30.07.2015 Views

Jesteś stąd bardziej niż myślisz - Powiat Słupski

Jesteś stąd bardziej niż myślisz - Powiat Słupski

Jesteś stąd bardziej niż myślisz - Powiat Słupski

SHOW MORE
SHOW LESS

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.

„Wioska dyla” w runowielipiec 2010Zdjęcia: J. Maziejuk


Czy gminy dadząGospodarka wodno-ściekowa byłam.in. tematem czerwcowego KonwentuSamorządowców <strong>Powiat</strong>u SłupskiegoTa część konwentu, z udziałem AndrzejaKaczmarczyka - wiceprezydenta Słupska,Andrzeja Wójtowicza - prezesa Zarząduspółki „Wodociągi Słupsk”, Marka Biernackiego- radnego Sejmiku Województwa Pomorskiego,przedstawicieli Kancelarii RadcówPrawnych Jerzmanowski i Wspólnicyoraz innych gości, odbyła się w CentrumEdukacji Ekologicznej na terenie OczyszczalniŚcieków w Słupsku. Poświęcona byłamożliwości współpracy Słupska z gminamirejonu słupskiego w zakresie wspólnejgospodarki wodno-ściekowej. W swoimwystąpieniu A. Kaczmarczyk zachęcał dowspółpracy międzygminnej i zaproponowałpołączenie działań organizacyjnych iinwestycyjnych w celu zbudowania wspólnego,silnego i profesjonalnego przedsiębiorstwawodociągowo-kanalizacyjnegodziałającego w modelu współwłasności iwspółodpowiedzialności tych gmin, którebędą chciały do niego przystąpić.- Miasto Słupsk dysponuje bardzo dobrąspółką wodociągową, która mogłabyprzejąć funkcję lidera i byłaby kreatoremnowoczesnej gospodarki wodno-ściekowejna terenie miasta i powiatu - zachęcałwiceprezydent A. Kaczmarczyk.Do wystąpienia tego odniósł się starostasłupski, Sławomir Ziemianowicz.- Prawo jednoznacznie określa, że odpowiedzialnośći decyzje leżą po stroniegminy i tylko od woli wójta i Rady Gminybędzie zależało, w jakiej formie i konfiguracjibędzie prowadzona gospodarka wodno-ściekowa,jak będzie wyglądała organizacjatych usług, inwestycje i kształtowaniepolityki cenowej - powiedział S. Ziemianowicz.- Poprzez uświadomienie sobie wagiproblemu i perspektywy, jaką daje współ-Fot. J. MaziejukDyrektorzy przedstawili ciekawez prac zarząduJedną z ważniejszych spraw, którą zajmował się Zarząd <strong>Powiat</strong>uSłupskiego było zatwierdzenie regulaminu realizacji i finansowaniaProgramu wymiany eternitowych pokryć dachowychZarząd <strong>Powiat</strong>u Słupskiego w okresiewakacyjnym odbył osiem posiedzeń.Opracował pięć projektów uchwał Rady<strong>Powiat</strong>u, które były szczegółowo analizowanena posiedzeniach komisji, a dotyczyły:określenia zakresu i formy informacji oprzebiegu wykonania budżetu powiatu zaI półrocze, procedury uchwalania budżetupowiatu oraz rodzaju i szczegółowości materiałówinformacyjnych towarzyszącychprojektowi budżetu, zmian w budżecie na2010 rok, zaciągnięcia kredytu długoterminowego,umowy z gminą Damnica naudzielenie powiatowi pomocy finansowejna przebudowę drogi powiatowej Łebień-Strzyżyno.Zarząd podjął dwadzieścia trzyuchwały własne. Jedną z ważniejszych byłozatwierdzenie regulaminu realizacji i finansowaniaProgramu wymiany eternitowychpokryć dachowych. Zakończono już weryfikacjęwniosków o zakwalifikowanie nieruchomoścido programu oraz przygotowanodokumentację przetargową na wyłonieniefirmy, która będzie usuwała azbest z dachóworaz transportowała i unieszkodliwiałaodpady azbestowe. Na uwagę zasługujerównież uchwała w sprawie przeprowadzeniakonsultacji społecznych zaktualizowanego„Słupskiego powiatowego programuna rzecz zatrudnienia i spójności społecz-Fot. J. Maziejuk4POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


obchody 66. rocznicy wybuchu powstania warszawskiegoWspominane z dumąChoć od wybuchu Powstania upłynęłojuż 66 lat, to wciąż z dumą wspominanejest to niezwykle wydarzenie w historiiPolski. Uroczystość rozpoczęła się wystawieniemwarty honorowej przy pomnikuPowstańców Warszawy przez wojsko iharcerzy. Została odprawiona msza polowa,po której kpt. Grzegorz Kruk z 7. BrygadyObrony Wybrzeża odczytał apel poległych.Okres Powstania przybliżył prezes1 sierpnia w parku przy ulicy SzarychSzeregów w Słupsku oddano hołdofiarom Powstania WarszawskiegoŚwiatowego Związku Żołnierzy AK Inspektoratuw Słupsku Marian Holc. Obchodyzakończono złożeniem kwiatów pod pomnikiemprzez władze samorządowe, posłóworaz przedstawicieli służb mundurowychi kombatantów. (K.S.)Ludzie was doceniająnowy posterunek policji w kobylnicy23 lipca uroczyścieotwarto w Kobylnicynowy posterunek policji,wyróżniającymsię policjantom wręczononagrody i podziękowaniaPosterunek zbudowano przy ulicy Wodnejw tworzonym Centrum Administracyjno-Kulturalnym. Policjanci cieszą się, że będąpracować w komfortowych warunkach. Całkowitapowierzchnia posterunku to dwieściesześćdziesiąt metrów kwadratowych!W tworzonym centrum przewidzianejest jeszcze ulokowanie - Komendy StrażyGminnej, Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznejoraz Gminnego Ośrodka Kultury zsalą widowiskowo-teatralną na dwieściepięćdziesiąt miejsc, biblioteką, świetlicą ipracowniami. Docelowo również zostanieFot. M. Matuszewskaprzeniesiony tu urząd gminy. Cały obiektbędzie się składał z czterech segmentów.Przed uroczystym otwarciem posterunkuodbyła się akademia z okazji święta policji.Funkcjonariuszom wręczone zostały awansei nominacje na kolejne stopnie w korpusachpolicyjnych. Przyznano też nagrody i wyróżnienia.Za wyjątkowe zaangażowanie nagrodypieniężne starosty słupskiego otrzymali:Mariusz Wiśniewski, Wojciech Motyl, MariuszGomaracki, Roman Trzaskuś, Karol Rybicki,Robert Bubela, Dariusz Makowski i MarianPietrasz. Nagrody rzeczowe za wzorowe wykonywanieobowiązków służbowych orazwyjątkowe poświęcenie - Anna Lipińska,Piotr Kalinowski i Wiesław Paliczek.Urząd Miejski w Słupsku przekazał policjantomdo użytkowania cztery nowe radiowozysłużbowe.- Bardzo często osiągnięcia policjimierzone są statystykami, ale ja jestemzwolennikiem innej miary, którą spotykamyna co dzień - poczucia bezpieczeństwai zaufania, jakim jesteście obdarzeni przeznaszych mieszkańców. Policja na co dzieńjest dobrze postrzegana, ludzie doceniająWas za to, że idziecie z pomocą i jesteścietam, gdzie trzeba ścigać przestępców, alerównież i tam, gdzie należy stosować prewencjęczy wychowywać młodzież - powiedziałstarosta słupski Sławomir Ziemianowicz.Maria MatuszewskaFot. Archiwum6POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


Fot. J. Maziejuk- Do konkursu w tym roku zgłosiłosię 68 ekip kucharskich z Polski i zagranicy.Jak to się stało, że znalazł się Panrazem z Tomaszem Rudnikiem w ścisłejczołówce i jako jeden z dwunastu zespołówzostaliście zaproszeni do udziału wVII Dorszowych Żniwach?- W maju tego roku wzięliśmy udział wEuropejskim Festiwalu Smaków, który byłorganizowany przed słupskim ratuszem.Nasza ekipa zajęła pierwsze miejsce w grillowaniuw konkursie profesjonalistów orazdrugie w kategorii „Młode Talenty”. Otrzymaliśmydwa certyfikaty i tytuł Smak Pomorza2010. W jury m.in. byli mistrz świataBBQ Krzysztof Szulborski i jeden z najzdolniejszychkucharzy w Polsce, AndrzejŁawniczak, którzy zachęcili do udziału wDorszowych Żniwach. Po zapoznaniu się zregulaminem, gdzie warunkiem jest przyrządzeniepotraw na grillu, opracowałemrecepturę, technologię, zrobiłem zdjęciai wysłałem zgłoszenie. Nie ukrywam, żebyło mi niezwykle miło, gdy zostałem zaproszonydo wzięcia udziału w finałowychzmaganiach.- Czym Pan chce zaskoczyć czyoczarować niezwykle liczne jury konkursowe?- Oczywiście potrawami, które zaproponowałemjako danie konkursowe. Pozatym mam przygotowany scenariusz naszegouczestnictwa, ale na razie nie mogęzdradzić jego szczegółów. Chcemy pokazaćpewną „sztuczkę” i mam nadzieję, żebędziemy zauważeni. Na tego typu konkursachjest to niezwykle ważne, by zwrócićna siebie uwagę.- Opowiada Pan z tak ogromną pasjąo swojej pracy, restauracji, więc sądzę,że kryje się za tym wielka miłośćdo gotowania. Jak dawno się ona zrodziła...- Z relacji rodziców wiem, że mająckilka lat, przygotowywałem dla nich niedzielneśniadania, a w szkole podstawowejwymusiłem na mojej mamie, aby zapisałamnie do „Praktycznej Pani” na kursZamiast biegać popodwórku, uczyłemsię gotowaniaO miłości do gotowania z Tomaszem Kunyszemz „Gościńca Słupskiego” w Bydlinie,który wspólnie z Tomaszem Rudnikiemzakwalifikował się na VII Dorszowe Żniwaw Gdyni, rozmawia Maria Matuszewskagotowania. Byłem chyba dziwnym dzieckiem,gdyż zamiast biegać po podwórku,uczyłem się z paniami sztuki gotowania.Na wszystkich imprezach w najmłodszychklasach przygotowywałem proste wypiekicukiernicze. Mój ojciec był kuchmi-POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 20107Fot. Archiwum


w przyszłości chciałbym wybudować hotel i stworzyć mały zwierzyniecstrzem i szefem kuchni na statku, późniejotworzył swoje hotele i restaurację. Całąwięc swoją młodość pracowałem u ojca,kontynuuję tradycje rodzinne. Oczywiścieskończyłem szkołę gastronomiczną, wczasie której praktyki zawodowe odbywałemw „Karczmie pod Kluką”. Później tampodjąłem pracę, miałem też krótki epizodze szkołą wojskową. Jednak po dwóch latachstwierdziłem, że to nie dla mnie. Popowrocie pracowałem u ojca i po jednymsezonie podjąłem decyzję o wyjeździe doNiemiec.- Czy praca na Niemczech pozwoliłaPanu rozwinąć kulinarne rzemiosło?- Oczywiście. W tamtych czasach, abył to koniec lat osiemdziesiątych, w Polscebyła kulinarna pustynia. Po osiedleniusię w Niemczach, rozpocząłem pracę wRendsburgu w regionie Szlezwik-Holsztyn.Pierwszą podjąłem w restauracji, w którejwytwarzano piwo i tam byłem młodszymkucharzem. Przez lata doskonaliłem umiejętnościw niemieckich hotelach i restauracjach.Moim zdaniem, prawdziwy kucharzprzez pierwsze dziesięć lat powinien pracowaćw dziesięciu restauracjach po roku,aby nie być „kucharzem jednego garnka”.- Kiedy wrócił Pan do kraju i czybył jakiś szczególny powód? A może tozwyczajna tęsknota za krajem?- Do Polski wróciłem czternaście lattemu. Będąc jeszcze w Niemczech prowadziłemz bratem ośrodek wczasowy kołoKoczały, więc przyjazdy do kraju bardzosię nasiliły. Głównym jednak powodemprzyjazdu na przepiękną ziemię słupskąbyły sprawy osobiste. Po powrocie pracowałemu ojca w Rowach, a później już rozpocząłemswoją działalność. Najpierw byłato „Chaty Macochy” w Słupsku. Kolejnymetapem była realizacja moich marzeń, ajest nim „Gościniec Słupski”. Miejsce w Bydlinie,gdzie stoi moja restauracja, podobałomi się od wielu lat. Jestem niezwykleszczęśliwy, że właśnie w tym miejscu mogęmieszkać i pracować.- Jeżdżąc często do Ustki, widzę jakprężnie rozwija Pan swoją działalność.Jakie ma Pan plany na najbliższy okres planuję rozwijać się kulinarnie i braći czy myśli Pan o udziale w kolejnych udział w różnych konkursach krajowych,konkursach kulinarnych?a nawet zagranicznych. Mam wiele różnychpomysłów na ciekawe imprezy,- Położenie posesji w pobliżu rzekipowoduje, że w przyszłości chciałbym więc będę je również chciał zorganizowaću siebie. W ciągu najbliższych dniwybudować hotel i stworzyć mały zwierzyniec.Natomiast na najbliższy czas zrobię wszystko, aby jak najlepiej wy-Rowy kolorowe od maFot. M. Matuszewskaszósty ogólnopolski zjazd maskotekFot. ArchiwumDwadzieścia trzy maskotki z całego kraju, reprezentującesamorządy terytorialne, stowarzyszenia, organizacjepozarządowe oraz kluby sportowe wzięły udziałw IV Ogólnopolskim Zjeździe Maskotek w RowachSkupienie tylu maskotek w jednymmiejscu wymaga nie lada zachodu. MałgosiaŻabicka - inicjatorka dziecięcegoprzedsięwzięcia nie szczędziła starań, abyIV Ogólnopolski Zjazd Maskotek w Rowachmóc nazwać imprezą na wysokim poziomie.Tym razem maskotki miały możliwośćprezentacji swoich umiejętności na nowejestradzie, której twórcy nadali kształt okrętu.Cóż się tam działo? Miejska BibliotekaPubliczna przygotowała namiot urodzinowy,obchodząc wraz z małymi turystamipierwsze urodziny swego Koszałka Opałka.Maskotka Biblioteki bez swojej towarzyszkiSierotki Marysi nie mogłaby błyszczeć. Sierotkazabawiała dzieci przeróżnymi formami:artystyczne malowanie twarzy, zabawaw bańki mydlane, tańce i konkursy. StoiskoBiblioteki oblegały tłumy fanów Koszałka iSierotki. Szkoda, że nie można ich sklonować- padł miły okrzyk z tłumu.Obok stoiska urodzinowego KoszałkaOpałka zainstalowała się ekipa z gminyKępice. Po raz pierwszy w Rowach pojawiłsię Jeżyk Grzybik z Kępic, który zgodniez zamierzeniem twórców ma symbolizowaćwytrwałość i piękno przyrody. I rze-8POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


paść na Dorszowych Żniwach w Gdyni.Najważniejsze jednak jest to, że uda sięnam zdobyć wiedzę i doświadczenie, copozwoli na lepsze przygotowanie się doinnych konkursów. Będziemy mogli startowaćw przyszłym roku już z innej, lepszejpozycji.skotekczywiście coś w tym Jeżyku jest. Bawił sięprzednio z całą maskotkową ekipą. Z gminySłupsk przyfrunął Bocian Kacper, na widokktórego dzieci aż piszczały. Żaby były pewniemniej radosne. Niezwykłą atrakcją okazałsię Miś Uszatek - oryginalna maskotkaFundacji SE-MA-FOR. Tłumy dzieci sprawdzały,czy Miś rzeczywiście ma „klapnięteuszko”. Niezaprzeczalnie w tłumie brylowałPasikonik Gustek - gospodarz imprezy, któryczęstował wszystkich przybyłych gościwielkim śmietankowym tortem.W plebiscycie na NajsympatyczniejsząMaskotkę zwyciężyły Słoneczne Misie:Miś Słoneczko i jego partnerka SłonecznaMisia. Najmilsza para reprezentowała StowarzyszenieOliwskie Słoneczko.Podczas imprezy kwestowano narzecz powodzian. W słowach wójta gminyUstka, Anny Sobczuk-Jodłowskiej czuć byłoradość i dumę z przedsięwzięcia. W niedzielękolorowe maskotki pożegnały się zdziećmi na scenie. Impreza zakończyła sięwielkim polowaniem na maskotki z aparatamifotograficznymi różnego kalibru. Zmęczonapowiatowa Sowa wcisnęła swojąmądrą głowę pod pachę i odeszła w sobietylko znaną stronę. Sierotka Marysia pomachaławszystkim na pożegnanie. Zjazd sięzakończył. Pozostały uśmiechy we wspomnieniachdzieci, mnóstwo fotografii orazreportaż fotograficzny Krzysztofa Skrzypcadostępny w Bałtyckiej Bibliotece CyfrowejDanuta Sroka, Słupsk***Ekipa z powiatu słupskiego wzięłaudział po raz pierwszy w MiędzynarodowychMistrzostwach Polski VII DorszoweŻniwa - 26-29 sierpnia w Gdyni. 26 sierpniadwuosobowe ekipy musiały stawić się wNazwa nagrody nawiązuje do nożamyśliwskiego, używanego w Polsce wlatach międzywojennych. Z czasem stałsię on stałym elementem ubioru, a jegorękojeść (drewniana, żelazna lub srebrna)była oznaką pozycji w leśnej hierarchii.hotelu Gdynia i uczestniczyły w odprawieo godz. 20.30. Następnego dnia zawodnicywypłynęli kutrem na pełne morze. Ichzadaniem było złowienie na wędkę dorszy- głównego produktu do skomponowaniakonkursowych dań. Po powrocie z łowiskauczestnicy mieli możliwość zamarynowaniaryb w kuchni hotelowej pod nadzoremczłonków komisji sędziowskiej. Przyrządzaniepotraw rozpoczęło się 28 sierpnia ogodz. 12 na Bulwarze Gdyńskim w Gdyni itrwało osiem godzin. Zmagania i przyrządzonepotrawy oceniały dwie dziesięcioosobowekomisje sędziowskie: jury profesjonalistóworaz jury VIP-ów, a przewodniczącymDorszowych Żniw 2010 był GiancarloRusso. Ogłoszenie wyników odbyłosię wieczorem w Akwarium Morskim podczasGali Diner. Tomasz Kunysz i MariuszRudnik z Gościńca Słupskiego zajęli szóstemiejsce. Zwyciężyli Maciej Świderski i TomaszHartman z restauracji Wieża Ciśnieńz Wrocławia. Tomasz Kunysz otrzymał specjalnewyróżnienie i medal od sędziów niemieckich.Uhonorowano go także sympatycznymodznaczeniem i zaproszeniemdo Klubu Miłośników Kuchni Niemieckiejdziałającego we Flensburgu (M.M.)Wyróżnienieod leśnikówStarosta słupski otrzymał nagrodę„Kordelas Leśnika Polskiego”Nagroda ta jest przyznawana od 1996roku osobom, które przyczyniają się do rozwojuLasów Państwowych i gospodarki leśnej.Starosta Sławomir Ziemianowicz zostałnią uhonorowany podczas obchodów65-lecia Regionalnej Dyrekcji LasówPaństwowych w Szczecinku. (M.M.)Fot. RDLP SzczecinekPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 20109


Centrum Edukacji Regionalnej w Warciniemiało swoją odsłonę telewizyjnąPokazaliw telewizjipodnosi atrakcyjność turystyczną i kulturalną polski23 poznania historii utworzonego wlipca br. na antenie TVP 1 (o godz.16.20) widzowie mieli możliwośćodrestaurowanym budynku XVIII-wiecznejwozowni - Centrum Edukacji Regionalnej wWarcinie, jak również wykorzystania nowoczesnejtechnologii w zabytkowym obiekcie.Centrum wyposażone jest bowiem wpracownię komputerową, sale konferencyjnei stanowi ciekawą ofertę edukacyjnąi kulturalną zarówno dla mieszkańców Pomorza,jak i dla turystów.9 lipca w TVP1 ruszył nowy programpt. „Polska pięknieje”. W każdy poniedziałek,środę i piątek aż do 27 sierpnia byłyprezentowane projekty, które podnosząFot. J. Maziejukatrakcyjność turystyczną i kulturalną Polski.Cykl reportaży był ściśle powiązany zprzewidzianym na jesień tego roku finałemkonkursu Polska Pięknieje - 7 CudówFunduszy Europejskich zorganizowanegoprzez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego.Po raz pierwszy wyboru najciekawszegoprojektu mogli dokonać Internauci.Za projekt „Utworzenie Centrum EdukacjiRegionalnej na bazie odrestaurowanejwozowni w Warcinie” starosta słupskiSławomir Ziemianowicz 24 maja br. odebrałnominację do nagrody głównej w IIIedycji konkursu, w kategorii Obszary Wiejskie.Kapituła spośród ok. 130 zgłoszonychprojektów nominowała dwadzieścia jedenz całej Polski, w siedmiu kategoriach, w tymwarcińskie centrum.W czerwcu Ministerstwo Rozwoju Regionalnegowydało publikację „Najlepszeprojekty dla rozwoju polskich regionów”.Na niemal dwustu stronach przedstawionezostały najwyżej ocenione projekty zrealizowanew latach 2004-2008 w ramach ZintegrowanegoProgramu Operacyjnego RozwojuRegionalnego. Autorzy przedstawiliobiekty, które poprzez swój rozwój wpłynęłyna atrakcyjność regionu. Inwestycjezostały wybrane z wielką pieczołowitością.Wyselekcjonowane zostały projekty należącedo różnych dziedzin (środowisko, edukacja,drogi, kultura) i są dowodem na kreatywnośći pomysłowość beneficjentów.Inwestycja powiatu słupskiego zostaładoceniona za walory i wartość kulturalnązespołu pałacowo-parkowego. Autor publikacjipodkreślił nieocenioną rolę edukacyjną,jaką pełni centrum, a także jego funkcjęw zakresie promocji regionu słupskiego.Maria MatuszewskaKierownik Oddziału Promocji i Współpracyw Starostwie <strong>Powiat</strong>owym w Słupskuwakacje dzieciFot. ArchiwumDostali energiiPobyt dzieciom zorganizowała dyrektorGimnazjum im. Czesława Miłoszaw Dębnicy Kaszubskiej - Beata Spierewka-Tyrkinhejm.Dzieci przebywały w powieciesłupskim w dniach 11-20 lipca i miałyokazję brać udział w spływie kajakowymszlakiem papieskim, zwiedzić przedwojennąelektrownię wodną w Gałąźni Małej, zabytkowąSzkołę Społeczną im. Jana Pawła IIw Niepoględziu, spotkać się z pracownikamiGminnego Ośrodka Kultury, poznać UrządGminy w Dębnicy Kaszubskiej, uczestniczyćw niedzielnej mszy świętej „na wodzie” ibrać udział w spektaklu pt „Mały Książę” wNiepoględziu na jeziorze Głębokim.Dzieci jeździły też na plaże do Łeby,Ustki i Rowów, poznały ruchome wydmyw Łebie, Słowiński Park Narodowy i odbyłyTrzydzieściorosiedmioro uczniówz Zespołów Szkółze Stobierneji Podgrodziaw gminie Dębica(woj. podkarpackie)wypoczywałonad Bałtykiemrejs statkiem pirackim „Dragon”. Organizatorzyzadbali również by odwiedziły wesołemiasteczko, były w kinie, wzięły udział wwarsztatach tanecznych, zwiedzili najciekawszemiejsca Słupska i Ustki.Takie wakacje, które nazwano „Lato,dodaj nam energii na cały rok” bardzo podobałysię dzieciom.Beata Spierewka, Dębnica Kaszubska10POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


to już 10 lat domu pomocy społecznej w lubuczewieDom Pomocy Społecznej w Lubuczewiepowstał dzięki staraniom władzwojewódzkich i został sfinansowanyze środków Ministerstwa Pracy i PolitykiSocjalnej. Rozpoczętą w 1993 roku budowęzakończyło Starostwo <strong>Powiat</strong>owe wSłupsku, przekazując obiekt do użytku w2000 roku. Usytuowano go w starym parkuz ciekawym drzewostanem, przy trasieturystycznej do Słowińskiego Parku Narodowego(uznanego w 1977 roku za ŚwiatowyRezerwat Biosfery), Muzeum Wsi Słowińskiejw Klukach oraz w pobliżu atrakcyjnychnadmorskich miejscowości wczasowo- turystycznych.Marianna Kawiecka, dyrektor DPS: -Największą satysfakcję mam ze zwiększenialiczby miejsc o połowę. W dniu otwarciadomu było ich siedemdziesiąt, obecniezamieszkuje u nas sto siedem osób. Pozwoliłoto zlikwidować kolejkę oczekujących,a jednocześnie poprawić znacznienaszą sytuację finansową. Każde nowemiejsce to dodatkowe środki finansowe nanasze potrzeby. Wygospodarowanie kolejnychmiejsc nie pogorszyło standardów.Wręcz przeciwnie - warunki mieszkaniowejeszcze znacznie się poprawiły. Zwiększającilość miejsc, wykorzystujemy wszystkiemożliwości. Poprzednie moje doświadczenie(przez kilkanaście lat zajmowałam stanowiskodyrektora Wojewódzkiego ZespołuPomocy Społecznej w Słupsku, okołoroku byłam dyrektorem PCPR) nauczyłomnie też właściwego doboru pracowników.Jestem z nich zadowolona i wdzięczna,że dzięki nim mogę odpowiedzialniepełnić swoją funkcję. Obdarowana szacunkiemnaszych mieszkańców - czuję się naprawdęszczęśliwa.Monika Bill, kierownik działu terapeutycznego:- Dom Pomocy Społecznej w Lubuczewiejest przeznaczony dla osób przewleklepsychicznie chorych. Najczęściejwystępującymi schorzeniami u naszychmieszkańców są: schizofrenia, zespół psychoorganiczny- otępienny, zaburzenia lękowe,zaburzenia depresyjne i urojeniowe.Wiele osób cierpi również na współistniejąceschorzenia somatyczne. Nad stanemzdrowia mieszkańców zawsze czuwająpielęgniarki i opiekunowie. Opieka pielęgniarskajest całodobowa. Mieszkańcy zawszemogą liczyć na fachową pomoc i stałąopiekę lekarza rodzinnego, lekarza psychiatry,stomatologa czy psychologa. Prowadzimystałą obserwację stanu zdrowiapodopiecznych i współpracujemy z innymiplacówkami lecznictwa specjalistycznego.Zajęcia terapeutyczne dobierane są indywidualnie,mają różne formy rehabilitacji.Podopieczni mają też możliwości samorealizacjipod okiem fachowców o różnychspecjalnościach. Posiadamy stosowne dopotrzeb - pomieszczenia i pracownie terapeutyczne,świetlice, kawiarenki, boiskorekreacyjne oraz kaplicę, w której nasimieszkańcy uczestniczą w nabożeństwieMiłość jestnaszym domemniedzielnym. Dysponując doświadczonymipracownikami socjalnymi, pomagamymieszkańcom w rozwiązywaniu codziennychproblemów: regulowaniu świadczeń,załatwianiu turnusów rehabilitacyjnych,podtrzymywaniu kontaktów z rodziną itp.W naszym domu pracuję od początku jegopowstania. Moje medyczne wykształcenie,doświadczenie nabyte w pracy pomagająmi wywiązywać się z powierzonych obowiązków.Dobra znajomość podopiecznychw naturalny sposób wytworzyła atmosferęprzyjaźni, zaufania i emocjonalnejwięzi. Po tylu latach wspólnej znajomości,życzliwości i wspierania się - mamy poczucierodzinności.Sensu naszej pracy w DPS należy doszukiwaćsię we wspólnocie uczuciowej,łączącej nasze zainteresowaniei zaangażowanie z życiem naszych pod-Pomimo że „miłośćjest domem, w którymwiecznie możemymieszkać” - mamostatnie już życzenie:Kiedy umrę - nieposyłajcie mnie donieba! Poślijcie mnie- na obiady do DPSw Lubuczewie!Fot. J. MaziejukPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201011


człowiek - to przeciwieństwo obojętnościFot. J. Maziejukopiecznych. Nie ma i nie może być tu miejscana moralną czy uczuciową pustkę, „boczłowiek - to przeciwieństwo obojętności”.Widoczne u naszych mieszkańców jakiekolwiekobjawy zadowolenia stanowią dla naspodstawę zachęty dalszego czynienia dobra.Tu powtórzę za Albertem Camusem: „...teraz zadawala mnie ich milcząca obecność,ich drobne uczucie; ich szlachetne odruchymają dla mnie wartość objawienia”.Zredukowany przez chorobę obrazczłowieka, nie może kojarzyć się nam zezmarginalizowaniem jego oczekiwań odżycia. Personalne traktowanie naszychpodopiecznych jest nie tylko naszą powinnością,ale i świadomym działaniem. Starośći choroba nie są odejściem od życia,tylko jego wypełnieniem. Ponadto, życiekażdego człowieka ma jednakową wartośćw tym sensie, że jednakowo podlegaprawnej i moralnej ochronie. Taki jestogólny sens i wartość naszej pracy.Pomimo różnic w specjalizacji zawodowej,światopoglądzie, mentalności iosobowości - łączy nas jedno: pracę swojątraktujemy nie tylko jako „zewnętrznynakaz”, co z „wewnętrznej potrzeby”. Totypowa w naszym Domu postawa wszystkichzatrudnionych pracowników.Do jubileuszu dziesięciolecia dodamjeszcze swoją osobistą refleksję. Za kilkadni będę świętował 35-lecie pracy zawodowej.Pomyślałem sobie, że nikt nie napiszeo mnie ładniej niż ja sam. Porzekadłomówi, że „maszyna jest tak dobra, jak najsłabszaz jej części”. Współpracując zawszez ludźmi, mam już prawo poczuć się wartościowąi kompetentną częścią tej maszyny.Do pracy w DPS zostałem przyjęty w2001 roku na stanowisko instruktora k.o., awcześniej pracowałem w oświacie, później- w kulturze. Teraz pracuję z ludźmi niepełnosprawnymi,jednak o ciekawych zainteresowaniachi osobowościach. Stwierdzam,że tożsamość i bycie człowiekiemkultury to wprawdzie trudne życie, jednakwarte przeżycia.Pomimo że „miłość jest domem, wktórym wiecznie możemy mieszkać” - mamostatnie już życzenie: Kiedy umrę - nie posyłajciemnie do nieba! Poślijcie mnie - naobiady do DPS w Lubuczewie!Klemens RudowskiDom Pomocy Społecznej w LubuczewieOkoło 150 osób wzięło udział w dorocznym, ósmym już RajdzieRowerowym Osób Niepełnosprawnych im. Stanisława KądzieliSkrócili trasę rajdupamięci stanisława kądzieliFot. J. MaziejukPomysł rajdu zrodził się w 2003 rokuw Domu Pomocy Społecznej w Lubuczewie- po śmierci pierwszego starosty słupskiego.Start tegorocznej edycji rajdu odbyłsię 24 lipca. Sprzed budynku starostwauczestnicy rajdu udali się na CmentarzKomunalny w Słupsku, gdzie delegacjaze starostą Sławomirem Ziemianowiczemzłożyła kwiaty na grobie śp. Stanisława Kądzieli.Następnie wszyscy ruszyli ulicą Kaszubską,a potem bezdrożami w kierunkuDPS w Machowinie.W tym roku wyjątkowo nieprzychylnapogoda (ulewny deszcz) zmusiła organizatorówdo skrócenia trasy rajdu. Nie dojechałon do Machowinka, tylko z Machowinacykliści bezpośrednio udali się do Lubuczewa,gdzie na wszystkich czekała jużgorąca grochówka, dania z grilla i występyartystyczne.W rajdzie do końca uczestniczył starostaS. Ziemianowicz i radny wojewódzki- Marek Biernacki. Tradycyjnie uczestniczyliw nim też dyrektorzy i mieszkańcy wszystkichdomów pomocy społecznej z powiatu,a także zainteresowani turyści. (K.R.)12POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


Fot. J. MaziejukLaureaci nagródw kulturzeJerzy Ryszard Lissowski w tym roku obchodzi55-lecie nieprzerwanej pracytwórczej, dziennikarsko-publicystycznej.Od siedmiu lat pisuje do Biuletynu „<strong>Powiat</strong>Słupski”. Jak podkreślają niektórzy recenzenci:„jego recenzje wyniosły na wyżynyliterackie skromny biuletyn powiatowy”. Zdziennikarstwem zetknął się i związał bliżejw Lublinie już w roku 1954, zostając stałymwspółpracownikiem miejscowych gazet -„Sztandaru Ludu” i „Kuriera Lubelskiego”,a trochę później - redaktorem okręgowymogólnopolskiego pisma żaków „Od Nowa”.Niebawem przejął obowiązki szefa redakcjiutworzonej kolumny studenckiej pn.„Konfrontacje” - cotygodniowego dodatkudo „Kuriera”. Od 1965 pisał coraz częściej ido środkowopomorskich periodyków historycznych,kulturalnych i regionalnych.W latach 1970-1975 nawiązał systematycznąwspółpracę z „Głosem Koszalińskim”,„Pobrzeżem” oraz gdańskim tygodnikiem„Czas”. Gdy osiadł w Słupsku w roku 1975,często publikował na łamach „Głosu Pomorza”.Z końcem 1978 roku został w „Głosie”etatowym dziennikarzem. Jest autoremm.in. publikacji zwartych: „Pomorskie uroczyska.Między Słupią, Łebą i Brdą”, „Żywalegenda regionu nad Słupią”. W tym rokuzostały zaprezentowane jego wiersze wnajnowszej antologii poezji wiejskiej „Łzyjeszcze nie wyschły”.1999 roku z inicjatywy mieszkańcówW wsi Niepoględzie i Gałęzowo, przeciwstawiającychsię próbom likwidacjiSzkoły Podstawowej w Niepoględziu, powstałoStowarzyszenie „Speranda”. Mieszkańcomruszyli na pomoc franciszkaniez Gdańska. Chcieli utrzymać szkołę przyżyciu, a w zamian z części pałacu zrobićośrodek rekolekcyjny. Na miejsce przysłaliksiędza, który doprowadził do podpisaniaumowy między zakonem a gminą na prowadzenieszkoły. Ta zaczęła funkcjonować.Jednak po trzech latach zakon wycofałsię z jej współfinansowania. Franciszkaniestwierdzili, że placówka w Niepoględziujest nierentowna i generuje długi dla zgromadzenia.Na miejscu pozostał jednak ks.Ryszard Iwanowski. Zakon chciał, żeby wyjechałz Niepoględzia, ale on za wszelką cenępostanowił dokończyć rozpoczętą misję.Za nieposłuszeństwo wobec przełożonych,we wrześniu ubiegłego roku, po siedmiulatach od wycofania się franciszkanówze szkoły, został wykluczony z zakonu. Próbowałsię dowoływać, ale bezskutecznie.Dzisiaj stowarzyszenie prowadzi w pałacuspołeczne szkoły: podstawową, gimnazjumi przedszkole. Nauką objęte są dzieciz 12 popegeerowskich wsi. Nauka pozostajebezpłatna. Dzieci są dowożone własnymtransportem stowarzyszenia, który równieżjest bezpłatny. Stowarzyszenie prowadzii utrzymuje świetlicę wiejską w Gałęzowie.W listopadzie 2006 roku otworzyło teżLOKALNE CENTRUM KULTURY.Słupska Kapela „Zgoda” istnieje od 2003roku, założyła ją p. Henryka Jurałowicz.Kapela powstała z potrzeby serca muzykówkochających śpiew i grę na ludowychinstrumentach. Szczególnie bliska stałąsię jej muzyka kaszubska. I właśnie w tymkierunku podjęli pracę nad repertuarem.ludzie z pasją tworzenia i o szczególnym dorobkuPodczas <strong>Powiat</strong>owychObchodówDnia DziałaczaKultury w Damnicywręczone zostałydoroczne nagrodyStarosty Słupskiegow dziedzinie twórczościartystycznej,upowszechnianiai ochrony dóbr kultury.W tym rokulaureatami najwyższejnagrody- „Białego Bociana2010” zostali: JerzyRyszard Lissowski- dziennikarz,publicysta, poetaze Słupska, ks. RyszardIwanowski- prezes StowarzyszeniaPrzyjaciółNiepoględzia i Gałęzowa„Speranda”i Słupska Kapela„Zgoda”POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201013


Fot. J. MaziejukCzłonkowie kapeli zaczęli uczyć się też językakaszubskiego. Dziś w tym języku wykonująwiększość swoich pieśni. Od kilkulat współpracują z Filharmonią Jeleniogórską,która każdego roku zaprasza ich, aby wtamtym odległym dla nich regionie, szerzylikulturę kaszubską. Odwiedzili już ponadsto dwadzieścia placówek jeleniogórskich.Cenią sobie udział we wszystkich imprezach,na które są zapraszani. Kapelę tworzą:Henryka Jurałowicz-Kurzydło, DanutaGrabowska-Lenterbach, Andrzej Konieczny,Józef Kurzydło i Władysław Lenterbach.Laureatami nagród pieniężnych zostali:Wojciech Czubajewski z Kępic, CzesławaDługoszek z Objazdy, Jerzy Fryckowskiz Dębnicy Kaszubskiej, CzesławGuit z Lubunia, Mirosław Kościeński zeSłupska, Barbara Julia Krasnoborska zPotęgowa, Aldona Magdalena Pelplińskaz Motarzyna, ks. Jacek Popławski- proboszcz Parafii pw. NiepokalanegoPoczęcia NMP w Kwakowie, zespół wokalny„Potęgowianki” działający przyGminnym Ośrodku Kultury w Potęgowie,Danuta Sroka - kierownik DziałuPromocji i Informacji Regionalnej wMiejskiej Bibliotece Publicznej im. MariiDąbrowskiej w Słupsku, Halina Święch -instruktor teatralny, pedagog, inicjatorkai pomysłodawczyni wielu przedsięwzięćkulturalnych i Ewa Wyrzykowskaz Krępy Słupskiej.Wojciech Czubajewski jest rzeźbiarzem- samoukiem. Rzeźbi z pasją. Postacie,jakie tworzy, to głównie rybacy, drwale,muzykanci przedstawiani podczas codziennychzajęć. Prace jego cechuje dojrzałośći wysoki poziom artystyczny. Z żonąprowadzi gospodarstwo rolne i drugą jegopasją są konie. Jest ponadto twórcą utworówszantowych, rysownikiem, potrafi graćna akordeonie, gitarze i harmonii.Czesława Długoszek pozostała wiernaswojej rodzinnej wsi. Poczytuje sobieza honor mieszkać w Objeździe i być wśródswoich. Polonistka, od kilku lat na emeryturze.Piękny czas trzeciego wieku wykorzystuje,odkrywając uroki i tajemnice ziemisłupskiej we współpracy z wiejskimi poetami.Od dwóch lat pisze i publikuje nałamach „<strong>Powiat</strong>u Słupskiego” reportaże owsiach i ludziach regionu słupskiego. Przywracapamięć starych dokumentów i świadectwapierwszych mieszkańców podsłupskichwsi, zachęcając ich do współpracy wspisywaniu wspomnień.Jerzy Fryckowski jest nauczycielem wSzkole Podstawowej w Dębnicy Kaszubskiej,ale przede wszystkim poetą, satyrykiem,krytykiem literackim, animatoremkultury. Opublikował jedenaście indywidualnychtomików poezji i jest autoremdwóch antologii poezji, wielu artykułów,omówień, prezentacji. Jego wiersze znajdująsię ponadto w ponad dwustu almanachachi antologiach poezji. StypendystaStarosty Słupskiego w 2008 roku. Laureat„Białego Bociana” w 2003 roku.Czesław Guit to instruktor-modelarz, marynista,malarz na szkle i płótnie. Tworzyi organizuje wystawy. Ich tematyka to:Wspomnienia z Canarów; Bitwy morskie iżaglowce, morze; Modelarstwo w butelkach,pokłady i armaty morskie; Portrety naszkle grawerowane; Pejzaże i krajobrazy,Las: pomniki przyrody, drzewa; Theatrumzimowe: Lubuń 2005/2006; My z Lubunia- Grafika na szkle - portrety sąsiadów; Myz krainy w kratę: obiekty stare, szachulcowe,kościoły, zabytki z okolic. Przekazał 30prac słupskiemu hospicjum na aukcję charytatywną.Modele statków średniowiecznychpokazał m.in. w Miejskiej BibliotecePublicznej w Słupsku.Mirosław Kościeński jest poetą o znaczącymdorobku literackim, wiceprezesemoddziału Słupskiego Związku LiteratówPolskich. Od wielu lat współpracuje ze słupskimstarostwem, wspierając działania Grupynieprofesjonalnych poetów wiejskich.Jest pierwszym recenzentem wierszy tychpoetów. Współredaguje i wybiera teksty doantologii poezji wiejskiej i indywidualnychtomików poetyckich. Ma szczególny darwspółpracy z amatorami i wychwytywaniawiejskich talentów. Przywiązuje dużą wagędo aktywności amatorów i tradycji wiejskichw kulturze polskiej. Wydobywa na światłodzienne współczesne wartości tej kultury.Barbara Julia Krasnoborska dała się poznaćjako znakomity animator i współ-W rodzinnym BiałogardW jednym z obiektówpo armii radzieckiej, pokosztownym remonciei modernizacji urządzonow Białogardzie(woj. zachodniopomorskie)nowoczesne CentrumRehabilitacji, któresłuży nie tylko mieszkańcomtego miastaBadania archeologiczne potwierdzająistnienie białogardzkiego grodziska, położonegow widłach Parsęty i Leśnicy, już wVIII wieku, a Gall Anonim w opisach z 1102i 1107 roku dostrzegł tu gród o królewskimsplendorze. Dziś Białogard, liczący okołodwudziestu pięciu tysięcy mieszkańców, zasłużeniechlubi się wieloma starannie odnowionymizabytkowymi kamienicami, zmodernizowanymii rozbudowanymi obiektamipublicznymi, godnymi uwagi placówkamikulturalnymi i oświatowymi, znanyminie tylko z krajowych osiągnięć klubami iorganizacjami, a także korzystnym zagospodarowaniempo 1993 roku ogromnegomajątku po dawnych jednostkach armii radzieckiej.W jednym z takich obiektów, pokosztownym remoncie i modernizacji, urządzononowoczesne Centrum Rehabilitacji,służące nie tylko mieszkańcom Białogardu.Ostatnio miałem okazję je zwiedzić. Takiegoobiektu mogłoby pozazdrościć Białogardowiniejedno miasto wojewódzkie. Taką opiniępodzielają również odwiedzający Białogardgoście z licznych miast partnerskich:Akniste (Łotwa), Teterow i Ostseebad Binz(Niemcy), Gnosjo (Szwecja), Albano Laziale(Włochy), Maaru (Estonia), Caracas (Rumunia)i Olen (Belgia).W połowie bieżącego roku miastoznacząco się wzbogaciło i uatrakcyjniłoswoje walory promocyjne. Uroczyścieotwarto tu w Izbie Tradycji Regionalnej wystawę„Ordery i odznaczenia AleksandraKwaśniewskiego - Prezydenta RP w latach1995-2005”, przy aktywnym wsparciu długoletniegoministra w Kancelarii Prezydenta- Edwarda Szymańskiego.Kolejna obecność Aleksandra Kwaśniewskiegow rodzinnym mieście stałaFot. M. Kowalski14POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


organizator. Nauczycielka nauczania wczesnoszkolnego,cały swój wolny czas poświęcana wychowanie muzyczne dzieci imłodzieży. Od 2008 roku jest instruktoremdziecięcej grupy wokalnej „Trio”, którą tworząuczniowie Szkoły Podstawowej w Potęgowieoraz soliści: Nikola Kędra i MaciejKlassa. Zarówno zespół „Trio”, jak i soliścipod jej ręką odnoszą same sukcesy.Aldona Magdalena Pelplińska działa wnieformalnej grupie poetyckiej „Wtorkowespotkania literackie”. Pisze od ponaddwudziestu lat, prezentuje twórczość dojrzałą.Autorka tomików wierszy: „Łzy tocząwstążkę na mej twarzy”, „I uszatkę bałwandostał”.Jacek Popławski uratował przedKs. kompletną ruiną kościół pw. NiepokalanegoPoczęcia NMP w Kwakowie.Niszczejący przez lata obiekt stale osiadałna kruchym fundamencie z piasku.Powiększały się pęknięcia na ścianach, awielka rysa rozpołowiła XIV-wieczną wieżę,zagrażając jej zawaleniem. Przez osiemlat myślał, jak zdobyć środki na uratowaniekościoła. W 2007 roku razem z ks. WłodzimierzemMalinowskim z Cetynia postanowiłsięgnąć po środki unijne. Wspólniez innymi parafiami pozyskał na remontykościołów ok. 4 mln zł. Pokazał, że możnapozyskiwać środki na ratowanie zabytkówsakralnych.Zespół wokalny „Potęgowianki” powstałw 1987 roku. Od tego czasu jego członkinieregularnie spotykają się na próbach,by pod czujnym okiem wymagającegoszefa i akompaniatora, Zbigniewa Ulaszkaćwiczyć swoje umiejętności wokalne.Śpiewającym paniom akompaniują obecnieZbigniew Ulaszek - na akordeonie orazAntoni Adamczak - na skrzypcach.Danuta Sroka zpasją i zaangażowaniempracujena rzecz edukacji,promocji i upowszechnianiakultury.Jest autorką realizowanychprzezbibliotekę takichprojektów, jak BałtyckaBiblioteka Cyfrowai SpołecznaPracownia Digitalizacji.Współpracujez lokalnym środowiskiemtwórczym,organizuje benefisy,wystawy, promocjeksiążek, szkolenia,warsztaty, konferencje,kursy w ramachwspółpracy międzyinstytucjonalnej,zajęcia, wykłady, sesje, debaty, lekcje regionalnedla młodzieży szkół ponadgimnazjalnychi studentów. W 2009 roku przygotowaładziewięć wystaw i dziesięć wiążącychsię z nimi dużych imprez regionalnych.Halina Święch związana była już z WojewódzkimDomem Kultury w Słupsku.Pracowała tam jako instruktor teatralny orazpełniła funkcję kierownika działu doskonaleniakadr. Pod jej skrzydłami rozwijali sięinstruktorzy pracujący w domach kulturybyłego województwa słupskiego. W OśrodkuTeatralnym „Rondo” realizowała się jakowspółautorka widowisk plenerowych i aktorka.W latach 90. pracowała, jako nauczycielsztuki w Szkole Podstawowej w Słonowicach,rozpoczęła wówczas współpracęz Gminnym Ośrodkiem Kultury w Kobylnicy.Jest autorką wielu scenariuszy i tekstówwykorzystywanych przez różne placówkioświatowe i kulturalne. Wymyśliła PrzeglądKabaretów Wszelakich „Obciach”.Ewa Wyrzykowska opiekuje się świetlicąwiejską w Krępie Słupskiej. Jej zasługąjest m.in. pozyskanie funduszy z FundacjiWspomagania Wsi na realizację projektu„Pożyteczne Ferie 2009” oraz „PożyteczneWakacje 2009” - „Moja wieś moją wizytówką”. W trakcie projektu zimowegoz jej inicjatywy urządzono wystawę starychsprzętów oraz przygotowano inscenizacjęteatralną. Z jej inicjatywy zostałoteż zorganizowane spotkanie z mieszkańcamiwsi, na którym prezentowano twórczośćCzesława Niemena. Najpopularniejszeutwory piosenkarza wykonali młodzisoliści ze świetlicy. Jest inicjatorką i współtwórczyniąStowarzyszenia „Nasza Krępa”działającego na rzecz kultury. (ZBZ)Fot. J. Maziejukzie - ordery prezydentasię okazją do przyjacielskiego spotkaniaz mieszkańcami i gospodarzami zmieniającegoswoje oblicze miasta. BurmistrzZbigniew Raczewski, jego zastępca MałgorzataStachowiak, a także starosta białogardzkiKrzysztof Bagiński, prezentującdokonania samorządowe swoje i swoichpoprzedników, nie ukrywali ogromu dalszychzadań i problemów wymagającychstarań i niemałych nakładów. Wskazywali,że w szczegółach zawiera je strategia rozwojumiasta do 2015 roku, a można odnosićsię do niej z optymizmem, bo Białogard,wyróżniony m.in. Dyplomem Europejskim,Flagą Honorową Europy i Statuetką „ZłotychGwiazd Aktywnego ObywatelstwaEuropejskiego”, posiadł wyjątkową skutecznośćw pozyskiwaniu znaczących funduszyz Unii EuropejskiejStanisław Kaszyński, KołodziejewoprezentacjePOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201015


„Wioska Dyla”Przez dziewięć dni mieszkali w wybudowanym namiotowymmiasteczku, gdzie życie toczyło się na wzór prawdziwegomiasta podzielonego na dwie części - sypialną i miejską- z własnym urzędem i biurem pracyza zarobione słupki kupowali sałatki, napoje i różne słodkościDzięki współpracy powiatu słupskiegoz powiatem Herzogtum Lauenburg stuosobowagrupa dzieci z Polski i Niemiecmogła atrakcyjnie spędzić wakacje. Pobytw Runowie, gdzie została zbudowana„Wioska Dyla”, miał zapewnić dzieciom letniwypoczynek i przeżycie niezapomnianejprzygody.Projekt „Zabawa w miasto” został zorganizowanypo raz pierwszy w 1999 rokuw Mölln w Niemczech i od tej pory realizowanyjest tam co dwa lata. Miasteczkow Niemczech zostało nazwane Tillhausen,a w Polsce - „Wioska Dyla”. Przez dziewięćdni uczestnicy mieszkali z opiekunami wwybudowanym namiotowym miasteczku,gdzie życie toczyło się na wzór prawdziwegomiasta podzielonego na dwie części- sypialną i miejską - z własnym urzędemi biurem pracy. Znalazły się w nimróżne instytucje, w których dzieci codziennieuczestniczyły w zajęciach, a za „pracę”otrzymywały zapłatę w słupkach.Gama zawodów do wyboru była duża:od bycia parlamentarzystą, poprzez radiowców,dziennikarzy prasowych, po profesjonalnychsportowców, rzemieślnikówczy bankierów. Młodzi mieszkańcy miasteczkamogli wyplatać koszyki, wytwarzaćbiżuterię, wyroby ze skóry czy ozdobyz bursztynu. Dzieci codziennie zgłaszałysię do urzędu pracy po skierowanie do wybranegoprojektu, a po zakończonej pracyotrzymywały czek, z którym mogły pójśćdo banku po wypłatę gotówki w waluciemiasteczka. Pracowały dwa razy dziennie,za każdym razem mogły wybrać inne zajęcie.Przygotowano siedemnaście instytucjii warsztatów, które prowadzili polscyi niemieccy animatorzy. Po skończonychzajęciach wszyscy spotykali się na placugłównym, gdzie odbywała się prezentacjai sprzedaż wyrobów. W lokalnej kafeteriimożna było kupić sałatki, napoje i różnesłodkości.Pierwszego dnia dzieci z każdej grupynamiotowej wybrały swoich przedstawicielido rady miasta, a następnie spośródnich, po kilkudniowej kampanii, najlepszykandydat został burmistrzem. Wieczorem ztej okazji odbyła się dyskoteka. Po pracy byłrównież czas na zabawę i rozrywkę, chętnimogli pojeździć quadami, zażyć przygódFot. J. Maziejuk16POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


Fot. J. MaziejukFot. J. Maziejukna ściance wspinaczkowej, wybrać się naprzejażdżkę wozem drabiniastym czy pograćw piłkę. Nie obyło się bez wyprawynad morze i rejsu statkiem.W dniach 25-27 lipca polsko-niemieckąwioskę odwiedziła dwudziestoosobowaniemiecka delegacja. Tworzyli ją pracownicyStarostwa w Ratzeburgu, radni, politycyoraz przedstawiciele organizacji młodzieżowychz Niemiec. Goście zwiedzili Słupsk,a po spotkaniu w Starostwie <strong>Powiat</strong>owymudali się do namiotowego miasteczka, najpierwdo Urzędu Meldunkowego, w celuwyrobienia dowodów osobistych, uprawniającychdo wejścia na jego teren. Braktakiego dokumentu skutkował bowiemudane wakacje polskich i niemieckich dzieciotrzymaniem mandatu lub usunięciemprzez służby porządkowe.W Biurze Meldunkowym wszyscyotrzymali również czeki bankowe w wysokości5 słupków, które realizowali w miejscowymbanku. Goście z wielkim zaciekawieniemodwiedzili wszystkie miejscapracy. Jednak największą atrakcją było kupowaniewyrobów wytworzonych przezdzieci, od wiklinowych koszyków, poprzezramki i szklanki ozdabiane bursztynami imuszlami, na gofrach i kanapkach zrobionychw kafeterii kończąc. Nie zabrakło słówuznania dla świetnej organizacji projektu.26 lipca na terenie miasteczka odbyłsię Dzień VIP. Tego dnia w Starostwie <strong>Powiat</strong>owymw Słupsku odbyło się też wyjątkowespotkanie. Do starostów powiatusłupskiego - Sławomira Ziemianowiczai Herzogtum Lauenburg - Gerda Krämeraprzyjechała bowiem delegacja z dziecięcej„Wioski Dyla” - burmistrz Anna Grzybek i jejzastępca Dennis. Po powitaniu przez starostówpartnerskich powiatów oraz przewodniczącegoRady <strong>Powiat</strong>u Słupskiego- Ryszarda Stusa i przewodniczącego Rady<strong>Powiat</strong>u Herzogtum Lauenburg - MeinhardaFüllnera, rozmawiano o kampaniiwyborczej i polityce w „miasteczku”. Na pamiątkępobytu dzieci otrzymały od starostysłupskiego upominki promocyjne orazsowę - maskotkę powiatu słupskiego, którasymbolizuje mądrość, jaką powinny kierowaćsię wszystkie władze. Od starosty niemieckiegomłodzi włodarze otrzymali stojakz flagami.Po dziewięciu dniach „Wioskę Dyla”opuścili jej mieszkańcy. Choć funkcjonowaniumiasteczka towarzyszyły wichury iulewne deszcze, wszyscy zgodnie żałowali,że „Wioska” zamyka swoje bramy. Podkreślali,że chętnie wzięliby udział w następnymtakim projekcie.Uczestnicy wspólnie spędzanych wakacjiudowodnili, że różnice językowe niestanowią żadnych barier, a owocna współpracajest możliwa z każdym bez względuna narodowość. Projekt zapoczątkowałwiele przyjaźni. Jego polska edycja wniosławiele ciekawych pomysłów, co przyznalisami niemieccy partnerzy.Maryla Matuszewska, Daria WojtasFot. J. MaziejukKALENDARIUMczerwca w Gminnym30 Ośrodku Kultury w DębnicyKaszubskiej odbyło sięspotkanie dyrektorów instytucjii placówek kulturalnych ze Słupskai powiatu słupskiego.lipca uroczyście obchodzono10-lecie Domu Pomocy 7Społecznej w Lubuczewie. Uroczystościprzebiegały pod hasłem:„I dziesięć lat minęło, czylipowtórka z rozrywki”.lipca odbyły się obchody1065-lecia Szkoły Policji wSłupsku.lipca ok. 10022-30 dzieci z powiatusłupskiego, cieszyńskiego orazpartnerskiego księstwa HarzogtumLauenburg w Niemczechspędzało wakacje w Runowie wramach realizowanego projektu„Zabawa w miasto - dzieci budująswój własny świat”.lipca w Kobylnicy otwarto23 nowy posterunku policji.lipca ukazał się tomik limerykówGrzegorza Chwie-27duka ze Słupska pt. „Limerykowiskopolskie”.sierpnia w Słupsku obchodzono66. rocznicę wybuchu Po-1wstania Warszawskiego.sierpnia zakończył się XX14 Międzynarodowy FestiwalBrydża Sportowego „Solidarność”.sierpnia w Ustce odbyło15 się Święto Miasta i ŚwiętoWojska Polskiego.sierpnia delegacja powiatusłupskiego uczestni-22czyła w Dożynkach <strong>Powiat</strong>owychw Ustroniu - w powieciecieszyńskim. (G.Ś.)POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201017


Wioski tematyczneW byłej oborze jest teraz piękna sala widowiskowaW epoce PRL-u ludzie przyzwyczailisię, że ktoś za nich myśli, ktoś daje im pracę.Tak było w PGR-ach, spółdzielniach produkcyjnych.Kiedy stary system się zawaliłna początku ludziom było trudno przyzwyczaićsię do nowego. Nie było też konkretnychprzykładów na to, jak sobie poradzić z„nowym”. Dopóki na rynku nie pojawiły siętakie zakłady pracy jak na przykład duninowskiMorpol, to ludziom w Królewie czyw Pieńkowie w gminie Postomino było naprawdęciężko.Po wielu latach budowania nowego wtakich Podgórkach okazało się, że niszczejącebudynki popegeerowskie mogą byćświetnym miejscem na działalność edukacyjnąi artystyczną. W byłej oborze jestteraz piękna sala widowiskowa, Jesieniąubiegłego roku odbył się w niej KongresWsi. Obecnie przyjeżdżają tu różne grupy,by wspólnie przeżyć coś niezwykłego.W Sierakowie Sławieńskim niesamowitytłok. Sześć dużych autobusów zatrzymałosię na parkingu. Z każdego wysiadłopo pięćdziesiąt osób. Wszyscy spragnienibyli spotkania z Hobbitami! Przejście przeztrasę gry terenowej, pełnej zasadzek i spotkaniaz niezwykłymi postaciami - robi wrażeniena uczestnikach. Dla dzieci to okazja,by wyszaleć się. Dla dorosłych - by odkryćw sobie dziecko. Dla gospodarzy to sposóbna życie, zarabianie pieniędzy.W Dobrzycy na powierzchni czterechhektarów urządzono ogrody w różnymstylu i o różnej tematyce. Można tuponadto obejrzeć elementy małej architekturyogrodowej, zegary, altany, rzeźby,grotę skalną, stawy. Spacery po ogrodachto doskonała propozycja na każdą pogodę.W dni pochmurne i deszczowe nic tak niepoprawia nastroju jak odpoczynek wśródzieleni w otoczeniu cudownych aromatów.Na czas upału można znaleźć schronieniena ukrytych w cieniu ławeczkach albo udaćsię na spacer brzegami chłodnego stawu.prezydent sam przystroił łódź do mszyW Niepoględziu odprawiana jestod trzech lat w trzecią niedzielę lipcauroczysta msza święta na wodzieModlili sięna wodzieW tym roku, 18 lipca została poprzedzonaspływem kajakowym zorganizowanymprzez Związek Miast i Gmin DorzeczaRzeki Słupi i Łupawy, Gminę Dębnica Kaszubskaoraz Stowarzyszenie PrzyjaciółNiepoględzia i Gałęzowa - Speranda. WFot. J. Maziejukspływie Papieskim Szlakiem KajakowymSłupią na trasie Gołębia Góra-Jezioro Głębokiew Niepoględziu, udział wzięli zaproszenigoście oraz mieszkańcy gmin zrzeszonychw Związku Miast i Gmin DorzeczaRzeki Słupi i Łupawy.Modlitwę przed spływem poprowadziłks. Arkadiusz Ćwikliński z diecezji pelplińskiej,który następnie zasiadł w kajakuz początkującym wodniakiem PrzemysławemNamysłowskim - dyrektorem BiuraPromocji i Integracji Europejskiej UrzęduMiejskiego w Słupsku.Po dopłynięciu do jeziora Głębokiegouczestnicy spływu wyruszyli w okolicętzw. zamku wodnego, gdzie została odprawionamsza święta na wodzie. Wcześniejzwodowano łódź, która przewiozłana miejsce celebransa ks. Arkadiusza Ćwiklińskiegooraz prezydenta Słupska - MaciejaKobylińskiego i wójta gminy DębnicaKaszubska - Eugeniusza Dańczaka.Prezydent Kobyliński, pełniący też funkcjęprzewodniczącego Zarządu ZwiązkuMiast i Gmin Dorzecza Rzeki Słupi i Łupawy,osobiście zaangażował się w przystrojeniełodzi do mszy.O godzinie 18.00, na pływającej sceniena Jeziorze Głębokim ks. ArkadiuszĆwikliński odprawił mszę Świętą. Po mszymłodzież ze szkół gimnazjalnych i podstawowychz Dębnicy Kaszubskiej, Niepoględziai Motarzyna wystawiła spektaklpt. „Magiczny Mały Książę”. Przedstawieniepowstało na podstawie książki Antoine’ade Saint-Exupéry’ego, w ramach letnichwarsztatów teatralnych przy TeatrzeNowym w Słupsku.Katarzyna PańczykSłupsk18POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


O każdej porze jest tu co podziwiać. Ico ważne - mnóstwo zatrudnionych osóbprzy pielęgnacji ogrodu.Paproty - to mała wioseczka leżącatrzy kilometry od Malechowa. Tu jest okazjado wspólnych gier, zabaw prostych, niewymagających wielkich nakładów, ale dającychpoczucie radości i sukcesu. Trzebasamemu przeżyć ten dreszczyk emocji, kiedykrąży się po labiryntach wykonanych ztrzciny lub paproci, tworzy bańkę mydlanąmetrowej wielkości lub strzela z lejka.I jeszcze jednej wiejskiej zagrody niesposób pominąć. To niewielkie gospodarstwopołożone w Tyniu koło Sławna. Naprzylegających doń łąkach rzuca się w oczywidok królików żyjących zupełnie na swobodzie.Jest ich mnóstwo, różnej sierści iwielkości. Parę metrów dalej, tuż przy rzeceWieprzy znajdują się dwa piękne stawy,jest drewniany most, są oryginalne ławy dosiedzenia, stoły, drewniane taborety. Trawajest równiutko przycięta, nad stawami - oazaciszy i spokoju. Za rzeką rozciąga się las.Można powędkować, zrelaksować się, naładowaćakumulatory...To są naprawdę dobre praktyki wiosektematycznych. We wszystkich tych malutkichosadach można poznać przykładyaktywności lokalnej, z której płyną samekorzyści. To nic trudnego, trzeba tylkoto są naprawdę dobre praktykizmienić mentalność ludzi i wykorzystywaćto, co się już ma. Można łączyć zabawę z nauką,a fantazji ludziom nie brakuje.Jadwiga MichalakNaćmierzFot. J. MaziejukFot. J. MaziejukByć robotnikiem- cóż to znaczy?Tato wziął mnieza rękę i powiedział:„chodź córeczkopokażę tobie,gdzie zaczęłasię wolna Polska”.Kupiliśmy zniczw jakimś sklepiei zaprowadził mniepod samą podstawępomnika, tamCzas chmurny i durny, czas wielkichprzemian, czas naszej młodości uwikłanejw ścieranie się światopoglądów. MirosławT. był kierownikiem montażu w zakładachw Poznaniu. Spotkałem go przypadkiemna plaży w Ustce, w lipcu 1982 roku. Byłpo niedawnym internowaniu, przesiedziałkilka miesięcy. Był przewodniczącymNSZZ Solidarności na jednym z wydziałówdużego zakładu.gdzie zaczynająsię trzy krzyżew 30. rocznicę wydarzeń sierpniowychPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201019


Fot. J. Maziejuk- Być robotnikiem w Polsce w okresieod zakończenia wojny po czasy nam współczesne,znaczy znosić pokornie głupotę iarogancję władzy, zrywać się gremialnie doprotestów, które wstrząsały krajem kolejnow czerwcu 1956 roku w Poznaniu, w grudniu1970 roku na Pomorzu, w czerwcu 1976w Radomiu. I w 1980 roku w Gdańsku. Znaczytyle, aby mieć nadzieję na godną pracę,na lepsze życie bez zbędnego patosu, nato wszystko, aby wreszcie nie dziedziczyćbiedy po przodkach, by móc zaoszczędzićmłodemu pokoleniu tego wszystkiego,co było naszym udziałem. Na cóż były tewszystkie, często krwawo okupione wystąpieniarobotników, na cóż były sztandary,opaski na przedramieniu, na cóż się przydałsens wypisywanych haseł na białychprześcieradłach, na cóż protesty, pałki nagrzbiet, na cóż to wszystko? Na to, że mamywolność! Wolności, o wolności - przybywaj,takiej mi przecież potrzeba, gdy nie mam,co do garnka włożyć, bo dzisiaj rano dowiedziałemsię, że jestem bezrobotnym...W mieszkaniu pełnym starych i zniszczonychmebli przyjął mnie były działaczzwiązków zawodowych z okręgu wielkopolskiego,teraz już na emeryturze, starszysiwiejący pan w zniszczonej marynarce, zokularami śmiesznie zjeżdżającymi z nosa.Kiedyś ten niepozorny człowieczek trząsłpołową związkowego świata, był nieprzejednanymnegocjatorem, nieustępliwymobrońcą i twardym egzekutorem związkowychproblemów.- Edward K: - Wie pan, to wszystko niemiało być tak, inaczej wyobrażaliśmy sobietę całą „rozpierduchę”, ten związkowyakt wściekłości miał wyglądać inaczej. Towszystko rozlazło się nam na boki, przelazłoprzez palce, wyciekło jak woda z dziurawegowiadra. To nie miało być tak. Zaczynałemjeszcze w latach sześćdziesiątych,wie pan zapewne, co wtedy groziło za angażowaniesię w działalność innych związkówniż te, które akceptowała ówczesnawładza. Jakaż cholera popchnęła mnie dodziałania, może impulsem było to, że zawszewidziałem niesprawiedliwość i prawiezawsze z nią walczyłem, takimi czy innymisposobami. Najczęściej były to ulotki rozrzucanepodczas obchodów pierwszegomaja lub innych komunistycznych świąt.Wdziałem i odczułem na własnej skórze,jak traktuje się robotników. Mówię „traktuje”,bo nic lub prawie nic nie zmieniło się wtej materii. Niech pan popatrzy na te zdjęcia,Lechu przed siedemdziesiątym czwartymrokiem w Gdańsku. Jesteśmy wszyscyz tamtego okresu, ja z długimi włosami, Lechutaki szczupły, Jończyk z czwartego wydziału,Albert Sokorski z utrzymania ruchu,Bernacki, Branecki, Kowalewski, Otrąba. Atego to nie pamiętam, musiał być nie odnas, chyba przyjezdny. Tyle się wtedy działo,że nie zwracaliśmy uwagi, kto skąd przychodzi.I to był nasz główny grzech zaniedbania.Zapłaciliśmy za to w osiemdziesiątymroku, gdy byliśmy podsłuchiwani w saliBHP w stoczni. Komitet partii i warszawska„góra” wiedziała o każdym naszym posunięciu.Komuchy wszędzie miały szpicli. To,że mamy wolną Polskę, to bezsprzecznazasługa ludzi, którzy działali w KOR i tych,którzy stworzyli podwaliny pod działalnośćzwiązku „Solidarność”. Tylko, że my,Polacy łatwo zapominamy o tych ludziach,ważne jest tylko, kto na szczycie. Mówisię, że Murzyn zrobił swoje i Murzyn możeodejść. Tak, niestety było ze mną, gdy trzebabyło nadstawiać karku, to byłem dobry,a później poprzychodzili nie wiadomo skądpanowie w lepszych garniturach, tacy wiepan „ą, ę”. I już nie było tak jak dawniej, podoczepialisię, kto tylko mógł. Dziesięć milionówczłonków to była siła, z którą wartobyło się identyfikować.Janusz jest dzisiaj pięćdziesięcioletnimmężczyzną, był mechanikiem sześćdziesięcioosobowejzałogi Zakładu NaprawyTaboru Kolejowego w K. Spotkałem sięz nim w sympatycznie urządzonej pijalnipiwa na jednej z głównych ulic tego niewielkiegomiasta. Janusz O. umówił się narozmowę po serii artykułów w „Głosie Wybrzeża”na temat: „Mój czas, moje miejscena ziemi”. Mechanik, bezkompromisowyw obronie represjonowanych za działalnośćzwiązkową, sam wkrótce został personanon grata w miejscu pracy. Pod byłepretekstem wydalono go z zakładu. Naportierni wisiała dużych rozmiarów kartkaz kilkoma nazwiskami osób, którym zakazanowejścia.- Było ciężko. Najtrudniej było wytłumaczyćżonie, dlaczego straciłem pracę.Nie wytrzymała próby, po czterech miesiącachodeszła z córeczką do rodziców.Wtedy nie było „kuroniówki”, szukałempracy, chciałem się przekwalifikować, alewilczy bilet szedł za mną krok w krok. Towichrzyciel, słyszałem za plecami. Gdy jużznalazłem jakieś zajęcie, to na drugi dzieńdowiadywałem się, że miejsce to jest jużzajęte. Pod pretekstem wyższych kwalifikacjiodmawiano mi pracy. Zostałem sam,na niewiele zdała się pomoc kolegówzwiązkowych. Chociaż jestem im bardzowdzięczny za okazaną pomoc. Pieniądze,jakie otrzymywałem, ledwo wystarczały naczynsz. Pierwszy śmietnik „zaliczyłem” siedemdziesiątdni po wyrzuceniu z pracy. Odrugiej w nocy wstawałem, ubierałem się,brałem worek płócienny i ruszałem w miasto.Mało kto wie, że śmietniki małe i te dużestoją w swego rodzaju rewirach, miejscach,które oznaczyli zbieracze złomu,puszek. Wkroczenie na oznakowany terenprawie zawsze oznacza kłopoty, tak teżbyło. Nigdy nie sądziłem, że będę się bił oprawo dostępu do zawartości blaszanegozbiornika na nieczystości. Trwało to trochęzanim wywalczyłem u innych szacunek, zanimdopuszczono mnie do „interesu”. W takimmieście jak K. albo masz pracę, jesteśna garnuszku opieki, albo żebrzesz. Wkrótcestraciłem mieszkanie, bo nie byłem wstanie sprostać galopującym podwyżkomczynszu. Sypiałem od okazji do okazji, zimąkoniecznie u św. Alberta.Wspomina Mieczysław K., jeden zzałożycieli KPN w K., i długoletni działacz„Solidarności”: - Miałem dziewczynę, umówiłemsię z nią w kawiarni przy rynku, kupiłemkwiaty. Tak, miałem całkiem poważnezamiary wobec niej, ale nim poszedłem naspotkanie, przyszedł Grzesiek M. i powiedział,że milicja aresztowała naszych i żebymuciekał. Uciekać, dokąd? Złapali mniejak szedłem do kawiarni z bukietem róż.Widziała jak mnie aresztowali, jak zakładalikajdanki. Czerwone róże pozostały nabruku rozdeptane przez milicyjne buciory.Zostały wciśnięte w szczeliny kamieni. Jużwtedy, tam w celi wiedziałem, że jak wyjdęna wolność, to zrobię wszystko, aby zalegalizowaćdziałalność. Aresztowano mniena czterdzieści osiem godzin, wypuszczo-20POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


w 30. rocznicę wydarzeń sierpniowychFot. J. Maziejukno tylko po to, aby pod byle pretekstemaresztować ponownie. Trwało to możemiesiąc, może dłużej. Po kolejnych wyjściachna wolność już nie oddalałem siędalej niż kilka metrów od bramy więzienia.Któryś z naszych postarał się o adwokata wmojej sprawie. Postawiono mi zarzut podżeganiado obalenia ustroju PRL. Władzawytoczyła ciężkie działa. Pierwszą sprawęmiałem w marcu 1974 roku. Prokuraturaprzedstawiła szereg nieprawdziwych dowodówmojej, rzekomo wrogiej działalności.Jeden zarzut był prawdziwy, ten oulotkach. Pozostałe, to wierutne kłamstwa.Skazano mnie na pięć lat pozbawieniawolności, karę miałem odbyć w więzieniuw Czarnem. Czerwiec 1976 roku zaznaczyłsię w Polsce wybuchem niezadowoleniarobotników zakładów w Radomiu. W sierpniutegoż roku odbyła się kolejna rozprawasądowa. Nastąpiła kasacja poprzedniegowyroku i teraz zostałem skazany na dwalata w zawieszeniu na pięć lat. W uzasadnieniupostanowienia sądu jako okolicznośćłagodzącą wskazano to, że cieszyłemsię dobrą opinią w miejscu zamieszkania iwysoką oceną kolektywu pracowniczegow zakładzie pracy. Gdzie się podziali tamciświadkowie? Do dzisiaj niektórych spotykam,żaden z nich nie ma odwagi spojrzećmi prosto w oczy. Tak sobie myślę, żewładza już wtedy zaczęła powoli odpuszczaći gdyby nie czerwiec siedemdziesiątegoszóstego, to z pewnością jeszcze długonie byłbym wolnym człowiekiem. W rezultacieokres odosobnienia zamknął sięw dwóch latach, zaraz po wyjściu na wolnośćwpadłem w wir pracy organizacyjnej.Wraz z Grzegorzem M., Wandą J., HelenąŻ., Mirosławem S., pracowaliśmy nad zalegalizowaniemKPN. Pracy było dużo, ale iwtedy, tak oceniam, było łatwiej, ludzie samiprzychodzili, żeby ich zapisać. Organizowaliśmypikiety, manifestacje w obronierobotników, stworzyliśmy coś w rodzajubiura prasowego w obronie represjonowanych.Na Konfederację Polski Niepodległejpatrzyłem przez pryzmat poszanowaniaprzede wszystkim ludzi pracy. Zakładałem(i słusznie), że w tej bezimiennej masiedrzemie ogromna siła, którą trzeba tylkoumiejętnie wprowadzić na odpowiednietory. Nawet nie przypuszczałem wtedy, jakbardzo blisko było mi do związków zawodowych,bliżej niż do KPN.Wanda J. - długoletni pracownik administracjiw stoczni Gdańskiej im. Lenina: -Przychodzili do nas różni robotnicy, niewykwalifikowani,ci, którzy gdzieś już tam pracowalii ci - a tych było najmniej - wykwalifikowanipo technikach z licznymi kursami iznajomością języków obcych. Tych kochaładyrekcja, lecz nie koniecznie my. Tacy mielinajwyższe wymagania płacowe, którymtrzeba było sprostać. Wiadomo, takiemubez zawodu dało się najniższą stawkę zaszeregowania,nie marudził i jeszcze byłszczęśliwy. I tak więcej zarobił niż u siebie.Ci z doświadczeniem też brali, co im się dawało,ale to „hrabiostwo”, to już pierwszejlepszej stawki nie brało. Kończyło się z regułyinterwencją dyrekcji. Zawsze istniałaniewidoczna granica podziału między pracownikamibiura a pracownikami produkcji.Ten sztuczny podział przeważnie rodziłanimozje i uprzedzenia. Robotnicy mieli zazłe „biuralistom”, że jest ich za dużo i musząna nich pracować. Pracownicy biur narzekali,że „robole” się obijają i nie będziekwartalnej premii. Nie poprawiało to pogarszającejsię sytuacji przedsiębiorstwa.Bałam się, że to wszystko kiedyś runie i modliłamsię, żebym wytrzymała do emerytury.Udawane statystyki, niepoważna kalkulacjaekonomiczna, dalekosiężne pięcioletnieplany, to wszystko było sztuczne. Wspomniałamo tamtych robotnikach z licznymikursami, nie dlatego, żebym ich z jakiegośpowodu nie lubiła, ale wraz z ich zatrudnieniemtrzeba było dokonywać ekwilibrystykipłacowej w „widełkach” zaszeregowania,aby sprostać ich wymaganiom. W gruncierzeczy cieszyłam się, jak przychodzili donas fachowcy. Większość kończyła późniejstudia, zostawali u nas lub wyjeżdżali doSzczecina, Gdyni, lub jak w przypadku MarianaSz., zakładali własne zakłady. Wiedziałam,że przyszłość należy właśnie do tychwykształconych. Organizowaliśmy licznekursy, posyłaliśmy do szkół i tylko nielicznikorzystali. Reszta trwała tam, gdzie zatrudnionoich pięć lub dziesięć lat temu. Molochymusiały odejść, to było pewne, lecz comiało powstać na ich miejsce, tego chybawtedy, w sierpniu nikt nie wiedział.- Urodziłam się w 1989, a więc w roku,kiedy Polska odzyskała niepodległość- wspomina Karolina K. - Słupsk, pięknemiasto, nieopodal morze, czuje się tu powiewwielkiej wody. Kiedyś stolica województwa,w późniejszym okresie, po reformieadministracyjnej kraju, zepchniętedo roli prowincjonalnej mieściny w cieniuKoszalina.Moja rozmówczyni jest piękną dwudziestoletniąkobietą i na początku podejrzewałem,że ze względu na wiek niewielemoże wnieść do omawianego okresu. Kumojemu miłemu zaskoczeniu wie jednakbardzo dużo. Pochodzi z domu o bogatychtradycjach robotniczych. - To wszystko,co wiem, przekazał mi mój tata. Mójpradziadek był działaczem ruchu robotniczego,zajmował nawet jakieś ważne stanowiskow mieście i z całą pewnością jestprzeciwieństwem swojego dziadka i przeciwnikiemminionego ustroju. Mój dziadekteż był robotnikiem, ciężko pracował,aby utrzymać czteroosobową rodzinę. Tatoprzy różnych okazjach przekonywał mnie,że jestem dzieckiem szczęścia, bo urodziłamsię w wolnym kraju. Muszę przyznać,że to, co mi opowiadał, było dla mnie swoistympolskim science fiction. W miarę dorastaniaweryfikowałam tatowe opowieści iodkrywałam ze zdumieniem, że miał absolutnąrację. Pamiętam go, jak siedząc przedtelewizorem, dyskutuje z politycznymi postaciamitamtej epoki. Mając czternaście lat,wybrałam się wraz z rodzicami do Gdańska.Pojechaliśmy tramwajem na moją ulubionągalaretkę do kawiarni na Długim Targu. Bywałamtam często przy okazji wizyt u cioci,ale tym razem wysiedliśmy dwa przystankiwcześniej, koło stoczni. Tato wziął mnie zarękę i powiedział: „chodź córeczko pokażętobie, gdzie zaczęła się wolna Polska”. Kupiliśmyznicz w jakimś sklepie i zaprowadziłmnie pod samą podstawę pomnika,tam gdzie zaczynają się trzy krzyże. Z wielkimprzejęciem zapalił znicz i przekazał gomnie. Potem podeszliśmy pod główną bramęstoczni, przed tablicę z nazwiskami zabitychrobotników. Czułam, że uczestniczęw czymś bardzo podniosłym, jakbym to jasama tworzyła historię. Później na maturzemiałam pytanie: gdzie stoi pomnik przedstawionyna zdjęciu i w jakich okoliczno-POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201021


w 30. rocznicę wydarzeń sierpniowychFot. J. Maziejukściach został postawiony? Tylko ja poprawnieodpowiedziałam. Wiedziałam wtedy,że w dużej mierze to zasługa mojego taty.Gdyby wszystkie pytania z WOS były podobne,to maturę z mojego ulubionegoprzedmiotu zdałabym celująco. Moi rodziceciężko pracowali, abym nigdy nie zaznałaniedostatku, aby spełniać moje marzeniai zachcianki. Aby nie brakowało mi niczego.Wiem o pustych półkach, o kartkach namięso, które przechowuje tata, widziałamteż pierwszy numer „Słupskiej Solidarności”.Wiem o tym wszystkim, dlatego tym<strong>bardziej</strong> podziwiam swoich rodziców, że towszystko przetrwali, no i rozumiem wreszcietatę, dlaczego z taką determinacją zwalczałminiony ustrój. Chcę skończyć studiai podjąć pracę w wymarzonym zawodzie.Żeby zbudować nowe, stare musi odejść.Teraz jesteśmy w Unii, mogę pojechać,kiedy chcę i dokąd chcę. Czuję ten wolnywiatr. Szkoda tylko, że tak mało jest pracydla młodych ludzi, że muszą wyjeżdżać zagranicę.- Ach Panie cackali się tylko z tymi robolami.Trzeba było wziąć wszystkich krótko,za mordę i do więzienia. A jak nie pomogłoby,to tak jak z tym księdzem, plum ido wody - mówił mi Bronisław K. - oficer byłejMilicji Obywatelskiej, z posażną emeryturką,zajmujący połowę bliźniaka na osiedludomków jednorodzinnych „Północ” wKoszalinie. Gdy z nim rozmawiałem wiosną2009 roku miał siedemdziesiąt osiem lat,nigdy nie zmienił nastawienia do demokratycznychprzemian. - Tak, tak panie redaktorzenadmiernie się z nimi cackano, obchodzonojak z jajkiem. Bo mogą narobićhałasu. A niech robią - mówiłem naszymwtedy, niech robią, to dostaną po dupie iprzestaną. Podoba mi się jak do tych sprawpodchodzi Łukaszenka. Na Białorusi nie mażadnej opozycji, wszyscy robią i myślą jakkaże przywódca. A u nas? Nadal będą palićopony przed sejmem, obrzucać drzwi ministerstwjajkami. Toż aż ręka świerzbi, żebyprz........ić jednemu czy drugiemu. Wymachująflagami „Solidarności”, odgrażająsię na legalną władzę. A z drugiej strony, coto za władza, która sobie pozwala grać nanosie. Państwo jest od tego, aby rządziło, anaród od tego, aby tej władzy słuchał. Takbyło zawsze.- Czy od czasów Bieruta, Gomułki iOchaba nic się w Polsce nie zmieniło nalepsze - zapytałem? Czy to, że jesteśmy terazw Unii Europejskiej nic dla pana nie znaczy?- A dajże pan spokój z tą Unią, to czystazmowa międzynarodowego żydostwa.Rozkradają krwawicę naszych ojców wmyśl „lipnych” paktów. Z tego wszystkiegożałuję jednego, że tak łatwo wtedy oddaliśmywładzę tym „inteligencikom”. Nicz tego dobrego dla Polski nie wynikło. Ludziemieli wtedy pracę, każdy się tam czegośdorobił, a teraz co czwarty jest bezrobotnymalbo pracować nie chce za tysiączłotych. Och, pogoniłbym to towarzystwoaż by się kurzyło. (...) Tusk, Kaczyński, Olechowski,Wałęsa, nie są dla mnie autorytetami.Życie nauczyło mnie jednego, że partiai przywódca mają zawsze rację, żeby niewiadomo co się działo, w tym świecie pełnymsprzeczności, trzeba mieć do kogośzaufanie.- Mogłem się uczyć, ale gdy ktoś takjak ja zarabiał dużo pieniędzy, to wtedy otym nie myślał - wspomina Tadeusz C. - Kasalepiła się do rąk, czego by się człowieknie tknął przynosiło zyski. Większość z tychpieniędzy szła na przysłowiowy „przelew”.Ilu ja wtedy miałem kolegów, a dziś proszę,nie byłoby mnie stać na dwa piwa w „Staromiejskiej”.Mój starszy brat jest dzisiaj inżynierem,zarządza budową stadionu naEuro 2012. Mój los po latach porównałbymdo filmowej postaci Bronka Talara z serialu„Dom”. Też chciałem się życia „nachapać” izachowywałem się „jak burek spuszczony złańcucha”. Szastałem forsą na prawo i lewo.Dziewczyny to kochały. Tylko nie skończyłemtak jak on. Bóg mi świadkiem, wiele razypróbowałem. Od piętnastu lat jestem tu,u „czubków”. Na początku miejsce to byłopaństwowe, więc nie było kłopotu z opłacaniempobytu. Dzisiaj mój pobyt tu opłacabrat. Ale teraz jestem już całkiem zdrowy,przeszedłem załamanie nerwowe jakzaczęły się przemiany ustrojowe, jak zaczęłobrakować pieniędzy. Lekarze obiecują,że niedługo zakończę leczenie i opuszczęośrodek. Lecz jak dalej żyć poza murami?Liczę na to, że brat mi pomoże, chociaż janie dałem mu ani złotówki.- A ja tam niczego nie żałuję, było jakbyło. Przeżyło się kawał czasu, o pałkachmilicyjnych dawno już zapomniałem. Jestemdumny, że żyłem w tamtym okresie,że dane mi było na własne oczy zobaczyćtę unikalną chwilę, jedyną w swoim rodzaju,chwilę jedności społeczeństwa jak wypędzaliśmyruskich z Polski - wyznał miFranciszek K., długoletni działacz związkowy.- Przed osiemdziesiątym rokiem byłemprzewodniczącym OPZZ w M. (wojpomorskie). Pracowałem wtedy w dawnejfabryce rękawiczek, gdy się zaczęło, wiedziałem,że przyszedł ten odpowiedni czas.Do „Solidarności” wstąpiłem w maju 1983roku. Gdyby mi było dane przeżyć ponownie„sierpień”, bez wahania powiedziałbym:tak. Niczego nie żałuje, bo życie toczy siędalej.- Szyłam wieczorami opaski biało-czerwonei zastanawiałam się, jak towszystko się skończy - mówi Maria K. - Mójmąż pracował wtedy w niewielkim zakładzie„Loton”. Wolą załogi został wybranydo komitetu strajkowego. Już wtedy cieszyłsię dużym szacunkiem, mimo młodegowieku. Ale ja dobrze wiedziałam, że on nadajesię do tego jak mało kto. Jak mało ktomiał dosyć życia pod czerwoną gwiazdą idominacją „pachołków Rosji”. Ja na tym sięnie znałam, ale on mówił, że nie można żyćciągle pod pręgierzem, i że Polacy zasługująna lepszy los. Że nie można dać się jużdłużej niewolić. Coś musi ulec zniszczeniu,aby narodziło się nowe. W naszym małymmieszkanku odbywały się ważne naradyprzed strajkiem, dyskusje do późnej nocy.Przysłuchiwałam się tym rozmowom, żarliwymwymianom zdań, niezamierzonymkłótniom. Z nieukrywanym zainteresowaniemnie mogłam się nadziwić, skąd wiedząo tylu sprawach.***Stałem u podstawy pomnika poległychstoczniowców w Gdańsku, patrzyłemna zwieńczenie krzyży, na sam wierzchołekpostumentu i nie mogłem dostrzec nic pozaofiarą, trudem, potem i niesprawiedliwościąna losie Polskiego robotnika. Być robotnikiem- a cóż to znaczy?.Czesław Bronisław Kowalczyk, SłupskMateriały do tego tekstu były zbierane odlutego 2007 do grudnia 2009 r.22POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


dni kultury węgierskiej w słupskuNie zagubićsamego siebieWęgry dla Polaków są krajem niezwykłym,zamkniętym między lądami, nibyznanym, a wciąż od nowa odkrywanym.Gdy sięgniemy głębiej, odkrywamykraj pełen niespodzianek i Węgrówzakochanych w kulturze polskiejZ punktu widzenia nie tylko bibliotekarzy,Słupsk potrzebuje „nasycenia” kulturąobcą, w tym literaturą. Z tego względudecyzja zorganizowania Dni Kultury Węgierskiejw Słupsku i powiecie słupskimokazała sie decyzją słuszną. W realizacjęprojektu włączyło się Wydawnictwo W.A.B.z Warszawy, przekazując bibliotece szeregegzemplarzy najnowszej powieści GyörgyaSpiró Mesjasze, w przekładzie ElżbietyCygielskiej. Autor dzieła z pieczołowitościąodtwarza środowisko Wielkiej Emigracji.Z wizjonerską fantazją kreśli portrety Mickiewiczai Słowackiego, „uczłowiecza” pomnikowetwarze.Powieść wywołaławiele emocji wśródczytelników. Nic wtym dziwnego, literaturapiękna powinnabudzić niejednoliteuczucia,z nich bowiem wypływapolemika.Ostatnio natknęłamsię w interneciena kontestację,przeciw instrumentalizacjikultury.Twórcy owego protestumówią o wykorzystaniukulturydo realizacji określonychcelów doraźnych.I tu pada kilkaprzykładów: dopromocji regionu imiasta, do kształtowanianarodowejtożsamości, do politycznejagitacji, etc.Udowadniają, że tewłaśnie cele niszcząkulturę. Pozwolę sobiew tym miejscu na odrobinę polemiki.Czy tożsamość narodowa jest doraźnymcelem? Czemu ma służyć kultura? Czy majedynie błyszczeć? Nie o to wszak chodzi.Niekwestionowanym przykładem patriotyjest Adam Mickiewicz, którego oblicze odsłaniaSzpiró w swoim najnowszym dziele.Mickiewicz manifestuje w utworach swojągłęboką więź z Ojczyzną i polskość. Jegoromantyczne dzieła są zabarwione minionąepoką i nadal poddawane współczesnejanalizie. Wciąż Jego i o Nim czytamy. Literaturai sztuka są i powinny być „wykorzystywane”,w pozytywnym znaczeniu tegosłowa. W Miejskiej Bibliotece Publicznej odbyłosię spotkanie z tłumaczką Mesjaszy, drElżbietą Cygielską, która z niezachwianymspokojem odpowiadała na szereg trudnychpytań.W Bibliotece Pedagogicznej odbyłosię spotkanie z Anną Górecką - hungarystką,redaktorką „Literatury na Świecie”, popularyzatorkąi tłumaczką literatury węgierskiej,która ma w swoim dorobku translatorskimszereg dzieł literackich, w tympoezji. A. Górecka przedstawiła motywWojwodiny (krainy zamieszkałej w większościprzez Węgrów, należącej dziś do Serbii)w literaturze. Jeden z ostatnich numerów„Literatury na Świecie” jest poświęconywspomnianemu tematowi. Jestem pewna,że spotkanie z Anną Górecką zainspirowałouczestników do zgłębienia tego tematu.Historia i muzykaW programie Dni Kultury Węgierskiejnie mogło zabraknąć samych Węgrów. WSłupsku gościł Ákos Engelmayer - Węgier,dziennikarz, tłumacz, dyplomata, wykładowcaakademicki, etnograf. UczestnikPowstania Węgierskiego w 1956 roku. Od1962 mieszka w Polsce. W latach 1990-1995ambasador Republiki Węgierskiej w Polsce,a po rozpadzie ZSRR na Białorusi. A. Engelmayerprzedstawił słupskim licealistom tematdotyczący Katynia i Węgrów. Zaznaczyłw swoim wykładzie, że cyt.: „Świadomośćzbrodni katyńskiej dokonanej w 1940 rokuprzez Sowietów na polskich oficerach byłaod początku pełna m.in. dlatego, że przewodniczącymmiędzynarodowej komisjibadającej zbrodnię katyńską był Węgier,prof. Ferenc Orsós. Dzięki wiedzy tego jednegoz największych specjalistów w dziedziniemedycyny sądowej udało się ustalićm.in. dokładny czas dokonania zbrodni”.Katyń ciągle powraca. „W Budapeszcie, wdzielnicy Óbuda, skwer przy jednym z placównazwano - po raz pierwszy w tej częściEuropy - „Katynyi Mártirok Parkja” („SkwerMęczenników Katynia”)”. Bezpośredniprzekaz osób, które były świadkami przemian,pozostawia w umysłach młodych ludzigłębokie ślady, aniżeli najdoskonalszepodręcznikowe teorie. Akos Engelmayerjest taką „żywą historią”, zaś jego pamięćdotyka także szczegółów, które mogą miećogromną wartość.W historię wplata się również muzyka.Wchodzi ona w „związki mieszane” z innymidziedzinami, zaznaczając czas i miejsce. Wniezwykle interesującej formie przedstawiłhistorię węgierskiego rocka p. András Asztalos- Węgier, dyplomata, ekspert d.s. polskich,wieloletni pracownik Ambasady Węgierskiejw Polsce oraz MSZ w Budapeszcie.Nadal zajmuje się polityką oraz dwustronnymirelacjami Polska-Węgry. A. Asztaloszadziwił młodzież Słupska i powiatu słupskiegofenomenalną znajomością historiirocka, ponieważ - jak sam twierdzi - muzykarockowa jest jego wielką pasją.POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201023


dni kultury węgierskiej w słupskuPrzyjaźńW ubiegłym roku śledziłam obchody70. rocznicy wybuchu II wojny światowej.To co przedstawili Węgrzy, jak przygotowalisię do tychże obchodów, zaskoczyłomnie niesłychanie. Z całą pewnościąstwierdzam, że Polska dla Węgrów jest krajemwyjątkowym. Ákos Engelmayer podarowałbibliotece książkę pt. „Tam na północy.Węgierska pamięć polskiego września”(tyt. oryginału Ott èszakon), Csaba Gy. Kiss,Andrzej Przewoźnik, przekład Jerzy Snopek.Książka została wydana przez WydawnictwoMOST w Warszawie (2009), dziękipomocy Narodowego Centrum Kultury. Dojej wydania przyczynił się Andrzej Przewoźnik,który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem.- Miałem lecieć razem z Andrzejemdo Katynia, los chciał inaczej - powiedziałA. Engelmayer. Książka ukazuje obraz sytuacjiPolski jesienią 1939 roku widzianejoczami Węgrów. Jest zbiorem artykułówwybitnych węgierskich korespondentów,publicystów i polityków z tamtego okresu.A. Engelmayer podkreśla: „Fakt nie wypowiedzeniawojny Polsce miał ogromneznaczenie dla uniemożliwienia uderzeniaarmii niemieckiej od południa na Polskę,możliwości przyjęcia 100 tysięcy uchodźcówpolskich, zapewnienia im schronieniai normalnej egzystencji aż do 19 marca1944 roku - początek okupacji niemieckiejWęgier”. Niezwykle interesujące jest przedstawieniegen. Bema przez Zoltána Szabó(pisarz, publicysta). Generał Bem nadal jestna Węgrzech postacią powszechnie znaną,nazywany przez Madziarów „ojczulkiem”,pełni wieczną straż nad Dunajem. Rzeźbiarzprzedstawił Bema w pozie romantycznej,z uniesioną ręką. Romantyzm jestprzecież cechą narodowąPolaków. W tekście Z. Szabóczytamy: „Jego ojczyznąbyła Polska, ale dom znajdowałsię wszędzie, gdzietrwała walka o wolność”.Na okładce polskiego wydaniajest zdjęcie z radzieckiegofilmu propagandowegoDowczenki przedstawiającepolskich jeńcóweskortowanych przez żołnierzyArmii Czerwonej.Á. Engelmayer podkreśla,że w książce mówi się osowieckiej agresji 17 września,ale wówczas nie rozumianopotworności krokudokonanego przez Stalina.Na tylnej stronie okładkiumieszczono fragment powieściSiostra S. Máraiego:„Potrafię mówić do światatylko językiem muzyki i teraz,kiedy w Europie rozlegasię rzężenie śmiertelnieranionego narodu, nie mogęuczynić nic innego, jaktylko sprawić, by w europejskiej sali koncertowejrozbrzmiewał najszlachetniejszygłos, jakim naród ten zwrócił się do ludzi:powołam do życia głos Chopina”.PoezjaNiezwykle emocjonalne było spotkaniez poetami wiejskimi „nieprofesjonalnymi”w Starostwie <strong>Powiat</strong>owym w Słupsku.Przy wspólnym stole zasiedli Węgrzyi Polacy. Wiele wzruszeń wywołały słowap. Jerzego Lissowskiego, który z niezwykłągładkością w słowie, nienagannym gestemi swoistą elegancją, przedstawiał fragmentswojej węgierskiej historii. A. Engelmayeroraz A. Asztalos byli dumni, że właśnie tacyludzie, jak J. Lissowski noszą cząstkę prawdziwejwęgierskości. Uczestnicy nie ukrywalirozrzewnienia. Liczy się człowieczeństwoi to co w duszy gra - powiedział pospotkaniu A. Asztalos, zaś Á. Engelmayerstwierdził, że właśnie te małe społecznościtworzą globalne więzi, nasycając je już wzarodku, wielką tęsknotą i patriotyzmem.Zastanawiam się, jak zdefiniować poezję?Można ją chyba porównać do surowej celifilozofa. Tylko poeta potrafi wypełnić tęcelę symbolami, zamyka w niej własne myśli,wypełnia muzyką, tęsknotą, smutkiem.I tak wciąż od nowa.Piękno powiatusłupskiegoNie tylko piaszczysty złoty Bałtykjest atrakcyjny dla Węgrów. Widziałam zachwytw ich oczach, gdy odwiedziliśmyWarcino w gminie Kępice. Dyrektor ZespołuSzkół Leśnych Piotr Mańka przedstawiłhistorię pałacu w niezwykle interesującejformie. Niewątpliwie w słowachdyrektora wyczuwa się ogromną pasję,zaś postawa zaraża energią i chce się tamwracać. W murach pałacu Bismarcka gościprzywitał Zespół Hejnalistów. Nie mogłozabraknąć hejnału w rytmie muzyki rockowej.W drodze powrotnejdyskutowano na tematWarcina, zachwyt pozostałdo dziś. W najbliższym czasiew Centrum Edukacji Regionalnejbędzie prezentowanawystawa „Od Máraiegodo Spiró”.***Puentując relację zprzebiegu Dni Kultury Węgierskiejw Słupsku, wartopodkreślić, że w dążeniu dowspólnoty nie możemy zagubićsamego siebie. Udowodnilito nasi poeci regionalni.Do globalnych społecznościprowadzi wielekrętych dróg. Zmierzająctam, pozostańmy wiernitradycji, chłonąc jednocześniekulturę innych. Dziękitemu staniemy się bogatsi,silniejsi i bezpieczni w rozpędzonymekspresie teraźniejszości.Danuta SrokaSt. kustosz MiejskiejBiblioteki Publicznejw Słupsku24POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


wielki sukces pomorskiej filharmoniiChopin w BudapeszcieWiosenne mazurki, posuwiste zimowewalce, jesienne sonaty, letniepolonezy pełne tęsknoty. Wsłuchującsię w dźwięki muzyki fortepianowejmarzymy, aby całą przestrzeń wypełniłyciepłe nuty. W pierwszym dniu marcamiałam przyjemność uczestniczyć w jednymz setek koncertów organizowanychtego właśnie dnia, dla uczczenia 200. rocznicyurodzin Fryderyka Chopina. Koncertmiał miejsce w Pałacu Sztuk w Budapeszciew Narodowej Sali Koncertowej Béli Bartóka.Impreza odbyła się pod patronatemdwóch ministrów: Bogdana Zdrojewskiego(ministra kultury i dziedzictwa narodowego)oraz Hillera Istvána (ministra oświaty ikultury Republiki Węgier). Koncert współfinansowanybył przez Piotra Całbeckiego,marszałka województwa kujawsko-pomorskiego.Salę koncertową wypełniał tłum, wktórym prym wiodły węgierskie elity artystyczneoraz korpusy dyplomatyczne.Wśród dyplomatów przeważali przedstawicielePolski i Francji. Tysiąc pięćset osóbzasiadło na widowni, aby usłyszeć misternedźwięki kompozycji Fryderyka Chopina.Dzieła mistrza zagrał Alex Szilasi - węgierskichopinista urodzony w Parmie - jedenz naj<strong>bardziej</strong> utalentowanych interpretatorówmuzyki Chopina na Węgrzech. Szilasigrał na fortepianie Pleyel, ulubionyminstrumencie Fryderyka Chopina. Soliścietowarzyszyła Filharmonia Pomorska im.Ignacego Jana Paderewskiego z Bydgoszczy,pod batutą wybitnego dyrygenta TadeuszaWojciechowskiego.Gdy zabrzmiały pierwsze tony Koncertufortepianowego f-moll op. 21, mocniejzabiło mi serce. Jestem pewna, że publicznośćbyła równie oczarowana. Tenżepoetycki, malowany aluzyjnymi, delikatnymitonami koncert został stworzony w1830 roku, kiedy młody Fryderyk był poprostu bardzo zakochany. Jego prawykonanieodbyło się 17 marca 1830 roku wWarszawie, partię solową wykonał samkompozytor.Ponadto w programie znalazły się inneutwory Chopina, a mianowicie: Andantespianato i Wielki Polonez Es-dur op. 22oraz Wariacje B-dur op. 2 na temat „Là cidarem la mano”. Prócz utworów wielkiegopolskiego kompozytora, publiczność usłyszaładzieła Schuberta i Liszta. Koncert byłtransmitowany na żywo w czasie największejoglądalności, na wszystkie kontynentyprzez węgierski program Telewizji DUNAoraz emitowany przez Radio MR3-Bartók.Szilasi gra przede wszystkim na fortepianachPleyel, w tym również na zabytkowyminstrumencie, który pianista odkrył w 2005roku w magazynach budapeszteńskiegoMuzeum Sztuki Użytkowej. Odnaleziony„złoty fortepian” legendarnej marki, zdobiąharmonijne wzory w stylu neorokoko. Wyprodukowanozaledwie trzy egzemplarze„złotego Pleyela”: jeden do dziś jest w posiadaniuangielskiej królowej, drugi możnapodziwiać w salonie Pleyel w Paryżu, trzecizostał teraz odnaleziony w Budapeszcie. Instrumentbył własnością polskiego arystokraty- hrabiego Jana Stanisława Zamoyskiego.Alex Szilasi dotarł do źródeł, którewskazują rok 1898, jako datę sprzedaży fortepianuJanowi S. Zamoyskiemu przez manufakturęPleyel. W 1912 roku instrumentzostał sprzedany na aukcji w Wiedniu. W1967 r. baronowa Iren Groedel przekazałainstrument do Muzeum Sztuki Użytkowejw Budapeszcie.Solista tym razem wybrał model P280,który został wypożyczony z Paryża przezfirmę „Les Pianos Pleyel”, specjalnie na tęokazję. Fortepiany Pleyel tworzone są wSaint Denis, pod Paryżem. Rocznie firmawytwarza ok. dwudziestu instrumentów.Znawcy twierdzą, że ma bardzo delikatnesubtelne brzmienie, łagodny a zarazem bogatyw niuanse dźwięk, cichszy od instrumentówSteinway’a czy Petrofa.Należy zaznaczyć, że ów model P280zabrzmiał pierwszy raz w Bydgoszczy 19 lutegotego roku. Bydgoski debiut był jednocześniedebiutem w Europie Wschodniej.Po tym koncercie fortepian został przewiezionydo Budapesztu. Solistą obu imprezbył Alex Szilasi. Po otwarciu Pałacu Sztukw Budapeszcie w 2005 roku, pianista rozpocząłprzygotowania do Roku Chopinowskiego.Szilasi grał wszystkie dzieła mistrza.W ubiegłym roku węgierska WytwórniaPłytowa „Hungaroton” wydała Mazurki FryderykaChopina w jego wykonaniu, w 2006roku Walce, natomiast w przygotowaniu sąPolonezy i Sonaty.Po koncercie w Budapeszcie ukazałosię szereg pochlebnych recenzji. Filharmoniabydgoska oraz dyrygent - Tadeusz Wojciechowski- odnieśli wielki sukces. FilharmoniaPomorska poprosiła Szilasi’ego, byzagrał w dniu 11 listopada br. w Bydgoszczy,podczas imprezy upamiętniającej 150.rocznicę urodzin I.J. Paderewskiego.Nigdy wcześniej nie słyszałam owacjiw wykonaniu 1500 osób w niezwykle akustycznejSali Koncertowej. Wrażenie niezwykłościtowarzyszy mi do dnia dzisiejszego.Te oklaski otrzymali polscy filharmonicyoraz polskie dzieła. Byłam dumna.Danuta SrokaSłupskRok Chopina nadaltrwa, częściej niżzwykle słyszymy romantycznedźwiękikojące nasze dusze.Cały świat wsłuchujesię w polskiemelodie. ChociażChopin kojarzy sięz jesiennymi wierzbami,melancholijniepochylającymi sięnad losem ukochanejojczyzny, w jegomuzyce odnajdujemywszystkie pory rokuPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201025


Święto rocka w DPo raz czwarty w Dolinie Charlotty zabrzmiał stary dobry rockktórego głosem czas obchodzi się niezwyklełagodnie. Utwory w wykonaniu zespołubrzmiały świeżo, gdyż wokalny perfekcjonizmwokalisty nie był pozbawiony improwizacji,a ponadto jego głos jest nie dopodrobienia.Drugi dzień upłynął pod znakiem zupełnieinnych klimatów. Po bluesowo-rockowym,ciepło przyjętym koncercie MaggieBell, Dave’a Kelly’ego i weteranów zBritish Blues Quartet sceną zawładnął Marillion.Z tego też powodu, kto przyjechałpóźniej niż o godzinie 19, kiedy rozpoczynałsię koncert, ten miał problem ze znalezieniemmiejsca na parkingu. Ten zespółteż sprawił, że w Dolinie Charlotty zjawiałosię tysiące młodych fanów rocka. Kapelazyskała popularność w latach osiemdziesiątych,która - jak można było zauważyć wamfiteatrze - trwa do dziś. Zespół doskonaledobrał repertuar i wytworzył charakterystyczną,sentymentalną, trochę hipnotycznąatmosferę, balansując między rozbudowanymikompozycjami, a tą <strong>bardziej</strong>przebojową, piosenkową twórczością z lat90. Dzień, w którym występował Marillion,był największym frekwencyjnym sukcesemfestiwalu.Wielkim wydarzeniem trzeciego dniasierpniowej odsłony był występ Nicka Simpera,basisty pierwszego składu legendarnejformacji brytyjskiego hard rocka DeepPurple, który obecnie występuje z austriacmuzyka9 i 10 lipca br. odbyła się pierwszaodsłona Festiwalu Legend Rocka, jednejz naj<strong>bardziej</strong> oryginalnych letnich imprezmuzycznych w Polsce. Konferansjer wielokrotniepowtarzał, że to niezwykłe przedsięwzięciejest możliwe nie tylko dziękiwielu sponsorom, ale także, a może przedewszystkim dzięki wielkiej życzliwości samorządowców,którzy kochają muzykę i swójregion. Festiwal z roku na rok zyskuje corazwiększą popularność i dzięki temu powiatsłupski odwiedza coraz więcej miłośnikówdobrego rocka.Dopisała publiczność i prawdziwieletnia pogoda. W przepięknej, leśnej sceneriiamfiteatru mieszkańcy Słupska, regionuoraz turyści z całej Polski i zagranicy słuchalii bawili się w rytm muzyki lat siedemdziesiątych.W pierwszy dzień publiczność rozgrzałasłupska formacja Resekcja. Późniejna scenie pojawiły się prawdziwe legendy.Najpierw wystąpił zespół Hamburg BluesBand, w którym grają Chris Farlowe i ClemClempson, muzycy ze składu brytyjskiejgrupy jazzrockowej Colosseum, istniejącejw latach 1968-1972. Występ Kena Hensleya,klawiszowca legendarnego zespołu UriahHeep występującego z grupą Live Fire byłznacznie <strong>bardziej</strong> energetyczny. Nie zawiedlisię ci, którzy liczyli na przeboje z repertuaruUriah Heep. W sobotni wieczór muzycznąucztę sprawił Dawid Cross, angielskikompozytor i skrzypek, który zasłynął występamiz grupą King Crimson. Większośćbrawurowo wykonanych utworów publicznośćnagradzała długimi i gromkimi brawami.Gwiazdą wieczoru była legendarna węgierskaformacja Omega, a obdarzony niezwykłącharyzmą wokalista Janos „Mecky”Kobor poderwał wszystkich w amfiteatrzedo zabawy. Megahit „Dziewczyna o perłowychwłosach” był kulminacyjnym utworemsobotniego wieczoru, który śpiewałacała publiczność w amfiteatrze.Druga, sierpniowa odsłona 4. FestiwaluLegend Rocka w Dolinie Charlottyudowodniła, że to jedno z największychmuzycznych wydarzeń nie tylko w powieciesłupskim, ale również w regionie. Corazwiększe gwiazdy, tysiące fanów, doskonałaorganizacja i niesamowita atmosfera panującaw amfiteatrze. Tak w wielkim skróciemożna podsumować trzy festiwalowe wieczoryw Strzelinku, w czasie których wystąpiłodziesięć zespołów. Każdy fan rocka,niezależnie od wieku, mógł więc znaleźćcoś interesującego dla siebie.Przegląd gwiazd rozpoczął parateatralnyi niezwykle widowiskowy występArthura Browna. Po nim na scenie pojawiłsię człowiek, którego można nazwać żywąrockową legendą - Eric Burdon. Mocny,charakterystyczny głos byłego wokalistyzespołu The Animals oraz jego osobowośćsprawiły, że publiczność szalała podsceną. Burdon to jeden z tych wokalistów, z26POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


coraz większe gwiazdy i tysiące fanówolinieką grupą Nasty Habits. Charyzmatycznyi obdarzony mocnym głosem wokalistaChristan Schmid nawiązal niezwykły kontaktz widownią. W ich wykonaniu publicznośćotrzymała solidną porcję hard rockaz lat 60., z ciężkimi gitarami i podniosłymbrzmieniem organów. Brawurowo wykonaneklasyki „Painter”, „Hush”, I’m so glad”rozgrzały fanów do czerwoności, cały amfiteatrśpiewał i tańczył. Czwarty festiwalzwieńczył koncert Procol Harum, brytyjskiejgrupy założonej pod koniec lat 60.Fani nie zawiedli się, panowie grali z niesamowitąenergią. Profesjonalizm emanowałz każdej strony, ich kompozycje cały czasmają powiew świeżości i przywołują wspomnienianie tylko pięćdziesięciolatków. Mimostrug deszczu i szalejącej nad Dolinąburzy publiczność wytrzymała z zespołemaż do ostatnich dźwięków legendarnegohitu „A Whiter Shade of Pale” i w całości gozaśpiewała.Nowością w tym roku były występymłodych polskich kapel rockowych występującychjako supporty. Wyłoniono je podczaskonkursu, który odbył się maju w DolinieCharlotty. Spośród kilkudziesięciu zespołówz całej Polski wyłoniono sześć i nascenie, oprócz Resekcji i Withe Room grającychw lipcu, w drugiej odsłonie wystąpiłyKruk, Disperse, Passion Friut oraz Quidam.Ten ostatni dał piękny koncert. Cudowneskrzypce i flety, energia i sceniczne obyciewokalisty sprawiły, że ich występ był niezwykłymwydarzeniem muzycznym. Nauwagę zasługuje też gitarzysta Kruka, któregosoczyste solówki były pełne emocji iwzbudziły zachwyt widowni. Kapela grałaprzeróbki klasyki hard rocka z dorobkum.in. Led Zeppelin, Deep Purple czy UriahHeep.W czasie wszystkich festiwalowychdni można było nabyć płyty występującychzespołów i zdobyć autograf ulubionegowykonawcy. Sprzedawano równieżspecjalnie zaprojektowane koszulki z logo4. Festiwalu Legend Rocka, które rozeszłysię niezwykle szybko i wielu osobom nieudało się ich kupić. Organizatorzy zadbalinie tylko o strawę duchową, ale także i kulinarną.W przerwach serwowano smacznedania z grilla. Tegoroczny festiwal umocniłsilną już pozycję, a za sprawą młodych rockowychgwiazd przybierał formę wielkiegoświęta rocka. Jego pomysłodawca, MirosławWawrowski, swoją pasją zaraził wieleosób z regionu i to dzięki nim festiwal z rokuna rok zyskuje coraz większą rangę orazmiano jednego z największych wydarzeńmuzycznych w regionie. Z niecierpliwościąbędziemy czekali, kto przyjedzie za rok.Maria MatuszewskaFot. M. MatuszewskaFot. ArchiwumZ krzyżykiemdo MadrytuOd 26 lat głosuję w Dębnicy w UrzędzieGminy. Tak się złożyło, że w tym rokunie mogłem uczestniczyć w drugiej turzewyborów prezydenckichWybieraliśmy się z żoną na wycieczkędo Hiszpanii i Portugalii. Jakież było mojezdziwienie, gdy otrzymałem telefonicznąwiadomość od właściciela biura turystycznego,że będzie możliwość głosowania, boakurat 4 lipca będziemy wMadrycie. Oczywiście odebraliśmyz żoną stosownezaświadczenia z UrzęduGminy i w drogę. Nie zdążyłemsię nawet nacieszyćkwiatami od dzieci na zakończenieroku szkolnego.Z uroczystości prosto dopociągu.Przewodnik w Hiszpaniibył zdziwiony naszympomysłem, ale na 42-osobowągrupę 14 turystówmiało ze sobą zaświadczenia.Nie chcieliśmy niczegorobić kosztem grupy. Dlawiększości możliwość głosowaniaw madryckiej ambasadziebyła atrakcją turystyczną tej wycieczkiniż „politycznym nawiedzeniem”.Z kraju dochodziły wiadomości, żestawka w sondażach jest wyrównana, więcmógł być ważny każdy głos. 4 lipca okazałosię, że mamy głosować w Ośrodku KulturyPolskiej w Madrycie, a nie jak podawanowcześniej w polskiej ambasadzie.Mimo podanego adresu, znalezienieośrodka wcale nie było takie łatwe, chociażkrążyliśmy blisko niego. Okazało się, żeorganizatorzy wyborów nie otrzymali prawawywieszenia polskiej flagi, co na pewnoułatwiłoby nasze poszukiwania. KartkaA-4 z napisem Komisja Wyborcza nie rzucałasię w oczy. Zastanawiał mnie ten fakt.Na widzianym później Ośrodku KulturyWłoskiej widniały trzy flagi. Włoska, unijna ihiszpańska.Najważniejsze jednak, że trafiliśmy. Aw komisji krajanie. Jedna z pań była z okolicRzepina (mieszkałem w tamtych okolicach14 lat), druga pani kończyła studia w Słupsku.Miła rozmowa, wpisywanie nas na listęgłosujących, rozdawanie kart i pamiątkowychznaczków ośrodka. Oczywiście robiliśmysobie przy tym zdjęcia. Obowiązekspełniony, prawo do głosowania wykorzystane.Po nas zaczęli się pojawiać Polacymieszkający w Madrycie. Głosowanie zajęłonam ponad 40 minut, może dlatego resztawycieczki chwilkę narzekała. Zaświadczeniejednak mógł z miejsca zamieszkania zabraćkażdy.Wieczorem czekaliśmy na wyniki. Naróżne sposoby. Przy hotelowych telewizorach,w internecie, z telefonami komórkowymiw dłoniach. I najważniejsze było to,że bez względu na wynik nikt nie zamierzałprosić o azyl polityczny. No może byłobydobrze, gdyby wycieczka trwała czterydni dłużej, bylibyśmy uczestnikami hiszpańskiegoszaleństwa z powodu zdobyciaprzez tamtejszych piłkarzy mistrzostwaświata.Jerzy FryckowskiDębnica Kaszubskawybory prezydenckiePOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201027


o węgierskiej muzyce rockowejOd Warszawianki do DziewKiedy kierowniczka Działu Promocji Miejskiej Biblioteki Publicznejw Słupsku zwróciła się do mnie z pytaniem, czyw ramach Dni Kultury Węgierskiej podjąłbym się próby przybliżeniasłupskiej młodzieży węgierskiej kultury, zgodziłemsię z miejsca i wybór padł na węgierską muzykę rockowąTęsknota za ostrymbrzmieniemChoć zawodowo nie param się muzyką,duchowo jestem z nią związany odzawsze. Muzyka w pełnym kształcie, a wszczególności rock stanowi istotny składnikw moim życiu. Przypuszczalnie bez niej„Grzeczna” muzykaFot. M. Matuszewskanie byłbym tym człowiekiem, jakim jestem.Kształciła moją wrażliwość i tożsamość odnajmłodszych lat. Wówczas radio częstoemitowało „internacjonalistyczne przeboje”klasy robotniczej, socjalistyczny realizmdopiero przestał obowiązywać. Koryfeuszesystemu socjalistycznego uważali, że wszelkiwpływ, który pochodzi ze „zgniłego zachodu”może być zagrożeniem dla systemu.Rock’n roll (tak jak i jazz) przez długielata był wyklęty i praktycznie niedostępny.Serwowane przez radio marsze, wojskowepiosenki czy cygańska muzyka odpychałymnie, a myślę, że także większość moichrówieśników. Wraz z pojawieniem się w1961 roku w naszym rodzinnym domu wysokiejklasy radioodbiornika, otworzył siędla mnie świat (nie tylko muzyczny). Całymidniami bez opamiętania słuchałem muzycznychprogramów stacji zachodnich, takichjak RIAS Berlin, Hamburg, Radia WolnaEuropa i Luxemburg często do zakończeniaemisji o trzeciej nad ranem. Najchętniejsłuchałem: The Beatles, Yardbirds, Kinks,Pretty Things, Searchers, Hollies i RollingStones. Młodzieńczy bunt podświadomietorował sobie drogę w mej duszy, instynktowniewięc zwróciłem się w kierunkuostrego brzmienia. Wracająca z pracy mamaczęsto mnie błagała: synu, przycisz trochę,bo na przystanku (oddalony był od nasparęset metrów) słychać twoje granie.Mimo ciężkich represji po stłumieniupowstania węgierskiego w 1956 roku, politykaJánosa Kádára na początku lat sześćdziesiątychzyskiwała aprobatę coraz większejczęści społeczeństwa. Poprawiał sięteż klimat międzynarodowy. Stany Zjednoczoneuznały, że w krajach należących doUkładu Warszawskiego warunki dyktujeMoskwa. Zimnowojenne wiatry zelżały, a wbloku wschodnim powiało odprężeniem.Poluzowano nieco cugle m.in. w dziedziniekultury masowej. Władze doszły do wniosku,że nie są w stanie wyeliminować wpływu„niechcianej” muzyki zachodniej namłodzież. W konsekwencji zaczęły popieraćpowstawanie poprawnej w ich mniemaniurodzimej konkurencji. Wówczas pojawilisię na Węgrzech pierwsi wykonawcy28POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


czyny o perłowych włosachi kapele „z innej bajki”, m.in.: Zsuzsa Koncz,Kati Kovács, zespół ILLÉS, METRO i OMEGA.Ich utwory w wyniku bacznego czuwaniacenzury były dość „grzeczne”, wygładzone,zarówno pod względem melodii i aranżacji,jak i tekstu. Instrumentalnakompozycja zespołu ILLÉSz 1964 roku - była swoistym listemotwartym zaadresowanymdo popularnego wówczasamerykańskiego gitarzysty DuaneEddy - otworzyła jednaknową erę w muzyce popularnejnad Dunajem. Powstały pierwszestałe kluby najpopularniejszychzespołów. Otwarto równieżBudański Park Młodzieży(Budai Ifjúsági Park), gdzie codziennieodbywały się koncerty.Na nośnikach niestety mogło sięzachować tylko to, na co zezwalałyoficjalne czynniki. Ostregobrzmienia i „problematycznych”treści raczej nie znajdziemy napłytach z tego okresu. „Barbarzyńskie”czy „prowincjonalne”zespoły nie miały wstępu do radiowegostudia, czy wytwórnipłytowych. Niemniej jednak pojawiałysię one na scenie, choćmilicja często interweniowaław obawie przed „demolkami” i„rozróbami”, przerywając w tensposób ich występ. Nawet po tylu latachmoja krew gotuje się, kiedy słucham wirtuozeriiBéli Radics z grupy Taurus, przypominającejHendriksa. Zdarzało się, że podwpływem takiej muzyki młodzież rzeczywiścierozrabiała i to ostro. Na koncerty niewpuszczano młodzieży w dżinsach i z długimiwłosami. Należało mieć na sobie garnituri krawat. Subkulturę zwalczano wszelkimiśrodkami, stosując przeróżne formy.Nawet nazwa zespołu musiała być nienaganna.Wielu nawet w mojej ojczyźnie niewie, że pierwotna nazwa OMEGI brzmiałaCzerwona Gwiazda (sic!). Nic dodać, nicująć. W Polsce przynajmniej istniały gitary,choć w sposób naturalny musiały być odpowiedniego,czerwonego, rzecz jasna, koloru.Kiedy byłem małymchłopcemPrekursorem nowego nurtu muzycznego,powstałego z połączenia pop-rockaz ludowymi elementami był ILLÉS. Ale wprzeciwieństwie do polskich grup (Breakoutczy Skaldowie, gdzie odnajdujemy elementyfolkowe), na Węgrzech autentycznamuzyka ludowa była zakazana do końca latsiedemdziesiątych. Tym <strong>bardziej</strong> w połączeniuz rockiem. Dlaczego? Po przegranejprzez Monarchię Austro-Węgier I wojnieświatowej i rozpadzie dualistycznego państwa,w wyniku traktatu pokojowego z Trianon(1920) Węgry straciły 70 proc. swegoterytorium. Publiczna prezentacja ludowejmuzyki węgierskiej na przykład z Siedmiogrodu,byłaby odebrana jako bunt przeciwTrianon i próba rewizji granic z Rumunią.Czynniki oficjalne starały się więc ukierunkowaćartystów w stronę bałkańskich motywówmuzycznych, ponieważ pod względempolitycznym były one neutralne.Przesiąknięty serbskimi ludowymimotywami utwór zespołu ILLÉS pt. „Kiedybyłem małym chłopcem” nie przypadkowozdobył pierwsze miejsce na festiwalupiosenki tanecznej w 1968 roku. Niezależnieod tego piosenka ta była bardzo udanąkompozycją, osiągnąwszy zasłużenieogromną popularność. A negatywna postawawładz w stosunku do węgierskiejmuzyki ludowej wywołała swego rodzajubunt, który przyczynił się do uformowaniasilnego niezależnego ruchu Domu Tańca.Dziewczynao perłowych włosachTrzeba przyznać, że twórczość OMEGIod początku w większej mierze wpasowałasię w kanon światowego rocka niż grupyILLÉS. Do tego stopnia, że hit „Dziewczynao perłowych włosach” (1969) zaadoptowalisłynni Skorpionsi. Wersja oryginalna Dziewczynyw 1974 roku przez kilka miesięcy nieschodziła z pierwszego miejsca listy przebojówProgramu I Polskiego Radia. Utwór obaśniowej konwencji z porywającym cwałemperkusji Józsefa Lauxa oraz przejmującymwokalem kompozytora-klawiszowcaGábora Pressera o elementarnej sile, nosiływ sobie znamiona całkiem innego internacjonalizmuniż Warszawianka. Utwór OME-GI był przełomem w historii węgierskiejmuzyki rockowej i stał się hymnem dziecikwiatów na wschód od Łaby. Dając zieloneświatło temu i podobnym utworom, cenzuraprzeszła samą siebie. O poprawiającymsię klimacie wokół muzyki rockowejświadczyły również coraz częstsze występyzespołów prezentujących ostre rockowebrzmienie, m.in.: Nashvill Teens czy SpencerDavies Group. Do Polski w tym okresiezawitali Animalsi czy Stonsi.Muzyka rockowa na Węgrzech w stosunkowokrótkim okresie przeszła niebywałądrogę i w latach siedemdziesiątychosiągnęła swój wiek dojrzały. Porywającyrock w wykonaniu Locomotiv GT, dojrzałyjazz-rock zespołu Syrius, czy rock progresywnyNonstop, Skorpió oraz Mini stanowiąnajlepszy okres ponadczasowego i nieuznającegogeograficznych bądź ideologicznychgranic rocka.András AsztalosBudapesztFot. M. Matuszewskana koncerty nie wpuszczano młodzieży w dżinsach i z długimi włosamiPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201029


Wędrówki po siedliskaOgólnopolski Zlot Szlakami Słowińskiego Parku Narodowego jestżywą lekcją historii. Odbył się już po raz trzydziesty piąty!ziemia słupska zapraszaSłowińcy. Reliktowa grupa etnograficznaludności pomorskiej na współczesnymobszarze RP, bardzo blisko spokrewnionaz Kaszubami. Ojcowizną członków tejgrupy była od stuleci ziemia słupska, ściśle:tereny wokół jezior Gardno i Łebsko. Zabytkiich dawnego oryginalnego budownictwaludowego przetrwały po dziś dzień,niestety w szczątkowej lub śladowej formie,we wsiach Kluki (muzealny skansen),Ciemińskie, Żelazo, Gardna Wielka i Smołdzino.Dialekt słowiński stanowił najdalejna zachód wysuniętą enklawę języka (gwary?)kaszubskiego.Wybrzeże Słowińskie. Główny regionPobrzeża Zachodniopomorskiego iPomorskiego, ciągnący się od ujścia OdryFot. J. Grabowskiaż po Kaszuby. Co szczególnie charakterystyczne?Wydmy nadmorskie (wraz z plażą),jeziora przybrzeżne (Jamno, Gardno,Łebsko), długie ciągi torfowisk z „rodowodem”polodowcowym, tyleż przeurocze coliczne i rozległe kąpieliska morskie (Dziwnów,Kołobrzeg, Mielno, Darłowo, no i -Ustka, Rowy, Łeba).We wschodniej części Wybrzeżaznajduje się Słowiński Park Narodowy.Utworzony w 1966 roku o powierzchni18068 hektarów. Pod ochroną ścisłą jest5350 ha. Zasięgiem obejmuje MierzejęŁebską, jeziora Łebsko i Gardno, pas Pobrzeżamiędzy lądem a wodami Bałtyku(tam gdzie jest ujście rzeki Łupawy do morza).Parkowe ABC dla wczasowiczów i turystów:Największe w Środkowej Europie(do 42 m!) ruchome wydmy z unikalnymi...cmentarzyskami drzew i krzewów. Flora?Typowa roślinność wydmowa (z „wszechobecnym”mikołajkiem i wydmuchrzycąnadmorską), w zagłębieniach śródwydmowych- torfowiska (znak rozpoznawczy:widłaki torfowe, rosiczki) oraz przymorskibór sosnowy. Fauna - jak flora bogata, zmnóstwem ptaków wodnych, z istną bazą(wg fachowców ostoją) ptaków przelotnych.O zabytkach słowińskiej ludowejkultury materialnej były już konotacje nasamym wstępie (Kluki!). Dodać jedyniewarto, że w 1977 roku Słowiński Park Narodowyzostał uznany przez UNESCO światowymrezerwatem biosfery.***Jakimi szlakami w Słowińskim ParkuNarodowym przebiegał tegoroczny rajdzlot?Piesi: Rowy - obszar ochrony ścisłejMierzeja - jezioro Gardno (pomost widokowy)- obszar ochrony ścisłej GardneńskieLęgi (wieża widok.) - Suche Łąki - Smołdzino(Muzeum SPN) - obszar ochrony ścisłejRowokół (wieża jak w Lęgach); łączna długośćtrasy 12,5 km. Izbica - Lisia Góra - Kluki(pomost, wieża widok.) - jez. Łebsko (cmentarzsłowiński z XVIII w.) - obszar ochronyścisłej Moroszka - Łokciowe - SmołdzińskiLas; długość trasy 15,7 km. Smołdziński Las- Czołpino - (latarnia morska, brzeg morza)- Wydma Czołpińska - Czołpino - SmołdzińskiLas; trasa 14,4 km.Rowerzyści: wzdłuż tras Łeba - Żarnowska- obszar ochrony ścisłej Bielice -30POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


nadmorskie szlaki zawsze pełne są turystówFot. K. Żelikowskach naszych przodkówFot. J. GrabowskiGać - Izbica - Kluki (pomost widok.) - jez.Łebsko - obszar ochrony ścisłej Maroszka -Łokciowe - Smołdziński Las; 29,6 km i SmołdzińskiLas (pomost widok.) - jez. DołgieWielkie - obszar ochrony ścisłej Dołgie Małe(pomost j. w.) - jez. Dołgie Małe - obszarochrony ścisłej Gardneńskie Łęgi (wieża widok.)- jez. Gardno - Suche Łąki - Smołdzino- Smołdziński Las; 21,3 km.Żeglarze (Rok Turystyki Wodnej!), fani„wiatrówek” Omega: po Gardnie; tak przynajmniejzakładał plan regat, „wzorem”2008 roku w dużej mierze sparaliżowanychw praktyce piekielnym upałem i suszą zprzelotnymi, a później coraz dokuczliwymiburzami i wichurami do 6 i więcej stopniw skali Beauforta (wtedy nie poddało imsię trzech arcymistrzów: Antoni Taraszkiewicz,Janusz Grabowski, Marek Harasim; tegolata zaś - oczywiście - J. Grabowski orazMaciej Kopeć z Łosina pod Kobylnicą i JanWolnikowski, jak lider z grodu nad Słupią).Dla postawienia kropki nad „i” dodaćmusimy, że w tej trzydniowej eskapadzieturystyczno-krajoznawczej (za... 36 zł z noclegownią,ciepłym posiłkiem, pieczeniemkiełbasek przy ognisku etc.) brało udział,„zwyczajowo”, ponad 150 (w 2010 rekord:204!) dziewcząt i chłopców z różnych województw- m.in. zachodniopomorskiego(Białogard, zaprzyjaźnione od 35 lat Sławno),wielkopolskiego (Jastrowie, Trzcianka),śląskiego (Cykarzew k. Częstochowy).Warte odnotowania ciekawostki: wiekuczestników od 11 (Anna Ćwik) do 68 lat(Jerzy Berendt), oboje ze Słupska. Zdecydowanyprym wśród jubileuszowych rajdowcówwiedli również - jakże by inaczej- przedstawiciele słupskich szkół: AP (studenci- podopieczni dr. Roberta Bąka), SPnr 5 (wychowankowie Edyty Romańczuk-Ozdoby, Anny Wolikowskiej) i OśrodkaSzkolno-Wychowawczego (koło WiesławaRomańskiego), który o przysłowiowywłos wyprzedziło główczyckie Gimnazjum(opiekunka SK Renata Piecha-Ludko wespółz dyr. Marią Szymaniuk). Rej wodziliwe wszystkim: Jacek Grabowski, TadeuszKrawczyk (Lębork), Łukasz Marszałek (Białogard!),W. Romański, Anna Stankowska,kmdr A. Taraszkiewicz oraz Paulina Klizlichi Natalia Kowalczyk z Klubu PTTK Mikołajekpana Jacka. Wspomagali ich z dużym oddaniem- co jest raczej rzadkim przypadkiem,by nie powiedzieć ewenementem - wójtgminy Smołdzino, Andrzej Kopiniak i dyrektorSPN - Katarzyna Woźniak.Jeszcze jedno, arcyważne: tradycyjnyjuż konkurs wiedzy o Słowińskim ParkuNarodowym, który - rok w rok - „pilotowała”Karolina Ptak z SPN. Zwyciężyli wnim w 35. edycji, i to bezapelacyjnie, w dodatkudwakroć (w dwóch odrębnych grupach),uczniowie słupskiej „piątki” przedreprezentacją Gimnazjum w Główczycach- obrończynią honoru gminy z lata 2008.Gratulujemy laureatom. Nie tylko imzresztą. Także - myślę - w pierwszym rzędzie,animatorom i realizatorom wędrówektytułowym tropem siedlisk naszychprzodków z kierującym PTTK w regionieod czterdziestu trzech lat (sic) JanuszemGrabowskim na czele. Ponadto współgospodarzomrajdu - działaczom (czterdziestydrugi rok) Klubu Turystyki Pieszej Mikołajek.Oby z każdym rokiem było więcej tegotypu przedsięwzięć, inicjatyw. Jak najwięcej!Jerzy R. LissowskiSłupskPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201031


Nie znam piosenki ludowej, buraczanej, choćby takiej jak naswojską nutę o kujawiaku co to... kujawiak, kujawiaczek jeden.Dziś nie powstają kawałki regionalne, a jeśli już to określeniaprzyklejane do ludzi ze wsi i to takie, których konotacja jest jasnai czytelna, oczywiście, brutalnie satyryczna i obśmiewczaBurak ci ja, burakenergia z solarówTytułowy burak - jam ci to, tak, tak,chłop miastowy, ale ze wsi, lub jak kto woliwsiowy, ale z miasta, pozwalam sobie naepitet chowu publicznego, lecz z wyboruwłasnego. Okolicznościowego i autoironicznietylko i jednak niezasłużonego,o czym niżej. Otóż, jak ten burak schowanyw wioszczynie, na skraju krajobrazowegoparku rzeki Słupi, co ważne dla wymowytekstu. Ośmieliłem się zrezygnować zwspółuczestniczenia w projekcie pn. „Programwykorzystania energii słonecznej naterenie gminy Kobylnica”. Świadomie wycofałemsię z pierwotnej deklaracji zainstalowaniasolarów na swoim domu, rezygnującprzy okazji z programowego dofinansowaniainwestycji.Trochę czułem się jak wszetecznik iłamistrajk, który brakiem zdyscyplinowaniaprzyczynia się do zagrożenia zrealizowaniaprojektu przez powstającą dziuręudziału finansowego i ilościowego, ważnądla 422 pozostałych mieszkańców gminywspółfinansujących swoim udziałemgminny projekt. Przeszło mi to złe uczucie,bo poza zakwalifikowanymi 423 mieszkańcamijest jeszcze ponad setka chętnych doposiadania własnych solarów i darmowejciepłej wody w prywatnych domostwach.Mam też wrażenie, przekonanie wręcz, żez przedsięwzięcia nie wycofał się już więcejnikt, co dobrze zaświadcza o świadomościi odpowiedzialnym potraktowaniu projektuprzez zainteresowanych mieszkańców, aorganizatorów ominie ryzyko wystąpieniaproblemów organizacyjnych, finansowychi innych logistycznych.Co do mnie, to nie ukrywam, że wzrostkosztów partycypacji prywatnej z 2.860 złdo 4.128 zł, tj. o ok. 70 proc. nie jest całkiemobojętny dla kieszeni emeryta. Jednakważniejszym jest to, że solarny temat wyprzedzaw czasie rozwiązywanie istotniejszychproblemów mojego siedliska.Najważniejszym jednak jest inna bariera,nazwę ją inżynierskiej natury, tj. dużeobycie z problematyką energii odnawialneji ochrony środowiska, a jednocześnie dużarezerwa i wstrzemięźliwość w stosunku douczestniczenia w masówce inwestycyjnej.Co prawda raz wyłamałem się od zasad,no, ale uczestniczenie w zadaniu własnymgminy - programie budowy kanalizacji sanitarnej,w tym dla całej wsi, to jednak innyprojekt, program i ranga. Inne też rozumienieproblemu ścieków i kompleksu ściekowegow „przykrajobrazowej” wsi, swoistyprzymus i obywatelski obowiązek.Gdyby ktoś miał wątpliwości, że wkraju nie nastąpiły zmiany po 1989 roku,to może je wymieść z głowy. Dodam, żeprzynajmniej w zakresie podejścia, podejmowaniarozwiązywania i finansowaniaprzedsięwzięć dotyczących dbałości ośrodowisko naturalne. Modne staje się reagowanieproekologiczne: czysta gleba,woda i zdrowe powietrze przez zmniejszenieemisji dwutlenku węgla, itd., itp. Mniesatysfakcjonowały by <strong>bardziej</strong> deklaracjeparu setek klienteli dla likwidacji pokryćeternitowych z dachów domów, budynkówgospodarczych, szopek, komórek, no,ale solary na dachach tak ładnie wyglądają,nowocześnie. Cóż, projekt projektowinierówny, kosztowne partycypacje i dofinansowaniapewnie też. Zresztą, dachy zeternitem nie pogryzą się z solarycznymi,to i również urozmaicenie: pod miastemblachodachówka lub Braas, za miastem ina wioskach - eternit. To nierozstrzygniętydylemat priorytetów, zdrowia, wygodyi pieniędzy. Świadomości obywatelskiejskrojonej raczej na format rynkowy, towarowy.Jestem pewnie niesprawiedliwy, alemasowy run na solary kojarzy mi się z akcjąwyprzedaży towaru po obniżonych,atrakcyjnych cenach w supermarketach.Mój kolega szepnął mi do ucha na spotkaniuinformacyjnym w gminie, że ludziskanie przygotowali się do solarnego tematui albo nie zdawali pytań w ogóle, podpisującumowy partycypacyjne w ciemno, albow nabożnym uniesieniu akceptowali, też wciemno, techniczno-ekonomiczne zawiłości,kompletnie nie rozumiejąc natury specyficznegoproblemu.Nie chcę być posądzony o złą wolę ikrytykę zjawiskowego wydarzenia, jakimFot. J. Maziejukjest znalezienie programu, przygotowaniego, zainteresowanie nim, jak liczę, ponad550 chętnych. Gminie i organizatorom należąsię ekologiczne brawa i odznaczenioweblachy za skuteczność i aktywność ekologicznąadekwatną do potrzeb i możliwościzwykłych obywateli.Taką konkretną sytuacją zakładającądofinansowanie instalacji solarów na dachachkilkuset prywatnych domów byłbyzachwycony Wacław Micuta - doradcaenergetyczny Komisji Gospodarczej NarodówZjednoczonych (Sekretarzem Generalnymbył wtedy Kurt Waldheim). Ten wysokiurzędnik Pałacu Narodów w Genewiepropagował wykorzystywanie zasobówenergetycznych najprostszych - utajonychw wodzie, wietrze, promieniach słońca, odpadachorganicznych, oborniku. W Marokuna dachu szpitala instalował baterie słonecznedla ogrzewania wody, wytwórnię32POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


modne staje się reagowanie proekologicznebiogazu dla uzyskania wysokokalorycznegogazu w drodze fermentacji beztlenoweju farmera w Szwajcarii. Na wystawie w ONZpito wodę mineralną z jego chłodziarki „napędzanej”biogazem, urzędniczki prały bieliznęw agrogazowej pralce.Pan Wacław pisał mi w kwietniu 1980roku, że „...ogrzewanie domku winno byćzaplanowane tak, aby wykorzystać domaksimum energię słońca w sposób pasywny,jak i aktywny. Dobrze izolowanydom można ogrzać i mieć ciepłą wodę conajmniej sześć miesięcy w roku. W pozostałychmiesiącach roku słońce służy jako dodatekdo ogrzewania, chyba że decydujemysię na dodatkowe inwestycje, tj. postawimymagazyn ciepła - akumulator wody izamontujemy pompę cieplną, niezbędnesterowanie systemem. To w latach 80. jestkosztowne, a pomp ciepła w PRL nie dostaniesię. Rozsądny kompromis to słońce i naprzykład odpady drzewne: stawia się instalacjęc.o. z piecem - bojlerem służącym dogotowania i ogrzewania przy tym wody. Tapłynie do grzejników. Słońce podgrzewawodę, jeśli to nie wystarcza, pali się sucheodpady z drewna...”Można powiedzieć, że powyższe zdaniastanowią minimalny poziom wiedzyelementarnej „z czym się to je” i od lat 80.nic się co do ogólności nie zmieniło. W tymteż zakresie należy odbierać gminny projektsolaryjny, który jest niczym innym jakkompromisem między rozwiązaniem technicznyma kosztami, w tym dotyczącymiudziału uczestnika programu, dokonującegowyboru oferty instalacji dla ciepłej wodylub ze wspomaganiem układu c.o. pompąciepła.Jednakże, najgorsze są kompromisy,bo powyższy wiążąc uczestnika umowąformalnoprawną eliminuje jakąkolwiekmożliwość wpływu na zmianę lub „wzbogacenie”przyjętego „uniwersalnego” rozwiązaniainstalacji solarnej. Problem tkwiw szczegółach i m.in. w tym, jak to formułowałokilku uczestników spotkania:czy system się nie „przegrzeje” w upały,na czas urlopu, przez zanik zasilania elektrycznegoitp.Problem polega na tym, aby pozyskaćcałą energię słoneczną, by ją mieć w dyspozycjizawsze, kiedy jest potrzebna. Energię- moc promieniowania słonecznegowykorzystać optymalnie w różnych porachroku zależnie od natężenia promieniowaniakąta padania promieni, liczby godzinsłonecznych (usłonecznienia).Sprawę rozwiązujepowierzchnia kolektora ijego sprawność, a te przyjmujesię zależnie od dobowegozużycia wody ciepłejśrednio 60 l/osobę. Przyjmującpółrocze letnie i sumędziennego nasłonecznienia1,3 kWh/m 2 /dobę,wylicza się powierzchniękolektora w wysokości 4,8m 2 . Uwzględniając stratycieplne całego układui sprawność wymiennikaciepła powierzchniękolektora, zwiększa się ook. 15 proc. do ok. 5 ÷ 5,5m 2 . Zwiększenie pola powierzchnikolektorów tylkow nieznaczny sposóbwpływa na zwiększeniewykorzystania energii.Zasobniki - wymiennikiciepła - również się dobiera,uwzględniając dobowezapotrzebowaniena wodę, pole powierzchnikolektorów i sposób dogrzewania.Pojemność zasobnika powinnabyć co najmniej taka jak dobowe zapotrzebowaniena wodę. Dopiero jednak większezasobniki, pojemności równej dwu - lubtrzykrotnemu dobowemu zapotrzebowaniu,zapewniają komfort korzystania z ciepłejwody.Układ wykorzystujący energię słonecznądo przygotowania ciepłej wodyjest typową instalacją grzewczą, która możebyć przegrzewana, ciśnienie w niej możesię zmieniać. Potrzebne są więc elementyzabezpieczające ją, takie jak: zawór bezpieczeństwa,przeponowe naczynie wzbiorcze,odpowietrzenie i ogranicznik temperatury.Nie ma żadnej potrzeby demonizowaniaczy wymyślania problemów, któremogą się rodzić na etapie eksploatacji systemucieplej wody z kolektorów - solarów.Jak pisał wyżej wspomniany W. Micuta,wprowadzanie nowych energii wymagaczasu, a ten szacował na pięćdziesiąt lat.Od 1980 roku mija trzydziesty rok i możnapowiedzieć, że dzięki postępowi technologicznemurynkowa oferta jest już bardzoobszerna, co komplikuje i utrudnia możliwościrozpoznania nie tyle ofert, co głównieistoty grzejnictwa, nabycia wiedzytechnicznej i innej przez zwolenników ekologicznychźródeł energii. Tu liczy się dobry,profesjonalnie przygotowany organizator,wykonawca i chętny eksploatator.Dzisiejsze czasy to nie okres, kiedy p.Wacław uznawał, że Decyzja Nr 9 PrezesaRady Ministrów z 1980 roku dla wprowadzeniabiogazu w rolnictwie polskim,to wielki krok naprzód w tej sprawie, a dlapierwszych instalacji trzeba koniecznieszukać entuzjastów i hobbystów. To w ichrękach instalacje pracują dobrze, a co więcej,służą oni jako cenni współpracownicydla ciągłego doskonalenia sprzętu. Z takimpoglądem całkowicie zgadzał się ówczesnywiceminister rolnictwa Kacała.Nie tylko p. Micuta z Genewy pomagałwdrażać biogaz do polskiego rolnictwa.Nad rozwojem biometaniki stosowanejw rolnictwie z rozszerzeniem zadań oinne rodzaje energii naturalnych: wiatr, pływywodne, promieniowanie słoneczne pracowałinż. Ryszard Szemraj z OBR TOR Oddziałuw Tarnowie. W Genewie praktykowałi w kraju przenosił wiedzę inny eksperti znawca problematyki biogazowej i energiisłonecznej, współpracownik p. Micuty inż.Jacek Jańczak. W opiniach ww. znawcówtematyki energii odnawialnej z lat 80. pozażyczeniami powodzenia w wysiłkach i sukcesóww pracy nad wykorzystaniem taniejenergii, przewijał się ciekawy wątek: wykonanieinstalacji biogazowej „rodzinnej” woparciu o odpady organiczne własne byłobywydarzeniem technologicznym w Polsce.Budowa systemu instalacji opartej nabiogazie i jednocześnie z wykorzystaniemz energii słońca, to byłaby już sensacja naskalę europejską i nawet w świecie - tyle W.Micuta.Lata 80. to znamienne czasy, faktemjest, że życzeń kolegów inżynierów niespełniłem. Próby zainteresowania biogazemi słońcem jednego z lepszych KPGRw województwie zachodniopomorskimi wdrożeń instalacji (drogich) w fermachtrzody chlewnej, owczarni, cielętnikach niepowiodły się. Doświadczenia i wspomnieniaz „czasu przepychanek” mam bogate.Przestałem „chodzić” wokół różnych ofertwspółpracy na przykład w zakresie dystrybucjiurządzeń do pozyskiwania i przetwarzaniaenergii odnawialnej - kolektorówsłonecznych, pomp ciepła, ogniw fotowoltaicznychi innych. Nie zaistniała w latach2000 forma współpracy, agencyjna, agencyjno-audytorska,salon wystawowy, licencjonowanebiuro regionalne czy też firmaprojektowa, czy instalatorska.Tu muszę przywołać jeszcze jednąciekawostkę historyczną, a dotyczy onaPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201033


na naszych oczach dzieją się proekologiczne zdarzeniaangażowania się różnej maści hobbystówwokół tematu paliw niekonwencjonalnych.Sięgam do zaproszenia na NadzwyczajneWalne Zgromadzenie Członków StowarzyszeniaWykorzystania Energii Niekonwencjonalnejz kwietnia 1992 roku orazsprawozdania Rady Głównej SWEN za lata1988-1992. To niezmiernie ciekawa materiai wynika z niej, że SWEN powstał w styczniu1988 roku. W ww. czasie działalność stowarzyszeniacharakteryzowały okresy: promocjii ekspansji w latach 1988-1989, stabilizacjiw 1990 roku, gwałtownego załamania w1991, poszukiwań w nowej rzeczywistościw 1992 roku. Uznawano, że o sile organizacjidecydował stan jakościowy i ilościowyjej członków. Do kwietnia 1988 roku przynależnośćzgłosiło 147 osób, w okresie kulminacyjnymbyło ich 935. Z deklarującychwypełnianie obowiązków statutowych, żywotniezainteresowanych wykorzystaniemalternatywnych źródeł energii pozostałow 1992 roku - 245 osób. Powstały trzy oddziałyterenowe, niestety, wkrótce po ichpowstaniu zawiesiły działalność, głównie zprzyczyn finansowych.W roku sprawozdawczym finanse stowarzyszeniazbliżyły się do granicy, którejprzekroczenie określa się mianem bankructwa.Uznano, że słuszną drogą pozyskiwaniaśrodków finansowych na promowaniewykorzystania niekonwencjonalnych źródełenergii, winno być prowadzenie działalnościhandlowej. Taką podjęło CentrumWdrożeniowo-Produkcyjne (własny podmiotgospodarczy stowarzyszenia) po nieudanychpróbach produkcyjnych (zamiastzysków - straty) okresowe zawieszenie i ponownewznowienie działalności. Inny podmiot- Fundacja Energia Jutra nie podjęłażadnych działań.Tu podkreślić trzeba, że wyraźnie zadeklarowanybył udział stowarzyszenia wszerzeniu oświaty ekologicznej, utożsamianiez działalnością ekologiczną i współuczestnictwow zapobieganiu dalszej degradacjiśrodowiska.Pomijam z wiadomych względówprogramowe pomysły podejmowania rożnychdziałań, a z satysfakcją przyglądamsię liście zainteresowanych kontaktami zosobami o podobnych zainteresowaniach,co mogło owocować zaczątkiem komisji/grup tematycznych i poziomą wymianądoświadczeń i udrożnieniem informacjiekoenergetycznej.A zainteresowania ludzi były ekoenergetycznieogromne: energia słońca, energiaz drewna, pompy cieplne, produkcjaurządzeń ekoenergetycznych i automatykaw urządzeniach, paliwo rzepakowe, wodór,akumulacja energii. To właściciele siłowniwiatrowych, własnych stacji doświadczalnych,elektrowni wodnych, biogazowni,kolektorów słonecznych, nawet wiatrakaholenderskiego, itp. To eksperci, fachowcyz doświadczeniem eksploatacyjnym, projektanci,branżowe autorytety.Smutek mnie trochę ogarnia jak przypominamsobie, co mówił mi inż. AndrzejAdamczyk, członek Rady Głównej Stowarzyszenia,jeden z autorów technologii paliwarzepakowego „...w stowarzyszeniu życiezamarło, stoją gdzieś poza nim...” o biopaliwiez rzepaku pisał w maju 1993 roku „...badania silników zasilanych olejem rzepakowymprowadzi Instytut Lotnictwa, a paliwosyntetyzują w Zakładach Azotowych wKędzierzynie. Cała sprawa bardzo opornietoczy się do przodu. Ale toczy...”Przez wiele lat podbudowywałem sięekoenergetycznie z różnym skutkiem, bystwierdzić dziś, co nie jest wcale odkrywcze,że rynkowa rzeczywistość A.D. 2010wniosła do kraju pieniądze i tak mało trzeba,żeby umiejętnie spożytkować je na proekologiczneprzedsięwzięcia. Tak jak to sięrobi na terenie gminy Kobylnica, korzystającz dofinansowania z Europejskiego FunduszuRozwoju Regionalnego projektu dlaludzi i chorego środowiska. Oczywiście wpartnerstwie ze Stowarzyszeniami WspieraniaInicjatyw Lokalnych „Gmina 2010”i Gmin Przyjaznych Energii Odnawialnej.Krzepnących w siłę, po zebraniach informacyjnych,w dziesiątki nowych członków- przyszłych użytkowników kolektorów solarnych.Pora kończyć wspominki i refleksje,które nasunęły mi się po spotkaniu organizacyjnymw gminie, jednak bez dodatkowychwniosków i konkluzji, by nie byćposądzonym o przesadną zgryźliwość wtemacie. Jedno jest pewne: ekologicznaświadomość obywatelska przewija sięprzez rynek i rynkowy produkt solarny wsposób widoczny i konkretny. Świadczy too tym, że rezolucja Sejmu RP z dnia 8 lipca1999 roku w sprawie wzrostu wykorzystaniaenergii ze źródeł odnawialnych maswój praktyczny wymiar, potwierdza m.in.stworzenie warunków prawnych i finansowychdo aktywnego uczestnictwa podmiotówgospodarczych, samorządów, organizacjipozarządowych oraz osób fizycznychw rozwoju energetyki odnawialnej,z uwzględnieniem specyfiki tego sektora,opierającego się głównie na instalacjachmałych, rozproszonych. Na naszych oczachdzieją się proekologiczne zdarzenia, o którychw latach 80. można było tylko pomarzyć.Czesław Guit, LubuńBadaniaw SalusiezdrowieW Niepublicznym Zakładzie OpiekiZdrowotnej Centrum Zdrowia SALUS przyulicy Zielonej 8 w Słupsku wykonywanesą bezpłatne badania USG piersi, z którychmogą skorzystać mieszkanki powiatu słupskiegow wieku 30-39 lat. Wykonują je doświadczenispecjaliści radiolodzy na najwyższejjakości aparatach ultrasonograficznych,a współfinansuje Starostwo <strong>Powiat</strong>owe wSłupsku. Przy zapisywaniu się na badanienie jest wymagane skierowanie i nie jestistotne, której przychodni jest się pacjentką.W tym samym Zakładzie SALUS wykonywanesą też na najnowocześniejszymmammografie - Mammomat 1000firmy Siemens badania mammograficznedla kobiet w wieku 50-69 lat ze Słupskai powiatu słupskiego, które nie wykonywałyich w ciągu ostatnich dwudziestuczterech miesięcy. Na te badania, finansowaneprzez Narodowy Fundusz Zdrowia,również nie potrzeba skierowania i niejest istotne, której przychodni jest się pacjentką.(T.W.)34POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


wojenne losyHistoria nie tylkorodzinna (cd.)Fot. J. MaziejukTatuś natychmiast ruszył konno doPniewa i Rowów, a mamusia pieszo doPodgórza. Zawiadomili robotników leśnychi kogo się dało, by nikt nazajutrznie wchodził do lasu. O świcie następnegodnia Welk, Sokołowska i Rawa przyszlipo rodziców. Zostałam sama z przykazaniem,że nie mogę ruszyć się z domu, pókinie wrócą. Nasza gajówka stała jakieśdwieście metrów od szosy Łomża - Białystok.Kawałkiem było pole, rósł las, ale zdomu było widać szosę. Ukryli się w krzakachi obserwowali. Najpierw jechał gazik,za nim duża buda i trzeci samochódpełen żandarmów. Wjechali z szosy w leśnygościniec z Pniewa do Podgórza, jakieśdwieście, trzysta metrów za naszymizabudowaniami. Samochody zatrzymałysię. Po chwili padły strzały: dwanaście, ciszai jeszcze jeden. Samochody odjechaływ takim samym porządku. Welk ze swoimii rodzice poszli w to miejsce. Gościniecbył piaszczysty, więc widać było ślady kółi butów. Zdawali sobie sprawę, co zaszło,ale nie widać było nigdzie świeżej ziemi.Wtedy tatusiowi dziwny wydał się las, któregoprzedtem nie było. Podeszli i zaczęliwyciągać powtykane drzewka. Pod nimiw świeżej ziemi leżały zwłoki. Zaraz Rawapojechał do Łomży, by zawiadomić kogotrzeba. Przerażony Welk wrócił do domu.Tatuś poszedł niby cechować drzewa,naciął na drzewach kilka krzyżyków, aległównie obserwował okolicę. Przed wieczoremprzyjechała starsza pani z Łomży.Zapalili znicz, przybili święty obrazek. Rawaprzywiózł wieści: wykonano egzekucjęna pracownikach łomżyńskiego sądu.Oburzenie ludności sięgało zenitu. Oskarżanosię, że nikt nie powiadomił partyzantów,którzy nie dopuściliby do tej zbrodni.A przecież tatuś zrobił to, co mógł zrobić.Ludzie wiedzieli, że Niemcy coś szykują.Od tych wydarzeń Welk obawiał siępartyzantów. Okna i drzwi leśniczówki byłyzabezpieczone podwójnymi okiennicami,ale bał się, że w takiej twierdzy spłonieżywcem. Nocami grał w karty, kazał przychodzićmojemu ojcu i panu Rawie. Pewnegowieczoru od strony szosy usłyszeliturkot wozu i jakieś głosy. Byli pewni, żeto żandarmi z Puchał jadą dokończyć wieczóru Welka. Tatuś i Rawa uciekli przez taras.Rawa pobiegł do lasu, a tato do domu.Kazał nam skryć się w życie obok. W alejcesłychać było klątwy po polsku. Welk pewniezorientował się, że to partyzanci, wziąłautomat, granaty i wszedł w las. Tatuś iRawa nie mieli broni, na tyle Welk im nieufał. Słyszeliśmy strzały i krzyki, bieganie.Było ciemno. Po chwili przybysze wycofalisię na szosę w kierunku Pniewa i wszystkoucichło. Przyjechała natomiast zawiadomionaprzez Welka żandarmeria. PrzesłuchaliRawę i tatusia, ale Welk dał im alibi,więc zostali zwolnieni. Następnego dniawe wsi mówiono o dwóch rannych partyzantach.Jechali z okolic Śniadowa, gdzierozbili niemiecki pociąg z żywnością nawschodni front. Wracając na rauszu pomylilidrogę, pomyłkowo wjechali do leśniczówki,wycofać się na wąskiej drodzebyło trudno. Od tego zdarzenia dniem baliśmysię Niemców, nocą partyzantów, alekolejne dni mijały.Jesienią Welk wyjechał do domu, doPrus. Wtedy którejś nocy usłyszeliśmy łomotdo drzwi i krzyki. Tatuś w bieliźnieotworzył. Dwaj młodzi mężczyźni o nicnie pytając, bili go czym popadło: wyciorem,kolbą. Upadł na kufer, krew tryskałaz pleców. Mamusia krzyczała, próbowałago bronić, ale wyprowadzili ją do kuchni.Ja z łóżka patrzyłam na wszystko i nikt niezwracał na mnie uwagi. Wszedł dowódca zinnymi, krzyknął do bijących, żeby odeszli,mówił coś do tatusia. Kiedy posadzili go naskrzyni, powiedział tylko: „Nie jest prawdą,co mi zarzucacie. Nie mam i nie miałembroni, leżałem w życie. Wszystkie wiadomościprzekazywałem ludziom, z którymimiałem kontakt, oni to potwierdzą”. Kazaliwynosić nasze rzeczy, dwaj partyzanci wyprowadzilitatusia i położyli na wyniesionejpościeli. Przeszukali jeszcze całe mieszkanie,znaleźli skrytkę z dokumentami, przejrzelii oddali. Podpalili gajówkę i kazali powiedziećżandarmom, że to zrobili ruskie.Nim odjechali, mamusia zalała ogień, alepaliła się stodoła z naszymi czterema świnkamii obora. Łuna sięgała nieba. Ktoś zdążyłwypuścić krowę i konie. Wkrótce przybiegliludzie z Rowów i Podgórza, przyjechałażandarmeria z Puchał i Łomży. Szukaliśladów, przesłuchiwali Rawę, Sokołowskąi mamusię, którzy zgodnie mówili, że napastnicyzaciągali z ruska. Kazali sołtysowipodstawić wóz, zawieźli tatusia do szpitalaw Łomży. Mnie z mamą i naszymi rzeczamiznajomi przewieźli do cioci Popiołkowej doPodgórza. Nazajutrz mamusię wezwanodo pewnego mieszkania w Łomży, gdziekilku mężczyzn wyjaśniało, co zaszło. Mówili,że wprowadzono ich w błąd co do poprzedniegozdarzenia i żeby już się nie bać.Zadbali też o tatusia, przynosili miód, mięso,wynagrodzili lekarzy. Tatuś wyzdrowiałi kazano mu pracować jak dotychczas.W leśniczówceu Hansa Welka szefowiełomżyńskiegostarostwa, żandarmii gestapo urządzalisuto zakrapiane polowania,po czymodjeżdżali. Któregośdnia było inaczej.Przyjechali gestapowcy,jeździli gazikiempo lesie, a kiedyodjechali, Welkprzyszedł do nas,chwilę rozmawiałz ojcem i odszedłFot. J. MaziejukPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201035


estią jest wojnaObawy nas nie opuszczały. Wystarczyłanierozważna skarga któregoś sąsiada,a partyzanci pojawiali się nocą i bez sądu,bez wyjaśnień bili lub zabijali. Rodzicemieli powiązania z ludźmi podziemia, ale zostrożności nikt się z tym nie obnosił. Życietoczyło się dwiema warstwami, zwykłą,z codziennymi czynnościami i tą tajemną,ukrytą przed Niemcami, a często i przedswoimi. Po pożarze na leśniczówkę zaadaptowanonowy budynek szkoły w Podgórzu.U góry zamieszkał Welk, na dole my i Sosańscy,którzy przyjechali z rzeszowskiego,gdzie bandy UPA wydały na leśniczego Sosańskiegowyrok śmierci. Mieli dwoje dzieci,spodziewali się trzeciego.Boże NarodzeniePrzed Bożym Narodzeniem Welk powiedziałmamusi, żeby zaprosiła jego żonęi syna do nas na Wigilię. Chcieliby poznaćnas i zwyczaje Polaków. Przywiózłpotrzebne produkty. No cóż, urządziliśmywszystko pięknie. Choinka stała wystrojonaw łańcuchy i aniołki z bibułki, jabłuszkai ciasteczka, na czubku lśniła gwiazdkaz pozłotka ze świeczką w środku. Potrawybyły postne, ale tradycyjnie: dwanaście.Niemka była zachwycona, dzieliła się z namiopłatkiem. Tatuś zaczął „Bóg się rodzi”,a dalej śpiewaliśmy razem. Na pierwszydzień Bożego Narodzenia zaprosili nas doleśniczówki. Dostałam talerz słodyczy, mamusiai pani Sokołowska jedwabne pończochy,a tatuś kilka paczek papierosów.Potem był obiad i różne rozmowy. Leśniczybył tłumaczem. Z ich synem Wolfgangiemporozumiałam się szybko. Trochę na migi,kilka słów po polsku znał od robotnika Polakaz Rowów, którego Wolfgang polubił.Do zabawy wystarczyło. Kiedy wyjechali,Welk był zadowolony. Jego żona zmieniłazdanie o Polakach, których uważała zanieokrzesanych. Przyjeżdżali później kilkakrotnie.Z Wolfgangiem włóczyliśmy się polesie, unikał ludzi, bał się. Kiedy wyjeżdżał,dostawałam kartkę: „Meine liebe Maruśka”.Potem pisał robotnik Polak, a on kończył:„deine Wolfgang”. Wtedy pojęłam, żewśród tego piekła są wściekłe hitlerowskiepsy i normalni Niemcy, a może był to tylkoczar tej jedynej w roku nocy.Wesele LodziWiśniewskiejBył już rok 1943, wiosna. Nadchodziływieści, że Niemcy, bici na wschodzie przezRosjan, cofają się. A u nas w maju, w ZieloneŚwięta, wydawała się za mąż Lodzia Wiśniewska,której rodziców w czterdziestymwywieźli na Sybir. Zaprzyjaźniłam się z niąprzy gotowaniu kapuśniaku dla chłopcówz lasu, wśród których był jej brat Czesiek.Teraz ukrywał się przed Niemcami. Mieszkaliśmyjuż w Podgórzu, gdzie po pożarzena leśniczówkę zaadaptowano nowy budynekszkoły, położony w środku wsi przyszosie z Łomży do Zambrowa. U góry zamieszkałWelk, ale właśnie wyjechał do domudo Prus, na dole my i Sosańscy, którzyprzyjechali z rzeszowskiego, bo bandy UPAwydały na leśniczego Sosańskiego wyrokśmierci. Mieli dwoje dzieci, spodziewali siętrzeciego. Był ślub Lodzi i obiad weselny,na którym byłam z rodzicami. Przyszliśmywłaśnie do domu na wieczorny obrządek.Później rodzice szli na weselną zabawę, jamiałam zostać w domu. Nie w smak mi tobyło. Obrażona siedziałam na łóżku w pokoju.Mamusia w oborze doiła krowy, tatuśz Sosańskim rozmawiali w kuchni, dołączyłdo nich kowal Jarota z flaszką i synem, pochwili pani Sosańska z dziećmi i sąsiadkaKamińska. Popijali i zakąszali plackiemdrożdżowym, który tato położył na stole.Czekali na mamusię. Usłyszeli głośnepukanie. Jarota, siedzący najbliżej drzwi,krzyknął: „Proszę,” i dodał: „właźta, lezietajak banda”. Drzwi otworzyły się z hukiem,wpadło kilku ludzi z bronią. ZłapaliJarotę za barki i od razu pałą po plecach.Nadaremnie próbował się tłumaczyć. Widziałamz pokoju, co się dzieje, otworzyłamokno, przełożyłam nogi i... poczułamczyjąś rękę na karku. Wysoki mężczyznąz bronią trzymał mnie za kark nad ziemią:„Mała, ty dokąd, dawaj z powrotem”.Miałam jedenaście lat, ale byłam drobna.Krzyczałam, że ja do mamusi, do obory,doi krowy. Zaprowadził mnie do dziewczyny,która była z nimi, kazał pilnować ioddać mamie. Po chwili byłam z mamusią,która właśnie wchodziła. Wprowadzili teżpod bronią chłopców i dziewczęta z Podgórza.Weszli do domu, wszystkim kazanopołożyć się na podłodze. Mamusi znównie było, ale mleko stało na kuchni. Okazałosię, że obie z Sosańską musiały pokazaćmieszkanie Welka na górze. Kiedy wróciły,Sosańską z dziećmi posadzili na łóżku wkuchni, ja siedziałam przy tatusiu na podłodze.Najpierw kolejno przepytywali, czykomuś wydają się znajomymi. Rozpoczęliswoje sądy. Pierwszy ucierpiał pan Sosańskiuderzony kilka razy gumową pałką. Wjego obronie ktoś się odezwał, zaczęły siękrzyki, obrońca ucichł i wsunął się pod łóżko.Nikogo nie wypuszczali, nawet za potrzebą.Kobieta na łóżku nie wytrzymała,wszystko spłynęło na tego, który się tamwczołgał. Krzyczeli jeszcze chwilę, zabroniliwychodzić do rana i poszli. Zmoczonywyszedł spod łóżka, inni też zaczęli wstawać.Wtedy znów z hukiem otworzyły siędrzwi, wszyscy padli, a oni kazali stanąćpod ścianą w kuchni. Wprowadzili czterechchłopców. Zaczęło się przesłuchiwanie ibicie. Chłopcy tłumaczyli się, że idąc szosą,zobaczyli ludzi w niemieckich mundurachz psem, nie mieli szans na ucieczkę. A żebyli junakami z obozu w Szepietowie, postanowilipowiedzieć, że idą na przepustkędo domów. Nie wiedzieli, że to przebranipartyzanci. Teraz przyznali się, że są uciekinierami,że szli do domów z zamiarem dołączeniasię do partyzantów. Przesłuchującynie uwierzyli. Bito ich strasznie. Mamai pani Sosańska zarzuciły nam, dzieciomchustki na głowy, byśmy tego nie widziały.Zrobili swoje i poszli, zabierając motocyklRawy, akordeon Sosańskiego i deresze Welka.Mama i pani Sosańska darły prześcieradłai opatrywały pobitych. Znów otworzyłysię drzwi. To jeden z chłopców, któryniezauważony wyskoczył przez okno,teraz nas uwolnił. Przyjechali żandarmi,wśród nich byli Ukraińcy. Przesłuchiwali,szukali, ale nikogo nie znaleźli. Nie wiedziećczemu, zabrali obrońcę Sosańskiego,J.W. podobno przeżył obóz w Prusach, alezmarł po uwolnieniu. Po kilku dniach przyjechaliojcowie pobitych, chcieli wiedzieć,kto skrzywdził ich synów. Też niczego sięnie dowiedzieli. Wrócił Welk. Dostał nowekonie, a Rawa i Sosański nie odzyskali niczego.Wesele Lodzi obyło się bez tańców.Po prostu, prawa wojny nie są na wesele.Niemcy dostali cięgi pod Stalingradem,wracała nadzieja na normalne życie.Tymczasem w czerwcu wraz z innymidziećmi chodziłam na nauki przed PierwsząKomunią Świętą. We wsi przechodziliśmyna prawą stronę szosy i poboczemlub rowem szliśmy dziewięć kilometrów doŁomży. Szosą jechały niemieckie samochodyz wojskiem lub cywilami. Cieszyliśmy się,że uciekają do Prus. Komunia była skromnai połączona z bierzmowaniem. Miałam białą,zrobioną na drutach, sukienkę. Dobrze,że skończyły się codzienne wędrówki doŁomży, bo samochodów i wozów z uciekinieramibyło coraz więcej.Żandarm Radke z PuchałPostrachem okolicy był Radke, zwanyRadko, bo przechwalał się: „Nie będę nazywałsię Radko, jak nie zostawię Polakówrzadko”. Rodzinę miał w Łodzi, nim przyszliNiemcy był sierżantem w polskim wojskuw Zambrowie. Potem został niemieckimżandarmem. Pierwszą jego ofiarą był JanekBąkowski. Po dwóch latach robót przymusowychw Niemczech przyjechał na urlop.Wieczorem przechodził przez podwórkado sąsiadów. Żandarm zabił go z automatudla zabawy. Kolejną jego ofiarą był CzesiekWiśniewski, który ukrywał się przedNiemcami. Został skazany na więzienie zazabicie wieprzka na święta. Żandarmi przyszliw pierwszy dzień Wielkanocy. Nie miałszans na ucieczkę, schował się pod siennikna łóżku, żona z córeczką położyły sięna nim, przykryły pierzyną. Otworzyła siostra.Wpadli, wyrzucili żonę z dzieckiem.Radke serią z automatu przejechał po łóżku,po czym kazał zdjąć siennik. Zawołalisąsiadów, kazali wykopać dół w ogrodzie,zawinąć ciało w kapę i zakopać. Przeszukalimieszkanie, ale nic nie znaleźli i odeszli.Następnego dnia za zgodą księdza pochowanoCześka w trumnie na cmentarzu wŁomży. Miał osiemnaście dziur po kulach.Radke zamordował czterech chłopców,Fot. J. Maziejuk36POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


adke serią z automatu przejechał po łóżku, po czym kazał zdjąć siennikktórym udało się uciec z Niemiec z robót.Byli blisko domu, ale zmęczeni. Zatrzymalisię w Podgórzu u Archackich. Jedli posiłek,kiedy wpadli żandarmi zwabieni światłemw szparze okna. Wyłamali drzwi, wtedywszyscy padli na ziemię. Zaczęli chłopakówprzesłuchiwać. Tłumaczyli się, że jadąz Prus na urlop. Wyprowadzili ich na drogę,kazali uciekać. Wtedy Radke zabił ich seriąz automatu. Padli na skarpie po przeciwnejstronie drogi. Tam ludziom z sąsiednich domówkazali ich zakopać. Następnego dniaktoś zawiadomił rodziny. Przyjechali spodZambrowa z trumnami. Trudno sobie wyobrazićrozpacz bliskich. Grób na skarpiebył jeszcze po wojnie, a szkolne dzieci stawiałytam kwiaty. Bestią jest wojna i jej ludzie.Pan młody z PniewDo leśniczego znów przyjechali żandarmi,krótko z nim rozmawiali, i znówmamusia dostała polecenie, w którym i jamiałam uczestniczyć. Dostałam polecenie,by pójść do szkółki leśnej do tatusia. Pracowałtam z ludźmi odrabiającymi szarwark.Gdyby w drodze zaczepili mnie żandarmi,miałam powiedzieć: „Meine papa arbeitetin Wald, ich habe Essen”. Trochę się bałam,ale byłam dumna, że mam do wykonaniaważne zadanie. Póki szłam przez wieś, byłodobrze, powtarzałam co chwila niemieckiezdanie. W lesie bałam się, a gdy skręcałamw ścieżkę do szkółki, zobaczyłam gazik ztrzema żandarmami. Jeden zawołał: „Gdzieidziesz, mała”. Automatycznie wyrecytowałam:„Meine papa... „Zaczęli się śmiać,a do mnie dotarło, że pytali po polsku. Pochwili byłamw szkółce, powiedziałamtatusiowi, żeprzysyła mnieWelk z wiadomością,by niktnie opuszczałszkółki aż dojego przyjazdu.Nie trwałoto długo.Przyjechał,robotnicyposzli do domówi my mogliśmywrócić.Nazajutrzprzyszedł panStrzemiński,nauczyciel zPniew, z którymtatuś kontaktowałsię wważnych sprawach.Niemcygdzieś w lesiezabili DąbrowskiegozPniew. Kiedyweszli Niemcy,wstąpił do tzw.czarnej policjiw Puchałach.W krótkim czasieuciekł dolasu, zabierającbroń i mundur.Żandarmi niedarowali mutego. Teraz tatuś i Strzemiński szukali jegogrobu. Jak zawsze doprowadziły ich śladysamochodu. Po drugiej stronie drogi, gdziewcześniej rozstrzelano pracowników sądu,w otwartym dole leżał młody Dąbrowski,w polskim wojskowym mundurze, butach,z pasem. Zdjęli pas, z kieszeni zabrali osobistedrobiazgi, by oddać rodzinie. Wtedyusłyszeli samochód. Schowali się w zarośla.To żandarmi przywieźli dwóch mężczyzn,wyglądających jak więźniowie. Ocoś pytali, padały odpowiedzi, ale ukrycitego nie słyszeli. Wtedy następni z gazikana rozkaz zasypali grób i wszyscy odjechali.Wieczorem Strzemiński powiadomił rodzinę.Nocą zabrano zabitego i pochowanona cmentarzu w Puchałach. Rodzice ikilka dni wcześniej poślubiona młoda żonaDąbrowskiego, przeżyli. Po kilku miesiącachurodził się jego syn.Rok 1944 i 1945Nadal mieszkaliśmy w szkole przy szosie.Widzieliśmy samochody z żołnierzamii wozy uciekających Ukraińców. Bali się taksamo jak my i byli zupełnie inni od tych,którzy przyjeżdżali z Niemcami na obławy.Jechali całymi rodzinami, z dobytkiem, nocowaliw stodołach lub pod gołym niebemi jechali dalej. Spieszyli się. Za nimi przyszliNiemcy, zajęli szkołę, gdzie urządzili polowąpiekarnię dla wojska, a my znów szukaliśmymieszkania u znajomych. Przyjęli nasKotarowie. Niemcy przywieźli też ludzi, którzyrozkopywali zbiorowe mogiły w okolicy,prawdopodobnie na ludzkie szczątki lalibenzynę i palili. Łuny, dym i swąd widzieliśmyi czuli kilka dni.Potem przyszli inni. Zabrali mamusiędo kopania okopów pod Zambrowem,później bliżej, koło Wygody, w końcu większąliczbą ludzi kopali rów przeciwczołgowypod Podgórzem. Zbliżał się wschodnifront, gospodarze wiedzieli, jak się przygotować.Tatuś i pan Kotara urządzili świniobicie.Mięso dobrze nasolili i w beczkachzakopali w stodole, ale nie było już czasu,by przerzucić tam słomę. Musieliśmy opuścićdom i uciekać za Narew do Prus. Podgórzanieładowali na wozy dobytek, bydłowiązali do wozów i jechali. Zatrzymaliśmysię najpierw w Giełczynie u Geszterowiczów.Obszerne zabudowania były puste,bo właścicieli wywieziono na Sybir. Były znami siostry mamy z rodzinami. W niedzielęciocia Janina z dziećmi usnęła w cieniuwozu, starsze dziewczynki spały w stodole,wujek gdzieś wyszedł. Niespodziewanierozległ się huk. Za stodołą rozerwał się pocisk,drugi na środku podwórza, przy wozie.Ciocia i dwuletnia Jadzia zginęły od razu,ośmioletni Henio był ciężko ranny, tylkoczteroletni Ludwiś ocalał. Jeszcze jedenwybuch, w polu, gdzie uciekali przerażeniludzie. Zginęło dziewięć osób, kilkanaściebyło rannych. Nie było pomocy, lekarza,opatrunków. Henio umierał przy ojcu i klęczącychprzy nim siostrach, Irce i Zosi, podkopką żyta. Wokół byli ludzie, była święconawoda, świeca i krzyżyk, nie było ratunku.Mężczyźni wykopali grób, złożyli ciałaowinięte w płachty i zakopali. Wetknęli wziemię naprędce zbity krzyż, a nas popędzonodo Łomży. Później mówiono, że toRosjanie źle obliczyli pole ostrzału. Nikt sięnie tłumaczył, a zginęli niewinni.Zapędzono nas do Starej Łomży. Zatrzymaliśmysię u znajomych. W dużymogrodzie między wzniesieniami stał stóg.Przespaliśmy tam noc, później tatuś przygotowałziemiankę przykrytą trawą lub sianemdla bydła i koni. Spaliśmy w niej nocą, aza dnia mężczyźni chowali się przed Niemcami.Któregoś dnia przyszli i strasząc grantamiwyprowadzili mężczyzn, wśród nich itatę. Odtąd nocą przebywali pod strażą wPOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201037


stodole, a w dzień kopali okopy. Zostałyśmysame. Wiedzieliśmy, że popędzą nas dalej.Mamusia z panią Kłosińską piekły chleb napodróż. Zdążyły właśnie wsadzić bochnydo pieca, gdy pojawili się Niemcy, kazali zaprzęgaći jechać. „Schnell, herrausfahren!”- krzyczeli. Wcześniej zabrali nam krowę,nasze rzeczy leżały na wozie Kotarów, więcruszyliśmy natychmiast. Kiedy w Łomży dojeżdżaliśmydo mostu na Narwi, ktoś otworzyłbramę, przejechaliśmy przez jakieś podwórkoi zatrzymaliśmy się za murem kościołaszarytek. Bramę zamknięto. Inni pojechalidalej. Nie wiem, kto zorganizowałucieczkę. Kiedy wszystko ucichło, mamusiai pani Kłosińska wróciły po chleb. Szły przezpola, ale przed wieczorem wróciły. Spiekłsię za bardzo, ale smakował wybornie. Wozystały na klasztornym polu, mienia pilnowalimężczyźni, a kobiety z dziećmi siedziaływ piwnicach sąsiednich domów.Rankiem następnego dnia Niemcy zakładaliładunki wybuchowe w domach nalinii Narwi. Przyszli i do naszej piwnicy. Bylina rauszu, dostali wódkę i zapomnieli oBożym świecie. A świtem kolejnego dniazza Łomży odezwały się katiusze. Kule jakrozpalone żagwie przelatywały nad namiza Narew. Wybiegliśmy z piwnic w pole, alenie było gdzie się schować. Mamusia złapałamnie za rękę i wciągnęła do jakiegośokopu. Leżałyśmy, o dziwo, wśród pierzyni poduch. Po chwili ucichło wszystko. Mamusiawyjrzała. Biegła w naszym kierunkukobieta z dzieckiem, córka znajomych,krzycząc: „Niemców nie ma, są już Rosjanie”.Śpieszyliśmy do wozów, by wracać doPodgórza. Na szosie mijaliśmy czołgi, działa,rosyjskich żołnierzy. Pozdrawialiśmy się,nikt nas nie zatrzymywał. We wsi nie byłodużych zniszczeń, więcej było drobnychkradzieży. Od razu było wiadomo, kto cozabrał, toteż wiedzieliśmy do kogo zwrócićsię po swoje. W stodole ktoś przerzuciłsłomę, szukał beczek z mięsem i rozczarowałsię. Pod słomą czekały na nas. Wykopanoje, a kobiety obsuszyły mięso. Terazprzyszli Rosjanie i kazali nam opuścićwieś i jechać pod Zambrów ze względuna front. Tym razem jechałyśmy z siostrąmamusi, jej mężem i synami: Tomkiem iGienkiem, od których dostałam zrobionyze śruby pierścionek z wygrawerowanymorłem. Dojechaliśmy do Brzeźnicy, ale byłotam tylu wysiedleńców, że spaliśmy podwozem. Wróciliśmy i znów nas wygoniono.Tym razem pojechaliśmy w góry pod CzerwonyBór. Tam wykopaliśmy ziemianki i wnich mieszkaliśmy, a jako że pierwszy w takisposób zamieszkał Jan Mazguła z rodziną,ziemiankową osadę nazwaliśmy Mazgułowo.Kończyło się lato. Zboże sypało się zkłosów, więc kto mógł, kosił i przywoził doMazgułwa. Przywieziono też kierat i cepy, anawet małą młocarnię. Mamusia pomagałainnym, w ten sposób zarobiła dwa workiżyta i zmełła je w żarnach. Jednocześniekopano kartofle, jak kto mógł. Mamusiamusiała czekać, aż rolnicy wykopią i zwioząswoje. Kopała, zsypywała w małe kopczyki,później ktoś pomógł je zwieźć, część jednakktoś zabrał. Jesień mijała, tatusia jeszczenie było, nie miałyśmy żadnych wiadomości.Miałyśmy mąkę, suchary, mięso iziemniaki. Miałyśmy też nadzieję, że wojnasię skończy. Na Boże Narodzenie mamusiaupiekła cztery blachy chleba. Ze zmarzniętychburaków przyniesionych z dworskie-Jesteś stąd <strong>bardziej</strong> niżOd ponad trzydziestulat przyglądamsię chatom przysiadłymwzdłuż szosydo pobliskiegoDarzkowa i domostwomtej chybanajważniejszej drogi,kamienistego traktuzmierzającegodo pobliskiego jaru,gdzie wychodziło sięna otwarte polew kierunkuSuchorzazapraszasz mnie do Podwilczyna zamaszystymgestem dłoń, ty która znałaś tu wszystkich,przez żeliwne krzyże mam poznać przeszłość,aby tropić meandry rzeczywistych zdarzeń,gdy mnie tam nie ma, jesteś przy mnie, bo jesteśjego cząstkąNa wzniesieniu podwilczyńskiej golgoty,stojącym w zadumie miejsca, pomiędzyprostokątami nagrobków, obserwującymokolicę wszystko wydaje się już dawnozapamiętane, odkryte, zarejestrowanekamerami oczu. Od ostatniej wizyty nieprzybyło nowych szczegółów. Wszystko,jeśli wszystkim można nazwać, uwzględniającdomy i obejścia, jest jak jest. Dawneresztki żeliwnych krzyży, tarasowe wzniesienie,ta sama panorama przed nami, tensam senny klimat wpisany w zapamiętywaniekażdego nagrobnego napisu. Granitowepłyty wygładzone z dużą starannościąręką kamieniarza, obmyte deszczem ablucjijakby przed wejściem do kościoła niewzruszenieod lat przyglądają się przybyszom.Trzy granitowe katafalki, tyle lub ażzostało z jej świata, ze świata słodko-gorzkiegodzieciństwa, ze świata powrotów donajlepszego z możliwych światów. Wypatrywaniezmian jest tutaj daremne, po kilkuminutach męczy się wzrok. Bo przecieżwzględem czego mielibyśmy się odnieść,względem kilku antenom telewizji satelitarnej,kilku samochodom na podwórzach.38POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


obór i stajni, z rolników, których poznałem,naprawdę nieliczni próbują utrzymywaćjako taką produkcję na przyzwoitym poziomie.Resztę dopadło zwątpienie i ułuda,że kury i kaczki grzebiące w ziemi w poszukiwaniusmakołyków, to zalążek przyszłejfermy hodowlanej. Bez większych, dogodnychdotacji, w konsekwencji najmniej obciążonychprocentami kredytu, polskie rolnictwoskończy w skansenie ogrodzonymwysokim płotem, do którego w niedzielebędą przyjeżdżały autokary pełne wycieczkowiczów.Wyleją się spoceni, z aparatamiw dłoniach i jakaś miastowa mamapowie do znudzonego siedmiolatka: „widziszsynku tak wygląda wieś”. (...)Moja Maria, żona, żoneczka, towarzyszkamego życia, chcąc czy nie, uwikłanajest w tę wieś, z jej przeszłością i teraźniejszością,z traumatycznymi wspomnieniami,z niechcianymi nawrotami złego idobrego. Jesteś stąd <strong>bardziej</strong> niż myślisz,kochana, chociaż na co dzień wypierasz siętego, lecz tam głęboko jesteś dumna, że jesteśstąd, że jesteś podwilczynianką. Brakujetobie tego powietrza, widoku jeziorai okolic, i gdyby nie zwykłe wygodnictwopomieszkiwania w mieście, wróciłabyś turazem ze mną w krainę wiecznej młodości.Jak ptaki wędrujemy po niebie zaobrączkowanirodowodem trzydziestoletniegomałżeństwa, jesteśmy wtłoczeni wscenografię cmentarza jak postacie na rodzinnejfotografii, teraz już niestety coraz<strong>bardziej</strong> pożółkłej z widocznym odcieniemsepii, zawieszeni gdzieś pomiędzy przeszłościąa teraźniejszością, gdzieś międzymagią a realnością.Jezioro Rybiec rozlewa wody leniwietuż obok wsi, podczołguje się ciemkulejak rozpalone żagwie przelatywały nad nami za narewgo pola w Pniewie kobiety uwarzyły syrop.Słodziliśmy nim kawę z upalonego zbożalub polewaliśmy chleb. Ciocia Rogowskamiała trochę pszennej maki, upiekła cieniutkiplacek, pokropiła święconą wodą itym łamaliśmy się w Wigilię.Mijały krótkie świąteczne dni. Spokójzniknął, kiedy rosyjscy żołnierze przyszlido nas po śladach na śniegu. Najpierwniektórzy z nimi handlowali, później rozzuchwalenipróbowali rabować. Zaskoczył ichkrzyk kobiet i natarcie uzbrojonych w widłyi siekiery mężczyzn. Następnego dnia ktośposzedł na skargę do dowództwa. Odbyłasię identyfikacja, ale nikogo nie wskazano.Tak zakończyła się nasza wojna. Wreszciepozwolono nam wracać do Podgórza. Wniektórych domach kwaterowali żołnierze,inne rozebrali na opał. Zamieszkaliśmyw kuchni u Jarotów w osiem osób, obok wpokoju kwaterowali zwiadowcy: lejtnant ijego adiutant. Kobiety zatrudniono w wojskowejpralni urządzonej w opuszczonymdomu Sawickich. Szefem pralni był „starszynaMuchin”, który wyznaczył mamusięna starszą praczkę, ponieważ rozpoznałai wiedziała jak korzystać z wyżymaczki.Nieraz śmieliśmy się, że był to pierwszyi jedyny jej awans. Pracowało jedenaściekobiet, dostawały chleb, konserwy, cukierw kostkach, ale potrafiły też swoim sposobemprzynieść do domu mydło i wojskowąbieliznę. Kilka razy przyjechało wojskowekino i teatr dla wojska. Pozwolono przyjśćdzieciom. Niektóre pierwszy raz widziałytakie dziwy. Tak było do połowy stycznia.17 stycznia 1945 roku wojsko poszło za Narewdo Prus, za frontem pojechała pralniastarszyny Muchina. Z Prus wracali Polacy zobozów i robót przymusowych. Wracali teżukraińscy uciekinierzy, nie doczekawszysię „samostijnej” Ukrainy. Rosjanie pędzili,często przy pomocy młodych wracającychdo domów, stada pięknych krów rasy holenderskiej.Odpoczywali w Podgórzu, bydłoprzetrzymując w stodołach. Jak zawszeniektórym udało się kupić za bimber cielęlub wołowinę. Po kilkunastu tygodniachwojsko opuściło wieś i zaczął się czas porządkówi remontów. Ciocia Rogowskawróciła do siebie, dostałyśmy w jej domujeden pokoik i czekałyśmy na tatusia, o którymw dalszym ciągu nic nie wiedziałyśmy.Czynne były już niektóre urzędy, a rolnicywyjechali na pola. Tatuś wrócił na początkukwietnia 1945 roku razem ze StanisławemKłosińskim i Piotrem Zaczkiem. Byli wywiezienido kopania okopów w okolicę Gdańska.Wrócili wymęczeni, zawszeni i brudni,jednak wrócili!Tatuś pracował trochę w grupie budowlanejkuzyna przy odbudowie domów,mamusia gospodarzyła na swojej ziemi, aleczekaliśmy na możliwość powrotu do Warszawy.Maj wybuchł kwiatami i radością.Rozpoczęła się wielka wędrówka: powrotyi wyjazdy, poszukiwania miejsca do życia irabunki, rozboje, napady. Na cmentarzu wŁomży w całej alei leżą młodzi ludzie, którzyzginęli w bratobójczych walkach, jużpo zakończeniu wojny. Nikt nie był pewnynastępnego dnia. Grupa jedenastu rodzin zPodgórza szesnastego sierpnia 1945 rokupodjęła decyzję wyjazdu na Ziemie Odzyskane.Byliśmy wśród nich.Wspomnienia Marii CieślikopracowałaCzesława Długoszek, ObjazdamyśliszFot. ArchiwumAle jest coś co ma ponadczasowy punktodniesienia, gdy natarczywie przyglądamsię Podwilczynowi. Pejzaż z niezmieniającąsię od lat panoramą, wplecioną jakwitki wiklinowego, wielkanocnego koszykaustawionego na świątecznym obrusie izachowując to, co najważniejsze pod maminąśnieżnobiałą serwetą. Wtapiająca sięw pastelowe zbocze lekkiego wzniesieniaopadającego łagodnie w stronę wody, wciemnozielony odcień pofałdowanej taflijeziora, w mamrotanie naprzykrzającegosię wiatru.Od ponad trzydziestu lat przyglądamsię chatom przysiadłym wzdłuż szosy dopobliskiego Darzkowa i domostwom tej,chyba najważniejszej drogi, kamienistegotraktu zmierzającego do pobliskiego jaru,gdzie wychodziło się na otwarte pole wkierunku Suchorza. Nowoczesność wdzierasię w życie mieszkańców jak las i młodymiwitkami zaznacza swą obecność, upominającsię o swoje. Tam, gdzie jeszcze niedawnobyły uprawne pola, gdzie dojrzewałyowies i żyto, samosiejki torują sobiedrogę porostami świerku i sosny. Smutnejcodzienności przysparza znaczenia nieuchronnapauperyzacja nanizana na sznurkorali ze zdobyczami współczesności. Doszłodo nieuchronnego absurdu, a zarazempowikłania dziejów, do niechcianegochichotu, za którym stoją z jednej stronyzdobycze cywilizacji, a z drugiej prawiecałkowicie zaniechanie produkcji zwierzęceji roślinnej. Produkcja, taka dla indywidualnegorolnika, stała się nieopłacalna.Nawozy, środki ochrony roślin, nasiona ibardzo drogi wynajem maszyn, postawiłnaszego polskiego rolnika w rzędzie parobkana swoim. Straszą oczodoły pustychpomorskie wsiePOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201039


noszarym cielskiem podczas wiosennychroztopów pod płot pierwszej napotkanejchałupy i z tamtych wspomnień było enklawąmnóstwa ryb. Etymologia nazwynadzwyczaj trafna, w pełni odpowiadającazasobom tych wód, kłębiących się wprzeszłości od nadmiaru rybostanu. Marysiapamięta dobrze, kiedy rybacy z Bytowa,ze spółdzielni rybackiej przyjeżdżali tuna odłowy i za zgodą ojca nocowali w ichdomu kilka razy w roku. To wtedy właśniewdziała pełne skrzynki ryb rozstawione wpokoju od ulicy, tam gdzie kiedyś był sklep.Wypływały wręcz rozmiarami ze skrzynek,niektóre jeszcze uderzały dużymi płetwamio podłogę. Te ryby, nigdy nie zapamiętałaich nazw, były różne, różniące się gatunkami,i jedno jest pewne, sandaczy takich,jakie wtedy widziała, nie ma tam jużteraz. (...)Do Podwilczyna dojechać można trasąnumer 210 Słupsk-Bytów. W miejscowościDębnica Kaszubska, za dawną garbarniąskór należy skręcić w prawo. Można dojechaćteż drogą Słupsk-Miastko, przez wieśSuchorze, kierując się na skrzyżowaniu wsiw lewą stronę, i poprzez wieś Darzkowo dotrzećdo celu. Domostwa wsi usytuowanesą właśnie wzdłuż tej szosy prowadzącejdo wspomnianej Dębnicy Kaszubskiej, abyw przeciwnym kierunku, minąwszy historycznązabudowę Podwilczyna, zamknąćwieś leśnym ruczajem w stronę Suchorza.Teraz prawie nikt już nie korzysta z naturalnejdrogi poprzez pola i las, kiedyś byłato jedna z niewielu dróg łączących podwilczyńskiesioło z wsią Suchorze na przelotowejtrasie do Miastka, Szczecinka i dalej - doPolski - jak mówił Franciszek Lipiński. Jegomatka, mieszkająca w małej wsi koło Wielunia,nadal żyła w przekonaniu, że jej syn zamieszkujetylko przez chwilę w Podwilczynie,argumentując to niemiecką przynależnościątych terenów. Domy Kustra, Łukszy iSadowskich są poza ścisłym obszarem wsi,chociaż terytorialnie do niej należą. Zmierzającdo Podwilczyna, mamy nieodpartewrażenie jakby na czas przejazdu las anektowałnas wraz z samochodem we władaniezielonego bezmiaru. Niezaprzeczalniena myśl przychodzą pierwsze znane strofy:„wpłynąłem na przestwór suchego oceanu”.Po obu stronach szosy mijamy ścianydrzew, krzewów i porostów. Prawie nie widaćnieba, a w niektórych miejscach tworzysię swoisty tunel z konarów drzew. Jeśli niedługopotem dostąpimy zaszczytu uczestniczeniaw pełnej prezentacji palety barwdawnej Puszczy Łysomickiej, doznamy bezwątpienia zauroczenia, ukojenia i transformacjiw inne rejony doznań krajobrazowopoznawczychtych terenów. Przez okołopiętnaście minut dryfujemy zamknięci wżelaznej skorupie czarną wstęgą pośródzieloności, jak rozbitkowie umieszczeniw kapsule ratunkowej. I tylko nierównośćnawierzchni i częstsze niż zwykle dziuryw jezdni po mroźnej zimie przypominająnam, że jesteśmy na ziemi. Dawna puszczałysomicka dostarcza wiele gatunków grzybóww miesiącach jesiennych i jest miejscemexodusu grzybiarzy z okolic Słupska,i nie tylko. Jest również schronieniem dlawielu zwierząt - jeleni, saren, dzików. Jejcień, przynoszący kojący powiew chłodu,sprzyja relaksacji i odpoczynkowi, a w miarępłaski teren zachęca do dłuższych spacerów.Gdy spojrzymy na prawą stronę, wmiejscu przystanku PKS na tzw. krzyżówcewsi, zauważymy wiejską drogę wykładanąkamieniem. Nie jest to bez wątpienia zwykładroga. Jest to tzw. ulicówka lub frydyjcówka- droga, której wygląd nie zmienił sięprawdopodobnie od XVII wieku. Większośćosad powstałych w tym okresie charakteryzujesię podobnymi traktami. Budulecna drogi był ogólnie dostępny, z uwagi nauwarunkowania gleb (piaszczysta - IV klasa),kamieni było w nadmiarze i - jak sądzę- z konieczności zaczęto je wykorzystywaćdo utwardzania nawierzchni.Domostwa położone po obu stronachtraktu najprawdopodobniej są wiernymodbiciem planu urbanistycznego kolonistów- założycieli. Najprawdopodobniej,ponieważ domostwa w chwili kolonizacjiterenu budowano z wykarczowanychdrzew, a obecnie ich mury zastajemy z czerwonejcegły, i przy ponownym wznoszeniudomostw, plan zabudowy mógł uleczmianom nie przypominającym pierwotnegozamysłu. Ta część Podwilczyna z wrytąw pejzaż kamienistą, wyboistą, porowatądrogą, jest najstarszą zachowaną historycznie.Wtedy budowano osady na planieowalu lub właśnie tak jak tu, drogi po obustronach zabudowanej licznymi chałupami.Wieś zaczęto zakładać, karczując uprzedniotereny leśne około 1752 roku. Nazwę Podewilshausen(pol. Podwilczyn) wieś nosiod 1780 roku. A to za sprawą i z całą pewnościąna cześć barona von Podewilsa, ministraw rządzie króla Prus Fryderyka Wielkiego,przypuszczam, odpowiedzialnegoza wizję osadnictwa swojego władcy. Razjeden ów minister odwiedził wieś, doglądającwłości, przemierzając ten teren w celusporządzenia raportu. Wieś była królewskąwłasnością, mieszkańcy płacili podatek wpogłowiu i plonach. W tej wiosce, założonejPancernik „Bismarck”Otto Eduard Leopoldhrabia vonBismarck-Schönhausen(1815-1898) został patronemjednegoz najsławniejszychpancernikóww całej zapisanejhistorii flotFot. Archiwum40POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


podwilczyn - cudowne polskie pejzażewbrew zdrowemu rozsądkowi - jak mi sięobecnie wydaje - pośród nieprzystępnychlasów, powstały jeszcze w siedemnastymstuleciu (1752) chałupy meklemburskich ipolskich kolonistów, w sumie około szesnasturodzin. Spłynął sen szalonego władcy,który na przekór wszystkiemu wcielał pruskiordnung. Na przekór chłopom i rajcommiejskim, którym nie spieszyło się wcale zwykonywaniem poleceń władcy. Dopieroponagleni drugim ukazem wyznaczyli miejscepod przyszłą osadę w Puszczy Łysomickiej.W tym okresie blisko dwieście podobnychosad powstało na terenie obecnegoPomorza Zachodniego. Był to efekt zamierzonegoi zakrojonego na szeroką skalę planugermanizacji ziem polskich.Nieopodal wsi leży kamień o zagadkowejnazwie Szelma, który według legendyspadł, kiedy diabeł oczyszczał pole mądregochłopa. Stanął między nimi zakład,że jak diabeł w ciągu jednej nocy oczyścipole z kamień i głazów, to w zamian chłopodda mu swoją duszę. Trzeba było przenieśćten najcięższy, diabeł opadał z sił i złap wypuścił. Kamień wbił się głęboko wziemię, głębiej niż wystawał. Przegrał diabełz chłopem zakład i odleciał z niczym.Gwoli prawdy, kamień jest tworem lądoloduskandynawskiego powstałym około 200do 100 lat p.n.e. i przeniesionym w okolicewsi wraz z ustępującą zmarzliną. Jest zapomnianąatrakcją, nie do końca prawidłoworozpowszechnioną.Kościół wciśnięty w szereg wiejskichzabudowań wyróżnia się odmiennościąbryły. To instytucja skromności i prostotyuwikłanej w dziejowy galimatias. Mały kościół,chyba w sam raz na potrzeby mieszkańców.Tylko w dniu pierwszego listopadarobi się tu tłoczno od przyjezdnych. Kościółekw swej bryle przypomina, w mojejocenie, świątynie ewangelickie i nic wszakw tym dziwnego. Gdy pierwszy raz stanąłemw jego wnętrzu, przytłoczyła minie jegoprostota, skromność prezbiterium, ubogośćwystroju, ciasnota obrządku, bliskośćksiędza, że nieomal można go dotknąć. Amoże jest w tym jakiś porządek, może taktrzeba, może poprzez ograniczoną formęwyrazu bliżej jesteśmy Boga? Może jest boskimzamysłem, aby odnaleźć równowagęi spokój w konstrukcji kościoła? Bo kościółto codzienność, to samo życie. W cieniukościoła toczyło się życie, mieszkańcy nadstawialiuszu, aby usłyszeć dobrą nowinę.Przychodzili tu, aby ochrzcić dziecko, dostąpićkomunii, zawrzeć ślub i poświęcićpokarmy. Poświęcenie pokarmów jakżebyło inne niż w mieście. Wielu mieszkańcówprzynosiło całe tace z większą ilościąkiełbas, świeżo uwędzonych szynek i upieczonychciast wprost przed prezbiterium.Wspólnota chrześcijan nie kończyła się pomszy, pokrzepieni ewangelią przyjmowaliksiędza w domach, każda rodzina w innąniedzielę. Te świątynie wiejskie są wszędzietakie same w Polsce, stwarzają unikalnąatmosferę, którą nie zawsze uda się wydobyćz wielkich sakralnych budowli miasti budowli zakonów. Tu misterium mękiPańskiej przeżywamy głębiej, realistycznej,jakby <strong>bardziej</strong> namacalnie, zubożoną osplendor ołtarzy głęboko inkrustowanychzłotą polichromią. (...)Wieś swoim położeniem wpisuje sięw krajobrazową dolinę rzeki Słupi. W ostatnimokresie nad brzegiem jeziora powstałymiejsca wypoczynku ze stanowiskami dogrillowania, to chwalebna inicjatywa. Jestto pierwsza jaskółka zmian sposobu myślenia,mieszkańców. Ale należałoby pójśćjeszcze dalej w kierunku utworzenia ścieżekspacerowych wokół jeziora, kilku stanowiskdla wędkarzy, może jakiegoś pomostu - napewno parkingu dla przyjeżdżających. Krokite wymagają sporych nakładów finansowych,dobrych programów zagospodarowaniai akceptacji lokalnej społeczności.Wielkie rolnictwo raczej lub z całą pewnościątu nie przyjdzie, i dobrze, bo jakoś mitrudno sobie wyobrazić podwilczyński krajobrazz dużymi silosami, zbiornikami napaszę, gigantycznymi oborami ze stadamikrów lub świń, z monstrualnymi Fergusonamiprzemieszczającymi się po urokliwychzakątkach tego miejsca. Mieszkańcy moglibystarać się o dotację od państwa lub z UniiEuropejskiej na ochronę dziedzictwa kulturowegowsi, na programy propagujące małegospodarstwa rolne produkujące zdrowążywności. Na pewno w jakiś sensie atrakcjątego miejsca byłoby organizowanie cyklicznychkoncertów muzyki ludowej w miesiącachletnich, natomiast jesienią lub zimą -spotkań malarzy lub pisarzy. Miejsce nadajesię do tych celów jak żadne inne. Mam jednakobawy czy mieszkańcy tych terenówchcą zmian. Może to, co mają w zupełnościim wystarcza, może ogólny marazm i nieuchronnaskansenowatość podobnych wsi,to nieunikniona nadchodząca rzeczywistośći brutalna ingerencja w przecudownepolskie pejzaże?Czesław Bronisław Kowalczyk SłupskTekst ten poświęcam mojej ukochanej żonieMarii, pamięci jej rodziców Zofii i FranciszkowiLipińskim oraz mieszkańcom Podwilczyna,za trud i wolę przetrwania., jakiego nie znamy...Otto von Bismarck, pruski polityk oorientacji kontynentalnej, słynny „ŻelaznyKanclerz”, bynajmniej nie podzielał aniwielkomocarstwowych zapędów swegozwierzchnika, Cesarza Wilhelma II, ani teżjego entuzjazmu dla floty wojennej i poszukiwaniaprzyszłości Niemiec na morzu.Stało się to jednym z wielu powodów sławnegorozbratu, jaki Cesarz wziął ze swoimwiernym urzędnikiem w 1890 roku. Dopojednania obu panów doszło dopiero poczterech latach.Najsłynniejszy ze stalowych „Bismarcków”powstał jako „Nr 509” w znanej i znakomitejhamburskiej stoczni Blohm undVoss. Budowa pancernika rozpoczęła siętzw. położeniem stępki na pochylni w początkachlipca 1936 roku. W Walentynki (tojest 14. lutego) 1939 roku, zanim kadłubokrętu spłynął na wodę - pani Dorotheavon Löwenfeld, wnuczka „Żelaznego Ottona”,nadała mu imię swego dziadka.Nic to jednak - młodszy, większy i nazwanyimieniem admirała A. P. von Tirpitza„brat” naszego bohatera spłynął na wodę zpochylni stoczni Marynarki w Wilhelmshavenw... Prima Aprilis tego samego roku (cobynajmniej nie przeszkodziło mu w małomoże efektownej, ale nadzwyczaj wartościowejz niemieckiego punktu widzeniasłużbie)! Gotowy „Bismarck” przekazanyzostał do służby w drugiej połowie sierpnia1940 roku.Jak wspomina biograf „Bismarcka”,kapitan baron von Müllenheim-Rechberg- dowódca pancernika, kmdr Ernst Lindemann,nalegał, aby podlegli mu oficerowiei cała załoga używali w stosunku do swegopotężnego okrętu formy męskiej, zamiastzwyczajowej u Niemców żeńskiej, innymisłowy życzył sobie, aby o jego okręciemówiono „on”, a nie „ona”. Około trzydziestulat wcześniej podobne życzenie wyraziłJego Wysokość Cesarz Wilhelm II w stosunkudo ogromnego na owe czasy, ponad50000-tonowego pasażerskiego liniowcaHAPAGu „Imperator”.Na „Bismarcku” znajdował się, a jakże- wielki portret patrona okrętu pędzla Franzavon Lenbacha. Wisiał on przed wejściemdo pomieszczeń dowódcy. Komandor Lindemannbył przeciwny zabraniu obrazu wmorze i przed wyjściem wystąpił do przełożonycho zgodę na zniesienie dzieła z pokładupancernika. Sprawa oparła się o samegoHitlera, który zdecydował, że jeśli okręt miałobyspotkać coś złego, to niech portret patronapodzieli jego los, co też nastąpiło.W niedzielę, 18 maja 1941 roku dowodzonyprzez wspomnianego kmdra LindemorskiehistoriePOWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 201041


Fot. Archiwummanna „Bismarck” z wiceadmirałem GüntheremLütjensem na pokładzie, opuściłbazę Marynarki Gotenhafen - czyli dzisiejszyport w Gdyni - przy dźwiękach „Mussi denn”, melodii tradycyjnie towarzyszącejwyjściom niemieckich okrętów w morze.Wiceadmirał Lütjens dowodził z pokładu„Bismarcka” zespołem złożonym z pancernikai ciężkiego krążownika „Prinz Eugen”,a okręty wypływały, by w ramach Operacji„Rheinübung” niszczyć konwoje Sprzymierzonychna Atlantyku.Wczesnym rankiem w sobotę, 24 maja1941 roku - na tzw. Drodze Duńskiej, oddzielającejIslandię od Grenlandii, miałamiejsce bitwa czterech gigantów: dwóchniemieckich i dwóch brytyjskich, wysłanychw morze specjalnie po to, by przechwyciłypłynący na łowy zespół wiceadmirałaLütjensa.Podczas tego starcia zginął wraz z niemalcałą załogą HMS „Hood” - jedyna ofiara„Bismarcka”. Był to trzynasty i ostatnikrążownik liniowy, jaki kiedykolwiek zbudowanodla Royal Navy; w 1941 roku „Hood”był wciąż największym pozostającymw służbie okrętem wojennym świata. Błyskawicznezatopienie wielkiego „Brytyjczyka”bardzo dobrze świadczy o wyszkoleniuartylerzystów „Bismarcka”, dowodzonychprzez kmdr. por. A. Schneidera. Trzeba bowiempamiętać, że wobec przyspieszeniaprzez dowództwo Kriegsmarine terminurozpoczęcia „Ćwiczeń nad Renem” programszkolenia załogi okrętu został drastycznieskrócony.Niemiecki pancernik zatonął przedpołudniem we wtorek, 27 maja 1941 roku,ale pierwszy członek załogi „Bismarcka” -starszy bosman Kurt Kirchberg - zginął jużwieczorem 24 maja, jako jedyna śmiertelnaofiara ataku samolotów torpedowych typu„Swordfish” z lotniskowca „Victorious”,w wyniku którego pancernik został trafionyledwie jedną torpedą w burtowy paspancerny. Komandor Lindemann, gdy zginąłwraz ze swym okrętem, miał tylko 47lat. Wspomniany wiceadmirał Lütjens zginąłw akcji na „Bismarcku” w wieku lat 52.Liczba poległych członków załogi okrętuwaha się, w zależności od źródła, od 1.950do 2.106 osób.Najstarszym rangą uratowanymczłonkiem załogi „Bismarcka” był IV oficerjego artylerii, kpt. mar. baron B. von Müllenheim-Rechberg,który po wojnie zostałdyplomatą i napisał chyba najpełniejszą„biografię” najsłynniejszego z niemieckichpancerników. Z „Bismarcka” uratowano115 rozbitków (110 uratowali Alianci, 5- Niemcy).Jednym z ciekawszych, a mało znanychrozbitków z „Bismarcka” był... duży,czarny kot, maskotka jego załogi. Po zatonięciupancernika zwierzę (ledwie żywe!)zostało podniesione przez marynarzyz brytyjskiego niszczyciela „Cossack”z deski, na której pływało wśród zwłok iszczątków zatopionego okrętu. Dzielnyczworonożny i ogoniasty rozbitek otrzymałod swoich wybawców imię „Oskar”.Gdy HMS „Cossack” zatonął w październiku1941 roku, storpedowany na Atlantykuprzez niemiecki okręt podwodny „U-563”,kocurem z „Bismarcka” zaopiekowała sięz kolei załoga sławnego lotniskowca „ArkRoyal”, który również wkrótce zatonął poniefortunnym trafieniu ledwie jedną torpedąz „U-81”. Wokół Bogu ducha winnegoOskara, który zrządzeniem losu znalazłsię kolejno na wszystkich tych utraconychprzez obie floty jednostkach i szczęśliwieprzeżył ich zatonięcia - zaczęła krążyć legenda,iż zwierzak przynosi pecha, wobecczego „wyeksmitowano” go bez ceremoniina ląd, do biura kapitana portu w Gibraltarze.Ostatecznie Oskar, kot z „Bismarcka”,zakończył swoje dni w Sailor’s Homew Belfaście około 1955 roku. Przeżył „swój”pancernik niemal o czternaście lat!Wrak „Bismarcka” został w czerwcu1989 roku odnaleziony na dnie Atlantyku,na głębokości ok. 5000 m, w odległości ok.650 km na zachód od Brestu we Francji.Słynny niemiecki okręt „wystąpił” jakdotąd w jednym - jedynym filmie - brytyjskimobrazie fabularnym z 1960 roku pt.„Sink the BISMARCK!” Jest on też jednym znielicznych okrętów swojej klasy, uwiecznionychw piosence - pojawił się mianowiciew najprawdziwszej balladzie w stylu„country and western” śpiewanej swegoczasu przez nieżyjącego już Johnny’egoNortona, a opowiadającej o „największymokręcie, jaki kiedykolwiek pływał po morzachi miał na pokładach działa, jak byki ipociski jak drzewa” (!)„Bismarck” nie ma szczęścia do polskichautorów ilustracji na obwolutach czyokładkach książek. Na wszystkich tych obrazachprzedstawiany jest z uporem godnymlepszej sprawy, jako potrzaskany jużbrytyjskimi pociskami, płonący wrak, aprzecież pancernik ten był nie tylko sławny,ale i piękny.Razi, zwłaszcza okładka nieudanejpolskiej edycji wspomnianej wyżej, najpełniejszej„biografii” okrętu, napisanej przezkapitana von Müllenheima, na której straszydziób jego wraku, wątpliwie ozdobionyswastyką.Zdecydowanie najładniejszy portretwalczącego „Bismarcka” pędzla AdamaWerki, ozdobił obwoluty kilku kolejnychwydań „Drugiej wojny światowej na morzu”pióra J. Lipińskiego, pierwszej polskiej,całościowej historii działań morskich podczastego konfliktu.Imieniem admirała Lütjensa nazwanow latach sześćdziesiątych ub. wiekuniszczyciel rakietowy Bundesmarine, należącydo amerykańskiego typu „Charles F.Adams”.Kanclerz Otto von Bismarck nie zostałpo wojnie patronem żadnego niemieckiegookrętu, ani pod znakami odrodzonejw 1955 roku Bundesmarine, anipod banderą Marynarki Wojennej zjednoczonychponownie w 1990 roku Niemiec.Warto przy okazji przypomnieć, żepo zakończeniu wojny w składzie Bundesmarinesłużyły m.in. kolejny, trzeci już„Scharnhorst” i kolejny, czwarty „Gneisenau”,o trzecim „Schleswigu-Holsteinie”nie wspominając...Wojciech WachniewskiSłupsk42POWIAT SŁUPSKI NR 7-9 (113-115) • LIPIEC-WRZESIEŃ 2010


„i dziesięć lat minęło jak jeden dzień”dps lubuczewo, czerwiec 2010Zdjęcia: J. Maziejuk


www.powiat.slupsk.pl

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!