to ostatnie nasze pożegnanie.Zrozpaczony stanem ojca, z obawą w sercu o matkę, o staruszkę bardzo kochaną babkęKatarzynę, o młodsze rodzeństwo, pierwszy raz po 21 latach przeżytych z rodzicami żegnałemdom rodzinny.We Włodzimierzu Wołyńskim zastaliśmy Komendę Szkoły Podchorążych Rezerwy Artyleriize Śremu na nie rozpakowanych walizkach. Jak mówiono, za postawę podchorążych w czasiewypadków majowych przeniesiono ją tu do pustych od lat koszar rosyjskich.6 sierpnia szef drugiej baterii szkoły, ogniomistrz Bona, odwołał mnie z ćwiczeń i delikatniepoinformował, że otrzymuję 3-dniowy urlop na pogrzeb ojca. Pouczył jak mam się zachowywaćaby nie pokazać, że jestem rekrutem, wręczył dokumenty i wyprawił na dworzec kolejowy.Sześciu synów wyniosło 7 sierpnia trumnę Henryka <strong>Stemler</strong>a z domu, w którym przeżył 39lat wśród radości i smutków, zawsze pracowicie, uczciwie, przykładnie.


Społeczeństwo <strong>Doliny</strong> godnie żegnało swego obywatela i społecznika: w imieniu ZarząduMiasta – burmistrz Józef Neuburger, w imieniu ukraińskiej ludności – Stefan Kardasz, w imieniumiejscowych Żydów – adwokat Aleksander Rubin.Po pogrzebie w czasie spotkania rodzinnego wkroczyła w nas dzieci, które dopiero co stałynad grobem ojca, jakaś dziwna radość, bo mamy matkę. I od tej chwili do jej śmierci wszystkienasze najpiękniejsze uczucia jakie może mieć człowiek, koncentrowały się na niej.Była nimi obdarzana w czynach, w mowie, w listach, w naszych myślach.Kończyły się wakacje, rozjeżdżały się dzieci Karoliny w różne strony, lecz gdziekolwieknie były zawsze chroniły i chronią do dziś w swojej pamięci, jako rzecz najdroższą i najcenniejszą,wspomnienie swoich rodzinnych stron, rodzinnego ogniska.Kazio rozwijał działalność polminowską ku zadowoleniu własnemu i Dyrekcji we Lwowie,docierał nawet do małych zakładów w powiecie, rozszerzał asortyment towarów. W domupanowała zgoda i serdeczność. Kazio uważał się za opiekuna mamy i sióstr. Karolina jakdawniej prowadziła gospodarstwo, w którym zatrudniała służącą. Chętnie korzystała z radsyna, ale jednocześnie swoją postawą wobec dzieci i otoczenia podkreślała, że jest głową rodziny.Mila opuściła ostatecznie męża i z dniem 1 stycznia 1927 roku objęła posadę nauczycielkiw Duksztach, w województwie wileńskim.Szczęśliwie dotrwałem do maja 1927 roku, kiedy po uroczystej promocji, otrzymałemdyplom plutonowego – podchorążego z przydziałem do 8 pułku artylerii ciężkiej w Toruniu.W rodzinnym domu w czasie wakacji Karolina z dziećmi przeżyła śmierć babki Katarzyny.Zmarła 15 lipca, w wieku 80 lat. Był to dla Karoliny ogromny wstrząs. Odeszła najbliższai najserdeczniejsza, zawsze jednakowo jej oddana, matka. Na naradzie rodzinnej postanowiononie wzywać mnie na pogrzeb z dalekiego Torunia.Ostatnie pół roku czynnej służby w pięknym, pełnym zieleni i kwiatów Toruniu, to jedenz najprzyjemniejszych okresów mojego życia. Stosunki z przełożonymi bardzo dobre, ćwiczeniana poligonie i manewry ciekawe, dużo wolnego czasu i piękna dziewczyna Hanka Habichównaradośnie uśmiechnięta.Utrapieniem w służbie były jednak tzw. zajęcia oświatowe, które w bateriach prowadzilitradycyjnie podchorążowie. Wyniki ich pracy rozliczano statystycznie: analfabetów tyle,półanalfabetów (tzn. tych którzy umieją się tylko podpisać) tyle i reszta według ukończonych klas.Sztuka polegała na tym, aby szczególnie pierwszych szybko zlikwidować. Miałem osiągnięciai statystyka była zadowalająca, co się ujawniało w każdą sobotę przy podpisywaniu przezkanonierów listy żołdu. Analfabeci stawiali w miejscu podpisu trzy krzyżyki. „Odziedziczony”od mojego poprzednika kanonier Masiewicz, Poleszuk, wysoki i miły, zawsze uśmiechniętychłopiec, niestety łamał statystykę baterii: umiał cały elementarz na pamięć, ale sztuki czytaniai pisania nie mógł opanować. W rozmowach o potrzebie nauki, wyprzedzał swoich nauczycieligotowymi sloganami „chodzę sobie po Toruniu, wszędzie tyle napisów, a ja ich przeczytać niemogę, jestem jak ptak w klatce…”.Wreszcie wpadłem na „genialny” pomysł. Pewnego dnia wręczyłem dowódcy warty czystyzeszyt, w którym na pierwszej stronie napisałem czytelnie „Masiewicz” i poleciłem, abywszystkie wolne godziny ten kanonier poświęcił na przepisywanie swego nazwiska. Po 24godzinach służby wartowniczej otrzymałem zeszyt kanoniera Masiewicza, cały zapisanyjego nazwiskiem, a najbliższej soboty ogniomistrz-płatnik nieomal nie spadł ze stołka. Kiedybowiem zwrócił się jak zwykle do Masiewicza „maluj tu cmentarz”, Poleszuk ze stoickimspokojem pięknie „wymalował” na liście żołdu swoje nazwisko. Mnie też spotkała „pochwała”ogniomistrza: „jest pan cudotwórcą, żeś pan takiego durnia nauczył pisać”. Masiewicz byłdumny ze swego osiągnięcia, tylko że od tego czasu na ścianach stajni pojawiały się jegoautografy.Gorzej było z nauką wiedzy obywatelskiej. Ten chłopiec interesował się po swojemutym, o czym mówiono w klasie, był bowiem na swój sposób życiowo mądry np. kiedysamowolnie opuścił koszary i powrócił do baterii dopiero po trzech dniach, w czasie raportukarnego aż u dowódcy pułku, tłumaczył się powtarzając monotonnym głosem „byłem głodny,69


70 Dolina, miasto startubyłem głodny” i dzięki temu ukarano go tylko naganą, za to wszczęto śledztwo dla ustaleniadlaczego kanonierzy skarżą się na głód. Ponieważ Masiewicz był nieobliczalny, na wszelkiezapowiedziane wizytacje, wysyłałem go do zajęć w stajni. Ale raz nie zdążyłem. Generałz całą asystą wszedł do izby lekcyjnej najniespodziewaniej, bo zaczął lustrację od pierwszejjednostki pułku, w której służyłem. Zameldowałem baterię przy zajęciach oświatowych i razemz dowódcą kpt. Wróblewskim zacząłem umierać ze strachu przed kompromitacją.Asysta generała rozsiadła się wygodnie, a sam generał rozpoczął od sprawdzaniaświadomości obywatelskiej kanonierów. Wziął trzcinę, lecz na szczęście nie podszedł domapy a do portretów dostojników państwowych zawieszonych na ścianie. Wskazał na portretPiłsudskiego i zapytał któregoś „kto to jest?” Padła odpowiedź prawidłowa. Następnie wskazałportret Sikorskiego, byłego ministra Spraw Wojskowych i uzyskał również dobrą odpowiedź.Wreszcie wskazał na trzeci portret, a zapytany kanonier odpowiedział jak należy: GeneralnyInspektor Sił Zbrojnych Państwa gen. Sosnkowski. Idąc po domniemanej linii rozumowania,generał postawił dalsze, trudniejsze pytanie: „kto będzie naczelnym wodzem na wypadekwojny?”. I rozglądał się po klasie kto mógłby odpowiedzieć. Zatrzymał wzrok na Masiewiczu,który w ostatniej ławce, choć wysokiego wzrostu, jeszcze wyciągał szyję i patrzył wprost nagenerała, jakby prosił się do odpowiedzi… „No to niech kanonier odpowie”, rzekł. Masiewiczwstał i meldującym tonem odpowiedział całym zdaniem: „na wypadek wojny naczelnegodowódcę sprowadzimy z Francji”. Zrobiła się grobowa cisza. Generał uderzył we mniepiorunującym wzrokiem, lecz zamiast „wybuchnąć” zawahał się jeszcze i wściekłym głosemzapytał kanoniera: „kto wam to powiedział?”. A Masiewicz z właściwym mu spokojem wyjaśnił„to mnie jeszcze w domu mówili” i pod moim adresem przymrużył jedno oko, jakby chciałpowiedzieć „spokojna głowa, panie podchorąży”. Generał, już opanowany, zwrócił się do mnieprotekcyjnie „ma pan, podchorąży, żywy przykład komunistycznej roboty na kresach…”,i w ten sposób komuniści wyratowali mnie od niechybnej „paki”.W sierpniu którejś niedzieli, odwiedził mnie Józio i po spacerze po parku toruńskimi starym mieście, zaprosił do restauracji w Dworze Artusa.Rozmawialiśmy o mojej przyszłości. Józio zaproponował mi rozpoczęcie studiów w Warszawie.Będę mieszkał z jego rodzina, za utrzymanie nie będę płacił, a za to w analogicznysposób odwdzięczę się młodszemu rodzeństwu, lub – gdyby zaszła potrzeba – jego dzieciom.Uzgodniliśmy też, że podejmę pracę i określoną część moich zarobków będę przesyłałmamie. Miałem o czym rozmyślać, aż do zakończenia służby.Z ciężkim sercem opuszczałem 20 września 1927 roku Toruń. Jechałem do domu Józióww Warszawie, gdzie 1 października miałem rozpocząć studia na wydziale prawa UniwersytetuWarszawskiego. Na peronie, choć uśmiechnięta, ale bardzo smutna Hanka długo powiewałachusteczką, gdy pociąg ruszył.Tydzień spędzony w domu w Dolinie to aklimatyzacja do warunków cywilnego życia,zbieranie manatków na wyjazd w życie nowe, odwiedzanie cmentarza, gdzie w nowymgrobowcu spoczywał ojciec i babka Katarzyna.Start z <strong>Doliny</strong> był smutny. Już tylko Matka położyła ręce na mojej głowie i wyprawiław nieznane. Kazio nadrabiał miną, Janka i Hela płakały.Dla <strong>Doliny</strong> był to bujny czas rozwoju. Trwała budowa gmachu Powiatowej Kasy Chorychwedług projektu lwowskiego architekta Mariana Nikodemowicza, zatwierdzonego przezburmistrza Józefa Neuburgera. Nadzór budowlany sprawował inżynier miejski Natan Aptowitzer.Roboty prowadziła firma „Inż. arch. S. Keil – Biuro Architektoniczne i PrzedsiębiorstwoBudowlane” we Lwowie, roboty instalacyjne Przedsiębiorstwo „Higiena” w Katowicach.Kosztorys zamknął się sumą 852 950,62 zł (bez części elektrycznej). W tym samym czasiezbudowano Lecznicę w Mizuniu, oraz budynek Kasy Chorych w Broszniowie. W Bolechowiezakupiono dla potrzeb tej instytucji dom przy ul. Kościuszki i adaptowano go na lecznicę.W Maksymówce koło Wełdzirza w budynkach byłego klasztoru, urządzono dom starców.Działo się to wszystko z inicjatywy dyrektora Powiatowej Kasy Chorych w Dolinie KarolaWeymana, który chętnie wciągał do pracy młodych ludzi: Z. Kunca, S. Kriegla, F. Kalityńskiego,


M. Belitzaja, I. Rabczuka (dorywczo). Jest godne uwagi, że obecnie w gmachu Kasy Chorychw Dolinie mieści się szpital dla dzieci.Nowa konstelacja polityczna u władzy zaczęła wywierać wpływ również na życie <strong>Doliny</strong>.Przewodniczącym BBWR w mieście został dyrektor Gimnazjum Roman Gładyszowski. RuchPPS, działający dotychczas bez trudności, zaczął natrafiać na opory urzędnicze. Karola Weymanausunięto z zarządu „Strzelca” a na jednym z wieców na rynku zamierzano go nawet aresztować.Zapobiegła temu postawa robotników.Moja sytuacja na pierwszym roku studiów nie była łatwa. Józio z miejsca wyprawiłmnie na kilkumiesięczny wieczorowy kurs handlowy Gracjana Pyrka i już od 1 stycznia1928 roku zatrudnił w Wydawnictwie „Nasz Kraj” – Podręczniki Szkolne w Języku Ukraińskimdla Wołynia. Pracowałem w godzinach popołudniowych, wskazówki dawała mi księgowa,pani Czarnecka (która za jakąś pomyłkę nazwała mnie bałwanem) i woźny Andrzej Głazek.Zarabiałem początkowo sto złotych miesięcznie (tyle co początkująca nauczycielka), z czegopołowę przekazywałem mamie. Ale największe trudności napotykałem w nauce. Odbijały siębraki wyniesione ze szkoły średniej. Chodziłem pilnie na wykłady, lecz treści ich czasemzupełnie nie rozumiałem, szczególnie z teorii prawa wykładanej przez prof. EugeniuszaJarrę. Wszystko usiłowałem pokonać pracowitością. Sypiałem często tylko po pięć godzin.Pocieszycielką obserwującą moje zmagania, była bratowa Wiktoria. Dziwny spokój miaław sobie i bardzo prosty sposób perswazji. Wydawało mi się nieraz, że te rozmowy zabierają zadużo czasu, ale później orientowałem się, że właśnie w czasie dyskusji odpoczywałem od kuciai że jakoś lepiej mi idzie… Skończyło się dobrze, wakacje były zasłużone, choć krótsze, boprzecież zatrudniałem się zarobkowo.Po przełamaniu pierwszych lodów na Uniwersytecie, odważniej patrzyłem w życie.Korzystałem z teatrów. Liczne wieczory spędzałem w domu Wisi i Juna (jak nazywanoJózefa Łukasiewicza). Spotykałem tam brata Mariana, który był wtedy na półrocznym kursiemaszynistów kolejowych w Warszawie. Był pilnym uczniem, zdał egzamin jako prymus.Nauczycielem moim: jak się uczyć, czego się uczyć, jak się zachować na uczelni był Jun.Przestrzegał przed udziałem w strajkach akademickich i w walkach o numerus clausus dlaŻydów w czym był zgodny z przykazaniami mamy jeszcze z czasów uczniowskich: „niech Bógbroni, abyś miał rękę podnieść na Żyda”.W tych latach na uczelniach było burzliwie. Powstające w 1928 roku, w ramach ObozuWielkiej Polski (w miejsce Związku Ludowo-Narodowego) Stronnictwo Narodowe agitowałomłodzież do wstępowania do tej odnowionej partii Dmowskiego i przy różnych okazjachdemonstrowało swoją siłą. Walczyła o zwolenników prorządowa organizacja akademicka LegionMłodych, demonstrowało swoje istnienie komunistyczne „Życie”, miała swoich zwolennikówPPS. Dochodziło do licznych starć i bójek.Wiosną 1929 roku Wydawnictwo „Nasz Kraj” podniosło mi pensję do dwustu złotychi delegowało na Powszechną Wystawę Krajową w Poznaniu. W pociągu spotkałem profesoraLernera, który na początku lat dwudziestych uczył w Gimnazjum w Dolinie niemieckiegoi geografii. Wszystkie szczegóły z życia miasteczka zachował w pamięci, a ludzi dolińskichmile wspominał. Wyjaśnił, że jest z zawodu handlowcem, aktualnie przedstawicielem poważnejfirmy zagranicznej na Polskę. Pracę w Gimnazjum w Dolinie przyjął był, bo po wojnie nie mógłnic lepszego znaleźć. Okazało się z rozmowy, że mylnie ocenialiśmy jego zamiłowanie dosportu, czy raczej do biegania, z którego zasłynął. „Nie miałem palta – powiedział – więc zimąbiegałem, aby się nie przeziębić”.Na wystawie najwięcej czasu spędziłem w stoisku „Fabryki Dzwonów Braci Felczyńskich”w Kałuszu, Filia w Przemyślu. Całe biuro Fabryki mieściło się pod dzwonem „Ignacy--Józef” o wadze 8 800 kg, a więc większym od „Zygmunta” w Krakowie. Felczyńscy, którychznałem od dziecka, byli dla mnie serdeczni i opiekuńczy. Poczęstowali winem.Józefostwo <strong>Stemler</strong>owie brali udział w tzw. życiu towarzyskim i mnie wprowadzali w gronorodzin posłów, dziennikarzy i działaczy społecznych. Niestety, wobec braku wyrobieniatowarzyskiego i abstynencji alkoholowej czułem się na przyjęciach źle. Toteż przy którymś71


72 Dolina, miasto startuz rzędu zaproszeniu do domu posła Wierczaka, wykręciłem się Józiowi, że źle się czuję wśródstarych… Dotknięty, wówczas 42-letni brat, zareagował: „Ty też będziesz stary…”. I spełniłosię, młodzież do mnie się już nie garnie…Przyjemniejsze dla mnie były przyjęcia w domu Józiów. Tu również bywali posłowiei dziennikarze, ale przeważali lwowscy i kijowscy koledzy Józia. Nastrój bywał pogodnyi wesoły.Najmilsze jednak były potańcówki organizowane przez młodzież akademicką, na którezapraszano Józia. Tą drogą ówcześni studenci na długie lata zaprzyjaźnili się z rodzinąJózefostwa, a nazwiska: Grudzień, Kaczyński, Kornatowski, Lewicki i inne wspominane byływ ich domu do śmierci.W Warszawie przez cały okres mego w niej życia miałem i drugi dom z drzwiami zawszedla mnie otwartymi, dom dobrej rady w sprawach codziennych i życiowych, gdzie dzieliłemsię sukcesami i radościami. Był to dom Wisi i Juna.Wiosna 1930 roku była dla mnie niezwykle ciężka. Hanka Habichówna, którą dość częstoodwiedzałem w Toruniu, od kilku miesięcy chorowała. Zaczęło się od niewinnej grypyi poprzez gruźlicę płuc, leczoną w sanatorium, doszło do gruźlicy gardła. 30 kwietnia nadeszłaz Torunia hiobowa wiadomość, że dziewczyna zmarła. Śmierć tę przeżyłem bardzo ciężko.Aby uciec od przygnębienia zacząłem włączać się w życie akademickie. Przyjąłem godnościkierownicze w Akademickim Kole Polskiej Macierzy Szkolnej, wstąpiłem do organizacji ideowo--wychowawczej pod nazwą Konfederacja „Falconia”. Uleczyły mnie jednak dopiero wakacjeu mamy.Z Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie mieszkając u Zofii i Kacpra Zazulów ukończyłSeminarium Nauczycielskie, powrócił do domu Miecio. Zjechali na wakacje: Mila, Zosia, Stasio,Marian i ja, organizowano chóry, tańce, wycieczki. Jedną z nich opisuje Miecio: „Aby byłoweselej, Franek przywiózł swoich kolegów Stefana Kaczyńskiego i Wiktora Kornatowskiego.Uradzono sposób rozluźnienia mięśni na wycieczce. Wybrano kierunek Podlute. Dzień byłupalny, marsz długi po bezludnych bezdrożach. Za to żmij tyle, że warszawiakom nie chciałosię zabijać. Wczesne popołudnie, podnóże Popadii a może Arszycy. Są jakieś znaki, któreprowadzą blokami skalnymi i szczelinami… Wreszcie szczyt z punktem triangulacyjnym.Wspaniały widok na Podlute z letnią rezydencją metropolity Szeptyckiego. Wszystko wydajesię blisko tylko ręką sięgnąć”.Kazio nie brał udziału w wycieczkach, bo pochłonięty sprawami „Polminu” nie miał poprostu czasu, zaś niedziele poświęcał na wyjazdy do pięknej brunetki o klasycznych rysach,Meli, mieszkającej z rodzicami w Żurawnie.Dla łatwiejszego pokonywania trudności komunikacyjnych, sprowadził z Belgii motocykl„FN” z przyczepą, sam go zmontował wieczorami w dawnym warsztacie Henryka i potych strasznych galicyjskich drogach dla sprawy serca ścigał się z wiatrem. Karolina ciężkoprzeżywała te wyprawy syna, bo nie miała zaufania do motoryzacji.Melę Kazio poznał jeszcze jako uczennicę w czasach szkolnych we Lwowie u paniNowakowej, którą często odwiedzał i już wtedy stracił dla dziewczyny głowę. Niedużoo niej wiedzieliśmy, bo Kazio był dyskretny, a miłość tę traktował poważnie. Moje usiłowaniawywiedzenia się czegoś skończyły się niefortunnie…Kazio, w czasie wolnym od spraw zawodowych i sercowych, zaczął się uczyć. Chodził naprywatne lekcje języka niemieckiego do „Fanci” Schauderówny, po mężu Weinereb, którazwierzyła mu się jak to my, dorośli chłopcy w „mojej” klasie, na jej pierwszych lekcjach,deprymowaliśmy ją patrząc nieomal bez przerwy na jej nogi, które miała brzydkie…Dzieci Karoliny przebywające w tzw. świecie dawały wyraz pamięci o matce. Świadczy o tymmiędzy innymi znaleziona w archiwum Karoliny w 1979 roku kartka z Wilna z 22 października1929 roku: … „przez dwa dni, które spędziliśmy tu razem myślami byliśmy u Mamy. Przesyłamynajlepsze pozdrowienia i uściski Józef, Mila, Stach, Hela, Nuna, Alina”.Brak tu Mani, która od kilku lat przebywała w Katowicach. Deblesemowie podjęli tamnową inicjatywę. Założyli „Klinikę Aparatów Radiowych”. Pomysłodawcą był tym razem


at Mariana, Stanisław. Firma rozwijała się dobrze, zaczęto nawet montować nowe aparatyo nazwie „Deblessefon”.Także w następne wakacje w domu było gwarno. Zjechały się prawie wszystkie dziecii kilkoro wnucząt Karoliny. Przytaczam ze wspomnień Miecia wrażenia z wycieczki bracifurmanką do Bubiniszcz. „Dzień był deszczowy, ale miało się przetrzeć… Po kilkugodzinnejpodróży dotarliśmy do pieczar legendarnego Dobosza. Józio na miejscu wśród dużych blokówskalnych miał wykład. Było o morenach czołowych, o pracy ludzkiej dla wykucia w masieskalnej oglądanych komnat. Słuchaliśmy z nabożeństwem i dziwnym uczuciem, kiedy deszczprzemaka ubrania, a krople spływają pomiędzy łopatkami i niżej…Powrót był trudniejszy, bo rozmokła ziemia. Humory poprawiły się nam w karczmie wsiWitwica, przy gorącym posiłku i grającej szafie. W domu Marian leczył nas krupnikiem. Jakośnam przeszło przeziębienie, tylko Józio dłużej cierpiał na gardło, a niebo przecierało się jeszczekilka dni”.Z rozmów z Marianem, już maszynistą kolejowym, wywnioskowaliśmy, że ma kłopotyw swoim środowisku pracy. Zawodowo był bez zarzutu, cieszył się jako fachowiec dobrąopinią, ale politycznie, jak to wówczas mawiano, był podejrzany o komunizm. Nie mogliśmyz rozmowy wywnioskować czy to działała zwykła zawiść wśród kolejarzy siedleckich, czymoże rzeczywiście należał do nielegalnej w Polsce Partii Komunistycznej. Józio doszukiwał sięprzyczyn w instynkcie przywódczym Mariana, wyrażającym się między innymi w wystąpieniachna różnych zebraniach, nie zawsze po myśli reżimu.Ani Karolina, ani Kazio nie interesowali się bliżej polityką i nie dawali się wciągać dożadnej organizacji. Również Janka i Hela, uczennice miejscowego Gimnazjum, nie należały doorganizacji młodzieżowych.Miecio po odbyciu służby wojskowej zatrudnił się w pracowni aparatów radiowychMaciaszków w Katowicach z zamieszkaniem, utrzymaniem i jakim-takim zarobkiem.W tym czasie Józio postanowił na działce spadkowej po babce Katarzynie wybudowaćnowy dom rodzinny, gdyż dom Karoliny, w którym przyszły na świat wszystkie dzieci, chyliłsię już ze starości.Nowy dom, według zamysłu Józia, miał służyć również na zjazdy wakacyjne i świątecznedzieci i wnucząt mamy. Zlokalizowano go dokładnie na miejscu spalonego w 1903 roku domunaszej babki Katarzyny.Robotę powierzono budowniczemu z Turzy Wielkiej, bo był najtańszy. Jak nieomal każdabudowa, tak i ta w pewnym stadium „zacięła się”: majster wybrał maksimum zaliczek i zszedłz roboty.Zdarzenie to wywołało rodzinną kłótnię: większość namiętnie upierała się, że chłop „będziesiedział”, a tylko Stasio twierdził z uporem: „nic mu nie zrobicie”. I miał rację. W toku procesucywilnego przed sądem w Stryju, jak później opowiadała Karolina, pozwany tłumaczył się, żeźle skalkulował, a biegły orzekł, że majster mógłby za umówioną cenę postawić dom „gdybykombinował”, lecz nie umiał sądowi wyjaśnić co rozumie pod słowem „kombinować”…Budynek po pewnej przerwie został ukończony. Na parterze były cztery obszerne pokojei dwie kuchnie oraz przedpokój z piecem piekarskim, z gankiem i werandą oszkloną, napiętrze dwa pokoje z kuchnią i przedpokój. Jeden pokój na parterze urządził dla siebieKazio, wprowadzając czeczotkowe meble. Karolina pozostała w starym domu, gdzie nadalkoncentrowało się życie.Działo się to już w okresie największego w dziejach kryzysu gospodarczego. W Doliniekryzys dawał się odczuć zgodnie z jego ówczesną „naturą” w nadmiarze towarów w sklepachi w braku kupujących. Na targach i jarmarkach tak zawsze żywych, widziało się ludziwłóczących się i tylko przystających przy stoiskach, ale bez możliwości zakupu. Nic dziwnego,bo – jak obliczono – dochód netto z hektara spadł z 214 zł w 1928 r. do 8 zł w 1932 r., a więc 27--krotnie. Skąd więc drobni rolnicy mieli wziąć środki na zakup artykułów przemysłowych?Wieś powróciła do gospodarki naturalnej. Również i w naszym mieście drobni rolnicy znieślize strychów dawno nie używane żarna i stępy. Rozżalony sytuacją gospodarczą, wzorowy73


74 Dolina, miasto starturolnik na 30 morgach, Leopold Regner, u którego jeszcze jako uczeń pracowałem w czasiewakacji, z zawiścią powiedział do mnie podczas przygodnego spotkania: „Ty, Franiu, maszdobrze, bo masz stałą pensję…”. Była to wypowiedź wiele mówiąca.Straszliwa nędza wkradła się do rodzin drobnych kupców żydowskich. Stojący przedswoim sklepem „towarów mieszanych” blady i zrezygnowany znajomy od lat chłopięcych,Mendełe, któregoś popołudnia zwierzył mi się: … „ja nawet na cebulę dziś nie utargowałem”.Ale najbardziej cierpieli Bojkowie w podgórskich wsiach Gorganu Wschodniego, co mogliśmyobserwować w czasie wycieczek. W pamięci pozostały mi na wpół nagie, osowiałe dzieciz ogromnymi brzuchami.Na tle ekonomicznym wiosną 1932 roku wezbrała fala wystąpień chłopskich w Małopolsce.Policją brutalnie spacyfikowała wsie. Były ofiary śmiertelne. Wiadomości o tych wydarzeniachprzyjęto w Dolinie z grozą i oburzeniem. Tym bardziej, że w powiatach krośnieńskim i leskimukraińscy chłopi wystąpili solidarnie z chłopami polskimi.Rządy pułkowników coraz głębiej sięgały w teren. Usuwano niewygodnych ludzi zestronnictw opozycyjnych, a na ich miejsce wsadzono często nieprzygotowanych, zwalnianychz wojska oficerów zawodowych. W Dolinie stanowisko starosty zajął dotychczasowy vice-starostaMieczysław Raape. Usunięto ze stanowiska Dyrektora Kasy Chorych, Karola Weymana, któryopuścił rodzinne miasto na zawsze, a Dolina straciła znakomitego organizatora i społecznika,któremu tyle zawdzięczała.Jakby dla powetowania tej straty przybyło w latach 1928–1930 do miejscowego Gimnazjumsporo młodych, inteligentnych profesorów, których byli uczniowie do dziś wspominają:Byli to: poloniści: Z. Heilmanówna-Bazałowa, Lis, Sołtysówna, Szwed; filologia klasyczna:Przylipski, Kijka; fizycy: Polana, Pellech; matematycy: Cygan, Mazepa; geograf: A. Tabor;historia: Kozakówna; germanistyka: Hercan-Jerzyna; biologia: Josefsberg; wychowanie fizyczne:Bazała; lekarz szkolny: dr Zabiega.Duchowym przywódcą szkoły był wówczas ks. Gromadzki. Ten zespół ludzi odznaczał sięodwagą we wprowadzaniu postępu pedagogicznego, kierowaniu szkoły na nowe tory;organizowano kółka przedmiotowe, opracowania naukowe, komórki pracy społecznej.W zamierzeniach swoich umieli pokonywać opory również dyrektora Gimnazjum RomanaGładyszowskiego, dobrego administratora, lecz niestety człowieka o dyktatorskim usposobieniu.„Mieliśmy w większości niewiele ponad 20 lat, pisał po latach prof. Tabor, więc potrafiliśmyzwalczać przeszkody”.Sprawa dyrektora rozwiązała się za sprawą losu, choć jakże tragicznie! Dyrektor Gładyszowski,nie licząc się z obowiązującym od dość dawna zakazem stosowania w szkołach karykarceru polegającego na zamykaniu ucznia po lekcjach w klasie, nadal korzystał z tej dyscypliny.Na domiar złego zamykał ukaranego bez dozoru nauczyciela, pozostawiając sobie opiekęnad nim, jako że sam mieszkał w gmachu szkolnym.Pewnego dnia w ten sposób ukarał ucznia V klasy Horowitza, a kiedy po kilku godzinachprzyszedł go uwolnić, zastał chłopca powieszonego. Przeprowadzone przez naczelnika szkółśrednich kuratorium we Lwowie, dr Justa dochodzenie, ustaliło winę Gładyszowskiego.Postawiono mu również zarzuty natury gospodarczej. Musiał więc opuścić stanowiskoi wyjechać z miasta. Dyrekcję Gimnazjum objął tymczasowo nauczyciel matematyki prof.Cygan, a od nowego roku 1932/33 dyrektorem został profesor historii dr Krystanowski, któryprowadził Gimnazjum aż do wybuchu II wojny światowej.Wprowadzono nową metodę nauczania w formie zwanych „szkiców i zagadnień”, którawyrabiała w uczniach samodzielność myślenia i działania. Powstała pracownia na wolnympowietrzu, szkolna stacja meteorologiczna; rozwinął się ruch krajoznawczy, działało kółkoprzyrodnicze, fotograficzne; rozwinął się sport. Krystanowski zjednał sobie szybko całe grononauczycielskie i zdobył uznanie Komitetu Gimnazjalnego.Ale nie tylko Gimnazjum było nosicielem wiedzy w Dolinie. Do rozwoju oświaty i kulturyw naszym mieście, obok nauczycieli i inteligencji, przyczyniali się księża katolicy. Od czasówzaboru, tradycyjnie wstępowali do stowarzyszeń oświatowo-kulturalnych i gospodar-


czych. Wymienić wypada angażujących się w prace społeczne księży: Hipolita Zarembę, Wojnarowicza,Potrzebskiego, Filipka, Jana Beresteckiegc, Henryka Kaczorowskiego, Szlachetkę,Józefa Gromadzkiego. Analogicznie w „Proświcie” i „Kooperatywie” działali księża obrządkugreckokatolickiego. W pamięci żyjących wyznawców tej religii pozostali księża: Łopatyński,Wełyczkowski, Łada, Chawłuk, Bodak, Michał Czorniega, Chomyn. Warto równieżwspomnieć nauczycieli religii mojżeszowej: Turteltauba, Gerstena i Zwerdlinga. Wszyscytrzej w różnych latach czynni byli w rozwoju świeckiej oświaty pozaszkolnej w mieście.Zmiany następowały we wszystkich dziedzinach życia miasta. Odszedł ze starostwadługoletni komisarz Winiarski, a jego miejsce zajął Piskozub, żonaty ze Stefanią Weissówną,córką naszych sąsiadów. W starostwie zatrudniony był na ważnym stanowisku Łaba.W tym czasie Magistrat, kierowany przez Zdzisława Olszewskiego, podjął nowe kroki dlapoprawy zaopatrzenia ludności w wodę. Przystąpiono do wydłużania na dalsze ulice sieciwodnokanalizacyjnej. Roboty prowadzał jak poprzednio inż. Natan Aptowitzer.Wobec śmierci wieloletniego dyrektora Komunalnej Kasy Oszczędności Powiatu Dolińskiego,Kossakiewicza, z dniem 4 grudnia 1934 roku reskryptem Ministra Skarbu mianowany zostałdyrektorem Józef Wróbel.W tymże roku z inicjatywy i w wyniku osobistych zabiegów Darii Hładijowej powstałow Dolinie nowe ukraińskie Towarzystwo „Robotnycza Hromada”, z siedzibą w domu stolarzaZborowskiego obok cerkwi.Stosunki społeczno-polityczne i kulturalne w Dolinie w okresie międzywojennym takwspomina Salo Enis, absolwent Gimnazjum z 1936 roku, w latach powojennych obywatelUSA: … „Dolina była jednym z wyjątkowych miast, w którym wszystkie istniejące grupynarodowościowe żyły na ogół zgodnie. Polacy, Ukraińcy, Niemcy i Żydzi umieli jakoś znaleźćwspólny jeżyk. Były szkoły, kościół, cerkwie, synagogi, były czytelnie polskie, ukraińskie,żydowskie i każdy członek społeczeństwa <strong>Doliny</strong> mógł pogłębiać swoją świadomość…W Dolinie nigdy nie było pogromów… Były uprzedzenia z powodu różnych rytuałów, byłyekonomiczne niezgody, niewielkie bojkoty. Panował jednak liberalizm. Polski antysemityzm niebył rasowy a raczej ekonomiczny.… W latach 30-tych przychodziły do <strong>Doliny</strong> następujące gazety: »Robotnik«, »GazetaPolska«, »Mały Dziennik«, »Dziennik Popularny«, »Chwila«, »Wiek Nowy«, »Czas«, »Diło«,»Hajut« i »Moment«. Z czasopism przychodziły »Wiadomości Literackie«, »Prosto z Mostu«,»Po prostu«. … Największą bibliotekę w Dolinie mieli Żydzi, a w niej 95 % książek byłow języku polskim. Prócz autorów polskich takich jak Leopold Staff, Zegadłowicz, ConradKorzeniowski były przekłady literatury angielskiej, francuskiej i niemieckiej. Biblioteka o nazwiehebrajskiej »Safah Berura« utrzymywała się z wolnych datków członków biblioteki. Czynnabyła od 4–8 wieczorem, od poniedziałku do czwartku”.W Dolinie były trzy ochronki: polska, prowadzona przez zakonnice, ukraińska przyTowarzystwie „Proświta” i żydowska. Z tej ostatniej wyszło sporo dzielnych ludzi m.in. BenZioń Engelsberg, któremu doliński adwokat Hausman umożliwił ukończenie Gimnazjum. BenZion był współorganizatorem eksportu kwiatów z Polski do krajów zachodnich.Dla Karoliny, której ambicją było, aby każdemu dziecku dać wykształcenie i kawałekchleba lżejszego od tego, jaki Henrykowi i jej wyznaczył los – wiosna 1931 roku była wiosnąradości. Oto w maju Zosia doniosła depeszą o zdaniu matury w Państwowym SeminariumNauczycielskim w Jaworowie. W kilka tygodni później ja również telegraficznie zameldowałemmamie o ukończeniu studiów. Cieszył się też Józio zarówno z mego sukcesu, jak i ze spełnionegowobec rodziców obowiązku. Rozumował prosto i logicznie: „Rodzice umożliwili mi zdobyciewykształcenia i zawodu, musiałem im się odwdzięczyć i pomóc Franiowi”. Wyłożył to w czasieobiadu, na który mnie zaprosił do restauracji „Empir”. Również Wiktoria cieszyła się z megodyplomu. Wyznałem jej szczerze, że sukces i jej zawdzięczam, bo stworzyła mi bardzo dobrewarunki do nauki i rozpraszała moją niewiarę we własne siły.W atmosferze spokojnej radości przyjęli mnie jako dyplomanta Wisia i Jun. Kompetentniw zawodzie prawniczym, doradzali, co dalej trzeba uczynić. Ale mnie ciągnęło do domu.75


76 Dolina, miasto startuToteż po bibie w gronie koleżanek i kolegów w udostępnionym mi mieszkaniu Wisi i Juna,pojechałem do mamy, aby podzielić się z nią moją radością.Po wakacjach dwoje dzieci Karoliny wystartowało z domu na swój chleb. Z dniem 9 wrześniaZosia otrzymała posadę nauczycielki w Prywatnej Szkole Powszechnej Sióstr UrszulanekSzarych w Warszawie. Zamieszkała w internacie przy klasztorze. Zaraz też wpisała się doAkademickiego Koła Polskiej Macierzy Szkolnej, gdzie poznała liczne koleżanki i kolegów,studentów i absolwentów uczelni warszawskich.Ja pożegnałem swoich dobroczyńców, Wiktorię i Józefa, listem, którego oryginał znalazłemlatem 1979 roku w ich archiwum rodzinnym:„Najdrożsi, nie mogę zdobyć się na taki wysiłek, aby Wam osobiście podziękować za tyletrosk o mnie, tyle trudów i zmartwień – przeto tą drogą wyrażam najgorętszą wdzięczność.Zapewniam Was, że zdaję sobie sprawę, iż każde słowo podziękowania jest nieproporcjonalnedo tego, co otrzymałem.Rozmowy z Józiem przed wstąpieniem na Uniwersytet pamiętam. Niech się Wam i Waszymdzieciom tak dobrze powodzi, abym naprawdę nie mógł znaleźć sposobności do odwdzięczeniasię.Moją szorstkość, która nigdy nie była podyktowana złą wolą, nietakt, a może i złe słowo –wybaczcie.Całym sercem Wam oddanyFranek”!Nieomal jednocześnie otrzymałem nominację na aplikanta Sądu Apelacyjnego z przydziałemdo Wydziału VIII Karnego Sądu Okręgowego w Warszawie. Aplikacja była bezpłatna, ale nadalpracowałem popołudniami w Wydawnictwie „Nasz Kraj”, więc miałem z czego żyć.Dla Karoliny były to lata najłatwiejsze pod względem gospodarczym. Trzymała dwiesztuki bydła, wieprza i kury. Paszę surową (buraki pastewne i brukiew) uzyskiwała jakdawniej z uprawy roli kolonistów. Uprawiała nadal ziemniaki i kapustę. Stale zatrudniałapomoc domową, a do zbiorów wynajmowała tzw. czeladź. Na dobrą sprawę gospodarstwo toprowadzone było raczej dla przyjemności i zapełnienia dni codziennych mamy. Wystarczałybowiem na życie środki jakie otrzymywała od Kazia i innych dzieci. W myślach, a możei głośno, rozważaliśmy: „teraz mógłby nasz ojciec dobrze żyć, a nie ma go między nami…”.Za radą Józia Karolina wyjeżdżała co roku na kilkutygodniową kurację balneologiczną doLubienia Wielkiego koło Lwowa. Bardzo czekała na te wyjazdy, gdzie odwiedzały ją dziecii gdzie spotykała Józia i jego przyjaciół – posła Jana Korneckiego, Stanisława Rymara i innych.Wczesną wiosną 1932 roku na zabawie w Szkole Pracownic Społecznych PMS spotkałemmoją miłość. Była piękną dziewczyną. Pochodziła z Siedlec, a mieszkała u swojej siostry Helenyw Warszawie.Pewnej niedzieli maja naszedł na nas, spacerujących po Krakowskim Przedmieściu Józio,nauczyciel mojej dziewczyny. W godzinę później przed rozpoczęciem obiadu w jego domu(na który już wcześniej byłem zaproszony) wystąpił w roli opiekuna swojej uczennicy: że tonie jest dziewczyna do zabawy i spacerów, itp. – tak jakbym był znanym mu uwodzicielem.Wysłuchałem pokornie „kazania” brata i zapewniłem, że poważnie traktuję tę znajomość…W tym samym czasie Zosia cieszyła się powodzeniem w gronie moich kolegów z AkademickiegoKoła PMS, ale wzajemną jej sympatią cieszył się szczególnie mój starszy kolega StanisławSzwedowski.Po rocznej aplikacji sądowej, od października 1932 roku odbywałem dalszy staż w ProkuratoriiGeneralnej. Luty 1933 roku to miesiąc uroczystości rodzinnych: 2 lutego odbył się w Warszawieślub Zosi ze Stanisławem Szwedowskim, a 4 lutego mój ślub z Reginą Rejenciakówną.Przyjechała na te wesela nasza mama. Wzięli udział rodzice i rodzeństwo Stanisława i Reni,oraz moi bracia i siostry nieomal w komplecie.


Renia i Stanisław weszli do klanu <strong>Stemler</strong>ów i byli przez Karolinę traktowani zawszejak własne dzieci, a przez moje rodzeństwo jak najserdeczniejsi siostra i brat. Nowe rodzinyradośnie wystartowały w nowe, niełatwe – jak się okaże – życie.Kazio niewątpliwie zamierzał poślubić Melę, ale związany całokształtem prac zawodowych(właśnie budował duży jak na Dolinę magazyn „Polminu” przy dworcu, z własną bocznicą)i opieką nad mamą i siostrami, zbyt długo odwlekał realizację osobistych planów. Możeczekał z propozycją ślubu do matury przynajmniej jednej z sióstr… Nagle przestał jeździćdo Żurawna. Doprowadziła do tego Mela błędnym rozegraniem słusznej sprawy. Chodziłodziewczynie o nakłonienie chłopca do wstąpienia na ślubny kobierzec, jako że „chodzenie”trwało już przydługo, lecz niestety źle to obmyśliła. Kazio zaskoczony dziwnym zachowaniemdziewczyny, zareagował inaczej niż się spodziewała. Po kilku zdawkowych zdaniach, wsiadł namotor i odjechał… Na zawsze! I tak zamiast ślubu nastąpiło rozstanie.Karolina w tajemnicy ciężko przeżywała tę sprawę, lecz nie traciła nadziei na zgodę międzymłodymi. Kres wyczekiwaniu położył sam Kazio: wręczył mamie zwrócony przez Melępierścionek. Nosiła go do końca życia i zabrała ze sobą do grobu tę pamiątkę po Kaziu.W 1934 roku Hela nagle opuściła Dolinę. Miała w Gimnazjum jakiś zatarg z nauczycielem,który doświadczona Karolina, postanowiła przeciąć, odbierając córkę ze szkoły. Dalszą naukępobierała w Państwowym Gimnazjum w Siedlcach. Mieszkała u Marianów. 1 lipca Janka zdałamaturę w dolińskim Gimnazjum.Wakacje rodzinne w 1934 roku były jak zwykle rojne, tyle że dzieci Karoliny dziwniewydoroślały, a niektóre przywoziły ze sobą podchowane już wnuczęta. Było znów radośniei wesoło. Mila prowadziła rodzinny chórek.Był też czas na poważne rozmowy i dyskusje. Józio opowiadał o wrażeniach ze swoichlicznych w tych latach podróży zagranicznych. Mila ogłosiła zamiar wstąpienia na studiapolonistyczne na Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie. Marian opowiadał o przeniesieniusię do służby na stacji Warszawa-Praga, a Stasia o sukcesach w amatorskiej hodowli gołębipocztowych i o wynikach konkursu ich lotu: Katowice – Wilno. Wisia informowała o sukcesachJuna, adwokata, w nowym mieszkaniu w centrum Warszawy, przy ul. Smolnej 15.W czasie wakacji, ustalono, że maturzystka Janka wstępuje na Wydział Historii UniwersytetuWarszawskiego. Mieszkać będzie w naszym – Reni i moim – domu.Na wakacjach w Dolinie nie było Zosi i jej męża Stanisława Szwendowskiego, sędziegow Cieszynie, którym 27 lipca urodził się syn Andrzej. Kazio spędzał urlop nad morzem.Podczas Święta Bożego Narodzenia 1934 roku Renia przebywała u Mamy w Dolinie wrazz naszą prawie roczną córeczką Elą, ja zaś przygotowywałem się do egzaminu zawodowegow Prokuratorii Generalnej. Kiedy po kilku tygodniach, gdzieś w lutym 1935 roku, przyjechałempo żonę, mama – doskonały taktyk – zaraz po przywitaniu ujawniła mi, że pozwoliła byłaReni pójść z Kaziem do „Sokoła” na zabawę, która się bardzo udała. Oczywiście miałempełne zaufanie do żony i brata, a sposób rozegrania sprawy przez mamę sprawił mi nawetprzyjemność. Zrozumiałem, że Renia trochę się mnie boi i chowa za moją mamę. Sama Reniabyła w „siódmym niebie”, bo miała na zabawie doskonałych tancerzy do walców, poleki mazura, a tango rezerwowała dla Kazia, bo on ten taniec lubił. Bardzo podobał jej się kadryli lansjer, którego przedtem nigdy nie tańczyła. Zabawne było, że wszyscy brali ją za którąś ze<strong>Stemler</strong>ówien.Wiosną zdałem egzamin referendarski z uprawnieniami adwokackimi: W sądzie występowałemjuż w todze. Był to wielki sukces dla mnie, dla Reni, mamy i rodzeństwa.12 maja 1935 roku zmarł Józef Piłsudski. Właśnie byłem w tym czasie słuchaczem kilkutygodniowegokursu obrony przeciwgazowej dla oficerów artylerii zorganizowanym w WojskowejSzkole Gazowej w Warszawie, na Marymoncie. Razem z całym kursem wziąłem udział w bardzoparadnym pogrzebie, dźwigając przydzielonymi do niesienia wieniec od Ambasady KrólestwaSzwecji. Wielkie wydarzenia, choć miały duży wpływ na nasze także życie, interesowały pracowitąrodzinę <strong>Stemler</strong>ów tylko tyle, ile winien świadomy człowiek wiedzieć w jakim kraju żyje.77


78 Dolina, miasto startuJózio, najbliższy spraw politycznych, śledził te wszystkie zdarzenia i w przewidywaniuich rozwoju, prowadził robotą oświatową. Kierowaną przez siebie organizację PMS głębiejwprowadzał do miasteczek i większych wsi. Organizował czytelnictwo i w tym celu opracowałdwie broszury: Biblioteki Parafialne i Na drodze do czytającej Polski. Firma „Deblessefon”w Katowicach, z Mieciem jako pracownikiem produkcyjnym, jako-tako egzystowała. Milaprzygotowywała się do studiów wyższych. Stasio, ustabilizowany pracownik Dyrekcji Kolejowej,pracował z zadowoleniem. Marian, po przeniesieniu się do służby w Warszawie, odczułtylko chwilową ulgę w prześladowaniu za lewicowość. Widocznie nadeszły za nim „papiery”i wkrótce musiał od nowa zacząć obronę. Pisał do swoich władz nadrzędnych i politycznychw Lublinie i w Warszawie, żądał przeprowadzenia dochodzenia, ale wszystko bez rezultatu.Dobrze wiodło się Wisi i Junowi.We wrześniu 1935 roku wobec pewnych intryg w Wydziale Prokuratorii Generalnej,w którym byłem zatrudniony jako referendarz, przeniosłem się do pracy w Najwyższej IzbieKontroli. Przyjął mnie osobiście Prezes, gen. Krzemiński i po krótkiej rozmowie zapewnił:„Wam tu będzie dobrze”. Istotnie przygotowanie prawnicze, praktyka sądowa i referendarskaw Prokuratorii i – o dziwo – wiedza nabyta na Kursach Gracjana Pyrka wraz z doświadczeniemzdobytym w małym przedsiębiorstwie „Nasz Kraj”, dała mi łatwość rozumienia dużych,powierzanych mi problemów. Bezpośredni przełożeni, i koledzy – a wśród nich mój przyjacielz PMS Stanisław Konferowicz – stwarzali miłą atmosferę pracy. Otrzymałem wynagrodzeniewyższe niż w Prokuratorii.Choć do <strong>Doliny</strong> było daleko, każde z dzieci coraz wpadało, choćby na kilkudniowywypoczynek. Starsze wnuczęta przebywały u babci nawet po kilka tygodni. Kazio prowadziłustabilizowany tryb życia. Był zadowolony z wybudowania nowego magazynu polminowskiegoz kantorkiem. Dużo czasu poświęcał mamie, bawił ją dobrym humorem. Mama dogadzałasynowi.W tym czasie Karolina dowiedziała się, że spadkobiercy ogrodu sąsiadującego z jej parceląod strony południowej chętnie sprzedaliby część swojej działki. Po krótkich pertraktacjach, 12marca 1936 roku Karolina, aktem notarialnym sporządzonym przed rejentem Limanowskimw Dolinie, nabyła od rodziny Smorągów parcelę gruntową numer 781/1 o powierzchni 264sążni kwadratowych za cenę 158,40 zł, licząc 60 groszy za każdy sążeń. Niezwłocznie teżkazała postawić mostek brzozowy na granicznym dotychczas potoczku. Mostek połączyłnabytą ziemię z jej ogrodem i służył nam za piękne tło do zdjęć rodzinnych.W maju 1936 roku nadeszła do mamy stereotypowa depesza od Heli o zdaniu matury,a w kilka dni później pojawiła się w domu roześmiana maturzystka. Niektórzy profesorowiedolińskiego Gimnazjum mieli rzadkie miny, że Hela bez trudności uzyskała maturę w państwowejszkole średniej. 1 października wyjechała do Wilna na Wydział Biologii UniwersytetuStefana Batorego.Wiosną 1937 roku poważna groźba zawisła nad bratem Marianem. Sukcesy zawodowei w pracy społecznej przysłaniała – jak pisał po latach – „smuga” nienawiści ludzkiej. „Dożadnej partii nie należałem, tylko do Związku Kolejarzy. Na zebraniach występowałemz krytycznymi uwagami, co było źle widziane. Ale najbardziej naraziłem się broniąc majstra,którego posądzono, że był czynny w latach rewolucji w Rosji. Toteż działacze z BBWRwykończyli go i zabrali się do mnie. To nękanie ciągnęło się od 1928 roku, ale w 1937 groziłomi zwolnienie z pracy bez praw emerytalnych. Uchodziłem za wroga politycznego. Kiedywystąpienia moje do różnych instancji nie dawały wyników, zwierzyłem się Józiowi z moichkłopotów. Przedstawiliśmy następnie szczegóły Janowi Sawickiemu, który był wówczasnaczelnikiem Wydziału Politycznego w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Jak się okazało,była to ostatnia chwila. Sawicki wstrzymał w Wydziale Personalnym Ministerstwa Kolei dekretzwalniający, a mnie polecił, abym nie zabierał publicznie głosu”.Wakacje 1937 roku w Dolinie spędziliśmy w mniejszym gronie. Oprócz Janki i Heliprzyjechała tylko Wisia z córeczkami Danką i Lunią. Ja za to przywiozłem kolegę StanisławaKonferowicza, z którym mocno pochodziliśmy po górach. Kazio jak zawsze wyjechał nad


morze. Miecio już nie przyjeżdżał na wakacje, bo miał w Katowicach narzeczoną, MagdalenęFiolkę, z którą spędzał wszystkie letnie tygodnie uprawiając turystykę pieszą w Tatrach.Ożywiło się w domu, gdy zjawił się chłopiec Janki – Tadeusz Szczęsny. Podróż swoją takwspomina:„Z listów Janki miałem dokładne instrukcje, którego dnia mam się zjawić, o jakiej godzinie,ale najważniejszą była ta, abym ze stacji kolejowej do siedziby <strong>Stemler</strong>ów, zajechał fiakremdwukonnym, najlepiej Frieda…… Pociąg zajechał do Lwowa ok. 8 rano. Nigdy dotąd nie byłem jeszcze we Lwowie,więc z należytym nabożeństwem postawiłem nogę i walizkę na lwowskim peronie. Przecieżto Lwów, Orlęta, … lwowskie »śpiewanie«…Rozglądałem się więc, aby zaczerpnąć cośz tej lwowskiej atmosfery. Obejrzałem się i zobaczyłem numerowego – »Pan pierwszy razwe Lwowie?«… I pokazał mi Lwów w towarzystwie jeszcze innych dwóch numerowych,kolesiów. … W pociągu do Stryja pękała mi głowa. Starałem się nie przegapić stacji, gdzieznów miałem się przesiadać… W pociągu Stryj – Stanisławów wypatrywałem, kiedy będzieBolechów, gdyż Janka napisała, że to już potem bliziutko Dolina. Wsiadali coraz ciekawiejwyglądający pasażerowie, Rusini czy Bojkowie w płóciennych koszulach wypuszczonych naportki, Żydzi w czarnych, lśniących chałatach z jarmułkami obszytymi lisimi ogonami nagodnie podniesionych głowach… Wreszcie Dolina! Na stacji ruch duży, bo akurat tu mijałysię dwa pociągi… Pamiętam tylko jedno DWUKONKA! Rzuciłem okiem na budynek stacji(przecież byłem synem kolejarza). Zobaczyłem, że przed stacją stoi długi rząd dorożek, byłytakże dwukonki. Zacząłem obserwować tłumek kłębiący się na peronie. Tu jakiś dostojny rebez brodą po pas i wspaniałą lisią czapą… tam Bojko w swoim lnianym stroju, ale w kożuchuwywróconym sierścią na wierzch, choć był upał… harmider i pokrzykiwania… Wszystko totak mnie zafrapowało, że oprzytomniałem po odejściu pociągów. Ruszyłem do fiakrów, i naglepojąłem grozę sytuacji. Przed stacją stała tylko jedna dorożka i to jednokonka… Wsiadłemdo dryndy… i mówię: »proszę do <strong>Doliny</strong>«. Po chwili zorientowałem się, że drynda stoi.»Czemu pan nie jedzie?« »Nu, chwileczkę, może jeszcze ktoś nadejdzie… No i widzi pan…«.I zobaczyłem, że dochodzi do fiakra rudy Żyd z jakimś dużym pakunkiem…Dorożkarz o wyglądzie Cygana wreszcie ruszył. Po drodze zatrzymał konia i pyta »Pansianowny gdzie?« »Zapolskiej 3«. Za następną górką pyta, »A gdzie Zapolskiej 3?«, Pomyślałemsobie, że ta informacja pomoże mu trafić: »Do państwa <strong>Stemler</strong>ów«. »No to dlaczego Zapolskiej3, trzeba było od razu mówić, że do <strong>Stemler</strong>ów…«. A za chwilę: … »czy sianowny pan to<strong>Stemler</strong>ów jeszcze jeden żeńć.«.Jak się później okazało, Karolina dostrzegła zbliżającą się dorożkę, ale nie dopuściła myśli,że to do niej ktoś jedzie jednokonką. »Do mnie, jednokonka, wykluczone« – powiedziała doprzechodzącej sąsiadki…, … Pierwsza wybiegła Helka, za nią Janka. Helka powiada mi doucha: »wszystko stracone, chyba że się ze mną ożenisz«. Stanąłem przed obliczem Mamy.Mądre oczy omiotły mię przez moment uważnym spojrzeniem, była w nich dobroć, życzliwośći wesołość… Rudy Żyd okazał się krawcem wiozącym kostium dla Janki. Rozmowa jegoz Karoliną miała – jak się później okazało – następujący przebieg: »Pani <strong>Stemler</strong>owo, czy tennowy pan, to panny Janci narzeczony?«. »Ależ proszę pana, to kolega ze studiów;«. »To dziękiBogu…, ten pan to taki nerwus, jaki nerwus, całkiem narwaniec«”.Trudna zmiana czekała Karolinę tuż po wakacjach 1937 roku. Dyrekcja „Polminu” potrzebowaładoświadczonego, energicznego kierownika do Oddziału w Białymstoku. Zdawanosobie sprawę, że powiat doliński pod względem handlowym jest opanowany przez „Polmin”i świetnie zorganizowany, a Kazio na dobrą sprawę jest nie wykorzystany. Wiedziało tym też i Kazio, i Karolina. Padła więc propozycja trudna zarówno dla niego, jak i dla mamy,ale jej stanowisko było szczere i jednoznaczne: „Dam sobie radę, nie mogę być przeszkodąw twojej karierze…”. I nie było dyskusji choć Kazio się wahał. „Szef sztabu” rodzinnego– Józio przychylił się do poglądu matki. Przemyśliwał tylko jak urozmaicić jej życie.79


80 Dolina, miasto startuRozstanie było bardzo ciężkie. Kazio nadrabiał miną i humorem, mama błogosławiąc syna,płakała. Dwukonny fiakier zabrał Karolinie Kazia. Był to start ostatniego z sześciu synówz rodzinnego gniazda.Bardzo tęskniła po wyjeździe Kazio, ale jednocześnie miała satysfakcję, że szczęśliwierealizuje założenia swego życia wymarzone wspólnie z mężem w pierwszych latach małżeństwa:dać każdemu dziecku kawałek chleba.Oczywiście nie tylko dzieci Henryka i Karoliny <strong>Stemler</strong>ów startowały z <strong>Doliny</strong> w wielki świat.Świadomi rodzice z ubogiego miasta mieli ambicje kształcić swoje potomstwo i przygotowywaćje do życia dla potrzeb kraju. Pomostem w dużej mierze był Lwów i jego uczelnie.Oto przykłady losów byłych uczniów gimnazjum im. Krasińskiego w Dolinie.Czarka-Kodello Stanisław (ur. w 1904), od 1938 r. pracownik Towarzystwa EksploatacjiSoli Potasowych w Kałuszu, żołnierz Września i Armii Polskiej na Zachodzie, po II wojniemieszkaniec Francji.Czapelski Wacław (1905 – 1982), Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie, 1931 r. pracaw szkołach średnich w Zaleszczykach, w Sokalu, w Chełmie Lub. W czasie wojny tajnenauczanie, po wojnie profesor szkół średnich we Wrocławiu i w Oławie.Czapelski Mieczysław, (ur. w 1908), WSH w Poznaniu, tamże pracownik skarbowościi spółdzielczości.Enis Kuba, w latach 30-tych pracownik firmy „Gazy Ziemne” w Warszawie.Gottwald Jan (ur. w 1905), dr med. wet., lekarz wet. w Janowie i w Łodzi, powiatowylekarz weterynarii w Nowogródku, w czasie wojny m.in. garnizonowy lekarz weterynariiw Armii Francuskiej, po wojnie mieszkaniec USA.Jacyna-Onyszkiewicz Andrzej (1902 – 1980), Politechnika we Lwowie, działacz katolickiw Płocku, po wojnie dziennikarz w Londynie.Jacyna-Onyszkiewicz Tadeusz (1906–1973), gimnazjum we Lwowie, Wydział LekarskiUniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i tamże praca zawodowa, po wojnie profesor AMw Lublinie.Najsarek Maria (ur. w 1905), Wydział Filologii Uniwersytetu JK we Lwowie, praca w szkołachśrednich w Małopolsce, żołnierz AK, po wojnie w szkole średniej w Katowicach, dyrektorLiceum w Chorzowie.Rabczuż Ignacy (1904 – 1980) Politechnika we Lwowie (1934), praca geologa i geodetyw różnych częściach kraju. Po wojnie docent WSR w Krakowie.Sawicki Jan (1889 – 1967), Gimnazjum i Wydział Prawa Uniwersytetu JK we Lwowie.Wieloletni pracownik służb bezpieczeństwa we Lwowie i w Ministerstwie Spraw Wewnętrznychw Warszawie. Po wojnie mieszkaniec Londynu.Soroczyński Mieczysław (1900–1981), wieloletni pracownik Lasów Państwowych w dyrekcjilwowskiej, po wojnie w Opolu.Żerebecki Józef, Akademia Weterynarii we Lwowie, od 1935 r. lekarz weterynarii w powiatachMałopolski do wybuchu wojny, po wojnie w Bielsku Białej.Od wyjazdu Kazia Karolina pozostała sama z oddaną jej pomocnicą domową. Dzieńdzieliła na dwie części: do 11-tej czekanie na listonosza i po 11-tej – życie uprzyjemnionewiadomościami od dzieci. Na szczęście pamiętały o Matce.Jesienią 1937 roku Józio wybrał się w dość długą podróż na Węgry, do Austrii, Niemieci Włoch. Przedmiotem jego zainteresowania była problematyka wydawnicza książek i periodyków.W Niemczech i we Włoszech miał sposobność, jako turysta, przyjrzenia się objawomruchów faszystowskich.Z podróży pisał do mamy: „Rzym, dnia 5.XI.1937, hotel San Remo. Droga Mamo! Byłemdziś w Kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie na mszy św. za zmarłych papieży, celebrowanejprzez kardynała Paccelego, w obecności Ojca Świętego. Jestem szczęśliwy, że mogę widzieć teosobliwości, zabytki i święte miejsca… Myślę o Mamie. Józef”.Niedobrze zaczęło się dziać w rodzinie Deblessemenów. Przedsiębiorstwo było zadłużone,nowe pożyczki zaciągano już nie w banku, lecz u osób znajomych, między innymi u artysty


opery katowickiej. Miecio opuścił zakład i przeszedł do zawodu nauczycielskiego. Uczyłw szkole powszechnej we wsi Kuców, gmina Kleszczów powiatu radomszczańskiego. Nadomiar złego Maciaszek zapadł na gruźlicę i prowadził drogą, kurację w Zakopanem. Józiorobił, co mógł chcąc pomóc samotnej siostrze, lecz możliwości miał niewiele.11 września 1937 roku odbył się we Lwowie z okazji Targów Wschodnich, wielki zjazdmieszczański pod hasłem rozwoju gospodarczego Małopolski Wschodniej. Obok przedstawicieliwładz wzięli w nim udział uczeni i działacze związków gospodarczych. Zjazd zwrócił uwagę,że „odsuwanie interesów gospodarczych Małopolski Wschodniej na dalsze tory nie znajdujeuzasadnienia ani w bogactwach naturalnych tej dzielnicy, ani w wysiłku gospodarczym ludzi.Nowy szlak kanałowy, łącząc Morze Czarne z Morzem Bałtyckim, przyczyni się do rozwojui podniesienia gospodarczego kraju. Z trzech rozporządzalnych źródeł energii: sił wodnych,węgla i gazu, pierwsze miejsce należy oddać gazowi ziemnemu… Gaz ziemny jako źródłoenergii oraz surowiec wybija się w Małopolsce Wschodniej na plan pierwszy… Wzdłuż trasygazociągowej… należy zabezpieczyć powstanie szeregu gałęzi przemysłowych i stworzyćośrodki przemysłu chemicznego i innych licznych warsztatów i zakładów”.Istnieje – stwierdzono – „konieczność budowania uzdrowisk i stacji klimatycznych.Nadwyżkę ludności miasteczek i przeludnionych wsi mają częściowo wchłonąć miejscowościuzdrowiskowe”.Warto zaznaczyć, że program ten z ogromną nadwyżką zrealizowali mieszkańcy tychziem po drugiej wojnie światowej. Dawne tereny Małopolski Wschodniej – dziś ZachodniaUkraina – to potężne zagłębie gazu i ropy, przemysłu chemicznego, region uzdrowisk, stacjiklimatycznych i urządzeń turystycznych;Również w Dolinie szukano sposobów ożywienia życia gospodarczego. Wydział Powiatowywybrał miejscowości godne propagowania jako letniska: w Nowym Mizuniu, Ludwikówce,Równi nad rzeką Sukiel, koło skał Bubniszcza. Ludności przybyło nowe źródło dochodów– rozpoczęto skup ziół leczniczych. Budowano domy ludowe w Niagrynie i Witwicy orazkościół w Goryni. Uruchamiano kasy bezprocentowe dla kupców i rzemieślników w Doliniei Bolechowie.W Magistracie postanowiono zbilansować wyniki trzyletnich zabiegów o poprawę zaopatrzeniamieszkańców w wodę. Okazało się, że wprawdzie sieć uliczną poważnie rozszerzono,lecz nadzieja na zażegnanie braku wody pitnej jeszcze raz zawiodła. Toteż burmistrzOlszewski zlecił przeprowadzenie podobnych badań możliwości generalnego rozwiązaniasprawy. Specjaliści w 1937 roku zaproponowali dwie możliwości: bądź woda z rzekiŚwicy w ilości 14,25 l/sek, bądź ze stawu dolińskiego po podniesieniu lustra wody.Druga alternatywa byłaby znacznie tańsza z uwagi na krótszą drogę prowadzenia wody.Niestety na koncepcyjnych rozważaniach sprawa utknęła. Przyszłość wykazała, że projektprowadzenia wody ze Świcy sprawdził się w rzeczywistości: obok Kniażołuki znajdują sięobecnie urządzenia korekty wody rzecznej, skąd doprowadza się ją do miasta.Dnia 10 czerwca 1938 roku Dolina uroczyście obchodziła 25-lecie swego gimnazjum. Zjechalidawni nauczyciele i uczniowie. Z moich czasów byli: Nadecka, Szczepanowski i Smolana.Wspominano: Hyczkę, Skulską, Jerzynę, Kędziora, Mazepą, Tabora, Kurtybę, Kaczkę, MarieKozak, Kilko, Maruszczaka i Schauderówną-Weinrebową. Nieliczni tylko pomiatali dyrektoraOgrodzińskiego i polonistę Radziszewskiego, którzy w pierwszych latach powojennych, cierpiącniedostatki, sumiennie nas uczyli.Z referatu wygłoszonego w sali „Sokoła”, przez dr. Krystanowskiego o dorobku naukowo--wychowawczym Gimnazjum wynikało, że szkoła osiągnęła duże postępy organizacyjne oraz dydaktyczne.Doświadczalne nauczanie metodą „szkiców i zagadnień” zostało uznane przez wizytatorówdr. Justa i dr. Balińskiego za udany eksperyment. Kierowano do szkoły obserwatorów.Przybył między innymi specjalista z USA, który również ocenił metodę pozytywnie i zachwycałsię młodzieżą. Warto dodać, że wspomniany wyżej eksperyment został później opisanyw dwóch księgach dr. Krystanowskiego: Metoda szkiców i zagadnień oraz Młodzież mówi.81


82 Dolina, miasto startuHoszowski?Ale najcenniejsza wydaje się opinia prof. Adama Tabora przekazana mi w 1981 roku: „Kiedypatrzę z perspektywy 45 lat mojej pracy dydaktycznej na kierowniczych stanowiskach stwierdzam,że była to wyjątkowa i dobra szkoła, która mogła współzawodniczyć z niejedną dobrąi znaną szkołą w wielkich miastach, pomimo, że w stosunku do nich Gimnazjum dolińskiebyło małe i biedne”.Oto jak dziś wspominają szkołę i nasze miasto byli uczniowie Gimnazjum.August Jaguszewski: „Urodziłem się w pierwszej ćwiartce tego wieku w jednym zewschodnio-małopolskich, powiatowych miasteczek, jakich ładnych kilka dziesiątek rozrzuconychbyło na obszarze od Sanu do Zbrucza. Miasteczka te cechowała mozaika narodowościowai wyznaniowa nie mająca odpowiednika w jakimkolwiek innym zakątku Rzeczypospolitej…Wychowawcami moimi, i to w polskiej szkole powszechnej, a jednocześnie wykładowcamijęzyka polskiego i historii, byli nie Polacy, ale Ukrainiec i Żyd. Jan Makuszka uczył mnie aż doczwartej klasy włącznie. Lekcje jego zmierzały do rzetelnego opanowania pisowni oraz naukipłynnego czytania. Oddzielne miejsca zajmowała lekcja kaligrafii.W klasie piątej wychowawstwo od Makuszki przejął Maks Zwerdling. Jako były oficerLegionów słynął, nie tylko w naszej szkole, jako wielki patriota, a przy tym zwolennik surowejdyscypliny… Był jednym z najbardziej sprawiedliwych nauczycieli. Uczył nas języka polskiegoi historii. Z wyglądu Semita, wspaniale władał językiem polskim. Na jego lekcjach panowałaniepowtarzalna atmosfera szacunku dla przeszłości: wszyscy w klasie zamienialiśmy sięw słuch. Nasz »pan« przyjął rolę nie tylko nauczyciela, ale przede wszystkim przewodnika.Wielką pomocą była nam zorganizowana przez Zwerdlinga klasowa biblioteka. Czego w niejnie było? May, London, Cooper czy Bieniasz…, Gąsiorowski, Rodziewiczówna, a przedewszystkim Makuszyński.Lekcje polskiego, a jeszcze bardziej polskości, otrzymywaliśmy również od księdza kanonikaJana Beresteckiego, naszego prefekta. Był już podeszły wiekiem – lekcji religii udzielał jeszczemojemu ojcu…W Gimnazjum pod kierownictwem dr. Józefa Krystanowskiego – dyrektora Szkoły,wychowawcy Marka Gramskiego oraz polonistki pani Furmankiewicz, kształtowano naszecharaktery i przygotowywano do życia według najlepszych metod i wzorów jakimi w tymczasie dysponowała pedagogika. Po raz pierwszy zetknąłem się z możliwością dokonania ocenyzjawisk przez ucznia z pominięciem nagromadzonych stereotypów i spłaszczeń. Pobudzało tonas do samodzielnego myślenia, krytycznego spojrzenia… Opracowywaliśmy referaty naokreślone tematy. Trzeba było sięgać do wielu źródeł… W ten sposób poznałem MelchioraWańkowicza Na tropach Smętka, pasjonowałem się książkami Sergiusza Piaseckiego. Przezpewien czas męczyłem się nad Kapitałem Marksa…Losem moim w gimnazjum nadal interesował się p. Zwerdling i to jeszcze długo, udzielającmi szeregu cennych rad. Pana Makuszkę widywałem jeszcze w czasie okupacji. W 1940 rokustracił obu synów, popadł w melancholię. Maks Zwerdling, któregoś niedzielnego poranka,w lipcu 1943 roku, został zastrzelony przed dworcem kolejowym w Dolinie. Została o nichjedynie pamięć i wspomnienie”.Salo Enis: „Zdałem maturę w 1936 roku w tym samym dniu co Roman Lachowicz, KazimierzCzarkowski, Czesława Scigaczówna, Enis, Mank, Tadeusz Horzowski, Siarkiewicz i inni. Byli towspaniali koledzy, ludzie wielkiego serca. Co się z nimi stało? Wiem, że Marka (syna inwalidy,woźnego w Starostwie) i Siarkiewicza zamordowało w 1945 roku w Swaryczowie UPA.… Najserdeczniej wspominam moich nauczycieli ze szkoły powszechnej: Makuszkę, Sztemia,Polaka, a z Gimnazjum: Bazałową, Kozakównę, Przylipskiego i Tabora. Można o nich napisaćobszerną książkę. Prof. Adam Tabor, człowiek niezwykle liberalny, o ogromnej wiedzy, mógłbywykładać na uniwersytecie. Pani Bazałowa rozbudziła we mnie miłość do literatury. Dzięki niejpoznałem poetów i pisarzy: Przybosia, Jalu Kurka, Jastruna i innych”.


Korzystając z pobytu w rodzinnym domu i wolnej niedzieli wybrałem się z mamą furmankądo Żakli ∗ około 20 km od <strong>Doliny</strong>, gdzie na stoku góry stały samotnie trzy domy. Wskazałemna nie mamie mówiąc, że w jednym z nich chciałbym z rodziną spędzić urlop. I udało się:mama wybrała dom, w którym w dwu izbach spędziliśmy z Renią i czteroletnią Elą wakacje.Były wspaniałe, choć przywitanie nieomal nie skończyło się tragicznie: spokojna z naturykrowa, widocznie zdenerwowana czerwoną sukieneczką Eli, wzięła ją na rogi. Ale nic sięnie stało. Ela po krótkim strachu, powiedziała z satysfakcją: „krowa dostała lanie od swojejpani…”. Odwiedziliśmy kilkakrotnie mamę. Było jak zwykle w czasie wakacji dość dużegrono dzieci i wnucząt Karoliny. Całe beczułki rydzów i dużo słoików przetworów z malin,poziomek i czarnych jagód zawieźliśmy do domu w Warszawie.W czasie jednej z wycieczek w góry, w lesie na wysokości Ludwikówki, zamieszkałejczęściowo przez niemieckich kolonistów, zobaczyłem kilkunastu chłopców w mundurach zeswastyką na piersiach. Zorientowałem się, że to oddział „Hitlerjugend” tajnie ćwiczy. Zrobiłoto na mnie nieprzyjemne wrażenie, ale dopiero w kilka miesięcy później miałem zrozumieć jakdaleko w głąb naszego kraju sięgały macki hitlerowskie.W pracowitej Dolinie, gdzie starostą był Franciszek Kutanowski, a burmistrzem WiktorPowroźnicki, do instytucji i stowarzyszeń także wstąpił „duch mobilizacyjny”. „Sokół”, ZwiązekStrzelecki i Klub Sportowy „Strzelec” zmieniły program na bardziej militarny. W organizacjachspółdzielczych: „Rolnik”, Kółko Rolnicze, „Silski Hospodar”, Kooperatywa „Syła” – zaczętogromadzić zapasy. Podniecenie dało się zauważyć w szeregach inteligencji, którą w mieściereprezentowało obok sędziów, księży i urzędników – jedenastu adwokatów, sześciu lekarzy,dwóch lekarzy weterynarii, notariusz, trzech inżynierów, dwóch inżynierów mierniczych.W dniu 12 lipca 1938 roku odbył się w Katowicach ślub Miecia z panią Magdaleną Fiolką. !Niestety, nie byłem na tej uroczystości. Uczestniczyły w niej ze strony młodego siostry Mania,Zosia z mężem, Janka i Hela. Młoda para zamieszkała w Piotrowicach koło Katowic, gdzieoboje byli nauczycielami.W rodzinnym domu od czerwca 1938 roku przebywała z mamą tylko Janka. Panowałustalony porządek. Gospodarkę prowadziła nadal osobiście Karolina przy pomocy dobrzeją rozumiejącej pomocnicy domowej. Janka, po kursie bibliotecznym, współorganizowałapowiatową bibliotekę publiczną (300 tomów plus budżet na zakup książek w wysokości pięciutysięcy złotych), a wolne chwile poświęcała na pisanie listów miłosnych, wybierała się bowiemza mąż za Tadeusza Szczęsnego, magistra filologii polskiej, pracownika PKO.1 lipca następnego roku w kościele Świętego Krzyża w Warszawie odbył się ślub młodej !pary. Przyjechała Mama i prawie całe rodzeństwo Janki. Z rodziny pana młodego uczestniczylitrzej bracia, wśród nich ksiądz Mieczysław Szczęsny. Widocznie groza wojny nie docierałado umysłów <strong>Stemler</strong>ów skoro w czasie ferii w 1939 roku myśleli spokojnie o materialnymwzmocnieniu gniazda rodzinnego. Rozpoczęło się od dyskusji na weselu Janki: że niedawnowybudowany przez Józia dom ma służyć jako „dochodowy” dla mamy, a stary, chylący się,winien być rozebrany. Na jego miejscu zaś ma powstać nowy dom rodzinny.O tej sprawie pisał Kazio z Białegostoku do przebywającej w Dolinie Mili w liście z dnia 8sierpnia 1939 raku: „Kochana Milu! Wbiłaś mi klin w głowę, który nie tak łatwo daje sięwybrać. Ciągle myślę o budowie domu… Nie wiem jeszcze co z tego myślenia wyjdzie, aleproszę Cię o przeprowadzenie rozmów i zorientowanie mnie: ile kosztuje budowa takiegodomu, ile potrzeba materiału podłogowego i dębowego, ile kosztuje okno (bez oszklenia),drzwi, blacha? Dużo kłopotu, ale będziesz coś o tym wiedziała. Poza tym może będziemy mielinową chatę…”.Mila polecenie brata wykonała sumiennie: opracowała wstępny projekt na dom o powierzchni13×11 m 2 : 4 pokoje, kuchnia, łazienka; wybrała wykonawcę w osobie budowniczego JózefaNeuburgera, zebrała dane kosztorysowe i przekazała Kaziowi do Białegostoku, bo on miałbudowę finansować.∗Żakla, to kilka domów nad Świcą, słynna z tego, że na przełomie XIX i XX wieku była tam hamernia (red.warsztat kowalski).83


84 Dolina, miasto startuNiestety, nie tylko te projekty przekreśliła wojna. Sprawa odżyła już tylko we wspomnieniach.14 lutego 1968 roku Mila pisała do mnie; „Kochany Franiu! W liście tym posyłam Ci jedynąpamiątkę po Kaziu, jego list z sierpnia 1939 roku. U mnie ta pamiątka przepadnie, Ty maszdzieci i wnuki, może u któregoś z nich przechowa się list stryja, który do ostatnich prawie dniżycia myślał o domu dla Matki – staruszki, zamiast myśleć o własnym domu (miał wtedy 32lata) – Emilia”.Dnia 31 sierpnia 1939 roku przybiegł do Karoliny <strong>Stemler</strong>owej jej chrześniak sąsiad,Stanisław Hredczak z wiadomością, że ogłoszona została powszechna mobilizacja, idzie nawojnę i przyszedł się pożegnać… Jak później opowiadano, mama rozpłakała się i zaczęłarozważać, który z synów pójdzie na wojnę. Przypuszczała, że tylko Miecio. Ale za chwilęwstąpił, wracający z miasta sąsiad Adamek i objaśnił, jakie roczniki zostały objęte mobilizacją.Wtedy uświadomiła sobie, że musi iść również Franio.Jednak mama, optymistka, założyła sobie, że wszystkie jej dzieci przeżyją wojnę…


Druga wojnaW naszym rodzinnym mieście u Karoliny przebywały od czasu ferii Hela i Zosia z dwomasynkami. Na pobliskim Husakowie również od wakacji, u swojej matki, mieszkała Maryniażona Mariana z synkiem Henrykiem i córką Ireną.Mila w dniu 1 września obejmowała posadę nauczycielki w Nowych Święcianach. Maniapośpiesznie opuściła Katowice i dotarła do męża w Zakopanem. Wisia z dziećmi i JankąSzczęsną spędzała wakacje u teściowej w Krzymoszycach w powiecie radzymińskim.Mobilizacją służb kolejowych objęci zostali: w Warszawie – Marian, w Wilnie – Stasio. Naposterunku „Polmitnu” w Białymstoku pozostał zwolniony od czynnej służby wojskowej –Kazio. Józio zabezpieczał majątek i dorobek kulturalny Polskiej Macierzy Szkolnej.Miecio, podporucznik 3 Pułku Strzelców Podhalańskich 21 Podhalańskiej Dywizji Piechoty(Armia „Kraków”) został zmobilizowany 24 sierpnia. Jako dowódca plutonu ciężkich karabinówmaszynowych w dniach 1 i 2 września walczył w obronie przedpola pod Bielskiem, a następniew manewrze zaczepnym pod Krakowem. 7 września podczas przeprawy przez Dunajec, porozbiciu Dywizji przez Niemców, dostał się do niewoli.Zięć Karoliny – porucznik 36 Pułku Piechoty Józef Łukasiewicz (Jun) już 14 sierpniaw ramach 28 Dywizji (Armia „Łódź”) wyruszył z Warszawy. Dnia 1 września znalazł sięw boju na przedpolach Wielunia, a 4 i 5 września nad Widawką. 7 września uczestniczyłw bitwie na przedpolach Łodzi, skąd ciężko skrwawiona Dywizja w dniu 10 września przebiłasię w rejon Skierniewic, a stamtąd na kierunek Modlina.Drugi zięć, podporucznik Tadeusz Szczęsny w 14 Włocławskim Pułku Piechoty 4 Dywizjiwchodzącej w skład Armii „Pomorze” (Grupa Operacyjna gen. Bołtucia), dowodził (plutonemcyklistów. Walczył nad Ossą i na przedpolach Grudziądza. Po wycofaniu Dywizji za Wisłę,szedł ze swoim pułkiem do boju nad Bzurę, lecz został ranny.Ja; jako oficer ogniowy 1 baterii 98 Dywizjonu Artylerii Ciężkiej znalazłem się z całymDywizjonem w składzie Armii „Warszawa” broniąc rejonu Modlin – Warszawa (dowódca gen.Juliusz Rummel).Udział zarówno 98 dac jak i mojej pierwszej baterii w walkach nad Narwią był niewielki.Demoralizowana przez nieprzyjacielskie lotnictwo piechota polska wycofując się bez uprzedzeń,odsłaniała mającą ją wspierać artylerię, co zmuszało nas do kilkakrotnych pospiesznych zmianpozycji. Mam do dziś koszmarne wspomnienia. Całe, dobrze uzbrojone nasze bataliony leżące napozycjach – przed stanowiskami artylerii, w pewnym momencie zrywały się i na ślepo uciekaływ bezładzie. Sprawiali to niemieccy myśliwcy siejący ogniem z broni pokładowej z niskiegolotu. Wszystkie drogi i przejścia na tyłach pozycji nagle zapełniały się na wpółprzytomnym,ogarniętym paniką tłumem ludzi w mundurach. I nie było sposobu zatrzymania potokuoszalałych ludzi. Ogniomistrz mojej baterii, Dobrowolski, żołnierz 1920 troku, staje na drodzeuciekających z rozpostartymi ramionami i zrozpaczony woła: „ludzie opamiętajcie się! Jezus,Maria, szlag by was trafił, dokąd uciekacie?”. Bez skutku. Wszyscy go mijają i biegną dalej natyły… A my? Z mozołem, zupełnie odkryci dla Niemców, (którzy nie nacierają, bo było todopiero przygotowanie lotnicze) wyciągamy ledwo wstrzelane działa. Zrozumiałem wtedy coznaczy panika i rola lotnictwa, o której tyle mówiono na wykładach.Dnia 12 września gen. Juliusz Zulauf bronił dostępu do Warszawy od strony północno--wschodniej. Wsparcie ogniowe zapewniała wraz z licznymi jednostkami bojowymi 98 dac.Stanowisko 1 baterii zajęliśmy w Markach.


86 Druga wojnaW dniu 13 września liczne jednostki bojowe wycofywały się do Warszawy, w tym równieżnasz dywizjon. Został on włączony do obrony odcinka „Warszawa-Zachód”. Moja bateriazostała wydzielona do obrony pododcinka „Południe” (Mokotów) i weszła w skład artyleriibezpośredniego wsparcia. Dowódcą pododcinka „Południe” był ppułk. major Józef Lancau.Dowódcą pierwszej baterii był, jak nad Narwią kpt. Tadeusz Henryk Dąbrowski, oficeremzwiadowczym plut. podch. Jurewicz, oficerem ogniowym pporucz. Franciszek <strong>Stemler</strong>, dowódcąI plutonu plutonowy Jarzębowski, dowódcą II plutonu porucznik rezerwy Edward MaksymilianSzostak.Zgodnie z rozkazem bateria wycofała się do Warszawy i w dniu 15 września okopała sięw Łazienkach pod płaczącymi wierzbami, po prawej stronie pomnika Szopena, z kierunkiemstrzału na Służew, Służewiec, Szopy Polskie, Szopy Niemieckie, w rejonie dzisiejszych ulicWielickiej i Domaniewskiej. Dowódca baterii obrał za punkt obserwacyjny piąte piętro domuprzy ulicy Bagatela 15 (róg placu Unii Lubelskiej). W ten sposób los wojny wyznaczył mi pozycjęoddaloną o zaledwie trzysta metrów od domu przy Koszykowej 11, w którym przebywaław naszym mieszkaniu moja żona z pięcioletnią Elą i ze swoją siostrą Heleną. Funkcję mojegołącznika z domem pełnił kanonier jednej z rozbitych jednostek, warszawski „chłopiec” – Edzio.Na pozycję baterii przybiegała też niemal codziennie Renia.Strzelaliśmy według żądań piechoty do celów żywych przeważnie salwą, granatem stalowymna rozprysk.Chyba trzeciego dnia odkrył nas nieprzyjacielski lotnik i zrzucił na baterię serię lekkichbomb. Byli pierwsi zabici i ranni, w tym kucharz bateryjny. Zginęło kilka koni.Pogrzeb zabitych artylerzystów odprawiał i stosowne modlitwy odmawiał z całą wolnązałogą, ogniomistrz Dobrowolski. Żołnierzy chowano wśród róż i krzewów tego pięknegoparku.Dnia 18 września ofiarną pracą bojową baterii wstrząsnęła hiobowa wiadomość o wtargnięciuArmii Czerwonej na ziemie polskie. Jakby miało się jeszcze raz sprawdzić porzekadło, żenieszczęścia lubią chodzić w parze, nadeszła i druga wiadomość, że dowodzący marszałekŚmigły Rydz ze swoim sztabem 17 września opuścił terytorium Polski i udał się do Rumunii,gdzie został internowany. Wiadomość tę przyjęli kanonierzy z ogromnym rozgoryczeniem. Naszczęście nie mieliśmy czasu na analizę i rozmyślanie. Piechota z pierwszych linii frontu nieustawała w żądaniach ognia.Około 20 września intensywność nalotów nieprzyjacielskich na Łazienki wzmogła się.W czasie jednego z nalotów bomba trafiła w schron polowy pierwszego działonu. Zginęłacała obsługa działa. Ubytki uzupełniałem zgłaszającymi się ochotnikami przeważnie spośródartylerzystów konnych z armii „Poznań”, którzy przebili się przez Puszczę Kampinoską doWarszawy.Około południa tegoż 20 września zjawiła się na pozycji moja żona z dzieckiem i swojąsiostrą. Dom, w którym mieszkaliśmy palił się. W plecaku przyniosła moje cywilne ubraniei cały nasz dobytek… Rodziną ukryłem w podziemiu Obserwatorium.W tych trudnych dniach, kiedy Niemcy kładli na park serię niebezpiecznego ognia z połóweki z ciężkich karabinów maszynowych, a obsługa naszych dział musiała coraz chronić sięw schronach, lub pod drzewami, zdarzały się sceny iście bohaterskie, np. gdy sanitariuszki podstraszliwym ogniem udzielały pomocy rannym (na moich oczach odcięły żołnierzowi zwisającą,urwaną rękę). Ale były również sceny budzące śmiech, np. kiedy ogniomistrz Dobrowolskikompletnie załamany, klęcząc w krzakach głośno zapewniał Pana Boga, że jak przeżyje tendzień, to poprawi swoje życie, nie będzie grał w karty i zdradzał żony… „Panie poruczniku,zareagował na jakiś mój pocieszający żart, niech się pan nie śmieje, ja czuję, że nie przeżyjemydo wieczora”. Albo kiedy wiecznie przeklinający Hitlera Żyd, fryzjer bateryjny kanonier Woda,na .postawione mu pytanie czy dałby sobie odciąć rękę gdyby Hitler zaraz umarł, odpowiedział„filozoficznie”: „Panie poruczniku, ja panu zaraz przyprowadzę z Nalewek stu Żydów, którzyza to dadzą sobie odciąć nie tylko ręce, ale głowy…”.


Ponieważ sytuacja stawała się bardzo poważna, pchnąłem w niedzielę 24 września, kanonieraEdzia do ks. prałata Marcelego Nowakowskiego, proboszcza parafii Zbawiciela, z prośbąo spowiednika.W czasie przerwy obiadowej Niemców (kiedy wstrzymano na dwie godziny ogień), takimożna było zobaczyć w Łazienkach obraz: żołnierze w rzędzie do księdza po rozgrzeszenie inpericulo mortis, a nieco później – szereg klęczących kanonierów do komunii św.A był to dla Warszawy straszny dzień. Niemcy kładli na Śródmieście i na Mokotówkoncentryczny ogień artyleryjski pociskami kruszącymi i zapalającymi. Piechota odcinkafrontu południowego, który nasza bateria wspierała, cofnęła się i przyszło nam osłaniać jąz haubic pod wysokim kątem podniesienia. Strzelaliśmy na bardzo bliskie odległości naulicę: Dolną, Belgijską, na Park Dreszera. W ogromnym podnieceniu dowodziłem „salwą pal”i co kilka minut rozrywały się nad głowami nacierającego wroga jednocześnie cztery 120--kilogramowe pociski, co oficer łącznikowy naszej baterii z pierwszych linii frontu, podchorążyJurewicz kwitował meldunkiem: „piechota dziękuje za wsparcie…”. Czasem informował:„doszło do walki na bagnety w rejonie Belgijskiej…”.W poniedziałek 25 września o 7 rano rozpoczął się całodzienny atak lotniczy. DookołaŁazienek szalały pożary. We środę 27 września wezwałem puszkarza baterii polowej okopanejprzy teatrze na wodzie w Łazienkach, aby uzupełnił olej w haubicach (nasz puszkarz zginąłprzed kilkoma dniami). Oczekiwałem bowiem rozkazu wytoczenia dział na barykady do walkiogniem bezpośrednim.Podoficer, zawodowy puszkarz, patrzył na mnie ze zdziwieniem, aż wreszcie powiedział:„Mogę dopełnić, ale po co? Przecież lada godzina nastąpi kapitulacja…”: I spełniło się. W ciągudwóch godzin doszedł do nas rozkaz o zawieszeniu broni.Rozkaz kapitulacji był ciężkim ciosem dla załogi mojej baterii. Sytuację rozładowałw pewnym stopniu odważny i zdecydowany przedwrześniowy dowódca mego 9 pac, dowódcaartylerii odcinka „Warszawa-Zachód”, ppułk. dypl. Adam Dziant, który na ostatniej odprawieoficerów udzielił nam dyspensy mówiąc: „Pozostawiam oficerom wolną rękę w wykonaniurozkazu udania się do niewoli niemieckiej”.Trzydniowy okres do wyjścia baterii z pozycji bojowej na punkt zborny do niewoliwykorzystaliśmy na wymontowanie z dział ważnych mechanizmów, czyniąc je nieprzydatnymi,na zakopanie broni maszynowej i ręcznej i na zatopienie ostatnich stu pocisków w stawiełazienkowskim. Pozostałe przy życiu konie rozdałem kanonierom-rolnikom. Te wszystkieczynności wykonywaliśmy pod nieobecność dowódcy kpt. Dąbrowskiego, który – kompletnierozstrojony nerwowo – nie powrócił z punktu obserwacyjnego przy ul. Bagatela 15 nastanowisko baterii w Łazienkach.Sam więc w sobotę, 30 września na odprawie podziękowałem żołnierzom za bohaterskąpostawę i zapewniłem – zgodnie z własnym głębokim przekonaniem – że to dopiero początekwojny, że walczyć będziemy dalej, więc spotkamy się jeszcze, najpóźniej w wolnej Polsce.Po odśpiewaniu Roty, resztka baterii wyszła ma punkt zborny na Placu Inwalidów, na Żoliborzu.Na czele szli z białą bronią ogniomistrzowie: Frączak i Dobrowolski. Zdekompletowanysprzęt artyleryjski pozostał na miejscu w Łazienkach.W godzinę później, już w cywilnym ubraniu, odwiedziłem doktora Jana Gadomskiego,pełniącego przez okres września obowiązki gospodarza Obserwatorium Warszawskiegoi jego żonę Marię, redaktora czasopisma „Bluszcz”, aby się pożegnać. Z rodziną tą w czasiedwóch tygodni wojowania w Łazienkach zdołałem się zaprzyjaźnić. Tu, ku memu zdumieniuzastałem już w cywilnym ubraniu por. Szostaka i jeszcze dwóch panów. Jednym z nich – jaksię później okazało – był dr Stanisław Płoski, późniejszy szef Wojskowego Biura HistorycznegoAK. Poinformowali mnie, że 27 września została założona w Warszawie tajna organizacjawojskowa Służba Zwycięstwa Polsce (SZP), której komendantem został gen. Michał Karaszewicz--Tokarzewski. I w ten sposób, niemal z pozycji bojowej wstąpiłem w nowe, konspiracyjne, jakżeciężkie życie.87


88 Druga wojnamowa o 1939Tymczasem z plecakiem na ramieniu ująłem jedną ręką żonę, drugą dziecko i wyszedłemna zagruzowane ulice Warszawy szukać nowego miejsca postoju. Byliśmy bowiem bezdomni.2 października wkroczyły do Warszawy regularne oddziały Wehrmachtu w mundurachodświętnych, z orkiestrami. Długo w uszach dzwonił mi marsz zwycięzców. Trzeźwo jednakoceniałem poziom uzbrojenia nieprzyjaciela, jego sprzęt bojowy i środki transportu. Poziomtechniki naszej i niemieckiej był nie do porównania. Zrozumiałem dlaczego wygrali.Satysfakcja przyszła dopiero po pięciu latach. Stałem w bramie dopiero co wyzwolonegoprzez wojska amerykańskie obozu hitlerowskiego w Kahla (Turyngia), w którym się znalazłempo Powstaniu Warszawskim, i oglądałem przemarsz Niemców do niewoli. Patrząc w ziemię,przygnębieni posuwali się w gęstych szeregach do punktów zbiorczych. Buta zniknęła z ichtwarzy.Jak to już w historii naszego miasta nieraz bywało, Dolina swój wrzesień przeżywałainaczej. I tu również dochodziły pogłoski o koncentracji wojsk radzieckich na granicy, tyle żewcześniej, bo już od 10 września. Niepokoje wywołane tą wiadomością ogarnęły niektóredomy tak dalece, że młodzi ludzie decydowali się włączyć w nurt uciekinierów z zamiaremdotarcia do Rumunii. Wyprawę taką opisał Stanisław Szwedowski, zięć Karoliny <strong>Stemler</strong>owej.„Z plecakami wyruszyliśmy na wędrówkę. Na drodze prowadzącej do Kałusza pełnobyło różnego rodzaju znużonych uciekinierów wojskowych i cywilnych. <strong>Ludzie</strong> czepiali sięjadących wozów konnych, a przynajmniej składali swoje zawiniątka i tak sunęła fala ludzkaprzez te piękne pagórkowate okolice. Żołnierze byli załamani i zabiedzeni. Szli z nimi teżoficerowie. Środkiem drogi ciągnęły różne wozy wojskowe. Niekiedy przesunęła się pięknalimuzyna, a w niej eleganckie panie, pewnie żony wyższych oficerów. Na pobrzeżu szosyleżały trupy tych, którzy nie znieśli ciężaru wędrówki w trudach upalnych dni. Przy drogachstali ludzie z konwiami zsiadłego mleka, którym częstowano spragnionych. Od czasu do czasupokazywały się na horyzoncie samoloty, ale nie ostrzeliwały idących…”.W Kałuszu pochody uciekinierów zatrzymywano i starano się zawracać, a żołnierzykierować do punktów zbornych. Przespawszy w prymitywnych warunkach jedną noc podKałuszem, Szwedowski z kolegą wrócili przygodnym pociągiem do <strong>Doliny</strong>.Około 15 września istniała już pewność, że Niemcy poza rzeki Dniestr i Stryj się nieprzesuną i że o losie Małopolski Wschodniej zdecyduje Związek Radziecki. Toteż różniuciekinierzy zmieniać zaczęli kierunek „pchania się” przez Dolinę na Rumunię i ruszyli ku wsigranicznej Wyszków i dalej na Węgry.18 września od strony Odenicy dał się słyszeć w mieście turkot ciężkich wozów. <strong>Ludzie</strong>zastanawiali się głośno co to może znaczyć i sami znajdowali odpowiedź prostą i trafną:„Sowieci zajmują miasto…”. Istotnie, jak się okazało, różne formacje samochodowe i konneprzesuwały się trasą od Stanisławowa w kierunku Lwowa. Bocznymi drogami wkraczałymniejsze jednostki.Ignacy Rabczuk tak opisał zajęcie <strong>Doliny</strong>. „Byłem z Fedaszczukówną na rynku w czasiezajmowania miasta. Wojsko otoczyło rynek, na schodach sklepów ustawiono czterolufowekarabiny maszynowe. Zabiedzonym polskim żołnierzom rozkazano oddawać broń i składać jąobok studni z figurą św. Floriana”.Stosunek Ukraińców do Polaków w Małopolsce był wówczas na ogół lojalny: UkraińskieNarodowo-Demokratyczne Zjednoczenie (UNDO) w wydanej w przeddzień wybuchu wojnyodezwie potępiło prowokacyjne i dywersyjne poczynania Organizacji Ukraińskich Nacjonalistówna korzyść III Rzeszy. Wielu Ukraińców spełniło swój obywatelski obowiązek wobec Polski.Wśród tysięcy żołnierzy narodowości ukraińskiej było 40 oficerów kontraktowych, w tym2 podpułkowników, 17 majorów, 8 kapitanów i 10 poruczników oraz kilkudziesięciu oficerówrezerwy.Wkraczających żołnierzy Armii Czerwonej tylko niektórzy Ukraińcy dolińscy witaliz radością. Entuzjazm wykazywała młodzież wiejska: dziewczęta przypinały żołnierzomkwiaty, całowały chłopców w mundurach.


W trzecim tygodniu wojny dały o sobie znać tu i ówdzie wrogie wystąpienia Ukraińców,lecz nie miały charakteru masowego. W Dolinie były ledwo zauważalne. Za to niektórzy Żydziwyraźnie podnieśli głowy. Ujawniła się komunistyczna komórka: Chaśkel, Szpric, Szumski(Ukrainiec), młody Zankel i inni. Na wiecu występowali przeciwko Polakom, np. adwokat EmilRedisz wymyślał tak ohydnie, że jego ojciec, również adwokat, wyparł się go. Ludność polskazachowywała się z rezerwą, często z lękiem.W ślad za wojskiem zaczęli zjeżdżać urzędnicy. Pod względem administracyjnym powiatdoliński podzielono na trzy rejony: Dolina, Bolechów, Rożniatów. Naczelnikiem rejonu w Doliniezostał Kowalow. Na różne niższe posady przyjmowano Ukraińców. Młodzi Żydzi wciskali sięgdzie się dało. Przybyli urzędnicy, funkcjonariusze i żołnierze skwapliwie wykorzystywalipodaż artykułów odzieżowych, materiałów, bielizny i przedmiotów ozdobnych.Dla Ukraińców wiążących losy swego narodu z Niemcami, zawarcie 23 sierpnia 1939 rokutraktatu radziecko-niemieckiego „o granicach i przyjaźni” było ciężkim ciosem moralnym.Dwa charakterystyczne kroki podjęli Ukraińcy nastawieni proniemiecko: już w 1939roku zorganizowali nielegalne przejście graniczne koło Rawy Ruskiej na tereny zajęte przezNiemców, przez które kierowano młodych ludzi z Małopolski do szeregów policji hitlerowskieji wprowadzono do rządu hitlerowskiego w Krakowie przedstawiciela nacjonalistów ukraińskichw osobie Włodzimierza Kubijowicza.Karolina stoicko przyjęła historyczną zmianę. Pochłonięta sprawami gospodarczymi starałasię wyżywić dzieci i wnuki przebywające pod jej dachem, a tylko w myślach rozważałajakie mogą być losy jej dzieci rozsianych po Polsce. Jako pierwsza nadeszła wiadomość odJózia. Dał znać o sobie Marian, Kazio nadesłał wiadomość o Mili i Stasiu z Wileńszczyzny.O dziwo, dotarła też dość szybko kartka z pierwszych dni października wrzucona „nawszelki wypadek” w Warszawie, w której donosiłem mamie o losie Mieciów, Łukasiewiczów,Szczęsnych i rodziny Józia. Pierwsze tygodnie zdawały się potwierdzać optymizm Karoliny, że„moje dzieci przetrwają wojnę…”. Tylko czy całą? Wszak to dopiero był początek i nie widaćbyło oznak, że wojna potrwa – jak dość powszechnie sobie wyobrażano – trzy miesiące…Ogromną radość sprawił mamie Kazio, który przyjechał w październiku z Białegostoku.Odwiedziny powtórzył jeszcze raz na początku listopada. Pozostał w domu przez trzy dni. Helaopowiadała: „Poszłam z Kaziem na spacer na Zamczyska. Był poważny, zamyślony. Zwierzyłmi się, że jest w organizacji. Kiedy wyraziłam obawę, że może mu się coś stać, odpowiedział:»gdyby wszyscy tak myśleli, nie byłoby nigdy Polski«”. W październiku i listopadzie zgłaszalisię do Karoliny mężczyźni wyglądający na oficerów z prośbą o pomoc w przedostaniu sięna Węgry. Powoływali się na Kazia. Przyszli też salezjanie, skierowani przez Jankę, ale balisię gór i podjęli próbę przejścia przez Bug, w tym celu pojechali do Kazia. Karolina żywiłaprzybyszów, doradzała jaką drogę wybrać i kto może pomóc.Niektórych „turystów” Hela doprowadzała do Lipowej i po wskazaniu kierunku, wracała.Pewnego razu tuż po pożegnaniu spostrzegła w pobliżu dwóch Sowietów. Zamarła ze strachu,bo była przekonana, że wszystko widzieli, ale oni po prostu tylko przechodzili tamtędy.Przez Dolinę w drodze na Węgry skierował się również generał Sosnkowski. Po rozwiązaniuw lasach brzuchowickich koło Lwowa mocno wyniszczonej Armii „Małopolska” dotarłz pułkownikiem Demelem do Dublan. Tam obydwaj, przebrani w zniszczone cywilne ubrania, 18września dostali się pod władzę radziecką. Nie rozpoznani, piechotą i przygodnymi furmankami26 września osiągnęli Dolinę, gdzie ukryli się w izdebce przy chlewiku podmiejskiego leśniczegoMorawskiego.Wyprawę na Węgry zorganizował im nadleśniczy Rajmund Scholc, przy pomocy leśniczegoWiśniewskiego. Udział w wyprawie wzięli: gen. Sosnkowski, płk. Demel oraz prowadzący:kapral rez. Czarka-Codello i nadleśniczy Scholc. Wyruszono wieczorem 29 września przyjmująckierunek Horysze (obok domu <strong>Stemler</strong>ów) i następnie obok żydowskiego cmentarza w stronęMałej Turzy. Stąd przez lasy do potoku Loliniec na wysokości Nigryna. Następnie przezskalnołomy Gorganu Iłemskiego i dalej na stok prawego zlewiska rzeki Świcy, do potokuPrawicz. Dalsza droga wiodła stokami poprzecinanymi potokami zlewiska Świcy. Leśną drogą89


90 Druga wojnadotarli do doliny Suchy Żleb. Przy fatalnej, śnieżnej, mglistej pogodzie, nocując w kolibach, poddrzewami na mokradłach, mocno wyczerpani, po czterech dniach zmagań, dnia 2 październikaprzekroczyli granicę z Węgrami, aby już przy pomocy władz węgierskich łatwo dotrzeć doFrancji.W pierwszych dniach października 1939 roku dotarła do <strong>Doliny</strong> wiadomość o założeniu 27września w Warszawie tajnej organizacji wojskowej Służba Zwycięstwa Polski (SZP). Stało się tobodźcem do zorganizowania w naszym mieście tajnego oddziału, w skład którego weszliprzeważnie absolwenci i uczniowie Gimnazjum: Milo Merk, Mieczysław Żerebecki, TadeuszSerwacki, Stanisław Polański, Antoni Piotrowski, Kazimierz Dyczko. W miarę przekształcaniasię SZP w ZWZ (1940) i w AK (1942) doszli do oddziału: Stanisław Łacyk, Józef Bendyk,Marian Belitzaj, Jerzy Prosowicz, Sowiński, Władysław Codello, Popławski, Hanes, EdmundRomańczukiewicz, Mieczysław Sawicki, Horyń, Kunc i inni.W pierwsze wojenne święta w Dolinie nie było słychać nawet kolędników. Tylko podokno pokoju w domu Karoliny zajętego przez radziecką rodzinę podeszli dwaj chłopcy i poodśpiewaniu Wśród nocnej ciszy wyskandowali w języku rosyjskim: „barisznia, barisznia…”z obrzydliwym dodatkiem i uciekli.Rok 1940 rozpoczął się w Małopolsce Wschodniej od przykrego w skutkach zarządzeniao wymianie waluty polskiej na ruble. Czasokres wymiany był tak krótki, że wielu ludzi zostałoze środkami płatniczymi wyłączonymi z obiegu. Dotknęło to również rodzinę Szwedowskich.Zaczęły też sprawdzać się pogłoski o wywózce ludzi na Sybir.Pierwsza nastąpiła w lutym. Pod wybrany dom podjeżdżały zwyczajne wozy konne, naktóre ładowano według listy całe rodziny z minimum rzeczy osobistych i przewożono dowagonów towarowych podstawionych na bocznicy kolejowej.Stanisław Szwedowski tak opisuje wywóz lokatorki o imieniu Kama z I piętra nowegodomu Karoliny:„Około godziny 4 rano zapukano do drzwi Kamy. W odległości kilku kroków od domu stałwóz i cała tyraliera żołnierzy. Było w tym coś groźnego. Kama pośpiesznie się spakowałai odniosła klucze Karolinie mieszkającej w starym domu. Żołnierzy uspokoiła, że muszązaczekać, bo idzie po swój rewolwer. Po wyjściu od Karoliny pokazała zdziwionym żołnierzomksiążeczkę do modlitwy i wyjaśniła, że to jest jej broń. Karolina, żegnając Kamę, wetknęła jejna wóz bochen chleba. Jak później Kama pisała z Sybiru, ten chleb uratował ją od śmiercigłodowej”. Los Kamy podzieliły liczne rodziny.Karolina wprawdzie nie dopuszczała myśli, że ją ten sam los może spotkać, ale jednocześniezdawała sobie sprawę, że organy radzieckie nie z powietrza zestawiają listy wywozowe,lecz że ktoś im w tym pomaga i właśnie ten „ktoś” może również ją wysłać na Syberię.Ośrodkiem, jak przypuszczała, mogła być grupa znanych komunistów składająca się przeważniez Żydów: Zańkla, Szpiria, Chasikiela i innych. Toteż postanowiła trafić do tego źródła. Pewnegomroźnego lutowego dnia, wybrała się z Helą do swego szkolnego kolegi Bercia Wernreba,przewodniczącego Kahału. „Rozmowa była twarda i przypominała klątwę – opowiadała polatach Hela. – Mnie wywiozą – mówiła Karolina – ale moje dzieci zostaną. Wojna się skończyi one rozliczą się z tobą…”. Odpowiedź przestraszonego, starego Żyda, wypróbowanegoprzyjaciela rodziny <strong>Stemler</strong>ów, była krótka: „sprawdzę”. W niedzielę doniósł: „dałem gwarancję,że jesteście rodziną lojalną wobec władzy radzieckiej…”.Szczególnie tragiczny los dotknął rodzinę doktora Stanisława Kotłowskiego. Krótko powypuszczeniu z aresztu w Stryju znalazł się na liście wywozu, o czym ktoś go uprzedził. Pojego nagłej śmierci, która wtedy nastąpiła, mówiono, że popełnił samobójstwo. Kiedy domieszkania zgłosiła się ekipa wywozowa, zastała doktora na katafalku, a przy nim zrozpaczonążonę.Takie wiadomości wprowadzały pod dach Karoliny niepokój, zdenerwowanie i lęk. Aleczarne dni miały dopiero nadejść. Musiał je jednak najpierw przeżyć Marian w Białymstoku.21 lutego NKWD aresztowało w Białymstoku naszego brata Kazia. Po trzech dniachz większą grupą aresztowanych Polaków wywieziono go. Wiadomość o aresztowaniu dość


szybko dotarła do <strong>Doliny</strong>. Nadszedł niepodpisany list od kogoś, kto przebywał z nim w więzieniui następnie został zwolniony. List ten zatajono przed Karoliną, ale matka przeczuwała, że cośzłego dzieje się z synem i dociekała czy się czegoś przed nią nie ukrywa. Z czasem doszłaprawdy, ale wierzyła, że syn wróci i tą nadzieją żyła do ostatnich swoich dni.Obraz codziennego życia ówczesnej <strong>Doliny</strong> ilustrują wspomnienia Stanisława Szwedowskiego.„Stawałem i ja w kolejkach po żywność. Pamiętam jak na rynku w kolejce po mięso stał inżynierIgnacy Rabczuk. Rzeźniczka, przystojna pani Wajmanowa, była jego znajomą, a on odznaczałsię dowcipem, więc i przygaduszki miały charakter rewii kolejkowej… Wprawdzie Rabczuknie miał powodów do śmiechu, bo kiedy pewnego dnia leżał pod swoim samochodemi coś tam majsterkował, przyszło dwóch osobników i wóz zabrało, ale nie rozpaczał, takiebyły czasy… Po chleb w czasie tej ciężkiej zimy o godzinie 4 rano biegały Zosia i Hela…Był to wielki trud, ale inaczej chleba zdobyć nie było sposobu… Na spacery nie chodziłem,nie chciałem pokazywać się policji zwłaszcza, że było w niej nieco Żydów i prostych nieokrzesanychUkraińców. Słyszało się, że działy się rzeczy mało związane z praworządnością…”.Rozpoczęły się również aresztowania. Po siedmiu rewizjach domowych zabrano StanisławaKunca, kierownika Wydziału Finansowego i jego syna 16-letniego Lesława za działalnośćw harcerstwie. Pierwszą rewizję przeprowadzał miejscowy ukraiński milicjant Szumski.Po procesie w Stanisławowie, Kunc został skazany na karę śmierci za rzekomą działalnośćkontrrewolucyjną, zaś jego małoletni syn na dożywotnie więzienie. Taki sam los spotkałpracownika Magistratu Józefa Lubaczewskiego oraz byłych profesorów gimnazjum w DolinieSzczepanowskiego i Michała Kędziora.13 kwietnia na Polesiu, Wołyniu i w Małopolsce, w tym również w Dolinie, rozpoczęła sięnowa, druga fala wywozu ludzi. Ignacy Rabczuk pisze: „W ponurą noc wyrwano z łóżekmoich rodziców Marię ze Słoniewskich i Antoniego Rabczuków z córką Elżbietą, z nakazemopuszczenia domu w ciągu dwu godzin. Zostali wywiezieni wagonami towarowymi doKazachstanu”.W tym to czasie dotarła do <strong>Doliny</strong> wiadomość, że w Przemyślu działa radziecko--niemiecka komisja repatriacji „bieżeńców” przebywających na ziemiach Zachodniej Ukrainy.Szwedowscy przystąpili więc do pakowania rzeczy i 28 kwietnia wyruszyli pociągiem. Podramatycznych przeżyciach na granicy z Generalną Gubernią i dziesięciu dniach podróży dotarlido Warszawy. Stanisław na krótko instaluje się na posadzie kierownika domu noclegowego dlarepatriantów, a jednocześnie czyni starania o otwarcie kancelarii adwokackiej.Na przełomie lipca i sierpnia nastąpiły nowe, trzecie już, masowe deportacje ludnościz terenów zajętych przez Związek Radziecki. Tym razem wywożono uchodźców wojennychprzybyłych z województw zachodnich i centralnych, w liczbie około 240 tysięcy ludzi. Jakieszczęście miała rodzina Szwedowskich, że na czas wyjechała!Ja, do posiadanej już od kilku lat plenipotencji Jana Woydygi, właściciela dwóch domóww Warszawie, otrzymałem drugą od hr. Wacława Pusłowskiego również z upoważnieniemzarządzania jego dwoma domami. Sprawy prowadziłem przy pomocy dobranych przezemnie administratorów i dozorców. Domy te miały wkrótce stać się siedliskiem organizacjikonspiracyjnych. Uzyskałem również fikcyjną posadę w niemieckiej firmie „B.G. Witt--Kunsthoning” (fabryka sztucznego miodu), która miała siedzibę w jednym z domów Woydygiprzy ul. Puławskiej 140. Płacono mi nawet małą pensję, choć nie wymagano jakiejkolwiek pracy.Pomogli mi w tym Ukraińcy z grupy politycznej Kościa Lewickiego – dyrektorzy firmy. Istotnabyła dla mnie oryginalna legitymacja z pieczęcią Kriegswichtig (ważny dla potrzeb wojny).Chodząc nieco swobodniej po Warszawie, 25 maja oglądałem ze łzami w oczach niszczenieprzez Niemców pomnika Chopina, którego przed pół rokiem broniłem. Żołnierze niemieccyw kombinezonach, gwiżdżąc wulgarne melodie, planowo cięli piękny pomnik na płaty, któreskładano na ciężarowy wóz ustawiony obok cokołu. Tylko garstka ludzi przyglądała się temuze smutkiem.91


92 Druga wojna!W Warszawie wzmógł się terror: 12 lipca aresztowano ponad stu adwokatów i prawników,wśród nich Józefa Łukasiewicza. 12 sierpnia wielka obława objęła teren całego miasta –ulice, mosty, dworce kolejowe i kolejki dojazdowe. Wyciągano ludzi z bram, z tramwajów, zesklepów. Tysiąc kilkuset mężczyzn ujętych w ten sposób zawieziono do koszar i po segregacji1153 osoby oraz 513 więźniów Pawiaka (wśród nich 47 spośród aresztowanych w lipcuadwokatów) wywieziono w dniu 15 sierpnia wspólnym transportem do Oświęcimia. ∗ W grupiewywiezionych adwokatów znalazł się Józef Łukasiewicz. W Oświęcimiu, jak to wynikałoz jego pierwszego listu, otrzymał numer obozowy 2 303. Aresztowanie i wywiezienie Juna toogromny cios dla rodziny, a tragiczny dla Wisi i córek: Danusi i Luni. Dla Luni aresztowanieojca było takim wstrząsem, że ciężko się rozchorowała. Uratowała ją decyzja Wisi – zawiozładziecko do Deblessemów w Zakopanem. Piękne Tatry, wspaniały klimat, doskonały pedagog –Mania, pogodny bajarz – Maciaszek, pomogły Luni odzyskać zdrowie i równowagę.Po roku wręczono Wisi okrutny dokument stwierdzający, że jej mąż zmarł 7 czerwca 1941roku. Jak się później okazało – w czasie selekcji więźniów otrzymał zastrzyk z benzyny.Zima 1940/1941 roku była dla ludności polskiej jednakowo ciężka zarówno w GeneralnejGuberni, jak i na terenach zajętych przez Związek Radziecki czy przyłączonych do Rzeszy.<strong>Ludzie</strong> cierpieli głód i zimno. W Warszawie pocieszano się ulotkami rozlepianymi przezchłopców i dziewczęta z organizacji „Wawer”:My Hitlera w d… mamy,Drugą zimę przetrzymamy…Marzec 1941 był okresem ciężkich przeżyć dla warszawskiej rodziny Józia. 4 marca późnymwieczorem wtargnęło do ich mieszkania przy ulicy Lipowej pięciu gestapowców i po rewizji,skatowaniu Józia i sterroryzowaniu dzieci i żony, zabrano go.W czasie rewizji poszukiwano i rozpytywano o mnie. Wiadomość o tym otrzymałemnastępnego dnia razem z meldunkiem, że szukano mnie także na Puławskiej 140. Gestapowcynie chcieli uwierzyć wyjaśnieniom Jana Jarania, że ja tam nie mieszkam a tylko przychodzęod czasu do czasu dla załatwienia spraw administracyjnych. Przeszukali jego mieszkanie,brutalnie zbudzili kilku lokatorów, by potwierdzili jego informacje. Jaroń, chłop z łowickiego,sprowadzony przeze mnie na dozorcostwo i później do ZWZ, człowiek absolutnie godnyzaufania, bardzo rychło właściwą drogą dał mi znać o tym zdarzeniu.Trudno było natychmiast ustalić powody, dla których mnie poszukiwano. Renia, wówczasw dziewiątym miesiącu ciąży, opuściła mieszkanie siostry i przeniosła się do swojej przyjaciółki.Ja, za rada moich przełożonych z ZWZ, wyjechałem do Ożarowa do przyjaciela naszej rodzinyZdzisława Zielińskiego. Po kilku dniach, gdy żadna z osób powiązanych ze mną nie była jużniepokojona, wróciłem do Warszawy i zamelinowałem się przy Reni na ulicy Rakowieckiej.15 marca 1941 roku urodził się nam syn – Marek. Był to jeden z nielicznych okupacyjnych dni,kiedy mogłem powiedzieć, że czułem się szczęśliwy. Wkrótce Renie z dziećmi wywiozłem dojej rodziców w Siedlcach.5 kwietnia Józia wywieziono do Oświęcimia. Żadne interwencje podejmowane w celuwyjaśnienia przyczyń jego aresztowania nic w tym czasie nie dały. Dopiero po roku, gdy bratwrócił, mogłem poinformować go o dalszych wypadkach, które pozwoliły wykryć sprawcę. Byłnim doktor A. Z. W roku 1943 za wszystkie haniebne uczynki, jakie miał na sumieniu sądwojenny AK skazał go na karę śmierci; wyrok wykonano.Matka nasza, oddzielona wojenną granicą, nie wiedziała, że już drugi jej syn znalazł sięw śmiertelnym niebezpieczeństwie.W maju i czerwcu 1941 roku nastąpiła czwarta fala deportacji. Zabrano wówczas z <strong>Doliny</strong>między innymi Izydorę Kuncową, profesorkę Gimnazjum, żonę Stanisława, wraz z czworgiemdzieci od 2 do 14 lat. Wywieziono również komórkę komunistyczną z Zanklem.Tak zachował to w pamięci Krystyn Kunc (ur. w 1932 r): „Mama, po zabraniu ojca i brataLeszka spodziewała się wywozu na Sybir. Być może odkładano to z uwagi na czworo małych∗Był to pierwszy transport więźniów z Warszawy do tego obozu, założonego przed kilkoma miesiącami.


dzieci. Jednak 10 maja zabrano nas na furmankę i załadowano do wagonu towarowego nabocznicy dolińskiego dworca. W wagonie znalazło się kilka rodzin: dorośli, chłopcy, dziewczętai dzieci. Mama usadowiła się z najmłodszym braciszkiem (urodzonym w 1939 roku) nakoszu i tak siedząc nocą spała. Okna wagonu były zakratowane, drzwi zadrutowane. Drogaprowadziła przez Lwów i Smoleńsk. Tu po dziesięciu dniach podróży bez picia, nocą zaczętootwierać wagony i dawać kipiatok. Dotychczas na różnych postojach ludzie usiłowali podaćprzez okienka żywność, ale ich nie dopuszczano. Dalsza droga szła przez Tułę, Ufę, Kujbyszew,Tomsk. W Krasnojarsku nas wyładowano. Okazało się, że z transportu uciekły trzy osoby, kilkaumarło m.in. 80-letnia Lasotowa, a kilka zachorowało na skręt kiszek na skutek wstrzymywaniasię z potrzebą naturalną;W Krasnojarsku biwakowaliśmy dwa tygodnie na stadionie, gdzie podpisywaliśmy dokumentna dobrowolny pobyt w ZSRR przez 25 lat.Dalszą drogę odbywaliśmy statkiem „Orozonikidze” po rzece Jenisej, na północ. Trwało todwa tygodnie. W drodze skradziono wszystkie dokumenty rodziców i nasze metryki. Na tymstatku dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Dotarliśmy do jarczyskiegorejonu, do sowchozu im. Mołotowa, uczastok i Smolnaja”. Była to tajga na brzegach Jeniseju.Osada składała się z trzystu osób zamieszkałych w czterech barakach. Gospodarstwoprowadziło hodowlę koni, krów i świń. Spotkaliśmy tam trzy polskie rodziny, bytujące od 1932roku. Dwa nazwiska zapamiętałem: Kożuchowscy i Majewscy.Pięć lat przebywaliśmy w tym sowchozie, pracując latem przy uprawie jęczmienia, owsai kartofli, zimą – w gospodarstwie leśnym. Życie było niełatwe: latem temperatura do 42 ◦ C,zimą do minus 58 ◦ , na szczęście bez wiatru. Chodziliśmy w ubraniach z worków”.We wspomnieniach wnuczki Karoliny, Alinki, pozostał taki obraz letniego wywozu ludziz Wileńszczyzny: „Przez Podbrodzie, dokąd wyjechałam 6 czerwca 1941 roku, szły transportyna Syberię. Były wtedy straszliwe upały, usiłowaliśmy podawać ludziom przynajmniej wodę,ale i tego zabraniano. Przez okratowane okna wagonów towarowych ludzie wyrzucali grypsy,które zbieraliśmy…”.Ogółem w ciągu dwudziestu miesięcy kresy polskie straciły co najmniej 1 700 tysięcyobywateli. 60 % deportowanych to Polacy, pozostali to Ukraińcy, Białorusini i Żydzi.Ofiarą masowych deportacji w czterech falach, obok wspomnianych już Kunców, Lubaczewskichi Rabczuków, padły z <strong>Doliny</strong> bliskie <strong>Stemler</strong>om rodziny: Serwackich, Pawłowskich z Zagórza,J. Soroczyńskich z Nowiczki, Leśkiewiczów, Dzierżanowskich z Zagórza, Bendeków, Narogów,Wajmanów (wyjechali z dzieckiem chorym na szkarlatynę), Powrożnickich (on był ostatnimburmistrzem miasta); wywieziony został również wysługujący się NKWD Szumski, którypóźniej zginął na Syberii…Przerażającym zamknięciem dwuletniego okresu przebywania władzy radzieckiej naterenach polskich stały się – po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej – masowe masakrypolskich więźniów politycznych. Wobec zbliżających się szybko Niemców i braku czasu naewakuację do Rosji, NKWD rozstrzeliwało ludzi skazanych na ciężkie kary, chorych, słabychfizycznie, niezdolnych do przetrzymania marszu pieszo w najcięższych warunkach. We Lwowiena przykład ludność miasta z przerażeniem oglądała stosy ciał zamordowanych w czterechwięzieniach lwowskich, głównie w Brygidkach i na Zamarstynowie: siedem – osiem tysięcyludzi. Wśród zamordowanych znalazł się syn księdza grekokatolickiego z <strong>Doliny</strong>, Czorniga.W niedzielę 22 czerwca 1941 roku wstąpiła do Karoliny Ludwikowa Dobrzańska z Kuliz wiadomością, że rozpoczęła się wojna niemiecko-radziecka. Mama zareagowała błyskawicznie:„diabeł pójdzie; a czort przyjdzie…”. Natarcie na Dolinę rozpoczęło się od nalotu niemieckiegona Sadzawę, gdzie był skład amunicji radzieckiej. Nalot łączono z działaniem V kolumnyz Oblisk. W poniedziałek rodziny sowieckie pośpiesznie opuszczały miasto samochodami,a nawet furmankami. W dniach 23–24 czerwca od strony Bolechowa wjechał na wozachpancernych Niemcy a od strony Wyszkowa wkroczyli Węgrzy. Zajęto budynki urzędówi biur. Sicherheitpolizei usadowiła się w domu adwokata Deresza, obok Ochronki przy ul.Mickiewicza.93


94 Druga wojnaWśród Żydów zapanowała panika. Część Ukraińców dolińskich, nastawionych proniemiecko,urządziła dla nowych okupantów przyjęcie w restauracji Bazarkiewicza, na które przyszli –ku zmartwieniu organizatorów – tylko oficerowie węgierscy. Powstał Ukraiński Komitet dlawspółpracy z Niemcami, w którym uczestniczyli m.in. Stefan i Daria Hładijowie. Ogół ludnościukraińskie] witał Niemców z rezerwą. Polacy wiedzieli dobrze, co dzieje się pod okupacjąhitlerowską.Wkraczającym Niemcom Ukraińcy zorganizowali we Lwowie i innych miastach jaknajuroczystsze powitanie. Były nie tylko kwiaty, nie tylko tradycyjne „chleb i sól”, ale i gęstoporozwieszane chorągwie o barwach ukraińskich. Wieczorem 30 czerwca ogłoszono nawet przezopanowaną stację radiową, że Bandera zostaje „wodzem i naczelnikiem państwa ukraińskiego”.Niemcy jednak w odpowiedzi na ten chleb i sól – Banderę i jego „rząd” aresztowali, a pomiesiącu zajęte województwa wschodnie włączyli do Generalnej Guberni jako dystrykt Galizien.Zlikwidowany został również Komitet Ukraiński w Dolinie, a jego ważniejsi członkowieznaleźli się w więzieniu gestapowskim w Stanisławowie, z którego wyszli dopiero po kilkumiesiącach z zakazem zamieszkiwania w Dolinie. Los ten podzieliła również rodzina Hładijów.Taka postawa Niemców była nowym potężnym ciosem w gmach rachub i nadziej Ukraińców.30 lipca podpisano układ polsko-radziecki. Rząd ZSRR anulował traktat niemiecko--radziecki z 1939 roku, wyraził zgodę na tworzenie armii polskiej podległej rządowi w Londynieoraz zobowiązał się ogłosić amnestię dla wszystkich obywateli polskich. 10 sierpnia dowódcąPolskich Sił Zbrojnych na terenie ZSRR został, uwolniony z więzienia, generał WładysławAnders.Z dolińskich ludzi do armii polskiej zgłosiło się sporo chłopców i dziewcząt wywiezionychna Sybir. Do Taszkientu dotarł Lesław Kunc, syn Stanisława i Izydory. Jego droga z <strong>Doliny</strong>, powyroku w Stanisławowie, wiodła – jako skazanego na dożywocie – przez więzienie w Kijowiei przez różne kopalnie w Karagandzie, w Kazachstanie, w Magadanie i w Workucie. Dotarła teżdo armii Elżbieta Rabczuk z rodzicami Antonim i Marią Rabczukami. Niestety, mimo pomocyPCK i „Caritasu”, rodzice jej zmarli w Teheranie z wyniszczenia i tam zostali pochowani. Niedojechali do Iranu bliscy mi ludzie z <strong>Doliny</strong>, Franciszkowie Lubaczewscy. Zmarli w drodze.Trzecie święta Bożego Narodzenia były w Polsce biedne i mroczne, spędzane przeważnieprzy karbidówkach i świecach. Pocieszały wiadomości z frontu wschodniego, że ArmiaRadziecka pod Moskwą odrzuciła Niemców, że trudną mają sytuację pod Leningradem, żetysiące odmrożonych „bohaterów” wraca do Vaterlandu w opłakanym stanie, co każdy mógłnaocznie stwierdzić na dworcach kolejowych. Zamiast kolędy w tym roku chłopcy śpiewali:Czego ty, Hitlerze, wciąż pod Moskwą stoisz, Czy na Włocha czekasz, czy się Ruska boisz?Na Włocha nie czekam, Ruska się nie boję. D… mi przymarzła, więc pod Moskwą stoję.Dnia 19 marca 1942 roku z obozu zagłady w Oświęcimiu zostało zwolnionych 72 häftlingów,a wśród nich kompletnie wyniszczony Józio. Następnego dnia po powrocie znalazł sięw szpitalu, gdzie go wkrótce odwiedziłem. Choć za ścianą lecznicy szalał terror niemiecki,oddychałem pełną szczęścia piersią, że mój brat cudem znalazł się wśród swoich. W czerwcujuż działał w podziemiu antyniemieckim, w Departamencie Informacji Delegatury Rządu.Dolinie, jak i całemu Generalnemu Gubernatorstwu groziła likwidacja Żydów. Akcje byłyróżne w różnych dystryktach i powiatach. I tak np. w naszym mieście zajęto się wpierwlekarzami weterynarii. Opisał tę historię Krzysztof Donigiewicz: „W kwietniu 1942 rokuspecjalna jednostka gestapowska złożona z kilku osób przybyła do <strong>Doliny</strong> i zabrała doStanisławowa lekarza wet. Stefana Goldwassera wraz z żoną. Równocześnie zabrano ichmienie, między innymi bibliotekę naukową, instrumenty i leki mówiąc, że przeniosą ich naUkrainę, gdzie organizuje się opiekę weterynaryjną nad zniszczonym inwentarzem żywym. Pokilku dniach otrzymałem od Goldwassera kartkę, w której donosił, że zakwaterowano ichw pożydowskim młynie na peryferiach Stanisławowa i przygotowują się do wyjazdu na Ukrainę.Doszła też wiadomość, że w tym samym czasie, z terenu województwa stanisławowskiegozabrano wszystkich Żydów weterynarzy z rodzinami i skomasowano w tymże młynie. Po kilkudniach zlikwidowano ich”.


Ale straszne przeżycia związane z likwidacją Żydów w Dolinie miały dopiero nastąpić.Zaczęło się niewinnie. „Chyba w czerwcu 1942 roku – pisze Józef Szysz – na adres Magistratunadeszła przesyłka składająca się z dwóch dużych beczek wapna chlorowanego, którego niktnie zamawiał. Beczki złożono w magazynie na przechowanie…”. Nikt się nie domyślał w jakimcelu je przysłano.Dnia 31 sierpnia 1942 roku mieszkańców domu Karoliny <strong>Stemler</strong>owej obudziły o godzinieczwartej rano odgłosy kroków jakiejś grupy ludzi. Wyraźnie dochodziły z pobliskiego mostkuprowadzącego na cmentarz żydowski usytuowany na wzgórzu na wprost domu <strong>Stemler</strong>ów,w odległości około dwustu metrów. Ukradkowo wyglądając przez zasłonięte okna stwierdzono,że pod strażą w kierunku cmentarza maszeruje Judenpolizei dolińskiego getta – kilkunastumłodych Żydów dźwigających szpadle, kilofy i skrzynki z amunicją. Wkrótce na cmentarzuprzystąpiono do kopania dołów.W jakiś czas później dały się słyszeć od strony rynku (około 500 metrów od domu <strong>Stemler</strong>ów,z którego obserwowano całe zdarzenie) odgłosy strzałów, nawoływania, płacz. To mordercy zeSchwarzkorpusu wchodzącego w skład Einsatzgruppe rozpoczęli akcję. Bez względu na wiek,płeć, stan zdrowia wypędzano Żydów z domu na rynek, gdzie ustawiano ich w rzędachw pozycji siedzącej. Chorych, bezsilnych, opieszałych i usiłujących uciekać zabijano na miejscu.Niemowlęta rozrywano. Tak zabito dziecko Terriików przy ulicy Słowackiego. Popłynęła krewpo chodnikach i ulicach.Kilka godzin później zaczęły nadchodzić w kierunku cmentarza grupy wyniszczonychŻydów w otoczeniu żołdaków. Byli to mieszkańcy getta, jak i Żydzi spędzeni z pobliskichmiejscowości. Jako pierwsza szła inteligencja: lekarze, adwokaci, urzędnicy, bogaci kupcy. Dalszegrupy to tłum pobożnych Żydów, chasydów w lisich czapkach, biedota żydowska z rodzinamii dziećmi. „Osobiście widziałem partię pędzonych panienek. Szły z głośnym śpiewem naczekającą je śmierć” – napisał Teodor Koladzyn. Temu pochodowi śmierci towarzyszył okropnylament, jęk dzieci, głosy modlących się, straszliwe przekleństwa. W otoczeniu pobożnychczłonków Kahału szedł rabin przemawiając do tłumu o karze Bożej, jaka spadła na Żydów zagrzechy. Przewodniczącego Kahału Berka Weiinreba niesiono na noszach, bo nie miał już sił naostatnią drogę. Na wysokości domu <strong>Stemler</strong>ów ktoś zawołał „Pani <strong>Stemler</strong>owo!”, lecz cóżmogła Karolina pomóc niewinnym ludziom w tym straszliwym nieszczęściu?Gdy jedna z grup mijała dom wszedł do mieszkania <strong>Stemler</strong>ów jakiś oficer Gestapo. ZastałKarolinę klęczącą, pogrążoną w modlitwie. Postał chwilę i bez słowa wyszedł.Na cmentarzu musieli Żydzi rozebrać się do naga i na prażącym słońcu czekać dalszegoswego losu. Najbardziej cierpiały dzieci jęczące z pragnienia. Ten jęk prześladował mieszkańcówdomu <strong>Stemler</strong>ów przez długi czas.Około godziny czwartej po południu oprawcy z podwiniętymi rękawami mundurówrozpoczęli swoje dzieło. Strzelali z karabinu maszynowego ustawionego od strony zachodniejna miedzy ogrodu Dobrzańskich i cmentarza. Ludzi nagich ustawiano partiami na skleconychz desek trampolinach. Matki musiały trzymać dzieci na rękach. Trafieni pociskami padali dowykopanych dołów. W przerwach w strzelaniu SS-mani wzmacniali się wódką. Całą ekipąkierowali oficerowie Müller i Schulz. Był też na miejscu szef Gestapo w Stanisławowie Kruger.Miejsce na doły wybrał Józef Jarosz ∗ , Polak na służbie hitlerowskiej – zdrajca z Rożniatowapowiatu dolińskiego.Pod koniec akcji dobijano jeszcze ruszających się nieszczęśników, po czym Judenpolizeizasypała doły. Ale ziemia ruszała się podobno nawet jeszcze po zakryciu dołów. Liczne dzieciznalazły się w dołach nie trafione kulami.Był wśród nagich skazańców człowiek niezwykłej odwagi, Morris Klein. W pewnymmomencie zeskoczył z trampoliny i pomiędzy kamiennymi nagrobkami zaczął zygzakiemuciekać. Dobiegł do zarośli cmentarza, przebył wąski pas pola i wbiegł do lasu Teinera. Ogieńkarabinowy na szczęście nie był celny. Morris dotarł lasem do chałup na Babijowej Górze, gdzie∗Jarosz ma na sumieniu liczne zbrodnie w 1942–43 roku, między innymi udział w mordzie bestialskim około300 Żydów w Broszniowie (14 km od <strong>Doliny</strong>).95


96 Druga wojnago ludzie ubrali i przechowali. Wojnę przeżył, mieszka w Stanach Zjednoczonych i pisuje doludzi dolińskich żyjących w Polsce.Ostatnie zadanie dramatu przypadło kierownikowi Stacji Sanitarnej, dr. med. TadeuszowiZabiedzę: zdezynfekować teren. W tym to celu nadesłano kilka tygodni wcześniej na adresMagistratu wapno.Po akcji, kiedy żydowscy policjanci i czarna Einsatz-kompania opuściła cmentarz, ludziespostrzegli, że ostatnia droga Żydów od rynku do cmentarza przypominała drogę po procesjikatolików na święto Bożego Ciała, z tym, że zamiast płatków z kwiatów, usiana była drobnymilistkami podartych banknotów.Przez następne dni gestapowcy urządzali jeszcze polowania na Żydów ukrywających sięw lasach, na polach i w gospodarstwach. Zabijano ich na tym samym cmentarzu wyjątkowosadystycznie: wpierw strzelano w kończyny, a po męczarniach dobijano. Wielu Polakówi Ukraińców za pomoc Żydom, podzieliło ich los.Pewnego dnia do domu <strong>Stemler</strong>owej dotarł z miasta, idąc w górę potoku i wcisnął się dokuchni mały chłopiec. Tłumaczył się „ja nie jestem Żydem, ja jestem Cyganem…”. Z ostrożnościąpodkładano mu codziennie na miedzy ogrodu chleb, cebulę i kartofle, które regularnie znikały.Tą samą drogą – potokiem — przychodził poprzednio po żywność kupiec doliński –Schechter, lecz kiedy Niemcy zaostrzyli kurs, pożegnał się i wyjaśnił, że nie może dłużejnarażać <strong>Stemler</strong>ów na niebezpieczeństwo. Wojnę przeżył, mieszkał w Szczecinie.Nie wszyscy dolińscy Żydzi dawali się w taki bestialski sposób mordować. Niektórzypopełniali samobójstwa. Zasłużony dla miasta i powiatu dr med. Józef Weinreb jeszcze przedakcją, oszukany przez Niemców, że ma jechać do pracy w Stanisławowie, kiedy już na dworcuw Dolinie dowiedział się, że tuż po jego wyjściu z mieszkania zamordowano mu żonę, targnąłsię na życie.W Dolinie zamordowano około trzech tysięcy Żydów w tym pewną ilość z pobliskichmiejscowości.Opustoszał doliński rynek. Została tylko martwota tego placu. Nie ma szyldów Fichmana,Langnera, Leitera, Chany-Sosi, Jungermana, Fischera, Klersfelda… Nie ma kupców w jarmułkach.Zabili ich zbrodniarze w mundurach, a szyldy zniszczył wiatr, jeżeli nie zabrały ich ludzkiehieny wraz z pozostałymi po zamordowanych szczątkami mienia.Nie spotkamy już brodatych Żydów wystających przed swoimi sklepami, a wśród nichwypróbowanych przyjaciół <strong>Stemler</strong>ów, nie spotkamy spacerujących naszych rówieśników„wyznania mojżeszowego”, jak się określali. Nie spotkamy pięknej Fredzi Winterfeldówny,córki piekarza z Nowiczki, której troskliwa matka zapraszała polską młodzież do domu „boFredzia się załamała i nie chce wypijać śmietanki…”. Dziś można tylko zapytać, czy słusznieprzekonywaliśmy Fredzie, że gruźlicę musi zwalczyć…Żydom, którzy uratowali się ucieczką, zorganizował Stanisław Babij schronisko w przepastnychlasach leszczynowych Pod Zapustem w Dolinie. W podziemnych, zamaskowanych kryjówkachkilkudziesięciu Żydów przeżyło najstraszniejszy dla nich czas. Byli to w większościmieszkańcy Lwowa, przeważnie inteligencja: lekarze, adwokaci, kupcy. Żydzi – uciekinierzyz gett we Lwowie, Drohobyczu i w Stryju – trafiali drogą ustaloną przez jakąś komórkęorganizacyjną do punktu kontaktowego w domu Teodora Koladzyna, położonym pomiędzywsią Jaworów i dzielnicą <strong>Doliny</strong>, Broczkowem. Stamtąd zabierał ich Jan Horyń z Horyszai doprowadzał do obozu Babija Pod Zapustem.O zaopatrzenie dbali ludzie pobliskich okolic, Polacy i Ukraińcy: z Połuwanek, BabijowejGóry, z Husakowa i z Pod Zapusta. Wytworzyła się z czasem swoista symbioza: miejscowiprzynosili na określone punkty kontaktowe w lesie: lekarstwa, żywność, prasę, a lekarzepodchodzili do najbliższych chałup dla niesienia pomocy miejscowym chorym. Np. FranciszkęStasiukiewiczową leczył lekarz ze „schroniska”. Ale dla wyżywienia ukrywających się zdobywaćtrzeba było żywność masowo. Babij organizował więc napady na niemieckie magazyny, nasklepy nur für Deutsche itp. zarówno w Dolinie jak i w pobliskich wsiach np. w Grabowie, czyw Krzywej. I tak obóz zamieniał się w partyzantkę.


W Dolinie słyszało się często o wyczynach Babija i jego wypróbowanych „podopiecznych”.Ponieważ sprawa zrobiła się głośna, zajęło się nią Gestapo ze Stanisławowa.Pewnego wczesnojesiennego dnia 1943 roku mieszkańcy zobaczyli kilku własowców,(prowadzących w stronę lasu leszczynowego dwóch skutych żołnierzy niemieckich ∗ i jednąkobietę, z wyglądu Niemkę ∗∗ . Pod lasem rozkuto Niemców i rozstrzelano. „Niemka” korzystającz zamieszania zdołała uciec.Po 2–3 dniach ludność pogrzebała Niemców, a partyzanci Babija znaleźli błąkającą sięw lesie wyniszczoną kobietą i po bardzo szczegółowych badaniach m.in. ze znajomości językajidzisz, przyjęli ją do obozu. „Nowa” łatwo się zadomowiła, a po jakimś czasie zniknęła…W ostatnich dniach października 1943 roku przybyła do <strong>Doliny</strong> ze Stanisławowa kompaniaśmierci i ogromną tyralierą otoczyła osady Pod Zapustem, Babijową Górę, Połuwanki, Husaków.Przeczesując dom po domu, zabierano mężczyzn i kobiety. W zorganizowanej pośpiesznie„rozprawie” „Niemka” rozpoznawała tych, którzy pozostawali w kontaktach z partyzantamiBabija.Dnia 1 listopada 1943 roku sąd Gestapo skazał na karę śmierci 48 osób, wśród nich:1. Antonowicz Michał2. Artymiak Rudolf lat 36,3. Babij Jan lat 46,4. Babij Katarzyna lat 35 żona Jana,5. Babij Michał lat 64,6. Babij Maria lat 57 żona Michała,7. Babij Olga lat 65,8. Biłan Donko lat 40,9. Biłan Joanna lat 35,10. Biłan Alnna lat 50,11. Herman Antoni lat 38,12. Kozak Władysław lat 40,13. Kozak Sławiko lat 24,14. Kozak Helena lat 20,15. Kutyk Władysław lat 44,16. Lolko Władysław lat 41.17. Macewicz Aniela (z d. Babij) lat 40 żona Stefana,18. Macewicz Kazimierz lat 26,19. Meck Antoni lat 30,20. Różniatowski Stanisław lat 34,21. Rożniatowski Jan lat 23.22. Biłan Izydor lat 4023. Soroczyński Kazimierz lat 21,24. Stasiukiewicz Bronisław lat 23,25. Stasiukiewicz Michał lat 21,26. Żelazny Józef lat 42,27. Żmurkiewicz Teodor lat 39,28. Żmurkiewicz Stefania lat 35,29. Żmurkiewicz Michał lat 51,30. Żmurkiewicz Józefa lat 43,31. Żmurkiewicz Józef lat 55,97∗Istnieje domniemanie, że byli to złapani przez Gestapo partyzanci przebrani w mundury niemieckie∗∗ Teodor Koladzy na podstawie późniejszych rozmów z Bobijem, stwierdza, że była to czeska Żydówka (listdo autora z (14.V.1984 r).


98 Druga wojna32. Żmurkiewicz Zenon lat 23,33. Żmurkiewicz Wiktoria lat 19,34. Lubliner lat 43.35. Wajda Halina36. Kiecuń Izydor37. Krechowiecki Antoni38. Klain Maria39. Babij Józef40. Biłan Maria41. Biłan SławomirWyrok wykonano na tyłach nowej bożnicy w Dolinie. Czterech radzieckich partyzantówz grupy własowców wyznaczonych do śledzenia Babija powieszono na rynku. StanisławaBabija nie ujęto. Spalono jego domek, a matkę staruszkę wrzucono do ognia.Obóz w lesie leszczynowym był nękany m.in. z samolotów,; lecz trzymał się nadal.Cała akcja zbiorowego mordu, tym razem na Polakach i Ukraińcach była perfidnieprzygotowana. W czasie publicznej egzekucji stały w pobliżu furmanki, aby bezpośrednio porozstrzelaniu przewieźć ciała tych, którzy pomagali Żydom, na żydowski cmentarz i zakopaćw zbiorowych jamach, jak poprzednio Żydów. Miał to być dla żyjących akt hańby. Na cmentarzutym zakopano również czterech partyzantów radzieckich.Epilog zbrodni niemieckiej na ludziach <strong>Doliny</strong> za pomoc Żydom miał miejsce 1 listopada1944 roku. W tym to dniu otwarto na żydowskim cmentarzu zbiorowe mogiły 48 zamordowanychPolaków i Ukraińców. Rodziny bez trudności rozpoznały swoich najbliższych. Utworzyłasię procesja przy udziale księży rzymsko- i greckokatolickich z 48 trumnami w kierunkukościoła, gdzie po nabożeństwie odprawionym przez księży obu wyznań, odbył się pogrzeb nacmentarzu katolickim. Ekshumowano również szczątki czterech partyzantów radzieckichi godnie ich pochowano obok tamtych mogił.W Małopolsce, gdzie od początku 1943 roku zaczęły coraz silniej przenikać radzieckieoddziały partyzanckie, Kubijowicz, zwrócił się do Niemców z propozycją’ stworzenia ukraińskichoddziałów wojskowych. W wyniku tych działań powstała dywizja SS Galizien – Hałyczyna.Inną drogą poszła grupa Bandery. Wyrzekając się dalszej współpracy z Niemcami, przystąpiłado organizowania na Wołyniu i w Małopolsce oddziałów partyzanckich pod nazwą UkraińskaArmia Powstańcza – UPA, tolerowanych przez okupanta już od pierwszych dni swojejdziałalności.Wiosną 1943 roku UPA rozpoczęła walkę z bezbronnymi ludźmi zamieniwszy dawnehasło bojowe UDN „Lachy za San”, na bezwzględny nakaz „oczyszczenia ziemi ukraińskiejz ludności nieukraińskiej”. Zdarzenia te miały tragiczne skutki dla Polaków zamieszkałych naWołyniu i w Małopolsce. W Dolinie panował spokój aż do jesieni, kiedy znośnego dla ludnościLandkomisarza Babeła zmieniono na mówiącego po polsku – Reichsdeutscha Grallczyka. Tojemu przypisywano inspirowanie band UPA przeciwko Polakom i spokojnym Ukraińcom. Jeżelinie inspirację – mówiono wówczas – to zbytnią tolerancję wobec zbrodniczych poczynań.Przykładów działalności UPA w Dolinie na przełomie lat 1943/44 nie brakuje. Zdarzało się,że na peryferiach miasta jednej nocy płonęło nawet 30 zabudowań, a do ludzi uciekającychz palących się domów strzelano. Był taki dzień, w którym odbywał się pogrzeb czterdziestu osób.W Perehińsku zabrano polskie rodziny, przywiązano do drabiniastych wozów i wywieziono.Ślad po nich zaginął. Na Odenicy w bestialski sposób zamordowano obywatela Bidzińskiego,a jego syna powieszono za nogi w lesie, zabity został pracownik nadleśnictwa Marian Weissi wielu innych. Każdego ranka spotykano na połach i w lasach świeżo pomordowanych.Karolina, podobnie jak cała ludność miasta, bała się band, ale jakby dla dodania sobieodwagi zakładała, że tajne dowództwo UPA w Dolinie nie powinno mieć do <strong>Stemler</strong>ów,jako do ludzi spokojnych, pretensji, chyba jakaś ślepota pchnęłaby na jej dom banderowców.


Liczyła: też trochę na Węgrów w służbie niemieckiej, kwaterujących w sąsiednich zagrodach,choć później straciła do nich całą sympatię, bo ukradli jej kosę i dali się napuścić złośliwymsąsiadom na rewizję. Szukano w komorze amunicji artyleryjskiej. I rzeczywiście znalezionołuski pocisków armatnich, ale z okresu pierwszej wojny, służące od lat jako flakony na kwiaty.Na początku lata 1944, kiedy Niemcy byli już w defensywie na froncie wschodnim,zdecydowałem się na ryzykowną podróż do <strong>Doliny</strong>. Do Lwowa dojechałem przez Krakówi Przemyśl, dalej jeździły pociągi tylko dla potrzeb wojny. Ale kolejarze polscy rozumieli swojąsłużbę społeczną: wysyłali podróżnych ze stacji we Lwowie na jakiś punkt rozjazdowy skądzabierali ich w dalszą drogę. Tak było również w Stryju. Wszystko za darmo, nawet obrażalisię na propozycję zapłaty.Na peron w Dolinie wysiadłem o zmroku sam. Gdzie się podziali pasażerowie stanowiącyfolklor naszego miasteczka? Gdzie fiakry dwukonne Sternberga i Frieda, jednokonne Fiszkai Cygana? Gdzie ten ruch i szum przy zajmowaniu miejsc, pięknie opisany przez TadziaSzczęsnego? Dobrze mi znana droga do domu była pusta, na ulicach miasta ani cywilów, aniNiemców, ani wojaków na ich służbie – Węgrów. Zrozumiałem to w domu: wszyscy żyliw lęku. Agresorzy pod wpływem zbliżającego się frontu i w obawie przed partyzantamisiedzieli w skupiskach „koszarowych”, ludność w obawie przed bandami UPA pozamykana odwewnątrz w mieszkaniach.Mamę znalazłem jak zawsze pełną energii i radości życia. Bardzo się mną ucieszyła, jak zaszkolnych czasów zwracała się do mnie „Franuniu”, myląc czasem na „Stasiuniu”, co skłaniałodo uświadomienia sobie, że już upłynęło 18 lat od opuszczenia rodzinnego domu i prawiesześć lat od ostatniego widzenia mamy. W rozmowie o dzieciach i wnukach, to miała łzyw oczach, to śmiała się, jak zawsze. Dobrze orientowała się, że wojna się kończy i próbowałamyślami wybiec poza wyjątkowo ponuro rysującą się najbliższą przyszłość – z bandami UPAw pobliskich lasach i zbliżającym się frontem radziecko-niemieckim. Niestety i ja nie miałemjasnego obrazu czy Dolina będzie w Polsce. Chętnie opowiadała o sąsiadach, o przyjaznych nammieszkańcach miasta, Polakach i Ukraińcach. Uskarżała się na niektóre sąsiadki, ale pełna byładla nich wyrozumiałości. Do rozmowy często włączała się siostra Hela, jak zawsze w sposóbtrudny do rozgryzienia: mówi na serio czy żartuje… Serdeczną rozmowę przeprowadziłemz Krzysztofem Donigiewiczem, narzeczonym Heli i z jego rodzicami, zamieszkałymi w domuKaroliny.W dniu 4 czerwca odbył się ślub Heli z Krzysztofem. Wnętrze kościoła moich zielonych lat !z głównym ołtarzem w bieli kwiatów i młodą parą u jego stóp tak mocno wpisało mi sięw pamięci, że do dziś jeszcze nie mam pewności, czy to widziałem rzeczywiście, czy to tylkowyobraźnia…Po ślubie spotkałem się w domu z ks. Józefem Garbiczem i sędzią Łukaszem Kulczyckim.Omawialiśmy sytuację w kraju w świetle sukcesów frontowych aliantów, perspektywy dlaPolski, porównywaliśmy warunki życia w Warszawie i w Dolinie. Obydwaj rozmówcy bylipowściągliwi, robili wrażenie zalęknionych. Ja wprawdzie nie dekonspirowałem się, alezdecydowałem się na postawienie pytania: czy Dowództwo AK nie powinno wysłać doMałopolski kilku batalionów dla uśmierzenia terroru UPA w miasteczkach. Obydwaj z lękiemodpowiedzieli negatywnie: „bataliony AK pójdą dalej, a nas zniszczą banderowcy”. Doradzalimi szybki wyjazd z miasta, zanim wywiad UPA mnie wytropi.Obszedłem wszystkie zakątki ogrodu i sadu, dotknąłem starych jabłoni. Odmówiłempacierz na grobie Ojca i po trzech dniach wyjechałem. Mama jak dawniej pobłogosławiła mniena drogę ze łzami w oczachNatarcie wojsk radzieckich na Dolinę nastąpiło 29 lipca od strony Perehińska i Strutyna. 1944Centrum miasta znalazło się w kotle. Linia radzieckiego natarcia szła od Babijowej Góry – PodZapust. Resztki oporu niemieckiego utrzymywały się również pod Kulą. Strzelanina trwałaprzez kilka dni.Jak opowiadała Hela, „takie koczowanie w piwnicach z wyskakiwaniem w przerwachw strzelaniu po wodę i dla nakarmienia krów, było bardzo męczące. Najgorzej denerwował99


100 Druga wojnabrak informacji. Niestety, nikt z sąsiadów nie chciał się ruszyć. Toteż wybrałam się któregośdnia z przybyłą ze Złotego Potoka lokatorka na niemiecki punkt oporu, który mieścił sięna podwórzu opuszczonego gospodarstwa Lubaczewskich, aby zapytać się żołnierzy, co sięwłaściwie dzieje. W odpowiedzi strasznie zmęczony i zdenerwowany Niemiec, obsługującyckm, pokazał zabitego przed chwilą kolegę i radził uciekać, bo lada moment może nastąpićnowy ostrzał. Zapytał tylko, którędy do Lwowa? Kiedy schodziłyśmy do mostku na naszympotoku, punkt oporu otrzymał serię od Sowietów, a nasz rozmówca zginął”. Po ośmiudniach strzelaniny, 5 sierpnia wkroczyły do <strong>Doliny</strong> wojska radzieckie. Ludność umęczonaokupacją niemiecką, wywózką ludzi na roboty do Rzeszy, a najbardziej terrorem UPAz radością witała zdobywców maszerujących w kierunku Lwowa z hasłami „na Berlin”.Za wojskiem zjeżdżali urzędnicy organizując administrację, służbę sanitarną oraz komórkibezpieczeństwa i polityczne. Ludzi w mieście było mało, bo bądź biedowali w łagrach,w kołchozach na Syberii, bądź w obozach niemieckich. Nieliczni młodzi Ukraińcy służyli w SS--Galizien, lub ukryli się z bandami UPA w lasach karpackich.Władza radziecka była tym razem łagodniejsza. Aresztowała w razie donosów, a takichnie brakowało, lecz karała jawnie. Tylko ujętych banderowców rozstrzeliwano na miejscu zanapady na żołnierzy radzieckich. Ludność polska i spokojna ludność ukraińska była niestetynadal pod terrorem UPA, choć już nie tak agresywnym.W Dolinie, gdyby nie lęk przed bandami, życie mamy i jej najbliższych ocenić by możnajako znośne. Gnębiła jednak myśl co do przyszłości ziemi, na której żyła i troska wyrażanasłowami „czy ja jeszcze zobaczę moje dzieci”.Orientując się w przygotowaniach do powstania, które miało wybuchnąć w chwilizbliżania się wojsk radzieckich do Warszawy z obliczeniem trzydniowego czasu trwania (zrezerwą dalszych trzech dni) postanowiłem przygotować Renię na spodziewane zdarzenia.Uświadomiłem żonę, że nie będę przy niej, co było niełatwe dla nas obojga, bowiem byław poważnie zaawansowanej ciąży. Wyjechałem też na jeden dzień do jej rodziców w Siedlcach,czym wzbudziłem u Reni słuszne podejrzenie, że widocznie spodziewam się czegoś najgorszego,skoro wpierw odwiedziłem mamę w Dolinie, a następnie jej rodziców. Spostrzeżenia żony byłytrafne, choć nie przyznawałem się, że najbliższe dni i tygodnie widziałem ponuro.Podróż do Siedlec była niebezpieczna. Od Mińska Mazowieckiego Polacy mogli jeździćtylko na otwartych lorach pchanych przez lokomotywę przed pociągiem jako swego rodzajudetonator: w razie, gdy pociąg wjechał na minę, wylatywały w powietrze tylko lory… Jechałemwięc na takiej lorze; partyzanci na szczęście miny zakładali nocą, a Polacy podróżowaliprzeważnie za dnia.Jakież inne były Siedlce tych dni! Rządził już Wehrmacht, Gestapo uciekło i chyba opuściłomiasto. Różni Niemcy pakowali pospiesznie zdobycz wojenną i wagonami i ciężarówkamiuciekali. Niełatwą mieli sytuacją: w Polsce było niebezpiecznie, bo na każdym kroku groziły impartyzanckie miny i kule, front radziecki był blisko, a w Reichu czekały ich nocne nalotyAnglików i Polaków z Wyspy, zaś za dnia Amerykanów.Rodziców Reni, których bardzo kochałem, znalazłem w dobrych nastrojach. Już widzielikoniec wojny… Ze wschodu sunęły pociągi pełne nędznie wyglądających żołnierzy niemieckichróżnych broni. Rejenciakowie znajdowali w tym jakby sprawiedliwy odwet za zamordowanieich syna w Dachau.Powstanie 1 sierpnia 1944 roku zastało w Warszawie z dzieci Karoliny: Zosię i StanisławaSzwedowskich (na szczęście bez dzieci, bo od początku wakacji przebywały u Deblessemóww Zakopanem), Wisię z córką, Jankę i Tadeusza Szczęsnych z dwoma synkami i mnie. Dnia2 sierpnia zginął pod Babicami, w czasie przebijania się powstańców do Puszczy Kampinoskiej,19-letni Józef <strong>Stemler</strong>, w rodzinie nazywany „Dziadkiem”, syn Józefa i Wiktorii, żołnierz LegiiAkademickiej AK, pseudonim „Michałek”, absolwent Liceum Górskiego.Rozgrywany na ziemiach polskich pod koniec lata i jesienią 1944 roku teatr wojny jeszczebardziej niż przed Powstaniem rozdzielił rodzinę <strong>Stemler</strong>ów. Na terenie Ukraińskiej RepublikiRadzieckiej, w Dolinie, pozostawała mama z Helą i jej mężem. W Litewskiej Republice


Radzieckiej, w Podbrodziu – Mila, w Wilnie rodzina Stasia. W Polsce, już Ludowej, w Świdrze,mieszkała Renia z dziećmi; w Józefowie żona Józia Wiktoria z dziećmi i Zofią Zazulową, a wBiałymstoku Marian. W Reichu, w Piotrowicach mieszkali nadal Mieciowie. Reszta rodzinyprzebywała w naszej wojennej „bazie” w Zakopanem. W obozach znaleźć się miały Wisiaz córką w Berlinie i ja na terenie Turyngii.Najtrudniejszy los przypadł Józiowi. Uratowany z Oświęcimia znalazł się jeszcze raz – nieostatni – w więzieniu.Po upadku Powstania większość działaczy politycznych polskiego państwa podziemnegoskupiła się po lewej strojnie Wisły, w rejonie Milanówka, Grodziska Mazowieckiego i Brwinowa.Mimo wkroczenia na tereny Polski armii radzieckiej, aparat cywilny Delegatury Rządu i ArmiiKrajowej ani nie wychodził z konspiracji, ani nie ujawniał się wobec organów nowej władzy.Sytuacja zaostrzyła się po ofensywie styczniowej. W marcu 1945 roku szeroka reprezentacjapolska została podstępem wywieziona do Moskwy i osadzona w więzieniu na Łubiance.Wśród aresztowanych znalazł się Józef <strong>Stemler</strong>.Mimo protestu całego świata śledztwo przeciwko przedstawicielom polskiego państwapodziemnego oskarżonym o kontrrewolucję na zapleczu armii radzieckiej ciągnęło sięniemiłosiernie i to bez jakichkolwiek informacji o jego przebiegu i o życiu więźniów.W dniach 18–21 czerwca 1945 roku odbył się przed Sądem Najwyższym ZSRR pokazowyproces 16 polskich działaczy politycznych, w tym Delegata Rządu Polskiego w Londynie naKraj, ministrów oraz ostatniego komendanta AK.Józefa oraz dwóch innych podsądnych uniewinniono.W Dolinie propaganda szalała wykorzystując ustalenia aktu oskarżenia, że „Józef <strong>Stemler</strong>--Dąbski, urodzony w 1888 roku w Dolinie, obwodu lwowskiego, Polak, obywatel polski,wykształcenie wyższe, zastępca dyrektora Departamentu Informacji Delegatury Rządu” narozprawie między innymi zeznał: „Związek Radziecki uważaliśmy za państwo zaborcze; ArmięCzerwoną przedstawialiśmy w naszej prasie jako armię okupacyjną, która zajęła miejsce armiiniemieckiej”; na mityngach w naszym mieście nazwano go „polskim banderowcem”.4 października moja grupa konspiracyjna zebrała się w lokalu przy ulicy Nowy Świat 7. 1944Było nas dwanaścioro. Przez trzy dni debatowaliśmy co robić dalej: czy usiłować przepłynąćWisłę, gdzie była już Polska Ludowa, czy wyjść jako żołnierze z powstańcami, czy podzielić losludności cywilnej. Nie mieliśmy zaufania do Niemców o honorowym traktowaniu jeńcówPowstania. Tyle razy nas oszukano. Obawialiśmy się też, że po stronie radzieckiej potraktujesię nas jako szpiegów i zlikwiduje, lub wyśle na Sybir. Dlatego 7 października z tobołkamiwłączyliśmy się w pochód ludności cywilnej w kierunku Dworca Zachodniego.Posuwając się w bezładnej kolumnie umęczonych ludzi po bruku pełnym szkła i gruzu, podstrażą uzbrojonych Niemców, głowę miałem wypełnioną myślą, że oddalam się od najbliższych,bez pewności, że jeszcze ich zobaczę.Po krótkiej jeździe, popychani kolbami znaleźliśmy się w nie przytulnej, zapełnionej ludźmihali montażowej Zakładów Mechanicznych w Ursusie. Wprawdzie wszystkie bramy halibyły strzeżone przez wartowników, Jasio, pomocnik dozorcy domu przy ul. Nowy Świat 7nazywany „Czarnym Jasiem”, zdołał wymknąć się i po dwóch godzinach wjechał razemz kilkoma innymi ludźmi na halę furmanką jako rozdzielacz zupy. Kiedy podszedłem poswoja porcję, zdołał mi szepnąć: „idź pan na koniec hali, wyjedziesz pan za mnie, a z kuchnipana wyprowadzą”. I dodał: „ja i tak ucieknę”. Rozpocząłem walkę ze sobą: co robić? Moitowarzysze niedoli byli jednomyślni: „uciekać”, choć jakoś dziwnie na mnie patrzyli. Zostałem,za co Jasio miał do mnie pretensję przez długie powojenne lata.Po morderczej nocy na betonie, w zaduchu, z głową opartą o jakieś urządzenie mechaniczne,brudny i zmęczony stanąłem rano wraz z innymi w ogonku do segregacji. Rozkraczony oficerWehrmachtu z dużą asystą, „na oko” kwalifikował ludzi, wskazując szpicrutą: rechts – młodzi,zdrowi, lub links – chorzy, starzy… Z naszej grupy podszedłem jako pierwszy. Szpicruta jakwskazówka mechaniczna poleciała w prawo. Stanisław Szwedowski i ranny dozorca domu101


102 Druga wojnaprzy ul. Nowy Świat, przeznaczeni zostali do tych na links, na roboty w kraju. Cała resztanaszej grupy na rechts.Po załadowaniu ludzi do oczekujących na bocznicy wagonów towarowych i po zaplombowaniudrzwi, pociąg ruszył i wlókł się niemiłosiernie.Po przejściu Durchgangslagrów we Wrocławiu, w Berlinie, w Erfurcie (już pod strażąSS) dotarliśmy 2 listopada o 2-giej w nocy do jakiejś zalesionej kotliny górskiej, gdzie padłrozkaz auststeigen. Kiedy czekaliśmy co z nami dalej zrobią, ktoś zapytał – nie wiem czy siebie,czy ludzi, czy samego Pana Boga… – „Boże, a co my tu będziemy robić?” i otrzymał czystowarszawską odpowiedź: „najpierw będziemy pędzić bimber, a później zrobimy powstanie…”.Odpowiedzią „strzelił” Zdzisław Koper, wspaniały młody człowiek.Miejscem, w którym nas wyładowano w Turyngii było miasteczko Kahla nad Saalą. Nad tąrzeką wybudowano kilka obozów powiązanych organizacyjnie z KZ Buchenwald. Wciśnięci doznajdujących się w budowie w lesie baraków, wśród gór, w prymitywnych warunkach podsurowym reżimem SS, otrzymaliśmy wkrótce rzeczywistą odpowiedź na pytanie: „co my tubędziemy robić”.<strong>Ludzie</strong> z dziewięciu podbitych krajów, ujęci przez Gestapo, przeznaczeni byli do budowyw Górze Walpersberg podziemnej fabryki samolotów. Dwadzieścia tysięcy więźniów i klikatysięcy Niemców pod nadzorem SS rozbudowywało (w pełnej tajemnicy nawet przedmieszkańcami tamtejszych terenów) sztolnie powstałe po wybraniu piasku dla pobliskiejfabryki porcelany, kopało nowe podziemne pomieszczenia, budowało maskowane hale,bunkry itp., do których stopniowo wprowadzano maszyny i organizowano linie produkcyjne.Życie więźniów zależne było od przydatności do pracy. Wyniszczonych forsowną pracąi niedożywieniem eliminowano z obozów i grupami wywożono w nieznane na zawsze, abytajemnicze przedsięwzięcie pod nazwą „Reimahg” (od nazwiska Reich – Marschal – Herman– Göring) nie zostało zdekonspirowane. Działo się tak zgodnie z programem Himmlera:„wszystkich fachowców pochodzenia polskiego wyzyska się w naszym przemyśle wojennym.Potem Polacy znikną ze świata”. Przy sposobności niszczyli w Reimahgu Rosjan, Ukraińców,Belgów, Włochów i innych zmuszając do nadludzkich wysiłków. W ciągu jednego rokuwykonano 75 sztolni, długości 32 km.Mimo poganiania, rozstrzeliwania za opór i opieszałość, spóźnialiśmy się praktykując takzwany „mały sabotaż” – pracuj powoli i źle. Na koniec przeżyliśmy jeszcze ewakuację obozui uniknęliśmy zagazowania w wybudowanych przez nas samych bunkrach i korytarzach.Uciekający przed 8 Armią amerykańską Niemcy, i w ostatnich godzinach zdobyli się jeszcze napodpisanie takiego rozkazu, ale wykonawców ogarnął strach. I dlatego przeżyliśmy. Niestetynie wszyscy, bo połowa zginęła w ciągu jednego roku budowy „zakładów śmierci”, jaknazwano po wojnie Reimahg.Że dotrwałem do dnia wyzwolenia, 14 kwietnia 1945. roku, zawdzięczam przyjaciołomniedoli: Polakom, Ukraińcom, Belgom. Przez okres sześciu miesięcy pobytu w obozie straciłem34 kilogramy. Na chwiejnych nogach witałem żołnierzy USA i Kanady, wśród których wielubyło pochodzenia polskiego.Moje życie po wyzwoleniu obozu przez 8 Armię amerykańską w kwietniu 1945 roku możnaokreślić jako walkę że samym sobą. Pracując jako burmistrz dla cudzoziemców w miasteczkuKahla, miałem realne możliwości wyjazdu na Zachód. Z drugiej strony tęsknota i obowiązekwobec Reni i dzieci kazał mi wracać do domu. Ale były też i przeciwwskazania związanez szaleństwem „bezpieki” w kraju, o czym głośno było w radiu.20 lipca 1945 roku, kiedy Amerykanie w myśl porozumień jałtańskich oddawali Turyngię,a więc i „moje” miasteczko Kahla, Armii Czerwonej, rozstrzygnąłem sprawę ostatecznie.Pożegnałem kolegów wyjeżdżających na Zachód, przekazałem radzieckiemu komendantowimiasta, majorowi Wierutinowi, zebrane przeze mnie i przez kolegów materiały i dokumentyo zbrodniach niemieckich w obozach w Kahla i rozpocząłem przygotowania do wyjazdu dokraju.


Zaczęło się zaraz po przekroczeniu nowej granicy z Polską w miejscowości Forst, w polskimmiasteczku Zamsz (obecnie Zasieki?), w województwie zielonogórskim, dokąd kilkoro nasprzybyło pchając lekki wóz konny (bez konia) z naszymi tobołkami. Rejestrujący nas zezowatysierżant UB, po dokładnym sprawdzeniu naszych papierów, zaczął mnie przesłuchiwać,stawiając najmniej spodziewane pytania: dlaczego nie byłem w Oflagu, jaki miałem cel uchylającsię od udania się do niewoli niemieckiej po wrześniu 1939 roku, co robiłem w czasie okupacjiitp. W ten sposób pierwszy raz spotkałem się z mentalnością ubowską.Na dworcu Głównym w Warszawie pociąg przybyły z Zielonej Góry z ludźmi wracającymiz obozów, stalagów i oflagów zaatakował ogromny tłum. <strong>Ludzie</strong> wciskali się do wagonów,przyglądali się przybyłym, rzucali różne nazwiska, pomagali w wysiadaniu. Powstał strasznytumult, w którym większość z nas została okradziona. Mnie na oczach, pod pretekstempomocy w wydostaniu się z wagonu porwano worek (wszystko mieściliśmy w woreczkach),w których przywiozłem rzeczy tylko cudem przechowane przez cały okres obozowy.Z sercem rozdartym uczynioną mi krzywdą i widokiem zniszczonej Warszawy, resztką siłpociągnąłem w kierunku Pragi.Spotkanie z rodziną niespodziewanie odbyło się na ciuchciowym dworcu w Świdrze, gdyżtym samym przepełnionym pociągiem wracała z Warszawy Renia z Elą. a na ich spotkaniewyszli Marek i – na ręku swojej cioci Heli – 10-miesięczna Teresa… Naszego wzruszeniai radości nie usiłuję nawet opisać…Tylko Terenia, nasza mała córeczka, o której narodzinach tak często myślałem, patrzyłana mnie spod oka i nie pozwalała się pocałować. Helena, siostra Reni opowiedziała mi, jakwszystko się odbyło. 21 września 1944 roku w południe Renia poczuła bóle porodowe. Oodwiezieniu jej do jakiegokolwiek (szpitala, wobec trwającej bitwy o Warszawę, nie było mowy.Na szczęście u sąsiadów przebywała lekarka, matka chorego żołnierza AK, którym się Reniaopiekowała. Poród trwał trzynaście godzin. Z sąsiedniego pokoju Ela od czasu do czasu pytała„czy już?”, a oficerowie AK z sąsiedztwa dopytywali się „chłopczyk czy dziewczynka?”.22 września, w piątek, około godziny 9-tej dziecko przyszło na świat. Niestety, lekarka odeszła,a Renia przez kilka tygodni zmagała się z gorączką połogową.Nasza radość była wielka, lecz była to radość ludzi prywatnych, domowa. Wystarczyłowyjść na ulicę, by poczuć smutek i lęk. Bolały oczy i serce od napisów „AK – zapluty karzełreakcji”…Pierwszą pracę podjąłem W PLL „Lot”, lecz już 1 stycznia 1946 roku pociągnęli mniekoledzy do tworzącego się Zjednoczenia Przemysłu Piwowarsko-Słodowniczego na stanowiskozastępcy naczelnego dyrektora. Nominację podpisał minister rolnictwa Stanisław Mikołajczyk,były premier rządu polskiego w Londynie. Podpis ten miał mnie w niedalekiej przyszłościwiele kosztować.103


TułaczkaW latach 1944–1945 powszechnie liczono, że Lwów i przynajmniej część Małopolski zostanąwyłączone z Ukraińskiej Republiki Radzieckiej i przyznane Polsce. Rzeczywistość okazała sięinna.W myśl porozumienia między Tymczasowym Rządem PRL a rządem ZSRR, pełnomocnicypolskiego Urzędu Repatriacyjnego wspólnie z organami władzy Ukraińskiej SRR już odwiosny 1945 roku przygotowywali w Dolinie transporty repatriacyjne z kierunkiem naZiemie Odzyskane. Stopniowo obywatele polscy – Polacy i rodziny mieszane polsko--ukraińskie – otrzymywali tak zwane karty ewakuacyjne i oczekiwali na terminy wyjazdów.10 sierpnia 1945 roku również moja 75-letnia matka – „<strong>Stemler</strong> Karolina Aleksandrowna” –otrzymała taką kartę, z numerem 591, „jako dowód, że za zezwoleniem Pełnomocnika RząduNarodowego ewakuuje się z terytorium Ukraińskiej SRR do Polski i wywozi ze sobą produktówżywnościowych 5 cetnarów, w tym ziarna 4 cetnary, przedmiotów użytku domowego – 12”.Analogiczny dokument otrzymała siostra moja Helena, z tym że w rubryce „Rogacizna”wpisano: „Jedna krowa”.Poniedziałek 13 sierpnia 1945 roku był najtrudniejszym dniem w życiu naszej mamy. W tymdniu żegnała na zawsze ziemię swoich przodków, ziemię, na której przyszła na świat, a późniejurodziła i wychowała dwanaścioro dzieci. Wśród tych pól, lasów, gór i potoków przeżyła całeswoje życie i teraz wszystko to opuszczała. Pozostawiała własny dom i ogród zagospodarowaneprzez jej ojca i męża; kościół, w którym modliła się w dniach szczęścia i nieszczęścia; cmentarzz grobami rodziców i męża. Rozstawała się z sąsiadami, dla których miała zawsze dobre słowo,za co ją szanowano i kochano. W ten pogodny słoneczny poranek pożegnała się z domemposadowionym na miejscu chaty swojej matki. Uklękła u jego progu, ucałowała próg, zapłakałai tylko te słowa wyrzekła: „ja już tu nigdy nie wrócę”.Podróż odbywała się z przygodami. Już na stacji Lwów – Podzamcze jakiś maruderusiłował okraść ludzi. Dzielna postawa podróżnych pohamowała zapędy napastnika. W Dębicymaszynista odmówił dalszej jazdy. Pomogła składka pasażerów.Po trzech dniach podróży Karolina <strong>Stemler</strong>owa oraz Helena i Krzysztof Donigiewiczowiedotarli do Strzelec Opolskich, a w kilka godzin później, w towarzystwie krowy, przygodnąciężarówka dobrnęli do Opola.Dzieci Karoliny sądziły, że właśnie w Opolu, gdzie przebywały trzy córki z rodzinami –Mania Deblessemowa, Zofia Szwedowska, a teraz także Helena – będzie mamie najlepiej. Willa„Bajka”, w której Deblessemowie osiedli, z dużym ogrodem i gospodarstwem, mogła byładać choćby namiastkę zajęć, na jakich w Dolinie mijał Karolinie dzień codzienny. Lecz choćmaterialnie niczego nie brakowało, choć córki dokładały wszelkich starań nie było matcew Opolu dobrze. Nie służył jej tamtejszy wilgotny klimat, uskarżała się na bóle reumatyczne.Była smutna, czuła się osamotniona. Wiosną 1946 roku przeniosła się do Wisi, która z dwiemacórkami od roku ciężko borykały się z życiem w Toruniu. Karolina przyjechała tu chora naróżę. Wisia pielęgnowała matkę z największą ofiarnością i miłością, ale skromnych warunkówmieszkalnych w starej części Torunia nie była w stanie zmienić ani poprawić. Smutek i zaduma,które mamy nie opuszczały przygnębiały nas wszystkich. Tym razem inicjatywę wykazałaMila, która po repatriacji osiadła we Wrocławiu. W maju 1948 roku przewiozłem tam mamę.Zaaklimatyzowała się na pozór łatwo, interesowała się małym gospodarstwem warzywnym Milii jej przyjaciółki z Wilna Hanki Wiłkojć, karmiła kury, chętnie przebywała w dużym ogrodzie.


106 TułaczkaLecz smutek, ten wyraz trapiącej Karolinę od dnia opuszczenia rodzinnych stron tęsknoty,przerodził się z czasem w swego rodzaju chorobę duchową. Do niegasnącego niepokojuo Kazia – nigdy nie przestała wierzyć, że żyje i wróci – dołączył się lęk o dwóch następnychsynów, gdy w roku 1948 ja, a w 1952 aresztowany został Józef.Ta jeszcze przed kilku laty w Dolinie dynamiczna, zawsze gotowa do dowcipnej ripostypani <strong>Stemler</strong>owa, stała się milkliwa. Samotny czas (Mila zapracowana w szkole, Hanka Wiłkojćzajęta studiami) spędzała na modlitwie i czytaniu. Zawsze oczekiwała przyjazdu któregośz dzieci, no i listonosza. Listy trzymała przy sobie i wielokrotnie odczytywała. Interesowała sięwszystkim, strzegąc, aby czegoś przed nią nie ukrywano. Umysł pracował bardzo dobrze,podejmowała dyskusje o sprawach z codziennych gazet, ale była smutna i wypatrywała synówprzez piękny, cichy ogród przydomowy.Z czasem zaczęła się objawiać choroba wątroby. Groźny był atak w 1951 roku; jeszczeostrzejszy jesienią 1953 roku.Nasza najukochańsza Mama zmarła w 84 roku życia, w piątek 8 stycznia 1954 roku.Z dzieci Karoliny zabrakło na pogrzebie aż czterech jej synów: los jednego był nieznany,dwóch było więzionych, a Marian był chory.Wśród nabożnych śpiewów, zgodnie z obyczajami naszych rodzinnych stron (proboszczi większość parafian pochodziła z Małopolski), przy licznym udziale sąsiadów z dzielnicyZgorzeliska, gdzie spędziła ostatnie lata, odprowadzono świętej pamięci naszą Matkęna cmentarz na Psie Pole.O śmierci mamy, już po pogrzebie, poinformowała mnie na widzeniu żona. Telegramówz wiadomością o zgonie Matki ani mnie, ani Józiowi władze więzienne nie przekazały.Zapyta ktoś: jak potoczyły się losy rodzeństwa? Na miarę czasów i ludzi. Jedni z nas radzilisobie lepiej, inni gorzej. Wszyscy swoją wiedzą i pracą staraliśmy się dobrze służyć Krajowi,choć chleb, który otrzymywaliśmy jako zapłatę, był czasem gorzki, a dla mnie i dla Józefaprzez długie lata – więzienny.Spotykaliśmy się często w rodzinnym gronie i każde z tych spotkań rodziło w nas dumę –z naszych dzieci, a później także z ich dzieci, naszych wnuków. Oni zastępowali tych z nas,którzy odchodzili. Ci młodzi i najmłodsi mniej bolesną czynili pustkę, jaka powstawała, gdyopuszczali nas kolejno drodzy i kochani:Stanisław <strong>Stemler</strong> 9 maja 1962,Józef <strong>Stemler</strong> 9 września 1966,Maria Deblessem, z domu <strong>Stemler</strong> 15 lutego 1972,Regina <strong>Stemler</strong>, żona Franciszka 15 maja 1974,Emilia Turecka, z domu <strong>Stemler</strong> 14 lipca 1976,Mieczysław <strong>Stemler</strong> 28 lutego 1977Wiktoria <strong>Stemler</strong>, żona Józefa 20 lipca 1977,Marian Deblessem, mąż Marii 8 września 1977,Helena <strong>Stemler</strong>, żona Stanisława 4 kwietnia 1980,Stanisław Szwedowski, mąż Zofii 28 grudnia 1980.Marian <strong>Stemler</strong> 13 września 1981.mowa o 1989Kazimierz <strong>Stemler</strong> – data i okoliczności śmierci dotychczas nieznane.Polski, która znowu jest Rzeczpospolitą, doczekało pięcioro z nas – Wisia, Zosia, Jankai Helena; cztery moje siostry i ja.* * *W liście do mnie z 6 lipca 1966 roku Józef Szysz, doliński historyk-amator, tak opisałewakuację, kościoła w Dolinie:„W dniu 15 sierpnia 1945 roku ksiądz kanonik Józef Garbicz po raz ostatni odprawił w dolińskimkościele nabożeństwo. Wszystkie przedmioty liturgiczne i kościelne, jakie można byłowywieźć, były już zapakowane. Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej z głównego ołtarza zo-


stał po nabożeństwie zdjęty, pozostał tylko obraz ruchomy, zasłaniający, z wizerunkiem MatkiBoskiej Różańcowej. Z bocznych ołtarzy zdjęto i zabrano figury św. Józefa i św. Antoniegooraz obraz Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Po przewiezieniu rzeczy kościelnych na dworzec,klucze od kościoła zabrał Gołowa i Rajispołkoma. Dzwony zabrano jeszcze podczas okupacjiniemieckiej. I tak od dnia 15 sierpnia dla Polaków, którzy jeszcze pozostali w Dolinie, przestałoistnieć życie religijne. Po ewakuacji naszych rodaków na ziemie zachodnie kościół zostałzamknięty, a po usunięciu z niego pozostałych przedmiotów liturgicznych i reszty wyposażeniakościelnego, jak ołtarze, ambona i organy, przeznaczony na szkołę ćwiczeń gimnastycznych.Prawdopodobnie wszystkie księgi liturgiczne i inne znajdujące się w skarbcu dokumentyoraz ołtarze i ambona zostały spalone; co się stało z organami tego nie wiem. Krzyż w wieżyzegarowej usunięto, a wieżyczkę sygnaturki rozebrano do połowy. Na pozostałej części z czasemzagnieździł się bocian. Figura Matki Boskiej umieszczona nad oknem okrągłym oświetlającymchór, została usunięta. Zamurowane zostały także krzyżyki wykształcone na górnejczęści filarów wzmacniających ściany nawy kościelnej. Drzwi są te same, a w kruchcie pozostaływ ścianach kamienne kropielnice z wodą. Na fasadzie frontowej po prawej stronie wejściado kościoła pozostała tablica pamiątkowa wmurowana w 1917 roku w setną rocznicę zgonuTadeusza Kościuszki”.Trudno rozszyfrować według jakiego klucza kierowano dolińskich ludzi na nowe osiedlenie.Wiadomo, że parafia zajęła budynek kościoła w miejscowości Święta Katarzyna koło Wrocławia.Moi znajomi i przyjaciele z <strong>Doliny</strong> osiedlili się:107W Bielsku-Białejw Bydgoszczyw Bystrzycy Oławskiejw Cieszyniew Darłowiew Jeleniej Górzew Katowicachw Krakowiew Koniuchowiew Lubliniew Łodziw Niemodliniew Opoluw Poznaniuw Rzeszowiew Sieniawiew Szczeciniew Warszawiewe Wrocławiuw Wielkiej Brytaniiw Stanach ZjednoczonychDobrzański Benedykt i Konopacki Franciszek,Adamek Roman,Koladzyn Teodor,Heilman-Bazaltowa Zdzisława,Filipczak-Krausowa Wanda, Hładij Jarosław z żoną Dariąi Hładij-Lasoniowa Niza,Kilarski Adam,Najsarek-Greszczukowa Maria,Łanowski Marian z żoną Anną, Onyszkiewicz Olga i Maria,Rabczuk Ignacy z żoną Mirosławą, Szmelcer Olga,Berkowski Edward i Mężyńska Franciszka,Hebal-Krwawiczówa Zdzisława i Onyszkiewicz Tadeusz,Heilman-Kądziorowa Czesława,Popowicz Józef, Popowicz Julian, Popowicz Zenon, WajmanJan, Stasiukiewicz-Kułyk, II-voto Bartoszewska Julia,Lubaczewski Jan i Soroczyński Mieczysław,Czapelski Mieczysław i Pawłowicz Józef,Szysz Józef,Heilman Zofia,Kuncowa Izydora i Soroczyńska Celina,Belitzaj Michał, FreilichHenryk, Kalityński Władysław, Strumień Marian i WeymanKarol,Czapelski Wacław, Lasota Józef, Łubaczewska-Sawicka Helenai Siewierski Włodzimierz,Polański Stanisław, Onyszkiewicz Andrzej, Szmelcer Hugo,Enis Salo, Gottwald Jan, Kulczycki Łukasz (junior), SoroczyńskaWanda.


108 TułaczkaZachowaliśmy dolińskie obyczaje. Spotykaliśmy się często i zawsze było wówczas serdecznie,wspomnieniowo, odmładzająco. Pomagaliśmy sobie; szczególnie przy ratowaniu zdrowia,wyborze szkół dla dzieci i wnuków. Dawaliśmy sobie dowody wzajemnej pamięci z okazjiświąt i imienin; spotykaliśmy się na chrzcinach, weselach i na pogrzebach – w ostatnich latachniestety często.Niewątpliwie Polacy wyznania rzymskokatolickiego włączyli się w sposób – chciałoby siępowiedzieć – naturalny do parafii miejsc, w których osiedli. Trudniej przyszło to nielicznymprzybyszom wyznania greckokatolickiego.A co z Żydami ocalonymi z pożogi wojennej? Przed drugą wojną stanowili przecież 1/3mieszkańców <strong>Doliny</strong>. Powiedzieć można, że pozostały tylko ślady ich istnienia: w Krakowie,we Wrocławiu, w Szczecinie i Łodzi. Nieliczni w latach 1964–1968 dotarli do Izraela i USA.


EpilogW czerwcu 1972 roku i w październiku 1979 odwiedziłem rodzinne miasto. Za drugimpobytem towarzyszyła mi córka, Ela.Geografia moich zainteresowań szczególnych w czasie obu pobytów pokrywała się z kręgiemwspomnień z młodych lat: Brocków – stacja kolejowa – Zagórze z siedzibą rodziny Sawickich –dom Tatarkiewicza – Nowiczka, Odenica ze „stacją” solanki (nazywaną surowicą), Obołonie –Pod Zapustem – Babijowa Góra – Zamczyska – Obliski. W ciągu kilku dni obiegałem licznemiejsca objęte tym pierścieniem i nie jeden raz zadumałem się nad przeszłością.Tak geograficznie zakreślona moja Dolina jest piękna, ładniejsza niż była w czasie mojejmłodości. Czysta, bardzo zielona, pachnąca czeremchą, półdziką różą i jaśminem. Czy to zeZniesienia, czy z Babijowej, czy z Zamczysk zawsze witał mnie barwny, piękny obraz, którystarałem się utrwalić w pamięci.Spotkanie z miejscem urodzenia to głębokie przeżycie. Ulica Sadowa 3, dawniej Zapolskiej,to nasza ziemia, na której rodziliśmy się i wyrastali, to dawny nasz dom oznaczony numerem290.Na Kuli krzyż, jak za naszych dni. W ogrodzeniu przy krzyżu kwitną kwiaty. Zadbanedomy: Dobrzańskich, Antonowiczów, Stasiukiewiczowej. W ogrodach krzewy, kwiaty, warzywa,czasem piękna pszenica.Usiadłem na ławce przy krzyżu, chłonę obraz z dobrze widoczną stąd ojcowizną.Rynek nie zmienił kształtu. Na stronie wschodniej ogromnych rozmiarów płaskorzeźbaprzedstawiająca walką żołnierza radzieckiego z hitlerowskim najeźdźcą. Święty Florian musiałustąpić mu miejsca i zejść z kilkusetletniej służby patrona strażaków przy studni dającej wodęmieszkańcom śródmieścia.Idąc w dół miasta rozpoznaję poszczególne domy i sklepy, obecnie znacznie lepiej urządzonechoć tradycja została utrzymana: tekstylia nadal naprzeciw cerkwi, na dawnych miejscachsklepy „Miaso” i „Chleb”. Doszły nowe z nazwą na szyldach „Mołoko”.Wracam ulicą Zieloną, czystą jak nigdy dawniej, tu ma siedzibę poczta. Odwiedzambudynki „Polminu” (obecnie garaże) i Magistratu. Ten ostatni bardzo kolorowy, ale gdzieśzagubiono herb miasta: pięć topek soli.W gmachu „Sokoła” Dom Kultury. Architektura nie naruszona. Odruchowo jak dawniejpatrzę w okna na I piętrze: nie ma tam od dawna pięknej Dzidki Hebalówny, najładniejszejdziewczyny naszych czasów. Dom Sztenia jakby jeszcze bardziej przysiadł do ziemi. Liebesbrücke(most miłości), obok szkoły, połatany ledwo się trzyma.Skwer przed szkołą stał się ponury, bo drzewa wyrosły na wysokość pięter. Przypominamsobie, że kosiliśmy tu z Kaziem i Mieciem koniczynę i wozili ręcznym wózkiem na paszędla krowy. Mijam introligatornię Weiningera i siedzibę Kółka Rolniczego, cel kilkuletnichwędrówek naszego ojca.Na Obołoniu kapliczka św. Józefa pięknie zadbana. Dom rodzinny Soroczyńskich przebudowany.Nie ma zarośniętej dzikim winem „werandy miłości”. Dom zajęła rodzina twardychUkraińców.Wyprawa moja tym razem w pojedynkę na Odenicę wykazała, że kapliczka św. Jana zazakrętem na Nowiczkę nie istnieje, a mostek na Siwce tylko dla pieszych (na Odenicę jeździ sięprzez Nowiczkę). Studnia solankowa starannie zabezpieczona, nieczynna.


110 EpilogPatrzę z góry Zniesienia w kierunku Horysza i podziwiam nasze młodziutkie siły, kiedy toz Kaziem i Mieciem ciągaliśmy ręczny wózek z paszą dla żywicielki – krowy z takiej odległościjak Nowiczka, Odenica, Obliski, Broczków. Ile dziecięcych naszych dni surowe życie zamieniłona dni ciężkiej pracy.Zamczyska zwiedzam z dwiema młodymi nauczycielkami muzyki. Dziwię się, że właściwienic się tu nie zmieniło. Dzielę się wspomnieniami związanymi z tymi miejscami z czasówmłodości. Tu odbywała się zabawa w „fanty”. Niestety, moje towarzyszki nie mają o tympojęcia.Jedno popołudnie spędziłem w towarzystwie osób młodych na stawie. Pływaliśmy hamburką,a dziewczęta jak to dziewczęta, wypytywały o życie w Warszawie: jak młodzież spędza czas,jak się ubiera, jakie ma poglądy itp. Nie wierzyły, że można chodzić po mieście w szortach i żemłode dziewczęta palą w lokalu. Zorientowały mnie przy tej okazji w stosunkach społecznychw Dolinie. Młodzież nie ma gdzie spędzać wolnego czasu. W domach kultury ciasno i nudno.Tańce w jednej, sali młodzieżowej – co prawda bezpłatne – ale tylko w sobotę i niedzielę,orkiestra gra jedynie walce, polki i kozaczka. Nie wiedzą co to są „prywatki”. Zorganizowanieczegoś takiego wywołałoby oburzenie i plotki.Cerkiew w Dolinie pięknie odrestaurowana, ogrodzona niską siatką koloru srebra, czynnaw niedzielę przez cały dzień, a w dni powszednie tylko w godzinach rannych i wieczornych.Kiedy ja byłem w tej cerkwi ostatni raz? Chyba w 1924 roku, w Wielki Piątek na BożymGrobie. Malowidła i złote wrota chyba te same… Właśnie odbywa się żałobne nabożeństwo.Postawny ksiądz wysiedlony z Polski i diak razem z kilkoma kobietami, przepięknie śpiewają.Melodia Wicznaja pamiat prześladowała mnie przez kilka dni.Od 1946 raku nabożeństwa w cerkwi odbywają się – tak jak we wszystkich cerkwiachna Ukrainie – według rytu prawosławnego. W tym to bowiem roku odbył się we Lwowiew dniach od 8 do 10 maja zorganizowany przez władzę radziecką tak zwany Synod Lwowski,na którym ulegli biskupi i nieliczni księża wyznania greckokatolickiego anulowali Unię Brzeskąz 1596 roku i zerwali z Kościołem Rzymskim, aby powrócić do wiary prawosławnej i złączyćsię z Cerkwią Wszechrosyjską. Liczni biskupi i księża obrządku greckokatolickiego, którzy nieuznali tych zmian znaleźli się przed sądem radzieckim, w więzieniach i łagrach, a częstozapłacili za opór – życiem. Wiele cerkwi greckokatolickich zostało zamkniętych. Liczni wiernitego obrządku od 1946 roku korzystali z nabożeństw w tych kościołach rzymskokatolickich,które pozostały.Budynek kościoła nie zmieniony od moich czasów, pięknie odnowiony. Tylko nie ma krzyżana wieży, sygnaturki i dzwonnicy. Młoda kobieta pielęgnująca trawnik przy kościele chętnieopowiada o urządzonej w budynku kościoła hali sportowej. „Na nic się nie przydała. Kiedyogrzewam zimą halę na dole, to na suficie, na skutek przemarzania dachu, tworzą się sople,które opadają i uniemożliwiają korzystanie z urządzeń. Opada też farba, gdy piłką trafiąw sufit. Zlikwidują chyba tę halę, jak dokończą budowę nowego domu sportu na Broczkowie”.Przed wojną były w Dolinie dwa cmentarze: jeden tak zwany stary – na zapleczu cerkwi,drugi w pobliżu kościoła. Pierwszy, zamknięty na długo przed wojną, zamieniony jest obecniena skwer. Drugi został zamknięty około 1950 roku. Czynny jest od tego czasu nowy cmentarzna południowo-wschodnim stoku Babijowej Góry, o bardzo ładnym położeniu.Na cmentarzu w pobliżu kościoła zachowały się liczne grobowce, pomniki, nagrobki.Setki grobów nad którymi rozrosły się gąszcza półdzikiej róży i różnych krzewów, wśródnich grobowiec naszego ś.p. Ojca. Obroniła go pewnie sama przyroda: od wschodniej stronyprzykryty jest rozłożystą dziką jabłonią, z pozostałych stron pędami akacji. Płyta wierzchnianadwyrężona starością, ściany boczne z nielicznymi odpryskami.Cmentarz żydowski opuszczony, drzewa – w tym tuje i cyprysy – zginęły. Zostały tylkoślady grobów i gdzieniegdzie porozwalane płyty nagrobkowe z hebrajskimi napisami. Zbiorowemogiły zamordowanych Żydów zrównane z ziemią; widać tylko sfałdowaną powierzchnięi murawę o innej nieco zieleni.


Podczas obu wizyt, w różnych towarzystwach, rozmowa nieodmiennie schodziła nastosunki narodowościowe dawne i obecne. Trudno nie zauważyć potęgującego się patriotyzmuUkraińców. Miałem wrażenie, że młode pokolenie silniej się w te sprawy angażuje niżojcowie. Bardzo nieprzyjazny jest stosunek do Rosjan. Żydzi? Ich tu po prostu nie ma…A jak z Polakami? Gdzieś się zgubiła nienawiść do Polaków. Jest serdeczność i dążenie doprzyjaźni. Na uwagę: „a UPA, a Bandera?”, pada zawsze gotowa odpowiedź: „a nas Banderanie mordował, nie palił?”…Trasę Babijowa Góra – Pod Zapustem – Obołonie przebywam z Janką Pawłowicz--Rothbauerową, która objaśnia historię ostatnich lat wszystkiego, co na widnokręgu: „U nassowchozy tylko na dalekiej Odenicy i na Zniesieniu. Widzisz tam pola jednolicie uprawionei stada bydła kołchozowego w zagrodach…?”.Pod Zapustem spotykamy przy pracy w polu przystojną schludnie ubraną kobietą w średnimwieku. „Poznajete” pyta Janka. „Tak, to pan <strong>Stemler</strong>, tylko nie wiem który. Ja ich nigdy nierozpoznawałam. Wiem tylko, że bardzo szanowali swoją matkę”. Była to Hrycejówna, po mężuAntonowiczowa.Drugi pobyt po kilku latach ukazał dalsze zmiany. Jesienna Dolina jest na polach brudno--zielona, tylko lasy na poboczach miasta w słońcu, którego niebyło zbyt wiele, mają przepięknykoloryt. Ulice rozbite ciężkimi wozami, a niektóre nie do przejścia, jak na przykład prowadzącado domów Turteltauba i Hausmana, albo na Obołoniu przy wjeździe na Saliny czy na Odenicyprzy mostku na Siwce. Domy malowane na zielono lub różowo w słotne dni wyglądająbrzydko.Klub sportowy opuścił już budynek kościoła. Obok na cmentarzu uderzył nas przykrywidok: wszystkie grobowce pootwierane, choć w 1972 roku stwierdziłem rozbicie tylko kilku.W grobowcu naszego ś.p. Ojca kości jego i naszej; babki Katarzyny zgromadzono po jednejstronie. Podobny „porządek” w innych otwartych grobowcach Polaków i Rusinów. Gospodynipasąca na cmentarzu krowy (właścicielka działki rolnej na kościelnych gruntach, z własnymdomem zlokalizowanym na miejscu domu kościelnego Ozgowicza i organisty Koznochy),opowiada, że przed kilkoma miesiącami jacyś źli ludzie pootwierali grobowce poszukujączłota. Inni rozmówcy podawali nawet nazwisko sprawcy.Nasze usiłowania podniesienia płyty, by zamknąć grób, nie dały wyników. Uprosiłemprzeto trzech ludzi zajętych budową domu jednorodzinnego na pobliskim Zagórzu, którzybezpłatnie, używając żelaznych drągów, zamknęli grobowiec i uszczelnili, zaś gospodynizwerbowała swego męża do obłożenia zamknięcia betonem.Posmutnieliśmy z Elą zwiedzając ojcowiznę. Obecny właściciel, człowiek samotny, w silewieku, wielokrotnie karany między innymi za pasożytniczy tryb życia, straszliwie zapuściłsad i ogród. Drzewa owocowe stare, pokracznie powyginane; a choć od lat nie oczyszczanei zarośnięte, wydają owoce: szare renety i piękne czerwone jabłka…111


112 EpilogFot. 1. Henryk i Józef <strong>Stemler</strong>owie jako „sokoli”1911–1912Fot. 2. Kościół w DolinieFot. 3. Teatr amatorski „Sokoła” w Dolinie; 1919


113Fot. 4. Wacław Sieroszewski wśród uczniów gimnazjum w Dolinie; 1925Fot. 5. Rodzina Karoliny i Henryka <strong>Stemler</strong>ów; 1922Fot. 6. Rodzina <strong>Stemler</strong>ów; 1930. Od lewej – stoją: Mieczysław, Stanisław, Jadwiga, Marian, żona Mariana– Maria, Franciszek, Kazimierz; – siedza: Emilia, Józef, Karolina, Maria, Deblessem – maż Marii; – niżej:Zofia, Helena, Janina


114 EpilogFot. 7. Franciszek <strong>Stemler</strong> jako ogniomistrz podchorąży rezerwy; 1929


115Fot. 8. Kazimierz <strong>Stemler</strong> – aresztowany przezNKWD w lutym 1940, skazany na śmierć w Mińsku3 lutego 1941 r.Fot. 9. Józef <strong>Stemler</strong>; lata trzydziesteFot. 10. Józef Stanisław <strong>Stemler</strong> (s. Józefa ps. „Michałek”, żołnierz Legii Akademickiej AK, zginął wPowstaniu Warszawskim 2.VIII.1944; 1943


116 EpilogFot. 11. od lewej: Marian <strong>Stemler</strong>, ks. Chmielewski, Franciszek, Kazimierz i Mieczysław <strong>Stemler</strong>owie nawycieczce, lata trzydziesteFot. 12. Zespół taneczny gimnazjum w Dolinie; 1932


117Fot. 13. Kaplica św. Jana w Dolinie; 1935Fot. 14. Figura św. Floriana na rynku w Dolinie;lata trzydzieste


118 EpilogFot. 15. Dom rodzinny Karoliny i Henryka <strong>Stemler</strong>ów w Dolinie; lata trzydzieste. Tu przyszło na światdwanaścioro dzieci, tu się wychowały i stąd wyruszyły w świat. Od lewe: Babcia Karolina, JankaSzczęsna, dwie koleżanki, Hela, Danusia, Jadwiga z LuniąFot. 16. Józef (w dzień po powrocie z Oświęcimia) i Franciszek <strong>Stemler</strong>owie; 1942


119Fot. 17. Stanisław Babij; Dolina 1944Fot. 18. Karolina <strong>Stemler</strong> (1870–1954); Wrocław1953 (8 mieś. przed śmiercią)Fot. 19. Rodzina <strong>Stemler</strong>ów (bez Zofii Szwedowskiej); Opole 10.X.1959 – ślub Ludmiły Łukasiewicz(córki Jadwigi) i Juliana Borowskiego


120 EpilogFot. 20. Franciszek <strong>Stemler</strong> – autor tej książki; 1988Fot. 21. Ulica Słowackiego w Dolinie; 1979


121Fot. 22. Kościół w Dolinie; 2006Fot. 23. Msza z udziałem Biskupa w kościele w Dolinie; 2006


122 EpilogFot. 24. Pomnik ku czci pomordowanych przez Niemców mieszkańców <strong>Doliny</strong> w 1943Fot. 25. Widok z Babijowej Góry; 2006


123Fot. 26. Plebania w Dolinie; 2006Fot. 27. ZAKS (urząd stanu cywilnego) w Dolinie; 2006


124 EpilogFot. 28. Stary cmentarz w Dolinie; 2006


125Fot. 29. Stary cmentarz w Dolinie; 2006Fot. 30. Stary cmentarz w Dolinie; 2006


126 EpilogFot. 31. Cmentarz na stokach Babijowej Góry w Dolinie; 2006

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!