stodole, a w dzień kopali okopy. Zostałyśmysame. Wiedzieliśmy, że popędzą nas dalej.Mamusia z panią Kłosińską piekły chleb napodróż. Zdążyły właśnie wsadzić bochnydo pieca, gdy pojawili się Niemcy, kazali zaprzęgaći jechać. „Schnell, herrausfahren!”- krzyczeli. Wcześniej zabrali nam krowę,nasze rzeczy leżały na wozie Kotarów, więcruszyliśmy natychmiast. Kiedy w Łomży dojeżdżaliśmydo mostu na Narwi, ktoś otworzyłbramę, przejechaliśmy przez jakieś podwórkoi zatrzymaliśmy się za murem kościołaszarytek. Bramę zamknięto. Inni pojechalidalej. Nie wiem, kto zorganizowałucieczkę. Kiedy wszystko ucichło, mamusiai pani Kłosińska wróciły po chleb. Szły przezpola, ale przed wieczorem wróciły. Spiekłsię za bardzo, ale smakował wybornie. Wozystały na klasztornym polu, mienia pilnowalimężczyźni, a kobiety z dziećmi siedziaływ piwnicach sąsiednich domów.Rankiem następnego dnia Niemcy zakładaliładunki wybuchowe w domach nalinii Narwi. Przyszli i do naszej piwnicy. Bylina rauszu, dostali wódkę i zapomnieli oBożym świecie. A świtem kolejnego dniazza Łomży odezwały się katiusze. Kule jakrozpalone żagwie przelatywały nad namiza Narew. Wybiegliśmy z piwnic w pole, alenie było gdzie się schować. Mamusia złapałamnie za rękę i wciągnęła do jakiegośokopu. Leżałyśmy, o dziwo, wśród pierzyni poduch. Po chwili ucichło wszystko. Mamusiawyjrzała. Biegła w naszym kierunkukobieta z dzieckiem, córka znajomych,krzycząc: „Niemców nie ma, są już Rosjanie”.Śpieszyliśmy do wozów, by wracać doPodgórza. Na szosie mijaliśmy czołgi, działa,rosyjskich żołnierzy. Pozdrawialiśmy się,nikt nas nie zatrzymywał. We wsi nie byłodużych zniszczeń, więcej było drobnychkradzieży. Od razu było wiadomo, kto cozabrał, toteż wiedzieliśmy do kogo zwrócićsię po swoje. W stodole ktoś przerzuciłsłomę, szukał beczek z mięsem i rozczarowałsię. Pod słomą czekały na nas. Wykopanoje, a kobiety obsuszyły mięso. Terazprzyszli Rosjanie i kazali nam opuścićwieś i jechać pod Zambrów ze względuna front. Tym razem jechałyśmy z siostrąmamusi, jej mężem i synami: Tomkiem iGienkiem, od których dostałam zrobionyze śruby pierścionek z wygrawerowanymorłem. Dojechaliśmy do Brzeźnicy, ale byłotam tylu wysiedleńców, że spaliśmy podwozem. Wróciliśmy i znów nas wygoniono.Tym razem pojechaliśmy w góry pod CzerwonyBór. Tam wykopaliśmy ziemianki i wnich mieszkaliśmy, a jako że pierwszy w takisposób zamieszkał Jan Mazguła z rodziną,ziemiankową osadę nazwaliśmy Mazgułowo.Kończyło się lato. Zboże sypało się zkłosów, więc kto mógł, kosił i przywoził doMazgułwa. Przywieziono też kierat i cepy, anawet małą młocarnię. Mamusia pomagałainnym, w ten sposób zarobiła dwa workiżyta i zmełła je w żarnach. Jednocześniekopano kartofle, jak kto mógł. Mamusiamusiała czekać, aż rolnicy wykopią i zwioząswoje. Kopała, zsypywała w małe kopczyki,później ktoś pomógł je zwieźć, część jednakktoś zabrał. Jesień mijała, tatusia jeszczenie było, nie miałyśmy żadnych wiadomości.Miałyśmy mąkę, suchary, mięso iziemniaki. Miałyśmy też nadzieję, że wojnasię skończy. Na Boże Narodzenie mamusiaupiekła cztery blachy chleba. Ze zmarzniętychburaków przyniesionych z dworskie-Jesteś stąd <strong>bardziej</strong> niżOd ponad trzydziestulat przyglądamsię chatom przysiadłymwzdłuż szosydo pobliskiegoDarzkowa i domostwomtej chybanajważniejszej drogi,kamienistego traktuzmierzającegodo pobliskiego jaru,gdzie wychodziło sięna otwarte polew kierunkuSuchorzazapraszasz mnie do Podwilczyna zamaszystymgestem dłoń, ty która znałaś tu wszystkich,przez żeliwne krzyże mam poznać przeszłość,aby tropić meandry rzeczywistych zdarzeń,gdy mnie tam nie ma, jesteś przy mnie, bo jesteśjego cząstkąNa wzniesieniu podwilczyńskiej golgoty,stojącym w zadumie miejsca, pomiędzyprostokątami nagrobków, obserwującymokolicę wszystko wydaje się już dawnozapamiętane, odkryte, zarejestrowanekamerami oczu. Od ostatniej wizyty nieprzybyło nowych szczegółów. Wszystko,jeśli wszystkim można nazwać, uwzględniającdomy i obejścia, jest jak jest. Dawneresztki żeliwnych krzyży, tarasowe wzniesienie,ta sama panorama przed nami, tensam senny klimat wpisany w zapamiętywaniekażdego nagrobnego napisu. Granitowepłyty wygładzone z dużą starannościąręką kamieniarza, obmyte deszczem ablucjijakby przed wejściem do kościoła niewzruszenieod lat przyglądają się przybyszom.Trzy granitowe katafalki, tyle lub ażzostało z jej świata, ze świata słodko-gorzkiegodzieciństwa, ze świata powrotów donajlepszego z możliwych światów. Wypatrywaniezmian jest tutaj daremne, po kilkuminutach męczy się wzrok. Bo przecieżwzględem czego mielibyśmy się odnieść,względem kilku antenom telewizji satelitarnej,kilku samochodom na podwórzach.38POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010
obór i stajni, z rolników, których poznałem,naprawdę nieliczni próbują utrzymywaćjako taką produkcję na przyzwoitym poziomie.Resztę dopadło zwątpienie i ułuda,że kury i kaczki grzebiące w ziemi w poszukiwaniusmakołyków, to zalążek przyszłejfermy hodowlanej. Bez większych, dogodnychdotacji, w konsekwencji najmniej obciążonychprocentami kredytu, polskie rolnictwoskończy w skansenie ogrodzonymwysokim płotem, do którego w niedzielebędą przyjeżdżały autokary pełne wycieczkowiczów.Wyleją się spoceni, z aparatamiw dłoniach i jakaś miastowa mamapowie do znudzonego siedmiolatka: „widziszsynku tak wygląda wieś”. (...)Moja Maria, żona, żoneczka, towarzyszkamego życia, chcąc czy nie, uwikłanajest w tę wieś, z jej przeszłością i teraźniejszością,z traumatycznymi wspomnieniami,z niechcianymi nawrotami złego idobrego. Jesteś stąd <strong>bardziej</strong> niż myślisz,kochana, chociaż na co dzień wypierasz siętego, lecz tam głęboko jesteś dumna, że jesteśstąd, że jesteś podwilczynianką. Brakujetobie tego powietrza, widoku jeziorai okolic, i gdyby nie zwykłe wygodnictwopomieszkiwania w mieście, wróciłabyś turazem ze mną w krainę wiecznej młodości.Jak ptaki wędrujemy po niebie zaobrączkowanirodowodem trzydziestoletniegomałżeństwa, jesteśmy wtłoczeni wscenografię cmentarza jak postacie na rodzinnejfotografii, teraz już niestety coraz<strong>bardziej</strong> pożółkłej z widocznym odcieniemsepii, zawieszeni gdzieś pomiędzy przeszłościąa teraźniejszością, gdzieś międzymagią a realnością.Jezioro Rybiec rozlewa wody leniwietuż obok wsi, podczołguje się ciemkulejak rozpalone żagwie przelatywały nad nami za narewgo pola w Pniewie kobiety uwarzyły syrop.Słodziliśmy nim kawę z upalonego zbożalub polewaliśmy chleb. Ciocia Rogowskamiała trochę pszennej maki, upiekła cieniutkiplacek, pokropiła święconą wodą itym łamaliśmy się w Wigilię.Mijały krótkie świąteczne dni. Spokójzniknął, kiedy rosyjscy żołnierze przyszlido nas po śladach na śniegu. Najpierwniektórzy z nimi handlowali, później rozzuchwalenipróbowali rabować. Zaskoczył ichkrzyk kobiet i natarcie uzbrojonych w widłyi siekiery mężczyzn. Następnego dnia ktośposzedł na skargę do dowództwa. Odbyłasię identyfikacja, ale nikogo nie wskazano.Tak zakończyła się nasza wojna. Wreszciepozwolono nam wracać do Podgórza. Wniektórych domach kwaterowali żołnierze,inne rozebrali na opał. Zamieszkaliśmyw kuchni u Jarotów w osiem osób, obok wpokoju kwaterowali zwiadowcy: lejtnant ijego adiutant. Kobiety zatrudniono w wojskowejpralni urządzonej w opuszczonymdomu Sawickich. Szefem pralni był „starszynaMuchin”, który wyznaczył mamusięna starszą praczkę, ponieważ rozpoznałai wiedziała jak korzystać z wyżymaczki.Nieraz śmieliśmy się, że był to pierwszyi jedyny jej awans. Pracowało jedenaściekobiet, dostawały chleb, konserwy, cukierw kostkach, ale potrafiły też swoim sposobemprzynieść do domu mydło i wojskowąbieliznę. Kilka razy przyjechało wojskowekino i teatr dla wojska. Pozwolono przyjśćdzieciom. Niektóre pierwszy raz widziałytakie dziwy. Tak było do połowy stycznia.17 stycznia 1945 roku wojsko poszło za Narewdo Prus, za frontem pojechała pralniastarszyny Muchina. Z Prus wracali Polacy zobozów i robót przymusowych. Wracali teżukraińscy uciekinierzy, nie doczekawszysię „samostijnej” Ukrainy. Rosjanie pędzili,często przy pomocy młodych wracającychdo domów, stada pięknych krów rasy holenderskiej.Odpoczywali w Podgórzu, bydłoprzetrzymując w stodołach. Jak zawszeniektórym udało się kupić za bimber cielęlub wołowinę. Po kilkunastu tygodniachwojsko opuściło wieś i zaczął się czas porządkówi remontów. Ciocia Rogowskawróciła do siebie, dostałyśmy w jej domujeden pokoik i czekałyśmy na tatusia, o którymw dalszym ciągu nic nie wiedziałyśmy.Czynne były już niektóre urzędy, a rolnicywyjechali na pola. Tatuś wrócił na początkukwietnia 1945 roku razem ze StanisławemKłosińskim i Piotrem Zaczkiem. Byli wywiezienido kopania okopów w okolicę Gdańska.Wrócili wymęczeni, zawszeni i brudni,jednak wrócili!Tatuś pracował trochę w grupie budowlanejkuzyna przy odbudowie domów,mamusia gospodarzyła na swojej ziemi, aleczekaliśmy na możliwość powrotu do Warszawy.Maj wybuchł kwiatami i radością.Rozpoczęła się wielka wędrówka: powrotyi wyjazdy, poszukiwania miejsca do życia irabunki, rozboje, napady. Na cmentarzu wŁomży w całej alei leżą młodzi ludzie, którzyzginęli w bratobójczych walkach, jużpo zakończeniu wojny. Nikt nie był pewnynastępnego dnia. Grupa jedenastu rodzin zPodgórza szesnastego sierpnia 1945 rokupodjęła decyzję wyjazdu na Ziemie Odzyskane.Byliśmy wśród nich.Wspomnienia Marii CieślikopracowałaCzesława Długoszek, ObjazdamyśliszFot. ArchiwumAle jest coś co ma ponadczasowy punktodniesienia, gdy natarczywie przyglądamsię Podwilczynowi. Pejzaż z niezmieniającąsię od lat panoramą, wplecioną jakwitki wiklinowego, wielkanocnego koszykaustawionego na świątecznym obrusie izachowując to, co najważniejsze pod maminąśnieżnobiałą serwetą. Wtapiająca sięw pastelowe zbocze lekkiego wzniesieniaopadającego łagodnie w stronę wody, wciemnozielony odcień pofałdowanej taflijeziora, w mamrotanie naprzykrzającegosię wiatru.Od ponad trzydziestu lat przyglądamsię chatom przysiadłym wzdłuż szosy dopobliskiego Darzkowa i domostwom tej,chyba najważniejszej drogi, kamienistegotraktu zmierzającego do pobliskiego jaru,gdzie wychodziło się na otwarte pole wkierunku Suchorza. Nowoczesność wdzierasię w życie mieszkańców jak las i młodymiwitkami zaznacza swą obecność, upominającsię o swoje. Tam, gdzie jeszcze niedawnobyły uprawne pola, gdzie dojrzewałyowies i żyto, samosiejki torują sobiedrogę porostami świerku i sosny. Smutnejcodzienności przysparza znaczenia nieuchronnapauperyzacja nanizana na sznurkorali ze zdobyczami współczesności. Doszłodo nieuchronnego absurdu, a zarazempowikłania dziejów, do niechcianegochichotu, za którym stoją z jednej stronyzdobycze cywilizacji, a z drugiej prawiecałkowicie zaniechanie produkcji zwierzęceji roślinnej. Produkcja, taka dla indywidualnegorolnika, stała się nieopłacalna.Nawozy, środki ochrony roślin, nasiona ibardzo drogi wynajem maszyn, postawiłnaszego polskiego rolnika w rzędzie parobkana swoim. Straszą oczodoły pustychpomorskie wsiePOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201039