25.03.2019 Views

Master

Czwarty tom cyklu Magdy Skubisz, czyli powieść o młodzieży, ale niekoniecznie dla młodzieży. Master ma kupę szmalu i nietypowych przyjaciół, wraz z którymi uczęszcza do drugiej klasy ogólniaka. Nieprzystosowana społecznie Luśka cierpi na trądzik i depresję, Burak to chłopak ze wsi, chronicznie woniejący obornikiem, a Katarzyna – zwana Rybą, za sprawą skłonności do wysokoprocentowych trunków – zmaga się z kryminalną przeszłością swoich rodziców, którzy odsiadują wyrok za przemyt.

Czwarty tom cyklu Magdy Skubisz, czyli powieść o młodzieży, ale niekoniecznie dla młodzieży.

Master ma kupę szmalu i nietypowych przyjaciół, wraz z którymi uczęszcza do drugiej klasy ogólniaka. Nieprzystosowana społecznie Luśka cierpi na trądzik i depresję, Burak to chłopak ze wsi, chronicznie woniejący obornikiem, a Katarzyna – zwana Rybą, za sprawą skłonności do wysokoprocentowych trunków – zmaga się z kryminalną przeszłością swoich rodziców, którzy odsiadują wyrok za przemyt.

SHOW MORE
SHOW LESS

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.

Magda Skubisz<br />

VIDEOGRAF


Redakcja<br />

Grzegorz Bociek<br />

Projekt okładki<br />

Pracownia WV<br />

Fotografie na okładce<br />

© Kacper Leśniewski<br />

Na fotografiach<br />

Kamil Dobrowolski, Jacek Laska, Kamila Mokrzycka, Maciej Owczarek,<br />

Małgorzata Pruchnik-Cholka, Magda Skubisz, Tomasz Skubisz<br />

Redakcja techniczna, skład i łamanie<br />

Damian Walasek<br />

Korekta<br />

Urszula Bańcerek<br />

Wydanie I, Chorzów 2018<br />

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA<br />

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c<br />

tel. 600 472 609<br />

office@videograf.pl<br />

www.videograf.pl<br />

Dystrybucja: DICTUM Sp. z o.o.<br />

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21<br />

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12<br />

dystrybucja@dictum.pl<br />

www.dictum.pl<br />

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018<br />

tekst © Magdalena Skubisz<br />

ISBN 978-83-7835-629-5


Wszystko, co robimy, robimy po to,<br />

żeby rodzice byli z nas dumni<br />

Ryba (pierwowzór)


Od Autorki<br />

N<br />

iedawno obejrzałam reportaż poruszający temat prostytucji<br />

i handlu ludźmi w jednym z luksusowych podkarpackich<br />

hoteli. Program mną wstrząsnął. Tak się składa, że<br />

znam to miejsce, występowałam tam wielokrotnie jako dodatek<br />

do kotleta, homara, stand-upu, tańca na rurze i na parkiecie.<br />

Wokalistka do wynajęcia. W kapiących od złota wnętrzach,<br />

w brokatach, boa i meloniku śpiewałam dla mafiozów,<br />

polityków i skorumpowanych policjantów, którzy — wedle<br />

zawartych w reportażu informacji — za łapówki ukrywali<br />

prawdziwy charakter tego miejsca. Migawki wspomnień:<br />

piękna dziewczyna drżąca na dźwięk kroków jednego ze stałych<br />

klientów, jej rozszerzone strachem źrenice. Innej — jeszcze<br />

piękniejszej — zdarzało się publicznie płakać przy niektórych<br />

piosenkach… Przypadek? Zmęczenie? Zły dzień…?<br />

Pamiętam atmosferę prywatnych koncertów: wynajęty hotel<br />

(a raz nawet cały renesansowy zamek), ochrona, catering, panie<br />

z agencji towarzyskiej obsługujące kilku rozrywkowych<br />

panów. I ja, z kolegami z zespołu, jako umilacze konsumpcji.<br />

Osobna sala dla klientów, osobna dla nas, dwie, trzy piosenki<br />

7


i przerwa, w trakcie której, bombardowani bezpruderyjnymi<br />

widokami, woleliśmy nie wychodzić poza przeznaczone dla<br />

nas pomieszczenie.<br />

Dlaczego o tym piszę? Bo nieświadomie ocierałam się<br />

o ludzki dramat! Te dziewczyny, absolwentki szkół baletowych,<br />

częstokroć świetne tancerki, były zmuszane do prostytucji.<br />

Przewożone nielegalnie przez granicę, czasem ukryte<br />

w bagażnikach, odurzone alkoholem i narkotykami, na miejscu<br />

dowiadywały się, na czym ma naprawdę polegać ich praca.<br />

Że występy w carskiej rewii (którą kusili pośrednicy) są<br />

tylko przykrywką dla innej, bardziej dochodowej działalności.<br />

Miejsce, którego znakiem rozpoznawczym była właśnie<br />

carska rewia, naprawdę istnieje. Posłużyło mi jako tło do<br />

Chałturnika, a obecnie stanowi obiekt zainteresowania policji.<br />

Przystąpiłam do pracy nad fikcją, lecz okazało się, że — bazując<br />

wyłącznie na przypuszczeniach i wybujałej fantazji —<br />

niewiele minęłam się z prawdą. Nie wiem, czy to powód do<br />

chluby, ale takie są fakty.<br />

Chałturnika poświęciłam wszystkim ciężko pracującym<br />

muzykom.<br />

<strong>Master</strong>a dedykuję tym wszystkim, którzy pracowali obok<br />

mnie, a ja — przez swoją głupotę, ślepotę i zachłyśnięcie się<br />

szpanerskim otoczeniem — nie dostrzegłam ich nieszczęścia…<br />

Przepraszam.<br />

Link do programu „Superwizjer”, wspomnianego na wstępie:<br />

https://www.tvn24.pl/superwizjer-w-tvn24,149,m/korzysci-dla-<br />

-oficera-policji-wojna-streczycieli-na-podkarpaciu,776841.html


Poniedziałek, godz. 17.30<br />

W<br />

dniu, gdy zobaczył Billa Kaulitza, postanowił zostać<br />

gwiazdą.<br />

Natychmiast pofarbował włosy na czarno. Następnie, zerkając<br />

na fanpage z tatuażami Billa, obnażył pierś i radośnie<br />

przystąpił do brudzenia jej permanentnym markerem: serce,<br />

palma, lody w wafelku, duch w prześcieradle, kopulujące<br />

syreny, niemieckie sentencje z błędami i metafizyczny<br />

trójkąt — resztę pominął, gdyż skończyło mu się miejsce.<br />

„Wyglądasz jak drzwi do sracza” — oświadczył Burak na<br />

widok trójkąta.<br />

Urażony Łukasz <strong>Master</strong>ski zbeształ kumpla, nie żałując<br />

słów powszechnie uznanych za obraźliwe, i żądny pochwał,<br />

wkroczył do salonu rodziców. Wyszło średnio. Ojciec wpadł<br />

w szał, a matka połknęła relanium. Chcąc nie chcąc, <strong>Master</strong><br />

zdrapał marker pumeksem i pognał do pobliskiego salonu o zachęcającej<br />

nazwie „Dziary na bicepsy, klaty i fujary”, skąd<br />

przyszedł z profesjonalnie wydziaranym trójkątem, zniżką na<br />

kolejne tatuaże oraz maścią łagodzącą otarcia po pumeksie.<br />

Pozostały drobiazgi: skórzany płaszcz, spodnie-jajcognioty,<br />

9


makijaż i kolczyk w dolnej wardze (zdjął go, kiedy trzeci raz<br />

z rzędu zahaczył sztyftem o puszkę i rozlał piwo).<br />

Wystylizowany od stóp do głów, wypił, zapalił, spojrzał<br />

w lustro i zakochał się w swoim odbiciu. Oto on, na<br />

scenie w bojowym rozkroku. Nogi tkwią w kopczyku damskiej<br />

bielizny, skronie zalewa pot z udręczonego sławą czoła.<br />

Wzruszony gwiazdor łka do mikrofonu i dedykuje swoim<br />

fankom song o miłości. Taki zaczynający się od słów:<br />

„To koniec” albo mocniej: „To już naprawdę koniec”, obowiązkowo<br />

z rozdzierającą flaki, rozwlekłą na kilkadziesiąt<br />

sekund wokalizą typu „łoułoułoułoł”, podczas której część<br />

dziewczyn się potnie, część zemdleje, a część wyjdzie do<br />

toalety i użyje wibracyjnej szczoteczki do zębów niezgodnie<br />

z przeznaczeniem.<br />

Lata mijały, a gwiazdorskie ambicje <strong>Master</strong>a tkwiły na<br />

etapie stylizacji. Aż do maja tego roku, kiedy po Billu Kaulitzu<br />

zostały mu wyłącznie tatuaże, a w życiu osiemnastolatka<br />

pojawiła się Nadia.<br />

To imię było jak muzyka (trochę jak muzyka ludowa,<br />

ale może odpowiedzialny był za to akcent Nadii), więc <strong>Master</strong><br />

od razu, naturalnie, jakby nic innego w życiu nie robił,<br />

ułożył piosenkę. Brzmiała mu w głowie, kiedy się pierwszy<br />

raz całowali i parę godzin później, gdy Luśka, wrzeszcząc<br />

niepotrzebnie (przecież to tylko seks!), przyłapała ich<br />

razem w łóżku. Potem dużo się działo, na horyzoncie pojawił<br />

się ukraiński „właściciel” Nadii — Wania, i po wielu,<br />

wielu niemiłych perypetiach, włączając w to zerwanie<br />

z Luśką i bójkę z Burakiem, <strong>Master</strong> nareszcie zaczął spełniać<br />

się twórczo.<br />

„Nadia imię twe, dobrze to wiem. Zagrajmy w grę, miłosną<br />

grę, bejbe” — wył, idąc rozświetloną słońcem ulicą,<br />

omijając ludzi bez słuchawek na uszach. „Włosy jak len, usta<br />

jak sen, potrzebna jak tlen, jak refren ten” — i tu dopadły go<br />

wątpliwości, czy ten refren jest naprawdę komuś potrzebny,<br />

10


ale szybko je rozwiał, bo jak potwierdzała najnowsza historia<br />

polskiej muzyki rozrywkowej, tekst nie musiał być logiczny<br />

byleby chwytał za serce.<br />

Denerwował się. Telefonował kilka razy, ale nie odbierała.<br />

Spieszył się, żeby ją jeszcze dzisiaj zobaczyć, przynajmniej<br />

dotknąć — za rękę albo może i gdzie indziej. Najgorzej,<br />

kiedy wyobrażał sobie Nadię przy pracy. Aż go<br />

skręcało. Oczyma wyobraźni widział, jak obsługuje obleśnego,<br />

owłosionego niczym orangutan typa pod pięćdziesiątkę<br />

z wielkim brzuchem i siwą szczeciną sterczącą spomiędzy<br />

sflaczałych półdupków. I jak on, <strong>Master</strong>, wpada do środka<br />

ze spluwą, mężnie przystawia ją do tłustego, pokrytego łupieżem,<br />

karku. „Spierdalaj”, mówi nisko i dobitnie, starając<br />

się nie seplenić w ortodontycznym aparacie. Nadia mdleje,<br />

orangutan w poddańczym geście unosi owłosione łapska,<br />

po czym pędem wybiega na korytarz, żałośnie majtając małym<br />

fiutkiem.<br />

— Dzie?! — usłyszał nagle i w ostatniej chwili zarył<br />

glanami w piach tuż nad odkrytą studzienką kanalizacyjną.<br />

— Ta ślepy jestś?! — Robotnik wystawał z rowu. Miał<br />

odblaskową kamizelkę i zaczepnie wysuniętą dolną szczękę,<br />

w której tkwiły dwa zęby.<br />

Łukasz <strong>Master</strong>ski spadł z wyżyn swej wyobraźni na ziemię<br />

(ziemię przemyską, o czym bezsprzecznie świadczył ten<br />

unikalny akcent) i skupił na rowokopie nieprzytomne spojrzenie<br />

stalowych oczu.<br />

— Przepraszam — bąknął. — Zamyśliłem się.<br />

— Zakuchany, kurła!<br />

<strong>Master</strong> zastanowił się, czy to naprawdę aż tak po nim widać,<br />

po czym obszedł studzienkę szerokim, pełnym godności<br />

łukiem i z bezpiecznego dystansu pokazał rowokopowi<br />

trzeci palec.<br />

Potem przezornie uciekł.<br />

11


12<br />

Poniedziałek godz. 18.30<br />

D<br />

ziesięcioletni Wojciech Kobiałka kiwał się na brudnych<br />

stopach.<br />

Zenek mówił, żeby nie wchodzić.<br />

Serce i dusza Wojciecha mówiły coś przeciwnego.<br />

W środku na pewno jest rower. Albo rolki. Albo dmuchana<br />

zjeżdżalnia. Albo zestaw „Mały chemik”, za pomocą którego<br />

można wypalać dziury w ławce i chlapać dziewczynom<br />

kwasem na różowe sweterki. Albo smartfon. Albo króliki…<br />

Każda opcja prezentu na urodziny była kusząca oraz nieodparcie<br />

wiązała się ze złamaniem obietnicy złożonej starszemu<br />

bratu.<br />

Wojtek przyłożył ucho do drzwi. Dobiegł go delikatny<br />

szelest i chłopcem zatelepał dreszcz żarłocznej ciekawości.<br />

Robił podchody do tej stodoły już trzeci dzień, ale Zenek<br />

był twardy jak chińskie żelki — nie pozwalał. Zawsze nosił<br />

przy sobie klucz (dopiero dzisiaj zapomniał), a bratu zakazał<br />

wstępu do środka tak zachwycająco brzydkimi słowami, że<br />

Wojtek do tej pory powtarzał je sobie przed snem, żeby broń<br />

Boże, nie zapomnieć.<br />

Przestąpił z jednej zziębniętej nogi na drugą. Znów usłyszał<br />

szelest. Prawie je widział, stłoczone w klatce, szare, łaciate<br />

i puchate, patrzył w ich wytrzeszczone oczka, miział<br />

po brzuszkach, tulił, ściskał, głaskał… Postanowił, że jak<br />

dorośnie, założy wypożyczalnię królików do głaskania; pofarbuje<br />

je sprayem na różne kolory, zaprosi całą klasę i będzie<br />

pobierał dziesięć złotych za godzinę, a od dziewczyn<br />

podwójnie.<br />

Wsunął klucz do kłódki. Przekręcił. Ostrożnie zaglądnął<br />

do środka. Ciemno. W nos połaskotał go zapach siana i czegoś<br />

brzydszego, jakby kupy.<br />

Wszedł w mrok.


Mężczyzna przywiązany do beczki, wcale nie wyglądał<br />

jak królik. W ogóle nie wyglądał, bo na twarzy miał papierową<br />

torbę — to ona tak szeleściła.<br />

Chłopiec zatrzymał się w pół kroku, mocno rozczarowany.<br />

Facet z torbą na głowie zajęczał i szarpnął się śmiesznie<br />

w obie strony, ale nawet największe wygłupy nie były w stanie<br />

zrekompensować Wojciechowi braku prezentu.<br />

— Dzień dobry. Nie widział pan królików? — spytał nieśmiało.<br />

Człowiek przy beczce przestał się szarpać. Znieruchomiał.<br />

Wojciech zbeształ się w myślach za głupotę, podszedł<br />

i ściągnął siedzącemu torbę z czoła; z torbą na oczach ten pan<br />

przecież nic nie widział.<br />

Teraz nieznajomy nie wyglądał wcale lepiej — miał długie,<br />

skołtunione włosy, dziwne oczy (zdawało się, że te oczy<br />

są żółte, ale przecież ludzie nie mają żółtych oczu), a na czole<br />

i policzkach pełno zadrapań i siniaków. W buzi trzymał oślinioną<br />

szmatkę, która chyba przeszkadzała mu w mówieniu.<br />

Chłopiec powoli obszedł beczkę dookoła. Rozejrzał się, ze<br />

złą miną kopnął w siano.<br />

— Pan jest kolegą tatusia?<br />

Mężczyzna skinął głową. Wojtek zauważył na szmatce<br />

krwawe, oślinione zacieki i zrobiło mu się niedobrze.<br />

— Chlał pan razem z tatusiem?<br />

Znowu skinienie.<br />

— I tatuś pana związał?<br />

Mężczyzna gorliwie przytaknął.<br />

— Niech się pan nie gniewa na tatusia, on tak czasem robi.<br />

Pewnie zapomniał. Mnie też raz tatuś związał i chciał bić<br />

pasem, ale mama go walnęła… Wie pan, że moja mama jest<br />

w szpitalu? Na operacji. Zenek do niej pojechał i jeszcze nie<br />

wrócił. Może przywiezie mi króliki na urodziny? Wie pan,<br />

że mam dzisiaj urodziny?<br />

13


Nieznajomy potwierdził. Wojciech pomyślał, że ten pan<br />

dużo wie i szkoda, że ma tę szmatkę w buzi, bo mogliby sobie<br />

normalnie pogadać.<br />

Wyciągnął rękę, i starając się nie dotykać nasiąkniętego<br />

krwią miejsca, wyszarpnął gałgan z ust nieznajomego. Zęby<br />

kłapnęły o siebie — podobnie kłapały Azorowi, gdy ktoś mu<br />

wydzierał z pyska gałąź.<br />

— Dziękuję — chrypnął mężczyzna i poruszył zesztywniałymi<br />

szczękami. — Jak masz na imię?<br />

— Wojtek.<br />

— Mógłbyś mnie rozwiązać, Wojtek?<br />

Dziesięciolatek zmarszczył czoło.<br />

— Nie wiem — odparł zgodnie z prawdą. — A jak się<br />

tato wkurzy?<br />

— Nie wkurzy się. Miałem z nim jechać po króliki.<br />

Chłopcu z zachwytu zabrakło tchu.<br />

— Po twoje króliki — powtórzył mężczyzna schrypniętym<br />

głosem. — Pewnie nie możesz się doczekać.<br />

— Czaaad… — wyjąkał chłopiec i naraz radość stłumiły<br />

wątpliwości. — Ale jak pan pojedzie, ma pan samochód?<br />

Bo Zenek jeszcze nie wrócił i nie ma samochodu. Nie wiem,<br />

czy pan wie, ale Zenek jeździ teraz taką ekstrabryką, że normalnie<br />

czad… Mówi wszystkim, że pożyczył od kolegi, ale<br />

ja mu nie wierzę.<br />

W oczach nieznajomego błysnęły wesołe iskierki, najprawdziwsze,<br />

żółte iskierki, jak u kota.<br />

— Dlaczego nie wierzysz?<br />

— Bo dałby mi przynajmniej potrzymać kierownicę, a on<br />

nic! Tylko mówi, że jeżdżę jak noga, a sam wczoraj zahaczył<br />

o drzwi do szopy i złamał lusterko!<br />

Mężczyzna westchnął.<br />

— Ten kolega Zenka będzie zły, jak się dowie — powiedział.<br />

— A jak! — potwierdził Wojtek. — Na jego miejscu, to<br />

bym go chyba zabił!<br />

14


Nieznajomy zaśmiał się i poruszył znacząco skrępowanymi<br />

rękami.<br />

— Dobra myśl. Rozwiążesz mnie, Wojtek?<br />

Chłopiec zawahał się.<br />

Trochę dziwne, że tata związał tego pana w stodole i zapomniał,<br />

ale tata po pijaku potrafił zrobić dużo dziwnych rzeczy.<br />

Poza tym ten pan był jakiś… to znaczy był bardzo miły i na<br />

pewno było mu niewygodnie, ale Wojtek truchlał na myśl, że<br />

przy rozcinaniu więzów będzie musiał go dotknąć.<br />

— Nie wiem, gdzie jest sekator — skłamał, zezując w stronę<br />

skrzynki z narzędziami, z której wystawały wielkie kleszcze.<br />

— Niech pan chwilę poczeka. Poszukam taty.<br />

Poniedziałek, godz. 17.45<br />

R<br />

yba z trzaskiem zamknęła trzymaną w ręku powieść.<br />

— Co za szajs! Zepsuł mi całe zakończenie!<br />

— Znowu czytasz te pensjonarskie książeczki? — dobiegł<br />

z łazienki głos Haskala.<br />

Ryba rzuciła w kąt Doktorem Wilczurem i z gniewnym sapnięciem<br />

podniosła się z łóżka.<br />

— Dlaczego on o nią nie walczył? — spytała z pretensją,<br />

stając w drzwiach.<br />

Haskal zdrapywał żyletką kłaczki, naruszające estetykę<br />

precyzyjnie wymodelowanej brody.<br />

— Kto o kogo?<br />

— No Wilczur o Łucję!<br />

— Czyj wilczur?<br />

— Nie pies, kurde! Ten Wilczur z książki! Ona go kochała,<br />

biegła dla niego przez bagna po szczepionkę, a on ją wystawił<br />

temu żałosnemu doktorkowi, podsunął mu ją, nie walczył, od-<br />

15


pychał ją pod pozorem różnicy wieku i w ogóle… — Oparła<br />

się o futrynę, w swoim mniemaniu, seksownie. — Bez sensu!<br />

I te teksty o kobietach! Że nie można się wiązać, jak jest<br />

młodsza o więcej niż dziesięć lat.<br />

Haskal zaciął się w policzek.<br />

— Jasna cholera! — syknął, wkładając zakrwawioną żyletkę<br />

pod strumień wody. — No, pięknie mnie załatwiłaś! Musisz<br />

mnie zasypywać recenzjami Dołęgi-Mostowicza, kiedy<br />

się golę?!<br />

— Niedołęgi — burknęła Kasia i podreptała do przedpokoju,<br />

skąd dobiegał zniecierpliwiony dźwięk dzwonka.<br />

— Cześć! — przywitał się Grodecki.<br />

Niewątpliwie miał za sobą pracowity dzień, o czym<br />

świadczył lekarski fartuch upstrzony ciemnymi zaciekami<br />

niczym plansza z testem Rorschacha. Patomorfolog, na co<br />

dzień przystojny brunet o oliwkowej karnacji, dziś, z powodu<br />

przemęczenia emanował dyskretnym urokiem uchodźcy-terrorysty<br />

— miał wygłodniałe spojrzenie, zarośniętą<br />

szczękę i niósł pod pachą podejrzany pakunek z równie podejrzaną<br />

zawartością.<br />

— Masz może Kropelkę? — spytał przepraszająco, wskazując<br />

na zawiniątko, z którego wystawała stara bagietka.<br />

— Złamała się.<br />

Katarzyna przyjrzała się uważniej bagietce i nagle odskoczyła<br />

metr do tyłu.<br />

— Co to jest?! Kość?!<br />

— No pewnie. — Doktor się rozpromienił. — Mam jeszcze<br />

jedną, jakbyś chciała. Najlepszy stoper pod drzwi.<br />

Kasia już otwierała usta do długiej tyrady na temat zasad higieniczno-sanitarnych,<br />

których należałoby przestrzegać przed<br />

obiadem, kiedy w przedpokoju zjawił się Haskal. Gospodarz<br />

burknął „cześć” i minął doktora z podwójnie zaciętą twarzą.<br />

Zawiniątko powędrowało pod szafę, a Grodecki do łazienki.<br />

16


Pięć minut później we troje weszli do salonu.<br />

Słońce delikatnie ogrzewało zastawiony do kolacji stół.<br />

Jedzenie przygotowywał dziś Haskal, więc menu było obfite<br />

i charakteryzowało się godną gospodarza wyuzdaną oryginalnością:<br />

pachnący szczynami mus bakłażanowy, bazarowe<br />

korniszonki w słoiku, zielony groszek, czekoladowe trufle<br />

i jaja na twardo. Obok słoika puszka brzoskwiń w syropie,<br />

przy niej zaś ozdobny talerz z dorodną, wyziębioną kaczką,<br />

pogrzebaną pod wiórami tartej marchewki. Nieopodal miska<br />

ze śmietaną i dwie patelnie — jedna, przypalona, z plackami<br />

ziemniaczanymi dla Haskala; druga, lodowata, z wołowymi<br />

krokietami dla Grodeckiego.<br />

Panowie zasiedli przy stole, a Kasia — zgodnie z najlepszymi<br />

tradycjami patriarchatu — udała się do kuchni.<br />

Przez uchylone okno napływały odgłosy czerwcowego<br />

wieczoru. Wył beczkowóz, biły dzwony, ktoś reklamował<br />

przez szczekaczkę atrakcje przemyskich świąt („Dzień<br />

fajki świętego Wincentego! Bądźcie z nami!”), a nietrzeźwy<br />

sąsiad, pan Zdzisław dzielnie mobilizował podlewających<br />

klomby pracowników miejskich wodociągów: „Robić,<br />

nie fiutem gruchy obijać!” — rozdarł fioletową gębę, aż zadrżały<br />

szyby.<br />

Kasia — zmotywowana życzliwą radą — raźno przystąpiła<br />

do pracy. Z parującego na podgrzewaczu imbryka nalała do<br />

porcelanowej filiżanki kawę dla Haskala (arabica bio „Niebo<br />

Marrakeszu”, ręcznie mielona wraz z cejlońskim cynamonem<br />

i ekocukrem z kwiatu palmy kokosowej) oraz mniej wyrafinowaną<br />

kawę dla Grodzia (trzy jednorazówki rozpuszczalnej<br />

neski zalane zimną wodą z kranu i zamieszane palcem).<br />

Sama zadowoliła się miętową herbatą.<br />

Załadowała napoje na tacę i weszła do salonu.<br />

— Jutro mam babę z kuratorium — biadolił Haskal, poprawiając<br />

poły karmazynowego szlafroka niczym postawny<br />

model reklamujący konfekcję sypialnianą. — Usłyszę pewnie<br />

17


to samo, co ostatnio. Cięcia, cięcia… O, dziękuję — mruknął,<br />

odbierając kawę. — …redukcja etatów, redukcja godzin,<br />

wydłużenie czasu pracy, jakby się nie mogli zająć czymś innym,<br />

na przykład podnoszeniem kwalifikacji nauczycieli, jakimiś<br />

warsztatami albo co… — Zawiesił głos w oczekiwaniu<br />

na współczucie.<br />

— Marudzisz — podsumował doktor, przejmując kubek<br />

w kościotrupy. — Słuchaj! Ja wczoraj na przykład dostałem<br />

gościa z sepsą…<br />

— Tylko bez szczegółów — zastrzegł Olo, muskając kawę<br />

pełnymi wargami.— Nie przy jedzeniu. Raz w życiu bądź<br />

dżentelmenem i porusz dla odmiany jakiś temat niezwiązany<br />

z twoją odrażającą robotą.<br />

Doktor namyślał się chwilę.<br />

— Ładna porcelana — pochwalił i dźwięcznie stuknął paznokciem<br />

w filiżankę Haskala. — Kostna.<br />

— Piękna, prawda? — ucieszył się gospodarz. — Limitowana<br />

angielska seria z repliką rosa muscosa Redouté’a. Kupiłem<br />

za bezcen.<br />

— Wiesz, jak się robi kostną porcelanę? Do kaolinu i skalenia<br />

dodają spopielone, bydlęce kości. Pijesz tę kawkę z małego<br />

krematorium.<br />

Ryba zachichotała. Haskal najpierw usiłował się zaśmiać,<br />

wreszcie z niewyraźną miną odstawił filiżankę i przysunął do<br />

siebie puszkę brzoskwiń.<br />

Kasia przyjrzała się krytycznie swojej sympatii. Aleksander<br />

Haskal, lat czterdzieści trzy, żonaty, porzucony, o nieuregulowanym<br />

statusie uczuciowym. Wicedyrektor liceum słynącego z dużych<br />

ambicji i miernych wyników w ogólnopolskich rankingach.<br />

Historyk, biblista, etyk, filozof i myśliciel o aparycji seksownego<br />

mędrca. Na nieszczęście również jej nauczyciel. Od chwili<br />

awansu społecznego, irytujące wcielenie snobizmu i niespiesznej<br />

egzystencji. W rozchełstanym szlafroku, z designerską brodą<br />

i wygiętym małym palcem, moczył kacze udo w brzoskwinio-<br />

18


wym syropie. Pod stołem skrzypiały polerowaną skórą męskie<br />

kapcie w rozmiarze 44 z wyhaftowanym monogramem. „Narcyzy<br />

sobie wyhaftuj” — pomyślała brzydko, bo ostatnio stopa<br />

życiowa Haskala coś za mocno nadeptywała jej na odcisk.<br />

— Chyba wiem, co zrobić z Wanią — wyznał nieoczekiwanie<br />

doktor, siorbiąc z kubka. — Pyszna kawa, Rybko. Najchętniej<br />

bym go zabił i sprzedał na narządy, a resztki rozpuścił<br />

w kwasie fluorooctowym.<br />

— Nieźle. — Kasia przyszpiliła widelcem wystający<br />

z musu bakłażan. — W czym go rozpuścisz, bo nie dosłyszałam?<br />

— Kwas fluorooctowy. Substancja aktywna w płynach<br />

do czyszczenia nagrobków, teraz na topie w serialach kryminalnych<br />

— wyjaśnił, pakując zimny krokiet do ust. — Żre<br />

wszystko, jak leci. Polejemy drania i po problemie.<br />

— Co ty powiesz? — zainteresował się kulturalnie Haskal.<br />

— Takiego wielkiego chłopa? Po prostu polać i zniknie?<br />

— Najpierw pociąć na kawałki, szybciej się rozpuści…<br />

Co tak patrzycie, chcecie, żeby w nieskończoność siedział<br />

u Zenka w stodole?<br />

Ryba przybliżyła do ust bakłażanek o fallicznym kształcie,<br />

wyobrażając sobie, że to jedyny ocalały fragment rozpuszczonego<br />

Wani, i odłożyła widelec.<br />

— Grodziu, czy ty się urwałeś z konferencji w Wahnsee?<br />

— spytał troskliwie Haskal. — Najwyraźniej zapomniałeś,<br />

że to człowiek. W dodatku żywy.<br />

— Cały problem w tym, że żywy. Tylko żywy sprawia<br />

kłopoty. — Doktor wchłonął kolejny krokiet. — Zenek musi<br />

chodzić do szkoły, uczyć się, normalnie funkcjonować, a na<br />

razie jest ochroniarzem na pełny etat.<br />

— Zosia o niego pytała — wtrąciła Kasia, odwijając z papierka<br />

czekoladową truflę. — Chyba jej napomknę, że mógłby<br />

zdawać poprawkę we wrześniu…<br />

19


— Pozwolisz, Katarzyno, że napomykaniem nauczycielom<br />

o ich obowiązkach służbowych zajmą się osoby do tego<br />

uprawnione — pouczył Haskal z miną świadczącą o urażonej<br />

godności. — I zjedz coś normalnego, a nie opychaj się słodkim,<br />

jak nastolatka z depresją… — Zabrał truflę i podsunął<br />

jej pod nos jajo na twardo. — Sprawdziłem Wanię w internecie<br />

— kontynuował, ignorując wściekłe prychnięcia Katarzyny.<br />

— Niestety, nie figuruje w rejestrze osób poszukiwanych.<br />

Będziemy musieli zadzwonić na policję.<br />

— Chyba oszalałeś! — zapiał doktor, plując. — I co?! Przyjadą,<br />

odwiążą Wanię od beczki… Pomijam fakt, że zrobi się<br />

sensacja na całe Niziny, a Zenek odtąd zyska opinię tajemniczego<br />

młodzieńca… Jak ty to sobie wyobrażasz? Wania powita<br />

gliniarzy ze łzami w oczach, powie, że nazywa się Adam<br />

Minc. Chyba taki dokument Zenek znalazł w jego terenówce?<br />

Co więcej, powie, że legalnie pracuje w hotelu Ambasador!<br />

— I legalnie handluje prochami!— zdenerwował się Haskal.<br />

— Myślisz, że nie znają jego przeszłości?<br />

Doktor chciał się zaśmiać, ale zapchany krokietem, wydał<br />

z siebie tylko sarkastyczny kaszelek.<br />

— Gdyby znali, znalazłbyś go w rejestrze. Pamiętaj, że<br />

nie tylko on ma ciekawą przeszłość. Ty też. Może opowiesz<br />

policji, jak na studiach poznałeś naszego Iwana Ihorowycza,<br />

który znakomitej jakości amfetaminą poprawiał ci jakość życia?<br />

Jak ćpałeś z rozpaczy po pewnej interesującej… — Zapędził<br />

się, ale jedno spojrzenie Haskala wystarczyło, by zmienił<br />

wątek. — W dodatku jesteś nauczycielem Zenona Kobiałki.<br />

Przypominam ci, że to właściciel posesji, na której przetrzymywana<br />

jest ofiara. Alicja Pawlacz to także twoja uczennica,<br />

a zarazem dziewczyna Kobiałki, o którą był cholernie zazdrosny,<br />

kiedy z własnej, nieprzymuszonej woli pojechała z Wanią<br />

do Ambasadora. Przyjaciółka Pawlacz i Kobiałki to Katarzyna<br />

Materlak, córka handlarzy prochami, przepraszam cię<br />

Rybko, ale tak gliny mają w papierach… A facet, u którego<br />

20


obecnie mieszka Katarzyna, to Aleksander Haskal, były klient<br />

Wani, świeżo awansowany wicedyrektor, szanowany nauczyciel,<br />

lustrator z IPN i lokalny celebryta — ach, te smaczki dla<br />

mediów… Dlatego poszkodowany padł ofiarą potrójnej… nie,<br />

poczwórnej zemsty, związano go, pobito i skradziono mu samochód,<br />

auto jest w szopie obok, zapraszam, panie władzo,<br />

można sprawdzić…<br />

W Rybie się zagotowało. Zerwała się z krzesła.<br />

— Przestań! — tupnęła rozzłoszczona. — Nie wierzę, że<br />

policja jest taka głupia! A Luśka? To, że prawie ją zgwałcił?!<br />

To wszystko nic?!<br />

Popatrzył na nią z grzecznym rozbawieniem.<br />

— Nie tup, bo wytrzesz Olowi drogi dywan. Pamiętaj, to ja<br />

z was jako jedyny współpracuję z policją, więc znam ich myślenie.<br />

Poza tym, jaki gwałt…? Nie ma żadnego gwałtu, nie<br />

ma śladów pobicia. Ala nie zrobiła obdukcji, poszła na dyskotekę<br />

z Wanią, pokłócili się, więc po wyjściu z Ambasadora<br />

zafundowała sobie nocną wycieczkę do lasu. Była pijana,<br />

więc się zgubiła, normalna rzecz.<br />

Zapadła cisza, podczas której Kasia i Haskal do reszty<br />

stracili apetyt.<br />

Doktor przeciwnie — pożarł kaczkę, wyczyścił z krokietów<br />

patelnię i niemal natychmiast przerzucił się na placki<br />

ziemniaczane. Wrzucał je do miski ze śmietaną, podtapiał<br />

widelcem, po czym taśmowo pakował do ust.<br />

— Więc, co w końcu? — Ryba przerwała milczenie. — Pozwolimy,<br />

żeby ten drań został bezkarny?<br />

Doktor polał kolejny placek śmietaną, zasyczał „sss”, pokroił<br />

ciasto na kawałeczki, połknął i wskazał na pusty talerz.<br />

— Polać kwasem i po problemie, tak? — wybuchnął Haskal.<br />

— To wszystko, co masz do zaproponowania?!<br />

Grodecki z westchnięciem zanurzył palce w słoiku, gdzie<br />

na podobieństwo pokrytego rzęsą stawu, pływał dostojnie koper.<br />

Pogmerał, wyłowił korniszonka.<br />

21


— Jeszcze raz ci to wyjaśnię — zaczął znużonym głosem.<br />

— Jeżeli zawiadomimy gliny, policja zarzuci Zenkowi psychiczne<br />

i fizyczne znęcanie się nad poszkodowanym, a potem<br />

wysłucha szczegółowych zeznań. Wania załatwi wszystkich,<br />

którzy zaleźli mu za skórę. Możemy temu zapobiec, obcinając<br />

mu na przykład język. — Przekroił korniszonka nożem.<br />

— No, ale może spisać zeznania, więc trzeba mu będzie odciąć<br />

prawą rękę. — Przekroił jeszcze na pół. — A potem lewą,<br />

jak się nauczy pisać lewą…<br />

— Wystarczy — zastopował go Haskal, bo Grodecki już<br />

unosił nóż w celach demonstracyjnych. — Kończmy te idiotyzmy!<br />

— Idiotyzmy? — zjeżył się doktor. — To ty chcesz nas<br />

wykończyć idiotycznym telefonem na policję! Siebie, mnie,<br />

ją! — Wskazał nożem na Rybę. — Gdzie ona pójdzie, jak cię<br />

zamkną? Pomyślałeś?<br />

— Do ciebie, dopóki ciebie nie zamkną!<br />

— Ja się nie dam zamknąć, a już na pewno nie z powodu<br />

twoich kretyńskich, etycznych pobudek!<br />

— Zamknijcie się obydwaj! — Ryba rąbnęła pięściami<br />

w stół. — Przestańcie się kłócić!<br />

Nawet na nią nie spojrzeli.<br />

— Gdyby nie moje etyczne pobudki, już bym dzwonił<br />

na policję z informacją, że siedzę przy jednym stole z mordercą!<br />

— Gdyby nie twoje etyczne pobudki, Wania siedziałby od<br />

tygodnia w kryminale! — ryknął Grodecki, wymachując nożem.<br />

— Ale musiałeś wszystko spieprzyć, bo ci się przyśniło,<br />

że zamierzam z niej zrobić preparat anatomiczny! Tak mi<br />

ufasz, drogi przyjacielu!<br />

— Przyjacielu? Powinieneś chyba powiedzieć kaso zapomogowo-pożyczkowa…<br />

— warknął Haskal i urwał, ale wystarczyło.<br />

Doktor zacisnął zęby, wstał.<br />

22


— Chyba już się najadłem — oświadczył, ocierając usta.<br />

— Do tematu wrócimy później, jak będziesz w stanie zmienić<br />

tok myślenia. Dziękuję za kolację i za kawę. Pa, Rybko.<br />

I wyszedł z salonu.<br />

Kasia, jeszcze ogłuszona, zerwała się od stołu.<br />

— Hej, Grodziu, to był żart, wracaj tu!<br />

Wyczekująco spojrzała na Haskala. Grzebał w patelni, miętosił<br />

w skupieniu ostatni, ocalały placek.<br />

— Powiedz coś! — syknęła. — Hej, wracaj! To nie miało<br />

tak zabrzmieć… — krzyknęła, biegnąc do przedpokoju, ale<br />

przerwał jej trzask zamykanych drzwi.<br />

Poniedziałek, godz. 19.00<br />

P<br />

izdiec, wszystko go bolało.<br />

Wieśniak krępował mu ręce z tyłu, a potem, sznurem<br />

przeciągniętym kilkakrotnie wokół pasa, przywiązywał<br />

do dużej beczki z ropą do ciągnika. Iwan Ihorowycz siedział<br />

tak trzy dni, unieruchomiony, zakneblowany, brudny.<br />

Wychodził na zewnątrz tylko wcześnie rano i wieczorem,<br />

w ciemnościach. Pod bronią, na sznurku, jak pies. I tak wolał<br />

ten upokarzający spacer od załatwiania się w kącie stodoły,<br />

gdzie z każdym dniem coraz bardziej brzydził go odór<br />

własnych ekskrementów. Cuchnęły tak pewnie od tej kaszy;<br />

Boże, bladź, jak można jeść kaszę trzy razy dziennie?! Przypomniał<br />

mu się pobyt w zatłoczonym sierocińcu, gdzie go<br />

bili i karmili pierdoloną, jęczmienną kaszą — tym lepkim<br />

substytutem nędzy.<br />

Ziewnął. Było mu za jasno; słońce i rześkie powietrze oszołamiały<br />

jak narkotyk.<br />

23

Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!